- Masz coś przeciwko, żebym cię dzisiaj odwiedził?
Spojrzała na mnie zdezorientowana.
- Nie, skąd.
- Mogę teraz? - Spytałem otwierając przed nią drzwiczki furgonetki.
- Jasne. Muszę tylko po drodze wrzucić do skrzynki list do Renee. Zobaczymy się pod moim domem, dobra?
Zerknąłem na wypchaną kopertę leżącą na siedzeniu. Wziąłem ją do rąk. Im szybciej, tym lepiej.
- Pozwól, że ja to załatwię. - Szepnąłem. - I tak będę na miejscu przed tobą. - Wysiliłem się na uśmiech. Chyba jednak mi nie wyszło, bo zamiast odwzajemnić uśmiech spojrzała na mnie jeszcze bardziej zagubiona.
- Skoro tak mówisz... - Wymamrotała. Wyraźnie się nad czymś zastanawiała. Pospiesznie zatrzasnąłem za nią drzwiczki i ruszyłem w kierunku mojego samochodu. Kiedy wsiadałem, ona już wyjeżdżała z parkingu. Zacisnąłem mocno ręce na kierownicy, ale po sekundzie opamiętałem się i rozluźniłem uścisk. Nie powinienem jej uszkodzić.
I tak oto nadszedł ten dzień. Absolutnie wszystko bezlitośnie zmierzało ku końcowi. Już tylko kilkanaście minut dzieliło mnie od rozstania z całym moim światem - z tą częścią mnie, która nie była bezdusznym, zimnym drapieżnikiem. Bo to Belli ją oddałem. I nieważne jak wielce było to nierozsądne, ta część mnie uparcie pragnęła przy niej pozostać. Zresztą, jeśli miałem żyć bez Belli, mogłem i być jedynie bezdusznym drapieżnikiem przepełnionym żądzą krwi. Skoro moje życie bez niej i tak skazane było na bezsens...
Tak więc dzień wcześniej, kiedy Bella spała, zgarnąłem wszystkie jej prezenty urodzinowe i upchałem je pod deskami podłogi jej pokoju. Teoretycznie powinienem je zabrać ze sobą, ale bardzo zależało mi by miała je przy sobie, nawet jeśli nie mogła być tego świadoma. To był właśnie symbol tej części mnie, którą przy niej zostawiłem.
Skupiłem się na planowaniu. Byłem pewien, że będę musiał okłamywać ją przez co najmniej kilka godzin, mówiąc, że jej nie kocham, aż w końcu...
Zranię ją. Gdybym wyznał jej prawdziwy powód mojego wyjazdu, nigdy nie pozwoliła by mi odejść. Wobec tego będę musiał kłamać, i to bardzo długo, by zaczęła wątpić w moje uczucia.
Zbyt często przekonywałem ją, że ją kocham, by zwątpiła od razu.
Jechałem tak przez krótką chwilę, po drodze wrzucając list do Renee do skrzynki. Na miejscu zjawiłem się sporo przed czasem. Bella przybyła dopiero 10 minut później. Ból przygniótł mnie do siedzenia, więc mimo iż zamierzałem wyjść z auta i otworzyć przed nią drzwiczki furgonetki, nie zrobiłem tego. Te ostatnie kilka sekund przed absolutnym końcem zleciało zbyt szybko. Ukryłem moje męki pod zimną, bezuczuciową maską obojętności. Wreszcie wysiadłem z samochodu jednocześnie z Bellą. Ociągając się, bezustannie skupiając się na utrzymaniu kamiennego wyrazu twarzy, podszedłem do niej. Chwyciłem jej torbę w dłoń i rzuciłem ją na siedzenie furgonetki.
- Chodźmy się przejść. - Zaproponowałem chłodno, ujmując jej dłoń. Biło od niej błogie ciepło, które w okamgnieniu rozeszło się po całym moim ciele. Bella spojrzała na mnie zdezorientowana. Przez ułamek sekundy zajrzałem jej głęboko w oczy. To był błąd. Od środka zmiażdżyła mnie ogromna fala cierpienia. Pospiesznie obróciłem się i pociągnąłem moją ukochaną za sobą. Szliśmy równym krokiem w stronę lasu. Po jakimś czasie gwałtownie się zatrzymałem. Tu wystarczy. Jeśli miała wracać sama... - odrzuciłem od siebie bolesne myśli - lepiej żeby była blisko domu. Oparłem się o pień drzewa. Bella patrzyła na mnie przestraszona. Czułem się zbyt słaby, by cokolwiek powiedzieć.
- Okej, porozmawiajmy. - Wyszeptała w końcu. Wyraźnie drżał jej głos. Wziąłem głęboki wdech. Jej zapach... rozpaczliwie uczyłem się go na pamięć.
- Wynosimy się z Forks, Bello. - Powiedziałem. O dziwo, ani trochę nie była zaskoczona. Tylko... zdenerwowana. Domyśliła się? Zacisnąłem zęby.
- Dlaczego tak nagle? Kiedy rok szkolny...
- Bello, - Wymówiłem jej imię starannie. Zabrzmiało to niemal jak „Żegnaj”. Wzdrygnąłem się. - już najwyższy czas. Carlisle wygląda góra na trzydzieści lat, a twierdzi, że ma trzydzieści trzy. Jak długo jeszcze kłamstwo uchodziłoby nam na sucho? I tak musielibyśmy niedługo zacząć gdzieś wszystko od nowa.
Wszystko od nowa. Zamilkła. Patrzyła na mnie, a na jej twarzy kolejno pojawiały się: skupienie, zaskoczenie, smutek, ból.
- Mówiąc... „wynosimy się”, - Szepnęła z przerażeniem - masz na myśli...
- Siebie i swoją rodzinę. - Dokończyłem, akcentując każde słowo. Musiało to do niej dotrzeć.
Bella szybko potrząsnęła głową. Na kilka minut zapadła cisza, w której niemal dało się usłyszeć jakże uderzające i raniące słowo „koniec”. Z trudem wziąłem wdech, po raz kolejny wciągając w płuca jej nieziemski zapach. To na moment ukoiło nieznacznie mój ból.
- Nie ma sprawy. Pojadę z wami. - Powiedziała w końcu.
Natychmiast zareagowałem.
- Nie możesz, Bello. Tam, dokąd się wybieramy... To nieodpowiednie miejsce dla ciebie.
- Każde miejsce, w którym przebywasz, jest dla mnie odpowiednie. - Wyszeptała.
- Ja sam nie jestem kimś odpowiednim dla ciebie. - Powiedziałem zgodnie z prawdą.
- Nie bądź śmieszny. - Zabrzmiało to niemalże błagalnie. - Jesteś najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła w życiu.
Ona sobie żartuje. Rzeczywiście, wampir, który ciągle musi się powstrzymywać przed zabiciem jej, jest naprawdę najlepszą rzeczą, jaka mogła ją spotkać.
- Nie powinnaś mieć wstępu do mojego świata. - Mruknąłem. Cierpienie rozrywało moje martwe serce na strzępy. Miałem wrażenie, że moje płuca skurczyły się do rozmiarów kropli krwi. Coraz więcej trudności sprawiało mi oddychanie.
- Słuchaj, po co się tak przejmować tą historią z Jasperem? To był wypadek. Nic takiego. - Zaczęła panikować. Chwytała się wszystkich możliwych argumentów, nawet tak absurdalnych jak ten. Nic-takiego?
- Masz rację. Nic, czego nie należało się spodziewać.
- Obiecałeś! W Phoenix przyrzekłeś mi, że zostaniesz ze mną na zawsze! - Wytknęła. Ale pewien fakt przekręciła.
- Nie na zawsze, tylko tak długo, jak długo swoją obecnością nie będę narażał ciebie na niebezpieczeństwo. - Co tu kryć, zawsze narażałem Bellę na niebezpieczeństwo. Dlaczego zrozumiałem to dopiero teraz? Myśl, że przez to cierpi bardziej wymierzyła mi bolesny, piekący policzek.
- Jakie niebezpieczeństwo? - Wybuchła. Teraz zaczęła błagalnie krzyczeć. - Wiem, tu chodzi o moją duszę, prawda? Carlisle wszystko mi opowiedział, - Dobrze. Może to ją zastanowiło. - ale dla mnie nie ma to znaczenia. To dla mnie nie ma znaczenia, Edwardzie! - Na dźwięk mojego imienia wypowiedzianego jej cudownym głosem strzępki mojego serca poderwały się w górę. - Możesz sobie wziąć moją duszę! Na co mi dusza po twoim odejściu? I tak już należy do ciebie.
Nie odpowiedziałem. Wbiłem wzrok w ziemię. Pozwoliłem, by twarz całkowicie zakryła mi kamienna maska. Musiałem okłamać Bellę. I musiałem zrobić to na tyle boleśnie, by uwierzyła w tak obrzydliwe łgarstwo, mówiące że jej nie kocham. Podniosłem zimny wzrok i spojrzałem na jej wykrzywioną bólem twarz.
- Bello - Zacząłem lodowatym, sztywnym tonem. - Nie chcę cię brać ze sobą.
- Nie... chcesz... mnie? - Wyjąkała, powstrzymując łzy.
- Nie. - Oczywiście że chcę!
Miałem wrażenie, że w przeciągu jednej sekundy rozwiałem wszystkie jej wątpliwości. Zyskała pewność. Pewnie nawet nie przeszło jej przez myśl, że mógłbym kłamać.
- Hm. To zmienia postać rzeczy. - Odpowiedziała po chwili - pełnym bólu, ale mimo to spokojniejszym tonem.
Uwierzyła. Natychmiast uwierzyła. A więc zwątpiła w moją miłość. Nie mogłem wymyślić bardziej absurdalnego kłamstwa, a ona w nie uwierzyła. To była fala bólu, która nieubłaganie prowadziła mnie do oceanu cierpienia. Odwróciłem wzrok, by nie dostrzegła w nim moich odczuć - byłem pewien, że były zbyt silne, by dało się je ukryć je pod tą zlodowaciałą maską.
- Oczywiście zawsze będę cię kochał... - Zawsze, przez całą wieczność i o wiele dłużej. - w pewien sposób. Ale tamtego feralnego wieczoru uzmysłowiłem sobie że czas na zmianę dekoracji. Widzisz, zmęczyło mnie już udawanie kogoś, kim nie jestem. Bo ja nie jestem przedstawicielem twojej rasy.
Odważyłem się spojrzeć jej w oczy. Zatonąłem w nich na moment.
- Przepraszam, że nie wpadłem na to wcześniej. - Wyszeptałem i pospiesznie wróciłem wzrokiem w poprzednie miejsce.
- Przestań - Wykrztusiła. - Nie rób tego. Może być tak, jak dawniej.
- Nie jesteś kimś dla mnie odpowiednim, Bello. - Miałem nadzieję, że odwrotność mojej poprzedniej wypowiedzi szybciej do niej dotrze. Na przemian otwierała i zamykała usta, starając się coś powiedzieć - ale milczała. Nagle w jej oczach ujrzałem rezygnację.
- Skoro tak uważasz...
- Tak właśnie uważam. - Powiedziałem już mniej lodowatym tonem. - Chciałbym cię prosić o wyświadczenie mi przysługi, jeśli to nie za wiele.
I wtedy na moment bólu stało się za wiele. Nagle poczułem jak kamienna maska znika. Wykrzywiłem usta w grymasie cierpienia, lecz po ułamku sekundy opamiętałem się i wróciłem do poprzedniego wyrazu twarzy. Miałem nadzieję, że Bella nic nie zauważyła.
- Zgodzę się na wszystko. - Powiedziała pewnie. Ucieszyłem się, że nie stawiała oporu. Musiałem znów zastosować na niej siłę mojego spojrzenia. Przysunąłem się odrobinę bliżej, spoglądając jej głęboko w oczy.
- Pod żadnym pozorem nie postępuj pochopnie. - Mocno akcentowałem każde słowo. - Żadnych głupich wyskoków! Rozumiesz co mam na myśli?
Kiwnęła głową. Szybko odsunąłem się, a lodowata maska znów zakryła moją twarz.
- Proszę cię o to przez wzgląd na Charliego. Bardzo cię potrzebuje. Uważaj na siebie choćby tylko dla niego.
- Obiecuję. - Szepnęła.
- Przyrzeknę ci coś w zamian. Przyrzekam ci Bello, że dziś widzisz mnie po raz ostatni. Nie wrócę już do Forks. Nie będę więcej cię na nic narażał. Możesz żyć dalej, nie obawiając się, że niespodziewanie się pojawię. Będzie tak, jakbyśmy się nigdy nie poznali. - Miałem nadzieję, że ta przysięga powstrzyma również mnie samego przed powrotem. Że okażę się wystarczająco silny, by zostawić Bellę samą, z jej własnym życiem i więcej się do niego nie wtrącać. Spróbowałem się uśmiechnąć.
- Nie martw się, jesteś człowiekiem. Wasza pamięć jest jak sito - czas leczy wszelkie rany.
- A co z twoimi wspomnieniami? - Spytała drżącym głosem.
- Cóż... - Zawahałem się. - Niczego nie zapomnę. Ale nam... nam łatwo skupić uwagę na czymś zupełnie innym. - Bzdura. Dobrze wiedziałem, że przez cały ten czas będę myślał tylko i wyłącznie o Belli. Ponowiłem próbę uśmiechnięcia się. Byłem pewien, że ogrom bólu i tak zniekształcił ten uśmiech, czyniąc go sztucznym.
Cofnąłem się jeszcze dalej.
- To już chyba wszystko. Nie będziemy cię więcej
niepokoić. - Przyjrzałem się jej dokładnie. - Tak, wszyscy już wyjechali. Tylko ja zostałem się pożegnać. - Odpowiedziałem na jej nieme pytanie. Pożegnać.
- Alice wyjechała na dobre... - Wymamrotała cicho.
- Chciała się z tobą spotkać, ale przekonałem ją, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli odetniemy się od ciebie za jednym zamachem.
Bella pobladła. Spojrzałem na nią zaniepokojony, ale po sekundzie jej cera nabrała normalnych barw.
- Żegnaj, Bello. - Tak, to było to właściwe żegnaj.
- Zaczekaj! - Wyciągnęła ku mnie ręce w błagalnym geście. Przysunąłem się do niej. Chwyciłem ją za nadgarstki i przycisnąłem je do tułowia. Delikatnie pocałowałem ją w czoło, po raz ostatni rozkoszując się jej zapachem.
Kocham cię, Bello.
- Uważaj na siebie. - Wyszeptałem, i w ucieczce przed ostateczną falą cierpienia pognałem do mojego samochodu, odpaliłem silnik i odjechałem, nim Bella się zorientowała. Jadąc, zostałem wciągnięty przez ocean żalu, z którego nigdy miałem nie wypłynąć.