Autor: Robert Silverberg
Tytul: Podróż do wnętrza
(Chiprunner)
Z "NF" 2/92
Miał piętnaście lat, ale wyglądał na
dziewięćdziesięciolatka, i to w dodatku marnie się
trzymającego. Znałem zarówno jego matkę, jak i ojca -
obecnie rozwiedzeni, pracowali w Krzemowej Dolinie i
zajmowali w swoich firmach bardzo eksponowane stanowiska.
Każde z osobna poprosiło mnie, żebym spróbował się nim
zająć. Jego skóra była błękitnoszara, ciasno opięta na
wystających kościach policzkowych, oczy także szare, duże,
głęboko osadzone, ramiona przypominały patyki, a wąskie usta
były zaciśnięte w grymasie wyrażającym irytację.
Według informacji zawartych w leżącej przede mną na biurku
karcie miał sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważył
trzydzieści trzy kilogramy. Chodził do trzeciej klasy jednej z
najlepszych prywatnych szkół średnich w okręgu Palo Alto. Jego
IQ wynosił 161, co widać było już na pierwszy rzut oka.
Stanowiło to dla mnie spore zaskoczenie, bowiem większość moich
pacjentów jest przygnębiona, zamknięta w sobie, niepewna i
nieśmiała, przypominając ledwo poruszające się zwłoki. W jego
przypadku o niczym takim nie mogło być mowy. Wkrótce okazało
się, że czekają na mnie jeszcze inne niespodzianki.
- Twoi rodzice powiedzieli mi, że zamierzasz zająć się
hardware'ową częścią przemysłu komputerowego - zacząłem zgodnie
ze standardową procedurą, polegającą na nawiązaniu z pacjentem
bliższego kontaktu.
Zbił mnie z tropu jednym kwaśnym spojrzeniem.
- Pan zawsze w ten sposób zaczyna? "Opowiedz mi o swoim
ulubionym hobby, chłopczyku?" Jeżeli nie ma pan nic przeciwko
temu, to lepiej darujmy sobie te bzdury i od razu przejdźmy do
rzeczy. Zdaje się, że chciał mnie pan zapytać o to, jak jem.
Zdumiało mnie, jak łatwo w ciągu trzydziestu sekund udało
mu się przejąć inicjatywę. Nie mogłem powstrzymać się od
porównania go z moimi innymi rozmówcami, nieszczęsnymi,
smutnymi istotami, z których musiałem wyciągać słowo po słowie.
- Szczerze mówiąc, chętnie porozmawiałbym także na temat
najnowszych osiągnięć w przemyśle komputerowym - odparłem, w
dalszym ciągu starając się zachować dobrotliwy ton.
- Wydaje mi się, że nie rozmawia pan o tym zbyt często,
bo inaczej nie użyłby pan zwrotu "hardware'owa część", ani
nawet "przemysł komputerowy". My już nie stosujemy takich
wyświechtanych określeń. - W jego wysokim głosie wyraźnie
słychać było tłumiony z trudem gniew. - Dalej, doktorze,
chwyćmy od razu byka za rogi; uważa pan, że cierpię na
anoreksję, prawda?
- Cóż...
- Wiem wszystko o anoreksji. To choroba psychiczna
rozwijająca się na podkładzie próżności, na którą zapadają
przede wszystkim dziewczęta. Głodzą się, ponieważ chcą być
piękne, a ciągle im się wydaje, że są za grube. Ja nie
jestem próżny, doktorze, a poza tym nie jestem dziewczyną.
Nawet pan powinien już chyba to zauważyć.
- Timothy...
- Chcę panu jasno i wyraźnie powiedzieć, że nie mam
żadnych kłopotów z jedzeniem i że nie cierpię na nic, co
kwalifikowałoby mnie do czubków. Cały czas doskonale zdaję
sobie sprawę z tego, co robię. Przyszedłem tu tylko po to, żeby
przestała mnie dręczyć matka, która wbiła sobie do głowy, że
chcę zagłodzić się na śmierć. Kazała mi się do pana
zgłosić, więc jestem, jasne?
- Jasne - odparłem i wstałem z fotela. Jestem wysokim
mężczyzną o potężnych ramionach i gdy trzeba, potrafię sprawiać
wrażenie jeszcze potężniejszego. Udało mi się uzyskać to, co
chciałem, bowiem przez twarz Timothy'ego przemknął cień
strachu. Czasem, kiedy terapeucie zależy na narzuceniu swojego
autorytetu, najlepiej skutkują właśnie takie, najprostsze
metody. - A teraz pomówmy o jedzeniu, Timothy. Co jadłeś
dzisiaj na obiad?
Wzruszył ramionami.
- Kawałek chleba i trochę sałaty.
- To wszystko?
- Jeszcze szklankę wody.
- A na śniadanie?
- Nie jadam śniadań.
- Ale za to z pewnością zjesz obfitą kolację?
- Może jakąś rybę, jeszcze nie wiem. Moim zdaniem
jedzenie to nic ciekawego.
Skinąłem głową.
- Timothy, czy mógłbyś pracować na swoim komputerze,
gdybyś nie włączył go do sieci?
- To dosyć protekcjonalne pytanie, doktorze.
- Rzeczywiście. W takim razie zapytam cię wprost: czy
myślisz, że możesz zmusić swoje ciało do działania, nie
dostarczając mu paliwa?
- Moje ciało działa całkiem dobrze - odparł buntowniczym
tonem.
- Doprawdy? A powiedz mi, jaki sport uprawiasz?
- Sport? - powtórzył z takim wyrazem twarzy, jakby
usłyszał to słowo po raz pierwszy w życiu.
- Chyba wiesz, że normalna waga osoby w twoim wieku i
twojego wzrostu powinna wynosić...
- We mnie nie ma nic normalnego, doktorze, więc dlaczego
akurat waga miałaby być normalna?
- Bo była, aż do chwili, kiedy nagle przestałeś jeść.
Twoja rodzina bardzo się o ciebie niepokoi.
- Nic mi nie będzie - powtórzył ponuro.
- Chyba chciałbyś być zdrowy, prawda?
Przez długą, mrożącą krew w żyłach chwilę wpatrywał się we
mnie oczami, w których wyraźnie widziałem - albo wydawało mi
się, że widzę - migoczące iskierki nienawiści.
- Chciałbym zniknąć - powiedział wreszcie.
Tej nocy śniło mi się, że zniknąłem. Stałem nagi i samotny
na płycie szarego metalu pośrodku rozległej, pustej równiny
pod złowrogim niebem koloru miedzi i w pewnej chwili zacząłem
się zmniejszać. Bardzo często w podświadomość terapeuty zapada
to, co usłyszy w swoim gabinecie; nazywamy to kontr-
przeniesieniem. Malałem coraz bardziej. Na powierzchni metalu
pojawiły się otwory, które wkrótce zamieniły się w kratery o
poszarpanych krawędziach, a potem w rozległe przepaści i
wąwozy. Nad moją głową migotał obłok świecącego pyłu. Ziarenka
piasku, plamki i drobinki pyłu przybrały rozmiary ogromnych
głazów. Robiłem się coraz mniejszy i mniejszy. Wokół mnie
pojawiły się jakieś stworzenia, z których istnienia nie
zdawałem sobie do tej pory sprawy, przerażające, włochate
potwory o niezliczonej liczbie odnóży. Czyniły groźne ruchy, ale
ja malałem nadal i wkrótce wszystkie zniknęły. W powietrzu
tańczyło mrowie drżących, goniących za sobą szaleńczymi
zygzakami cząsteczek. Wirowały, od czasu do czasu
uderzając w moje ciało, pozbawiając mnie na moment tchu w
piersi i popychając we wszystkie strony. Unosiłem się,
zataczałem i przewracałem, nie mogąc w żaden sposób nad tym
zapanować, czując na sobie pulsujące uderzenia oślepiającego
światła. Nic nie mogło powstrzymać mego szaleńczego
zmniejszania, aż wreszcie w pewnej chwili wymknąłem się
zupełnie z królestwa materii. Dokoła tłoczyły się promieniujące
obojętnym blaskiem twory - chyba protony i elektrony, ale skąd
mogłem wiedzieć? - wytwarzając co jakiś czas snopy iskier,
kojarzące mi się z wybuchami radosnego śmiechu. Powtarzały mi,
żebym natychmiast opuścił ich królestwo, bowiem w przeciwnym
razie czeka mnie okropna śmierć. Zobaczyć świat w ziarnku
piasku - napisał Blake. Tak. A Eliot powiedział: Pokażę ci
strach w garści pyłu. Kurczyłem się coraz bardziej, a potem
obudziłem się, przerażony, mokry od potu i zupełnie sam.
Zazwyczaj pacjent jest całkowicie niekomunikatywny, więc
rozmawia się z rodzicami, rodzeństwem, nauczycielami,
przyjaciółmi, z każdym, kto może podsunąć sposób nawiązania
kontaktu. Anoreksja jest śmiertelnie groźną chorobą.
Zapadają na nią przede wszystkim dziewczęta lub kobiety w
wieku dwudziestu kilku lat; tracą kompletnie samoocenę i nie
odbierają żadnych bodźców zmuszających do poszukiwania i
spożywania żywności, jakie wysyła każde zdrowe ciało.
Jedzenie jest wrogiem i należy go za wszelką cenę unikać.
Jedzą tylko wtedy, kiedy są do tego zmuszone,i jak najmniej.
Nie zdają sobie sprawy, że robią się zatrważająco chude.
Kiedy każe im się rozebrać i stanąć przed lustrem, pokazują
na swoim wyniszczonym ciele wyimaginowane fałdy tłuszczu.
Czasem nawet intensywna terapia nie jest w stanie
powstrzymać tego procesu i po przekroczeniu pewnego punktu
zaczyna się nieodwracalny marsz ku śmierci.
- Był zawsze nadzwyczaj inteligentny - powiedziała matka
Timothy'ego, pięćdziesięcioletnia, interesująca kobieta, zawsze
zadbana i elegancka, pełniąca w jednej z największych firm w
Krzemowej Dolinie funkcję wiceprezesa do spraw finansowych.
Poznałem ją w charakterystyczny dla Kalifornii sposób: jej
obecny mąż był kiedyś mężem mojej pierwszej żony. - Nauczyciele
mówili, że jest geniuszem. Ale zawsze był jakiś dziwny, jakby
zamyślony czy ponury. Nieraz zastanawiałam się, czy przypadkiem
czegoś nie zażywa, choć oczywiście dzieciaki już tego teraz nie
robią. - Timothy był jej jedynym dzieckiem z pierwszego
małżeństwa. - Jestem przerażona, kiedy widzę, jak się w ten
sposób umartwia. Za każdym razem mam ochotę potrząsnąć nim i
wcisnąć mu siłą do gardła lody, dżem, płatki na mleku czy
cokolwiek, a potem już tylko chcę go przytulić i płakać.
- Powinien już zacząć się golić - powiedział jego ojciec,
pracujący dla laboratoriów Stanford AI. Często grywaliśmy razem
w tenisa. - Ja w tym wieku już się goliłem i ty pewnie też.
Jakieś trzy lub cztery miesiące temu podejrzałem go
przypadkiem, kiedy brał prysznic. Jeszcze jest dzieckiem.
Piętnaście lat i ani jednego włoska na ciele. To przez to
niedożywienie, prawda? Brak wystarczającej ilości pokarmu
opóźnia rozwój fizyczny.
- Cały czas próbuję coś w niego wmusić - wyznał jego
przyrodni brat Mick. - Przyjeżdża do nas na weekendy i
większość czasu spędza przy komputerze, ale nieraz udaje mi się
go gdzieś wyciągnąć. Kupujemy mu hot doga albo hamburgera, a on
kiwa głową, mówi dziękuję i udaje, że je, ale wyrzuca go
natychmiast, kiedy tylko wydaje mu się, że nikt na niego nie
patrzy. Naprawdę, jest strasznie dziwny. I okropny. Kiedy się
go widzi, z tymi jego sterczącymi żebrami, to zupełnie tak,
jakby patrzyło się na jakąś postać z horroru.
- Chciałbym zniknąć - powiedział Timothy.
Przychodził w każdy wtorek i czwartek na jednogodzinne
seanse. Początkowo we wszystkim, co mówił, pobrzmiewała wyraźna
nuta wrogości i niedowierzania. Jako zupełny laik zadałem mu
kilka pytań na temat najnowszych osiągnięć w dziedzinie
komputerów, a on odpowiadał mi monosylabami, nie starając się
nawet ukryć pogardy dla mojej ignorancji. Po pewnym czasie
jednak niektóre pytania zaczęły wzbudzać jego zainteresowanie i
zdarzało się, że zapominał o swojej irytacji i udzielał mi
znacznie dłuższej odpowiedzi, zagłębiając się przy okazji w
różne dziedziny swego królestwa. Nawet nie starałem się udawać,
że cokolwiek rozumiem. Wiedziałem, że właśnie w taki sposób uda
mi się do niego najbardziej zbliżyć, ale zdawałem sobie
jednocześnie sprawę z tego, że gawędząc z nim przez godzinę o
komputerach nie zdołam uzyskać żadnych efektów terapeutycznych.
Kiedy tylko próbowałem skierować naszą rozmowę na temat
jedzenia, natychmiast robił się nadzwyczaj ostrożny, co zresztą
łatwo było przewidzieć. Dał mi jasno do zrozumienia, że to, co
i jak je, jest wyłącznie jego osobistą sprawą, której nie ma
ochoty omawiać ani ze mną, ani z kimkolwiek innym. Jednak
zawsze, kiedy o tym mówił, na jego twarzy pojawiał się blask
przywodzący na myśl wygłodniałego artystę Kafki; sprawiał
wrażenie dumnego ze swoich osiągnięć i wydawało się, jakby
nawet oczekiwał podziwu dla zmyślności, z jaką udawało mu się
unikać przyjmowania posiłków.
W przypadkach, kiedy mamy do czynienia z anoreksją,
nadmierna bezpośredniość na początkowych etapach terapii
może przynieść więcej szkody niż pożytku. Pacjentka k o c h a
swoją chorobę i opiera się wszelkim próbom zmierzającym
do wyleczenia. W związku z tym moje rozmowy z Timothy'ym
dotyczyły głównie jego nauki, kolegów ze szkoły i
przyrodniego rodzeństwa. Postęp, jakiego dokonywałem, był
obezwładniająco powolny i przebiegał bardzo okrężną drogą.
Najgorsza była nie opuszczająca mnie ani na chwilę
świadomość, że nie mam dużo czasu. Wyniki przeprowadzanych w
szkole badań wskazywały na to, że chłopiec znajduje się w
bardzo poważnym stanie: nastąpiło znaczne osłabienie kości,
degeneracja tkanki mięśniowej, niekorzystne zmiany w
elektrolicie i wydzielaniu hormonów. Już niedługo zamiast
stosowania psychoterapii mogła zajść konieczność
hospitalizacji, a w gruncie rzeczy nikt nie był w stu
procentach pewien, czy i na to nie było już za późno.
Timothy doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa,
ale w ogóle się tym nie przejmował.
Dałem mu do zrozumienia, że nie zamierzam go do niczego
zmuszać. Powiedziałem mu wprost, że jeżeli o mnie chodzi, to
może nawet zagłodzić się na śmierć, jeśli tak bardzo mu na tym
zależy, ale jako psychologa mającego ambicje pomagania
ludziom, bardzo interesuje mnie ustalenie przyczyn jego
postępowania, i to wcale niekoniecznie po to, żeby go ratować,
lecz by pomóc innym pacjentom, którzy byliby uzyskaniem takiej
pomocy zainteresowani. Uwierzył mi, bowiem wyraz jego twarzy
uległ pewnej zmianie, zaś on sam złagodził nieco swoje
nastawienie. Było to już nasze piąte spotkanie i czułem, że
jego opór może lada chwila pęknąć. Zaczynał o mnie myśleć nie
jak o jednym z nieprzyjaciół, lecz jak o neutralnym,
pozbawionym emocji obserwatorze. Następny krok polegał na tym,
żeby zmusić go do dostrzeżenia we mnie sprzymierzeńca -
ja i ty, ramię w ramię przeciwko n i m. Opowiedziałem mu
trochę o moim dzieciństwie i trudnej młodości, traktując to jak
kilka sznurków szklanych paciorków zaoferowanych z myślą o
wymianie.
- Dokąd chcesz pójść, kiedy uda ci się zniknąć? -
zapytałem wreszcie.
Chwila okazała się dobrze dobrana, zaś rezultaty przeszły
moje najśmielsze oczekiwania.
- Czy wie pan, co to jest układ scalony?
- Oczywiście - odparłem.
- Tam właśnie wchodzę.
Nie "chciałbym tam wejść", tylko po prostu "wchodzę".
- Opowiedz mi o tym - poprosiłem.
- Naturę rzeczywistości można poznać tylko wtedy, jeśli
się jej dokładnie przyjrzeć - powiedział. - Najdokładniej, jak
tylko można. Weźmy na przykład te fantastyczne mikroprocesory -
są mniejsze od paznokcia, a mają możliwości pięćdziesiąt razy
większe od dawnych komputerów. Co się w nich n a p r a w d ę
dzieje? Otóż ja właśnie wchodzę w nie i patrzę. To jakby coś w
rodzaju transu: koncentruję się coraz bardziej i bardziej, a
potem zaczynam schodzić w dół, do wnętrza, coraz głębiej. -
Roześmiał się ochryple. - Myśli pan pewnie, że to tylko jakiś
mistyczny bełkot, prawda? Waha się pan między dwoma
interpretacjami: jedną, że jestem po prostu postrzelonym
szczeniakiem i drugą, że ma pan do czynienia z nie lada
spryciarzem, karmiącym pana stekiem bzdur, żeby tylko nie
przejść do sedna sprawy. Czy nie mam racji, doktorze?
- Kilka tygodni temu miałem sen, w którym stawałem się
nieskończenie mały - odparłem. - Właściwie to był bardziej
koszmar niż sen, ale mimo to wręcz fascynujący, choć zarazem
okropny. Zszedłem aż do poziomu molekuł, stając się mniejszy od
ziaren piasku, bakterii, a potem nawet elektronów i protonów,
czy też czegoś, co według mnie nimi było.
- Jakie światło było tam, gdzie pan dotarł?
- Oślepiające. Bezustannie pulsowało.
- Jaki miało kolor?
- Wszystkie kolory na raz.
Spojrzał mi w oczy.
- To prawda!
- Widziałeś to samo?
- Tak. Nie. - Poruszył się niepewnie. - Jak mogę panu
powiedzieć, skoro pan też to widział? Tak, to było coś w
rodzaju pulsującego strumienia, składającego się ze wszystkich
możliwych kolorów.
- Opowiedz mi coś jeszcze.
- O czym?
- O tym, co czujesz, kiedy się zmniejszasz.
Popatrzył na mnie z wyższością jak nauczyciel na ucznia.
- Wie pan, jakiej wielkości jest układ scalony? Powiedzmy,
na przykład MOSFET?
- MOSFET?
- Tranzystor polowy typu metal-tlenek-półprzewodnik -
wyjaśnił. - Najnowsze mają średnicę jednego mikrometra, czyli
dziesięć do minus szóstej metra. Inaczej mówiąc, to jedna
milionowa metra. Są małe, ale daleko im jeszcze do poziomu
molekularnego. Na jednym mikrometrze można zmieścić około
dwustu ameb albo całą armię wirusów. Tam właśnie schodzę, do
korytarzy, w których bezustannie śmigają elektrony. Oczywiście,
nie widzę ich. Nie zobaczyłbym ich nawet wtedy, gdybym stał się
jeszcze mniejszy, tylko co najwyżej mógłbym wyliczyć ich
najbardziej prawdopodobne trasy, ale za to je c z u j ę.
Biegam wraz z nimi korytarzami i kanałami, wciskając się we
wszystkie szpary i poznając teren, żebym mógł się czuć jak u
siebie w domu.
- Jak wyglądają elektrony?
- Podobno śniło się to panu, więc niech mi pan powie.
- Przypominają iskry albo obłok świecących, pędzących z
ogromną prędkością bąbelków.
- Wyczytał pan to w którymś ze swoich fachowych czasopism?
- Ja to widziałem - odparłem. - A raczej czułem w swoim
śnie.
- Tak jest naprawdę! - Był spocony, na policzki wystąpiły
mu intensywne rumieńce, dłonie wyraźnie drżały, a całe ciało
rozpaliło się metaboliczną gorączką, jakiej jeszcze u niego nie
widziałem. Wyglądał jak szkielet, który właśnie zszedł z kortu
po bardzo zaciętym meczu. - Czy jest pan pewien, że to był
tylko sen? - zapytał nachylając się do mnie i po raz pierwszy
pozwalając sobie na okazanie wobec mnie całej swojej słabości.
- Jest pan pewien, że nie był pan tam naprawdę?
Kafka miał rację; osobie cierpiącej na anoreksję przede
wszystkim zależy na okazaniu swych nadzwyczajnych zdolności.
"Popatrzcie - mówi - jaka jestem niezwykła. Posiadam
niespotykany dar. Potrafię w pełni zapanować nad moim ciałem.
Odmawiając przyjmowania pokarmów przejęłam kontrolę nad moim
losem. Dysponuję nadzwyczajną siłą woli. Czy wy umiecie
narzucić sobie taką dyscyplinę? Czy potraficie to zrozumieć?
Oczywiście, że nie. Tylko ja jestem do tego zdolna." Nadmierna
otyłość stanowi tutaj jedynie mało istotny pretekst, bowiem
przede wszystkim chodzi o zademonstrowanie niezwykłych
umiejętności, udowodnienie, że jest się zdolnym osiągnąć coś
nadzwyczajnego i pokazanie światu, jak wyjątkowym jest się
człowiekiem. Surowa dieta stanowi tylko środek do osiągnięcia
innego celu: uzyskania kontroli nad swoim ciałem, życiem, a
wreszcie nad całym fizycznym światem.
Zaczął nieco lepiej wyglądać. Na jego policzkach pojawił
się ślad rumieńców, zaś on sam wydawał się bardziej odprężony i
jakby mniej nerwowy. Odniosłem nawet wrażenie, jakby trochę
przytył, choć wyniki badań, jakie otrzymywałem od szkolnego
lekarza, nie potwierdzały moich obserwacji; czasem waga
wskazywała kilogram lub dwa więcej, czasem mniej, lecz nic nie
świadczyło o tym, że rozpoczął się stały przyrost ciężaru
ciała. Z rozmów z jego matką wynikało, że miewał okresy
nieznacznie większego zainteresowania jedzeniem, ale zaraz
potem następował powrót do ścisłej diety albo niechętnego,
powolnego przeżuwania. Z całą pewnością trudno było uznać te
wyniki za zachęcające, lecz miałem graniczące z pewnością
przeczucie, że zaczynam wreszcie nawiązywać z nim kontakt i że
znajduję się na początku drogi, którą uda mi się odciągnąć go
od skraju przepaści.
- Po to, żeby się tam dostać, muszę się stać całkowicie
nieważki - powiedział Timothy. - Zupełnie dosłownie. To, co do
tej pory osiągnąłem, to dopiero początek. Muszę jeszcze stracić
całą resztę.
- Dopiero początek, powiadasz? - powtórzyłem do głębi
poruszony i zapisałem coś szybko w notesie.
- Jestem już w stanie wyruszyć w drogę, ale na razie nie
mogę nigdzie dotrzeć. W chwili, gdy docieram do strukturalnych
rejonów układu scalonego, napotykam barierę nie do przebycia.
- A więc jednak docierasz do jego wnętrza?
- Owszem, ale nie osiągam prawdziwego zrozumienia, na
którym mi przede wszystkim zależy. Być może wina leży po jego
stronie, a nie po mojej. Może osiągnąłbym to, co zamierzam,
gdybym miał do dyspozycji układ scalony wykorzystujący zjawisko
studni kwantowej, ale taki jeszcze nie został skonstruowany, a
nawet jeśli został, to i tak nie zdobędę do niego dostępu. Wie
pan, chciałbym zabrać się z falami prawdopodobieństwa.
Chciałbym być tak mały, żeby złapać się jakiegoś elektronu i
przebyć wraz z nim całą drogę. - Jego oczy płonęły wewnętrznym
blaskiem. - Jeśli pan chce, niech pan porozmawia o tym z moim
bratem albo z kimkolwiek. Ci, którzy tego nie rozumieją,
uważają mnie za wariata, zresztą podobnie jak pozostali.
- Mnie możesz o tym powiedzieć, Timothy.
- Układ scalony to w gruncie rzeczy miliardy
mikroskopijnych, stłoczonych jeden przy drugim tranzystorów. Są
wykonane z krzemu lub germanu, zanieczyszczonego dodatkami
boru, arsenu lub jeszcze innych pierwiastków. Po jednej stronie
warstwy izolacyjnej tranzystora znajdują się cząsteczki typu n,
po drugiej typu p. Kiedy przez bramkę zaczyna dopływać prąd,
elektrony przenoszą się na stronę p, ponieważ ma ona potencjał
dodatni, zaś cząsteczki naładowane dodatnio uciekają na stronę
n. W związku z tym każdy, nawet najprostszy obwód logiczny... -
przerwał. - Nadąża pan?
- Mniej więcej. Powiedz mi, co czujesz, kiedy zaczynasz
się zagłębiać do wnętrza układu.
Na początku jest nagłe poruszenie i przypływ ekstatycznej
siły; nie ma mowy o żadnym spadaniu, raczej już o unoszeniu się
w przestrzeni. Podłoga znika z pola widzenia, a w chwilę potem
nadchodzi niewyobrażalne zwielokrotnienie percepcji - w jeszcze
przed chwilą pustym, zdawałoby się, powietrzu, zaczynają
tańczyć drobinki pyłu, zaś światło nabiera zupełnie nowych
cech, odbijając się i migocząc w niesamowity sposób. Świat
zaczyna się zmieniać. Znajome kształty - stół, krzesło,
komputer - znikają w miarę jak obserwator zbliża się do samej
ich istoty, dostrzegając złożoną strukturę i urozmaicenie
powierzchni. To już nie las, a poszczególne drzewa. Wszystko
jest zrobione z czegoś, ale nic nie jest jednolicie solidne.
Drewno i metal zamieniają się w labirynty włókien, sieci i
połączeń. Otwierają się coraz to nowe wąwozy i bezdenne
przepaści. Wędrowiec zbliża się do nich, niesiony niczym piórko
podmuchami molekularnego wiatru.
Nie jest to łatwa podróż. Świat staje się coraz bardziej
ziarnisty. Trzeba przedzierać się przez niewidzialną zamieć
szalejących cząsteczek tlenu i azotu, hamującą każdy,
najmniejszy nawet krok. Przed wędrowcem leży stanowiący cel
jego wyprawy układ, błyszczący niczym promienista Valhalla.
Trzeba przestać myśleć o przeciwnościach i rozpocząć szaleńczy
bieg. Na niebie rozbłyskują gigantyczne tęcze, rozlewając
oślepiające strugi najczystszych barw i uderzając z siłą gotową
wyrzucić z orbit zabłąkane atomy. A potem... potem...
Układ pojawia się w całym swym przepychu, niczym
wzniesiona na ateńskiej równinie świątynia Zeusa. Olbrzymie,
jarzące się przyćmionym światłem kolumny, ziejące czernią
bramy, ciemne, kuszące korytarze, ukryte sanktuaria, do których
nie można dotrzeć, zaś ich istoty nie sposób nawet zrozumieć.
Wszędzie wokół pełno różnobarwnego światła. W powietrzu
rozbrzmiewa tajemnicza, podniosła muzyka. Podróżny czuje się
jak odkrywca stawiający pierwsze kroki w zaginionym świecie,
jednocześnie ani przez moment nie przestając się kurczyć.
Niedostrzegalne jeszcze przed chwilą szczegóły powiększają się
błyskawicznie, puchnąc niczym rosnące po deszczu, metalowe
grzyby i pną się coraz wyżej, żeby wreszcie całkowicie
przesłonić niebo. Wędrowiec jest już tak mały, że z trudem
udaje mu się przekroczyć próg, ale znalazłszy się we wnętrzu
może się poruszać ze znacznie większą swobodą. Znajduje się w
niezwykłym wąwozie, którego srebrzyste, pokryte licznymi
pęknięciami ściany wznoszą się wyżej niż sięga jego wzrok.
Zaczyna biec. Dysponuje niespożytą energią, a jego nogi
poruszają się niczym stalowe sprężyny. Za jego plecami wrota
otwierają się i zamykają, otwierają i zamykają; porywa go
wezbrany strumień i niesie naprzód, a on czuje, bo nie widzi,
wibracje atomów boru i krzemu, wyczuwa mijające go elektrony i
nie-elektrony, przyciągane do dodatnio lub ujemnie naładowanych
ścian wąwozu.
Ale to nie wszystko. Biegnie nadal, bowiem jest tu jeszcze
nieskończenie więcej, cały świat zamknięty w otaczającym go
świecie, leżący u jego stóp i drażniący go swoją
niedostępnością. Wiruje przed nim niczym cyklon, a on rzuciłby
się w jego środek, gdyby mógł, lecz powstrzymuje go jakaś
niewidzialna bariera, granica wyznaczająca kres jego wędrówki i
dokonań. Niczego nie pragnie tak bardzo, jak chwycić
przemykający obok elektron, wyrwać go z jego ścieżki i zajrzeć
mu do serca. Pragnie wejść do wnętrza atomu i odetchnąć
zamkniętym w jego wnętrzu powietrzem, a następnie zobaczyć
ukryte głęboko jądro, tęskni za widokiem mezonów, kwarków i
neutrin. Tyle jeszcze jest tych światów w światach, a on jest
duży, potwornie niezgrabny, niczym chwiejący się na nogach
olbrzym, niezdolny przedostać się na drugą stronę niewidzialnej
granicy...
Tylko dotąd i ani kroku dalej...
Ani kroku...
Patrzył na mnie z drugiej strony biurka. Jego twarz była
mokra od potu, a cienka koszula przykleiła się w wielu miejscach
do skóry, która zupełnie straciła swój niezdrowy, ziemisty
odcień. Sprawiał wrażenie całkowicie przeistoczonego i wręcz
tryskającego życiem, bardziej niż ktokolwiek, kogo do tej pory
widziałem. W jego oczach płonął faustowski ogień i
wszechogarniająca żądza. Podobnie musieli wyglądać Magellan,
Newton i Galileusz. Jednak w jednej chwili wszystko to
zniknęło i znowu miałem przed sobą wymizerowanego chłopca,
chudego, przygarbionego i żałośnie kruchego.
Poszedłem do znajomego fizyka, przyjaciela ojca
Timothy'ego, prowadzącego badania na uniwersytecie. Nie
wspomniałem ani słowem o chłopcu.
- Co to jest "studnia kwantowa"? - zapytałem.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Gdzie o tym usłyszałeś?
- Od jednego ze znajomych, ale obawiam się, że nie bardzo
go zrozumiałem.
- To coś w rodzaju nadzwyczaj małego przełącznika -
powiedział. - Dzieli nas od niego jeszcze jakieś pięć, dziesięć
lat. Sam pomysł polega na tym, żeby do tej samej sieci
krystalicznej wprowadzić dwa różne, półprzewodzące materiały,
tworząc w ten sposób "supersieć" przypominającą nieco
trójwymiarową szachownicę. Przeciskające się między
poszczególnymi sześcianami elektrony mogłyby wówczas wykonywać
wszelkie operacje ze zwielokrotnioną prędkością.
- A jak duże byłoby to urządzenie w porównaniu z
dzisiejszymi układami scalonymi?
- Jego rozmiary mierzyłoby się w nanometrach, czyli w
miliardowych częściach metra - odparł. - Byłoby mniejsze od
wirusa, osiągając wielkość, poniżej której, według
teoretycznych wyliczeń, zanika zjawisko półprzewodzenia.
Jeszcze krok dalej i trzeba by już przejść na angstremy.
- Angstremy?
- Jedna dziesięciomiliardowa metra. Mierzy się w nich
rozmiary atomów.
- Aha... Dobrze. Czy mogę cię jeszcze o coś zapytać?
Na jego twarzy pojawił się wyraz lekko rozbawionej,
cierpliwej tolerancji.
- Czy ktoś wie, jak właściwie wygląda elektron?
- Jak w y g l ą d a ?
- Chodzi mi o to, czy starano się je zobaczyć, może nawet
sfotografować...
- Wiesz, co to jest zasada nieoznaczoności?
- No... Nie bardzo.
- Elektrony są cholernie małe i mają masę rzędu... eee...
coś około dziewięć razy dziesięć do minus dwudziestej ósmej
grama. Po to, żeby cokolwiek zobaczyć, w dowolnym znaczeniu
tego słowa, potrzebujemy światła, bowiem widzimy właśnie dzięki
światłu emitowanemu przez dany obiekt lub pochodzącemu z innego
źródła i odbitemu przez niego. Najmniejsza jednostka światła,
jaką jest foton, posiada tak niską częstotliwość, że po prostu
zasłoni każdy elektron, jaki znajdzie się w jego pobliżu. Nie
możemy użyć promieniowania o wyższej częstotliwości, takiego
jak na przykład promienie gamma lub x, bowiem w miarę wzrostu
częstotliwości rośnie także energia, więc taki promień po
prostu wybiłby interesujący nas elektron nie wiadomo gdzie i
tyle byśmy go widzieli. Tak więc sam rozumiesz, że nie możemy
"zobaczyć" elektronu, bowiem już w chwili ustalania jego
pozycji nadalibyśmy mu nową prędkość, w wyniku czego
natychmiast zmieniłby swoją pozycję. Jedyne, co nam pozostaje,
to na podstawie szczegółowych obliczeń i rachunku
prawdopodobieństwa domyślać się, gdzie jest i jak szybko się
porusza. Mniej więcej właśnie na tym polega zasada
nieoznaczoności.
- Chcesz przez to powiedzieć, że zobaczyć elektron może
tylko ktoś, kto jest dokładnie jego wielkości lub nawet
mniejszy?
Zerknął na mnie z ukosa.
- Zdaje się, że to pytanie nie jest pozbawione sensu -
odparł. - Przypuszczam nawet, że mógłbym na nie odpowiedzieć
twierdząco, ale o czym my właściwie, do diabła, rozmawiamy?
Tej nocy śniłem ponownie o olbrzymich, groteskowych
stworzeniach, jarzących się fluorescencyjnym blaskiem na tle
najczarniejszego z możliwych nieba. Miały szpony, macki i
tuziny oczu, a ich pękate, asymetryczne cielska były porośnięte
gęstymi, rudymi włosami. Niektóre posiadały grube pancerze,
inne zaś lśniące kolce, wysuwające się rzędami spod drżącej
skóry. Goniły mnie w tym pozbawionym powietrza świecie i
wszędzie, gdzie się skierowałem, widziałem ich coraz więcej i
coraz bliżej. W pewnej chwili ujrzałem, że ściany kosmosu
zaczynają się chwiać i rozpływać, niebo zatacza się jak pijane,
a przez szczeliny w ciemności wlewają się strugi jaskrawych,
wymieszanych ze sobą barw, splecione niczym wielkie łańcuchy.
Wciąż biegłem przed siebie, lecz potwory otaczały mnie ze
wszystkich stron, nie pozostawiając żadnej drogi ucieczki.
Timothy nie przyszedł na spotkanie. Od kilku dni miałem
wrażenie, że oddala się ode mnie; często przez całą godzinę
siedział bez ruchu, nie odzywając się ani słowem i wpatrując
się we mnie z wnętrza hermetycznej kuli niedostępności. Uznałem
to za objaw pasywno-agresywnej fazy oporu, lecz kiedy nie
zjawił się o wyznaczonej porze, zaniepokoiłem się; taki otwarty
bunt nie był w jego stylu. Wszystko wskazywało na to, że trzeba
będzie sięgnąć po inne metody terapii - bezpośrednią
interwencję starszego, kochającego brata, czyli mnie,
terapię rodzinną lub nawet spotkania z udziałem nauczycieli
i kolegów. Pomimo ostatnich, niekorzystnych zmian wciąż
jeszcze wydawało mi się, że zdołam dotrzeć do niego na czas,
ale w tym momencie miarka się przebrała. Nazajutrz
zadzwoniłem do jego matki, od której dowiedziałem się, że
Timothy został zabrany do szpitala, więc zaraz po porannych
godzinach przyjęć pojechałem go odwiedzić. Kiedy lekarz
dyżurny usłyszał, że jestem terapeutą i usiłowałem wyleczyć
go z anoreksji, zesztywniał i przybrał lodowaty ton. Nie
musiałem być telepatą, żeby wiedzieć, co myślał. "Niewiele
udało ci się osiągnąć, co?"
- Są z nim rodzice - powiedział. - Zapytam, czy
zgodzą się, żeby pan wszedł. Jego stan jest bardzo poważny.
Okazało się, że byli tam wszyscy, łącznie z ojczymami,
macochami i dziećmi z kolejnych małżeństw. Timothy przypominał
woskową lalkę. Przyniesiono mu książki, kasety, a nawet
walizkowy komputer, ale wszystko było poupychane po kątach
łóżka. Leżące na środku ciało było tak wychudzone, że niemal
trudno je było dostrzec pod cienką kołdrą. Miał podłączoną
kroplówkę, a także całą masę innych kabelków i rurek
prowadzących do ustawionych wokół łóżka aparatów. Nie spał, ale
wydawał się spoglądać na inny świat, być może świat
szalejących bakterii i drżących molekuł, który śnił mi się
kilka nocy temu. Odniosłem wrażenie, że się leciutko uśmiechał.
- Zemdlał podczas lekcji - szepnęła matka.
- Dokładnie w pracowni komputerowej - dodał ojciec z
nerwowym, zgrzytliwym chichotem. - Odzyskał przytomność dwie
godziny temu, ale bredził coś bez sensu.
- On chce wejść do swojego komputera - oznajmił jeden z
chłopców. - To głupie, prawda? - No oko mógł mieć jakieś siedem
lat.
- Timothy umrze, Timothy umrze! - zanuciła jego
rówieśnica.
- Christopher! Bree! Uspokójcie się! - zareagowało
jednocześnie troje spośród rodziców.
- Czy zaczął reagować na kroplówkę? - zapytałem.
- Lekarze mówią, że nie - odparła matka. - Jest w
krytycznym stanie. W tym tygodniu schudł półtora kilograma.
Myśleliśmy, że je, ale on musiał chyba chować wszystko do
kieszeni. - Potrząsnęła głową. - Nie sposób było cały czas go
pilnować.
Patrzyła na mnie zimno, podobnie jak ojciec, a nawet
większość pozostałych osób. "To twoja wina. Liczyliśmy na
ciebie, mieliśmy nadzieję, że uda ci się mu pomóc" - mówiły ich
oczy. Co miałem im odpowiedzieć? Wyleczyć można tylko tych, do
których można dotrzeć, zaś Timothy postanowił za wszelką cenę
pozostać poza moim zasięgiem. Mimo to boleśnie odczuwałem ich
pełen wyrzutu gniew.
- Widziałem już ludzi, którzy po leczeniu wychodzili ze
znacznie gorszego stanu - powiedziałem. - Musi odzyskać siły na
tyle, żeby być w stanie znowu ze mną rozmawiać. Jestem pewien,
że wtedy uda mi się doprowadzić go do porządku. Już prawie
przełamałem jego opór, kiedy...
Jasne, odrobina optymizmu nic nie kosztuje. Dałem im
wszystko, co mogłem: doświadczenie wypływające z kontaktów z
podobnymi przypadkami, kiedy to po ostrym kryzysie następowała
raptowna poprawa, i tak dalej, i tak dalej, dzieląc się bogatym
doświadczeniem wykształconego, mądrego człowieka. Nawet to na
nich podziałało. Po jakimś czasie nabrali graniczącego z
pewnością przekonania, że na policzkach chłopca pojawiły się
lekkie rumieńce, a on sam poruszył się lekko. Uwierzyli, że
wkrótce dzięki maszynom tłoczącym do jego krwiobiegu
substancje odżywcze, których on z taką konsekwencją unikał,
odzyska przytomność.
- Patrzcie! - mówili jeden przez drugiego. - Patrzcie, jak
porusza rękami! Patrzcie, jak oddycha! Na pewno wszystko będzie
dobrze.
Chyba nawet ja sam zacząłem w to wierzyć.
Potem jednak przypomniałem sobie jego słowa: "Po to, żeby
tam dotrzeć, muszę stać się całkowicie nieważki. To dopiero
początek. Muszę pozbyć się całej reszty.
Chciałbym zniknąć."
Tej nocy miałem trzeci sen, szczegółowy, realistyczny,
niemal namacalny. Spadałem i biegłem jednocześnie, pracując
nogami jak maratończyk na czterdziestym drugim kilometrze, w
tym samym czasie pędząc przez pozbawioną powietrza pustkę w
kierunku srebrno-czarnej powierzchni jakiejś planety. Spadałem
bez końca, nie czując własnego ciężaru, po czym wylądowałem
miękko na powierzchni i natychmiast zacząłem biec, posuwając
się jednak nie naprzód, lecz w dół, między ustępującymi mi z
drogi atomami substancji, z której składał się grunt. W miarę
jak schodziłem coraz niżej, robiłem się także coraz mniejszy i
mniejszy, aż wreszcie przypominałem zaledwie pędzącego przed
siebie, bezcielesnego ducha, nieważkie wspomnienie samego
siebie. Mimo to nie zatrzymywałem się, wnikając w kolejne
poziomy wolny od niewygodnego balastu ciała.
Rano zadzwoniłem do szpitala. Timothy umarł wczesnym
świtem.
Czy zawiodłem? Być może tak, ale sądzę, że nikomu na moim
miejscu nie udałoby się odnieść sukcesu. Timothy przeniósł się
tam, gdzie chciał się przenieść, zaś siła jego woli była tak
wielka, że wszelkie próby przeciwstawienia się jej musiały być
dla niego jak nieistotne, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia
brzęczenie owadów.
Tak więc udało mu się osiągnąć swój cel. Pozbył się
bezużytecznej skorupy. Ruszył w dół, biegnąc i unosząc się w
przestrzeni, aż do samego jądra, gdzie panuje absolutna wiedza
i nikt nigdy nie słyszał o czymś takim jak niepewność. Biegnie
wśród lśniących elektronów, dotarłszy wreszcie do wyznaczanego
miarą angstremów świata.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
ROBERT SILVERBERG
Autor amerykański, urodzony w r. 1935. Swą błyskotliwą
karierę rozpoczął jako niespełna dwudziestolatek. Ukończył
wydział literatury angielskiej na Uniwersytecie Columbia i w
tym samym roku otrzymał Hugo w kategorii najlepiej
zapowiadającego się młodego twórcy. Od tego czasu Silverberg
dostał wszystkie możliwe nagrody SF. Uważany jest za
wielkiego stylistę.
"Fantastyka" przedstawiła go opowiadaniem "Skrzydła Nocy"
(nr 5/85). "Podróż do wnętrza", którą prezentujemy Państwu
dzisiaj, Don Wollheim umieścił w swoim wyborze najlepszych
opowiadań roku 1990.
D.M.