Kuttner Henry Maszyna Ego


HENRY KUTTNER

MASZYNA EGO

NAJLEPSZE OPOWIADANIA TOM 1

PRZEŁOŻYŁA: DANUTA GÓRSKA

Parytet żelaza The Iron Standard

Czarny Anioł Śmierci Black Angel

Gnom A Gnome There Was

Absalom Absalom

Cień na ścianie A Shadow on the Screen

Maszyna ego The Ego Machine

PARYTET ŻELAZA

The Iron Standard

- Więc forsy nie będzie jeszcze przez rok… czasu wenusjańskiego - stwierdził Thirkell, z obrzydzeniem nabierając na łyżkę zimnej fasoli.

Rufus Munn, kapitan, zerknął na niego przelotnie znad talerza zupy, którą usiłował oczyścić z karaluchów. - Nie wiem, po co w ogóle musimy toto importować. Rok i cztery tygodnie, Steve. I miesiąc w kosmosie, zanim znowu trafimy na Ziemię.

Pulchna, okrągła twarz Thirkella spoważniała. - A do tego czasu co? Mamy się żywić zimną fasolą?

Munn westchnął i wyjrzał przez otwarty, osłonięty właz statku kosmicznego „Goodwill” na zewnątrz, gdzie we mgle poruszały się niewyraźne postacie. Ale nie odpowiedział. Barton Underhill, supercargo i chłopak na posyłki, który wkręcił się na ten lot dzięki pieniądzom swojego taty, uśmiechnął się skąpo i odparł:

- A czegoś się spodziewał? Nie odważymy się zużyć paliwa. Mamy akurat tyle, żeby starczyło na powrót do domu. Więc zostaje zimna fasola albo nic.

- Niedługo nie zostanie nic - oświadczył Thirkell ponuro.

- Byliśmy rozrzutni. Marnowaliśmy zapasy na urządzanie bankietów.

- Bankiety! - warknął Munn. - Oddaliśmy całe żarcie Wenusjanom.

- No - mruknął Underhill - oni nas karmili… przez miesiąc.

- Ale przestali. Wprowadzili embargo. Swoją drogą, co oni mają przeciwko nam?

Munn odepchnął stołek z nagłym postanowieniem. - Tego będziemy musieli się dowiedzieć. Tak nie może dalej być. Po prostu nie mamy dość żywności, żeby wystarczyło na rok. I nie możemy żyć z ziemi… - Przerwał, kiedy ktoś rozpiął zamek błyskawiczny klapy w osłonie. Do środka wszedł krępy mężczyzna o czerwonobrązowej twarzy, orlim nosie i wystających kościach policzkowych

- Znalazłeś coś, Czerwonoskóry? - zagadnął Underhill.

Mike Szybujący Orzeł cisnął na stół plastykową torbę.

- Sześć grzybów. Wenusjanie na pewno stosują metody hydroponiczne. Muszą. Na takiej gąbczastej glebie rosną same grzyby, a większość z nich jest trująca. Nic z tego, kapitanie.

Munn zacisnął usta. - No tak. Gdzie jest Bronson?

- Poszedł na żebry. Ale nie dostanie ani fala - Nawajo kiwnął głową w stronę włazu. - O, już idzie.

Po chwili usłyszeli powolne kroki Bronsona. Inżynier wszedł do środka z twarzą równie czerwoną, jak jego włosy.

- Nie pytajcie o nic - burknął. - Niech nikt się do mnie nie odzywa. Żeby Irlandczyk musiał żebrać o parszywe kilka falów u jakiegoś zielonego stwora z żelaznym kółkiem w nosie, jak dzikus z Ubangi. Nigdy się nie otrząsnę ze wstydu.

- Serdecznie ci współczuję - powiedział Thirkell. - Ale przyniosłeś chociaż parę falów?

Bronson zmierzył go spojrzeniem.

- Miałem wziąć od niego te brudne pieniądze, nawet gdyby mi je dawał? - wrzasnął z oczami nabiegłymi krwią.

- Słowo daję, wolałbym je rzucić w tę oślizłą gębę. Ja miałbym brać ich śmierdzące pieniądze? Dajcie mi trochę fasoli. Chwycił talerz i z ponurą miną zaczął jeść.

Thirkell wymienił spojrzenia z Underhillem. - Nie dostał pieniędzy - stwierdził ten ostatni.

Bronson żachnął się i parsknął. - Zapytał mnie, czy należę do Gildii Żebraczej! Na tej planecie nawet włóczędzy muszą wstępować do związków zawodowych!

Kapitan Munn w zamyśleniu zmarszczył brwi. - Nie, to nie są związki, Bronson, nie przypominają nawet średniowiecznych gildii kupieckich. Tarkomary są o wiele potężniejsze i mają o wiele większą swobodę działania. Związki zawodowe wyrosły na określonej bazie społeczno - ekonomicznej i realizują określony cel - system kontroli i utrzymania równowagi, który wciąż się rozwija. Nie mówię o związkach; na Ziemi niektóre są w porządku - jak Transport Lotniczy - a niektóre skorumpowane, jak Podmorskie Połowy. Tarkomary są inne. Nie wypełniają żadnych konkretnych zadań. Po prostu utrzymują w zastoju wenusjański system gospodarczy.

- Tak - dorzucił Thirkell - i dopóki nie zostaniemy członkami, nie wolno nam pracować… w żadnym zawodzie. I nie możemy do nich wstąpić, dopóki nie zapłacimy wpisowego… tysiąc sofalów.

- Powoli z tą fasolą - ostrzegł Underhill. - Zostało tylko dziesięć puszek.

Zapadło milczenie. W końcu Munn puścił w obieg paczkę papierosów.

- Musimy coś zrobić, to oczywiste - powiedział. - Tylko od Wenusjan możemy dostać żywność, a oni nic nam nie dadzą. Jedna rzecz przemawia na naszą korzyść: ich prawa są tak arbitralne, że nie mogą nam odmówić sprzedaży żywności… odrzucenie legalnej oferty jest nielegalne.

Mike Szybujący Orzeł posępnie sortował swoje sześć grzybów.

- Owszem. Jeżeli będziemy mogli złożyć legalną ofertę. Jesteśmy bankrutami… wenusjańskimi bankrutami… i niedługo zaczniemy przymierać głodem. Jeśli ktoś potrafi znaleźć na to odpowiedź…

Było to w 2044 roku, trzy lata po pierwszej zakończonej sukcesem wyprawie na Marsa, wiele lat od lądowania na Księżycu. Księżyc był oczywiście niezamieszkany z wyjątkiem pewnych żywych, lecz nie posiadających inteligencji alg. Żwawi, szerokopierśni Marsjanie ze swoim przyspieszonym metabolizmem i dziwacznymi, błyskotliwymi umysłami okazali się nastawieni przyjaźnie i pewne było, że pomiędzy cywilizacjami Marsa i Ziemi nie będzie żadnych tarć. Co do Wenus, wcześniej nie wylądował tu żaden statek.

„Goodwill” był ambasadorem. Był to eksperyment, podobnie jak wcześniejsza wyprawa na Marsa, ponieważ nikt nie wiedział, czy na Wenus istnieje inteligentne życie. Na pokładzie zmagazynowano zapasy wystarczające na ponad rok, koncentraty, plastykowe pojemniki, odwodnioną, witaminizowaną żywność, ale każdy członek załogi w głębi duszy był przekonany, że na Wenus znajdą mnóstwo jedzenia.

Żywność była, owszem. Wenusjanie hodowali ją w hydroponicznych zbiornikach pod miastami. Na powierzchni planety nie rosło nic nadającego się do jedzenia. Zwierząt i ptaków żyło tu niewiele, więc polowanie było niemożliwe, nawet gdyby Ziemianom pozwolono zatrzymać broń. A na początku przypominało to jedno wielkie święto po męczącej podróży w kosmosie - całoroczny festyn i karnawał w obcym, fascynującym świecie.

Obcy świat, bez wątpienia. Wenusjanie okazali się konserwatywni. Co było dobre dla ich odległych przodków, było dobre również dla nich. Wydawało się, że nie chcieli żadnych zmian. Obecny system działał dobrze od stuleci; po co go teraz zmieniać?

Ziemianie oznaczali zmiany - to było oczywiste.

Rezultat: bojkot Ziemian.

Zastosowano bierny opór. W pierwszym miesiącu Ziemianie nie napotkali żadnych trudności: kapitanowi Munnowi wręczono klucze do bram stolicy, Vyring, na której peryferiach stał obecnie „Goodwill”, a Wenusjanie hojnie zaopatrywali ich w żywność - dziwne, lecz w smakowite potrawy z hydroponicznych ogrodów. W zamian Ziemianie rozrzutnie obdarowywali ich własnym jedzeniem, niebezpiecznie uszczuplając własne zapasy.

A wenusjańska żywność szybko się psuta. Nie próbowano jej zabezpieczyć, ponieważ hydroponiczne zbiorniki stanowiły pewne, niewyczerpalne źródło dostaw. W końcu Ziemianom został tylko niewielki zapas własnej żywności, wystarczający zaledwie na kilka tygodni, oraz ogromny stos odpadków, w które po paru dniach zamieniły się soczyste, apetyczne potrawy.

Wówczas Wenusjanie przestali przynosić swoje łatwo się psujące owoce, jarzyny oraz mięsne grzyby i przykręcili śrubę. Przyjęcie się skończyło. Nie mieli zamiaru krzywdzić Ziemian; nadal troskliwie okazywali im życzliwość. Ale odtąd ich hasło brzmiało: Zapłata Przy Dostawie - i nie udzielano kredytu. Wielki mięsny grzyb, wystarczający dla czterech głodnych mężczyzn, kosztował dziesięć falów.

Ponieważ Ziemianie nie mieli falów, nie dostawali mięsnych grzybów - ani niczego innego.

Na początku Ziemianie nie potraktowali tego poważnie. Dopóki nie poszli po rozum do głowy i nie zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób właściwie mają zdobyć jedzenie.

Nie było sposobu.

Siedzieli więc tak na statku jedząc zimną fasolę i wyglądając jak pięciu z Siedmiu Krasnoludków, piątka niskich, krępych, silnych mężczyzn, grubokościstych i muskularnych, dobranych specjalnie ze względu na budowę fizyczną, żeby mogli wytrzymać trudy kosmicznej podróży - a ich mózgi, również specjalnie dobierane, nie mogły im w niczym pomóc.

Problem był prosty - prosty i prymitywny. Oni - przedstawiciele potężnej cywilizacji Ziemi - byli głodni. Wkrótce głód jeszcze bardziej da im się we znaki.

I nie posiadali ani fala - nic prócz bezwartościowego złota, srebra i papierowych banknotów. Na statku był metal, ale brakowało potrzebnego im czystego metalu, mieli tylko stopy, których nie mogli niszczyć.

Podstawą systemu monetarnego Wenus było żelazo.

…Musi być jakieś rozwiązanie - mówił Munn z uporem. Jego surowa, pobrużdżona twarz spochmurniała. Gniewnym gestem odsunął talerz. - Idę jeszcze raz porozmawiać z Radą.

- Co to pomoże? - chciał wiedzieć Thirkell. - Jesteśmy w kropce, nie mamy wyjścia. Tylko pieniądze do nich przemawiają.

- Wszystko jedno. Idę pogadać z Jorust - warknął kapitan.

- Ona nie jest głupia.

- Właśnie - odparł Thirkell znacząco.

Munn popatrzył na niego, kiwnął na Mike'a Szybującego Orła i ruszył do wyjścia. Underhill zerwał się na nogi.

- Mogę iść z wami?

Bronson bez apetytu grzebał w swojej porcji fasoli.

- Po co chcesz iść? Nie będziesz mógł nawet zagrać na automatach w jakiejś knajpie w Vyring… jeśli oni mają automaty. Może myślisz, że kiedy im powiesz, że twój stary jest królem Zjednoczonych Kopalin, złamią się i wydadzą nam bony na posiłki?

Ale mówił dość przyjaznym tonem, więc Underhill tylko się uśmiechnął. Kapitan Munn powiedział: - No to chodź, jak chcesz, ale się pospiesz. - Trzej mężczyźni zanurzyli się w gęstą mgłę i poczłapali przez grząskie, lepkie błoto.

Upał był do wytrzymania; silne wiatry Wenus powodowały szybkie parowanie - naturalna klimatyzacja, dzięki której nie czuło się wilgoci. Munn sprawdził kompas. Przedmieścia Vyring znajdowały się w odległości pół mili, ale mgła była jak zwykle gęsta jak grochówka. Na Wenus zawsze panuje pogoda uniemożliwiająca loty. Trójka mężczyzn w milczeniu brnęła przed siebie.

- Myślałem, że Indianie potrafią wyżyć z ziemi - zauważył w końcu Underhill pod adresem Nawaja.

Mike Szybujący Orzeł popatrzył na niego kpiąco.

- Nie jestem wenusjańskim Indianinem - wyjaśnił. - Mógłbym zrobić łuk i strzały i upolować jakiegoś Wenusjanina… ale to nie pomoże, chyba że będzie miał dużo sofalów w portfelu.

- Moglibyśmy go zjeść - burknął Underhill. - Ciekawe, jak smakuje pieczony Wenusjanin?

- Spróbuj, to będziesz mógł napisać bestseller, kiedy wrócisz do domu - rzucił Munn. - Jeżeli wrócisz do domu. W Vyring mają policję, kolego.

- Och, już dobrze - mruknął Underhill i na tym zakończył temat. - Przed nami śluza. Chryste, czuję zapach czyjegoś obiadu!

- Ja też - jęknął Nawajo - ale miałem nadzieję, że nikt o tym nie wspomni. Zamknij się i maszeruj dalej.

Mur otaczający Vyring spełniał rolę grobli, a nie umocnień obronnych. Wenus była nie tylko cywilizowana, ale również zjednoczona; najwyraźniej nie istniały tu ani wojny, ani bariery celne - co w naturalny sposób sprzyjało powstaniu światowego państwa. Samoloty transportowe hałasowały im nad głowami, kiedy przemykali się dołem, niewidoczni we mgle. Mgła okrywała ulice, tylko od czasu do czasu jakiś silniejszy podmuch rozdzierał ją na strzępy. W osłoniętym od wiatru Vyring panowało nieprzyjemne gorąco z wyjątkiem zamkniętych pomieszczeń, gdzie można było włączyć klimatyzację.

Underhillowi przypomniała się Wenecja: ulice były kanałami. Łodzie najrozmaitszych kształtów i rozmiarów wyprzedzały ich, dryfowały lub przemykały obok. Nawet żebracy nie chodzili piechotą. Wzdłuż kanałów biegły nierówne, błotniste ścieżki, ale nie korzystał z nich nikt, kto miał choćby jednego fala przy duszy.

Ziemianie szli na piechotę, przeklinając z całego serca, kiedy stopy z chlupotem grzęzły im w mule. Większość mieszkańców nie zwracała na nich uwagi.

Do nabrzeża zbliżyła się wodna taksówka, a jej pilot, noszący błękitną odznakę swego tarkomaru, pomachał do nich.

- Może was podwieźć? - zapytał.

Underhill pokazał mu srebrnego dolara.

- Jeśli to przyjmiesz, czemu nie.

Wszyscy Ziemianie szybko opanowali wenusjański język; byli znakomitymi lingwistami, co obok innych międzyplanetarnych umiejętności stanowiło jeden z powodów, dla których zostali wybrani. Fonetyczny język wenusjański bynajmniej nie był trudny. - Nie sprawiło im również najmniejszej trudności zrozumienie odmownego „nie” pilota taksówki.

- Zagrajmy w orła i reszkę - zaproponował Underhill bez większej nadziei.

- Podwójna stawka albo nic.

Ale Wenusjanie nie uprawiali hazardu.

- Podwójne co? - spytał pilot. - Ta moneta? Ona jest srebrna. - Pokazał im srebrny, rokokowy filigran na dziobie swojej łodzi. - Śmieć!

- To byłoby wspaniałe miejsce dla Benjamina Franklina - zauważył Mike Szybujący Orzeł. - On miał sztuczne zęby z żelaza, no nie?

- Jeśli to prawda, facet nosił w gębie wenusjańską fortunę - stwierdził Underhill.

- Nie całkiem.

- Jeśli mógł za nią kupić porządny obiad, to była fortuna - upierał się Underhill.

Pilot, popatrzywszy z pogardą na Ziemian, odpłynął szukać zamożniejszych pasażerów. Munn, wytrwale brnący przez pokłady błota, otarł pot z czoła. Wspaniałe miejsce ten Vyring, pomyślał.

Wspaniałe miejsce, żeby umrzeć z głodu.

Po pół godzinie ciężkiego marszu Munn poczuł, że zaczyna w nim narastać tępa złość. Jeśli Jorust odmówi zobaczenia się z nim, pomyślał, będzie draka, mimo że Wenusjanie odebrali im broń. Czuł, że mógłby rozedrzeć Vyring na strzępy samymi zębami. I pożreć wszystkie jadalne części.

Na szczęście Jorust okazała się przystępna. Ziemianie zostali wprowadzeni do jej gabinetu, dużego, luksusowego pokoju, położonego wysoko ponad miastem. Przez otwarte okna napływał chłodny powiew. Jorust krążyła po pokoju w wielkim fotelu, wyposażonym w koła i jakiś rodzaj silnika. Wzdłuż ścian biegła nachylona ukośnie półka, przypominająca blat biurka i prawdopodobnie służąca tym samym celom. Umieszczona była na wysokości ramion, ale fotel Jorust podnosił ją do odpowiedniego poziomu. Ona pewnie zaczyna rano od jednego kąta, pomyślał Munn, i przez cały dzień pracy stopniowo objeżdża pokój dookoła. Jorust była szczupłą, siwowłosą Wenusjanką o skórze przypominającej fakturą dobrze wyprawiony szagryn i czujnym spojrzeniu czarnych oczu, które teraz wyrażało ostrożność. Zeszła z fotela, gestem zaprosiła mężczyzn do zajęcia miejsc i sama również usiadła. Zapaliła fajkę wyglądającą jak za duża cygarniczka, wepchnąwszy do niej wałeczek sprasowanego żółtego ziela. Z fajki wzbił się aromatyczny dym. Underhill pożądliwie pociągnął nosem.

- Obyście byli godni swych ojców - powiedziała uprzejmie Jorust, wyciągając w geście powitania sześciopalczastą dłoń. - Co was sprowadza?

- Głód - przyznał otwarcie Munn. - Myślę, że już czas zagrać w otwarte karty.

Jorust obserwowała go z nieprzeniknioną miną.

- A więc?

- Nie lubimy, jak się nami pomiata.

- Czy wyrządziliśmy wam krzywdę? - zapytała przewodnicząca Rady.

Munn popatrzył na nią.

- Wyłóżmy karty na stół. Wywieracie na nas nacisk. Jesteś tu grubą rybą, więc albo to twoja robota, albo o tym wiesz. Co ty na to?

- Nie - powiedziała Jorust po chwili milczenia. - Nie, nie mam aż takiej władzy, jak wydajecie się sądzić. Jestem jednym z administratorów. Ja nie ustanawiam praw, ja tylko pilnuję, żeby ich przestrzegano. Nie jesteśmy wrogami.

- Może dojdzie do tego - oświadczył Munn posępnie. - Jeśli z Ziemi przyleci następna ekspedycja i znajdzie nas martwych…

- Nie zabijemy was. To wbrew naszej tradycji.

- Ale możecie zagłodzić nas na śmierć.

Oczy Jorust zwęziły się.

- Kupcie sobie żywność. Każdy ma do tego prawo, bez względu na pochodzenie.

- A czego użyjemy zamiast pieniędzy? - zapytał Munn. - Wy nie przyjmujecie naszej waluty, a my nie mamy waszej.

- Wasze pieniądze są bezwartościowe - wyjaśniła Jorust. - Mamy złoto i srebro z kopalni… u nas są powszechnie spotykane. Za jednego difala, czyli dwadzieścia falów, można kupić mnóstwo jedzenia. Za sofala można kupić nawet więcej.

Miała oczywiście rację i Munn o tym wiedział. Jeden sofal wart był tysiąc siedemset dwadzieścia osiem falów. Właśnie!

- A jak według ciebie mamy zdobyć trochę waszych żelaznych pieniędzy? - warknął.

- Zapracujcie na nie, tak jak my. Fakt, że pochodzicie z innej planety, nie zwalnia was z obowiązku tworzenia poprzez pracę.

- W porządku - zgodził się Munn - chcemy pracować. Daj nam jakieś zajęcie.

- Jakie?

- Pogłębianie kanałów! Cokolwiek!

- Czy należycie do tarkomaru pogłębiaczy kanałów?

- Nie - przyznał Munn. - Jak mogłem zapomnieć, żeby się zapisać?

Jorust zignorowała jego sarkazm. - Musicie się zapisać. Tutaj wszystkie rzemiosła mają swoje tarkomary.

- Pożycz mi tysiąc sofalów, to się do któregoś zapiszę.

- Próbowaliście już tego wcześniej - zwróciła mu uwagę Jorust. - Nasi lichwiarze donieśli, że ofiarowany przez was zastaw był bezwartościowy.

- Bezwartościowy? Chcesz powiedzieć, że nie mamy na statku nic, co byłoby dla waszej rasy warte tysiąc sofalów? Przypieracie nas do muru i ty o tym wiesz. Sam nasz oczyszczacz wody jest dla was wart sześć razy więcej.

Jorust wydawała się urażona. - Od tysiąca lat oczyszczamy wodę filtrem z węgla drzewnego. Gdybyśmy teraz zmienili metodę, nazwalibyśmy naszych przodków głupcami. Oni nie byli głupcami: byli mądrzy i wielcy.

- No a postęp?

- Nie widzę potrzeby postępu - odparła Jorust. - Nasza cywilizacja jest doskonała w swojej obecnej postaci. Nawet żebracy nie cierpią głodu. Na Wenus nie ma nieszczęśliwych ludzi. Metody naszych przodków są sprawdzone i działają dobrze. Więc po co je zmieniać?

- Ale…

- Zmieniając status quo naruszylibyśmy tylko równowagę - oświadczyła stanowczo Jorust i wstała. - Obyście byli godni pamięci swych ojców.

- Posłuchaj… - zaczął Munn.

Ale Jorust siedziała już w swoim fotelu i nie zwracała na niego uwagi.

Trzej Ziemianie wymienili spojrzenia, wzruszyli ramionami i wyszli. Odpowiedź była zdecydowanie odmowna.

- I to jest właśnie to - stwierdził Munn, kiedy zjeżdżali na dół windą, - Jorust planuje zagłodzić nas na śmierć. Słowo się rzekło.

Underhill nie chciał się z nim zgodzić. - Ona ma rację. Jak sama mówi, jest tylko administratorką. To tarkomary stanowią tutejszą grupę nacisku. Tworzą potężny blok.

- Wiem, one rządzą planetą - skrzywił się Munn. - Trudno zrozumieć psychikę tych ludzi. Wydają się przeciwni wszelkim zmianom. My reprezentujemy zmiany, więc postanowili zwyczajnie nas zignorować.

- Nie uda im się - oświadczył Underhill. - Nawet jeśli umrzemy z głodu, po nas przylecą inne statki z Ziemi.

- Zastosują do nich tę samą sztuczkę.

- Zagłodzą ich? Ale…

- Bierny opór. Nie ma prawa nakazującego Wenusjanom gościć Ziemian. Mogą po prostu przyjąć politykę zamkniętych drzwi, a my nic na to nie poradzimy. Na Wenus nie było transparentu z napisem: „Witamy”.

Mike Szybujący Orzeł przerwał długie milczenie, kiedy znaleźli się na nadbrzeżu kanału. - Ich psychologia to rodzaj kultu przodków. Może przeniesiony egoizm… jakiś rasowy kompleks niższości.

Munn potrząsnął głową.

- Trochę za szybko wyciągasz wnioski.

- Dobra, może i tak. Ale to się sprowadza do kultu przeszłości. I strachu. Ich obecny system społeczny istnieje od wieków. Nie chcą go zakłócić. To logiczne. Jeśli masz maszynę, która funkcjonuje doskonale i wypełnia wszystkie wyznaczone zadania, czy chciałbyś ją ulepszyć?

- Czemu nie? - odparł Munn, - Jasne, że chciałbym.

- Po co?

- No… żeby zaoszczędzić czasu. Jeśli nowe urządzenie podwoi wydajność maszyny, chciałbym je mieć.

Nawajo zamyślił się. - Załóżmy, że to będą … powiedzmy… lodówki. Usprawnienie wywoła określone następstwa. Będzie potrzeba mniej pracy, co naruszy strukturę ekonomiczną.

- Minimalnie.

- W tym przypadku. Ale zmiana nastąpi również z punktu widzenia konsumenta. Więcej ludzi będzie miało lodówki. Więcej ludzi będzie robiło domowe lody. Sprzedaż lodów się zmniejszy… sprzedaż detaliczna. Hurtownicy będą kupować mniej mleka. Farmerzy będą…

- Wiem - przerwał Munn. - Wystarczy przerwać jedno ogniwo i cały łańcuch pęka. Mówisz o mikroskopijnych zmianach. Nawet jeśli masz rację, istnieją jeszcze naturalne mechanizmy regulujące.

- Eksperymentalna, rozwijająca się cywilizacja gotowa jest zaakceptować takie mechanizmy - powiedział Mike Szybujący Orzeł.

- Wenusjanie są ultrakonserwatywni. Uważają, że nie potrzebują się już rozwijać ani zmieniać. Ich system działa od stuleci. Jest idealnie zintegrowany. Każda interwencja może im pomieszać szyki. Tarkomary mają władzę i nie zamierzają jej nikomu oddać.

- Więc umrzemy z głodu - podsumował Underhill.

Indianin wyszczerzył do niego zęby.

- Na to wygląda. Chyba, że wymyślimy jakiś sposób, żeby zarobić trochę forsy.

- Powinniśmy coś wymyślić - oświadczył Munn. - Przecież wybrano nas między innymi ze względu na iloraz inteligencji.

- Nasze umiejętności nie na wiele się przydadzą - zauważył Mike Szybujący Orzeł, kopnięciem strącając kamyk do kanału. - Ty jesteś fizykiem. Ja jestem przyrodnikiem. Bronson jest inżynierem, a Steve Thirkell konowałem. Ty, mój młody, bezużyteczny przyjacielu, jesteś synem bogatego człowieka. Underhill uśmiechnął się z zakłopotaniem. - No, tata ciężko się napracował, żeby do czegoś dojść. Umiał robić pieniądze. Tego nam teraz trzeba, no nie?

- Jak on się wzbogacił?

- Na giełdzie.

- To zawsze pomaga - stwierdził Munn. - Uważam, że najlepszym rozwiązaniem będzie znaleźć coś, czego Wenusjanie naprawdę potrzebują, a potem im to sprzedać.

- Gdybyśmy mogli wysłać przez radio wiadomość na Ziemię… - zaczął Underhill.

- …to nie musielibyśmy się o nic martwić - dokończył Nawajo. - Na nieszczęście Wenus ma warstwę Heaviside'a, więc nie możemy wysłać wiadomości przez radio. Lepiej rusz głową i spróbuj coś wymyślić, kapitanie. Ale czy Wenusjanie potem zechcą to kupić - nie mam pojęcia.

Munn zadumał się głęboko.

- Status quo nie może się utrzymać bez końca. To nieracjonalne, jak zawsze mawiał mój dziadek, mając na myśli praktycznie wszystko. Wszędzie są wynalazcy. Nowe metody… struktura społeczna musi je zasymilować. Spróbuję wykoncypować jakiś przyrządzik. Powinno mi się udać.

Nawet dobry środek konserwujący żywność powinien załatwić sprawę.

- Nie przy tych hydroponicznych ogrodach, które tyle wytwarzają.

- Hmm. Ulepszona pułapka na myszy… coś bezużytecznego, ale za to intrygującego. Jednoręki bandyta…

- Wydali prawo zakazujące hazardu.

- No to zaproponuj coś.

- Zdaje się, że Wenusjanie niewiele wiedzą o genetyce. Gdybym wyprodukował jakieś niezwykłe jedzenie drogą krzyżowania roślin… co?

- Może - odparł Munn. - Może.

Okrągła twarz Steve'a Thirkella zajrzała przez luk. Pozostali członkowie wyprawy siedzieli przy stole gryzmoląc coś na blokach papieru i popijając słabą kawę.

- Mam pomysł - oznajmił Thirkell.

Munn jęknął. - Już ja znam te twoje pomysły. Co znowu wymyśliłeś?

- To bardzo proste. Na Wenus wybuchnie epidemia, a ja wynajdę antywirusa, który ocali Wenusjan. Będą mi wdzięczni…

- …i ożenisz się z Jorust, po czym będziesz rządził całą planetą - dokończył Munn. - Ha!

- Nie całkiem - ciągnął niewzruszony Thirkell. - Jeśli nie będą wdzięczni, wstrzymamy dostawy antytoksyny, dopóki nam nie zapłacą.

- Jedynym słabym punktem twojego genialnego rozwiązania jest to, że Wenusjanie nie chorują na żadną zarazę - zauważył Mike Szybujący Orzeł. - Poza tym pomysł jest doskonały.

Thirkell westchnął. - Obawiałem się, że o tym wspomnisz. Może trochę odejdziemy od etyki… no wiesz, tylko troszeczkę… i wywołamy jakąś epidemię. Tyfus czy coś podobnego.

- Co za facet! - powiedział Nawajo z podziwem. - Byłby z ciebie pierwszorzędny morderca, Steve.

- Sam często tak myślałem. Ale nie zamierzałem posuwać się aż do morderstwa. Jakaś bolesna, niemożliwa do wyleczenia choroba…

- Na przykład co?

- Dyfteryt? - zaproponował z nadzieją zbrodniczy lekarz.

- Ładna perspektywa - mruknął Mike Szybujący Orzeł. - Gadasz jak jakiś Apacz.

- Dyfteryt, trąd, beri-beri, dżuma - rzucił gwałtownie Pat Bronson. - Głosuję na wszystkie. Dajmy tym paskudnym małym żabom posmakować naszej medycyny. Dajmy im w kość.

- Załóżmy, że pozwolimy ci wywołać małą epidemię… taką, która w żadnym przypadku nie okaże się śmiertelna… jak się do tego zabierzesz?

- Zatruję wodociągi albo… co?

- Czym?

Na twarzy Thirkella nagle odmalował się bolesny zawód.

- Och! Och!

Munn przytaknął. - „Goodwill” nie ma na składzie takich rzeczy. Jesteśmy pozbawieni zarazków. Antyseptyczni z zewnątrz i od środka. Już zapomniałeś, jakie zabiegi nam robili przed odlotem?

Bronson zaklął.

- Nigdy tego nie zapomnę. Co godzina zastrzyk! Antytoksyny, nakłucia, naświetlania ultrafioletem, aż mnie wszystkie kości bolały.

- Właśnie - potwierdził Munn. - Praktycznie jesteśmy pozbawieni zarazków. Musieli podjąć takie środki ostrożności, żeby nie dopuścić do wywołania epidemii na Wenus.

- Ale my chcemy wywołać epidemię - żałośnie zaprotestował Thirkell.

- Nie mógłbyś nawet zarazić Wenusjan katarem - poinformował go Munn.

- Więc po sprawie. A wenusjańskie środki znieczulające? Czy są tak dobre jak nasze?

- Lepsze - przyznał lekarz. - Co nie znaczy, że ich potrzebują, chyba że dla dzieci. Mają dziwne reakcje nerwowe. Po mistrzowsku opanowali autohipnozę, więc w razie potrzeby potrafią opanować doznanie bólu.

- Sulfamidy?

- Myślałem o tym. Też je mają.

- Co do mnie - wtrącił Bronson - myślałem o elektrowni wodnej. Za każdym razem, kiedy pada, mają tu powódź.

- Jest dobry system odwadniający - przypomniał Munn. - Kanały załatwiają sprawę.

- Daj mi skończyć! Te rybioskóre takie-owakie wykorzystują energię wodną, ale mało wydajnie. Mają tu tyle wartkich rzek, że pobudowali elektrownie w najlepszych miejscach… tysiące hydroelektrowni, a połowa z nich nie działa, kiedy opady skupiają się w innym regionie. Przez połowę czasu elektrownie są bezużyteczne. To kosztuje. Gdyby zbudowali tamy, mieliby stały dopływ wody przy mniejszych kosztach ogólnych.

- To jest myśl - zgodził się Munn.

Mike Szybujacy Orzeł zabrał głos: - Ja zajmę się krzyżowaniem roślin w hydroponicznych ogrodach. Mogę ulepszyć smak mięsnych grzybów dodając na przykład smak sosu Worcestershire. Wiecie, apelując do podniebienia…

- Całkiem nieźle. Steve?

Thirkell zmierzwił dłonią włosy. - Pomyślę nad tym. Nie poganiajcie mnie.

Munn spojrzał na Underhilla. - Miałeś jakieś przebłyski inteligencji, kolego?

Młodzieniec skrzywił się. - Jeszcze nie. Nie mogę nic wymyślić oprócz spekulowania na giełdzie.

- Bez pieniędzy?

- W tym problem.

Munn przytaknął.

- No, a ja pomyślałem o reklamie. Jestem fizykiem, więc to moja działka.

- Jak to? - zaciekawił się Bronson. - chcesz zademonstrować rozbijanie atomów? Odgrywać silnego człowieka?

- Lepiej siedź cicho. Na Wenus nie znają reklamy, chociaż mają handel. To dziwne. Sprzedaż detaliczna powinna natychmiast podskoczyć.

- Mają reklamówki radiowe.

- Stylizowane i zrutynizowane. Dzięki telewizji możemy ich zalać potopem reklamy. Przyciągające wzrok… tak. Sprytne urządzenia pokazywane w trakcie działania. Czemu nie?

- Chyba zbuduję Rentgen - oświadczył nagle Thirkell - jeśli mi pomożesz, kapitanie.

Munn zgodził się chętnie.

- Mamy wyposażenie i plany. Jutro zaczynamy. Zrobiło się dość późno.

Rzeczywiście było, późno, chociaż na Wenus nie było zachodów słońca. Piątka mężczyzn poszła spać, aby śnić o obfitych obiadach - wszyscy oprócz Thirkella, któremu śniło się, że zajada pieczonego kurczaka. Nagle kurczak zmienił się w Wenusjanina i zaczął pożerać Thirkella poczynając od stóp. Lekarz obudził się zlany potem, klnąc zażył tabletkę nembutalu i wreszcie zasnął ponownie.

Następnego ranka wszyscy rozeszli się do swoich spraw. Mike Szybujący Orzeł zabrał mikroskop i inne przyrządy, poszedł do najbliższego ośrodka hydroponicznego i wziął się do roboty. Nie pozwolono mu przenieść zarodków na „Goodwill”, ale nikt mu nie bronił przeprowadzania eksperymentów na miejscu w Vyring. Wyprodukował kultury, zastosował zestawy witamin przyspieszających wzrost i z nadzieją oczekiwał na rezultaty.

Pat Bronson spotkał się ze Skotterym, naczelnikiem Wydziału Energii Wodnej. Skottery był wysokim, małomównym Wenusjaninem, który świetnie znał się na zagadnieniach technicznych i nalegał, żeby Bronson obejrzał modele w jego biurze, zanim usiedli na rozmowę.

- Ile macie elektrowni? - zapytał Bronson.

- Dwanaście razy cztery tuziny do trzeciej potęgi. Czterdzieści dwa tuziny w tym okręgu.

Razem prawie milion, obliczył Bronson.

- Ile obecnie działa? - pytał dalej.

- Jakieś siedemnaście tuzinów.

- Czyli trzysta stoi… to znaczy dwadzieścia pięć tuzinów. Czy koszty eksploatacji się nie liczą?

- Jak najbardziej - przyznał Skottery.

- Niezależnie od faktu, że niektóre z tych siłowni obecnie w ogóle nie dają się uruchomić. Rzeźba terenu szybko się zmienia. No wiesz, erozja. Budujemy elektrownię przy ujściu wąwozu, a w następnym roku rzeka zmienia koryto. Budujemy około tuzina dziennie. Ale oczywiście sporo odzyskujemy ze starych elektrowni.

Bronson doznał olśnienia.

- Nie ma działów wodnych?

- Że co?

Ziemianin wyjaśnił. Skottery potrząsnął rękami w geście zaprzeczenia.

- Mamy odmienny typ wegetacji. Wody jest tyle, że rośliny nie muszą głęboko zapuszczać korzeni.

- Ale potrzebują gleby?

- Nie. Składniki, których potrzebują, pobierają z wody.

Bronson opisał zalety działów wodnych.

- Załóżmy, że importujecie ziemskie drzewa i rośliny i zalesiacie góry. Budujecie też tamy, żeby spiętrzyć wodę. Będziecie mieli energię przez cały czas i będziecie potrzebować tylko kilku dużych elektrowni, które będą działać bez przerwy.

Skottery przemyślał to.

- Mamy tyle energii, ile potrzebujemy.

- Ale popatrz na koszty!

- Pokrywane są z podatków.

- Mógłbyś zarobić więcej pieniędzy… więcej difalów i sofalów…

- Od trzystu lat osiągamy dokładnie takie same zyski - wyjaśnił Skottery.

- Dochód netto jest stały. Wszystko działa doskonale. Widzę, że nie rozumiesz naszego systemu ekonomicznego. Skoro mamy wszystko, czego potrzebujemy, nie ma sensu zarabiać więcej pieniędzy… ani fala.

- Wasi konkurenci…

- Mamy tylko trzech i też są zadowoleni ze swoich zysków.

- Przypuśćmy, że zainteresuję ich moim planem?

- Nie potrafiłbyś - tłumaczył cierpliwie Skottery. - Oni nie będą bardziej zainteresowanie ode mnie. Cieszę się, że wpadłeś. Obyś był godny pamięci swego ojca.

- Ty bezmózga rybo! - wrzasnął Bronson tracąc panowanie nad sobą. - Czy nie masz w tym swoim zielonym cielsku ani kropli czerwonej krwi? Czy nikt na tej planecie nie wie, co znaczy walka? - Uderzył zaciśniętą pięścią w dłoń. - Nie będę godny pamięci starego Seumasa Bronsona, jeżeli cię zaraz nie walnę w tę paskudną gębę…

Skottery nacisnął guzik. Pojawili się dwaj ogromni Wenusjanie. Naczelnik Wydziału Energii Wodnej wskazał im Bronsona.

- Zabierzcie to - powiedział.

Kapitan Rufus Munn wraz z Bartem Underhillem odwiedzili jedno ze studiów telewizyjnych. Siedzieli obok Hakkapuya, właściciela Veetsy - co w wolnym przekładzie oznaczało Mokre Dzwoneczki: Oglądali telewizyjną reklamówkę jednego z produktów Hakkapuya.

Na ekranie telewizora, umieszczonym wysoko na ścianie, pojawił się Wenusjanin. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i wziął się pod boki. Uniósł jedną dłoń, rozczapierzył sześć palców.

- Wszyscy piją wodę. Woda jest dobra. Woda jest potrzeba do życia. Veetsy też jest dobra. Za cztery fale kupisz gałkę Veetsy. To wszystko.

Zniknął. Przez ekran przemknęły kolory, rozbrzmiała muzyka utrzymana w oryginalnym rytmie. Munn odwrócił się do Hakkapuya.

- To żadna reklama. W ten sposób nie zdobędziecie klientów.

- No cóż, taka jest tradycja - odparł bez przekonania Hakkapuya.

Munn otworzył paczkę spoczywającą u jego stóp, wyjął wysoki szklany dzban i poprosił o gałkę Veetsy. Otrzymał ją i wlał zielony płyn do dzbana. Potem wrzucił do środka pół tuzina kolorowych kulek i dodał kostkę suchego lodu, która opadła na dno. Kulki szybko zawirowały w górę i w dół.

- Widzisz? - powiedział Munn. - Efekt wizualny. Marmurki są niewiele cięższe od Veetsy. To wizualny odpowiednik Mokrych Dzwoneczków. Pokaż to w telewizji z dobrym tekstem reklamowym a zobaczysz, jak od razu wzrośnie krzywa sprzedaży.

Hakkapuy wydawał się zainteresowany.

- Nie jestem pewien…

Munn wyciągnął plik papierów i zabębnił w ścianę. Po chwili wszedł tłusty Wenusjanin mówiąc: - Obyście byli godni pamięci swych przodków. - Hakkapuy przedstawił go jako Lorisha.

- Pomyślałem, że Lorish powinien to zobaczyć. Mógłbyś to zrobić jeszcze raz?

- Jasne - zgodził się Munn. - No więc zasada działania okien wystawowych…

Kiedy skończył, Hakkapuy spojrzał na Lorisha, który powoli potrząsnął rękami.

- Nie.

Hakkapuy wydął wargi. - Dzięki temu sprzedamy więcej Veetsy.

- I naruszymy równowagę ekonomiczną - oświadczył Lorish. - Nie.

Munn zmierzył go wzrokiem. - Dlaczego nie? Przecież Hakkapuy jest właścicielem Veetsy. A kim ty właściwie jesteś…cenzorem?

- Reprezentuję tarkomar reklamy - wyjaśnił Lorish. - Widzisz, na Wenus reklama jest silnie zrytualizowana. Nigdy jej nie zmieniamy. Bo i po co? Gdybyśmy pozwolili Hakkapuyowi wykorzystać twoje pomysły, to byłoby niesprawiedliwe wobec innych producentów napojów chłodzących.

- Oni mogą zrobić to samo - bronił się Munn.

- Eskalacja konkurencji prowadzi do całkowitego krachu. Hakkapuy zarabia dość pieniędzy. Prawda, Hakkapuy?

- Chyba tak.

- Czy kwestionujesz motywy tarkomarów?

Hakkapuy przełknął ślinę.

- Ależ nie - zaprzeczył pośpiesznie. - Nie, nie, nie! - Masz całkowitą rację.

Lorish popatrzył na niego.

- Bardzo dobrze. A ty, Ziemianinie lepiej nie marnuj więcej czasu na próby forsowania tego… planu.

Munn poczerwieniał.

- Grozisz mi?

- Bynajmniej. Po prostu ci tłumaczę, że żaden pracownik reklamy nie wykorzysta twojego pomysłu bez skonsultowania się z moim tarkomarem, a my założymy veto.

- Jasne - odparł Munn. - O.K. Chodź, Bart. Chodźmy stąd.

Wyszli i spacerując wzdłuż kanału nabrzeża odbyli naradę. Underhill był zamyślony.

- Wygląda na to, że tarkomary od dawna utrzymują się przy władzy. Nie chcą żadnych zmian, to oczywiste.

Munn jęknął.

Underhill mówił dalej:

- Żeby w ogóle coś osiągnąć, musimy zniszczyć cały system. Ale jedna rzecz przemawia na naszą korzyść.

- Co?

- Prawo.

- Jak ty to rozumiesz? - zdziwił się Munn. - Wszystkie prawa są przeciwko nam.

- Na razie tak. Ale przepisy pozostają tradycyjnie sztywne i niezmienne. Decyzja podjęta trzysta lat temu nie może zostać zmieniona, chyba że po długim procesie sądowym. Jeśli znajdziemy jakąś furtkę w przepisach, będziemy nietykalni.

- Świetnie, znajdź jakąś furtkę - powiedział ze złością Munn. - Ja wracam na statek i pomogę Steve'owi budować urządzenie rentgenowskie.

- Chyba przejdę się na giełdę i spróbuję trochę powęszyć - oznajmił Underhill. - A nuż…

Po tygodniu rentgen był gotowy. Munn z Thirkellem przejrzał rejestr praw Vyringu i odkryli, że mogą sprzedawać zbudowane przez siebie urządzenia nie należąc do żadnego tarkomaru pod warunkiem, że będą przestrzegać pewnych niewielkich ograniczeń. Wydrukowano ulotki i rozrzucono po ulicach miasta. I Wenusjanie zjawili się, żeby popatrzeć, jak Munn i Thirkell demonstrują działanie promieni rentgena.

Mike Szybujący Orzeł skończył dzienną pracę i nierozważnie wypalił tuzin papierosów ze swych skąpych zapasów, zaciągając się z tępą wściekłością. Miał kłopoty z hydroponicznymi kulturami.

- To wariactwo! - poinformował Bronsona. - Nawet Luther Burbank* na moim miejscu dostałby kota. Jak do diabła mam zapylać na wyczucie te dziwaczne okazy wenusjańskiej flory?

- Tak, to rzeczywiście trochę nie fair - pocieszył go Bronson. - Osiemnaście płci, co?

- Na razie osiemnaście. I cztery odmiany, które jak widać, w ogóle nie mają płci. Jak mam krzyżować te zboczone grzyby? Rezultaty nadają się tylko do tego, żeby je pokazywać w antraktach jakiejś rewii.

- Nie doszedłeś do niczego?

- Och, osiągnąłem sporo - odparł z goryczą Mike Szybujący Orzeł. - Otrzymuję najrozmaitsze odmiany. Kłopot w tym, że żadna nie jest trwała. Jednego dnia otrzymuję grzyb o smaku rumowym, ale nie rozmnaża się jak należy i z jego zarodków wyrasta coś, co smakuje jak terpentyna. Więc sam rozumiesz. Bronson przybrał współczujący wyraz twarzy. - Nie możesz zwędzić trochę żarcia, kiedy nikt nie patrzy? Przynajmniej miałbyś jakąś korzyść z tej roboty.

- Przeszukują mnie - wyjaśnił Nawajo.

- A to śmierdziele! - wrzasnął Bronson. - Co oni sobie o nas myślą, że jesteśmy złodziejaszkami?

- Uhm. Coś się dzieje na zewnątrz. Chodźmy popatrzeć.

Wyszedłszy ze statku ujrzeli Munna w trakcie gwałtownej kłótni z Jorust, która osobiście przyszła obejrzeć urządzenie rentgenowskie. Tłum Wenusjan cisnął się do nich, żeby nic nie uronić z przedstawienia. Twarz Munna była karmazynowa.

- Zaglądałem, gdzie trzeba - mówił. - Tym razem, Jorust, nie możesz mnie powstrzymać. Skonstruowanie maszyny i sprzedanie jej poza granicami miasta jest całkowicie legalne.

- Oczywiście - potwierdziła Jorust. - Nie o to cię oskarżam.

- Więc o co? Nie złamaliśmy żadnych praw.

Wenusjanka skinęła i tłusty mężczyzna wystąpił z tłumu, kołysząc się jak kaczka.

- Patent brutto trzy czternaście do kwadratu dwa tuziny, wydany Metzi-Stangowi z Mylosh w roku dwunastym do czwartej potęgi, dotyczący światłoczułych płytek.

- Co to znaczy? - zapytał Munn.

- Patent - poinformowała go Jorust.

- Został wydany jakiś czas temu wenusjańskiemu wynalazcy nazwiskiem Metzi-Stang. Tarkomar kupił ten proces i utrzymywał go w tajemnicy, ale pogwałcenie patentu nadal jest nielegalne.

- Chcesz powiedzieć, że ktoś już wynalazł rentgen na Wenus?

- Nie. Tylko światłoczuły film. Ale taki film stanowi element twojego urządzenia, więc nie możesz go sprzedawać.

Thirkell przepchnął się do przodu.

- Nie potrzebujemy filmu…

Tłusty Wenusjanin oznajmił:

- Patent wibracyjny brutto trzy dwa tuziny siedem…

- A to co znowu? - przerwał Munn.

Jorust uśmiechnęła się.

- Urządzenia wykorzystujące wibrację stanowią pogwałcenie patentu.

- To jest rentgen - warknął Thirkell.

- Światło jest wibracją - oświadczyła Jorust. - Nie możecie tego sprzedawać, jeśli nie kupicie zezwolenia od tarkomaru, który jest obecnie właścicielem patentu. Powinno to kosztować… zaraz… jakieś pięć tysięcy sofalów.

Thirkell odwrócił się gwałtownie i wszedł na statek, gdzie zmieszał sobie whisky z wodą sodową, tęsknie wspominając zarazki dyfterytu. Po jakimś czasie nadeszli pozostali. Wyglądali ponuro.

- Czy ona może to zrobić? - zapytał Thirkell.

Munn przytaknął.

- Może to zrobić, przyjacielu. Już to zrobiła.

- Nie naruszamy ich patentów.

- Nie jesteśmy na Ziemi. Prawa patentowe są tutaj tak rozciągliwe, że jeśli facet wynajdzie karabin, nikt inny nie może wytwarzać celowników teleskopowych. Znowu nas załatwili.

Underhill zabrał głos:

- To robota tarkomarów. Kiedy dowiadują się o nowej metodzie lub wynalazku, który może wywołać zmianę, kupują go i zamrażają. Widocznie nie możemy zbudować żadnego urządzenia, które nie naruszyłoby tego czy innego wenusjańskiego patentu.

- Oni działają w ramach prawa - zwrócił mu uwagę Munn.

- Ich prawa. Więc nie możemy nawet zaprotestować. Dopóki pozostaniemy na Wenus, podlegamy ich jurysdykcji.

- Fasola się kończy - oznajmił złowróżbnie Thirkell.

- Wszystko się kończy - pocieszył go kapitan. - Czy ktoś ma jakieś pomysły?

Zapadło milczenie. Wreszcie Underhill wyjął gałkę Veetsy i położył ją na stole.

- Skąd to masz? - zainteresował się Bronson. - Kosztuje cztery fale.

- Jest pusta - odpari Underhill. - Znalazłem ją w koszu na śmieci. Zbadałem glasyt, ten materiał, którego oni używają.

- No i?

- Odkryłem, jak oni to robią. To kosztowny, skomplikowany proces. Tworzywo nie jest lepsze od naszego fleksiglasu, a o wiele trudniej je wyprodukować.

Gdybyśmy tu otworzyli fabrykę fleksiglasu…

- No?

- Zjednoczenie Glasytu straciłoby grunt pod nogami.

- Nie rozumiem - stwierdził Bronson.

- I co z tego?

- Słyszałeś kiedyś o szeptanej propagandzie? - zagadnął Underhill. - Mój ojciec, ten stary spryciarz, niejeden raz sfałszował tą metodą wybory. Załóżmy, że rozpuścimy plotkę, że mamy nową metodę wytwarzania tańszego, lepszego substytutu glasytu. Czy akcje Zjednoczenia nie spadną?

- Możliwe - przyznał Munn.

- Moglibyśmy się wzbogacić.

- Na czym?

- Och. - Underhill zamilkł. - Żeby zarobić pieniądze, trzeba mieć pieniądze.

- Zawsze.

- Nie jestem pewien. Mam następny pomysł. Na Wenus miernikiem wartości jest żelazo. Żelazo jest tanie na Ziemi. Załóżmy, że zamierzamy sprowadzić tu żelazo… ogłosimy to przez radio. Wybuchnie panika, prawda?

- Nie, chyba że zaczniemy rozrzucać żelazo po ulicach - oświadczył Munn.

- Telewizja zastosuje kontrpropagandę. Z nią nie możemy konkurować. Nasza szeptana propaganda zostanie zdławiona w zarodku. Rząd Wenus - tarkomary - po prostu zaprzeczą, że Ziemia posiada nieograniczone zasoby żelaza. Tak czy owak nie zarobimy nic.

- Musi być jakiś sposób. - Underhill spochmurniał. - Musi być sposób. Zastanówmy się. Co jest podstawą wenusjańskiego systemu gospodarczego?

- Brak konkurencji - odparł Mike Szybujący Orzeł. - Każdy ma wszystko, czego zapragnie.

- Może. Pozornie. Ale instynkt współzawodnictwa jest zbyt silny, żeby pozwolił się całkiem stłumić. Założę się, że mnóstwo Wenusjan chętnie zarobiłoby kilka falów więcej.

- Co nam to daje? - chciał wiedzieć Munn.

- Metodą mojego ojca… hmm. On manipulował ludźmi, pociągał za sznurki, kazał innym do siebie przychodzić. Jaki jest słaby punkt wenusjańskiej gospodarki?

Munn zawahał się.

- Nic, w co możemy uderzyć… stoimy na znacznie gorszej pozycji.

Underhill przymknął oczy.

- Podstawą systemów gospodarczych i społecznych jest… co?

- Pieniądz - odpowiedział Bronson.

- Nie. Na Ziemi podstawą systemu monetarnego jest rad. Przed laty było to złoto albo srebro. Na Wenus mamy żelazo. I jest również handel wymienny. Pieniądz się zmienia.

- Pieniądz reprezentuje bogactwa naturalne… - zaczął Thirkell.

- Roboczogodziny - wtrącił cicho Munn.

Underhill podskoczył.

- Tak jest! Oczywiście, roboczogodziny! To jest stała. Wartość tego, co jeden człowiek może wyprodukować w ciągu godziny pracy, reprezentuje arbitralną stałą - dwa dolary, tuzin difalów czy cokolwiek innego. To jest podstawa systemu gospodarczego. I w tę podstawę musimy uderzyć. Kult przodków i władza tarkomarów w gruncie rzeczy są tylko powierzchowne. Załamią się, kiedy podważymy system ekonomiczny.

- Nie rozumiem, dokąd to nas prowadzi - stwierdził Thirkell.

- Zmienimy wartość roboczogodzin - wyjaśnił Underhill. - Wtedy wszystko może się zdarzyć.

- Lepiej niech coś się stanie - burknął Bronson - i to szybko. Zostało mało żywności.

- Zamknij się - rzucił Munn. - Uważam, że dzieciak wpadł na właściwy pomysł. Zmienić wartość roboczogodzin, co? Jak możemy to zrobić? Specjalistyczne szkolenie? Wyszkolić Wenusjan, żeby wytwarzali dwa razy więcej w tym samym czasie? Wykwalifikowana praca?

- Oni już mają wykwalifikowanych robotników - odparł Underhill. - Gdybyśmy potrafili zmusić ich do szybszej pracy albo zwiększyć wytrzymałość…

- Wzbogacona benzedryna - przerwał Thirkell. - Z dodatkiem kofeiny, zestawu witamin i ryboflawiny… owszem, mógłbym wyprodukować stymulatory.

Munn powoli skinął głową. - Pigułki, nie zastrzyki. Jeśli poskutkuje, przez jakiś czas będziemy musieli trzymać to w sekrecie.

- Co u diabła nam z tego przyjdzie, że zmusimy Wenusjan do szybszej pracy? - chciał wiedzieć Bronson.

Underhill strzelił palcami.

- Nie rozumiesz? Wenusjanie są ultrakonserwatywni. System gospodarczy jest w zastoju. Nie jest przystosowany do zmian. Zrobi się cholerne zamieszanie!

Munn oznajmił: - Przede wszystkim będziemy potrzebować reklamy, żeby wzbudzić powszechne zainteresowanie. Trzeba to zademonstrować w praktyce. - Rozejrzał się dookoła i jego wzrok spoczął na Indianinie. - Wygląda na to, czerwonoskóry, ze zostałeś wybrany jednogłośnie. Jesteś najbardziej z nas wytrzymały, sądząc po wynikach testów, które przeszliśmy na Ziemi.

- Dobra - powiedział Nawajo. - Co mam robić?

- Pracować! - wyjaśnił mu Underhill. - Pracować do upadłego!

Zaczęli następnego dnia wczesnym rankiem, na głównym placu Vyring. Munn starannie zbadał teren, zdecydowany dopilnować, żeby nie było żadnych przeszkód, i dowiedział się, że na miejscu na placu ma powstać budynek rekreacyjny.

- Prace nie rozpoczną się jeszcze przez kilka tygodni - poinformowała go Jorust.

- Dlaczego pytasz?

- Chcemy tam wykopać dziurę - odparł Munn - czy to jest legalne?

Wenusjanka uśmiechnęła się.

- Ależ oczywiście. To własność publiczna, dopóki nie wkroczą przedsiębiorcy budowlani. Ale obawiam się, że demonstracja wspaniałych muskułów nic wam nie da.

- Hę?

- Nie jestem głupia. Próbujecie zdobyć pracę. Macie nadzieję, że dopniecie swego reklamując własne umiejętności. Ale dlaczego w ten sposób? Dziurę potrafi wykopać każdy. To nie wymaga żadnych kwalifikacji.

Munn chrząknął. Jeśli Jorust chciała wyciągać takie wnioski, tym lepiej. - Reklama się opłaca - stwierdził. - Na Ziemi wystarczy uruchomić koparkę, żeby zaraz zebrał się tłum gapiów. Nie mamy koparki, ale…

- No cóż, róbcie, co chcecie. W zasadzie nie przekraczacie żadnych praw. Tym niemniej nie możecie podjąć pracy, jeśli nie wstąpicie do jakiegoś tarkomaru.

- Czasami sobie myślę, że wasza planeta byłaby o wiele lepsza bez tych tarkomarów - wyznał szczerze Munn.

Jorust wzruszyła ramionami.

- Mówiąc między nami, ja też często tak myślę. Ale jestem tylko administratorem. Nie mam prawdziwej władzy. Robię to, co mi każą. Gdybym dostała zezwolenie, z radością pożyczyłabym wam pieniądze, których potrzebujecie…

- Co? - Munn wytrzeszczył na nią oczy. - Myślałem…

Wenusjanka zesztywniała.

- Tego mi nie wolno. Tradycje nie zawsze są najmądrzejsze, ale nic nie mogę na to poradzić. Bunt przeciw władzy tarkomarów jest bezsensowny i nie do pomyślenia. Przykro mi.

Po tych słowach Munn poczuł się trochę lepiej. Jednak nie wszyscy Wenusjanie byli wrogami. Winę za ich kłopoty ponosiły wszechpotężne tarkomary, zazdrosne o swą władzę i fanatycznie dążące do zachowania status quo.

Kiedy wrócił na plac, pozostali już na niego czekali. Bronson ustawił tablicę wyników, oznaczoną w fonetycznym języku wenusjańskim, oraz przygotował kilof, oskard, łopatę, taczki i deski dla Indianina, który stał obnażony do pasa na silnym wietrze - muskularna, czerwonobrązowa postać. Kilka łodzi zatrzymało się na kanale, żeby popatrzeć.

Munn spojrzał na zegarek.

- O.K.,

Czerwonoskóry. Jedziemy. Steve może zaczynać…

Underhill zaczął bić w bęben. Bronson napisał na tablicy wyników: 4.03.00, Wenusjański czas Vyring. Thirkell podszedł do składanego stolika zastawionego buteleczkami i wyposażeniem medycznym, wytrząsnął z fiolki jedną z pigułek stymulujących, które sporządził wcześniej, i wręczył ją Indianinowi. Mike Szybujący Orzeł przełknął pigułkę, podniósł oskard i zabrał się do pracy.

To było wszystko.

Człowiek kopał dół. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego właściwie ten widok był tak fascynujący. Zasada pozostawała ta sama, czy chodziło o koparkę nabierającą na raz pół tony ziemi, czy o krępego, spoconego Nawaja machającego kilofem i łopatą. Łódek przybywało.

Mike Szybujący Orzeł nie przerywał pracy. Minęła godzina. Druga. W regularnych odstępach czasu Mike robił krótkie przerwy na wypoczynek, a potem znów chwytał za narzędzia. Rozbijał ziemię oskardem, ładował ją łopatą na taczki, przetaczał swój ładunek po deskach, i zwalał na wciąż rosnącą stertę w pewnej odległości. Każdy mięsień jego ciała był w ruchu. Trzy godziny. Cztery. Mike spałaszował krótki lunch. Bronson dalej zapisywał czas na tablicy wyników.

Thirkell podał Nawajowi następną pigułkę.

- Jak ci idzie?

- Świetnie. Wystarczy mi krzepy.

- Wiem, ale stymulatory też ci pomogą.

Underhill siedział za maszyną do pisania. Wystukał już ogromną ilość kopii, ponieważ zaczął pracować w tym samym czasie, co Mike Szybujący Orzeł. Bronson odkrył w sobie dawno zapomniany talent do żonglowania kolorowymi piłeczkami oraz zaimprowizowanymi indiańskimi maczugami. On również robił to od dłuższego czasu.

Kapitan Rufus Munn obsługiwał maszynę do szycia. Nie przepadał za tym, ale robota była precyzyjna i dlatego pomagała w realizacji planu. Pracowali wszyscy uczestnicy wyprawy z wyjątkiem Thirkella, który zajęty był rozdzielaniem pigułek i dokładał wysiłków, żeby upodobnić się do alchemika.

Od czasu do czasu odwiedzał Munna i Underhilla, zbierał pliki papieru oraz starannie zszyte części odzieży i składał je w ustawionych wzdłuż kanału pudłach, opatrzonych nalepkami: „Proszę brać po jednym”. Napisy wykonane haftem maszynowym na ubraniu głosiły: „Pamiątka z Ziemi”. Tłumy gęstniały.

Ziemianie pracowali dalej. Bronson wciąż żonglował z przerwami na odpoczynek. Od czasu do czasu przerzucał się na sztuczki karciane i znajdowanie monet. Mike Szybujący Orzeł wciąż kopał. Munn szył. Underhill pisał na maszynie - a Wenusjanie czytali słowa wytryskujące spod jego palców.

„Za darmo! Za darmo! Za darmo!” - głosiły ulotki. - „Pamiątkowe powłoczki na poduszki z Ziemi! Darmowy pokaz!

Popatrzcie, jak Ziemianie demonstrują wytrwałość, zręczność i precyzję w czterech różnych rodzajach pracy. Jak długo mogą to robić? Z pomocą PIGUŁEK SIŁY - bez końca! PIGUŁKI SIŁY podwajają ich wydajność i zwiększają precyzję! PIGUŁKI SIŁY dodadzą ci wigoru! Dzięki osiągnięciom ziemskiej medycyny każdy wart jest dwa razy tyle sofalów, ile sam waży”.

Tak to trwało. Stary wojskowy trik - z pewnymi modyfikacjami. Wenusjanie nie potrafili się oprzeć. Wieść się rozeszła. Tłum zgęstniał. Jak długo Ziemianie wytrzymają takie tempo?

Wytrzymali. Stymulujące pigułki Thirkella - jak również seria zastrzyków, które tego ranka zrobił swoim towarzyszom - wydawały się działać bez zarzutu. Mike Szybujący Orzeł kopał jak kret. Jego lśniący, czerwonobrązowy tors spływał potem. Mike bardzo dużo pił i jadł tabletki soli.

Munn wciąż szył, nie gubiąc ani jednego ściegu. Wiedział, że jego wyroby będą brane pod lupę w poszukiwaniu oznak niestarannego wykonania. Bronson żonglował i pokazywał sztuczki z monetami, nie popełniając ani jednego błędu. Underhill pisał na maszynie obolałymi palcami…

Pięć godzin. Sześć godzin. Nawet z przerwami na odpoczynek była to ciężka harówka. Zabrali prowiant z „Goodwill”, ale jedzenie nie było zbyt smaczne. Thirkell wybrał je jednak starannie z uwagi na wartość kaloryczną.

Siedem godzin. Osiem godzin. Tłumy całkowicie zatarasowały kanały. Nadszedł policjant i wszczął kłótnię z Thirkellem, który odesłał go do Jorust. Jorust musiała mu natrzeć uszu, ponieważ policjant wrócił i dalej obserwował, ale już się nie wtrącał.

Dziewięć godzin. Dziesięć godzin. Dziesięć godzin herkulesowych wysiłków. Ludzie byli wyczerpani - ale pracowali dalej.

Wtedy zdobyli pierwszy punkt. Wenusjanie podeszli do Thirkella i zaczęli go wypytywać o Pigułki Siły. Co to jest? Czy naprawdę powodują, że człowiek pracuje szybciej? Gdzie można je kupić?…

Zjawił się policjant i stanął za Thirkellem. - Dostałem wiadomość od lekarskiego tarkomaru - ogłosił. - Jeśli spróbujecie coś sprzedawać, pójdziecie do więzienia.

- Ani nam to w głowie - odparł Thirkell. - Rozdajemy bezpłatne próbki. Masz kolego. - Zanurzył ramię w worku i wręczył najbliższemu Wenusjaninowi Pigułkę Siły. - Z tym wykonasz dwudniową normę pracy w jeden dzień. Przyjdź jutro, to dostaniesz więcej. Hej, przyjacielu, chcesz jedną? Masz. Ty też. Trzymaj.

- Zaraz, zaraz… - zaczął policjant.

- Pokaż mi nakaz - przerwał mu Thirkell. - Nie ma takiego prawa, które zabrania dawania prezentów.

Pojawiła się Jorust w towarzystwie krzepkiego Wenusjanina o nieprzejednanym wyrazie twarzy. Jorust przedstawiła go jako naczelnika vyrińskich tarkomarów.

- Przyszedłem, żeby wam powiedzieć, że macie przestać - oznajmił Wenusjanin.

Thirkell znał na to odpowiedź. Jego towarzysze nie przerywali pracy, ale czuł, że patrzą i słuchają.

- Na jakie prawo się powołujesz?

- No… ustawę o handlu domokrążnym.

- Ja nic nie sprzedaję. To jest teren publiczny, a my dajemy bezpłatne przedstawienie.

- Te… ach… Pigułki Siły…

- Darmowe prezenty - oświadczył Thirkell. - Słuchaj, stary. Kiedy oddaliśmy wam, wenusjańskim oszustom, całą naszą żywność, czy któryś z was pyskował? Nie, przyjęliście wszystko. A potem przykręciliście śrubę. Kiedy prosiliśmy, żebyście nam oddali nasze jedzenie, powiedzieliście nam tylko, że nie mamy prawa żądać zwrotu; własność jest ściśle chroniona, a my mogliśmy najzupełniej legalnie rozdawać prezenty za darmo. Teraz właśnie to robimy… rozdajemy prezenty. Więc o co chodzi?

Oczy Jurust rozbłysły, ale szybko nakryła je powiekami.

- Obawiam się, że on ma rację. Prawo go chroni. Wielkiej szkody nie narobią.

Thirkell przyjrzał jej się z namysłem. Czy Jorust odgadła prawdę? Czy była po ich stronie? Naczelnik tarkomarów oblał się ciemną zielenią, zawahał się, odwrócił na pięcie i odszedł. Jorust obdarzyła ziemian długim, enigmatycznym spojrzeniem, poruszyła ramionami i poszła za nim.

- Ciągle jestem sztywny - oznajmił Mike Szybujący Orzeł w tydzień później na pokładzie „Goodwill”. - I głodny. Kiedy dostaniemy żarcie?

Thirkell wręczył Wenusjaninowi przy włazie Pigułkę Siły i wrócił uśmiechnięty, zacierając ręce. - Zaczekaj. Tylko zaczekaj. Co się dzieje, kapitanie?

Munn kiwnął głową w stronę Underhilla.

- Zapytaj tego dzieciaka. Właśnie wrócił z Vyring.

Underhill zachichotał.

- Była rozróba na całego. I wszystko w ciągu tygodnia. Nie ma co, naprawdę uderzyliśmy w podstawy gospodarki. Każdy Wenusjanin, który pracuje na akord, chce mieć nasze pigułki, żeby pracować szybciej i zarobić więcej falów. To instynkt współzawodnictwa… zjawisko uniwersalne.

- No i co? - zagadnął Bronson. - Jak to się podoba tym jaszczurkom z rządu?

- Wcale się nie podoba. Naruszyliśmy system gospodarczy, który działa od wieków. Dotąd pojedynczy Wenusjanin mógł zarobić, powiedzmy, jakieś dziesięć sofalów na tydzień wytwarzając pięć tysięcy kapsli do butelek. Dzięki pigułkom Steve'a wytwarza osiem albo dziesięć tysięcy kapsli i otrzymuje odpowiednio większą pensję. Facet przy sąsiednim stanowisku myśli sobie: Co do cholery, i przychodzi do nas po Pigułkę Siły dla siebie. Tak to idzie. A najpiękniejsze jest to, że nie każdą pracę można wykonywać w systemie akordowym. Na akord można wytwarzać tylko konkretne przedmioty. Obsługiwanie urządzeń do regulacji pogody musi być mierzone czasem pracy, a nie tym, ile kropel deszczu wyprodukujesz dziennie.

Munn przytaknął.

- A więc zazdroszczą?

- Zastanów się - powiedział Underhill. - Operator urządzeń meteorologicznych zarabiał dziesięć sofalów na tydzień, tyle samo, ile robotnik wytwarzający kapsle na butelki. Teraz robotnik zarabia dwadzieścia sofalów. Operator urządzeń meteorologicznych nie rozumie przyczyny. Też chciałby wziąć Pigułkę Siły, ale to nie zwiększy jego wydajności. Prosi o podwyżkę. Jeśli ją dostaje, równowaga ekonomiczna jest zakłócona jeszcze bardziej. Jeśli nie, przyłącza się do innych operatorów i razem dochodzą do wniosku, że to niesprawiedliwa dyskryminacja. Są wściekli na tarkomary. Strajkują!

Mike Szybujący Orzeł wtrącił:

- Tarkomary zabroniły pracować wszystkim Wenusjanom biorącym Pigułki Siły.

- A jednak Wenusjanie ciągle proszą nas o Pigułki Siły. I co? Jak udowodnić, że ktoś łyka pigułki? Jasne, wydajność takiego osobnika rośnie, ale tarkomary nie mogą ukarać każdego, kto ma dobre wyniki w pracy. Próbowały i rozwścieczyły kupę facetów, którzy nigdy nie brali Pigułek Siły, tylko po prostu szybko pracowali.

- Nasza demonstracja była dobrym pomysłem - stwierdził Thirkell. - Była przekonywająca. Musiałem zmniejszyć skuteczność działania pigułek… kończą się składniki… ale pomaga nam siła sugestii.

Underhill wyszczerzył zęby.

- Rozregulowaliśmy podstawową jednostkę systemu - roboczogodzinę. Jeden mały kamyczek wrzucony do w maszynerii w najbardziej odpowiednim miejscu. To się rozprzestrzenia. Nie tylko w Vyring. Nowiny rozchodzą się wszędzie i robotnicy z innych miast chcą wiedzieć, dlaczego połowa zatrudnionych w Vyring ma dostać lepsze pensje. A pomaga nam wyrównany kurs wymiany… jeden system monetarny na całej planecie. Parytet żelaza nie zmienił się tu od wieków. A teraz…

- Teraz system runął - odezwał się Munn. - To naturalne w przypadku sztywnego, całkowicie zintegrowanego układu. Wystarczyło przerwać jedno ogniwo i pękła władza tarkomarów. Zapomniały, że trzeba się umieć przystosować.

- To się rozprzestrzenia - stwierdził Underhill z przekonaniem. - To się rozprzestrzenia. Steve, idzie następny klient.

Underhill pomylił się. Przyszła Jorust z Vyrińskim naczelnikiem tarkomarów.

- Obyście byli godni pamięci swych przodków - powitał ich uprzejmie Munn. - Siadajcie i napijcie się. Zostało nam jeszcze kilka baniek piwa.

Jorust posłuchała, ale Wenusjanin obrócił się na pięcie i rzucił Munnowi groźne spojrzenie.

- Malsi jest zdenerwowany - wyjaśniła kobieta. - Te Pigułki Siły narobiły nam kłopotów.

- Nie rozumiem dlaczego - zdziwił się Munn. - Zwiększają wydajność, prawda?

Malsi skrzywił się. - To jest podstęp! Chytra sztuczka! Nadużywacie naszej gościnności!

- Jakiej gościnności? - chciał wiedzieć Bronson.

- Stanowicie zagrożenie dla systemu - ciągnął Malsi z uporem. - Na Wenus nic się nie zmienia. I nie może się zmienić.

- Dlaczego? - zapytał Underhill. - Jest tylko jeden prawdziwy powód i ty go znasz. Każda zmiana może zagrozić tarkomarom… zniszczyć władzę, którą posiadają. Wy, kanciarze, od wieków trzymacie wszystkich w garści. Ukrywacie wynalazki, nie pozwalacie planecie wyjść z zastoju, usiłujecie stłamsić w ludziach inicjatywę, żeby tylko utrzymać się u steru. To się nie da zrobić. Zawsze przychodzą jakieś zmiany. Gdybyśmy tu nie przylecieli, na Wenus wybuchłaby wojna domowa.

Malsi zmierzył go spojrzeniem.

- Przestaniecie produkować te Pigułki Siły.

- To kwestia prawna - wtrącił Thirkell łagodnym głosem. - Pokaż nam precedens.

Jorust zabrała głos. Prawo do dawania prezentów jest jednym z najstarszych praw na Wenus. Można je zmienić, Malsi, ale nie sądzę, żeby ludziom się to spodobało.

Munn uśmiechnął się.

- Nie. Nie spodoba się. To było ostrzeżenie. Wenusjanie dowiedzieli się, że można zarobić więcej pieniędzy. Zabierzcie im tę możliwość, a tarkomary natychmiast przestaną być dobroczyńcami.

Malsi zrobił się ciemnozielony.

- Mamy władzę…

- Jorust, ty jesteś administratorką. Czy wasze prawo nas chroni? - zapytał Underhill.

Jorust poruszyła ramionami.

- Tak, chroni. Prawo jest święte. Może dlatego zawsze chroniło interesy tarkomarów.

Malsi odwrócił się od niej gwałtownie.

- Bierzesz stronę tych Ziemian?

- Ależ skąd, Malsi. Po prostu stoję na straży prawa, co jest moim zaprzysiężonym obowiązkiem. Prawo jest bezstronne - o to chodzi, prawda?

Munn powiedział:

- Jeśli chcesz, przestaniemy robić Pigułki Siły, ale ostrzegam cię, że to tylko odwlecze sprawę. Nie możesz powstrzymać postępu.

Malsi wydawał się nie przekonany.

- Przestaniecie?

- Jasne. Jeśli nam zapłacisz.

- Nie możemy wam zapłacić - oświadczył Malsi z uporem. - Nie należycie do żadnego tarkomaru. To byłoby nielegalne.

Jorust mruknęła:

- Możesz im dać w prezencie, powiedzmy… dziesięć tysięcy sofalów.

- Dziesięć tysięcy! - zachłysnął się Malsi. - To śmieszne!

- Racja - przyznał Underhilł. - Powiedz raczej pięćdziesiąt tysięcy. Możemy za to żyć wygodnie przez rok.

Jakiś Wenusjanin podszedł do włazu, zajrzał do środka i oznajmił:

- Dzisiaj zarobiłem dwa razy więcej difalów. Mogę dostać jeszcze jedną Pigułkę Siły?

- Dostrzegł Malsiego i umknął z cichym piskiem przerażenia.

Munn wzruszył ramionami.

- Rób, jak uważasz. Albo nam zapłacisz, albo dalej będziemy rozdawać Pigułki Siły, a ty będziesz musiał dostosować odpowiednio wasz system gospodarczy. Nie sądzę, żebyś potrafił.

Jorust dotknęła ramienia Malsiego.

- Nie ma innego wyjścia.

- Ja… - Wenusjanin był już prawie czarny z bezsilnej furii. - Dobrze - skapitulował. - Nie zapomnę ci tego, Jorust - dodał wypluwając każde słowo przez zęby.

- Ależ ja muszę przestrzegać prawa - zaprotestowała Wenusjanka. - No, Malsi! Tarkomary zawsze były znane z niezachwianej uczciwości.

Malsi nie odpowiedział. Nabazgrał czek na pięćdziesiąt tysięcy sofalów, potwierdził go własnoręcznym podpisem i podał kartkę Munnowi. Potem obrzucił kabinę pożegnalnym spojrzeniem i wyszedł tupiąc nogami ze złości.

- No! - zawołał Bronson. - Pięćdziesiąt kawałków! Dziś wieczorem jemy!

- Obyście byli godni pamięci swych ojców - mruknęła Jorust. Przy włazie odwróciła się. - Obawiam się, że rozgniewaliście Malsiego.

- To fatalnie - stwierdził Munn tonem pełnym hipokryzji. Jorust lekko poruszyła ramionami. - Tak. Rozgniewaliście Malsiego, a Malsi reprezentuje tarkomary…

- Co on nam może zrobić? - zainteresował się Underhill.

- Nic. Prawo mu zabrania. Ale… przyjemnie jest wiedzieć, że tarkomary nie są nieomylne. Myślę, że świat jakoś się z tym pogodzi.

Jorust mrugnęła uroczyście do Munna i wyszła. Wyglądała tak niewinnie jak kot i równie potencjalnie niebezpiecznie.

- Ho, ho! - zawołał Munn. - Co to ma znaczyć? Może koniec władzy tarkomarów?

- Może - przytaknął Bronson. - Ale mam to gdzieś. Jestem głodny i mam ochotę na befsztyk z mięsnego grzyba. Gdzie tu można zrealizować czek na pięćdziesiąt kawałków?

przekład: Danuta Górska

CZARNY ANIOŁ ŚMIERCI

Black Angel

Ryk grającej szafy wypełniał zadymioną knajpę. Stary człowiek, którego szukałem, siedział w boksie na samym końcu, wpatrując się w pustkę. Drżącymi, pokrytymi żyłami dłońmi ściskał małą szklaneczkę. Rozpoznałem go.

To był on. Mógł mi powiedzieć wszystko, co chciałem wiedzieć. Po tym, co zobaczyłem dziś wieczorem w Metropolitan…

Był już pijany. Oczy miał mętne i błyszczące. Kiedy wśliznąłem się do boksu i usiadłem obok niego, usłyszałem, że bez przerwy mamrocze coś do siebie.

- Lalka… Joanno, nie powinnaś… Joanno…

Zagubił się w świetle alkoholowych marzeń. Patrzył na mnie, ale mnie nie widział. Byłem jednym z upiorów przeszłości, które go nawiedzały.

- Opowiedz mi o tym - zaproponowałem.

Nawet te słowa wypowiedziane przez obcego, nie zdołały się przedrzeć przez mgłę otulającą jego umysł. Utracił poczucie rzeczywistości. Reagował na moje polecenia jak marionetka. Raz czy dwa musiałem zadać mu kilka pytań, a on odpowiedział na nie i ciągnął dalej - wciąż powracając do Joanny i do lalki.

Żal mi go było, został już potępiony. Ale przyszedłem tu, żeby dowiedzieć się prawdy o tym, co wydarzyło się w Metropolitan przed godziną.

- Dawno temu - wybełkotał niewyraźnie. - Wtedy to się zaczęło. Tej nocy, kiedy była wielka zamieć śnieżna, kiedy… a może jeszcze wcześniej? Nie wiem.

Nie wiedział. Później, kiedy zmiany stały się zauważalne, usiłował sobie przypomnieć, wyłuskać z pamięci drobne incydenty, które mogły się okazać znaczące. Ale jak miał zdobyć pewność?

Gesty, słowa, czyny, które niegdyś wydawały się całkowicie normalne, teraz, w retrospekcji, nabierały nieuchwytnych znamion koszmarnej niepewności. Po raz pierwszy zaczął mieć wątpliwości tego wieczoru, kiedy rozpętała się zamieć.

Miał wówczas czterdzieści lat, Joanna - trzydzieści pięć. Oboje zaczęli doceniać zalety ustabilizowanego wieku średniego, co w ich przypadku było zupełnie uzasadnione. Tim Hathaway w ciągu dwudziestu lat awansował ze stanowiska niższego urzędnika w agencji reklamowej na stanowisko generalnego dyrektora z dobrą pensją i bez żadnych poważniejszych zmartwień.

Byli właścicielami apartamentu na Manhattanie oraz małego, złośliwego pekińczyka imieniem Tzu-Ling. Dzieci nie mieli. Zarówno Tim, jak i Joanna z radością powitaliby gromadkę brzdąców, ale po prostu tak się nie składało.

Była to sympatyczna para, ci Hathawayowie: Joanna z włosami wciąż czarnymi i lśniącymi jak dżet, z gładką cerą bez zmarszczek, świeża i pełna wigoru; Tim - solidny, spokojny mężczyzna z miłą twarzą, lekko siwiejący na skroniach.

Zaczęto ich zapraszać na obiady w wytwornych domach, gdzie za każdym razem uczestniczyli w potajemnej pijatyce, żeby nie wyjść z wprawy.

- Ale bez przesady - powiedziała Joanna, kiedy wielki sedan toczył się w dół Henry Hudson Parkway, a płatki śniegu pędziły ku przedniej szybie. - Ten dżin nie był za dobry.

- Daj mi papierosa, kochanie - poprosił Tim. - Dzięki. No, nie wiem, gdzie Sanderson zaopatruje się w trunki, ale moim zdaniem wyławia je z East River. Burczy mi w brzuchu.

- Uważaj…! - zawołała zbyt późno. Bliźniacze światła samochodu wyskoczyły z zamieci prosto na nich.

Tim rozpaczliwie zakręcił kierownicą i poczuł nieprzyjemne przesunięcie środka ciężkości, co oznaczało, że samochód wpadł w poślizg. Po chwili sedan zatrząsł się i znieruchomiał. Tim zaklął cicho i wysiadł.

- Tylne koła są w rowie - powiedział do Joanny przez otwarte okno. - Lepiej wyjdź. Nawet jeśli zapalimy światła, żaden kierowca nas nie zauważy, zanim nie będzie za późno.

Zamyślił się nad perspektywą ujrzenia swojego sedana zamienionego w kupę złomu, co wydawało się najbardziej prawdopodobne. Kiedy otulona futrem sylwetka Joanny przyłączyła się do niego, pochylił się, uchwycił tylny zderzak i z całej siły szarpnął do góry. Ale nie zdołał poruszyć ogromnej masy samochodu.

Z jękiem puścił zderzak.

- Zobaczę, czy uda mi się wyjechać na najwyższych obrotach - mruknął. - Zaczekaj tu przez chwilę, Jo, i krzycz, jeśli pojawi się jakiś samochód.

- Okay.

Tim wcisnął sprzęgło i zwiększył obroty silnika. Potem nagle zobaczył odbicie przednich świateł samochodu, zbliżające się z katastrofalną szybkością.

Było za późno, żeby uniknąć kraksy. Tim nacisnął pedał gazu, poczuł, że tylne koła ślizgają się bezsilnie - i naraz samochód podskoczył. To było niewiarygodne, ale nie pasowało tu żadne inne słowo. Ktoś lub coś podniosło samochód i wypchnęło na drogę.

Instynkt kazał mu pochwycić kierownicę. Tamten samochód przemknął obok, mijając go o włos. Tim ze zbielałą twarzą sprowadził wóz na pobocze drogi i wysiadł.

Ciemna sylwetka wynurzyła się z tumanów śniegu.

- Joanno?

Chwila ciszy.

- Tak, Tim.

- Co się stało?

- Ja… nie wiem.

- Chyba nie próbowałaś podnieść samochodu? - Ale wiedział, że to było niemożliwe.

A jednak Joanna się zawahała.

- Nie - powiedziała nagle. - Pod tym śniegiem z tyłu musiał być twardy grunt.

- Na pewno - zgodził się Tim. Wyjął latarkę, wrócił do rowu i dokonał pobieżnych oględzin.

- Taak - powiedział bez przekonania.

W drodze do domu oboje milczeli. Tim zauważył kątem oka, że rękawiczki Joanny były pobrudzone smarem.

Drobiazg - ale to był początek. Ponieważ Tim doskonale zdawał sobie sprawę, że samochód został wydźwignięty z rowu, a wątła kobieta o budowie Joanny nie mogła tego dokonać.

W kilka tygodni później rozmawiał z doktorem Farleighem, endokrynologiem, u którego leczyli się oboje.

- Przypomnij Joannie, żeby do mnie wpadła - powiedział Farleigh. - Dawno się z nią nie widziałem.

- Jest całkiem zdrowa - zaoponował Tim.

Farleigh złożył razem czubki palców.

- Czyżby?

- Nigdy nie choruje.

- Może się rozchorować. W najbliższych dniach.

- Nie ma żadnych…

- Wolę ją mieć na oku - oświadczył Farleigh. - Chcę jej zrobić jeszcze jedno dokładne badanie… prześwietlenie i resztę.

Tim wyjął papierosa i bardzo starannie go zapalił.

- Okey. Wyjaśnijmy to sobie. Czy coś się stało?

- Tego nie mówiłem.

Tim popatrzył na lekarza. Farleigh z chmurną miną wyjął z szuflady kilka zdjęć rentgenowskich.

- Zachodzą zmiany - stwierdził. - W dużym stopniu to sprawa gruczołów. Zastanawiam się, czy nie popełniłem błędu.

- W czym?

- Szkoda, że nie wezwałem specjalisty. Joanna jest… hm… to może być forma nadczynności tarczycy. Jej skóra, egzoderma, grubieje.

- Nie zauważyłem.

- Nie mógłbyś. Chyba że spróbowałbyś zrobić jej zastrzyk podskórny. Te zdjęcia… - Zdawało się, że jakoś dziwnie nie ma ochoty pokazywać ich Timowi. - Zrobiłem jej serię żołądkowo-jelitową i trochę zajodynowałem. Jedyna metoda, żeby zajrzeć do organów wewnętrznych. To szczególne. Powstała swego rodzaju atrofia jelit… górna część całkowicie znikła, a serce jest znacznie powiększone. Inne rzeczy…

- Jakie?

- Prawdopodobnie nic takiego - przyznał Farleigh, odkładając klisze na miejsce. - Po prostu poproś Joannę, żeby do mnie wpadła, dobrze?

- Dobrze - odparł Tim i wyszedł.

Tego wieczoru, kiedy wrócił do domu, salon był ciemny i pusty. Z sypialni dochodził cichy, zawodzący dźwięk. Na palcach podszedł do drzwi i zajrzał. Nie dostrzegł Joanny, ale zobaczył coś innego, co przesuwało się po podłodze.

Mógł to być Tzu-Ling, ale ta rzecz była mniejsza od pekińczyka i maszerowała z automatyczną precyzją mechanicznej zabawki.

Cichy dźwięk zmienił natężenie. Stał się natarczywy. Maleńka figurka zaczęła poruszać się inaczej. Groteskowo usiłowała przybrać pozę baletnicy, wykonać coś w rodzaju entrechat i arabesaue, ale nie zdołała utrzymać się na nogach. Z niegłośnym stuknięciem upadła na dywan.

Zawodzenie ustało.

- Tim - odezwała się Joanna.

Spocony, czując wewnętrzny chłód, Tim wszedł do sypialni i zapalił światło. Joanna siedziała na łóżku z podciągniętymi pod brodę nogami. Przez chwilę myślał o tym, jaka jest śliczna. Jej ciemne włosy zwijały się w pierścionki, a twarz miała promienną i pełną życia jak siedemnastoletnia dziewczyna. Potem opuścił wzrok.

Kilka lat wcześniej daleki przyjaciel podarował Joannie lalkę, kosztowną, starannie wykonaną i pomimo niewielkich rozmiarów wyglądającą całkiem jak żywa. Lalka miała półtorej stopy wysokości. Teraz leżała połamana u stóp Tima.

Zmusił się, żeby ją podnieść. W dotyku peruczka bardzo przypominała prawdziwe włosy.

- Joanno - powiedział i ogarnęło go poczucie pustej bezsilności, kiedy spojrzał na żonę, ponieważ zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego, co zobaczył. To było niemożliwością, ale księżyc świecił wystarczająco jasno. Lalka nie poruszała się mechanicznie ani nie kierowano nią za pomocą sznurków.

A ona wiedziała, że on to zobaczył. Zadrżała, owijając ciaśniej ramiona szlafrokiem.

- Zamknij okno, Tim, dobrze? Jest zimno.

Usłuchał w milczeniu. Zanim ponownie odwrócił się do niej, podjęła decyzję.

- Usiądź, Tim - poprosiła, poklepując miejsce obok siebie. - Połóż tu lalkę. Teraz już nie będzie się ruszać. Dopóki ja… Tim, nie wiem, czy to zrozumiesz. Czy potrafisz to zrozumieć. Ale mam nadzieję, że potrafisz.

- A ja… wolałbym myśleć, że zwariowałem - powiedział wolno. - Co się stało Joanno? Na miłość boską!

- Przestań. To nic strasznego. Już od dawna czułam, że to nadchodzi. Zmieniam się… to wszystko.

- Zmieniasz się?

- Z początku się bałam. Ale teraz… teraz mój umysł funkcjonuje o wiele lepiej. Tak samo moje ciało. Potrafię czuć… wyczuwać rzeczy… a lalka była tylko eksperymentem. Potrafię kierować na odległość nieożywionymi przedmiotami. To wymaga praktyki.

Zrobiłam tak z samochodem tej nocy, podczas zamieci. Nie zauważyłeś jaka byłam blada… później? Zużyłam mnóstwo energii. Ale teraz potrafię to robić bez żadnego wysiłku.

- Joanno - wtrącił Tim - chyba oszalałaś.

Odwróciła wzrok.

- Trudno jest zaczynać od początku - powiedziała w zamyśleniu. - Osiągnęłam już tyle, odkąd… odkąd zauważyłam, że nastąpiła zmiana. I tak bardzo cię prześcignęłam, Tim. Potrafię zajrzeć w twój umysł. Jest pełen zahamowań piętrzących się jak ściany, które nie przepuszczają prawdy.

- W jaki sposób sprawiłaś, że ta lalka się poruszała?

Jej ciemne oczy przyglądały mu się przez chwilę. Potem doznał wrażenia, że coś bardzo dziwnego wtargnęło w jego myśli - zimne, wirujące ostrze, jak podmuch śnieżycy.

Zniknęło natychmiast. Ale teraz głos Joanny wydawał się czystszy i silniejszy. A on nagle zaczął jakoś lepiej rozumieć wszystko, co mówiła.

Mówiła zaś - w ogólnym zarysie - co następuje: stała się istotą ludzką całkowicie nowego rodzaju. Ludzka nie jest zbyt dokładnym określeniem. Podobnie jak człowiek w drodze ewolucji wzniósł się dzięki mutacjom ponad poziom neandertalczyka, tak samo, również dzięki mutacjom, powstanie nowa rasa.

- Ale nie w konwencjonalny sposób, Tim. Nie tak, jak to opisują autorzy fantastyki. Nie zaczną się rodzić dzieci z głowami o średnicy trzech stóp i małymi, podkurczonymi ciałkami. Nic takiego nie nastąpi.

Im wyżej znajduje się zwierzę na drabinie ewolucji, tym dłużej trwa proces dojrzewania. Na tym polega dobór naturalny. Żadna superrasa nie będzie bezpieczna, jeżeli zbyt wcześnie ujawni swą wyższość. Musi mieć kamuflaż ochronny.

Przypuszczam, że jestem pierwszą mutacją tego typu, Tim. I dopiero teraz - po trzydziestu pięciu latach od moich narodzin - zaczęłam dojrzewać. Dotąd byłam niedorostkiem - zwykłą istotą ludzką.

W przeszłości zdarzały się nieudane mutacje… poronione płody, wybryki natury, odchylenia od normy. Ale teraz moja mutacja będzie występowała coraz częściej. I będziemy się rozmnażać prawidłowo. Może upłynąć jeszcze wiele, wiele lat, zanim pojawi się następny nadczłowiek podobny do mnie. Ale wydaje mi się, że nie umrę tak szybko. Samo dorastanie zabrało mi trzydzieści pięć lat, więc…

Szeroko rozłożyła ramiona.

- I zmieniam się! Zmieniam się! Patrzę teraz na świat nowymi oczami, oczami dorosłego człowieka! Dotąd byłam dzieckiem!

Jej oczy promieniały.

- Będzie nas więcej. Chyba wiem, jak do tego doszło w moim przypadku. Pamiętasz mego ojca? Miał powiązania w Muzeum. Przed moim urodzeniem wyjechał z ekspedycją do Meksyku, żeby badać ten wielki krater po meteorycie. Była z nim moja matka. Promieniowanie wysyłane przez zagrzebany w ziemi meteor spowodowało niewielkie przemieszczenie genów w plazmie zarodkowej, a mutacja okazała się korzystna. A teraz tyle się robi w dziedzinie elektroniki! Tyle promieniowania się rozsyła! Na razie jestem jedyną przedstawicielką mojego gatunku, ale za sto lat lub wcześniej…

Tim spojrzał na nią. Tak, zmieniła się. Teraz to widział. Wygląda całkiem inaczej. Było to dziwne połączenie przywróconej młodości i kryjącej się pod nią twardej pewności siebie, znamionującej nowo uzyskaną dojrzałość.

I było coś jeszcze. Podobnie jak dziecko dorastając zaczyna przejawiać nowe, niepokojące cechy, tak samo z Joanny emanowało coś, co poddawało się opisowi nie bardziej, niż płomień świecy przebijający się przez cienką, białą porcelanę.

A jednak nadal była to… Joanna. W głębi duszy Tim wiedział, jak nielogicznie brzmiały jej słowa. Ale nie mógł im nie wierzyć. Było to tak, jakby niewidzialne palce sięgnęły w głąb jego umysłu i nadały jego myślom nowy kształt.

Tim wyciągnął rękę do żony. Smukłe, ciepłe palce spoczęły miękko w jego dłoni. Wzmocnił uścisk.

Nie miał nic do powiedzenia, owładnęła nim przemożna pewność, głęboka, niepodważalna wiara w jej słowa. W jakiś sposób sprawiła, że jej uwierzył.

- Joanno - wyszeptał - nie wolno ci tego robić.

Potrząsnęła głową.

- Nie wolno - powtórzył. - Raz to się stało. Raz na milion lat coś takiego może się zdarzyć. Ale ty musisz to zmienić.

- Nie mogę - odparła. - Roślina nie może przestać rosnąć. Nie może cofnąć się z powrotem do stadium nasienia.

- Co z nami będzie?

- Nie wiem - Jej głos był pełen smutku. - Myślę, że tak nie może dalej trwać… nie na dłuższą metę.

- Wiesz, że ja…

- Ja też cię kocham, Tim. Ale boję się. Widzisz, kocham Tzu-Linga w inny sposób. On należy do niższego gatunku. Później, kiedy rozwinę się bardziej, ty również mógłbyś stać się dla mnie niższą istotą.

- Chcesz powiedzieć, że już się stałem - stwierdził z goryczą.

-- Nie, Tim. Mylisz się! Ale zrozum, że nie mogę nic poradzić na tę zmianę. Nie potrafię jej powstrzymać.

W końcu coraz bardziej zaczniemy się od siebie oddalać, aż do…

- Tzu-Linga. Rozumiem.

- A to byłoby okropne. Dla nas obojga. Może nie dla mnie… wtedy. Zależy, jak bardzo się zmienię. Ale rozumiesz mnie, kochanie, prawda? Lepiej zerwać teraz, żebyśmy oboje zachowali dobre wspomnienia.

- Nie - oświadczył. - Wcale tego nie rozumiem. Każdą zmianę można jakoś wyrównać w inny sposób.

- Ludzka logika, oparta na emocjach. Wiesz, że to nieprawda.

- Nie możesz mnie opuścić, Joanno.

- W każdym razie nie odejdę dziś wieczorem - powiedziała odwracając wzrok. - Wciąż jestem zbyt ludzka. To mój słaby punkt. Myślę, że w końcu nasza rasa zwycięży i będzie rządzić, ponieważ nie można nas dosięgnąć poprzez emocje. Owszem, będziemy odczuwali emocje, ale nie będziemy się nimi kierować. Najwyższym prawem stanie się logika.

Tim cisnął lalkę w kąt. Upadła i leżała groteskowo skręcona. Tzu-Ling obudził się na ten hałas i przyczłapał z pokoju obok, żeby obwąchać lalkę. Uspokojony położył się, oparł łepek na puszystych, złocistych łapkach i znowu zasnął.

Lecz Tim nie spał dobrze tej nocy. Przez długi czas leżał rozbudzony, nasłuchując spokojnego oddechu Joanny spoczywającej obok, spoglądając na jej profil w słabej poświacie księżyca. Przypomniał sobie mnóstwo rzeczy. W końcu nie doszedł do żadnych wniosków.

Wreszcie zasnął.

A rano Joanna zniknęła.

Przez rok nie dawała znaku życia. Tim kazał ją śledzić agencji detektywistycznej, bez rezultatu. Nikomu nie powiedział prawdy. Nie uwierzyliby mu. A czuł, że gdyby uwierzyli…

Czasami dręczyły go okropne wizje Joanny, obcej, wyrzuconej poza nawias społeczeństwa, ściganej jak zwierzę przez ludzi, do których przestała się już zaliczać. Napomknął o tym doktorowi Farleighowi. Ale lekarz był tak wyraźnie nastawiony sceptycznie, że Tim nie powracał więcej do tematu.

Nadal jednak czekał i łapczywie przeglądał gazety. Miał przeczucie, że kiedyś, gdzieś zobaczy twarz Joanny spoglądającą na niego z gazetowej fotografii albo przeczyta jej nazwisko w jakiejś notatce.

Kiedy wzmianka się pojawiła, Tim o mało jej nie przegapił. Skończył czytać przegląd wydarzeń w tygodniku, odłożył go i palił bezczynnie, słuchając radia. Twarz Joanny zmaterializowała się w jego wyobraźni. Nie była całkiem taka sama - można było zauważyć pewną subtelną różnicę.

Wtedy to do niego dotarło. Podniósł magazyn, odszukał fotografię i przyjrzał się jej z bliska. To nie była Joanna. W ogóle niepodobna.

A jednak, mimo odmiennego zarysu szczęki i policzków, mimo zewnętrznych różnic coś w fotografii przypominało Joannę. Niemożliwe, żeby zmieniła się budowa kostna czaszki. Niemożliwe również, żeby Joanna stała się młodsza. Ta kobieta miała najwyżej dwadzieścia lat.

Niemal za młoda, pomyślał Tim, żeby dokonać tak znacznego odkrycia w dziedzinie elektroniki i promieniowania. Chyba że…

Następnego dnia wsiadł w samolot do Berkeley w Kalifornii. Nie znalazł Marion Parkhurst - tak nazywała się dziewczyna ze zdjęcia. Wyjechała na krótkie wakacje w Góry Skaliste - wakacje, z których nie wróciła.

Marion Parkhurst znikła z horyzontu.

Przez dwa następne lata nic się nie wydarzyło. Opatentowano i wprowadzono na rynek kilka wynalazków, wszystkie związane z promieniowaniem - między innymi pomysłowe ulepszenie magnetronu oraz urządzenie, które było nowością w telewizji. Drobiazgi, każdy z osobna niewiele znaczył, ale Tim gromadził wycinki prasowe.

Pięć lat.

Siedem lat.

Dziesięć lat.

Nie zapomniał. Nie miał zapomnieć nigdy, póki żył. Tim kochał Joannę całym sercem i czasami, w sennych marzeniach, był świętym Jerzym ocalającym ją od smoka, który przybierał przerażający kształt przyszłości.

Czasami widział tę przyszłość w snach - świat zamieszkały przez mężczyzn i kobiety podobnych bogom, obcych i nieludzkich jak bogowie. Olbrzymy miażdżące ludzkie mrówki swymi tytanicznymi stopami.

Ale Tim wiedział, że olbrzymy można pokonać i zniszczyć. Mutacja była bardziej niebezpieczna, ponieważ maskowała ją ludzka postać. Minęło dziesięć lat od zniknięcia Joanny i w ciągu owej dekady nikt jej nie zdemaskował. Miała absolutną swobodę, żeby robić… co?

Piętnaście lat.

Siedemnaście lat.

A potem, pewnego ciepłego, letniego wieczoru w Central Park ujrzał ją znowu. Jakieś fantastyczne promieniowanie z jej umysłu musiało przeniknąć w jego umysł. Ponieważ nie była już Joanną. Nie wyglądała jak Joanna i nie zachowała się jak Joanna.

Zatrzymując ją, Tim miał okropne uczucie, że na pewno się pomylił. Ale chwycił ją za ramię i obrócił do światła latarni. Mogła się wyrwać. Tim miał sześćdziesiąt dwa lata i kiepsko się trzymał jak na swój wiek.

Stała spokojnie, patrząc na niego wyczekująco, podczas gdy on badał wzrokiem jej twarz. W okularach widziałby lepiej, ale krępował się je nałożyć. Co prawda jego wiek był wyraźnie widoczny na twarzy, ale…

Miała jakieś dwadzieścia do dwudziestu pięciu lat, domyślił się, i w najmniejszym stopniu nie przypominała Joanny. Nie szukał jednak żadnego fizycznego podobieństwa. Chociaż odnaleźć ową jasno płonącą iskrę, więcej niż ludzką, która przeświecała przez nią jak ogniste zarzewie.

Nie znalazł jej.

A więc się pomylił. Znowu fałszywa nadzieja, tyle ich już było. Ramiona mu opadły. Poczuł się bardzo zmęczony i bardzo stary. Wymamrotał coś - jakieś przeprosiny - i odwrócił się. Wtedy smukła dłoń dotknęła jego ramienia.

- Tim - powiedziała dziewczyna.

Spojrzał na nią niedowierzająco. To było niemożliwe. To nie mogło się zdarzyć, po siedemnastu latach. Ta dziewczyna nie miała… płomienia.

Odczytała jego myśli. Pochyliła się ku niemu i Tim poczuł płynącą od niej ogromną, pulsującą falę życia, boskiego ognia. Był wstrząśnięty jego potęgą.

- Joanno - zaczął - nie możesz…

- Nauczyłam się - odparła bardzo cicho. - Nauczyłam się panować nad Mocą. Była zbyt niebezpieczna. Ludzie mogli mnie rozpoznać po tym.

Nie był w stanie nic powiedzieć. Niezręcznie sięgnął po jej rękę, ale odsunęła się.

- Nie dotykaj mnie, Tim - szepnęła. - To błąd. Nie powinnam była… ale kiedy odczytałam twoje myśli i ujrzałam całą tę samotność, zagubienie i smutek… nie mogłam pozwolić ci odejść bez…

- Teraz nigdy nie pozwolę ci odejść - oświadczył.

- Zapomniałeś. Ja się zmieniłam… bardziej niż potrafiłbyś zrozumieć.

- To ty zapomniałaś. Spójrz. - Zatoczył krąg ramieniem, wskazując ogromne, oświetlone wieże Nowego Jorku, które niczym gigantyczni strażnicy otaczały zewsząd park.

Był to ich ulubiony widok w pierwszych latach małżeństwa. Niegdyś, w takie same ciepłe, letnie wieczory spacerowali razem po ciemnych alejkach, słuchając odległych dźwięków muzyki z karuzeli, śmiali się i rozmawiali.

Pospiesznie opuścił ramię. Światło bezlitośnie wydobyło z mroku starczą, brązowo nakrapianą skórę poznaczoną błękitnymi żyłami.

- Myślisz, że wiek ma jakieś znaczenie? - zapytała Joanna.

- Mogłabym przywrócić ci młodość, Tim. Ale wciąż pozostałbyś człowiekiem. A ja już nie jestem człowiekiem.

- Mogłabyś to zrobić?

- Tak. Moja moc urosła. Ale to nie jest kwestia wieku, tylko innej rasy.

- Joanno - wyszeptał Tim - czego ty chcesz? Co próbujesz osiągnąć.

- Teraz? - Uśmiechnęła się trochę krzywo. - Po prostu czekam. Przez wiele lat prowadziłam badania w zakresie elektroniki, próbowałam wywołać sztuczną mutację, która byłaby powtórzeniem mojej.

Ale poniosłam klęskę. Obawiam się, Tim, że nie ma nikogo takiego na Ziemi jak ja, i może nigdy nie będzie. Ja będę żyła długo… tysiąc lat lub więcej… i będę bardzo samotna. Już teraz jestem samotna. Świadomość mojego dziedzictwa, nowej rasy, podtrzymywała mnie przez wiele lat, czekałam jednak tak długo, aż zrozumiałam, jak beznadziejne jest moje oczekiwanie. Jestem pierwszą z nowej rasy i może również ostatnią.

- Zrezygnuj - powiedział. - Tracisz tyle czasu.

- Mam go tak wiele. Tak wiele.

- Wróć do mnie, Joanno. Zapomnij o wszystkim… Przez mgnienie zdawało mu się, że Joanna skłonna była ulec. Ale w krzakach opodal coś się poruszyło. Rozczochrana, zarośnięta postać wyłoniła się z mroków, czarna na tle zieleni. Tim zobaczył, że Joanna odwraca głowę. Poczuł uderzenie potężnej fali mocy, nagle zakręciło mu się w głowie i stracił wzrok.

Potem zobaczył ciemną sylwetkę leżącą nieruchomo na ziemi. Z zaschniętym gardłem ukląkł obok, żeby zbadać puls. Pulsu nie było.

- Joanno - odezwał się - to był tylko włóczęga. Pijany. Zabiłaś go?

- Usłyszał nas. Musiałam. Na całym świecie ty jesteś jedynym człowiekiem, który wie, jedynym, któremu mogę całkowicie zaufać.

- Ale on był pijany! Nie zapamiętałby niczego. A gdyby zapamiętał, nikt by mu nie uwierzył.

- Nie mogę ryzykować - odparła. - Teraz muszę samotnie walczyć z całym światem. Zapomnijmy o nim. Jego życie nie miało żadnej wartości.

Coś w twarzy Tima sprawiło, że wciągnęła gwałtownie oddech i załkała krótko. Odsunęła się parę kroków w cień.

- Odchodzę już, Tim. Ale jeśli chcesz mnie zobaczyć, śpiewam dziś wieczorem w Metropolitan.

To było wszystko. Odeszła. Tim zadrżał. Noc była ciepła, ale jego krew ostygła z wiekiem. I ta straszna, milcząca postać, która leżała nieruchomo u jego stóp.

Ruszył w kierunku południowym. Nie mógł już nic zrobić dla tego włóczęgi. Śmierć uderzyła zbyt nagle, zbyt niespodziewanie. Tak samo może uderzyć zawsze, wszędzie - a Joanna będzie jej Czarnym Aniołem.

Wiedział teraz, że Joanna jest równie nieludzka jak anioły - być może równie amoralna. Więzi łączące ją z ludzkością słabły. Tim stanowił prawdopodobnie ostatnią z nich. Kiedyś również ta więź zostanie zerwana…

Nie pozostanie nic, co mogłoby ją powstrzymać przed zaspokojeniem wszystkich zachcianek. Ona nie umrze przez tysiąc lat lub dłużej. Posiada nadludzką moc. Czy osiągnęła już pełną dojrzałość?

Jeśli nie, przyszłość może stać się istnym koszmarem.

Tim czuł, że rozsądek go opuszcza. Wstąpił do najbliższego baru i zamówił whisky. Potem następną.

Widział świat skręcający się w bezsilnej agonii pod rządami kobiety, która była czymś więcej niż despotką. Lilith. Junona. Bogini - matka rasy bogów i bogiń. Ponieważ takie było jej przeznaczenie - zostać matką nowej rasy, rasy, która pokona i zniszczy ludzkość.

Był bardzo pijany, kiedy dochodziła ósma. Pojechał do domu taksówką, wyjął z szuflady biurka mały, płaski pistolet automatyczny i poszedł do opery. Kupił bilet od konika za wygórowaną cenę i wszedł do foyer, gotów na wszystko.

Jego mózg ogarniał płomień.

Rozpoznał Joannę natychmiast, kiedy się pojawiła. Grała Małgorzatę i zdawało mu się czarną, szatańską ironią, że właśnie ona miała przedstawiać symbol czystości, wodzony na pokuszenie przez Fausta i jego piekielnego mistrza. Czekał.

Wreszcie Tim Hathaway był gotów. Wychudzona, siwowłosa postać podniosła się z miejsca dla orkiestry i wymierzyła automat w biało odzianą sylwetkę Małgorzaty. Zauważono go natychmiast. Ręce wyciągnęły się po niego. Narastał podniecony zgiełk głosów.

Nie mógł chybić. Nacisnął spust. Kula trafi ją w serce.

Trafi w serce… Joanny.

Tak - to było łatwe. Hałas, promieniowanie umysłów tysiąca ludzi wściekle miotających się po teatrze, wprowadziły ją w oszołomienie. Nie miała sposobności użyć swej nieludzkiej mocy. Nie była jeszcze w pełni dojrzała i dlatego Tim mógł ją zabić.

Ale nie zabił.

W ostatniej chwili poderwał lufę automatu. Kula przebiła malowane płótno. Z ochrypłym szlochem Tim rzucił się w tłum, który przewalał się wokół, i zniknął w skłębionej masie ludzi.

Niezauważony prześliznął się do wyjścia. Tłum wrzeszczał tak głośno, że Tim nie usłyszał, jak biało odziana Małgorzata na scenie woła bez przerwy jego imię.

- Tim, wróć! Kochany, miałeś rację! Tim, wróć do mnie!

Tim Hathaway postawił na stole szklankę whisky. Zamglonym wzrokiem spojrzał mi w oczy. Był mniej pijany niż wtedy, kiedy zaczął opowiadać swoją historię.

- Wołała mnie? - wyszeptał. - Po tym, jak ja…

- Tak - potwierdziłem.

- Był pan tam?

- Byłem.

Ponownie zagrzmiała ogłuszająca, zgrzytliwa muzyka z grającej szafy. Groteskowe cienie tańczących par podskakiwały na ścianie.

Hathaway wstał.

- Dziękuję - powiedział, zwilżając wargi językiem. - Dziękuję, że pan przyszedł za mną… że pan mi powiedział…

- Miałem powód - odparłem. - Dokąd pan idzie?

- Wracam do niej - oznajmił. - Wracam do mojej żony.

Boks znajdował się w głębi. Nikt nas nie widział. Wstałem również - i spojrzałem na Hathawaya. Użyłem Mocy.

Umarł natychmiast, bez bólu. To było miłosierne.

Zaczekałem, aż jego ciało osunęło się na podłogę i pozostało tam, niewidoczne dla innych. Byłem mu wdzięczny. I dlatego - zabiłem go.

Ale dał mi odpowiedź, której szukałem przez wiele lat. Nawet niższa rasa może się okazać pożyteczna. Wyrzuciłem Hathawaya z myśli i ruszyłem do drzwi. Szedłem do Joanny, przyszłej matki moich dzieci, matki nowej rasy, która będzie rządzić ziemią.

GNOM

A Gnome There Was

Tim Crockett nigdy nie powinien był zakradać się do kopalni na górze Dornsef. Coś, na co się przymyka oko w Kaliforni, może spowodować katastrofalne skutki w pensylwańskiej kopalni węgla. Zwłaszcza kiedy wmieszają się w to gnomy.

Nie żeby Tim Crockett wiedział cokolwiek o gnomach. On tylko badał warunki wśród niższych klas, żeby użyć jego własnych, nie najszczęśliwiej dobranych słów. Należał do ugrupowania południowych Kalifornijczyków, którzy zadecydowali, że świat pracy ich potrzebuje. Ale mylili się. To oni potrzebowali pracy - co najmniej ośmiu godzin dziennie.

Crockett, podobnie jak jego koledzy, uważał robotnika za skrzyżowanie goryla i „Człowieka z motyką”*, a przypuszczalnie zaliczał do jego przodków również Kallikaksa. Namiętnie rozprawiał o uciskanych mniejszościach, pisywał okazyjne artykuły dla Ziemi - organu ugrupowania - i zgrabnie wykręcił się od podjęcia obowiązków urzędnika w biurze swego ojca. Oświadczył, że ma do wypełnienia misję. Na nieszczęście żywił równie mało sympatii dla robotników, co dla ich ciemiężycieli.

Żaden psycholog nie miałby trudności z analizą jego charakteru. Crockett był wysokim, chudym, wrażliwym młodzieńcem o małych, nieco paciorkowatych oczkach, odznaczającym się dobrym gustem w wyborze krawatów.

Wszystko, czego potrzebował, to porządny kopniak wymierzony we właściwe miejsce.

Ale w żadnym razie nie przez gnoma!

Urządził wycieczkę po kraju na koszt ojca, badając warunki pracy, ku najgłębszej irytacji samych robotników. Właśnie w tym celu zakradł się potajemnie do kopalni węgla Ajax - czy też raczej do jednego z jej szybów - w przebraniu górnika, starannie uczerniwszy sobie twarz pyłem węglowym. Zjeżdżając na dół windą w grupie mężczyzn o porządnie wyszorowanych twarzach wyglądał wyjątkowo niechlujnie. Górnicy są brudni dopiero po całym dniu pracy.

Góra Dornsef jest podziurawiona jak plaster miodu, ale nie przez sztolnie Kompanii Ajax. Gnomy znają sposoby, żeby zablokować swoje tunele, kiedy ludzie dokopują się zbyt głęboko. Crockett czuł się tutaj kompletnie zagubiony. Biernie pozwolił się prowadzić innym, dopóki nie przystąpili do pracy. Załadowany wagonik z turkotem przejechał po szynach. Crockett zawahał się, a potem podszedł do krzepkiego okazu robotnika, o twarzy jakby poznaczonej na zawsze śladami wielkiego strapienia.

- Słuchaj - powiedział - chcę z tobą porozmawiać.

- Angielszki? - zapytał tamten z zainteresowaniem. - Wiszki. Czin. Wino. Cholela.

Zademonstrowawszy w ten sposób swoją cokolwiek niekompletną znajomość angielskiego, mężczyzna wybuchnął chrapliwym śmiechem i wrócił do pracy, ignorując zmieszanego Crocketta. Crockett rozejrzał się za następną ofiarą, ale ta część kopalni zdawała się opuszczona. Kolejny załadowany wagonik przemknął obok turkocząc, Crockett postanowił więc sprawdzić, skąd wagonik wyjechał. Zanim tego dokonał, co najmniej pięć razy pod rząd uderzał się boleśnie w głowę i przewracał jak długi.

Wagonik wyjechał z dziury w ścianie. Crockett wszedł tam i w tej chwili usłyszał z tyłu ochrypły wrzask. Nieznajomy głos żądał, żeby Crockett się cofnął.

- Jak wrócisz, urwę ci ten zakuty łeb! - obiecał głos, dodając wiązankę soczystych przekleństw. - Wyłaźże stamtąd!

Crockett rzucił za siebie jedno spojrzenie, ujrzał rozchwiany, gorylowaty cień i natychmiast pomyślał, że jego strategia została odkryta. Właściciele kopalni Ajax wysłali jakiegoś silnorękiego, żeby go zamordował albo co najmniej pobił do utraty przytomności. Strach dodał Crockettowi skrzydeł. Popędził przed siebie, gorączkowo szukając jakiegoś bocznego tunelu, w którym mógłby się ukryć. Wrzaski dochodzące z tyłu odbijały się echem od ściany. Nagle Crockett pochwycił jedno znaczące zdanie:

- …zanim dynamit wybuchnie!

Dokładnie w tym momencie dynamit wybuchnął.

Crockett jednakże nie zdawał sobie z tego sprawy. Dość szybko zorientował się, że leci w powietrzu. Następnie, w nagły i bolesny sposób, zderzył się z sufitem. A potem nie wiedział już nic, dopóki się nie ocknął, wówczas zaś ujrzał jakąś twarz wpatrującą się weń uporczywie.

Nie była to sympatyczna twarz - nie należała do tych, z właścicielami których instynktownie chciałoby się zaprzyjaźnić. Prawdę mówiąc, wyglądała wyjątkowo dziwacznie, jeśli nie wręcz szokująco. Crockett był zbyt poruszony jej widokiem, żeby się zorientować, że teraz widzi w ciemności.

Jak długo leżał nieprzytomny? Z jakiegoś niejasnego powodu Crockett miał wrażenie, że to trwało przez dłuższy czas. Wybuch… co właściwie zrobił?

Zagrzebał go pod rumowiskiem zwalonych skał? Crockett poczułby się trochę lepiej, gdyby wiedział, że znajduje się w wyeksploatowanym, bezwartościowym chodniku, który został opuszczony dawno temu. Górnicy drążąc dynamitem nowy szyb, odkryli, że stary się zawala, ale to nie miało znaczenia dla nikogo.

Oprócz Tima Crocketta.

Zamrugał, a kiedy ponownie otworzył oczy, twarz zniknęła. Poczuł ulgę i od razu uznał, że ta nieprzyjemna fizjonomia była halucynacją. Rzeczywiście z trudnością przypomniał sobie jej wygląd. Pozostało mu tylko niewyraźne wspomnienie gruszkowatej głowy, wielkich, świecących oczu i niewiarygodnie szerokiej szczeliny ust.

Crockett usiadł i jęknął. Skąd się wzięła ta dziwna, srebrzysta poświata? Przypomniało to jakieś mgliste popołudnie, kiedy światło zdaje się dochodzić znikąd, a przedmioty nie rzucają cieni. Rad - pomyślał Crockett, który miał bardzo mętne pojęcie o mineralogii.

Korytarz, w którym się znajdował, biegł prosto w półmroku i gwałtownie zakręcał jakieś pięćdziesiąt stóp dalej. Z tyłu - z tyłu sufit się zawalił. Crockett natychmiast doświadczył trudności w oddychaniu. Dopadł do kamiennego rumowiska i gorączkowo, na chybił trafił, zaczął odrzucać kawałki skały, dysząc i wydając ochrypłe, nieartykułowane jęki.

Wkrótce uświadomił sobie, że coś się stało z jego rękami. Poruszał się coraz wolniej, aż w końcu znieruchomiał w półprzysiadzie i zagapił się na wielkie guzowate, dziwaczne przedmioty, które mu wyrastały z nadgarstków. Czyżby ktoś mu założył rękawice, kiedy był nieprzytomny? Zaledwie jednak ta myśl przyszła mu do głowy, kiedy stwierdził, że żadne rękawice na świecie w najmniejszym stopniu nie przypominały tego, co nie bez racji uważał za własne dłonie. Dłonie lekko drgnęły.

Może były oblepione błotem? Nie. To nie to. Jego ręce… zmieniły się. Zmieniły się w ogromne, sękate, brązowe łapska, podobne do węźlastych korzeni dębu, z wierzchu porośnięte rzadkim, czarnym włosiem. Paznokcie stanowczo wymagały manikiuru.

- Najlepiej za pomocą młotka i obcęgów.

Crockett spojrzał w dół i wydał cichy, piskliwy okrzyk zaskoczenia. Jego nogi zrobiły się krótkie, krzywe i pękate, mierzące na długość najwyżej dwie stopy - a nawet mniej. Niepewnie, z niedowierzaniem Crockett obejrzał własne ciało. Zmienił się - i to bynajmniej nie na lepsze.

Miał teraz ledwie ponad cztery stopy wzrostu i około trzech stóp w obwodzie. Ponadto posiadał beczkowatą klatkę piersiową, olbrzymie, płaskie stopy, grube, krótkie nogi i ani śladu szyi. Ubrany był w czerwone sandały, błękitne szorty i czerwoną tunikę odsłaniającą jego chude, lecz żylaste ramiona. A głowa…

W kształcie gruszki. Usta… hep! Crockett przez nieuwagę wsadził sobie pięść do ust. Czym prędzej cofnął przestępczą dłoń, rozejrzał się wokół nieprzytomnie i runął na ziemię. To nie mogło się stać. To było niemożliwe. Halucynacja. Umierał z braku powietrza, a owe przewidzenia zwiastowały nadchodzącą śmierć.

Crockett znowu zamknął oczy czując, że jego płuca z trudem walczą o łyk powietrza.

- Umieram - oznajmił. - N-nie mam czym oddychać. Jakiś pogardliwy głos powiedział:

- Chyba nie myślisz, że oddychasz powietrzem?

- Ja n-nie… - Crockett nie skończył zdania. Czym prędzej otworzył oczy. Zaczynał słyszeć głosy.

Usłyszał je ponownie.

- Jesteś wyjątkowo paskudnym okazem gnoma - odezwał się głos. - Tylko że według prawa Nida nie możemy przebierać. Ale już widzę, że nie wyznaczą cię do wydobywania twardych metali. Wystarczy ci antracyt. Na co się tak gapisz? Jesteś o wiele brzydszy ode mnie.

Crockett, próbując zwilżyć wyschnięte usta, odkrył z przerażeniem, że koniec jego wilgotnego języka miękko przesuwa mu się po czole. Wciągnął język na miejsce z głośnym, mlaszczącym odgłosem i z trudem usiadł. Po czym znieruchomiał i wytrzeszczył oczy.

Twarz pojawiła się ponownie. Tym razem połączona była z ciałem.

- Jestem Gru Magru - powiedział tonem towarzyskiej pogawędki. - Ty też oczywiście dostałeś gnomowe imię, jeśli twoje własne nie ma dostatecznie gardłowego brzmienia. Jak się nazywasz?

- Crockett - machinalnie odparł osłupiały młodzieniec.

- Hę?

- Crockett.

- Przestań skrzeczeć jak żaba… och, rozumiem. Crockett. Może być. A teraz wstawaj i chodź ze mną, bo inaczej skopię ci spodnie z tyłka.

Lecz Crockett nie podniósł się od razu. Patrzył na Gru Magru - niewątpliwego gnoma. Niski, przysadzisty, niekształtny stwór przypominał małą, pękatą beczkę uwieńczoną gruszką, na której wierzchołku rosły gęste włosy -zamiast ogonka. W gruszkowatej twarzy widać było ogromną, rozwartą szczelinę ust, guzik nosa i parę bardzo dużych oczu.

- Wstawaj! - powtórzył Gru Magru.

Tym razem Crockett posłuchał, ale ów wysiłek kompletnie go wyczerpał. Jeśli jeszcze raz się poruszy, pomyślał, chyba oszaleję. Może tak by było najlepiej. Gnomy…

Gru Magru wymierzył wielką, płaską stopą cios w najbardziej odpowiednie po temu miejsce. Crockett opisał w powietrzu łuk, który zakończył się na kanciastym głazie oderwanym z sufitu.

- Wstawaj - rozkazał gnom z niczym nie uzasadnionym rozdrażnieniem - bo znowu cię kopnę. Wystarczy już, że wyznaczyli mi patrol na peryferiach, gdzie w każdej chwili mogę się natknąć na człowieka… Wstawaj! Bo jak nie…

Crockett wstał. Gru Magru złapał go za ramię i powlókł w głąb tunelu.

- No, jesteś teraz gnomem - stwierdził. - To prawo Nida. Czasami się zastanawiam, czy warto sobie zawracać tym głowę. Ale chyba warto… skoro gnomy nie mogą się rozmnażać, a trzeba jakoś utrzymać liczebność populacji.

- Chcę umrzeć! - wrzasnął dziko Crockett.

Gru Magru zaśmiał się.

- Gnom nie może umrzeć. Pozostanie nieśmiertelny, póki nie nadejdzie Dzień. To znaczy Dzień Sądu.

- Mówisz nielogicznie - wytknął mu Crockett, jakby obalenie jednego twierdzenia mogło automatycznie podważyć prawdziwość całej tej fantastycznej historii. - Albo jesteście z krwi i kości, wobec czego musicie kiedyś umrzeć, albo nie jesteście, a w takim razie was nie ma.

- Och, jesteśmy z krwi i kości, jak najbardziej - przyznał Gru Magru. - Ale nie umieramy. To wyróżnienie. Nie żebym miał coś przeciwko niektórym śmiertelnikom - wyjaśnił pospiesznie.

- Sowy… no i nietoperze… są w porządku. Ale ludzie! - Wzdrygnął się. - Żaden gnom nie wytrzyma widoku człowieka.

Crockett uchwycił się słomki.

- Ja jestem człowiekiem.

- Raczej byłeś - sprostował Gru. - Co prawda nie jesteś również najbardziej udanym egzemplarzem mojego gatunku. Ale jesteś gnomem. To prawo Nida.

- Ciągle gadasz o tym prawie Nida - poskarżył się Crockett.

- Oczywiście nic nie rozumiesz - powiedział Gru z wyższością. - To było tak. Dawno temu, w starożytności, zostało ustalone, że jeżeli jacyś ludzie zabłądzą pod ziemią, dziesiątą ich część zamieni się w trzy gnomy. Zarządził tak pierwszy cesarz gnomów, Podrang Trzeci. Dowiedział się, że wróżki mogą porywać ludzkie dzieci i trzymać je w niewoli, i zwrócił się w tej sprawie do odpowiednich władz. Powiedział, że to niesprawiedliwe. Więc teraz, kiedy górnicy i różni tacy zabłądzą pod ziemią, co dziesiąty z nich zamienia się w gnoma i przyłącza do nas. I tak się stało z tobą. Jasne?

- Nie - zaprzeczył Crockett słabym głosem. - Słuchaj. Powiedziałeś, że Podrang był pierwszym cesarzem gnomów. Więc dlaczego nazywał się Podrang Trzeci?

- Nie ma czasu na pytania - warknął Gru Magru. - Ruszaj się!

Prawie biegł, ciągnąc za sobą nieszczęsnego Grocketta. Świeżo upieczony gnom nie władał jeszcze zbyt dobrze swoimi niezwykłymi kończynami, na skutek czego, nie przyzwyczajony do szerokości własnych sandałów, nadepnął sobie całym ciężarem na prawą dłoń. Po tym wypadku nauczył się trzymać ramiona zgięte i przyciśnięte do boków. Ściany, jarzące się tą dziwną srebrzystą poświatą, umykały do tyłu w zawrotnym tempie.

- Co to za światło? - wysapał z trudem Crockett. - Skąd się bierze?

- Światło? - zdziwił się Gru Magru. - Nie ma żadnego światła.

- Przecież nie jest ciemno…

- Oczywiście, że jest ciemno - parsknął gnom. - Jak moglibyśmy widzieć, gdyby nie było ciemno?

Na to nie można było nic sensownego odpowiedzieć, najwyżej, pomyślał Crockett z wściekłością, wrzasnąć na cały głos. A on musiał oszczędzać oddech. Znaleźli się teraz w labiryncie niezliczonych tuneli, które wiły się, skręcały i zawracały, aż Crockett nabrał pewności, że za nic nie potrafiłby wrócić tą samą drogą. Żałował, że porzucił miejsce obwału. Ale co mógł poradzić?

- Pospiesz się! - naglił Gru Magru. - Szybciej!

- Dlaczego? - wykrztusił Crockett bez tchu.

- Tam się biją! - odparł gnom.

W tejże chwili minęli zakręt i wpadli w sam środek bijatyki. Kotłująca się masa gnomów wypełniła tunel, walcząc z zapamiętałą furią. Czerwone i niebieskie spodnie oraz tuniki wirowały we wściekłym kalejdoskopie, gruszkowate głowy wyskakiwały na powierzchnię i niezwłocznie nurkowały z powrotem. Najwyraźniej wszystkie chwyty były dozwolone.

- Patrz! - zachwycał się Gru. - Bójka! Wywęszyłem ją już sześć tuneli stąd. Och, wspaniale! - Przykucnął, kiedy mały, złośliwie wyglądający gnom wyskoczył z tłumu, podniósł kamień i cisnął nim z zabójczą wprawą. Pocisk chybił celu, a Gru, porzuciwszy swą ofiarę, natychmiast skoczył na małego gnoma, przygniótł go do podłogi pieczary i zaczął walić jego głową o skałę. Obaj wrzeszczeli przy tym ile sił, ale ich głosy ginęły w ogłuszającym zgiełku, który wypełniał tunel.

- O rany - jęknął Crockett słabym głosem. Stanął i patrzył.

To był błąd. Ogromny gnom wygramolił się ze skłębionej kupy innych, złapał Crocketta za nogę i cisnął go w powietrze. Przerażony pocisk mimo woli przeleciał przez tunel i rąbnął ciężko w coś, co, powiedziało: - Łubudu! - Zakotłowało się od wykręconych rąk i nóg.

Podniósłszy się Crockett spostrzegł, że niechcący powalił jakiegoś gnoma o wściekłym wyglądzie i ogniście czerwonych włosach, z czerwonymi wielkimi diamentowymi guzikami na tunice. Ów odrażający stwór leżał nieruchomo, wyłączony z walki. Crockett sprawdził rozmiary własnych obrażeń - nie miał żadnych. Jego nowe ciało było w każdym razie odporne.

- Uratowałeś mnie! - zawołał nowy głos. Należał do… gnoma rodzaju żeńskiego. Crockett stwierdził, że jeżeli istniało coś brzydszego od gnoma, była to samica tego gatunku. Stała pochylona tuż przy nim, ściskając wielki kamień w jakby stworzonej do tego łapie.

Crockett uchylił się.

- Nic ci nie zrobię - huknęła gnomica zagłuszając wrzawę dochodzącą z tunelu. - Uratowałeś mnie! Mugza chciał mi oberwać uszy… och! Budzi się!

Czerwonowłosy gnom istotnie odzyskiwał przytomność. Przede wszystkim, nawet nie wstając, podkurczył nogi i celnym kopniakiem posłał Crocketta pod przeciwległą ścianę. Gnomica natychmiast usiadła na piersi Mugzy i tak długo waliła go kamieniem w głowę, aż znowu znieruchomiał.

Potem wstała.

- Nie jesteś ranny? To dobrze! Nazywam się Brockle Buhn… och, patrz! On mu zaraz urwie głowę!

Crockett odwrócił się i ujrzał, że jego dawny przewodnik, Gru Magru, jak prawdziwy gnom ciągnął za głowę niezidentyfikowanego przeciwnika, wyraźnie usiłując oderwać ją od tułowia.

- Co się tu dzieje? - zaskomlał Crockett. - Eee… Brockle Buhn! Brockle Buhn!

Odwróciła się niechętnie.

- Co?

- Ta bójka! Jak to się zaczęło?

- Ja ją zaczęłam - wyjaśniła gnomica. - Powiedziałam: „Kto chce się bić”?

- Och, i to wszystko?

- No i zaczęliśmy - przytaknęła Brockle Buhn. - Jak się nazywasz?

- Crockett.

- Jesteś tu nowy, prawda? Och… już wiem. Byłeś człowiekiem! - Nagle jej wyłupiaste oczy rozbłysły - Crockett, mógłbyś mi coś wyjaśnić? Co to znaczy całować?

- Ee… całować? - powtórzył zaskoczony Crockett.

- Właśnie. Jednego razu siedziałam pod pagórkiem i słyszałam, jak dwie ludzkie istoty rozmawiały ze sobą… mężczyzna i kobieta, sądząc po głosach. Oczywiście nie odważyłam się na nich spojrzeć, ale ten mężczyzna prosił kobietę, żeby go pocałowała.

- Och - powiedział Crockett z zakłopotaniem. - Żeby go pocałowała, tak?

- A potem usłyszałam mlaskanie i kobieta powiedziała, że to było cudowne. Od tego czasu ciągle się zastanawiam. Bo gdyby jakiś gnom chciał mnie pocałować, nie wiedziałabym, o co mu chodzi.

- Gnomy się nie całują? - zagadnął niedbale Crockett.

- Gnomy kopią - oznajmiła Brockle Buhn. - I jedzą. Lubią jeść. Czy całowanie jest jak zupa z błota?

- No, nie całkiem. - Crockett jakoś zdołał wyjaśnić mechanizm pocałunku.

Gnomica wysłuchała go w milczeniu i zadumała się głęboko. W końcu powiedziała tonem kogoś ofiarowującego zupę z błota wygłodniałemu towarzyszowi:

- Chcesz, to cię pocałuję.

Crockett ujrzał koszmarną wizję własnej głowy znikającej na wieki w tej otchłannej paszczy. Cofnął się.

- Nie, nie - wykrztusił. - Wolę… wolę nie.

- No to będziemy się bić - zawołała Brockle Buhn bez urazy, zamachnęła się i boleśnie palnęła Crocketta pięścią w ucho.

- Och, nie - zawołała z żalem, odwracając się od niego. - Bójka się skończyła. Nie trwała zbyt długo, prawda?

Crockett, pocierając naderwane ucho, stwierdził, że wszędzie wokół gnomy podnoszą się i spieszą do swoich spraw. Wydawały się zupełnie nie pamiętać o niedawnym konflikcie. W tunelu znowu zapadła cisza, mącona jedynie człapaniem płaskich stóp po skale. Nadszedł Gru Magru, uśmiechnięty od ucha do ucha.

- Cześć, Brockle Buhn - przywitał się. - Niezła bójka. Kto to? - Spojrzał na rozciągnięte płasko ciało Mugzy, czerwonowłosego gnoma.

- Mugza - wyjaśniła Brockle Buhn. - Ciągle jest nieprzytomny. Skopiemy go?

Oboje zabrali się do tego ze szczerym entuzjazmem. Crockett przyglądał się im przyrzekając sobie, że nigdy nie pozwoli się znokautować. To było stanowczo zbyt niebezpieczne. Wreszcie Gru Magru zmęczył się tą zabawą i ponownie chwycił Crocketta za ramię.

- Idziemy - oznajmił.

Ruszyli niespiesznie w głąb tunelu, pozostawiając Brockle Buhn podskakującą na brzuchu zemdlonego Mugzy.

- Trochę nie wypada bić nieprzytomnych towarzyszy - zaryzykował Crockett.

- Tak jest o wiele zabawniej - odparł Gru radośnie. - Wtedy możesz ich walić dokładnie tam, gdzie chcesz. Chodź, trzeba cię wprowadzić. Kolejny dzień i kolejny gnom. Utrzymujemy stałą populację - wyjaśnił i zaczął nucić jakąś melodyjkę.

- Słuchaj - odezwał się Crockett. - Właśnie coś mi przyszło na myśl. Mówisz, że ludzi zamienia się w gnomy, żeby utrzymać stałą populację. Ale skoro gnomy nie umierają, czy to nie znaczy że jest ich coraz więcej? Populacja wciąż rośnie, prawda?

- Cicho bądź - rozkazał Gru Magru - śpiewam.

Była to wyjątkowo monotonna melodia. Crockett z zamętem w głowie zastanawiał się, czy gnomy mają swój hymn narodowy. Pewnie ,,Do boju towarzysze gnomy”.

- Idziemy do Cesarza - powiedział na koniec Gru Magru. - On zawsze ogląda nowe gnomy. Lepiej zrób na nim dobre wrażenie, bo inaczej wyśle cię do wydobywania lawy.

- Hm… - Crockett zerknął na swoją brudną tunikę. - Chyba powinienem się trochę oczyścić. Przez tę bójkę wyglądam strasznie nieporządnie.

- To nie przez bójkę - parsknął Gru lekceważąco. - Poza tym co ci się nie podoba? Nie widzę, żeby ci czegoś brakowało.

- Ubranie… jest brudne.

- Nie martw się - uspokoił go Gru. - To tylko zwykły, porządny brud. Masz! - Zatrzymał się, pochylił, zebrał pełną garść kurzu i wtarł go we włosy oraz twarz Crocketta. - Tak lepiej.

- Dzię… fuj! Dziękuje… tfu! - wybełkotał świeżo upieczony gnom. - Mam nadzieję, że to sen, Bo jeśli nie… - nie dokończył. Czuł się coraz gorzej.

Przeszli przez labirynt korytarzy położonych głęboko pod górą Dornsef i na koniec dotarli do ogromnej, pustej sali. Pod ścianą stał kamienny tron. Na tronie siedział niewielki gnom i obcinał paznokcie u nóg.

- Głębokich dróg - przywitał się z nim Gru. - Gdzie Cesarz?

- Bierze kąpiel - odparł mały gnom. - Mam nadzieję, że się utopi. Błoto, błoto, błoto… rano, w południe i wieczorem. Najpierw za gorące. Potem za zimne. Potem za rzadkie. Urabiam sobie ręce po łokcie, żeby mu wymieszać kąpiel i co za to mam? Tylko kopniaki! - ciągnął płaczliwie. Niektórzy naprawdę przesadzają z tym brudem. Trzy błotne kąpiele dziennie to już za wiele. A o mnie nawet nie pomyśli! O nie! Błotna glista, oto czym jestem. Tak mnie dzisiaj nazwał. Powiedział, że w błocie są grudki. Ja myślę! Ta cholerna glina, którą nam dostarczają… nawet robak by jej nie strawił. Znajdziecie Jego Wysokość tam - zakończył mały gnom, wskazując nogą na łukowaty otwór w ścianie.

Crockett został zaciągnięty do następnego pomieszczenia, gdzie w wannie wydrążonej w podłodze i wypełnionej brązowym, parującym błotem siedział bardzo gruby gnom, oblepiony mułem tak, że widać mu było tylko oczy. Nabierał błota w ręce i wylewał sobie na głowę, chichocząc przy tym starczym głosem.

- Błoto - przemówił łaskawie do Gru Magru, porykując jak lew. - Nie ma jak błoto. Porządne, gęste błoto. Ach!

Gru walił głową o podłogę, trzymając za kark wielką, mocarną łapą i zmuszając go do tego samego.

- Och, wstań - rzekł Cesarz. - A to co znowu? Czego tu chce ten gnom? Won z nim.

- On jest nowy - wyjaśnił Gru. - Znalazłem go na górze. No wiesz, prawo Nida.

- Ach tak, oczywiście. Popatrzmy na niego. Ugh! Jestem Podrang Drugi, Cesarz Gnomów. Co ty na to?

Crockett był w stanie myśleć tylko o jednym:

- Jak… we jaki sposób możesz być Podrangiem Drugim? Myślałem, że Podrang Trzeci był pierwszym cesarzem.

- Ale gaduła - burknął Podrang Drugi, znikając pod powierzchnią błota i rozchlapując je dookoła, kiedy się na powrót wynurzył. - Zajmij się nim, Gru. Na początku łatwa praca. Wydobywanie antracytu. Pamiętaj, żebyś nie jadł podczas pracy - ostrzegł oszołomionego Crocketta. - Jak tu pobędziesz przez sto lat, pozwolimy ci na jedną błotnistą kąpiel dziennie. Nie ma jak błoto - dodał, zaczerpnął garść kleistej mazi i rozsmarował sobie po twarzy.

Nagle zesztywniał.

- Drook! Drook! - zaryczał lwim głosem.

Mały gnom, którego Crockett widział wcześniej w sali tronowej, wpadł do środka, załamując ręce.

- Wasza Wysokość! Czy błoto jest za zimne?

- Ty podstępny gadzie! - ryczał Podrang Drugi. - Ty nędzny pomiocie sześciu tysięcy smrodliwych gejzerów! Ty ślepy, nieudolny kłapouchu! Ty plamo na dobrym imieniu gnomów! Ty pomyłko geologiczna! Ty… ty…

Drook wykorzystał krótką przerwę, gdy jego władcy zabrakło tchu.

- To najlepsze błoto, Wasza Wysokość! Sam je przecedziłem. Och, Wasza Wysokość, co się stało?

- Tu jest robak! - wrzasnął Jego Wysokość i bluznął stekiem przekleństw tak okropnych, że błoto niemal się zagotowało. Zatykając osmalone od żaru uszy, Crockett pozwolił się Gru Magru wywlec na zewnątrz.

- Chciałbym dopaść starucha podczas bójki - wyznał Gru, kiedy już byli bezpieczni w głębi tunelu - ale on oczywiście użyłby czarów. Zawsze tak robi. Najlepszy cesarz, jakiego dotąd mieliśmy. W tym opasłym cielsku nie ma ani krzty uczciwości.

- Och - jęknął Crockett słabym głosem. - No a co teraz?

- Chyba słyszałeś, co mówił Podrang? Będziesz kopał antracyt. A jeśli zjesz choć odrobinę, wybiję ci wszystkie zęby.

Dumając nad widocznym zepsuciem gnomów, Crockett pozwolił się zaprowadzić na galerię, gdzie kilka tuzinów gnomów płci obojga wymachiwało kilofami i oskardami z wariackim zapałem.

- To jest to - oznajmił Gru. - Teraz kop! Wykopuj antracyt. Pracujesz przez dwadzieścia godzin, a potem śpisz przez sześć.

- A potem co?

- Potem dalej kopiesz - wyjaśnił Gru. - Po dziesięciu godzinach masz krótką przerwę. Przez resztę czasu nie wolno ci przerywać pracy, chyba że z powodu bójki. Co jeszcze? Węgiel znajdujesz w ten sposób, że o nim myślisz.

- Hę?

- A niby jak ja cię znalazłem? - zniecierpliwił się Gru. - Gnomy mają… pewien zmysł. Istnieje legenda, że niektórzy ludzie obdarzeni magicznymi zdolnościami potrafią odnaleźć wodę przy pomocy rozwidlonej różdżki. No, a my czujemy przyciąganie złóż. Myśl o antracycie - zakończył, a Crockett zastosował się do polecenia. Natychmiast stwierdził, że odwraca się do najbliższej ściany.

- Widzisz, że działa? - zaśmiał się Gru. - Przypuszczam, że to naturalna ewolucja. Funkcjonalne. Musimy wiedzieć, gdzie znajdują się podziemne bogactwa, więc odnośne władze obdarzyły nas tym zmysłem. Myśl o rudzie… albo o innym złożu w ziemi… a wtedy poczujesz jego przyciąganie. W ten sam sposób wszystkie gnomy czują odpychanie dziennego światła.

- Hę? - Crockett wzdrygnął się lekko - co to było?

- Oddziaływanie negatywne i pozytywne. Potrzebujemy rud, więc one nas przyciągają. Światło dnia jest dla nas zabójcze, więc kiedy czujemy, że zanadto zbliżamy się do powierzchni, myślimy o świetle, a ono nas odpycha. Spróbuj!

Crockett posłuchał. Miał wrażenie, że coś uciska mu czubek głowy.

- Możesz się wyprostować - zezwolił Gru. - Stąd jest daleko. Raz widziałem światło dnia. I… i człowieka. - Zerknął na Crocketta. - Zapomniałem ci wytłumaczyć. Gnomy nie mogą znieść widoku ludzi. Oni… no cóż, istnieją granice brzydoty, na jaką może patrzyć gnom. Teraz, kiedy jesteś jednym z nas, będziesz czuł to samo. Trzymaj się z dala od dziennego światła i nigdy nie patrz na człowieka, jeśli chcesz pozostać przy zdrowych zmysłach.

Pewna myśl zaświtała Crockettowi w głowie. Mógł zatem odnaleźć wyjście z tego labiryntu tuneli, posługując się swoim nowym zmysłem, który zaprowadziłby go do światła. A potem - cóż, przynajmniej byłby na powierzchni.

Gru Magru wepchnął Crockett na miejsce między dwoma zapracowanymi gnomami i wetknął mu kilof w ręce.

- Masz. Zabieraj się do roboty.

- Dziękuję za… - zaczął Crockett, lecz Gru niespodziewanie kopnął go i oddalił się, podśpiewując radośnie pod nosem. Zjawił się gnom, zobaczył, że Crockett stoi bez ruchu i kazał mu wziąć się do roboty, a na dodatek palnął go w ucho, które stało się już bardzo wrażliwe. Rad nierad Crockett podniósł kilof i zaczął wyrąbywać antracyt ze skały.

- Crockett! - zawołał znajomy głos. - To ty! Tak sobie myślałam, że cię tu przyślą.

Była to Brockle Buhn, gnomica, z którą Crockett się już zetknął. Machała kilofem razem z innymi, ale teraz przerwała, żeby uśmiechnąć się do nowego towarzysza.

- Nie zostaniesz tu długo - pocieszała go. - Najwyżej jakieś dziesięć lat. Chyba że wpakujesz się w kłopoty, bo wtedy wyślą cię do naprawdę ciężkiej pracy.

Crockett czuł narastający ból w ramionach.

- Ciężka praca? Już teraz mało mi ręce nie odpadną.

Oparł się na kilofie.

- Czy to twoje stałe zajęcie?

- Tak, ale rzadko tu jestem. Ciągle odbywam karę. Jestem bardzo nieposłuszna, wiesz? Jem antracyt.

Zademonstrowała czynność, a Crockett zadrżał słysząc donośny chrzęst. W tej samej chwili podszedł do nich nadzorca. Brockle Buhn przełknęła pospiesznie.

- Co to znaczy? - warknął nadzorca. - Dlaczego nie pracujecie?

- Właśnie chcieliśmy się bić - wyjaśniła Brockle Buhn.

- Och… tylko we dwoje? Mogę się przyłączyć?

- Każdemu wolno - zapewniła nieokrzesana gnomica i walnęła nic nie podejrzewającego Crocketta kilofem w głowę. Jego świadomość zgasła jak świeczka.

Oprzytomniawszy w jakiś czas później stwierdził, że bolą go żebra. Domyślił się, że Brockle Buhn kopnęła go, kiedy stracił przytomność. Cóż to za stworzenie! Crockett usiadł. Nadal znajdował się w tym samym tunelu, gdzie gnomy zawzięcie wydobywały antracyt.

Zbliżył się do nadzorcy.

- Oprzytomniałeś, co? Bierz się do roboty?

Oszołomiony Crockett usłuchał. Brockle Buhn obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- Straciłeś okazję. Zdobyłam ucho, widzisz? - Pokazała mu je. Crockett pospiesznie obmacał własną głowę. To nie było jego ucho.

Kopał…kopał… kopał… Godziny wlokły się powoli. Croekett nigdy w życiu nie pracował tak ciężko. Zauważył jednak, że żaden gnom się nie skarżył. Dwudziestogodzinna harówka z jedną krótką przerwą na odpoczynek - którą przespał. Kopał… kopał… kopał… Nie przerywając pracy, Brockle Buhn powiedziała:

- Myślę, Crockett, że będzie z ciebie dobry gnom. Nabierasz krzepy. Już teraz nikt by nie uwierzył, że byłeś człowiekiem.

- Och… naprawdę?

- Naprawdę. Kim ty byłeś, górnikiem?

- Byłem…- Crockett nagle zamilkł. Dziwne światło zapaliło mu się w oczach.

- Byłem działaczem związkowym - dokończył.

- Co to takiego?

- Słyszałaś kiedyś o związkach zawodowych? - zapytał Crockett, wpatrując się w nią z napięciem.

- Czy to jakaś ruda? - Brockle Buhn potrząsnęła głową. - Nie, nigdy o tym nie słyszałam. Co to jest związek zawodowy?

Crockett wyjaśnił. Żaden prawdziwy działacz związkowy nie zaakceptowałby tego wyjaśnienia. Było ono, najłagodniej mówiąc, stronnicze.

Brockle Buhn wyglądała na zaskoczoną.

- Nie za bardzo rozumiem, o co chodzi, ale chyba to jest w porządku.

- Spójrz na to z innej strony - zaproponował Crockett. - Czy nigdy nie byłaś zmęczona dwudziestogodzinnym dniem pracy?

- No pewnie. Każdy by się zmęczył.

- Więc po co to robicie?

- Musimy - wyjaśniła pobłażliwie Brockle Buhn. - Nie wolno nam przerwać.

- Przypuśćmy, że wszyscy przestaniecie pracować - nalegał Crockett. - Każdy cholerny gnom. Przypuśćmy, że rozpoczniemy strajk okupacyjny.

- Zostanę ukarana… zbiją mnie stalaktytami czy coś w tym rodzaju.

- Ale przypuśćmy, że wszyscy zaczniemy strajk okupacyjny.

- Zwariowałeś - oznajmiła Brockle Buhn. - Czegoś takiego nigdy jeszcze nie było. To… to jest ludzkie.

- Całowania też nigdy jeszcze tutaj nie było - wytknął jej Crockett. - Nie, nie chcę! Bić się też nie chcę. Wielkie nieba pozwól mi tu wprowadzić jakiś porządek. Większość gnomów pracuje na rzecz klas uprzywilejowanych.

- Nie. Po prostu pracujemy.

- Ale po co?

- Zawsze pracowaliśmy. No i Cesarz sobie tego życzy.

- Czy Cesarz kiedykolwiek pracował? - zapytał triumfalnie Crockett. - Nie! On tylko się kąpie w błocie! Dlaczego każdy gnom nie może mieć tych samych przywilejów? Dlaczego…

Mówił długo, nie przerywając pracy. Brockle Buhn słuchała z rosnącym zainteresowaniem. A w końcu połknęła przynętę - razem z haczykiem.

W godzinę później potakująco kiwała głową.

- Przekażę to dalej. Dziś w nocy. W Ryczącej Grocie. Zaraz po pracy.

- Zaczekaj chwilę - powstrzymał ją Crockett. - Ile gnomów możesz zebrać?

- No… niewiele. Trzydziestu?

- Najpierw musimy się zorganizować. Potrzebuję dokładnego planu.

Brockle Buhn znienacka przeskoczyła na inny temat.

- Chcesz się bić?

- Nie! Wysłuchaj mnie wreszcie? Musimy utworzyć… ee… radę. Kto jest największym rozrabiaką?

- Chyba Mugza - odparła. - Ten z czerwonymi włosami, którego znokautowałeś, kiedy mnie uderzył.

Crockett trochę się zasępił. Czy Mugza nadal żywi do niego urazę? Chyba nie, uznał. A raczej nie będzie bardziej skłonny do kłótni od innych gnomów. Mugza może udusić Crocketta gołymi rękami, ale niewątpliwie potraktowałby tak samo każdego innego gnoma. Poza tym, jak wyjaśniła dalej Brockle Buhn, Mugza był wśród gnomów odpowiednikiem księcia. Jego poparcie mogło się okazać cenne.

- I Gru Magru - zasugerowała gnomica. - Uwielbia wszystkie nowości, zwłaszcza jeśli robią duże zamieszanie.

- Aha. - Nie była to para, którą wybrałby Crockett, ale i tak nie potrafił zaproponować innych kandydatów. - Gdybyśmy mogli dostać kogoś, kto ma dostęp do Cesarza… A Drook, ten facet, który przygotowuje dla Podranga błotne kąpiele?

- Czemu nie? Załatwię to. - Brockle Buhn straciła zainteresowanie całą sprawą i zaczęła ukradkiem jeść antracyt. .Ponieważ nadzorca to widział, doszło do gwałtownej kłótni, z której Crockett wyszedł z podbitym okiem. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, wrócił do kopalni.

Znalazł jednak czas, żeby zamienić parę słów z Brockle Buhn. Ona miała wszystko przygotować. Tej nocy odbędzie się tajne zebranie konspiratorów.

Wyczerpany Crockett niecierpliwie wyglądał sposobności do drzemki, ale okazja była zbyt dobra, żeby ją stracić. Nie miał ochoty dalej harować przy wydobywaniu antracytu. Całe ciało bolało go zatrważająco. Poza tym, gdyby zdołał namówić gnomy do strajku, mógłby wywrzeć nacisk na Podranga Drugiego. Gru Magru mówił, że Cesarz jest czarnoksiężnikiem. Może więc potrafiłby zamienić Crocketta z powrotem w człowieka?

- Nigdy tego nie robił - odparła Brockle Buhn i Crockett zorientował się, że myślał na głos.

- Ale mógłby… gdyby chciał?

Brockle Buhn tylko wzruszyła ramionami, jednakże Crockett poczuł nieznaczny przypływ nadziei. Znowu być człowiekiem!

Kopał… kopał… kopał… kopał… wciąż to samo, z monotonną, śmiertelnie nużącą regularnością. Stopniowo zapadł w odrętwienie. Zanim zdołał namówić gnomy do strajku, musiał przejść przez niekończącą się, koszmarną harówkę. Ledwie sobie uświadomił, że praca się skończyła, że Brockle Buhn podtrzymuje go pod ramię sękatą ręką, że prowadzą go przez korytarze do małej celki, która była jego nowym mieszkaniem. Tutaj gnomy go zostawiły. Crockett wpełzł na kamienną pryczę i zasnął.

Wkrótce obudził go niedbale wymierzony kopniak. Mrugając oczami, Crockett usiadł i instynktownie uchylił się przed ciosem w głowę, którym chciał go poczęstować Gru Magru. Miał czworo gości - Gru, Brockle Buhn, Drooka i czerwonowłosego Mugzę.

- Przepraszam, że obudziłem się za wcześnie - powiedział z rozgoryczeniem. - Gdybym się nie obudził, mógłbyś mnie jeszcze raz kopnąć.

- Mamy mnóstwo czasu - zapewniał go Gru. - No więc o co chodzi? Chciałem spać, ale ta tutaj Brockle Buhn powiedziała, że będzie bójka. Porządna bójka, hu?

- Najpierw zjemy - oświadczyła stanowczo Brockle Buhn. - Przygotuję zupę z błota dla wszystkich. - Zakrzątnęła się i wkrótce już przygotowała posiłek w kącie pomieszczenia. Pozostałe gnomy .przykucnęły, a Crockett usiadł na brzegu łóżka, wciąż nie całkiem rozbudzony.

Udało mu się jednak wyjaśnić swoją ideę związków zawodowych. Pomysł został przyjęty z zainteresowaniem - głównie dlatego, jak wyczuł Crockett, że zapowiadała się potężna bijatyka.

- To znaczy, że wszystkie gnomy z Dornsef rzucą się na Cesarza? - chciał wiedzieć Gru.

- Nie, nie! Pokojowe rokowania. Po prostu odmówimy pracy. Wszyscy.

- Ja nie mogę - wtrącił Drook. - Podrang, ten spasiony stary leń, musi mieć swoje kąpiele. Zesłałby mnie do wulkanu, żebym się usmażył żywcem.

- A kto cię tam zaprowadzi? - zapytał Crockett.

- No… chyba strażnicy.

- Tylko że oni też będą strajkować. Nikt nie posłucha rozkazów Podranga, dopóki nie postawimy na swoim.

- To on mnie zaczaruje - poskarżył się Drook.

- Nie może zaczarować wszystkich - zapewnił go Crockett.

- Ale może zaczarować mnie - bardzo stanowczo oświadczył Drook. - Poza tym on może rzucić czar na każdego gnoma w Dornsef. Zamieni nas w stalaktyty albo w coś podobnego.

- No to co? Wtedy nie będzie miał żadnych gnomów. Pół bochenka jest lepsze niż nic. Po prostu posłużymy się logiką. Czy nie wolałby, żebyśmy pracowali trochę mniej, niż żebyśmy nie pracowali w ogóle?

- Nie on - wtrącił Gru. - On wolałby nas zaczarować. Och, on jest zły, bardzo zły - zakończył gnom z podziwem.

Crockett jednak nie potrafił do końca uwierzyć w to, co tak bardzo się różniło od wyznawanych przez niego zasad psychologii - oczywiście ludzkiej psychologii. Zwrócił się do Mugzy, który przeszywał go wściekłym spojrzeniem.

- Co o tym myślisz?.

- Chcę się bić - odparł Mugza z urazą. - Chcę kogoś kopnąć.

- Nie wolałbyś raczej mieć błotnych kąpieli trzy razy dziennie?

Mugza chrząknął.

- Jasne. Ale Cesarz mi nie pozwoli.

- Dlaczego?

- Bo ja tego chcę.

- Niemożliwe, żebyś był zadowolony - oświadczył Crockett ż desperacją. W życiu jest coś więcej niż… niż kopanie.

- Jasne. Możemy się bić. Podrang pozwala nam się bić, kiedy tylko chcemy.

Crockett doznał nagłego olśnienia.

- Ależ o to właśnie chodzi! On chce zlikwidować bójki. Zamierza wydać nowe prawo zabraniające się bić wszystkim oprócz niego.

Był to skuteczny strzał w ciemno. Wszystkie gnomy podskoczyły.

- Zlikwidować bójki?! - to był Gru, gniewny i pełen niedowierzania. - Przecież my zawsze się biliśmy.

- No więc będziecie musieli przestać - naciskał Crockett.

- Nigdy!

- Racja! Dlaczego macie przestać? Każdy gnom ma prawo do życia, wolności i dążenia do… do zwycięstwa w boksie.

- Chodźmy pobić Podranga - zaproponował Mugza, przyjmując z rąk Brockle Buhn parującą zupę z błota.

- Nie, to nie jest sposób… nie, dziękuję, Brockle Buhn… to nie jest żaden sposób. Musimy zastrajkować. Pokojowymi środkami zmusimy Podranga, żeby dał nam, czego chcemy.

Odwrócił się do Drooka.

- Co właściwie może zrobić Podrang, jeśli wszyscy usiądziemy i odmówimy przystąpienia do pracy?

Mały gnom zastanowił się.

- Zacznie przeklinać. I kopnie mnie.

- Tak… a co potem?

- Potem wyjdzie i zaczaruje wszystkich, tunel po tunelu.

- Uhum. - Crockett kiwnął głową. - Cenna wskazówka. Solidarność… oto, czego nam trzeba. Jeśli Podrang napotka tylko kilku gnomów, bez trudu zdoła je zastraszyć. Ale jeśli zbierzemy się wszyscy… to jest to! Kiedy strajk zostanie ogłoszony, wszyscy spotkamy się w największej jaskini.

- Czyli w Komnacie Rady - stwierdził Gru -obok sali tronowej Podranga.

- O.K. Tam się spotkamy. Ile gnomów się do nas przyłączy?

- Wszystkie - burknął Mugza i rzucił swoją miskę z zupą w głowę Drooka. - Cesarz nie może nam zabronić bójek.

- Drook, jakiej broni może użyć Podrang?

- Mógłby użyć jaj bazyliszka - odparł Drook z powątpiewaniem.

- Co to jest?

- To nie są prawdziwe jaja - wtrącił Gru. - To takie magiczne klejnoty do rzucania masowych czarów. W każdym jest inny czar. Zielone na przykład zamieniają ludzi w glisty. Podrang po prostu rozbija jajko, a z niego rozchodzi się czar na jakieś dwadzieścia stóp dookoła. Czerwone zamieniają… zaraz. Zamieniają gnomy w ludzi… chociaż to trochę zbyt okrutne. Hm… tak. Niebieskie…

- W ludzi! - Crockett szeroko otworzył oczy. - Gdzie są schowane te jajka?

- Kto się chce bić? - zapytał Mugza i rzucił się na Drooka, który zakwiczał rozpaczliwie i trzasnął napastnika po głowie. Miska pękła. Brockle Buhn spotęgowała zamieszanie, kopiąc obu przeciwników bez wyboru, dopóki nie powalił jej Gru Magru. Po chwili pomieszczenie rozbrzmiewało podnieconymi wrzaskami walczących gnomów. Bójka nieuchronnie wciągnęła również Crocketta…

Ze wszystkich niepojętych, perwersyjnych form życia istniejącego na ziemi gnomy były chyba najdziwniejsze. Zrozumienie ich filozofii było niemożliwe. Ich umysły funkcjonowały w sposób całkowicie odmienny od umysłów ludzi. Instynkt samozachowawczy i pragnienie przedłużenia gatunku - te dwa podstawowe dążenia ludzkiej rasy - nie występowały u gnomów. Gnomy ani nie umierały, ani się nie rozmnażały. Po prostu pracowały i walczyły. Złośliwe małe potworki, rozmyślał Crockett z irytacją. A jednak istniały od… wieków. Może od samego początku. Ich ustrój społeczny był wynikiem ewolucji o wiele starszej niż ewolucja człowieka. Być może odpowiadał gnomom. Być może Crockett niepotrzebnie wrzucał kamyk do tej maszynerii.

I co z tego? Nie miał zamiaru spędzić wieczności na wydobywaniu antracytu, nawet jeśli w chwili retrospekcji przypomniał sobie, że podczas pracy odczuwał jakieś dziwne dreszcze niejasnej przyjemności. Kopanie może być zabawne, ale dla gnomów. To była niewątpliwie ich raison d'etre. Po pewnym czasie Crockett mógłby utracić swe ludzkie cechy i całkowicie przemienić się w gnoma. Co się stało z innymi ludźmi, którzy ulegli takiej samej… metamorfozie? Wszystkie gnomy wyglądają jednakowo. Może jednak Gru Magru był niegdyś człowiekiem? Albo Drook, albo Brockle Buhn?

Z każdym razie teraz były to gnomy, myślące i postępujące całkowicie na modłę gnomów. A po jakimś czasie on sam się do nich upodobni. Przyswoił już sobie ten dziki tropizm, który przyciągał go do metali i odpychał od dziennego światła. Ale nie lubił kopać!

Spróbował przywołać z pamięci wszystko, co wiedział o gnomach - górnikach i kowalach żyjących pod ziemią. Słyszał co nieco o Piktach - karłowatej rasie ludzi, którzy kryli się pod ziemią, kiedy przed wiekami najeźdźcy napadli na Anglię. Miał wrażenie, że to się jakoś niejasno wiąże z odrazą, jaką żywią gnomy dla istot ludzkich. Ale same gnomy z pewnością nie pochodzą od Piktów. Prawdopodobnie owe dwie oddzielne rasy zaczęto ze sobą identyfikować, ponieważ żyły w tym samym środowisku.

Cóż, to mu nie pomoże. A co z Cesarzem? Stanowczo nie był to gnom o wysokim ilorazie inteligencji, ale za to władał czarami. Te klejnoty - jaja bazyliszka - miały wielkie znaczenie. Gdyby mógł zdobyć ten, który zamienia gnomy w ludzi…

Ale oczywiście na razie było to niemożliwe. Lepiej zaczekać. Dopóki nie rozpocznie się strajk. Strajk…

Crockett zasnął.

Bolesne przebudzenie zawdzięczał Brockle Buhn, która tak jakby go adoptowała. Bardzo możliwe, że przyczyną była jej ciekawość w kwestii pocałunków. Od czasu do czasu proponowała Crockettowi, że go pocałuje, lecz on wytrwale odmawiał. Mimo tego przyniosła mu śniadanie. Przynamniej, pomyślał ponuro, będę miał mnóstwo żelaza w organizmie - chociaż zardzewiałe wiórki niezbyt przypominały płatki kukurydziane. Jako specjalny, smakowity dodatek Brockle Buhn posypała całość pyłem węglowym. Tak, bez wątpienia jego system trawienny również uległ przemianie. Crockett pomyślał, że chciałby obejrzeć rentgenowskie zdjęcie własnych wnętrzności. Potem zmienił zdanie. Byłoby to zbyt denerwujące. Lepiej nie wiedzieć. Mimo woli jednak wciąż się zastanawiał. Czyżby miał w żołądku tryby i przekładnie? Małe kamienie młyńskie? Co by się stało, gdyby niechcący połknął trochę pyłu szmerglowego? Może w ten sposób udałoby się dokonać sabotażu wobec Cesarza.

Czując, że myśli zaczynają mu się mącić, Crockett przełknął resztę posiłku i ruszył za Brockle Buhn do tunelu z antracytem.

- Co ze strajkiem? Jak idzie?

- Świetnie, Crockett. - Uśmiechnęła się, a Crockett na ten widok zamknął oczy. - Dziś w nocy wszystkie gnomy zbierają się w Ryczącej Grocie. Zaraz po pracy.

Nie było więcej czasu na rozmowę. Pojawił się nadzorca i gnomy złapały za kilofy. Crockett pocił się i harował. Kopał… kopał…kopał… wciąż w tym samym tempie. To nie potrwa długo. Stracił zdolność myślenia i zapadł w rodzaj snu na jawie, zaś jego mięśnie automatycznie reagowały na polecenia. Kopał, kopal, kopał. Od czasu do czasu bójka. Jedna krótka przerwa na odpoczynek. Potem znowu kopał.

Było jednak coś ważniejszego Zebranie związkowe w Ryczącej Grocie. Brockle Buhn zaprowadziła Crocketta do ogromnej jaskini, obwieszonej zielonymi, błyszczącymi stalaktytami. Gnomy napływały do wnętrza. Coraz więcej gnomów. Wszędzie widać było gruszkowate głowy. Wszczęto jakiś tuzin bójek. Gru Magru, Mugza i Drook znaleźli sobie miejsce w pobliżu Crocketta. Podczas krótkiej chwili ciszy Brockle Buhn kazała mu wejść na skalną platformę sterczącą z podłogi.

- Teraz - szepnęła. - Oni wszyscy wiedzą. Powiedz im, czego chcesz.

Crockett spoglądał z góry na falujące morze głów, na czerwone i niebieskie ubiory, na całą scenerię oświetloną eterycznym, srebrzystym blaskiem. - Towarzysze gnomy - zaczął niepewnie.

- Towarzysze gnomy! - Słowa rozbrzmiały z ogłuszającą siłą, wzmocnione przez akustykę pieczary. Ten potężny efekt dodał Crockettowi odwagi. Młodzieniec ruszył do ataku.

- Dlaczego macie pracować dwadzieścia godzin na dobę? Dlaczego nie wolno wam jeść antracytu, który wydobywacie? Tymczasem Podrang wyleguje się w błocie i śmieje się z was? Towarzysze gnomy, Cesarz jest tylko jeden; was jest wielu! On nie może was zmusić do pracy. Nie chcielibyście jeść trzy razy dziennie zupy z błota? Cesarz nie może pokonać wszystkich. Jeśli rzucicie pracę - wszyscy naraz - on będzie musiał ustąpić! Będzie musiał!

- Powiedz im o edykcie zabraniającym bójek! - krzyknął Gru Magru.

Crockett zastosował się do polecenia. To ich poruszyło. Walka była droga sercu każdego gnoma. A Crockett przemawiał dalej.

- Podrang spróbuje się wycofać, to zrozumiałe. Będzie udawał, że nigdy nie miał zamiaru zabraniać bójek. Tym samym udowodni, że się was boi! Mamy go w garści!

Zastrajkujemy - a Cesarz w żaden sposób nie zdoła nas powstrzymać. Bardzo szybko skapituluje, kiedy skończy mu się błoto do kąpieli.

- On nas wszystkich zaczaruje - wymamrotał Drook ze smutkiem.

- Nie ośmieli się! Co przez to zyska? Już on wie, z której strony chleb… tfu!… błoto jest posmarowane. Podrang krzywdzi gnomy! Oto nasze hasło!

Rzecz jasna spotkanie zakończyło się bijatyką. Ale Crockett był zadowolony. Gnomy nie pójdą jutro do pracy. Zamiast tego zgromadzą się w Komnacie Rady, sąsiadującej z salą tronową Podranga - i usiądą.

Tej nocy spał dobrze.

Rano razem z Brockle Buhn poszli do Komnaty Rady, jaskini dość wielkiej, aby pomieścić tysiące gnomów, które się tam stłoczyły. W srebrzystej poświacie ich czerwone i niebieskie ubiory dziwnie upodabniały je do elfów. Może zresztą to całkiem naturalne, pomyślał Crockett. Czy gnomy, ściśle biorąc, należą do rasy elfów?

Podszedł Drook.

- Nie przygotowałem Podrangowi kąpieli - wyznał ochrypłym szeptem. - Oj, ale będzie wściekły! Posłuchaj tylko.

Rzeczywiście przez łukowate przejście w ścianie pieczary napływał stłumiony odległością potok przekleństw. Przyłączyli się do nich Mugza i Gru Magru.

- Zaraz tu przyjdzie - powiedział Gru. - Cóż to będzie za walka!

- Kto się chce teraz bić? - zapytał Mugza. - Mam ochotę kogoś kopnąć. Mocno.

- Tamten gnom zasnął - pokazał mu Crockett. - Jeśli podkradniesz się do niego, będziesz mógł go porządnie kopnąć prosto w twarz.

Mugza śliniąc się lekko ruszył ku ofierze. W tej samej chwili do jaskini wpadł Podrang Drugi, Cesarz Gnomów z Dornsef. Po raz pierwszy Crockett ujrzał władcę nie okrytego warstwą błota i aż się zachłysnął na ten widok. Podrang był wyjątkowo brzydki. Łączył w sobie najbardziej odrażające cechy wszystkich gnomów, które Crockett dotąd spotkał. Rezultat był absolutnie nie do opisania.

- Ach - odezwał się Podrang, przystając i kołysząc się na swoich krótkich, krzywych nogach. - Mam gości. Drook! Na wszystkie dziewięć parujących piekieł, gdzie jest moja kąpiel? - Ale Drook skrył się przed jego wzrokiem.

Cesarz skinął głową.

- Rozumiem. Cóż, nie tracę cierpliwości, nie tracę cierpliwości! NIE TRACĘ…

Zamilkł, kiedy z sufitu oderwał się stalaktyt i roztrzaskał na podłodze. W chwilowej ciszy Crockett, kuląc się lekko, postąpił do przodu.

- M-my strajkujemy - oznajmił. - To strajk okupacyjny. Nie będziemy pracować, dopóki…

- Haa! - wrzasnął rozwścieczony Cesarz. - Nie będziecie pracować, hę? Odpowiadać, wy tchórzliwi, bełkoczący, brzuchaci potomkowie odrażających glonów! Wy wyplute przez nietoperze, zarażone trądem plamiste grzybnie! Wy płaszczące się pasożyty nędznych skarłowaciałych robaków! Haa!

- Walcz! - ryknął niepowstrzymany Mugza i rzucił się na Cesarza, ale natychmiast padł powalony celnym, nieprzepisowym ciosem.

Crockett poczuł suchość w gardle. Podniósł głos, usiłując zachować spokój.

- Wasza Wysokość! Zechciej chwilę zaczekać…

- Wy grzybonose bękarty zdegenerowanych czarnych nietoperzy! - zapiszczał z całej siły ogarnięty furią Cesarz - Zaczaruję was wszystkich! Pozamieniam was w najady! Będziecie strajkować? Będziecie pozbawiać mnie błotnych kąpieli? Na Kronosa, Nida, Ymira i Loki, jeszcze tego pożałujecie! Aaa! - zaryczał, tracąc mowę ze złości.

- Szybko! - zaszeptał Crockett do Gru i Brockle Buhn. - Stańcie między nim a drzwiami, żeby nie mógł się dostać do jaj bazyliszka.

- Ale on ich nie trzyma w sali tronowej - wyjaśnił Gru Magru, niwecząc nadzieje Crocketta. - Wyciąga je po prostu z powietrza.

- Och! - jęknął znękany Crockett. Ten strategiczny moment wybrała Brockle Buhn, żeby dać upust swoim najgorszym skłonnościom. Z głośnym, radosnym piskiem powaliła Crocketta na ziemię, kopnęła go dwa razy i natarła na Cesarza.

Zdążyła wymierzyć mu jeden porządny cios, zanim Podrang walnął ją sękatą pięścią. Jej gruszkowata czaszka natychmiast jakby zapadła się w ramiona. Cesarz purpurowy z furii, sięgnął przed siebie - i w jego dłoni pojawił się żółty kryształ.

Było to jajo bazyliszka.

Rycząc jak rozdrażniony słoń Podrang cisnął je w tłum. Wśród stłoczonych gnomów natychmiast powstał krąg wolnej przestrzeni o średnicy dwudziestu stóp. Nie był jednak całkiem pusty. Kilka tuzinów nietoperzy wzbiło się w górę i trzepotało nad głowami, potęgując zamieszanie.

Zamieszanie przerodziło się w chaos. Wrzeszcząc w radosnej furii gnomy cisnęły się ku swemu władcy. - Walcz! - grzmiał bojowy okrzyk odbijając się od sufitu. - Walcz!

Podrang złapał z powietrza następny kryształ - tym razem zielony. Trzydzieści siedem gnomów w mgnieniu oka zamieniło się w glisty i zostało rozdeptane. Cesarz upadł przygnieciony falą napastników, którzy znikli nagle, zamienieni w myszy przez kolejne jajo bazyliszka.

Crockett zaczął zmykać co sił spostrzegłszy, że leci ku niemu jeden z kryształów. Znalazł kryjówkę za jakimś stalagmitem i stamtąd patrzył na rzeź. Stanowczo był to widok wart oglądania, chociaż niezbyt wskazany dla osób o słabych nerwach.

Jaja bazyliszka eksplodowały nieprzerwanym strumieniem. Za każdym razie czar rozprzestrzeniał się na dwadzieścia stóp i więcej, zanim przestawał działać. Gnomy pochwycone na krawędzi czarodziejskiego kręgu ulegały przemianie tylko częściowo. Crockett dostrzegł jednego gnoma z głową kreta. Inny od pasa w dół był robakiem. Jeszcze inny - brr! Widocznie niektóre wzory zaklęć nie pochodziły ze znanej mitologii.

Hałas wypełniający pieczarę osiągnął takie natężenie, że stalaktyty bez przerwy odrywały się od sufitu i spadały z trzaskiem. Porozbijana głowa Podranga ukazywała się co chwilę tylko po to, żeby znowu zniknąć, kiedy coraz więcej gnomów rzuciło się do ataku - i w czarodziejski sposób zmieniało postać. Myszy, krety, nietoperze i inne stworzenia zapełniły Komnatę Rady. Crockett zamknął oczy i zaczął się modlić.

Otworzył oczy w samą porę, żeby zobaczyć, jak Podrang chwyta z powietrza czerwony kryształ, nieruchomieje, a potem ostrożnie kładzie go z tyłu. Następne jajo bazyliszka było purpurowe. Roztrzaskało się o podłogę i trzydzieści gnomów zamieniło się w ropuchy.

Widocznie tylko Podrang był odporny na swoją własną magię. Wielotysięczny tłum wypełniający jaskinię topniał gwałtownie, gdyż jaja bazyliszka zdawały się napełniać z niewyczerpanego źródła. Jak długo potrwa, zanim przyjdzie kolej na Crocketta? Nie mógł się wiecznie ukrywać.

Czerwony kryształ, który Podrang tak ostrożnie odłożył, przykuł jego spojrzenie. Coś sobie przypomniał - jajo bazyliszka zmieniające gnomy w ludzi. Oczywiście! Podrang nigdy nie użyłby tego jaja, skoro sam widok człowieka był tak niebezpieczny dla gnomów. Gdybyż tylko Crockett dostał ten kryształ w ręce…

Postanowił „spróbować. Przemknął się w tłoku, trzymając się blisko ścian pieczary, póki nie zbliżył się do Podranga. Cesarz padł pod naporem kolejnej fali gnomów, które nagle zamieniły się w koszatki, a wtedy Crockett pochwycił jajo. Kryształ był nienaturalnie zimny w dotyku.

Już miał go rozbić u swych stóp, kiedy powstrzymała go pewna myśl, mrożąca krew w żyłach. Znajdował się głęboko pod ziemią, w labiryncie jaskiń. Żaden człowiek nie byłby w stanie odnaleźć drogi na zewnątrz. Ale gnom mógł to zrobić z pomocą dziwnego zmysłu, reagującego na światło dnia.

Jakiś nietoperz leciał prosto na niego. Crockett prawie usłyszał, jak nietoperz parodiując głos Brockle Buhn zaskrzecaał:

- Co za bójka! - ale może tylko mu się zdawało. Zanim rozpoczął odwrót, obrzucił jaskinię pożegnalnym spojrzeniem.

Panował tam totalny, krańcowy chaos. Nietoperze, krety, robaki, kaczki, węgorze i pół tuzina innych gatunków zwierząt pełzały, fruwały, biegały, gryzły, piszczały, warczały, syczały, skrzeczały i pohukiwały wszędzie. Ze wszystkich stron pozostałe gnomy - teraz zaledwie około tysiąca - pędziły ku falującemu pagórkowi ciał oznaczającemu miejsce pobytu Cesarza. Po chwili wzgórek stopniał i pewna ilość jaszczurek gekkonów rozbiegła się w poszukiwaniu schroniska.

- Będziecie strajkować? - ryczał Podrang. - Ja wam pokażę!

Crockett odwrócił się i zaczął zmykać. Sala tronowa była pusta. Zanurkował w pierwszy tunel. Tam skoncentrował myśli na świetle dnia. Poczuł ucisk na lewe ucho. Pośpieszył tunelem, póki nie dostrzegł po lewej odgałęzienia biegnącego ukośnie do góry, a wtedy skręcił w nie z najwyższą szybkością. Stłumiony hałas bitwy ucichł z tyłu.

Crockett mocno ściskał jajo bazyliszka. Co się nie udało? Podrang powinien był zgodzić się na rokowania. Tylko… tylko że się nie zgodził. Wyjątkowo złośliwy i ograniczony gnom. Nie spocznie, zanim nie spustoszy całego królestwa. Na tę myśl Crockett przyśpieszył kroku.

Kierował się tropizmem. Od czasu do czasu skręcał w niewłaściwy tunel, ale kiedy tylko pomyślał o świetle dnia, czuł nacisk wskazujący mu drogę. Jego krótkie, krzywe nogi okazały się zadziwiająco wytrwałe.

Potem usłyszał, że ktoś za nim biegnie.

Nie odwracał się. Potok soczystych przekleństw, który zranił mu uszy, aż nazbyt wymownie świadczył o tożsamości prześladowcy. Podrang niewątpliwie oczyścił już Komnatę Rady z resztek gnomów, a teraz zamierzał rozedrzeć Crocketta na strzępy kawałek po kawałku. Obiecywał zresztą znacznie więcej.

Crockett biegł. Przemknął przez tunel jak pocisk. Kierował się tropizmem, był jednak zbyt przerażony, żeby unikać ślepych zaułków. Hałas z tyłu nasilał się. Gdyby Crockett nie orientował się w sytuacji, mógłby przysiąc, że ściga go cała armia gnomów.

Szybciej! Szybciej! Lecz Podrang był już w zasięgu wzroku. Od jego ryków trzęsły się skały. Crockett przyspieszył, minął zakręt i ujrzał ścianę płomienistego blasku - krążek światła w oddali. W taki sposób światło dnia przedstawiało się oczom gnoma.

Nie miał szans, żeby tam dotrzeć. Podrang był zbyt blisko. Jeszcze kilka chwil i te straszliwe, sękate łapska zacisną się na szyi Crockett.

Wtedy Crockett przypomniał sobie o jaju bazyliszka. Jeśli teraz zamieni się w człowieka, Podrang nie ośmieli się go dotknąć. A przecież był już niemal u wyjścia z tunelu.

Zatrzymał się, odwrócił i podniósł kryształ. Jednocześnie Cesarz, przejrzawszy jego zamiary, sięgnął przed siebie obiema rękami i chwycił z powietrza sześć czy siedem jajek. Rzucił je prosto w Crocketta - tęczowy deszcz pocisków.

Ale Crockett zdążył wcześniej rozbić czerwony klejnot na skale u swych stóp. Rozległ się ogłuszający trzask. Kryształy zdawały się pękać wszędzie dookoła - ale czerwony kryształ pękł pierwszy.

A potem zawalił się sufit.

W jakiś czas później obolały Crockett wygrzebał się z rumowiska. Jedno spojrzenie przekonało go, że droga na zewnątrz nadal stoi otworem. No i dzięki niebiosom! - światło dnia znowu wyglądało normalnie, a nie jak oślepiający biały płomień, od którego bolały oczy.

Zerknął w głąb tunelu i zmartwiał. Podrang z niejakimi trudnościami wydobywał się ze sterty skalnych odłamków. Jego przekleństwa nie straciły nic za swej mocy.

Crockett rzucił się do ucieczki, potknął się o kamień i upadł jak długi. Kiedy się zerwał, zobaczył, że Podrang go dostrzegł.

Cesarz stał przez chwilę jak sparaliżowany. Potem wrzasnął, odwrócił się na pięcie i umknął w ciemności. Zniknął. Szybki tupot jego stóp ucichł w oddali.

Crockett z trudem przełknął ślinę. Gnomy boją się ludzi - juhuu! Tym razem o włos uniknął nieszczęścia. Teraz jednak…

Nie przypuszczał, że odczuje aż taką ulgę. Widocznie podświadomie obawiał się, że czar nie zadziała, skoro Podrang rzucił w niego sześć czy siedem jaj bazyliszka. Ale on wcześniej rozbił czerwony kryształ. Znikła nawet dziwna, srebrzysta poświata gnomów. W głębinach tunelu panowała ciemność - i cisza.

Crockett ruszył do wyjścia. Wylazł na zewnątrz, rozkoszując się ciepłem popołudniowego słońca. Znajdował się u podnóża góry Dornsef, w zaroślach jeżyn. O sto stóp dalej jakiś farmer orał ziemię na tarasowatym poletku, Crockett pokuśtykał w jego stronę. Kiedy podszedł bliżej farmer się obejrzał.

Przez chwilę stał jak sparaliżowany. Potem wrzasnął, odwrócił się na pięcie i umknął.

Jego przeraźliwe krzyki zamarły w oddali. Crockett przypomniał sobie jaja bazyliszka i zmusił się, zęby spojrzeć na własne ciało.

Potem on również wrzasnął. Ale takiego odgłosu nie mogłaby z siebie wydać żadna ludzka istota.

A jednak było to całkiem naturalne - zważywszy na okoliczności.

ABSALOM

Absalom

O zmierzchu Joel Locke wrócił z uniwersytetu, gdzie zajmował stanowisko kierownika katedry psychonomii. Wszedł cicho do domu bocznymi drzwiami i stanął nadsłuchując - wysoki, czterdziestoletni mężczyzna o zimnych, szarych oczach i ustach zaciętych w lekko sardonicznym grymasie. Usłyszał szum kondensatora, co oznaczało, że gospodyni, Abigail Schuler, jest zajęta pracą. Locke uśmiechnął się nieznacznie i zbliżył do płyty w ścianie, która odsunęła się przed nim.

Niewielka winda zaniosła go bezgłośnie na piętro.

Tam jego ruchy stały się dziwnie ukradkowe. Podszedł prosto do drzwi na końcu korytarza. Zatrzymał się przed nimi z pochyloną głową i nieobecnym spojrzeniem. Nie usłyszał nic. Wreszcie otworzył drzwi i wszedł do pokoju.

Uczucie niepewności natychmiast powróciło z nową siłą, osadzając go na miejscu. Nie okazał jednak tego żadnym gestem, tylko mocniej zacisnął usta. Wysiłkiem woli zmusił się do zachowania spokoju i rozejrzał się dookoła.

To mógł być pokój normalnego dwudziestolatka, a nie ośmioletniego chłopca. Tenisowe rakiety spoczywały oparte nieporządnie o stos kaset z taśmami. Tiaminizer był włączony. Locke machinalnie nacisnął wyłącznik. Nagle odwrócił się. Ekran telewizora był pusty, ale Locke mógłby przysiąc, że przed chwilą obserwowały go stamtąd czyjeś oczy.

To się zdarzyło nie po raz pierwszy.

Po chwili Locke odwrócił się ponownie i przykucnął, żeby obejrzeć taśmy z książkami. Wyciągnął jedną, opatrzoną nalepką WSTĘP DO LOGIKI ENTROPII i nachmurzony obrócił krążek w dłoniach. Potem odłożył go na miejsce i wyszedł z pokoju, rzucając ostatnie, zamyślone spojrzenie na telewizor.

Na dole Abigail Schuler przebierała palcami po tablicy rozdzielczej Uniwersalnego Robota. Siwiejące włosy ściągała w ciasny kok na karku i równie mocno zesznurowała wąskie usta.

- Dobry wieczór - odezwał się Locke. - Gdzie Absalom?

- Bawi się na dworze, bracie Locke - odpowiedziała formalnie gospodyni. - Wcześnie wróciłeś. Jeszcze nie skończyłam z salonem.

- Więc włącz jonizację i niech robi swoje - zaproponował Locke. - To nie potrwa długo. I tak mam trochę prac do poprawienia.

Ruszył do drzwi, ale Abigail chrząknęła znacząco.

- Tak?

- On mi jakoś mizernie wygląda.

- No to się dobrze składa, skoro potrzebuje ruchu na świeżym powietrzu - ciągnął Locke. - Latem wyślę go na obóz.

- Bracie Locke - powiedziała Abigail - nie rozumiesz, dlaczego nie pozwolisz mu wyjechać do Baja California. Serce go tam ciągnie. Przedtem pozwalałeś mu studiować wszystkie trudne tematy, które chciał poznać. Teraz mu zabraniasz. To nie moja sprawa, ale widzę, że chłopiec marnieje z tęsknoty.

- Byłoby gorzej, gdybym się zgodził. Mam swoje plany, żeby zabraniać mu studiować logikę entropii. Wiesz, z czym to się wiąże?

- Nie wiem… skąd mam wiedzieć? Nie jestem wykształconą kobietą, bracie Locke. Ale Absalom jest bystry jak orzeł.

Locke wykonał gest zniecierpliwienia.

- Masz talent do niedomówień - oświadczył. - Bystry jak orzeł.

Wzruszył ramionami, podszedł do okna i wyjrzał na plac zabaw w dole, gdzie jego ośmioletni syn Absalom grał w piłkę ręczną. Absalom nie podniósł wzroku. Wydawał się całkowicie pochłonięty grą. Ale obserwując go, Locke poczuł, że w jego duszę wślizguje się ukradkiem zimny strach. Z całej siły splótł ręce za plecami.

Chłopiec, który wyglądał na dziesięć lat, osiągnął poziom umysłowy dwudziestolatka, a jednak wciąż był ośmioletnim dzieckiem. Niełatwo takim kierować. Ostatnio wiele rodziców miało te same problemy - coś się działo z krzywą wykresu, przedstawiającą procent genialnych dzieci urodzonych w«obecnych czasach. Głęboko w umysłach przyszłej generacji coś leniwie budziło się do życia i z wolna powstawał swego rodzaju nowy gatunek. Locke dobrze o tym wiedział. W swoim czasie on też był genialnym dzieckiem.

Inni rodzice mogli rozwiązywać swoje problemy w inny sposób, myślał z uporem. Ale nie on. Wiedział, co było najlepsze dla Absaloma. Inni rodzice mogli wysyłać swoje genialne dzieci do któregoś ze żłobków, gdzie dzieci mogły dorastać wśród przedstawicieli własnego gatunku. Ale nie Locke.

- Miejsce Absaloma jest tutaj, przy mnie - powiedział głośno. - Tutaj, gdzie mogę. - Pochwycił spojrzenie gospodyni i ponownie z irytacją wzruszył ramionami, powracając do rozmowy, która została przerwana. - Oczywiście, on jest bystry. Ale jeszcze nie dość bystry, żeby wyjechać do Baja California i studiować logikę entropii. Logika entropii! To zbyt zaawansowany temat dla tego chłopca. Nawet ty powinnaś to zrozumieć. To nie lizak, który można dać dziecku… upewniwszy się najpierw, że w apteczce jest olej rycynowy. Absalom jest niedojrzały. Niebezpiecznie byłoby wysłać go teraz na uniwersytet w Baja California, żeby pracował z ludźmi trzy razy starszymi od niego. Może to wywołać napięcie psychiczne, na jakie jeszcze nie jest przygotowany. Nie chcę, żeby wyrósł na psychopatę. Abigail zesznurowała usta z cierpkim wyrazem twarzy.

- Pozwalasz mu studiować rachunek różniczkowy.

- Och, dajże mi spokój. - Locke jeszcze raz popatrzył w dół, na małego chłopca na placu zabaw. - Myślę - powiedział powoli - że już czas na kolejny kontakt z Absalomem.

Gospodyni rzuciła mu ostre spojrzenie, rozchyliła wąskie wargi, żeby coś powiedzieć, a potem zamknęła je z niemal dosłyszalnym cmoknięciem potępienia. Naturalnie nie całkiem rozumiała, w jaki sposób przebiegał kontakt ani czemu służył. Wiedziała tylko, że w dzisiejszych czasach istniały metody umożliwiające zahipnotyzowanie kogoś wbrew jego woli, włamanie się przemocą do jego umysłu i poszukanie najtajniejszych myśli. Potrząsnęła głową, mocno zaciskając usta.

- Nie próbuj się wtrącać do tego, czego nie rozumiesz - ostrzegł ją Locke. - Mówię ci, że wiem, co jest najlepsze dla Absaloma. On jest w tej samej sytuacji, w jakiej ja byłem trzydzieści lat temu. Któż mógłby wiedzieć lepiej? Zawołaj go, dobrze? Będę w swoim pokoju.

Abigail obserwowała jego odwrót ze zmarszczonymi brwiami. Trudno powiedzieć, co jest najlepsze. Surowe obyczaje wymagały stosowania surowych metod wychowawczych, ale czasami niełatwo było kierować się własnym rozumem, zdecydować, jak należy postąpić. W dawnych czasach, zaraz po wojnach atomowych, kiedy kwitła swoboda obyczajów i każdy mógł robić, co mu się podoba, życie na pewno było łatwiejsze. Teraz, gdy nastąpił gwałtowny nawrót do kultury purytańskiej, każdy powinien dwa razy się zastanowić i dokładnie wejrzeć we własną duszę, zanim popełni jakiś nierozważny uczynek.

No cóż, tym razem Abigail nie miała wyboru. Przełączyła ścienny mikrofon i powiedziała do głośnika:

- Absalomie?

- Tak, siostro Schuler?

- Wracaj do domu. Twój ojciec chce cię widzieć.

W swoim gabinecie Locke stał przez chwilę bez ruchu, rozmyślając. Potem sięgnął po domowy mikrofon.

- Siostro Schuler, włączam telewizor. Poproś Absaloma, żeby poczekał.

Usiadł przed swoim prywatnym telewizorem. Jego dłonie poruszały się zwinnie.

- Proszę mnie połączyć z dr. Ryanem, Żłobek Teledzieci w Wyoming. Dzwoni Joel Locke.

Żeby się czymś zająć w chwili oczekiwania, sięgnął na półkę zawierającą starożytne kurioza i wziął do ręki starą, oprawioną w płótno książkę. Przeczytał:

„Tedy rozesłał szpiegi między wszystkie pokolenia Izraelskie, aby rzekli: Skoro usłyszycie głos trąby, mówcież: Króluje Absalom w Hebronie…”

- Bracie Locke? - odezwał się głos z telewizora.

Na ekranie pojawiła się przystojna twarz siwowłosego mężczyzny. Locke odłożył książkę na miejsce i podniósł dłoń w geście powitania.

- Doktorze Ryan, przepraszam, że wciąż cię niepokoję.

- Nic nie szkodzi - odparł Ryan. - Mam mnóstwo czasu. Jestem niby kierownikiem tego żłobka, ale dzieciaki prowadzą go same, kierując się własnymi zdaniami. - Zachichotał. - Jak tam Absalom?

- Muszą być jakieś granice - oświadczył kwaśno Locke. - Popuściłem mu cugli, wyznaczyłem obszerny program nauki, a on teraz chce studiować logikę entropii. Tylko dwa uniwersytety prowadzą ten temat, a bliższy z nich jest w Baja California.

- Może dojeżdżać helikopterem, prawda? - zauważył Ryan, ale Locke mruknął coś z desperacją.

- Za dużo czasu to zabierze. Poza tym ściśle przestrzegany jest wymóg mieszkania na miejscu. Uważa się, że dla osiągnięcia biegłości w logice entropii konieczna jest dyscyplina, fizyczna i umysłowa. Zupełna bzdura - Opanowałem jej rudymenty w domu, chociaż musiałem używać tridisneya, żeby wszystko zrozumieć.

Ryan roześmiał się. - Tutaj dzieciaki to chłoną. Hm… czy jesteś pewien, że ją zrozumiesz?

- Tak, wystarczająco. Wystarczająco, żeby wiedzieć, że dzieciak nie powinien się do tego zabierać, dopóki nie poszerzy swoich horyzontów.

- My nie mamy takich problemów - oznajmił doktor. - Nie zapominaj, że Absalom jest geniuszem, a nie zwykłym podrostkiem.

- Wiem. Znam również swoje obowiązki. Absalomowi trzeba zapewnić normalne środowisko domowe, żeby dać mu jakieś poczucie bezpieczeństwa… dlatego między innymi nie chcę, żeby chłopiec już teraz przeniósł się do Baja California. Wtedy nie będę mógł go chronić.

- Nie zgadzaliśmy się już wcześniej w tym punkcie, Locke. Wszystkie teledzieci są samowystarczalne.

- Absalom jest geniuszem i jednocześnie dzieckiem. Z tych powodów brakuje mu poczucia proporcji. Grozi mu więcej niebezpieczeństw. Według mnie, dając swobodę teledzieciom i pozwalając im na wszystko, popełniacie poważny błąd. Nie zgodziłem się na wysłanie Absaloma do żłobka z bardzo ważnego powodu. To jakby zebrać do kupy wszystkich genialnych chłopców i pozwolić im walczyć o prymat. Całkowicie sztuczne środowisko.

- Nie będę się sprzeczał - stwierdzał Ryan. - To twoja sprawa. Widocznie nigdy nie przyznasz, że w dzisiejszych czasach mamy do czynienia z rosnącą krzywą geniuszy. Stały wzrost. W następnym pokoleniu…

- Sam byłem genialnym dzieckiem, ale skończyłem z tym - odparł Locke z irytacją. - Miałem wystarczająco dużo kłopotów z własnym ojcem. Tyranizował mnie i gdybym, nie miał szczęścia, mógłby spowodować u mnie psychiczne odchylenie od normy. Poradziłem sobie jakoś, ale nie bez problemów. Nie chcę, żeby Absalom miał takie same problemy. To dlatego stosuję psychonomię.

- Narkosyntezę? Wymuszoną hipnozę?

- Nie jest wymuszona - warknął Locke. - To cenne umysłowe katharsis. Pod hipnozą opowiada wszystko, co mu leży na sercu, a ja mogę mu pomóc.

- Nie wiedziałem, że mu to robisz - powiedział powoli Ryan. - Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

- Ja ci nie mówię, jak masz kierować swoim żłobkiem.

- Nie. Ale dzieciaki mi mówią. Wiele z nich jest mądrzejszych ode mnie.

- Niedojrzała inteligencja jest niebezpieczna. Dziecko wchodzi na cienki lód, nie sprawdzając, czym to grozi. Nie myśl, źe chcę zahamować rozwój Absaloma. Ja tylko pilnuję jego bezpieczeństwa. Upewniam się, że lód go trzyma. Logikę entropii potrafię zrozumieć, ale on jeszcze nie potrafi. Więc będzie musiał poczekać.

- No i?

Locke zawahał się.

- Hmm… może wiesz, czy twoi chłopcy porozumiewają się z Absalomem?

- Nie wiem - odparł Ryan. - Nie wtrącam się w ich sprawy.

- W porządku, a ja nie chcę, żeby oni wtrącali się w moje sprawy lub Absaloma. Chciałbym, żebyś się dowiedział, czy oni się z nim kontaktują.

Nastąpiła długa przerwa. Potem Ryan wyrzekł z wolna:

- Spróbuję. Ale na twoim miejscu, bracie Locke, pozwoliłbym Absalomowi jechać do Baja California, jeśli on tego chce.

- Wiem co robię - oświadczył Locke i przerwał połączenie. Jego spojrzenie z powrotem powędrowało do Biblii.

Logika entropii!

Kiedy chłopiec osiągnie dojrzałość, jego reakcje somatyczne i fizjologiczne ustabilizują się na normalnym poziomie, ale na razie wszystko było wciąż bardzo chwiejne. Absalom potrzebował ścisłej kontroli dla własnego dobra.

A z niejasnych powodów chłopiec próbował ostatnio wykręcić się od hipnotycznych kontaktów. Coś się z nim działo.

W głowie Locke'a myśli kłębiły się chaotycznie. Zapomniał, że Absalom na niego czeka i ocknął się dopiero wtedy, kiedy głos Abigail ze ściennego głośnika zaanonsowała wieczorny posiłek.

Przy kolacji Abigail Schuler siedziała jak Atropos - pomiędzy ojcem a synem, gotowa przerwać konwersację, ilekroć coś się jej nie spodobało. Locke czuł, że zaczyna go ogarniać długo powstrzymywana irytacja na Abigail, która Zachowywała się tak, jakby musiała bronić Absaloma przed ojcem. Na koniec uświadomiwszy to sobie, Locke sam podniósł temat Baja California.

- Widzę, że studiowałeś założenia logiki entropii. - Absalom nie wydawał się zaskoczony. - Czy już się przekonałeś, że to dla ciebie zbyt zaawansowane?

- Nie, tato - odparł Absalom - nie jestem- o tym przekonany.

- Podstawy rachunku różniczkowego i całkowego mogą się dziecku wydawać łatwe. Ale kiedy dostatecznie się w to zagłębi… Przejrzałem tę logikę entropii, synu, przejrzałem całą książkę i nawet dla mnie okazała się za trudna. A ja mam dojrzały umysł.

- Wiem. I wiem, że ja jeszcze nie dojrzałem. Ale nadal nie uważam, że to przerasta moje możliwości.

- W tym rzecz - oświadczył Locke. - Gdybyś zaczął studiować ten temat, mogłyby się u ciebie rozwinąć objawy psychozy, a ty nie potrafiłbyś rozpoznać ich na czas. Gdybyśmy mogli nawiązywać kontakt każdego wieczoru albo co drugi podczas twoich studiów…

- Ależ to jest w Baja California!

- W tym problem. Jeśli chcesz zaczekać na mój roczny urlop, mogę pojechać z tobą. Albo zacznij naukę na którymś z bliższych uniwersytetów. Pragnę postępować rozsądnie. Logika powinna ci wskazać moje motywy.

- Owszem - przyznał Absalom. - Do tego miejsca się zgadzam. Jedyna trudność jest nierozwiązywalna, prawda? To znaczy ty uważasz, że mój umysł nie może bezpiecznie przyswoić sobie logiki entropii, a ja jestem pewien, że się mylisz.

- Właśnie - potwierdził Locke. - Masz tę przewagę, że znasz siebie lepiej, niż ja mógłbym cię poznać. Przeszkadza ci twoja niedojrzałość, brak poczucia proporcji. A ja mam przewagę większego doświadczenia.

- Ale to twoje doświadczenie, tato. W jakim stopniu te wartości dotyczą mnie?

- Musisz pozwolić, że ja o tym będę decydował, synu.

- Może - mruknął Absalom. - W każdym razie wolałbym mieszkać w żłobku teledzieci.

- Nie jesteś tutaj szczęśliwy? - zapytała dotknięta Abigail, a chłopiec obdarzył ją szybkim spojrzeniem, pełnym gorącego przywiązania.

- Jasne, że jestem, Abbie. Wiesz o tym.

- Byłbyś o wiele mniej szczęśliwy z dementia praecox - stwierdził Locke sarkastycznie. - Na przykład logika entropii zakłada z góry zrozumienie zmian czasowych występujących w zagadnieniach dotyczących teorii względności.

- Och, głowa mnie od tego rozbolała - wtrąciła Abigail. - A jeśli tak się martwisz o przetrenowany umysł Absaloma, nie powinieneś w ten sposób z nim rozmawiać - Nacisnęła guziki i wykładane barwną emalią naczynia ześlizgnęły się do przegródki. - Kawa, bracie Locke… mleko dla Absaloma… a ja się napiję herbaty.

Locke mrugnął do syna, który odpowiedział mu zwykłym, poważnym spojrzeniem. Abigail wstała i z filiżanką w ręku podeszła do kominka. Podniosła małą miotełkę, odgarnęła trochę popiołu i oparłszy się wygodnie na poduszkach grzała przy ogniu kościste nogi. Locke stłumił ziewnięcie.

- Dopóki nie rozstrzygniemy tej kwestii, synu, sprawy muszą pozostać tak, jak dotąd. Nie ruszaj więcej tej książki o logice entropii. Ani niczego innego na ten temat. Zgoda?

Nie było odpowiedzi.

- Zgoda? - nalegał Locke.

- Nie jestem pewien - odparł Absalom po chwili. - Prawdę mówiąc ta książka podsunęła mi kilka pomysłów.

Locke spojrzał ponad stołem na syna. Uderzyła go niezgodność pomiędzy tym niewiarygodnie rozwiniętym umysłem a ciałem dziecka.

- Jesteś jeszcze młody - stwierdził. - Kilka dni nie robi różnicy. Nie zapominaj, że sprawuję nad tobą prawną kontrolę, chociaż nigdy nie zrobię niczego, co ty uznasz za niesprawiedliwe.

- Sprawiedliwość nie musi oznaczać tego samego dla mnie i dla ciebie - powiedział Absalom, rysując paznokciem jakieś wzory na obrusie.

Locke wstał i położył dłoń na ramieniu chłopca.

- Przedyskutujmy to jeszcze raz, dopóki nie dojdziemy do porozumienia. Teraz muszę poprawiać prace.

Wyszedł.

- On chce jak najlepiej, Absalomie - odezwała się Abigail.

- Naturalnie, masz rację, Abbie - przyznał chłopiec.

Ale nadal był zamyślony.

Następnego dnia Locke prowadził zajęcia w roztargnieniu, a w południe złożył tełewizytę dr. Ryanowi ze Żłobka Teledzieci w Wyoming. Ryan wydawał się aż nazbyt obojętny i pełen rezerwy. Oznajmił, że pytał dzieci, czy komunikują się z Absalomem, a one zaprzeczyły.

- Ale oczywiście potrafią kłamać jak z nut, jeśli uznają to za wskazane - dodał Ryan z niepojętym rozbawieniem.

- Co w tym śmiesznego? - zagadnął Locke.

- Sam nie wiem - odparł Ryan. - Sposób w jaki te dzieciaki mnie tolerują. Czasami im się przydaję, ale… początkowo miałem być ich nadzorcą. Teraz chłopaki nadzorują mnie.

- Mówisz poważnie?

Ryan otrząsnął się.

- Mam ogromny szacunek dla teledzieci. I uważam, że popełniasz poważny błąd, traktując w ten sposób swego syna. Byłem raz w twoim domu, rok temu. To jest twój dom. Tylko jeden pokój należy do Absaloma. Tylko tam może trzymać swoje rzeczy. Strasznie go zdominowałeś.

- Próbuję mu pomóc.

- Jesteś pewien, że wybrałeś właściwą metodę?

- Naturalnie - parsknął Locke. - Nawet jeśli się mylę, czy to znaczy, że popełniam syno…, syno…

- Niezwykle interesująca kwestia - wtrącił Ryan niedbale. - Z łatwością odnajdujesz odpowiednie słowo na określenie matkobójstwa, ojcobójstwa lub bratobójstwa. Ale bardzo rzadko się zdarza, że ktoś zabija swego syna. To słowo nie weszło całkowicie do potocznego języka.

Locke popatrzył na ekran.

- O co ci chodzi, u diabła?

- Po prostu bądź ostrożny - powiedział Ryan. - Po piętnastu latach kierowania tym żłobkiem wierzę w teorię mutacji.

- Sam byłem genialnym dzieckiem - powtórzył Locke.

- Hmmm - mruknął Ryan, wpatrując się w niego intensywnie. - Zastanawiam się. Czy wiesz, że prawdopodobnie ta mutacja jest kumulatywna? Trzy pokolenia temu dwa procent populacji stanowiły genialne dzieci. Dwa pokolenia temu - pięć procent. Jedno pokolenie i krzywa rośnie, bracie Locke. A współczynnik inteligencji zwiększa się proporcjonalnie. Czy twój ojciec nie był również geniuszem?

- Był - przyznał Locke. - Ale nieprzystosowanym geniuszem.

- Tak myślałem. Mutacja wymaga czasu. Teoria głosi, że właśnie teraz przechodzimy od homo sapiens do homo superior.

- Wiem. To całkiem logiczne. W każdym pokoleniu mutacja… przynajmniej mutacja dominująca… posuwa się o krok dalej, dopóki nie dojdziemy do homo superior. Kim on będzie…?

- Wątpię, czy kiedykolwiek się dowiemy - powiedział cicho Ryan. - Wątpię, czy zrozumiemy. Ciekaw jestem jak długo to potrwa? Następne pokolenie? Raczej nie. Jeszcze pięć pokoleń, albo dziesięć, albo dwadzieścia? A każde posuwa się o krok dalej, realizując kolejną ukrytą, potencjalną możliwość homo, dopóki nie zostanie osiągnięty szczyt. Superman, Joelu.

- Absalom nie jest supermanem - odparł Locke rzeczowo. - Ani superdzieckiem, skoro o tym mowa.

- Jesteś pewien?

- Dobry Boże! Uważasz, że nie znam własnego syna?

- Wolę na to nie odpowiadać - mruknął Ryan. - Jestem pewien, że sam nie wiem wszystkiego, co trzeba, o tych dzieciakach z mojego żłobka. Beltram, kierownik żłobka w Denver, mówił mi to samo. Teledzieci są następnym stopniem mutacji. Ty i ja należymy do ginącego gatunku, bracie Locke.

Locke zmienił się na twarzy. Bez słowa wyłączył telewizor.

Dzwonek wzywał go na następny wykład, ale Locke stał bez ruchu. Na czole i policzkach wystąpił mu lekki pot.

Wreszcie skrzywił wargi w dziwnie nieprzyjemnym uśmiechu, kiwnął głową i odwrócił się do telewizora…

Wrócił o piątej. Cicho wszedł do domu bocznymi drzwiami i wjechał windą na piętro. Drzwi pokoju Absaloma były zamknięte, ale ze środka dolatywały stłumione głosy. Locke słuchał przez chwilę. Potem ostro zastukał do drzwi.

- Absalomie, Zejdź na dół. Chcę z tobą pomówić.

W salonie poprosił Abigail, żeby zostawiła go samego. Odwrócony plecami do kominka czekał na Absaloma.

„Bodaj tak byli nieprzyjaciele króla, pana mego, i wszyscy, którzy powstają przeciw tobie na złe, jako syn twój…”

Chłopiec wszedł bez widocznego zmieszania. Zbliżył się i stanął przed ojcem, jego dziecinna twarz była spokojna i pogodna. Dobrze się trzyma, zauważył Locke, nie ma wątpliwości.

- Podsłuchałem część twojej rozmowy, Absalomie - oznajmił Locke.

- To bez znaczenia - odparł chłodno Absalom. - I tak dziś wieczorem miałem ci powiedzieć. Muszę kontynuować kurs entropii.

Locke zignorował te słowa.

- Z kim rozmawiałeś?

- Ze znajomym chłopcem. Malcolm Roberts ze żłobka teledzieci w Denver.

- Dyskutowałeś z nim o logice entropii, tak? Po tym, co ci powiedziałem?

- Pamiętaj, że nie przyznałem ci racji.

Locke założył ramiona do tyłu i splótł palce dłońmi.

- Więc ty też pamiętaj, że ostrzegałem cię, że mam nad tobą prawną władzę.

- Prawną - oświadczył Absalom - tak. Moralnej nie.

- To nie ma nic wspólnego z moralnością.

- Owszem, ma. I z etyką. Wielu młodych chłopców, młodszych ode mnie, studiuje logikę entropii w żłobkach teledzieci. To im nie zaszkodziło. Ja muszę wyjechać do żłobka albo do Baja California. Muszę.

Locke z namysłem pochylił głowę.

- Zaczekaj chwilę - powiedział. - Przepraszam, synu. Trochę się zaplątałem emocjonalnie. Wróćmy na płaszczyznę czystej logiki.

- Dobrze - zgodził się Absalom i lekko, niezauważalnie się cofnął.

- Jestem przekonany, że te właśnie studia mogą być dla ciebie niebezpieczne. Nie chcę, żeby ci się stała krzywda. Chcę, żebyś miał wszystkie możliwości, zwłaszcza takie, jakich ja nie miałem w swoim czasie.

- Nie - zaprzeczył Absalom, a w jego wysokim głosie rozbrzmiała nuta dziwnej dojrzałości. - To nie był brak możliwości. Chodziło o brak zdolności.

- Co? - zawołał Locke.

- Nigdy nie pozwolisz się przekonać, że mogę bezpiecznie studiować logikę entropii. Wiem o tym. Rozmawiałem z innymi teledziećmi.

- O prywatnych sprawach?

- One należą do mojej rasy - oświadczył Absalom. - Ty nie. I proszę cię, nie mów mi o miłości ojcowskiej. Sam złamałeś to prawo dawno temu.

- Mów dalej - powiedział cicho Locke przez zaciśnięte zęby. - Ale postaraj się, żeby to brzmiało logicznie.

- To jest logiczne. Przez długi czas myślałem, że nigdy nie zostanę do tego zmuszony, ale teraz nie ma wyjścia. Powstrzymujesz mnie przed tym, co muszę zrobić.

- Stopniowa mutacja. Kumulatywna. Rozumiem.

Ogień był zbyt gorący. Locke zrobił krok do przodu odsuwając się od kominka. Absalom drgnął i nieznacznie się cofnął. Locke przyjrzał mu się uważnie.

- To jest mutacja - potwierdził chłopiec. - Nie całkowita, ale dziadek zrobił pierwszy krok. Ty też… zaszedłeś dalej niż on. A ja zajdę dalej od ciebie. Moje dzieci jeszcze bardziej zbliżą się do końcowej mutacji. Jedyni psychonomiczni eksperci cokolwiek warci to genialne dzieci z twojego pokolenia.

- Dziękuję.

- Ty się mnie boisz - stwierdził Absalom. - Boisz się mnie i jesteś o mnie zazdrosny.

Locke zaczął się śmiać.

- A co z logiką?

Chłopiec przełknął ślinę.

- To jest logiczne. Odkąd się przekonałeś, że mutacja jest kumulatywna, nie mogłeś znieść myśli, że ja zajmę twoje miejsce. Na tym polega twoje podstawowe odchylenie psychiczne. To samo było między tobą a dziadkiem, tylko na odwrót. I dlatego zająłeś się psychonomią, bo tam byłeś małym bogiem, który wydobywał na światło dzienne najtajniejsze myśli swoich studentów i kształtował ich umysły tak samo, jak Adam został ukształtowany z gliny. Boisz się, że cię prześcignę. I masz rację.

- Przypuszczam, że to dlatego pozwalałem ci studiować wszystko co chciałeś? - zagadnął Locke. - Z jednym wyjątkiem?

- Tak, dlatego. Wiele genialnych dzieci pracuje tak ciężko, że wypalają się całkowicie, tracą swoje umysłowe zdolności. Nie mówiłbyś tak o niebezpieczeństwach, gdyby ta myśl nie zawładnęła twoim umysłem. Jasne, dałeś mi swobodę. A podświadomie miałeś nadzieję, że sam się zniszczę i przestanę być twoim potencjalnym rywalem.

- Rozumiem.

- Pozwalałeś mi studiować matematykę, planetometrię, rachunek różniczkowy i całkowy, geometrię nieeuklidesową, ale dotrzymywałeś mi kroku. Jeżeli jeszcze nie znałeś jakiegoś zagadnienia, starałeś się wykuć je na blachę, żeby się upewnić, że potrafisz je opanować. Upewniłeś się że nie mogę cię prześcignąć, że nie zdobędę żadnej wiedzy, której ty nie mógłbyś posiąść. I dlatego nie pozwoliłeś mi zająć się logiką entropii.

Twarz Locke'a nie zmieniła wyrazu.

- Dlaczego? - zapytał chłodno.

- Bo sam nie mogłeś jej zrozumieć - odparł Absalom. - Próbowałeś, ale to przekracza twoje możliwości. Nie jesteś elastyczny. Twoja logika nie jest elastyczna. Opiera się na fakcie, że wskazówka sekundowa rejestruje sześćdziesiąt sekund. Utraciłeś zdolność dziwienia się. Zbyt wiele przełożyłeś z abstrakcji na konkrety. Ja potrafię zrozumieć logikę entropii. Potrafię!

- Odkryłeś się w zeszłym tygodniu - wtrącił Locke.

- Nie. Masz na myśli nasze kontakty. Dawno temu nauczyłem się wyłączać część umysłu w trakcie twojego sondowania.

- To niemożliwe! - wykrzyknął Locke zaskoczony.

- Dla ciebie tak. Ja jestem dalszym etapem mutacji. Posiadam wiele zdolności, o których nie masz pojęcia. I wiem jedno - nie jestem dostatecznie rozwinięty na swój wiek. Chłopcy w żłobkach wyprzedzają mnie. Ich rodzice postępują zgodnie z prawem natury. Zadaniem wszystkich rodziców jest chronienie własnego potomstwa. Tylko niedojrzali rodzice wypadają z roli… jak ty.

Locke nadal był niewzruszony.

- Ja jestem niedojrzały? Ja ciebie nienawidzę? Jestem o ciebie zazdrosny? Ustaliłeś to bez żadnych wątpliwości?

- Czy to prawda, czy nie?

Locke zignorował pytanie. - Wciąż ustępujesz mi pod względem umysłowym - stwierdził - i tak będzie jeszcze przez parę lat. Powiedzmy, chcesz tak to ująć, że twoja wyższość polega na twojej elastyczności i twoich zdolnościach homo superior. Czymkolwiek one są. Z drugiej strony weź pod uwagę fakt, że fizycznie jestem dojrzałym człowiekiem i ważę ponad dwa razy więcej od ciebie. Jestem twoim prawnym opiekunem. I jestem od ciebie silniejszy.

Absalom ponownie przełknął ślinę, ale nic nie powiedział. Locke wyprostował się trochę bardziej i spojrzał z góry na chłopca. Jego dłoń sięgnęła do pasa, ale znalazła tylko bezużyteczny zamek błyskawiczny.

Locke podszedł do drzwi. Odwrócił się.

- Zamierzam udowodnić, że mam nad tobą przewagę - oznajmił zimno i spokojnie. Będziesz musiał to przyznać.

Absalom nic nie odpowiedział.

Locke wjechał na piętro. Dotknął przełącznika na swoim biurku, sięgnął do szuflady i wyjął elastyczny pas z pleksiglasu.

Przeciągnął plecami po jego gładkiej, chłodnej powierzchni. Potem zawrócił do windy.

Wargi miał białe i bezkrwawe.

W drzwiach salonu zatrzymał się ściskając pas. Absalom nawet nie drgnął, ale obok niego stała Abigail Schuler.

- Wyjdź, siostro Schuler - rozkazał Locke.

- Nie uderzysz go - oświadczyła Abigail.

Wysoko uniosła głowę i mocno zesznurowała usta.

- Wyjdź.

- Nie wyjdę. Słyszałam każde słowo. I to prawda, to wszystko prawda.

- Kazałem ci wyjść! - wrzasnął Locke.

Skoczył ku niej rozwijając pas. Nerwy Absaloma w końcu zawiodły. Chłopiec krzyknął w panice i rzucił się do ucieczki, na oślep próbując wymknąć się z sytuacji bez wyjścia.

Locke pogonił na nim.

Abigail złapała małą miotełkę z kominka i rzuciła ją Locke'owi pod nogi. Mężczyzna tracąc równowagę, wrzasnął coś nieartykułowanego. Runął ciężko na podłogę, próbując osłabić upadek wyciągniętymi ramionami.

Uderzył głową o kant krzesła. Leżał bez ruchu.

Abigail i Absalom popatrzyli na siebie ponad jego ciałem. Kobieta upadła na kolana i zaczęła szlochać.

- Zabiłam go - załkała boleśnie. - Zabiłam go… ale nie mogłam pozwolić, żeby cię zbił, Absalomie! Nie mogłam!

Chłopiec przygryzł zębami dolną wargę. Powoli zbliżył się do ciała i obejrzał je.

- On żyje.

Abigail wypuściła z piersi oddech w długim, drżącym westchnieniu.

- Idź na górę, Abbie - zwrócił się do niej Absalom, zmarszczywszy lekko brwi. - Udzielę mu pierwszej pomocy. Wiem jak to się robi.

- Nie mogę ci pozwolić…

- Proszę cię, Abbie - nalegał przymilnym głosem. - Jeszcze zemdlejesz albo co innego. Połóż się na chwilę. Wszystko będzie dobrze, naprawdę.

W końcu wjechała na piętro. Absalom, spoglądając w zamyśleniu na ojca, podszedł do telewizora.

Połączył się za żłobkiem w Denver. Pokrótce streścił sytuację.

- Co powinienem zrobić, Malcolmie?

- Zaczekaj chwilę. - Nastąpiła przerwa. Następnie młoda twarz ukazała się na ekranie. - Zrób tak - powiedział cienki, tchnący pewnością siebie głos, po czym nastąpiły pewne skomplikowane instrukcje. - Zapamiętałeś dokładnie, Absalomie?

- Zapamiętałem. To mu nie zaszkodzi?

- Będzie żył. On już jest psychotycznie odchylony. My mu tylko zaszczepimy inną odchyłkę, bezpieczną dla ciebie. To projekcja. Będzie przenosił wszystkie swoje uczucia, pragnienia i tak dalej na zewnątrz. Na ciebie. Będzie znajdował zadowolenie tylko w tym, co ty robisz, ale nie będzie mógł tobą kierować. Znasz psychonomiczny klucz do jego umysłu. Pracuj głównie na jego płacie czołowym. Uważaj na strefę Broki. Nie chcemy, żeby doszło do afazji. Zrobimy tylko tak, żeby nie mógł ci więcej szkodzić. Zabójstwo jest kłopotliwe do przeprowadzenia. Poza tym nie sądzę, żebyś chciał go zabić.

- Nie - przyznał Absalom. - T-to mój ojciec.

- W porządku - powiedział młody głos. - Zostaw ekran włączony. Będę patrzeć i pomagać.

Absalom podszedł do nieprzytomnego mężczyzny na podłodze.

Od dawna świat zamienił się w dolinę cieni. Locke przyzwyczaił się do tego. Nadal mógł wypełniać swoje codzienne obowiązki, nie był więc szalony w żadnym znaczeniu tego słowa.

Ale nie mógł nikomu powiedzieć prawdy. Oni stworzyli psychiczną blokadę.

Dzień po dniu Locke chodził na uniwersytet, wykładał psychonomię, wracał do domu, jadł i czekał pełen nadziei, że Absalom do niego zadzwoni.

A kiedy Absalom dzwonił, czasami opowiadał mu trochę o tym, co porabia w Baja California. Czego dokonał. Co osiągnął. Ponieważ teraz to się liczyło. Tylko to się liczyło. Projekcja była całkowita.

Absalom rzadko zapominał. Był dobrym synem. Dzwonił codziennie, chociaż czasami, kiedy miał pilną pracę, musiał skracać czas rozmowy. Ale Joel Locke zawsze mógł popracować nad swoim ogromnym albumem, pełnym wycinków z prasy i fotografii Absaloma. Pisał również biografię Absaloma.

Przez resztę czasu krążył pośród cieni, powracając do życia i zapomnianych przebłysków szczęścia tylko wtedy, kiedy twarz Absaloma pojawiała się na ekranie telewizora. Lecz nie zapomniał niczego. Nienawidził Absaloma i nienawidził okropnych, nierozerwalnych więzów, przykuwających go na zawsze do własnego ciała - ciała, które nie należało do niego, które było tylko kolejnym stopniem na drabinie ewolucji.

Przesiadując tak w nierzeczywistym półmroku, z rozłożonym przed sobą albumem i stojącym w gotowości obok krzesła telewizorem, którego nie używał nigdy oprócz rozmów z Absalomem, Joel Locke pieścił w duszy swą nienawiść i nawiedzającą go cichą, tajemną satysfakcję. Pewnego dnia Absalom będzie miał syna. Pewnego dnia. Pewnego dnia.

CIEŃ NA ŚCIANIE

A Shadow on the Screen

Prywatny pokaz „Mistrza tortur” odbywał się w kinie Beverly Hills. Z niewyjaśnionych przyczyn, pomimo oklasków życzliwie nastawionej publiczności, wstrząsnął mną lekki dreszcz obawy, kiedy na ekranie rozbłysły głoszącą moją chwałę słowa: „Reżyseria Peter Haviland”. Jeżeli się tkwi od dawna w tym filmowym interesie, człowiek miewa takie przeczucia; często zdarzało mi się rozpoznać nieudany obraz, zanim jeszcze przeleci pierwsze sto stóp taśmy. Jednakże „Mistrz tortur” nie był gorszy od tuzina podobnych filmów, jakie nakręciłem w ciągu ostatnich kilku lat.

Ale powtarzał oklepaną, komercyjną formułkę. Wiedziałem o tym. Gwiazda była w porządku; dział charakteryzacji zrobił dobrą robotę; dialog toczył się wyjątkowo gładko. Mimo to film okazał się oczywiście komercyjną szmirą; nie było to dzieło z rodzaju tych, jakie chciałbym reżyserować.

Popatrzyłem, jak odwija się taśma, po czym, podniesiony na duchu przez sporadyczne oklaski, wstałem i wyszedłem do westybulu. Wałęsało się tam kilku gangsterów z wytwórni Summit Pictures, paląc i wygłaszając komentarze do filmu. Ann Howard, która grała główną rolę kobiecą w „Mistrzu tortur” zauważyła moją chmurną minę i pociągnęła mnie do kąta. Ann należała do rzadkiego typu dziewczyn, które dobrze wypadają na ekranie bez wszystkich tych szminek sprawiających, że człowiek wygląda jak ożywiony trup. Była drobna, miała brązowe oczy, włosy i cerę - chciałbym ją zobaczyć w roli Piotrusia Pana. Ten typ, rozumiecie.

Pewnego razu oświadczyłem się jej, ale nigdy nie brała tego poważnie. Prawdę mówiąc, ja sam nie wiedziałem, czy mówiłem wówczas całkiem poważnie. Teraz Ann zaprowadziła mnie do baru i zamówiła drinki.

- Nie rób takiej nieszczęśliwej miny, Pete - zwróciła się do mnie nad krawędzią szklanki. - Film będzie miał powodzenie. Przyniesie dość dochodu, żeby zadowolić szefa i nie zaszkodzi mojej reputacji.

To się zgadzało. Ann miała dużą rolę i w sumie nieźle sobie poradziła. A film będzie kasowy. Parę miesięcy temu wytwórnia Universal wypuściła „Klucze nocy” z Karloffem i publiczność dojrzała już do następnego horroru.

- Wiem - odparłem pokazując na migi barmanowi, żeby ponownie napełnił mi szklankę. - Ale mam już dość tych przeklętych, szmirowatych filmideł. Boże, jakże bym chciał zrobić drugi „Gabinet doktora Caligari”.

- Albo drugą „Małpę Boga” - zasugerowała Ann. Wzruszyłem ramionami.

- Może i tak. Ann, jest tyle możliwości pokazania na ekranie nastrojów grozy… a żaden producent nie zaakceptuje naprawdę dobrego filmu tego rodzaju. Powiedzą, że to pretensjonalne i że taki film musi zrobić klapę. Gdybym się usamodzielnił… ano, Hecht i MacArthur próbowali, a teraz są z powrotem na hollywoodzkiej liście płac.

Pojawił się jakiś znajomy Ann i wciągnął ją w rozmowę. Zobaczyłem, że ktoś na mnie kiwa, pospiesznie przeprosiłem Ann i opuściłem ją, żeby się do niego przyłączyć. Był to Andy Worth, najbardziej pozbawiony zasad dziennikarz w Hollywood. Wiedziałem, że to oszust i śmiertelny tchórz, ale wiedziałem też, że facet dysponuje większą ilością poufnych informacji niż kolumna Winchella. Worth był niski i tłusty, miał pedantyczny wygląd pielęgnowane wąsy oraz czarne, przylizane włosy. Uważał się za kobieciarza i spędzał większość czasu, usiłując za pomocą szantażu zdobyć względy rozmaitych aktorek.'

Oczywiście to nie oznaczało, że był łajdakiem. Darzę sympatią każdego, kto potrafi przez dziesięć minut prowadzić inteligentną rozmowę, a Worth to potrafił. Przygładził wąsa i zaczął:

- Słyszałem, że mówiliście o „Małpie Boga”. Zbieg okoliczności, Pete.

- Taak? - Byłem ostrożny. Z tą chodzącą rubryką skandali nie można było inaczej. - Dlaczego?

Nabrał powietrza w płuca.

- No, sam rozumiesz, że nie mam dostępu do żadnych tajnych informacji i to tylko plotki… ale odkryłem film, przy którym najbardziej niesamowite horrory wszechczasów są nudne jak flaki z olejem.

Podejrzewałem jakiś kawał.

- Okay, co to jest? „Mistrz tortur”?

- Hę? Nie… chociaż fabułka Blake'a zasługuje na lepszą adaptację niż robota twoich chłopców. Nie Pete, ten, o którym mówię, nie jest do rozpowszechnienia… właściwie nie jest jeszcze skończony. Widziałem kilka szpul. Tytuł brzmi „Bezimienny”, a zrobił go tylko jeden facet… Arnold Keene.

Worth rozsiadł się wygodnie i przyglądał się, jak to przyjąłem. A ja nie potrafiłem ukryć zdumienia. Ponieważ to właśnie Arnold Keene reżyserował osławioną „Małpę Boga”, która zniszczyła jego dobrze się zapowiadającą się karierę w filmie. Publiczność nie zna tego obrazu. Nigdy nie został rozpowszechniony. Wytwórnia Summit spisała go na straty. I nie bez przyczyny, chociaż był to jeden z najbardziej zdumiewających i sugestywnych filmów grozy, jakie kiedykolwiek widziałem. Keene nakręcił większość scen w Meksyku, gdzie mógł praktycznie sprawować nad miejscowymi aktorkami nieograniczoną władzę. Zginęło wówczas kilku Meksykanów i krążyły różne nieładne plotki, ale wszystko zostało zatuszowane. Rozmawiałem z paroma osobami, które były z Keenem w okolicach Taxco. Mówili o nim z jakimś osobliwym przerażeniem. Keene gotów był poświęcić niemal wszystko, żeby zrobić z „Małpy Boga” arcydzieło gatunku.

Był to niezwykły film - bez żadnej wątpliwości. Istnieje tylko jedna oryginalna kopia, przechowywana w zamkniętej piwnicy w wytwórni Summit. Bardzo niewiele osób ją widziało. Keene dokonał na ekranie tego samego, czego Macken dokonał w literaturze grozy - i było to dosłownie oszałamiające.

Powiedziałem do Wortha:

- Arnold Keene, ech? W gruncie rzeczy myślałem, że od dawna nie żyje.

- Ach, nie. Kupił sobie posiadłość w pobliżu Tujungi i tam się ukrywa. Wiesz, po tej rozróbie nie miał za dużo forsy, prawie pięć lat trwało, zanim zebrał dość dinero, żeby zacząć pracę nad „Bezimiennym”.

Zawsze mówił, że „Małpa Boga” była niewypałem i że pragnie stworzyć prawdziwe arcydzieło grozy. No i zrobił je. Nakręcił film… nie z tej ziemi. Mówię ci, że skóra na mnie cierpła.

- Jaka jest obsada? - zapytałem.

- Anonimowa. Wiesz, rosyjski trik. Główną rolę gra… cień.

Wytrzeszczyłem na niego oczy.

- To prawda, Pete. Cień czegoś, co nigdy nie pojawia się na ekranie. Nie brzmi zachęcająco, no nie? Ale powinieneś to zobaczyć!

- Bardzo bym chciał - zapewniłem go. - Prawdę mówiąc właśnie mam taki zamiar. Może Keene puści to przez Summit.

Worth zachichotał.

- Nie masz szans. Żadne studio nie przyjmie tego filmu. Nawet nie będę tego wykorzystywał w mojej kolumnie. To jest autentyczne, Pete.

- Masz adres Keene'a? - zapytałem.

Worth dał mi adres.

- Ale nie jedź przed środą wieczór - ostrzegł. - Wtedy będą gotowe pierwsze kopie, a przynajmniej większość z nich. No i oczywiście trzymaj język za zębami.

Wtedy właśnie do wnętrza wtargnęła grupa łowców autografów i zostaliśmy z Worthem rozdzieleni. To nie miało znaczenia. Zdobyłem wszystkie potrzebne informacje. Fantastyczne domysły kotłowały mi się po głowie. Keene był jednym z geniuszy ekranu, a jego talent uwidaczniał się w dziedzinie makabry. W przeciwieństwie jednak do wydawców książek, studia filmowe nie dostarczają rozrywki niewielkiej grupce wybrednej publiczności. Film musi się podobać wszystkim.

Wreszcie wyrwałem się stamtąd i zabrałem Ann na tańce do Bel-Air. Ale nie zapomniałem o Keenie. Następnego wieczoru byłem zbyt niecierpliwy, żeby czekać. Zadzwoniłem do Wortha, ale wyszedł. Co najdziwniejsze, nie mogłem go złapać przez następne kilka dni; nawet w redakcji nie potrafili mi pomóc. Rozwścieczony wydawca powiedział mi, że Associated Press co godzinę przysyła mu telegram z żądaniem artykułu Wortha; ale facet rozpłynął się w powietrzu. Miałem złe przeczucia.

Był wtorkowy wieczór, kiedy wyjechałem ze studia i skrótem przez Griffith Park, obok Planetarium, dotarłem do Glendale. Stamtąd ruszyłem do Tujungi, na adres, który dał mi Worth. Raz czy dwa owładnęło mną nieprzyjemne podejrzenie, że śledzi mnie czarny coupe, ale nie miałem pewności.

Dom Arnolda Keene'a stał w niewielkim kanionie ukrytym wśród gór Tujunga. Zanim tam dotarłem, musiałem przejechać kilka mil krętą, brudną drogą i przeprawić się w bród przez jeden czy dwa strumienie. Dom został zbudowany przy ścianie kanionu. Na ganku stał jakiś mężczyzna i przyglądał mi się, kiedy parkowałem samochód.

Był to Arnold Keene. Rozpoznałem go natychmiast. Szczupły mężczyzna, wzrostu mniej niż średniego, z krótko przystrzyżoną szczeciną siwych włosów i zimną, surową twarzą. Krążyła pogłoska, że Keene był niegdyś oficerem w Prusach, zanim przybył do Hollywood i zamerykanizował nazwisko, a przyjrzawszy mu się skłonny byłem w to uwierzyć. Jego oczy, dziwnie pozbawione głębi, przypominały dwie bladoniebieskie, marmurowe kulki.

- Peter Haviland! - odezwał się. - Nie spodziewałem się pana przed jutrzejszym wieczorem.

Podałem mu rękę.

- Przepraszam, jeśli przeszkodziłem - usprawiedliwiałem się. - Prawdę mówiąc zrobiłem się niecierpliwy po tym, co Worth mi powiedział o pana filmie. Nie ma go tutaj przypadkiem?

Pozbawione głębi spojrzenie było nieodgadnione.

- Nie. Ale proszę wejść. Na szczęście opracowanie zajęło mniej czasu, niż przewidywałem. Potrzebuję jeszcze tylko paru ujęć, żeby zakończyć całość.

Wprowadził mnie do domu, na wskroś nowoczesnego i wygodnie urządzonego. Pod wpływem dobrego koniaku moje podejrzenia zaczęły się rozwiewać. Powiedziałem Keene'owi, że zawsze podziwiałem „Małpę Boga”.

Skrzywił się z niesmakiem.

- Amatorszczyzna, panie Haviland. Za bardzo polegałem na oklepanych formułkach w tym filmie. Zwykły kult Szatana, reinkarnacja Gillesa de Rais i sadyzm. To nie jest prawdziwy horror.

Byłem zaciekawiony.

- Zgadza się. Ale film posiada prawdziwą siłę wyrazu…

- W psychice człowieka nie ma nic niesamowitego. Jedynie aluzja do czegoś krańcowo nieludzkiego i nienormalnego mogą wywołać w nas uczucie prawdziwej grozy. To, i ludzkie reakcje na takie nadnaturalne zjawiska. Weźmy jakikolwiek słynny film grozy… „Horla”. który mówi o reakcji człowieka na istotę całkowicie obcą. „Wierzby” Blackwooda, „Czarna pieczęć” Machena, „Kolor z Kosmosu” Lovecrafta - wszędzie tu mamy do czynienia z czymś całkowicie obcym, co wpływa na normalne życie. Sadyzm i śmierć są przydatne, ale same w sobie nie wytworzą tej prawdziwej, nieuchwytnej atmosfery grozy. Czytałem wszystkie te historie.

- Ale nie można sfilmować czegoś, co się nie da opisać. W jaki sposób pokazałby pan niewidzialne istoty w „Wierzbach”?

Keene zawahał się.

- Sądzę, że na to pytanie powinien odpowiedzieć mój film. Mam na dole salę projekcyjną…

Rozległ się ostry dzwonek u drzwi. Nie mogłem nie zauważyć szybkiego spojrzenia, jakie rzucił mi Keene. Z przepraszającym gestem wyszedł i wkrótce wrócił w towarzystwie Ann Howard. Uśmiechnęła się trochę niepewnie.

- Zapomniałeś o naszej randce, Pete? - zapytała mnie.

Zamrugała oczami i nagle sobie przypomniałem. Dwa tygodnie wcześniej obiecałem, że zabiorę Ann na przyjęcie w Laguna Beach. Ale byłem tak zaabsorbowany filmem Keene'a, że randka wywietrzała mi z głowy. Wybąkałem jakieś przeprosiny.

- Och, już dobrze - przerwała mi. O wiele bardziej chciałabym zostać tutaj… to znaczy jeśli pan Keene się zgodzi. Jego film…

- Wiesz o nim?

- Powiedziałem jej - wtrącił Keene. - Kiedy wyjaśniła, dlaczego tu przybyła, pozwoliłem sobie zaprosić ją na pokaz filmu. Nie chciałem, żeby pana stąd wyciągnęła - zakończył z uśmiechem.

- Trochę koniaku dla panny…hm?

Przedstawiłem ich sobie.

- Dla panny Howard, a potem „Bezimienny”.

Po tych słowach w mojej głowie odezwał się niegłośny, ostrzegawczy dzwonek. Obracałem w palcach ciężki metalowy przycisk do papierów i teraz, kiedy Keene na chwilę odwrócił się do kredensu, powodowany nagłym impulsem wsunąłem przycisk do kieszeni. Jednakże nie była to żadna obrona przed pistoletem. Zastanawiałem się, co się ze mną dzieje. Atmosfera zagrożenia i podejrzliwości wydawała się narastać bez powodu. Kiedy Keene prowadził nas na dół do sali projekcyjnej, czułem, jak cierpnie mi skóra na karku. To było niezrozumiałe, ale zdecydowanie nieprzyjemne. Keene przez chwilę był zajęty w kabinie operatora, a potem przyłączył się do nas.

- Nowoczesne urządzenia to błogosławieństwo - oświadczył ze sztuczną jowialnością. - Nie muszę się przemęczać i nie potrzebuję żadnej pomocy przy zdjęciach, kiedy już zostały zainstalowane automatyczne kamery. Projektor też jest automatyczny.

Poczułem jak Ann przysuwa się do mnie bliżej w półmroku. Otoczyłem ją ramieniem i powiedziałem:

- Tak, to pomaga. A jak będzie z rozpowszechnianiem filmu, panie Keene?

W jego głosie pojawiła się jakaś szorstka nuta.

- Nie będzie rozpowszechniany. Świat nie jest gotowy na jego przyjęcie. Za sto lat, być może, film zdobędzie sławę, na jaką zasługuje. Robię go dla potomności i dlatego, że pragnę stworzyć filmowe arcydzieło grozy.

Ze stłumionym szczęknięciem włączył się projektor i na ekranie rozbłysnął tytuł: „Bezimienny”. Głos Keene'a rozbrzmiewał w ciemności:

- To niemy film z wyjątkiem jednej sekwencji na początku. Dźwięk nie dodaje nic do atmosfery grozy, pomaga tylko zniszczyć złudzenie rzeczywistości. Później zostanie podłożona odpowiednia muzyka.

Nie odpowiedziałem. Ponieważ na szarym prostokącie przed naszymi oczami pojawiła się książka - ten zdumiewający tour de force, „Cyrk doktora Lao”. Czyjaś ręka otworzyła książkę i długi palec przesunął się po linijkach w miarę, jak beznamiętny głos czytał:

,, Oto są wybryki natury, potomstwo nie gatunków, lecz wszechświata; oto straszliwe istoty zrodzone z pożądania sfer. Mistycyzm wyjaśnia to, czego nauka nie potrafi wyjaśnić. Posłuchaj: Gdy owa wielka siła płodności, która zaludniła światy na rozkaz bogów powołała je do istnienia, gdy odeszły niebiańskie akuszerki, gdy życie poczęło się już we wszechświecie, pierwotne łono okazało się wciąż niewyczerpane, jego lędźwie wciąż płodne. I wtedy straszliwa moc tworzenia uniosła się w łożu w ostatnim, gwałtownym kurczu porodowym i dała życie owym koszmarnym stworom, owym poronionym płodom świata”.

Głos zamilkł. Książka znikła i na ekran wypłynął obraz Rozsypujących się ze starości ruin. Stulecia poznaczyły szramami i pęknięciami skały rzeźbione przez człowieka; postacie reliefu były ledwie widoczne. Przypominało mi to ruiny, które widziałem na Jukatanie.

Kamera zjechała w dół. Ruiny wydawały się rosnąć. W ziemi rozwierała się otchłań.

Obok mnie Keene odezwał się:

- Teren zrujnowanych świątyń. Teraz patrzcie.

Efekt był taki, jakby widz zanurzył się w głąb podziemnego szybu. Przez chwilę na ekranie panowała ciemność; potem zabłąkany snop słonecznego światła spoczął na posążku bożka, który widocznie stał w podziemnej grocie. W suficie widniała wąska szczelina światła. Bożek był wyjątkowo odrażający.

Ujrzałem go tylko na mgnienie, ale pozostało mi wrażenie czegoś masywnego, o jajowatym kształcie, przypominającym szyszkę lub ananasa, Stwór miał pewne niewyraźne cechy, które nadawały mu zdecydowanie nieprzyjemny wygląd; zniknął jednak natychmiast i zastąpił go widok rzęsiście oświetlonego salonu, zapełnionego przez rozbawione pary.

Właściwa opowieść rozpoczynała się od tego momentu. Nie znałem nikogo spośród aktorów i aktorek; Keene musiał ich wynająć i pracować potajemnie w swoim domu. Miałem wrażenie, że większość ujęć wnętrz i kilka plenerów nakręcono w tym samym kanionie. Reżyser zastosował „dopasowujący” trik, który oszczędza tyle kosztów wytwórcom. Sam często to robiłem. Oznacza to po prostu, że fabuła jest w miarę możności jak najściślej powiązana z rzeczywistością; na przykład kiedy zeszłej zimy pracowałem z zespołem aktorów nad jeziorem Arrowhead i nieoczekiwanie spadł śnieg zmieniając scenerię, kazałem przerobić scenariusz tak, żeby niezbędne ujęcia można było robić na śniegu. Keene podobnie dopasowywał własne doświadczenia, czasem w sposób aż nazbyt realistyczny.

„Bezimienny” opowiadał o człowieku potępionym przez otoczenie z powodu jego fanatycznej pasji do wszystkiego, co niesamowite i dziwaczne, który postanowił stworzyć dzieło sztuki - żywy majstersztyk czystej grozy. Wcześniej eksperymentował, reżyserując filmy dość niezwykłe, by wywołać wzburzenie publiczności.

Ale to mu nie wystarczyło. Była to gra aktorska - a on chciał czegoś więcej. Nikt nie potrafi przekonująco udawać przerażenia, stwierdził, nawet najbardziej utalentowany aktor. Prawdziwe emocje muszą zostać przeżyte, aby można je było przenieść na ekran.

W tym miejscu „Bezimienny” przestał powielać doświadczenia Keene'a i zbaczał w stronę czystej fikcji. Protagonistą był sam Keene, nie stanowiło to jednak niczego nadzwyczajnego, jako że reżyserzy często grywają we własnych filmach. Ze zręcznie zmontowanych ujęć widz dowiedział się, że Keene w swoim poszukiwaniu autentyczności dotarł do Meksyku, gdzie z pomocą starożytnej mapy odnalazł pozostałości zrujnowanej azteckiej świątyni. I w tym miejscu, jak powiedziałem, film odchodzi od rzeczywistości wkraczając w sferę dziwów i nienaturalnych wydarzeń.

Pod zrujnowaną świątynią krył się bóg - od dawna zapomniany bóg, któremu oddawano cześć, zanim jeszcze Aztekowie narodzili się z łona wieków. Przynajmniej miejscowi uważali go za boga i wznieśli na jego cześć świątynię, lecz Keene napomykał, że ów stwór w istocie pochodził z zamierzchłych czasów, był jednym z „wybryków natury”, dziwolągów, które przetrwały eony, wiodąc egzystencję całkowicie obcą ludzkiej naturze. Stwór ani razu nie pokazał się na ekranie z wyjątkiem paru krótkich ujęć w ciemnej, podziemnej świątyni. Był wysoki na jakieś dziesięć stóp, w kształcie beczki najeżonej dziwacznymi, spiczastymi wypustkami. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą stwora był klejnot tkwiący w zaokrąglonej, górnej części ciała - gładko wypolerowany kryształ, wielki jak głowa dziecka. To w tym klejnocie prawdopodobnie skupiało się życie owej istoty.

Istota ta nie była martwa, ale nie była również żywa -w przyjętym tego słowa znaczeniu. Kiedy Aztekowie napełniali świątynie gorącym oparem krwi, stwór ożywał, a klejnot lśnił nieziemską poświatą. Ale z upływem czasu składanie ofiar ustało, zaś stwór pogrążył się w stan śpiączki, przypominającej hibernację. Na filmie Keene przywrócił go do życia.

W tajemnicy przewiózł go do swojego domu i tam, w podziemnym pomieszczeniu ukrytym pod budynkami, umieścił bogo-potwora. Pomieszczenie zostało zbudowane specjalnie do celów przewidzianych przez Keene'a; zainstalowano automatyczne kamery i przemyślne oświetlenie, żeby zdjęcia można było robić jednocześnie pod wieloma kątami i montować je później w całość. I tutaj właśnie dostrzegłem przebłysk tego geniuszu, który uczynił Keene'a sławnym.

Był zręcznym fachowcem, zawsze o tym wiedziałem. Jednakże w scenach, które nastąpiły później, podziwiałem nie tyle techniczne triki - z którymi byłem dostatecznie obznajomiony - ile cudowną zręczność, z jaką potrafił nadać grze aktorów pozór realności. Jego bohaterowie nie grali -oni żyli.

A raczej umierali, ponieważ w filmie wrzucani byli do podziemnego pomieszczenia, by konać w męczarniach jako ofiary składane potwornemu bogu z azteckiej świątyni. Ofiara miała przywrócić tę istotę do życia, rozpłomienić fantastycznym blaskiem klejnot, w którym skupiała się jej egzystencja. Pierwsza ofiara okazała się, jak sądzę, najbardziej skuteczna.

Podziemny pokój, gdzie ukryto boga, był duży, lecz całkiem pusty z wyjątkiem zasłoniętej niszy, w której stał posąg. Zakratowane przejście prowadziło do pokoju na górze. Tam właśnie na ekranie pojawił się Keene z rewolwerem w ręku, popędzając przed sobą jakiegoś mężczyznę - ubranego w kombinezon, z czarną szczeciną kilkudniowego zarostu na nieruchomej twarzy. Keene szarpnięciem otworzył drzwi i wepchnął swą zdobycz do wielkiego pomieszczenia. Zamknął okratowane drzwi. Przez kraty widać było, jak pochyla się nad tablicą rozdzielczą.

Rozbłysło światło. Mężczyzna zatrzymał się przy kratach, a później, na wykonany przez Keene'a gest bronią, powoli przeszedł pod przeciwległą ścianę. Stanął tam rozglądając się nieprzytomnie, z tępym wyrazem twarzy. Światło rzucało na ścianę jego wyraźnie zarysowany cień.

Potem nieoczekiwanie, obok wyrósł drugi cień.

Był ogromny, baryłkowaty, najeżony krótkimi, grubymi kolcami i uwieńczony ciemną, kulistą naroślą - klejnotem życia. Cień potwornego boga! Mężczyzna spostrzegł go. Odwrócił się.

Obłędne przerażenie wykrzywiło mu twarz. Na widok tego upiornego, krańcowo realistycznego grymasu poczułem, że przenika mnie mróz. To było aż nazbyt przekonywujące. Niemożliwe, żeby ten człowiek po prostu grał.

Ale jeśli grał, był wspaniałym aktorem, podobnie jak Keene był wspaniałym reżyserem. Cień na ścianie drgnął i zafalował cały pod wpływem poruszenia. Zakołysał się i jakby uniósł, wspierany przez tuzin mackowatych wyrostków, które wysunęły się spod spodu. Kolce zmieniły kształt. Wydłużały się, wiły i skręcały obrzydliwie na podobieństwo robaków.

To nie metamorfoza cienia sprawiła, że zastygłem bez ruchu na fotelu, raczej wstrząsający wyraz czystego przerażenia na twarzy mężczyzny. Stał z wybałuszonymi oczami, a cień na ścianie chwiał się i kołysał, rosnąc coraz bardziej. Wreszcie człowiek rzucił się do ucieczki, z ustami rozwartymi w krzyku. Cień zawahał się, sprawiając wrażenie dziwnego niezdecydowania i z wolna prześliznął się po ścianach poza zasięg kamery.

Ale były jeszcze inne kamery, a Keene zręcznie posługiwał się montażem. Poruszenia mężczyzny znajdowały odbicie na ekranie; oślepiające światła chybotały i rozbłyskiwały; i wciąż ponury cień pełznął odrażająco po ścianie. Ani razu nie pokazano rzeczy, która rzucała cień - tylko sam cień, co okazało się miażdżąco skutecznym trikiem. Znałem zbyt dużo reżyserów, którzy nie potrafili się oprzeć pokusie, żeby pokazać w filmie potwora, niszcząc w ten sposób iluzję - ponieważ guma i papier-mache, choćby najbardziej przemyślnie wymodelowane, nigdy nie są w stanie przekonywująco naśladować rzeczywistości.

Wreszcie cienie połączyły się - gigantyczny, chwiejny kształt z wijącymi się mackami oraz czarny cień mężczyzny, który został pochwycony i uniesiony w górę, chociaż wyrywał się i kopał rozpaczliwie. Cienie połączyły się -i mężczyzna więcej się nie pokazał. Tylko ciemny guz wieńczący wielki cień zbladł i zamigotał, jakby płynęło zeń dziwne światło; światło żywiące się ofiarą, klejnot, który był… życiem.

Gdzieś obok rozległ się szmer. Poczułem, że Ann drgnęła i przysunęła się bliżej w ciemności. Z pewnej odległości dobiegał głos Keene'a:

- Jest więcej scen z ofiarami, panie Haviland, ale jeszcze ich nie zmontowałem z wyjątkiem tej, którą zobaczycie za chwilę. Jak mówiłem, film nie jest ukończony.

Nie odpowiedziałem. Wlepiłem oczy w ekran, na którym rozwijała się fantastyczna historia. Filmowy Keene prowadził następną zdobycz do swej jaskini; był to niski, tłusty mężczyzna z błyszczącymi, wypomadowanymi, czarnymi włosami. Nie widziałem jego twarzy, dopóki nie został zamknięty w jaskini, a wtedy nagle nastąpiło zbliżenie, dokonane przypuszczalnie za pomocą soczewek teleskopowych. Pulchna twarz z niewielkim wąsikiem gwałtownie powiększyła się do gigantycznych rozmiarów. Poznałem Andy'ego Wortha.

Był to ów zaginiony felietonista, ale po raz pierwszy widziałem, że znika gdzieś okrywająca go dotąd warstewka wyrafinowania. W jego oczach czaił się nagi strach. Pochyliłem się do przodu w krześle, kiedy na ścianie wyrósł nagle upiorny, beczkowaty cień. Worth dostrzegł go. Wyraz jego twarzy był wstrząsający. Odepchnąłem krzesło i wstałem. Zabłysło światło. Ekran zgasł.

Arnold Keene stał przy drzwiach, wyprostowany jak zawsze, zachowując wojskową postawę. W ręku trzymał rewolwer, którego lufa celowała w mój brzuch.

- Lepiej niech pan usiądzie, panie Haviland - powiedział cicho. - Pani też, panno Howard. Mam wam coś do powiedzenia… i nie życzę sobie żadnych melodramatów. Ten rewolwer - zerknął nań z ukosa - jest niezbędny. Są pewne rzeczy, które musi pan wiedzieć, panie Haviland, dla przyczyn, które zrozumie pan później.

- Wkrótce będzie pan miał gości, panie Keene - ostrzegłem - chyba pan nie myśli, że zaniedbałem zwykłe środki ostrożności.

Wzruszył ramionami.

- Oczywiście pan kłamie. Jest pan również nieuzbrojony, bo inaczej już by pan wyciągnął broń. Nie spodziewałem się was przed jutrzejszym wieczorem, ale poczyniłem przygotowania. Krótko mówiąc mam wam do powiedzenia, co następuje: film, który właśnie obejrzeliście, jest zapisem rzeczywistych wydarzeń.

Ann przygryzła wargę zębami. Ja się nie odezwałem. Czekałem, a Keene mówił dalej:

- Nieważne, czy mi wierzycie, czy nie, ponieważ za kilka minut i tak będziecie musieli uwierzyć. Powiedziałem panu co nieco o moich motywach, moim pragnieniu stworzenia prawdziwego arcydzieła grozy. Dokonałem tego, a raczej dokonam tego przed dniem jutrzejszym. Zniknęło sporo włóczęgów i robotników, a także felietonista Worth; pilnowałem się jednak, żeby nie zostawiać śladów. Pan będzie ostatnim, który zniknie… pan i ta dziewczyna.

- Nigdy nie będziesz mógł pokazać tego filmu - oświadczyłem.

- I co z tego? Jest pan zwykłym wyrobnikiem, panie Haviland, i nie rozumie pan, co to znaczy stworzyć arcydzieło. Czy dzieło sztuki staje się mniej piękne przez to, że jest ukryte? Ja obejrzę ten film… a po mojej śmierci obejrzy go świat i uzna mój geniusz, nawet jeśli sposób w jaki go wyraziłem, wzbudzi w nich strach i nienawiść. Reakcje moich aktorów mimo woli - na tym polega trik. Jako reżyser powinien pan wiedzieć, że nic nie zastąpi autentyczności. Reakcje nie były udawane, to zupełnie oczywiste. Pierwszą ofiarą był człowiek nieinteligentny, tępy prostak, którego strach brał się głównie z przesądów. Następna ofiara reprezentowała wyższy poziom - włóczęga, który przyszedł do mojego domu po prośbie parę miesięcy temu. Dzięki wam cykl zostanie zakończony, ponieważ wy będziecie wiedzieli, co was czeka, i wasze wysiłki, żeby zracjonalizować strach, dodadzą interesującego posmaczku całej sprawie. Oboje wstańcie, podnieście ręce do góry i idźcie przede mną tym korytarzem.

Wszystko to zostało wypowiedziane szybko, beznamiętnym tonem, jak wyuczona lekcja. Ręka Keene'a przesunęła się po ścianie za jego plecami i w dębowej boazerii otworzył się czarny prostokąt. Wstałem.

- Rób, co ci każe, Ann - powiedziałem. - Może później …

- Nic z tego - przerwał mi Keene, wykonując niecierpliwy gest bronią. - Nie będzie pan miał okazji. Pośpieszcie się.

Weszliśmy przez otwór w ścianie. Keene wszedł za nami, dotknął przełącznika i pasaż zalało światło. Był to wąski tunel wykuty w skale, który biegł ukośnie przez jakieś dziesięć stóp i kończył się przy stromych schodach. Keene sprowadził nas na dół, zasuwając najpierw płytę w ścianie.

- Jest dobrze ukryta - oznajmił wskazując na metalową osłonę; rzeczywiście cały korytarz obity był arkuszami blachy. - Ta dźwignia otwiera ją od wewnątrz, ale nikt prócz mnie nie odnajdzie sprężyny, która otwiera ją z zewnątrz. Policja może nawet zburzyć dom, i tak nie znajdzie tego przejścia.

To wydawało się warte zapamiętania, ale w danej chwili nie miało zbyt wielkiej praktycznej wartości. Ann i ja schodziliśmy po schodach, dopóki nie skończyły się w następnym krótkim korytarzu. Dalszą drogę zablokowały nam drzwi ze stalowych prętów, które Keene otworzył wyjętym z kieszeni kluczem. Korytarz, w którym staliśmy, był słabo oświetlony; znajdowało się tam kilka krzeseł; a przestrzeń za okratowanymi drzwiami w ogóle nie była oświetlona.

Keene otworzył drzwi i gestem nakazał mi przez nie przejść. Zamknął drzwi za mną i zwrócił się do Ann. W mętnej poświacie dostrzegłem, że jej twarz była kredowo biała.

To, co stało się później, wywołało na moich ustach wściekłe przekleństwo. Keene bez ostrzeżenia zamachnął się złośliwie automatem. Broń zatoczyła krótki łuk i uderzyła Ann w głowę.

Ann zorientowała się zbyt późno. Poderwała rękę, ale nie zdążyła zasłonić się przed ciosem. Bezgłośnie osunęła się na ziemię, z jej skroni sączył się mały strumyczek krwi. Keene przekroczył jej ciało i podszedł do przełącznika zamontowanego w ścianie.

Nieznośnie jaskrawe, kłujące światło uderzyło mnie w oczy. Mocno zacisnąłem powieki. Po chwili otworzyłem oczy, żeby rozejrzeć się dookoła. Rozpoznałem swoje otoczenie. Znajdowałem się w ofiarnej grocie, podziemnej jaskini, którą wcześniej widziałem na ekranie. Wysoko na ścianach zauważyłem kamery, które właśnie zaczęły pracować. Oślepiające światła łukowe kierowały się na mnie z różnych stron.

Szara kotara odgradzała część przestrzeni pod przeciwległą ścianą, ale teraz podciągnięta była w górę i odsłaniała głęboką niszę. W niszy stał jakiś przedmiot - baryłkowaty, wysoki na dziesięć stóp, najeżony kolcami i uwieńczony klejnotem, który lśnił i pulsował zimnym płomieniem. Ten przedmiot, szary i błyszczący, jak polakierowany, był pierwowzorem azteckiego boga Keene'a.

Dziwne, ale poczułem, że wraca mi pewność siebie, kiedy oglądałem tą rzecz. Był to oczywiście model, bezduszny i martwy, ponieważ z pewnością życie nie mogłoby istnieć w tak potwornym kształcie. Keene mógł jednakże zainstalować w jego wnętrzu jakąś maszynerię.

- Widzi pan, Haviland - odezwał się Keene zza krat - ten stwór naprawdę istnieje. Trafiłem na jego ślad w starych pergaminach, które znalazłem w Bibliotece Huntingtona. Opisany był jedynie jako interesujący składnik folkloru, ale ja dostrzegłem w tym coś więcej. Kiedy kręciłem w Meksyku „Małpę Boga”, odkryłem zrujnowaną świątynię i to, co spoczywało zapomniane pod ołtarzem.

Dotknął przełącznika i z niszy za plecami stwora wytrysnęło światło. Odwróciłem się szybko. Za sobą na ścianie zobaczyłem swój własny, groteskowo wydłużony cień, a obok niego widniała pękata, nieforemna plama czerni, jaką widziałem już wcześniej na ekranie.

Odwrócony do Keene'a plecami wsunąłem rękę do kieszeni i dotknąłem metalowego przycisku do papierów, który wcześniej ściągnąłem z biurka. Pospiesznie rozważałem pomysł rzucenia tym przyciskiem w Keene'a, ale zdecydowałem, że lepiej tego nie robić. Kraty znajdowały się zbyt blisko siebie, a nasz gospodarz zastrzeliłby mnie przy pierwszych oznakach wrogości z mojej strony.

Cień na ścianie przyciągał moje spojrzenie. Poruszył się.

Zakołysał się lekko i uniósł w górę. Kolce wydłużały się. Stwór nie był już bezduszny i martwy, a kiedy odwróciłem się gwałtownie, osłupiały do głębi ujrzałem, że obiekt rzucający cień uległ niewiarygodnej metamorfozie.

Nie miał już baryłkowatego kształtu. Z tuzin gładkich, połyskliwych wyrostków zakończonych spłaszczonymi przylgami podtrzymywał szczupłe, wężowe ciało. A na całej długości tego stojącego pionowo, szarego słupa wyrosły macki, coraz dłuższe i wijące się ohydnie, kiedy koszmar budził się do życia. Keene nie kłamał. Teraz potworny świadek przeszłości, którego Keene przywiózł z azteckiej świątyni, wytaczał się z niszy - nieprzeliczona mnogość macek ożywionych przerażającym głodem.

Uratował mnie Keene. Zobaczył, że stoję bez ruchu, przytłoczony strachem, na drodze gigantycznego, okropnego stwora, i uświadomiwszy sobie, że pozbawiam go zdjęć do filmu, krzykiem ponaglał mnie do ucieczki. Jego ochrypły głos przełamał pętający mnie czar. Odwróciłem się i przebiegłem przez jaskinię do zakratowanego wyjścia. Szarpnąłem za kraty zdzierając sobie skórę z rąk.

- Uciekaj! - wrzasnął na mnie Keene. Jego pozbawione głębi oczy płonęły. - On nie potrafi się szybko poruszać! Uważaj…

Wijąca się, wężowata macka śmignęła obok i mdlący odór piżma wypełnił moje nozdrza. Odskoczyłem i ponownie przebiegłem przez jaskinię. Łukowe światła zgasły i zapaliły się następne, kiedy Keene pochylił się nad tablicą rozdzielczą. Manipulował światłami tak, żeby nie zgubić naszych cieni - żeby w kulminacyjnym momencie filmu cień tej upiornej istoty pojawił się na ścianie jaskini obok mnie.

Była to koszmarna zabawa w berka, w którą graliśmy wśród olśniewającego blasku zmieniających się świateł, obserwowani przez beznamiętne soczewki kamer. Uchylałem się i wymykałem, serce mi waliło, krew tętniła w skroniach, a ponury cień wciąż przesuwał się z wolna po ścianie, aż nogi zaczęły mnie boleć od wysiłku. Uciekałem. Trwało to godziny lub wieki.

Były również krótkie chwile wytchnienia, kiedy czepiałem się krat przeklinając Keene'a, lecz on nie odpowiadał. Jego dłonie tańczyły nad tablicą rozdzielczą, kiedy manipulował łukowymi światłami, a spojrzenie ani na chwilę nie przestawało błądzić po jaskini. W końcu to właśnie mnie uratowało.

Ponieważ Keene nie zauważył, że Ann poruszyła się i otworzyła oczy. Nie widział jak dziewczyna, rozejrzawszy się szybko dookoła, po cichu podniosła się na nogi. Na szczęście stała za plecami Keene'a, a on się nie odwrócił.

Starałem się nie patrzeć na Ann, ale chyba nie bardzo mi się to udawało. W ostatniej chwili zobaczyłem zmienioną twarz Keene'a; odwrócił się gwałtownie, ale krzesło, które trzymała Ann, już opadło i roztrzaskało się na jego głowie. Keene upadł na kolana chwytając powietrze rękami, a potem runął bezwładnie na ziemię.

Znajdowałem się pod przeciwległą ścianą jaskini. Na mgnienie odwróciłem uwagę od potwora. Obserwowałem go kątem oka, żeby odskoczyć i umknąć, zanim nazbyt się zbliży; ale on nagle potoczył się do przodu z nieoczekiwaną szybkością. Usiłowałem się wywinąć, nie zdążyłem; macka podcięła mi nogi i rozciągnąłem się jak długi. Kiedy próbowałem przetoczyć się dalej, następna gładka, szara macka owinęła się wokół mojej lewej ręki.

Ból nie do wytrzymania przeszył mi ramię, kiedy zostałem podniesiony do góry. Usłyszałem krzyk Ann. Pistolet zaszczekał wściekle. Kule zagłębiły się w miękkim cielsku potwora, ale on nie zwrócił na to uwagi. Dźwignął mnie poprzez kłębowisko lepkich, wijących się macek, aż znalazłem się tuż poniżej płonącego klejnotu, w którym skupiało się życie stwora.

Wspomnienie słów Keene'a pchnęło mnie do działania; tu mógł się kryć słaby punkt owej istoty. Przycisk do papierów wciąż miałem w mojej kieszeni. Wyszarpnąłem go desperacko i z całej siły cisnąłem min w lśniący kryształ. I klejnot pękł!

Rozległ się przeraźliwy brzęk, jakby dzwonienie niezliczonych kryształowych dzwoneczków. Słodki, świdrujący ton przeszył mi uszy i naraz ucichł. Nagle nie było nic prócz światła.

Wyglądało to tak, jakby rozbijając klejnot uwolnił uwięzione w nim morze jaskrawych płomieni. Łukowe lampy zbladły, przyćmione przez zalewający jaskinię potop srebrzystej jasności. Zimna wspaniałość Arktura, oślepiający blask tropikalnego księżyca były w tym świetle.

Które zaraz zgasło. Poczułem, że spadam. Ból przeszył moje zwichnięte ramię, kiedy uderzyłem o ziemię. Usłyszałem głos Ann.

Oszołomiony podniosłem się, oczekując, że potwór wciąż się nade mną pochyla. Ale nie było go. Zamiast niego kilka stóp dalej spoczywał baryłkowaty przedmiot, który wcześniej widziałem w niszy. W zaokrąglonym wierzchołku, gdzie przedtem znajdował się klejnot, ziała wielka dziura. I jakimś sposobem wyczułem, że stwór nie jest już niebezpieczny ani przerażający.

Dostrzegłem Ann. Nadal trzymała pistolet Keene'a, a w drugiej ręce miała klucz, którym otwierała drzwi. Podbiegła do mnie, a ja pospieszyłem jej na spotkanie.

Wziąłem broń i upewniłem się, że jest załadowana.

- Chodź - powiedziałem krótko. - Wynosimy się stąd.

Ann mocno ściskała mnie za ramię, kiedy przechodziliśmy obok leżącego twarzą do podłogi Keene'a i wspinaliśmy się po schodach. Dźwignia za płytą maskującą przejście dała się łatwo przesunąć. Wszedłem za Ann do sali projekcyjnej. Potem zatrzymałem się, nadsłuchując.

Ann odwróciła się i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.

- O co chodzi, Pete?

- Słuchaj - powiedziałem - zabierz rolki z filmem z kabiny operatora. Weźmiemy je ze sobą i spalimy.

- Ale… ty nie…

- Wrócę za chwilę - obiecałem jej i zamknąłem za sobą płytę w ścianie.

Zszedłem po schodach szybko i bardzo cicho, trzymając broń w pogotowiu i wytężając słuch. Z dołu dochodziło stłumione mamrotanie.

Keene odzyskał już przytomność. Stał przy tablicy rozdzielczej, odwrócony do mnie plecami, a ponad jego ramionami widziałem rozpięty na ścianie cień potwornego boga, nieruchomy i martwy. Keene śpiewał coś w języku, którego nie znałem, a jego ręce poruszały się wykonując dziwaczne gesty.

Bóg jeden wie, jakie nieziemskie moce odkrył Keene w swoim dążeniu do niesamowitości! Ponieważ kiedy tam stałem, obserwując plamę ciemności na ścianie jaskini, dostrzegłem, że potworny, beczkowaty cień lekko drgnął. Jeden z kolców wydłużył się nagle i zamienił w mackę, która niepewnym, ukradkowym ruchem sięgnęła przed siebie, cofnęła się i znikła.

Wtedy zabiłem Arnolda Keene'a.

MASZYNA EGO

The Ego Machine

Nicholas Martin podniósł wzrok na robota stojącego po drugiej stronie biurka.

- Nie będę cię pytał, czego chcesz - powiedział cichym, opanowanym głosem. - I tak wiem. Idź sobie i powiedz St. Cyrowi, że się zgadzam. Powiedz mu, że moim zdaniem, to cudowny pomysł, żeby wsadzić do tego filmu robota. Do tej pory mieliśmy już wszystko oprócz zespołu „Rockettes”. Ale oczywiście w spokojnym, nastrojowym filmie o Bożym Narodzeniu wśród portugalskich rybaków na wybrzeżu Florydy musi wystąpić robot. Tylko dlaczego nie sześć robotów? Powiedz mu, że proponuję pół tuzina. A teraz wyjdź.

- Czy pańska matka nazywała się Helena Glinska? - zapytał robot, nie zwracając uwagi na słowa Martina.

- Nie nazywała się - odparł Martin.

- Ach, więc to musiała być Wielka Włochata - mruknął robot.

Martin zdjął stopy z biurka i powoli usiadł.

- Wszystko w porządku - zapewnił go pospiesznie robot. - Po prostu został pan wybrany do pewnego eksperymentu ekologicznego. To nie będzie bolało. Tam, skąd pochodzę, roboty są całkowicie normalną formą życia, więc nie musi pan…

- Zamknij się - przerwał mu Martin. - Roboty, akurat, ty… ty aktorzyno! Tym razem St.Cyr posunął się za daleko. - Pod wpływem jakiejś silnej, lecz powstrzymywanej emocji zaczął lekko drżeć na całym ciele. Skrzynka interkomu na biurku przyciągnęła jego wzrok. Dźgnął palcem jeden z przycisków. - Daj mi pannę Ashby! Zaraz!

- Tak mi przykro - powiedział robot przepraszającym tonem. - Czy popełniłem błąd? Progowe oscylacje neuronów zawsze naruszają moją normę mnemoniczną, kiedy się temporalizuję. Czy to nie jest punkt krytyczny w pańskim życiu?

Martin westchnął ciężko, co wydawało się potwierdzać przypuszczenia robota.

- Otóż to - stwierdziła maszyna. - Nierównowaga ekologiczna osiągnęła szczyt, co może zniszczyć formę życia, chyba że… mm-m. Teraz zostanie pan nadepnięty przez mamuta, albo zamknięty w żelaznej masce, albo zamordowany przez helotów, albo… czy ja mówię w sanskrycie? - Potrząsnął błyszczącą głową. - Może powinienem był wysiąść pięćdziesiąt lat wcześniej, ale myślałem… przepraszam. Do widzenia - dodał pospiesznie, kiedy Martin podniósł wzrok ze złością.

Potem robot przyłożył palce do kącików swoich z natury niezbyt ruchliwych ust i przesunął poziomo czubki palców w przeciwnych kierunkach, jakby rysując sobie na twarzy przepraszający uśmiech.

- Nie, nie odchodź - powiedział Martin. - Chcę, żebyś został tutaj, gdzie twój widok będzie podsycał moją wściekłość. Boże, jaka szkoda, że nie mogę zwariować - dodał żałośnie, spoglądając na telefon.

- Czy jest pan pewien, że pańska matka nie nazywała się Helena Glinska? - zapytał robot. Ścisnął kciukiem i palcem wskazującym miejsce między swymi symbolicznymi brwiami, dzięki czemu jego twarz jakimś sposobem przybrała zmartwiony wyraz.

- Oczywiście, że jestem pewien - warknął Martin.

- Więc jeszcze się pan nie ożenił? Z Anastazją Zakhariną-Koszkiną?

- Nie i nie mam zamiaru - odparł Martin zwięźle. Zadzwonił telefon. Martin porwał słuchawkę.

- Halo, Nick - odezwał się chłodny głos Eriki Ashby. - Coś się stało?

Płomienne błyski wściekłości natychmiast znikły z oczu Martina, a ich miejsce zajęła różowa mgiełka rozczulenia. Już od kilku lat oddawał Erice, jedynej swojej agentce, dziesięć procent dochodów. Marzył również beznadziejnie, żeby oddać jej mniej więcej funt swego ciała - mięsień sercowy, określając rzecz na chłodno i bez romantyzmu. Martin jednakże nie określał tego w ten sposób ani też w żaden inny, ponieważ za każdym razem, kiedy próbował oświadczyć się Erice, ogarniało go takie skrępowanie, że mógł tylko bełkotać o pogodzie.

- No więc - powtórzyła Erika - coś się stało?

- Tak - przyznał Martin, zaczerpnąwszy głęboko powietrza. - Czy St.Cyr może kazać ożenić się z kimś o nazwisku Anastazja Zakharina-Koszkina?

- Masz wspaniałą pamięć. Ja też miałem - wtrącił robot ze smutkiem - zanim nie zacząłem się temporalizować. Ale nawet radioaktywne neurony nie mogą wytrzymać…

- Normalnie nadal masz prawo do życia, wolności, et cetera - powiedziała .Erika. - Ale teraz jestem zajęta, Nick. Czy to nie może poczekać, aż się spotkamy?

- Kiedy?

- Nie dostałeś mojej wiadomości? - zdziwiła się Erika.

- Oczywiście, że nie - parsknął Martin ze złością. - Od jakiegoś czasu podejrzewam, że St.Cyr przechwytuje wszystkie moje telefony. Ktoś mógłby przeszmuglować więźniowi słowa nadziei, a może nawet pilnik. - Jego głos poweselał. - Planujesz włamanie do więzienia?

- Och, to oburzające - oświadczyła Erika. - Pewnego dnia St.Cyr posunie się za daleko…

- Nie wtedy, kiedy ma się za sobą DeeDee - stwierdził Martin ponuro. Wytwórnia Summit Studios prędzej by wypuściła film propagujący ateizm, niż wystąpiła przeciwko swojej najbardziej kasowej gwieździe, DeeDee Flaming. Nawet Tolliver Watt, który był wyłącznym właścicielem Summit, spędzał bezsenne noce, ponieważ St.Cyr nie pozwolił uroczej DeeDee podpisać długoterminowego kontraktu.

- Niemniej Watt nie jest głupcem - zauważyła Erika. - Ciągle myślę, że moglibyśmy go zmusić, żeby cię zwolnił z kontraktu, gdybyśmy zdołali go przekonać, że jesteś marną inwestycją. Ale zostało mało czasu.

- Dlaczego?

- Mówiłam ci… och, oczywiście nic nie wiesz. On wyjeżdża do Paryża jutro rano.

Martin jęknął.

- No, to jestem uziemiony - oświadczył. - W przyszłym tygodniu automatycznie zrealizują swoją opcję i nigdy już nie będę mógł swobodnie odetchnąć. Eriko, zrób coś!

- Zrobię - obiecała Erika. - Właśnie po to chcę się z tobą spotkać. Ach - zawołała nagle - teraz rozumiem, dlaczego St.Cyr zatrzymał moją wiadomość. Bał się. Nick, czy wiesz, co musimy zrobić?

- Zobaczyć się z Wattem? - zaryzykował Nick z nieszczęśliwą miną. - Ale Eriko…

- Zobaczyć się z Wattem sam na sam - uściśliła Erika.

- St.Cyr będzie się temu sprzeciwiał za wszelką cenę - przypomniał jej Nick.

- Właśnie. Naturalnie St.Cyr nie chce, żebyśmy porozmawiali z Wattem na osobności. Moglibyśmy go przekonać. Ale tym razem, Nick, po prostu musimy jakoś to załatwić. Jedno z nas będzie rozmawiało z Wattem, podczas gdy drugie zajmie czymś St.Cyra. Które zadanie wybierasz?

- Żadne - powiedział szybko Martin.

- Och, Nick! Nie mogę sama robić wszystkiego. Można by pomyśleć, że się boisz St.Cyra.

- Ja się boję St.Cyra - przyznał Martin.

- Nonsens. Co on ci właściwie może zrobić?

- Może mnie sterroryzować. Robi to przez cały czas. Erika, on mówi, że ja się wspaniale poddaję indoktrynacji. Czy nie robi ci się od tego zimno? Popatrz na innych pisarzy, których on poddał indoktrynacji.

- Wiem. Widziałam jednego w zeszłym tygodniu na Main Street, jak grzebał w kubłach na śmieci. Chcesz skończyć w ten sposób? No to wystąp w obronie swoich praw!

- Ach - powiedział robot, mądrze kiwając głową. - Właśnie tak, jak myślałem. Punkt krytyczny.

- Zamknij się - warknął Martin. - Nie, nie ty, Eriko. Żałuję, że to powiedziałem

- Ja też - odparła Erika cierpko. - Przez chwilę myślałam, że przestałeś być mięczakiem.

- Gdybym był kimś w rodzaju Hemingwaya… - zaczął Martin żałosnym tonem.

- Powiedział pan Hemingwaya? - upewnił się robot. - Czy to epoka Hemingwaya-Kinseya? W takim razie trafiłem. Pan jest Nicholas Martin, następny podmiot. Martin, Martin? Niech pomyślę… ach tak, typ Disraeliego, racja. - Zgryźliwie potarł czoło. - Och, moje biedne progi neuronowe! Teraz sobie przypominam...

- Nick, słyszysz mnie? - pytał głos Eriki. - Zaraz tam do ciebie przyjdę. Weź się w garść. Osaczymy St.Cyra w jego kryjówce i przekonamy Watta, że nigdy nie będziesz dobrym scenarzystą. A teraz…

- Ale St.Cyr nigdy się do tego nie przyzna! - zawołał Martin. - On nie wie, co znaczy słowo „porażka”. Sam tak mówi. Zrobi ze mnie scenarzystę albo mnie zabije.

- Pamiętasz co się stało z Edem Cassidy? - przypomniała mu złowróżbnie Erika. - St.Cyr nie zrobił z niego scenarzysty.

- To prawda. Biedny Ed - powiedział Martin z dreszczykiem.

- No to w porządku. Wychodzę. Coś jeszcze?

- Tak! - wrzasnął Martin biorąc głęboki oddech. - Tak, jeszcze coś! Kocham cię do szaleństwa!

Ale te słowa nigdy nie przeszły mu przez gardło. Bezdźwięcznie otwierając usta, tchórzliwy dramaturg w końcu zacisnął zęby i spróbował jeszcze raz. W słuchawce telefonu rozbrzmiał słaby, żałosny skrzek. Ramiona Martina opadły bezsilnie. Nigdy nie będzie w stanie nikomu się oświadczyć, to jasne, nawet nieszkodliwej słuchawce.

- Mówiłeś coś? - zapytała Erika. - No to na razie.

- Zaczekaj chwilę -. powstrzymał ją Martin. Jego spojrzenie nagle padło na robota. Odzyskawszy mowę, skoro nie wchodził w grę ten jedyny temat, ciągnął pospiesznie: - Zapomniałem ci powiedzieć. Watt i ta świnia St.Cyr właśnie wynajęli jakiegoś nieprawdziwego, sfałszowanego robota, żeby zagrał w „Gwiazdce Angeliny”!

Ale linia była pusta.

- Nie jestem sfałszowany - zaprotestował urażony robot.

Martin opadł na krzesło i zagapił się na swojego gościa tępym bezsilnym spojrzeniem.

- Tak samo jak King Kong - zauważył. - Tylko nie zaczynaj mi wciskać kitu, bo tak ci kazał St.Cyr. Wiem, że próbuje mnie złamać. I wiem, że pewnie mu się uda. Popatrz, co już zrobił z moją sztuką. Dlaczego Fred Waring? Nie mam nic przeciwko Waringowi na właściwym miejscu. Tam jest dobry. Ale nie w „Gwiazdce Angeliny”. Niejako portugalski kapitan łodzi rybackiej obsadzonej przez całą bandę jemu podobnych, obok Dana Daileya śpiewającego „Neapol” dla DeeDee Flaming z ogonem syreny…

Wstrząśnięty tym podsumowaniem sytuacji Martin oparł łokcie na biurku, ukrył twarz w dłoniach i ku własnemu przerażeniu zorientował się, że chichocze. Zadzwonił telefon. Martin na oślep sięgnął po słuchawkę, nie zmieniając półleżącej pozycji.

- Kto? - zapytał drżącym głosem. - Kto? St.Cyr… Na linii rozległ się ochrypły ryk. Martin usiadł sztywno wyprostowany, rozpaczliwie ściskając słuchawkę obiema rękami.

- Słuchaj! - krzyknął. - Pozwolisz mi chociaż raz skończyć, co mam do powiedzenia? Wsadzić robota do „Gwiazdki Angeliny” to po prostu…

- Nie słyszę co mówisz - zagrzmiał potężny głos. - Twój pomysł się nie nadaje. Cokolwiek to jest. Przyjdź do Pierwszej Sali Kinowej na przegląd wczorajszych zdjęć. Natychmiast!

- Ale zaczekaj!

St.Cyr prychnął i odłożył słuchawkę. Martin zacisnął ręce na telefonie, jakby go chciał udusić. Ale to na nic się nie zdało. Prawdziwie śmiertelny był tylko uścisk St.Cyra, który trzymał Martina za gardło i zaciskał chwyt już prawie od trzynastu tygodni. A może od trzynastu lat? Spoglądając wstecz, Martin ledwie mógł uwierzyć, że jeszcze tak niedawno był wolnym człowiekiem, dramaturgiem odnoszącym sukcesy na Broadwayu, autorem przebojowej sztuki „Gwiazdka Angeliny”. A potem przyszedł St.Cyr…

Jako snob w głębi duszy, reżyser uwielbiał zarzucać swe sieci na wziętych pisarzy i cieszące się powodzeniem sztuki. Wytwórnia Summit, wrzasnął Martinowi do ucha, będzie dokładnie trzymała się oryginalnej fabuły i da Martinowi do zatwierdzenia ostateczną wersję skryptu pod warunkiem, że podpisze on kontrakt na trzynaście tygodni, żeby pomóc w przygotowaniu filmowego scenariusza. To wydawało się zbyt dobre, żćby było prawdziwe.- i takie też się okazało.

Zgubą Martina stał się po części drobny druk, po części zaś fakt, że w owym czasie Erika Ashby leżała w szpitalu z ciężkim przypadkiem grypy. W prawniczym żargonie znajdowała się ukryta klauzula, która skazywała Martina na pięć lat ciężkich robót w wytwórni Summit, jeśli tamci zrealizują swoją opcję. W przyszłym tygodniu na pewno to zrobią, o ile sprawiedliwość nie zatryumfuje.

- Chyba przydałby mi się kieliszek - powiedział Martin niepewnie. - Albo nawet parę kieliszków. - Zerknął na robota. - Mógłbyś mi podać tę butelkę szkockiej z barku?

- Ale ja tu jestem po to, żeby przeprowadzić eksperyment z zakresu optymalnego przystosowania środowiskowego - sprzeciwił się robot.

Martin zamknął oczy.

- Nalej mi drinka - poprosił. - Proszę. I włóż mi szklankę do ręki, dobrze? Nie żądam wiele. W końcu obaj przecież jesteśmy istotami ludzkimi.

- Nie całkiem - zaprzeczył robot, wkładając wypełnioną po brzegi szklankę w macające na oślep palce Martina. Martin wypił. Potem otworzył oczy i zamrugał, spoglądając na wysoką szklankę do coctaili, którą trzymał w ręku. Robot napełnił ją po brzegi szkocką whisky. Martin przeniósł zaciekawione spojrzenie na swego metalowego towarzysza.

- Musisz sam nieźle ciągnąć - powiedział z namysłem. - Pewnie już się uodporniłeś. Śmiało. Poczęstuj się. Weź resztę butelki.

Robot przytknął końce palców do czoła nad brwiami i przesunął je do góry, jakby unosząc pytająco brwi.

- No dalej, łyknij sobie - nalegał Martin. - A może nie chcesz się ze mną łamać chlebem w tych okolicznościach?

- Jakżebym mógł? - odparł robot. - Jestem robotem - w jego głosie zabrzmiała jakaś tęskna nuta. - Co się dzieje? - zapytał. - Czy to jest smar, czy paliwo?

Martin spojrzał na swoją przepełnioną szklankę.

- Paliwo - odparł zwięźle. - Wysokooktanowe. Ty naprawdę uważasz, żeby nie wypaść z roli, no nie? Dlaczego…

- Och, środek pobudzający - przerwał robot. - Rozumiem. Całkiem jak sfermentowane mleko mamuta.

Martin zakrztusił się.

- Piłeś kiedy sfermentowane mleko mamuta? - zaciekawił się.

- Jakżebym mógł? - zaprzeczył robot. - Ale widziałem, jak to się robi. - Narysował palcem prostą, pionową linię między swymi niewidzialnymi brwiami, dzięki czemu jego oblicze przybrało wyraz zadumy. - Oczywiście mój świat jest doskonale funkcjonalny i funkcjonalnie doskonały, ale nic nie mogę na to poradzić, że uważam temporalizację za fascynu… - Przerwał. - Marnuję czasoprzestrzeń. No tak. Panie Martin, czy zechciałby pan…

- Och, napij się - wtrącił Martin. - Jestem w gościnnym nastroju. Dalej, przyłącz się do mnie i nie każ się prosić. Mam tak mało przyjemności w życiu. A za chwilę i tak muszę wyjść i pozwolić się sterroryzować. Jeśli nie dasz rady zdjąć tej maski, każę przynieść słomkę. Możesz chyba wyjść z roli na jednego łyka, co?

- Chciałbym tego spróbować - wyznał robot w zadumie. - Odkąd tylko spostrzegłem, jaki efekt wywierało na chłopców sfermentowane mleko mamuta, prześladowała mnie ta myśl. Oczywiście dla ludzi to całkiem łatwe. Technicznie sprawa jest dość prosta, teraz rozumiem. Pobudzenie zwiększa tylko częstotliwość mózgowych fal kappa, jak przy doładowaniu napięcia, skoro jednak napięcie elektryczne nie istniało w czasach przed robotami…

- Istniało - zaprzeczył Martin, nalewając sobie następnego drinka. - To znaczy istnieje. Co to jest według ciebie? Mamut? - Pokazał mu lampę na biurku.

Robotowi opadła szczęka.

- To? - powtórzył w głębokim zdumieniu. - Ależ… ależ w takim razie wszystkie słupy telegraficzne, dynama i urządzenia do oświetlenia, które widziałem w tej epoce, są zasilane elektrycznością!

- A myślałeś że co je napędza? - zapytał chłodno Martin.

- Niewolnicy - wyjaśnił robot, oglądając uważnie lampę. Zapalił ją, zamrugał i wykręcił żarówkę. - Napięcie, powiadasz?

- Nie bądź durniem - ostrzegł Martin. - Przestań się zgrywać. Zaraz muszę wyjść. Chcesz tego łyka, czy nie?

- No cóż - powiedział robot. - Nie chciałbym się wydać nietowarzyski. To powinno działać. - Co rzekłszy wetknął palec w oprawkę od żarówki. Nastąpił krótki błysk i trzask. Robot wyciągnął palec.

- F(t) - powiedział i zachwiał się lekko. Potem jego palce uniosły się do twarzy i nakreśliły uśmiech, który w jakiś sposób zdołał wyrazić błogie zdziwienie.

- Fff(t) - powtórzył i ciągnął dość stanowczo: - F(t) integralnie między plus i minus nieskończonością… a-pod-n do e…

Wstrząśnięty i pełen grozy Martin szeroko otworzył oczy. Pozostawało sprawą do dyskusji, jakiego specjalistę należy wezwać, nie ulegało jednak wątpliwości, że przypadek ten wymagał interwencji lekarskiej i to jak najszybciej. Może również interwencji policji. Aktor w kostiumie robota najwyraźniej był kompletnie obłąkany. Martin zawahał się niezdecydowanie, przekonany, że zwariowany gość za chwilę albo padnie trupem, albo rzuci mu się do gardła.

Robot wydał się oblizywać usta, czemu towarzyszyło lekkie szczękanie.

- Ależ to wspaniałe - oznajmił. - Prąd zmienny też.

- T-ty nie umarłeś? - wyjąkał Martin drżącym głosem.

- Ja nawet nie jestem żywy - mruknął robot. - To znaczy nie tak, jak pan to rozumie. Ach… dziękuję za poczęstunek.

Martin wytrzeszczył na niego oczy. W głowie zaczęły mu świtać najdziksze domysły.

- Ale… - wydyszał - ale… ty jesteś robotem?!

- Oczywiście, że jestem robotem - odparł jego gość. - Jakże powoli myślicie wy, z czasów przed robotami. Moje myśli są teraz jak błyskawice. Ukradkiem rzucił pijackie spojrzenie na lampę stojącą na biurku. - F(t)… chciałem powiedzieć, że gdyby pan teraz policzył fale kappa mojego radio-atomowego mózgu, zdziwiłby się pan, jak zwiększyła się częstotliwość. - Urwał i zamyślił się. - F(t) - dodał.

Poruszając się bardzo powoli jak człowiek pod wodą, Martin podniósł szklaneczkę do ust i pociągnął whisky. Potem jeszcze raz zerknął ostrożnie na robota.

- F(t) - powiedział, umilkł, wzdrygnął się i łyknął znowu. To załatwiało sprawę.

- Jestem pijany - oznajmił, dygocząc z ulgi. - To musi być to. Już prawie zacząłem wierzyć…

- Och, nikt z początku nie wierzy, że jestem robotem - uspokoił go robot. - Przekona się pan, że występowałem w filmie i też nie wzbudziłem żadnych podejrzeń. Pojawię się przed Iwanem Wasiliewiczem w pracowni alchemicznej, a on dojdzie do wniosku, że jestem automatem, którym oczywiście jestem. Potem na mojej liście znajduje się Ujgur… pokażę mu się w chacie szamana, a on pomyśli, że jestem diabłem. Kwestia ekologikologii.

- Więc jesteś diabłem? - zapytał Martin, chwytając się jedynego prawdopodobnego wyjaśnienia.

- Nie, nie, nie. Jestem robotem. Niczego pan nie zrozumiał?

- Teraz nie wiem nawet, kim sam jestem - wyznał Martin. - Równie dobrze mogę być faunem, a ty możesz być ludzkim dzieckiem. Chyba whisky mi zaszkodziła.

- Nazywa się pan Nicholas Martin - powiedział cierpliwie robot. - A ja nazywam się ENIAC.

- Eniac?

- ENIAC - poprawił robot, wymawiając duże litery. - ENIAC Gamma Dziewięćdziesiąty Trzeci.

To powiedziawszy zdjął worek przewieszony przez metalowe ramię i zaczął z niego wyciągać zwój za zwojem czegoś, co wyglądało jak czerwona jedwabna wstążka z dziwnym, metalicznym połyskiem. Kiedy wyciągnął już około ćwierć mili, na końcu pojawił się przymocowany do wstążki kryształowy hełm, przypominający kask futbolowy. Po bokach hełmu tkwiły błyszczące, czerwono-zielone kamienie.

- Widzi pan, są dokładnie nad płytami temporalnymi - wyjaśniał robot wskazując kamienie. - Teraz proszę go tylko nałożyć na głowę, w ten sposób…

- O nie, nie zrobię tego - oświadczył Martin, wysuwając głowę spod hełmu z największą szybkością. - Ani ty, mój przyjacielu. O co tu chodzi? Nie podoba mi się wygląd tej zabawki. Zwłaszcza nie podobają mi się te dwa czerwone granaty po bokach. Wyglądają jak oczy.

- To są sztuczne eklogity - uspokoił go robot. - Po prostu mają wysoką stałą dielektryczną. To tylko kwestia przesunięcia normalnych progów neuronowych obwodów pamięci. Jak pan wie, całe myślenie opiera się na pamięci. Siła pańskich skojarzeń - emocjonalne współczynniki pańskiej pamięci - kieruje pańskimi działaniami i decyzjami, a ekologizer po prostu zmienia napięcie elektryczne pańskiego umysłu, przesuwając w ten sposób progi.

- I to wszystko, co on robi? - zapytał Martin podejrzliwie.

- No cóż - powiedział wykrętnie robot - nie miałem zamiaru o tym wspominać, ale skoro pan pyta… ekologizer nakłada również wzorcową matrycę pańskiego typu charakterologicznego. Ale ponieważ jest to przede wszystkim prototyp pańskiego charakteru, umożliwi panu jedynie pełniejsze wykorzystanie pańskich potencjalnych zdolności, dziedzicznych i wyuczonych. Sprawi, że będzie pan reagował na swoje środowisko w sposób, który najlepiej zapewni panu przeżycie.

- Nie, nie zapewni - oznajmił twardo Martin. - Bo nie włożysz mi tej rzeczy na głowę.

Robot naszkicował na swym obliczu grymas przykrego zaskoczenia.

- Och - odezwał się po chwili milczenia. - Chyba jeszcze nic nie wyjaśniłem. To bardzo proste. Czy zechce pan wziąć udział w cennym eksperymencie socjokulturowym dla dobra całej ludzkości?

- Nie - odparł Martin.

- Ależ jeszcze nie wie pan, o co chodzi - jęknął robot żałośnie. Będzie pan jedynym, który odmówił, zanim wszystko dokładnie wyjaśniłem. Nawiasem mówiąc, czy pan mnie dobrze rozumie?

Martin zaśmiał się nieszczerze.

- Jasne - potwierdził.

- To dobrze odetchnął z ulgą robot. - Mogę mieć trochę kłopotów z pamięcią. Musiałem zarejestrować tak wiele języków, zanim mogłem się temporalizować. Sanskryt jest bardzo prosty, ale średniowieczny rosyjski bardzo pogmatwany, a ten dla Ujgura - wcale nie mniej! Celem tego eksperymentu jest stymulowanie najkorzystniejszych, zwiększających przeżywalność powiązań pomiędzy człowiekiem a jego środowiskiem. Dążymy do osiągnięcia błyskawicznej adaptacji i mamy nadzieję to zrealizować poprzez minimalizowanie rozbieżności pomiędzy jednostką a środowiskiem. Innymi słowy właściwa reakcja we właściwym czasie. Zrozumiał pan?

- Oczywiście nie - odparł Martin. - Co za bzdury wygadujesz?

- Istnieje - ciągnął robot ze znużeniem - jedynie ograniczona liczba możliwych do uzyskania matryc charakterologicznych, co zależy po pierwsze od układu genów wewnątrz chromosomów, a po drugie od wpływów środowiskowych - Ponieważ typy środowiska wykazują tendencję do powtarzania się - podobnie jak społeczeństwa - nietrudno jest zbudować wzorzec organizacyjny, posługując się czaso-skalą Kalkedooza. Jak dotąd pan za mną nadąża?

- Aż do tej czaso-skali Kalkedooza tak - zapewnił Martin.

- Zawsze wyrażałem się precyzyjnie - zaznaczył robot nieco zarozumiale, machnąwszy zwojem czerwonej wstążki.

- Trzymaj to z daleka ode mnie - ostrzegł Martin. - Może i jestem pijany, ale nie mam zamiaru pchać głowy pod topór.

- Na pewno pan to zrobi - oświadczył robot stanowczo. - Nikt jeszcze dotąd nie odmówił. I proszę się ze mną nie sprzeczać, bo wytrąci mnie pan z równowagi i będę musiał znowu pociągnąć łyczek prądu. A wtedy trudno powiedzieć, jak bardzo będę wytrącony z równowagi. Moja pamięć sprawia mi dość kłopotów, kiedy się temporalizuję. Podróże w czasie zawsze zwiększają próg opóźnienia reakcji w synapsach, ale problem w tym, że występują także różnice. Dlatego na początku pomyliłem pana z Iwanem. Ale mam go odwiedzić dopiero po spotkaniu z panem -prowadzę ten test chronologicznie, a tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi idzie oczywiście przed tysiąc pięćset siedemdziesiątym.

- Nie idzie - sprzeciwił się Martin, podnosząc szklankę do ust. - Nawet w Hollywood tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi nie jest przed tysiąc pięćset siedemdziesiątym.

- Posługuję się czaso-skąlą Kalkedooza - wyjaśnił robot. - Ale właściwie tylko dla wygody. No więc, życzy pan sobie to idealne zróżnicowanie środowiskowe czy nie? Ponieważ… - Tu ponownie machnął czerwoną wstążką, zajrzał do wnętrza hełmu, zmrużonymi oczami przypatrzył się Martinowi i potrząsnął głową.

- Przykro mi - stwierdził. - Obawiam się, że to nie będzie działać. Pańska głowa jest za mała. Chyba brakuje miejsca na mózg. Ten hełm pasuje na rozmiar osiem i pół, a pańska głowa jest o wiele…

- Ja mam rozmiar głowy osiem i pół - zaprotestował Martin, urażony w swej dumie.

- Nie może być! - zawołał robot przebiegle. - Gdyby tak było, hełm by pasował, ale nie pasuje. Za duży.

- Właśnie że pasuje - upierał się Martin.

- Zawsze ten sam kłopot, jak się dyskutuje z okazami sprzed ery robotów - mruknął robot niby do siebie. - Tępe, uparte, bezrozumne. Nic dziwnego, skoro mają takie małe głowy. No, panie Martin… - Mówił takim tonem, jakby zwracał się do małego, głupiutkiego, upartego dziecka. - Niechże pan zrozumie. Hełm ma rozmiar osiem i pół. Pańska głowa jest niestety o wiele za mała, żeby hełm pasował…

- Niech to szlag! - wrzasnął rozwścieczony Martin, zapominając całkowicie o ostrożności, do czego przyczyniła się z jednej strony whisky, a z drugiej zdenerwowanie. - Właśnie że pasuje! Patrz! - Nie zważając na nic, schwycił hełm i bez namysłu wsadził go sobie na głowę.

- Pasuje doskonale!

- Pomyliłem się - przyznał robot z dziwnym błyskiem w oku, na widok którego Martin, nagle uświadomiwszy sobie własną nierozwagę, zerwał hełm z głowy i rzucił na biurko. ENIAC podniósł go szybko i wsadził z powrotem do worka, pospiesznymi ruchami upychając za nim czerwoną wstążkę. Martin przyglądał się temu zbity z tropu. Wreszcie ENIAC skończył, ściągnął brzegi worka, przerzucił go przez ramię i ruszył do drzwi.

- Do widzenia panu - rzucił. - I dziękuję.

- Za co? - chciał wiedzieć Martin.

- Za pańską współpracę - wyjaśnił robot.

- Nie będę współpracował - oświadczył Martin kategorycznym tonem. - To nie ma sensu. Wszystko jedno, jakie idiotyczne zabiegi sprzedajesz, nie mam zamiaru…

- Och, już pan otrzymał zabieg środowiskowy - powiedział ENIAC gładko. - Wrócę dziś wieczorem, żeby odnowić ładunek. Działa tylko przez dwanaście godzin.

- Co?

ENIAC rozciągnął wskazującymi palcami kąciki ust, szkicując uprzejmy uśmiech. Potem otworzył drzwi, wyszedł i zamknął drzwi za sobą.

Martin wydał słaby, skrzekliwy odgłos, jak zakneblowana i zarzynana świnia.

Coś się działo w jego głowie.

Nicholas Martin poczuł się jak człowiek nagle wepchnięty pod zimny prysznic. Nie, nie zimny - bardzo gorący. A także uperfumowany. Wiatr wpadający przez otwarte okno niósł ze sobą uspokajający zapach benzyny, szałwii, lakieru oraz -dochodzącą z odległej kantyny - woń kanapek z szynką.

- Upiłem się - pomyślał Martin w oszołomieniu. - Upiłem się albo zwariowałem!. - Zerwał się z krzesła i zakręcił się rozpaczliwie; potem spostrzegłszy szparę w drewnianej podłodze spróbował po niej przejść. „Ponieważ jeśli mogę przejść po linii prostej - myślał - nie jestem pijany, tylko zwariowałem…”. Nie była to szczególnie pocieszająca myśl.

Bez trudu przeszedł po rysie. Przeszedł po linii o wiele prostszej niż rysa, która - co teraz zauważył - biegła odrobinę krzywo. W istocie nigdy przedtem nie miał tak znakomitego zmysłu orientacji i poczucia równowagi. Eksperyment ów zaprowadził go przez pokój do ściennego lustra i kiedy Martin wyprostował się, żeby w nie spojrzeć, dręczący go niepokój nagle znikł. Poziomy percepcji zmysłowej wyrównały się i powróciły do normy.

Wszystko się uspokoiło. Wszystko było w porządku.

Martin napotkał w lustrze spojrzenie własnych oczu.

Nic nie było w porządku.

Był trzeźwy jak lód. Whisky, którą wypił, równie dobrze mogła się zamienić w źródlaną wodę. Nachylił się do lustra, usiłując poprzez odbicie własnych oczu zajrzeć do swego umysłu. Gdyż działo się tam coś wyjątkowo dziwnego. W całym jego umyśle maleńkie przesłony wprawione zostały w ruch; jedne zamykały się, pozostawiając tylko niewielką szparkę, przez którą widać było wyglądające na zewnątrz małe, paciorkowate oczka neuronów, inne otwierały się z cichym trzaskiem, odsłaniając zwinne, pająkowate formy jeszcze innych neutronów, zmykające w popłochu..

Przesunięte progi, zmieniony czas reakcji obwodów pamięci, a także podstawowe skojarzenia i współczynniki emocjonalne… hę?

Robot!

Martin gwałtownie odwrócił głowę i spojrzał na zamknięte drzwi gabinetu. Ale nie zrobił nic więcej. Wyraz tępej paniki na jego twarzy stopniowo nieświadomie, bardzo powoli uległ zmianie. Robot… mógł poczekać.

Martin machinalnie podniósł rękę, jakby chcąc poprawić niewidzialny monokl. Za jego plecami zaczął dzwonić telefon. Martin obejrzał się.

Wyniosły uśmiech zaigrał mu na ustach. Wytwornym gestem strzepnąwszy jakiś pyłek z klapy marynarki, podniósł słuchawkę. Nie odezwał się. Zapadła długa cisza. Potem ochrypły głos zawołał :

- Halo, halo, halo! Jesteś tam? Martin!

Martin zachował absolutne milczenie.

- Każesz mi czekać! - ryknął głos. - Mnie, St.Cyrowi! Zbieraj się! Te kopie są… Martin, czy mnie słyszysz?

Martin delikatnie położył słuchawkę na biurku. Odwrócił się znowu do lustra i przyjrzał się sobie krytycznym wzrokiem. Zmarszczył brwi.

- Ponury - mruknął. - Wyjątkowo ponury. Zastanawiam się, po co w ogóle kupiłem ten krawat?

Stłumione mamrotanie w telefonie rozpraszało jego uwagę. Popatrzył przez chwilę na aparat, a potem mocno klasnął w ręce w odległości cala od słuchawki. Na drugim końcu linii rozległ się ostry wrzask bólu

- Bardzo dobrze - mruknął Martin, odwracając się. - Ten robot wyświadczył mi przysługę. Powinienem był wcześniej zauważyć wszystkie możliwości. W końcu supermaszyna, taka jak ENIAC, musi być o wiele mądrzejsza od człowieka, który jest tylko zwykłą maszyną. Właśnie - dodał, wychodząc na korytarz, gdzie znalazł się oko w oko z Toni LaMotta, która aktualnie pracowała dla Summit - Mężczyzna jest maszyną, a kobieta… W tym miejscu obdarzył pannę LaMotta spojrzeniem tak arogancko niedwuznacznym, że całkiem się zmieszała.

- A kobieta - zabawką - zakończył z emfazą Martin i ruszył do Pierwszej Sali Kinowej, gdzie oczekiwało na niego przeznaczenie pod postacią St.Cyra.

Wytwórnia Summit Studios, prześcigając w tym nawet MGM, zawsze zużywała na każdą scenę dziesięć razy więcej taśmy, niż było trzeba. Na początku każdego dnia zdjęciowego ta nieporządna masa celuloidu była przeglądana w prywatnej sali projekcyjnej St.Cyra, małym, lecz luksusowo umeblowanym pomieszczeniu, wyposażonym w rozkładane fotele i inne udogodnienia, chociaż nikt nie dostrzegał ekranu, zanim nie spojrzał w górę. Wtedy widział go na suficie.

Kiedy Martin tam wszedł, natychmiast stało się jasne, że trafił we wrogie środowisko. Zakładając, że był to dawny Nicholas Martin, należałoby powiedzieć, że sala, roztaczająca luksusową atmosferę bogactwa i zadufania, przyjęła go ozięble. Puszysty włos perskiego dywanu uchylił się przed dotykiem jego nieczystych stóp. Fotel, na który wpadł w półmroku, wydał się otrząsać z odrazą. A trzy obecne tam osoby obdarzyły go takim spojrzeniem, jakim się spogląda na wielką małpę, która przez czysty przypadek otrzymała zaproszenie do pałacu Buckingham.

DeeDee Flaming (jej prawdziwe nazwisko było niemożliwe do wymówienia, ponieważ nie zawierało ani jednej samogłoski), spoczywała wyciągnięta w fotelu z prześlicznymi ramionami założonymi za głowę, stopami opartymi wysoko dla wygody i wielkimi, przejrzystymi oczami wlepionymi w ekran, gdzie DeeDee Flaming w technikolorze, jako schwytana w srebrzystą sieć syrena, leniwie płynęła przez morze perłowych mgieł.

Martin wymacał w ciemnościach krzesło. Najdziwniejsze rzeczy działy się w jego umyśle, gdzie maleńkie połączenia przesuwały się i grupowały na nowo, aż wreszcie w najmniejszym stopniu nie czuł się już jak Nicholas Martin. Ale jak kto? Co się właściwie stało?

Przypomniał sobie, jak w wyobraźni zobaczył neurony, których małe, paciorkowate oczka bystro spoglądały w jego własne oczy. Czy naprawdę to widział? Wspomnienie było żywe, ale oczywiście to się nie mogło zdarzyć. Odpowiedź okazała się zupełnie prosta i zatrważająco logiczna. ENIAC Gamma Dziewięćdziesiąty trzeci wyjawił mu, co prawda nie' całkiem jednoznacznie, na czym polegał ów socjokulturowy eksperyment. Martin otrzymał po prostu optymalny wzorzec reakcji swego udanego prototypu - człowieka, który w pełni kontrolował własne środowisko. Ponadto ENIAC podał mu nazwisko tego człowieka, wspominając przy tym niezrozumiale o innych prototypach, jak Iwan (kto?) i bezimienny Ujgur.

Prototypem Martina był oczywiście Disraeli, earl Beaconsfield. Martin świetnie pamiętał George'a Arlissa w tej roli. Dowcipny, wyniosły, ekscentryczny w ubiorze i zachowaniu, wytworny, uprzejmy, opanowany, spostrzegawczy i pełen inwencji…

- Nie, nie, nie! - odezwała się DeeDee z chłodnym zniecierpliwieniem. - Uważaj, Nick. Proszę, weź jakiś inny fotel. Na tym opieram nogi.

- S-s-s-s-s - powiedział Raoul St.Cyr wydymając grube wargi. Strzelił palcami i ogromną dłonią wskazał mały fotelik pod ścianą. - Za mną, Martin. Siadaj, siadaj. Nie zasłaniaj nam. Teraz! Patrz uważnie. Zobacz, co zrobiłem z twojej głupawej sztuki. Coś wielkiego. Przyjrzyj się zwłaszcza, jak zręcznie zakończyłem ten monolog, budując pięć kulminacyjnych scen komicznych. Synchronizacja jest najważniejsza - zakończył. - A teraz - CISZA!

Jak na kogoś urodzonego w małym, nieznanym bałkańskim państewku Miksolidii, Raoul St.Cyr osiągnął w Hollywood bardzo wiele. W 1939 roku St.Cyr zaalarmowany groźbą nadciągającej wojny, wyjechał do Ameryki, zabierając ze sobą kopię własnego filmu pod nie dającym się wymówić, miksolidyjskim tytułem, który z grubsza można by przetłumaczyć jako „Wągry w twarzy żebraka”.

To ustaliło jego reputację artystyczną jako wielkiego reżysera, chociaż w istocie właśnie ubóstwo filmu stanowiło o jego artyzmie, a dzięki temu, że większość aktorów stale była pijana, „Wągry” stały się jednym z najdziwniejszych dokonań w historii kinematografii. Krytycy jednak porównywali „Wągry” do baletu i przesadnie unosili się nad pięknością odtwórczyni głównej roli, obecnie znanej światu pod nazwiskiem DeeDee Flaming.

DeeDee była tak niewiarygodnie piękna, iż zgodnie z regułą „nic za darmo” wszyscy spodziewali się, że będzie równie niewiarygodnie głupia. Nie rozczarowali się. Ścieżki neuronów DeeDee prowadziły donikąd. DeeDee wiedziała, co to są uczucia i pod nie przebierającą w środkach presją St.Cyra potrafiła naśladować niektóre z nich, ale inni reżyserzy dostawali szału, usiłując przebić się przez semantyczną blokadę, za którą chronił się umysł DeeDee, przypominający przejrzystą, nieruchomą, głęboką najwyżej na trzy cale sadzawkę. St.Cyr zwyczajnie na nią wrzeszczał. Jedynie tak proste, pierwotne metody perswazji wydawały się odnosić skutek w przypadku największej gwiazdy i jednocześnie najważniejszej lokaty kapitału wytwórni Summit.

Tak, więc potrząsając batem nad piękną i bezmyślną DeeDee, St.Cyr szybko wywindował się na najwyższe szczyty Hollywood. Miał niewątpliwy talent. Naprawdę potrafił zrobić dobry film. Zrobił to już dwadzieścia razy, za każdym razem obsadzając w głównej roli DeeDee i doprowadzając do coraz większej perfekcji swoje feudalne metody zarządzania własnym zespołem produkcyjnym. Jeśli tylko ktoś się nie zgadzał z St.Cyrem, wystarczyło zagrozić, że reżyser odejdzie do MGM i zabierze ze sobą posłuszną DeeDee, ponieważ nigdy jej nie pozwolił podpisać długoterminowego kontraktu i zatrudniano ją tylko na zasadach przejściowej współpracy. Nawet Tolliver Watt kładł uszy po sobie, kiedy St.Cyr groził, że zabierze DeeDee.

- Niech pan siada, Martin - odezwał się Tolliver Watt. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o ostrych rysach twarzy. Wyglądał jak wychudzony koń, który przymiera głodem, ponieważ jest zbyt dumny, żeby jeść siano. Z chłodną, roztargnioną wyższością skłonił o milimetr siwiejącą głowę i lekki, przelotny grymas bólu przemknął mu przez twarz.

- Proszę whisky z wodą sodową - powiedział. Znikąd pojawiał się biało odziany kelner i bezszelestnie zbliżał się, niosąc tacę. Właśnie w tym momencie Martin poczuł, że ostatnie zapadki w jego umyśle wskoczyły na miejsce. Powodowany impulsem wychylił się i wziął z tacy oszronioną szklankę whisky. Kelner, który nic nie zauważył, przeszedł dalej i podsunął pustą lśniącą tacę Wattowi. Watt i kelner popatrzyli na tacę. Potem ich spojrzenia się spotkały. Nastąpiła chwila ciszy.

- Dziękuję - powiedział Martin, odstawiając szklankę - O wiele za słaba. Proszę mi podać jeszcze jedną. Przestawiam się na nową fazę, co oznacza odmienne optimum - wyjaśnił zaskoczonemu Wattowi, wybrał sobie fotel obok wielkiego człowieka i rozparł się wygodnie. Dziwne, ale zawsze dotąd był skrępowany podczas projekcji. Teraz natomiast czuł się znakomicie. Zupełnie swobodnie. Na luzie.

- Szkocka z wodą sodową dla pana Martina - chłodno zadysponował Watt. - I następną dla mnie.

- Tak, tak, tak, no więc zaczynamy - krzyknął St.Cyr niecierpliwie. Powiedział coś do ręcznego mikrofonu. Natychmiast ekran na suficie zajaśniał krzykliwymi barwami i zaczął wyświetlać szereg dość chaotycznych scen, w których chór syren tańczył na ogonach po uliczkach małej rybackiej wioski na Florydzie.

Trzeba było zobaczyć wytwory St.Cyra, żeby w pełni zrozumieć, jak koszmarny los spotkał Martina. Martinowi wydawało się, że ogląda najobrzydliwsze sceny, jakie kiedykolwiek pokazano w filmie. Świadom był, że Watt i St.Cyr rzucają mu ukradkowe spojrzenia. W ciemności podniósł dwa palce i narysował sobie na twarzy uśmiech podobny do uśmiechu robota. Potem, czując się wspaniale pewny siebie, zapalił papierosa i zachichotał głośno.

- Śmiejesz się? - zapytał natychmiast St.Cyr z wyraźnym niezadowoleniem. - Nie doceniasz wielkiej sztuki? A co ty o tym możesz wiedzieć? Jesteś geniuszem?

- To - powiedział Martin uprzejmym tonem - jest najobrzydliwszym filmem, jaki kiedykolwiek nakręcono.

W nagłej śmiertelnej ciszy, jaka zapadła, Martin eleganckim ruchem strzepnął popiół i dodał:

- Z moją pomocą możesz przynajmniej uniknąć tego, że staniesz się pośmiewiskiem całego kontynentu. Każda klatka tego filmu nadaje się do wyrzucenia. Jutro z samego rana zaczniemy wszystko od początku i…

Watt wtrącił spokojnie:

- Panie Martin, mamy wszelkie kwalifikacje, żeby zrobić film na podstawie „Gwiazdki Angeliny”.

- To jest arcydzieło! - wrzasnął St.Cyr. - A poza tym przyniesie pieniądze!

- Phi, pieniądze! - prychnął wytwornie Martin. Wielkopańskim gestem strzepnął następną porcję popiołu. - Kogo obchodzą pieniądze? Niech się Summit martwi.

Watt wychylił się do przodu i badawczo przyjrzał się Martinowi w półmroku.

- Raoul - odezwał się, spoglądając na St.Cyra. - Rozumiem, że zwykle krótko trzymasz swoich… hm… nowych pisarzy. To mi nie wygląda na…

- Tak, tak, tak, tak! - Wykrzyknął St.Cyr w podnieceniu. - Trzymam krótko, właśnie! Przejściowe delirium, hę! Martin, dobrze się czujesz? Nie jesteś chory?

Martin zaśmiał się ze spokojną pewnością siebie.

- Nic się nie bój - odparł. - Prestiż, który zyskałeś dzięki mnie, wart jest pieniędzy, które na mnie wydałeś. Ja to rozumiem. Oczywiście nasza poufna umowa nie miała być dla Watta tajemnicą.

- Jaka poufna umowa? - wrzasnął ochryple poczerwieniały St.Cyr.

- Nie musimy nic ukrywać przed Wattem, prawda? - ciągnął Martin nie zbity z tropu. - Wynająłeś mnie ze względów prestiżowych i zdobędziesz prestiż, jeśli tylko potrafisz wystarczająco długo trzymać tę swoją wielką gębę na kłódkę. Ja sprawię, że nazwisko St.Cyra stanie się sławne. Naturalnie stracisz trochę wpływów kasowych, ale z nawiązką ci się to opłaca…

- Pjrzqxgl! - ryknął St.Cyr w swym ojczystym języku i wygramolił się z fotela, wymachując mikrofonem w ogromnej, owłosionej łapie.

Martin zwinnie wyciągnął ramię i wyłuskał mikrofon z jego palców.

- Zatrzymajcie film - polecił lakonicznie.

To było bardzo dziwne. Odległa cząstka jego umysłu wiedziała, że normalnie nie ośmieliłby się zachować w ten sposób, ale z drugiej strony był przekonany, że nigdy dotąd, w całym swoim życiu, nie zachowywał się całkiem normalnie. Narastała w nim promienna, oszałamiająca pewność, że wszystko, co zrobił, okaże się właściwe, przynajmniej dopóki trwać będzie dwunastogodzinny efekt zabiegu…

Ekran zamigotał niepewnie i zgasł.

- Włączyć światła - rozkazał Martin niewidocznej osobie po drugiej stronie mikrofonu. Nagle i bezgłośnie pokój zalało światło. A na obliczach Watta i St.Cyra Martin ujrzał jednakowy wyraz zakłopotania.

Rzeczywiście dostarczył im pożywki do rozmyślań. Ale nie tylko. Spróbował sobie wyobrazić, co działo się w umysłach obu mężczyzn, w których dopiero co posiał niewielkie wątpliwości. Z St.Cyrem sprawa była jasna. Miksolidyjczyk zwilżył usta językiem - bez wyraźnej przyczyny -i małymi, nabiegłymi krwią oczkami spojrzał niepewnie na Martina. Najwyraźniej Martin jakimś sposobem zdobył przewagę. Co to może znaczyć? Jakie sekretne grzeszki St.Cyra zdołał odkryć, jakie słabe punkty w kontrakcie, że pozwalał sobie na tak prowokujące zachowanie?

Końska fizjonomia Tollivera Watta zmieniła kolor. Ten człowiek widocznie nie miał żadnych wstydliwych sekretów; ale mimo tego również wydawał się zmieszany. Martin przyjrzał się tej dumnej twarzy, próbując wypatrzyć jakąś ukrytą słabostkę. Watt będzie najtrudniejszym orzechem do zgryzienia. Ale Martin mógł sobie z nim poradzić.

- Ta ostatnia sekwencja podwodna - powiedział teraz, rozwijając temat. - Czysta szmira, sam wiesz. Trzeba będzie to wyrzucić. Cała scena musi być kręcona pod wodą.

- Zamknij się! - huknął donośnie St.Cyr.

- Przecież sam wiesz, że trzeba ją zmienić - ciągnął Martin - bo inaczej nie będzie pasowała do nowego materiału, który dopisałem. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy cały film nie powinien być zrobiony techniką zdjęć podwodnych. Wiesz, możemy użyć techniki dokumentalnej …

- Raoul - odezwał się nagle Watt - co ten człowiek próbuje zrobić?

- Próbuje zerwać swój kontrakt, to oczywiste - odparł St.Cyr, przybierając kolor czerwono-oliwkowy. - To ta zła faza, przez którą przechodzą wszyscy moi pisarze, zanim ich porządnie nie wezmę w garść. W Miksolidii…

- Jesteś pewien, że potrafisz go wziąć w garść? - spytał Watt.

- Teraz to już jest dla mnie kwestia osobista - oświadczył St.Cyr spoglądając na Martina. - Poświęciłem na tego faceta prawie trzynaście tygodni i nie zamierzam tracić cennego czasu na kogoś innego. Mówię ci, że on zwyczajnie próbuje zerwać kontrakt… chce nas podpuścić i tyle.

- Tego pan chce? - zapytał zimno Martina Watt.

- Nie teraz - odparł Martin. - Zmieniłem zdanie. Moja agentka nalega, żebym odszedł z Summit. Prawdę mówiąc ona ma dziwne przeczucie, że i mnie, i wytwórni nie wyjdzie na dobre ten nieudany związek. Ale po raz pierwszy nie jestem pewien, czy się z nią zgadzam. Zacząłem dostrzegać pewne możliwości, nawet w tej papce, którą St.Cyr od lat wpycha publiczności do gardła. Oczywiście nie mogę od razu robić cudów. Publiczność przyzwyczaiła się oczekiwać od Summit samej szmiry, została wręcz na to uwarunkowana. My jednak zaczniemy stopniowo ich redukować, poczynając od tego filmu. Proponuję, żebyśmy spróbowali w zakończeniu pokazać coś, co symbolizuje egzystencjalną beznadziejność, na przykład pełne czterysta stóp widoku morza… nic, tylko potężny, przytłaczający ogrom oceanu - zakończył tonem błogiego samozadowolenia.

Potężny, przytłaczający ogrom St.Cyra podniósł się z fotela i natarł na Martina.

- Precz, precz! - wrzasnął. - Wracaj do swojej celi, ty podstępny robaku! Rozkazuję ci to ja, St.Cyr. Wynoś się, zanim cię rozerwę na strzępy…

Martin przerwał mu pospiesznie. Mówił spokojnym głosem, ale wiedział, że musi działać szybko.

- Widzi pan, panie Watt? - powiedział wyraźnie, napotkawszy nieco zaskoczone spojrzenie Watta. - Nie pozwoli panu nawet trzech słów ze mną zamienić ze strachu, że coś wygadam. Nic dziwnego, że chce się mnie stąd pozbyć… ostatnio stąpa po bardzo cienkim lodzie.

Doprowadzony do ostateczności St.Cyr ociężale ruszył na Martina, ale Watt zastąpił mu drogę. Oczywiście prawdą było, że pisarz przypuszczalnie usiłował zerwać swój kontrakt. Ale kryło się w tym coś więcej. Martin był zbyt swobodny, zbyt pewny siebie. Działo się coś, czego Watt nie rozumiał.

- W porządku, Raoul - oświadczył zdecydowanie. - Uspokój się na chwilę. Powiedziałem uspokój się! Nie chcemy, żeby Nick oskarżył cię o napaść i pobicie, prawda? Czasami ponosi cię twój artystyczny temperament. Uspokój się i posłuchajmy, co Nick ma do powiedzenia.

- Uważaj na niego, Tolliver! - zawołał ostrzegawczo St.Cyr. - Te stworzenia są przebiegłe. Przebiegłe jaK szczury. Nie masz pojęcia…

Martin królewskim gestem podniósł mikrofon. Ignorując reżysera przemówił do mikrofonu rozkazującym tonem:

- Połączcie mnie z kantyną. Poproszę bar. Tak. Chcę zamówić drinka. Coś bardzo specjalnego. Ee… ach… Helena Glinska…

- Halo - odezwał się głos Eriki od drzwi. - Nick, jesteś tu? Mogę wejść?

Dźwięk jej głosu wywołał w ciele Martina rozkoszne drżenie. Martin odwrócił się z mikrofonem w dłoni, żeby ją przywitać. Ale zanim zdołał przemówić, zadowolony z tego urozmaicenia St.Cyr zaczął na nią wrzeszczeć.

- Nie, nie, nie, nie! Wyjdź natychmiast! Wyjdź! Kimkolwiek jesteś - wyjdź!

Erika wyglądała bardzo atrakcyjnie, energicznie i zdecydowanie, stanowczym krokiem weszła do pokoju i rzuciła Martinowi spojrzenie wyrażające cierpliwą rezygnację.

Najwyraźniej spodziewała się, że przyjdzie jej walczyć i za siebie i za niego.

- Jestem tutaj w interesach - oświadczyła chłodno, zwracając się do St.Cyra. - Nie może pan rozdzielać w ten sposób autora z jego agentem. Nick i ja chcemy zamienić parę słów z panem Wattem.

- Ach, moja śliczna, siadaj - zawołał Martin czystym, donośnym głosem. - Witaj! Właśnie zamawiałem drinka. Napijesz się czegoś?

Erika spojrzała na niego z nagłym podejrzeniem.

- Nie, i ty też nie będziesz pił - oznajmiła. - Ile już wypiłeś? Nick, jeśli w takiej chwili jesteś pijany…

- I bez marudzenia - powiedział słodko Martin do mikrofonu. - Chcę to dostać zaraz, słyszycie? Helena Glinska, tak. Może tego nie znasz? Więc słuchaj uważnie. Weź największy kieliszek do koniaku, jaki jest w barze. Jeśli nie macie dużego kieliszka, może być mała waza do ponczu. Napełnij go do połowy zimnym piwem. Gotowe? Dodaj trzy kieliszki creme de menthe…

- Nick, zwariowałeś? - zapytała Erika z niesmakiem.

- Z sześć miarek miodu - kontynuował spokojnie Martin. - Zamieszaj, nie wstrząsaj. Nigdy nie wstrząsaj Heleny Glinskiej. Trzymaj dobrze oziębione i…

- Panno Ashby, jesteśmy bardzo zajęci - wtrącił niecierpliwie St.Cyr, popędzając ją gestem w kierunku drzwi. - Nie teraz. Przepraszam. Pani nam przeszkodziła. Proszę natychmiast wyjść.

- …najlepiej dodaj jeszcze sześć miarek miodu - słychać było głos Martina, mówiący z namysłem do mikrofonu. - A potem przyślij to natychmiast. Rzuć wszystko inne i przynieś to w ciągu sześćdziesięciu sekund. Jeśli ci się uda, masz u mnie premię. Dobra. Czekam.

Niedbale rzucił mikrofon St.Cyrowi.

Tymczasem Erika dopadła Tollivera Watta.

- Właśnie rozmawiałam z Glorią Eden - oznajmiła - i ona chce podpisać z Summit umowę na jeden film, jeżeli ja się zgodzę. A ja się nie zgodzę, dopóki nie zwolni pan z kontraktu Nicka Martina, ot co.

Watt okazał przyjemne zdziwienie:

- No cóż, moglibyśmy popracować nad tym razem - powiedział natychmiast, ponieważ był wielbicielem Glorii Eden i od dawna pragnął zaangażować ją do głównej roli w remake'u „Targowiska próżności”. - Czemu nie przyprowadziła jej pani ze sobą? Moglibyśmy…

- Nonsens! - krzyknął St.Cyr. - Nie rozmawiaj jeszcze na ten temat, Tolliver.

- Ona jest w „Lagunie” - wyjaśniła Erika. - Cicho bądź, St.Cyr! Nie chcę…

Przerwało jej pukanie do drzwi. Martin pospieszył otworzyć i zgodnie ze swoimi oczekiwaniami ujrzał kelnera z tacą.

- Szybka robota - stwierdził z zadowoleniem, odbierając od kelnera ogromny, spotniały z zimna, obłożony lodem kielich. - Wspaniałe, prawda?

Grzmiący wrzask St.Cyra za jego plecami zagłuszył odpowiedź. Kelner otrzymał od Martina banknot i wycofał się z taką miną, jakby go zemdliło.

- Nie, nie, nie, nie! - ryczał St.Cyr. - Tolliver, nie możemy dostać Glorii i jednocześnie zatrzymać tego pisarza! Nie dlatego, że jest dobry, ale ja już poświęciłem trzynaście tygodni, żeby go wytresować metodą St.Cyra. Zostaw to mnie. W Miksolidii radzimy sobie…

Prześliczne usta Eriki otwierały się i zamykały, ale jej głosu nie słychać było w ogłuszającym ryku. St.Cyr mógł tak wrzeszczeć bez końca, o czym wiedziano w Hollywood. Martin westchnął, podniósł pełny po brzegi kielich, powąchał delikatnie jego zawartość i zaczął się cofać do swego fotela. Kiedy dotknął go stopą, zawahał się, balansował przez chwilę z cudowną gracją i savoir-faire, po czym niezwykle zręcznie opróżnił kielich wylewając Helenę Glinską - piwo, miód, creme de menthe, lód i wszystko - na szeroką pierś St.Cyra.

Od wrzasku St.Cyra pękł mikrofon.

Martin starannie dobrał składniki swego wynalazku. Mdląca mikstura dzięki kombinacji wymienionych elementów była wyjątkowo mokra, zimna, lepka i ostro woniejąca.

Przerftoczony St.Cyr dygotał gwałtownie, gdyż lodowata ciecz zalewała mu nogi. Wyszarpnął z kieszeni chusteczkę do nosa i usiłował się wytrzeć. Na próżno. Chusteczka po prostu przylepiła mu się do spodni - efekt dwunastu miarek miodu. Śmierdział peppermintem.

- Proponuję, żebyśmy się przenieśli do kantyny - rzucił Martin z niesmakiem. - W jakimś odosobnionym boksie możemy kontynuować naszą dyskusję z dala od tego -dość natarczywego zapachu mięty.

- W Miksolidii - zasapał St.Cyr odwracając się do Martina, przy czym zachlupotało mu w butach - w Miksolidii rzucamy psom na pożarcie… gotujemy w oleju…

- A na drugi raz - przerwał mu Martin - nie trącaj mnie w łokieć, kiedy trzymam Helenę Glinską. To stanowczo zbyt irytujące.

St.Cyr wziął potężny oddech, wyprostował się na całą wysokość - i zrezygnował. W tym momencie St.Cyr wyglądał jak Gliniarz Keystone po scenie pościgu i wiedział o tym. Nawet gdyby zabił teraz Martina, zabrakłoby w tym elementu klasycznej tragedii. Znalazłby się na straconej pozycji, niczym Hamlet mordujący swego wuja ciastkami z kremem.

- Nie róbcie nic, zanim nie wrócę! - rozkazał i obdarzywszy Martina pożegnalnym spojrzeniem wybiegł z sali, zostawiając na podłodze mokre ślady.

Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Przez chwilę panowała cisza, słychać było jedynie stłumioną muzykę dobiegającą z ekranu na suficie, który DeeDee kazała znów włączyć, żeby dalej podziwiać własną prześliczną postać, migoczącą niewyraźnie wśród pastelowych fal i śpiewającą w duecie z Danem Daileyem piosenkę o syrenach, marynarzach i swej ojczyźnie, dalekiej Atlantydzie.

- A teraz - przemówił Martin ze spokojnym autorytetem, zwracając się do Watta, który przypatrywał mu się pełen niedowierzania - chcę zamienić z panem parę słów.

- Nie mogę rozmawiać o pańskim kontrakcie, dopóki Raoul nie wróci - powiedział szybko Watt.

- Nonsens - oświadczył Martin twardym głosem. - Dlaczego St.Cyr ma panu dyktować decyzję? Bez pana nie potrafiłby zrobić kasowego filmu, nawet gdyby musiał. Nie, cicho bądź, Eriko. Sam sobie poradzę, moja śliczna.

Watt wstał.

- Przykro mi, ale nie mogę o tym rozmawiać - powtórzył. - Filmy St.Cyra dają pieniądze, a pan jest niedoświad…

- Dlatego właśnie widzę jasno prawdziwą sytuację - oznajmił Martin. - Kłopot z panem polega na tym, że przeprowadza pan podział pomiędzy geniuszem artystycznym a geniuszem finansowym. Dla pana to zwykła rutyna, kiedy pan kształtuje i urabia podatną materię ludzkich umysłów, aby stworzyć Idealną Publiczność. Jest pan socjologicznym geniuszem, panie Tolliver Watt! Prawdziwy artysta panuje nad swoim środowiskiem, pan zaś stopniowo, umiejętnie, po mistrzowsku kształtuje tę wielką masę żywej, oddychającej ludzkości tworząc z niej doskonałą publiczność…

- Przepraszam - przerwał mu Watt, ale niezbyt stanowczym tonem - naprawdę nie mam czasu… hm…

- Pański geniusz już dostatecznie długo pozostawał .zapomniany - powiedział pospiesznie Martin pozwalając, by w jego miodowym głosie zadźwięczał podziw. - Twierdzi pan, że St.Cyr panu dorównuje. Przyznaje mu pan prawo do własnych zasług. Ale w głębi duszy musi pan wiedzieć, że połowa zasług za jego filmy należy się panu. Czyż Fidiasz nie był komercjalny? A Michał Anioł? Komercjalizm jest po prostu etykietką dla funkcjonalizmu, a wszyscy wielcy artyści tworzą sztukę funkcjonalną. Mniej ważne fragmenty arcydzieł Rubensa malowali jego uczniowie, czyż nie? Ale to Rubensowi przyznaje się zasługę, nie jego pomocnikom. Teorię sprawdza się w praktyce, to oczywiste. Dlaczego? - Tu Martin przerwał i otaksował przebiegłym wzrokiem swego słuchacza.

- Dlaczego? - zaciekawił się Watt.

- Proszę usiąść - rozkazał Martin. - Powiem panu, dlaczego. Filmy St.Cyra przynoszą pieniądze, ale pan odpowiada za ich ostateczną, idealną formę, ponieważ odciska pan swoje piętno na wszystkim, co łączy się z Summit Studios…

Watt powoli osuwał się na krzesło. Hipnotyczne potoki krasomówstwa Disraeliego przemocą wdzierały mu się do uszu. Ponieważ Martin złapał go na haczyk. Za pierwszym podejściem nieomylnie trafił w słaby punkt Watta - dręczące go uczucie, że w tym pozującym na artyzm świecie zarabianie pieniędzy jest zajęciem ze wszech miar godnym pogardy. W swoim czasie Disraeli radził sobie z trudniejszymi problemami. Obalał parlamenty.

Watt zawahał się, stracił równowagę - i upadł. Wszystko razem zabrało około dziesięciu minut. Pod koniec Watt, oszołomiony elokwencją Martina sławiącego jego ekonomiczne uzdolnienia, doszedł do wniosku, że chociaż St.Cyr jest być może artystycznym geniuszem, to jednak nie ma prawa wtrącać się w plany geniusza od ekonomii. Nikt nie musiał pouczać Watta, kiedy chodziło o interesy.

- Pan ma szerokie spojrzenie, dzięki czemu uwzględnia pan wszystkie możliwości i z nieomylną jasnością wybiera właściwą drogę - ciągnął gładko Martin. - Bardzo dobrze. Pan chce mieć Glorię Eden. Pan czuje - nieprawdaż? - że ze mnie nie będzie pożytku. Tylko geniusz a potrafi błyskawicznie zmienić taktykę… Kiedy będzie gotowe moje zwolnienie z kontraktu?

- Co? - Watt spojrzał na niego nieprzytomnie. - Och. Oczywiście. Hmm. Zwolnienie z kontraktu. No cóż…

- St.Cyr będzie czepiał się uparcie błędów przeszłości, dopóki Summit się nie rozleci - tłumaczył Martin. - Tylko taki geniusz, jak Tolliver Watt, kuje żelazo, póki gorące, skoro dostrzega szansę zamiany niepowodzenia na sukces, czyli Martina na Glorię Eden.

- Hmm - powtórzył Watt. - A więc dobrze. - Jego długa twarz przybrała przebiegły wyraz. - Dobrze, dostanie pan swoje zwolnienie… kiedy podpiszę kontrakt z Glorią Eden.

- Tutaj dotknął pan sedna problemu - przyznał Martin po króciutkiej przerwie, podczas której runęły jego nadzieje. - Panna Eden jest wciąż niezdecydowana. Jeśli zostawi pan transakcję w rękach kogoś takiego jak St.Cyr, to on na pewno zawali sprawę. Eriko, masz tu swój samochód? Jak szybko możesz zawieźć pana Watta do „Laguny”? On jest jedynym człowiekiem, który może sobie poradzić z tą sytuacją.

- Jaką sytua… och, tak. Oczywiście, Nick. Możemy jechać zaraz.

- Ale… - zaczął Watt.

Resztę zagłuszały potoczyste frazy krasomówstwa Disraeliego, od których drżały ściany. Złotousty mówca wygrywał arpedżia na strunach logiki.

- Rozumiem - wymamrotał ogłupiały Watt pozwalając się poprowadzić do drzwi. - Tak, tak, oczywiście. No więc… powiedzmy, że wpadnie pan do mnie dziś wieczorem, Martin. Jak już dostanę podpis panny Eden, każę przygotować pańskie zwolnienie. Funkcjonalny geniusz… hmm. - Jego głos przeszedł w niewyraźne pomrukiwanie. Watt cicho wysunął się z pokoju.

Martin położył dłoń na ramieniu Eriki, która chciała iść za nim.

- Zaczekaj chwilę - powiedział. - Trzymaj go z dala od wytwórni, dopóki nie dostaniemy zwolnienia. St.Cyr nadal może w każdej chwili mnie zakrzyczeć. Ale Watt połknął haczyk. My…

- Njck - przerwała Erika zaglądając mu badawczo w twarz - co się stało?

- Powiem ci wieczorem - przyrzekł pospiesznie Martin, słysząc odległy ryk, który mógł być głosem nadchodzącego St.Cyra. - Kiedy znajdę chwilę czasu, będę zmiatał pył sprzed twoich stóp. Czy wiesz, ze przez całe życie ubóstwiałem cię z daleka? Ale teraz zabierz stąd Watta. Pospiesz się!

Erika rzuciła mu głęboko zdumione spojrzenie, kiedy ją wypychał na korytarz. Martin pomyślał, że w tym zdumieniu kryło się sporo zadowolenia.

- Gdzie jest Tolliver? - Martin aż zamrugał, słysząc donośny, rozwścieczony ryk St.Cyra. Reżyser był wyraźnie zdenerwowany, ponieważ dopiero w rekwizytorni znalazła się para spodni dostatecznie duża, żeby na niego pasowała. Odebrał to jako osobistą zniewagę. - Coście zrobili z Tolliverem? - wrzasnął.

- Głośniej, proszę - powiedział bezczelnie Martin.. - Nic nie słyszę.

- DeeDee - zawołał St.Cyr odwracając się do prześlicznej aktorki, która ani na chwilę nie oderwała zachwyconych oczu od DeeDee pływającej w technikolorze po suficie. - Gdzie jest Tolliver?

Martin zmieszał się. Całkiem zapomniał o. DeeDee.

- Nie wiesz, prawda, DeeDee? - powiedział szybko.

- Zamknij się - warknął St.Cyr. - Odpowiadaj, ty… - dodał jakieś zgrzytliwe, wielozgłoskowe słowo po miksolidyjsku, co odniosło pożądany efekt. DeeDee zmarszczyła swe nieskazitelne brwi.

- Tolliver chyba wyszedł. Wszystko mi się pomieszało z tym filmem. Poszedł do domu, żeby się spotkać z Martinem, prawda?

- Widzisz? - wtrącił Martin z ulgą. - Nie ma sensu oczekiwać od DeeDee, że…

- Ale Martin jest tutaj! - krzyknął St.Cyr. - Myśl, myśl!

- Czy na filmie było zwolnienie z kontraktu? - zapytała niejasno DeeDee.

- Zwolnienie z kontraktu? - ryknął St.Cyr. - Co to znaczy? Nigdy na to nie pozwolę, nigdy, nigdy, nigdy! DeeDee, odpowiedz mi… dokąd poszedł Watt?

- Poszedł gdzieś z tą agentką - odparła DeeDee - może to też było na filmie?

- Ale dokąd, dokąd, dokąd?

- Odeszli do Atlantydy - oznajmiła DeeDee z pewnym triumfem.

- Nie! - wrzasnął St.Cyr. - To było na filmie! Syrena pochodzi z Atlantydy, nie Watt!

- Tolliver nie mówił, że pochodzi z Atlantydy - upierała się niewzruszona DeeDee. - Mówił, że odchodzi do Atlantydy. Potem miał się spotkać z Nickiem Martinem dziś wieczorem u siebie w domu i dać mu zwolnienie z kontraktu.

- Kiedy? - zapytał gwałtownie St.Cyr. - Pomyśl, DeeDee! o której godzinie…

- DeeDee - odezwał się Martin z łagodnym naleganiem, postępując krok do przodu - nie możesz sobie niczego przypomnieć, prawda? - Ale DeeDee była za bardzo opóźniona w rozwoju, żeby zareagować nawet na wzorzec Disraeliego. Po prostu uśmiechnęła się do niego bezmyślnie.

- Zejdź mi z drogi, ty pismaku! - ryknął St.Cyr, nacierając na Martina. - Nie dostaniesz zwolnienia z kontraktu! Zapłacisz za marnowanie czasu St.Cyra! Tego ci nie daruję! Załatwię cię, jak załatwiłem Eda Cassidy.

Martin wyprostował się i zmiażdżył St.Cyra wyniosłym uśmiechem. Jego dłoń bawiła się nieistniejącym monoklem. Potoczyste frazesy cisnęły mu się na usta. Pozostało tylko zahipnotyzować St.Cyra, jak wcześniej zahipnotyzował . Watta. Zaczerpnął głęboko tchu, aby dać upust swej elokwencji…

Zaś St.Cyr, również zbyt prymitywny, żeby ulec czarowi wykwintnych manier, wymierzył Martinowi cios w szczękę.

Coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć w angielskim parlamencie.

Kiedy tego wieczoru robot wkroczył do gabinetu Martina, podszedł prosto do biurka, wykręcił żarówkę z lampy, nacisnął przełącznik i wetknął palec w oprawkę. Nastąpił błysk i trzask. ENIAC wyjął palec i mocno potrząsnął swą metalową głową.

- Tego mi było trzeba - westchnął. - Cały dzień byłem na nogach, według czaso-skali Kalkedooza. Paleolit, neolit, technolit - nie wiem nawet, w jakich czasach teraz jestem. No i jak tam pańskie przystosowanie środowiskowe?

Martin z namysłem potarł podbródek.

- Źle - oznajmił. - Powiedz mi, czy Disraeli jako premier miał kiedyś do czynienia z krajem zwanym Miksolidia?

- Nie mam pojęcia - odparł robot. - A dlaczego pan pyta?

- Ponieważ moje środowisko napadło na mnie i rąbnęło mnie w szczękę - wyjaśnił zwięźle Martin.

- Wobec tego pan je sprowokował - stwierdził ENIAC - podczas kryzysu, czyli w sytuacji zagrożenia, zawsze na pierwszy plan wysuwają się dominujące cechy danego osobnika, a dominującą cechą Disraeliego była odwaga. Pod wpływem zagrożenia jego odwaga zamieniała się w zuchwałość. Ale on był dostatecznie inteligentny, żeby pokierować swoim środowiskiem, toteż jego zuchwałość wywoływała agresję tylko na poziomie semantycznym. Miksolidia, co? Słabo sobie przypominam ten kraj, przed miliardami lat, kiedy zamieszkiwały go ogromne białe małpy. Czy też… och, już wiem. To otorbiony przeżytek średniowiecza, prawda?

Martin przytaknął.

- Tak samo, jak ta wytwórnia filmowa - ciągnął robot. - Pański problem polega na tym, że trafił pan na osobę, która jest lepiej przystosowana środowiskowo od pana. W tym rzecz. Środowisko filmowe zaledwie wyłania się z mroków średniowiecza, więc łatwo może się cofnąć w tę epokę pod naciskiem jej optymalnego przedstawiciela. Takie typy ponoszą winę za nadejście Wieków Ciemnoty. Cóż, lepiej niech pan zmieni środowisko na erę neotechnologiczną, gdzie wzorzec Disraeliego będzie mógł panu zapewnić przeżycie. W pańskich czasach jedynie w niewielu archaicznych, zamkniętych mikrospołecznościach, jak ta wytwórnia, panują stosunki feudalne, więc niech pan stąd odejdzie. Feudała może pokonać inny feudał.

- Ale ja nie mogę stąd odejść, jeśli mnie nie zwolnią z kontraktu - poskarżył się Martin.- Miałem otrzymać zwolnienie dziś wieczorem, ale St.Cyr to wyniuchał i spróbuje podstawić mi nogę, nawet jeśli w tym celu będzie musiał znowu mnie znokautować. Mam teraz iść do domu Watta, ale St.Cyr już tam jest…

- Oszczędźmy sobie nieistotnych szczegółów - przerwał robot unosząc dłoń. - Co do St.Cyra, to o ile jest on typem średniowiecznym, ugnie się tylko przed silniejszymi przedstawicielem własnego gatunku, to jasne.

- Jak poradziłby z tym sobie Disraeli? - zainteresowała się Martin.

- Po pierwsze Disraeli nie wpakowałby się w taką sytuację - odparł robot, co niewiele dało Martinowi. -- Ekologizer zapewnia panu idealny dyferencjał ekologiczny, ale tylko dla pańskiego typu, ponieważ w przeciwnym wypadku nie byłoby to pańskie optimum. Disraeli nie odniósłby żadnych sukcesów w Rosji za czasów Iwana.

- Czy mógłbyś to sprecyzować? - zapytał Martin z namysłem.

- Oczywiście - zapewnił robot szybko. - Wszystko zależy od progowej szybkości reakcji obwodów pamięci w mózgu, zakładając, że podstawowe układy chromosomów są identyczne. Stopień pobudzenia neuronów zmienia się odwrotnie proporcjonalnie do ilościowego współczynnika pamięci. Jedynie właściwe przeżycia i doświadczenia mogłyby wyposażyć pana we wspomnienia Disraeliego, niemniej jednak pańskie progi reakcji zostały zmienione tak, że percepcja i współczynniki emocjonalne zbliżyły się do poziomu Disraeliego.

- Och - mruknął Martin. - Ale jak ty byś się obronił przed, dajmy na to, średniowiecznym parowozem?

- Wsadziłbym swój przenośny mózg do większego parowozu - poinformował go ENIAC.

Martin popadł w zadumę. Jego ręka uniosła się, poprawiając niewidzialny monokl. Nagle twarz rozjaśniła mu się pod wpływem pewnego spostrzeżenia.

- Wspomniałeś o Rosji za czasów Iwana - zagadnął. - Który to będzie Iwan? Czy nie przypadkiem…?

- Iwan Czwarty. On również był bardzo dobrze przystosowany do swego środowiska. No, ale dość gadania.

Rzecz jasna, w pańskim przypadku eksperyment zakończył się fiaskiem, ale naszym celem jest ustalanie przeciętnej, więc gdyby zechciał pan nałożyć ekologizer na…

- To był Iwan Groźny, prawda? - przerwał Martin. - Słuchaj, mógłbyś przenieść na mój umysł matrycę charakteru Iwana Groźnego?

- To panu ani trochę nie pomoże - sprzeciwił się robot. - Poza tym cel eksperymentu jest inny. A teraz…

- Jedną chwileczkę. Disraeli nie może zniżyć się do poziomu średniowiecznego typa w rodzaju St.Cyra i tam go pokonać, ale gdyby miał reakcje progowe Iwana Groźnego, założę się, że potrafiłbym wymyśleć bluff, na który każdy da się nabrać. Nawet jeśli St.Cyr jest większy ode mnie, to przecież ma jakąś warstewkę cywilizacji… zaraz, zaraz. On to wykorzystuje. Zawsze miał do czynienia z ludźmi, którzy są zbyt cywilizowani, żeby użyć jego metod. Cała rzecz w tym, żeby zdemaskować jego grę. A Iwan jest do tego właściwym człowiekiem.

- Nic pan nie rozumie.

- Przecież cała Rosja trzęsła się ze strachu na sam dźwięk imienia Iwana.

- Tak, Rosja…

- No więc doskonale - oświadczył Martin z triumfem. - Nałożysz na mój umysł matrycę charakterologiczną Iwana Groźnego, a wtedy rozprawię się z St.Cyrem na sposób Iwana. Disraeli był po prostu zbyt cywilizowany. Liczy się nie tylko wzrost, ważniejszy jest charakter. Ja nie wyglądam jak Disraeli, ale ludzie reagują tak, jakbym był wierną kopią George'a Arlissa. Duży facet zawsze może sprać małego. Ale St.Cyr nigdy nie miał za przeciwnika naprawdę nieucywilizowanego małego faceta - takiego, który z radością wyrwałby wrogowi serce z piersi gołymi rękami. - Martin energicznie skinął głową. - St.Cyr spuści z tonu, dobrze wiem. Trzeba tylko kogoś takiego jak Iwan, żeby go do tego zmusić.

- Jeśli pan sobie wyobraża, że nałożę na pański mózg matrycę Iwana, to się pan myli - oświadczył robot.

- Nie dasz się namówić?

- Jestem robotem - przypomniał ENIAC - przystosowanym semantycznie. Oczywiście, że nie potrafiłby pan mnie namówić.

Może ja nie, zastanowił się Martin, ale Disraeli… hmm. „Mężczyzna jest maszyną”. Cóż, Disraeli był jedynym człowiekiem na świecie idealnie nadającym się do rządzenia robotami. Dla niego ludzie byli maszynami… a czymże innym był ENIAC?

- Przedyskutujmy to - zaproponował Martin, niedbałym ruchem przesuwając lampę bliżej robota. A potem giętki język, który obalał imperia, wziął się do dzieła…

- Wcale to się panu nie spodoba - mówił oszołomiony robot w jakiś czas później - Iwan się nie nadaje do… och, całkiem mi pan zamieszał w głowie. Będzie pan musiał podpisać… - Zaczął wyciągać z worka hełm i ćwierć mili czerwonej wstążki.

- Żeby ślicznie przewiązać moje szare komórki - wygłosił Martin pijany własną elokwencją. - Włóż mi to na głowę. W porządku. Iwan Groźny, pamiętaj. Załatwię tę miksolidyjską kanalię, St.Cyra.

- Dyferencjał zależy tyle samo od środowiska, co od dziedziczności - burknął robot wciskając hełm na głowę Martina. - Choć naturalnie Iwan nie żyłby w środowisku caratu, gdyby nie jego szczególne dziedzictwo, co wiąże się z osobą Heleny Glinskiej… już! - Zdjął hełm.

- Ale nic się nie dzieje - zaprotestował Martin. - Nie czuję żadnej różnicy.

- To musi chwilę potrwać. Proszę pamiętać, że w przeciwieństwie do Disraeliego, nie jest to pański podstawowy wzorzec charakterologiczny. Życzę dobrej zabawy, póki się da. Wkrótce odczuje pan efekt Iwana. - Zarzucił worek na ramię i niepewnym krokiem ruszył do drzwi.

- Zaczekaj - powiedział Martin niespokojnie. - Czy jesteś pewien…

- Niech pan będzie cicho. Zapomniałem o czymś… o jakichś formalnościach… już wszystko mi się pomieszało. No nic, pomyślę o tym później albo wcześniej, zależy od okoliczności. Do zobaczenia za dwanaście godzin… mam nadzieję.

Robot wyszedł. Martin na próbę potrząsnął głową. Potem wstał i wyjrzał za drzwi. Ale nigdzie nie było śladu robota - z wyjątkiem rozpływającego się obłoczka kurzu na środku korytarza.

Coś się działo w głowie Martina…

Za jego plecami zadzwonił telefon.

Martin usłyszał własny krzyk, w którym dźwięczało czyste przerażenie. Z nagłą, absolutną, straszliwą pewnością wiedział, kto dzwoni.

Mordercy!

- Tak, panie Martin - mówił w słuchawce głos kamerdynera Tollivera Watta. - Panna Ashby jest tutaj. W tej chwili jest z nią pan Watt i pan St.Cyr, ale przekażę jej pańską wiadomość. Coś pana zatrzymało, a ona ma do pana zatelefonować… dokąd?

- Schowek na szczotki na drugim piętrze Skrzydła Pisarzy - wyjaśnił Martin drżącym głosem. - To jedyny schowek w pobliżu telefonu. Telefon ma dostatecznie długi sznur, żebym mógł go zabrać ze sobą. Ale wcale nie mam pewności, że jestem tu bezpieczny. Nie podoba mi się ta szczotka z lewej strony.

- Sir?

- Czy na pewno jesteś kamerdynerem Tollivera Watta? - zapytał Martin nerwowo.

- Z całą pewnością, panie… ee… Martin.

- Ja jestem panem Martinem! - krzyknął Martin z rozpaczliwą siłą przerażenia. - Mocą wszelkich praw ludzkich i boskich jestem panem Martinem i pozostanę panem Martinem, na przekór wysiłkom wszystkich zbuntowanych psów, pragnących wyzuć mnie z mego dziedzictwa!

- Tak, sir. Powiedział pan schowek na szczotki, sir?

- Schowek na szczotki. Natychmiast. Ale przysięgnij, że nie powiesz nikomu, nawet na mękach. Ja cię obronię.

- Doskonale, sir. Czy to wszystko?

- Tak. Powiedz pannie Ashby, żeby się pospieszyła. Teraz rozłącz się. Linia może być na podsłuchu. Mam wrogów.

Rozległ się cichy trzask. Martin również odłożył słuchawkę i ukradkiem rozejrzał się po schowku na szczotki. Mówił sobie, że to śmieszne. Nie było się czego bać. Co prawda ściany niewielkiego schowka zaciskały się wokół niego niepokojąco, a sufit opuszczał się coraz niżej…

Ogarnięty paniką Martin wygramolił się ze schowka, zaczerpnął głęboko powietrza i wyprostował ramiona.

- N-nie ma się czego bać - wyjąkał. - Kto się boi?

Pogwizdując ruszył korytarzem w stronę klatki schodowej, lecz w połowie drogi owładnęła nim agorafobia i jego opanowanie prysło.

Schronił się we własnym gabinecie i w ciemnościach oblewał się potem, dopóki nie zebrał dość odwagi, żeby zapalić lampę.

„Encyclopaedia Britannica” w oszklonej biblioteczce przyciągnęła jego wzrok. Pospiesznie, nie robiąc najlżejszego hałasu, Martin wyjął tom „ITALIA” do „LORD” i otworzył go na biurku. Coś najwyraźniej było bardzo, ale to bardzo nie w porządku. Robot mówił, że Martinowi nie będzie się podobało przebywanie w skórze Iwana Groźnego, rzecz warta zastanowienia. Ale czy Martin naprawdę otrzymał matrycę charakteru Iwana? Może przez pomyłkę dostał matrycę kogoś innego - jakiegoś notorycznego tchórza? A może Szalony Car Rosji w rzeczywistości nazywał się Iwan Bojaźliwy? Martin nerwowo przerzucał szeleszczące stronice. Iwan, Iwan… jest.

Syn Heleny Glinskiej… poślubił Anastazję Zakharinę-Koszkinę… życie prywatne wyjątkowo odrażające… zdumiewająca pamięć, niewyczerpana energia, ataki nieopanowanej furii… wielkie wrodzone zdolności, przewidujący polityk, wyprzedził koncepcje Piotra Wielkiego… Martin potrząsnął głową.

Potem wstrzymał oddech przy następnej linijce. Iwan żył w atmosferze nieustającej podejrzliwości, wyobrażając sobie, że każdy jest jego wrogiem.

- Dokładnie tak samo jak ja - mruknął Martin. - Ale…ale w Iwanie było coś więcej, nie tylko tchórzostwo. Nie rozumiem.

„Dyferencjał - powiedział robot - zależy tyle samo od środowiska, co od dziedziczności. Choć naturalnie Iwan nie żyłby w środowisku caratu, gdyby nie jego szczególne dziedzictwo.”

Martin gwałtownie wciągnął powietrze. Środowisko stwarza różnice. Niewątpliwie Iwan IV był okropnym tchórzem, ale dziedzictwo plus środowisko wyposażyło go w potężną broń, dzięki której jego tchórzostwo pozostało cechą ukrytą.

Iwan Groźny był carem całej Rosji. Daj tchórzowi broń, a wówczas, chociaż nadal pozostanie tchórzem, zacznie się zachowywać zupełnie inaczej. Stanie się złośliwym, popędliwym tyranem. Oczywiście to dlatego Iwan odniósł ekologiczny sukces - we własnym wyspecjalizowanym środowisku. Nigdy nie znalazł się w sytuacji zagrożenia, która wydobyłaby na pierwszy plan dominującą cechę jego charakteru. Podobnie jak Disraeli kontrolował własne środowisko, dzięki czemu mógł praktycznie wyeliminować wszelkie zagrożenia. Martin zzieleniał.

Potem przypomniał sobie o Erice. Czy mógłby nakłonić Erikę, żeby zajęła czymś St.Cyra, podczas gdy on odbierałby od Watta swoje zwolnienie? Tak długo, jak będzie unikał krytycznych sytuacji, zdoła opanować roztrzęsione nerwy, ale… mordercy są wszędzie!

W tej chwili Erika była już w drodze do studia. Martin przełknął ślinę.

Spotka się z nią poza terenem wytwórni. Schowek na szczotki nie był bezpiecznym miejscem. Mogli go tam zamknąć jak szczura w pułapce…

- Nonsens - powiedział sobie Martin z drżącą stanowczością. - To nie ja. Muszę po prostu w-wziąć się w g-garść. No, trzymaj się. Głowa do góry. Tojours l'audace!

Jednakże schodząc po schodach zachowywał się bardzo cicho i ostrożnie. W końcu nigdy nic nie wiadomo. A kiedy wszyscy sprzysięgli się przeciwko tobie…

Drżąea ze strachu matryca Iwana Groźnego skradała się do bramy wytwórni.

Taksówka jechała szybko w stronę Bel-Air.

- Ale coś ty tam robił na drzewie? - dopytywała się Erika.

Martin zadygotał gwałtownie.

- Wilkołak - wykrztusił szczękając zębami. - Wampir, ghul i…mówię ci, widziałem ich. Stałem w bramie wytwórni, a oni wszyscy rzucili się na mnie.

- Ależ oni właśnie wracali z obiadu - tłumaczyła Erika. - Wiesz, że Summit kręci nocne sceny do „Abbot i Costello Meet Everybody”. Karloff nie skrzywdziłby muchy.

- Sam to sobie mówiłem - przyznał się Martin głucho - ale ze strachu i poczucia winy straciłem głowę. Widzisz, jestem odrażającym potworem. Ale to nie moja wina. To kwestia środowiska. Dorastałem w brutalnych i demoralizujących warunkach… och, patrz! - Pokazał jej gliniarza kierującego ruchem. - Policja! Nawet w gwardii pałacowej są zdrajcy!

- Pani szanowna, czy ten facet ma fioła? - zapytał taksiarz.

- Szalony czy zdrowy, jestem Nicholasem Martinem - oznajmił Martin z nagle zmienioną twarzą. Spróbował wyprostować się majestatycznie, walnął głową o dach wozu, wrzasnął: - Mordercy! - i wtulił się w kąt siedzenia, dysząc straszliwie.

Erika rzuciła mu zamyślone, pełne niepokoju spojrzenie.

- Nick - odezwała się - ile zdążyłeś wypić? Co się stało?

Martin zamknął oczy i oparł się na poduszkach.

- Eriko daj mi parę minut - poprosił. - Poczuję się lepiej, jak tylko pozbędę się uczucia zagrożenia. Tylko wtedy, kiedy coś mi zagraża, Iwan…

- Ale możesz odebrać od Watta zwolnienie z kontraktu, prawda? Na pewno sobie z tym poradzisz.

- Oczywiście - potwierdził Martin z niezbyt przekonującą brawurą. Potem przemyślał to i postanowił nie ryzykować. - Pod warunkiem, że będziesz mnie trzymała za rękę - dodał przezornie.

Erikę jego żądanie zdegustowało do tego stopnia, że przez następne dwie mile w taksówce panowało milczenie.

Erika była zajęta własnymi myślami.

- Ty się rzeczywiście zmieniłeś od rana - zauważyła w końcu. - Grozić, że będziesz się do mnie zalecał! Coś podobnego! Myślałby kto, że cię zachęcałam. Tylko spróbuj! Chciałabym to widzieć. - Martin nie odpowiedział. Erika zerknęła na niego z ukosa. - Powiedziałam, że chciałabym to widzieć.

- Ach tak, chciałabyś? - powtórzył Martin z fałszywą pewnością siebie. Przez chwilę milczał. Dziwne, dotąd w obecności Eriki nie potrafił wykrztusić słowa na pewien szczególny temat, a teraz nagle rozwiązał mu się język. Martin nie tracił czasu na teoretyzowanie. Wykorzystując okazję, zanim pojawiło się nowe, niespodziewane zagrożenie, natychmiast otworzył swoje serce przed Eriką, która wyraźnie zmiękła.

- Ale dlaczego nigdy przedtem mi tego nie mówiłeś? - zapytała.

- Nie mam pojęcia - wyznał Martin. - Więc wyjdziesz za mnie?

- Ale dlaczego zachowywałeś się w taki…

- Wyjdziesz za mnie?

- Tak - powiedziała Erika i zapadła cisza. Martin zwilżył wargi językiem spostrzegłszy, że z jakiegoś powodu on i Erika przysunęli się do siebie. Właśnie miał przypieczętować układ w uświęcony tradycją sposób, kiedy uderzyła go nagła myśl.

Wzdrygnął się nieznacznie i odsunął. Erika otworzyła oczy.

- Ach… - zaczął Martin. - Hm. Właśnie sobie przypomniałem. W Chicago panuje epidemia grypy. Wiesz epidemia rozprzestrzenia się jak pożar. Kto wie, może już dotarła do Hollywood… zwłaszcza przy sprzyjającym zachodnim wietrze.

- Niech mnie diabli, jeśli się zgodzę na oświadczyny bez pocałunku - oznajmiła Erika dziwnie poirytowanym tonem. - Pocałuj mnie!

- Ale mogę cię zarazić cholerą - ostrzegł Martin nerwowo - pocałunki przenoszą zarazki. Wszyscy o tym wiedzą.

- Nick!

- No…sam nie wiem… kiedy ostatnio miałaś grypę?

Erika odsunęła się od niego i usiadła w najdalszym kącie.

- Hmm - powiedział Martin po bardzo długiej chwili ciszy. - Erika?

- Nie odzywaj się do mnie, ty żałosna kreaturo - warknęła Erika. - Ty potworze, ty.

- Nic na to nie poradzę! - krzyknął Martin rozpaczliwie. - Będę tchórzem przez dwanaście godzin. To nie moja wina. Jutro rano o ósmej mogę…mogę dla ciebie wejść do lwiej klatki, ale dziś wieczorem jestem tak samo tchórzliwy jak Iwan Groźny! Pozwól mi chociaż opowiedzieć, co się wydarzyło.

Erika nie odezwała się. Martin pospiesznie zagłębił się w długą i nieprawdopodobną opowieść.

- Nie wierzę w ani jedno słowo - oświadczyła Erika, kiedy skończył. Mocno potrząsnęła głową. - Wszystko jedno, wciąż jestem twoją agentką i odpowiadam za twoją karierę. Pierwsze i najważniejsze, co musimy zrobić, to odebrać od Tollivera Watta twoje zwolnienie z kontraktu. I teraz zajmiemy się wyłącznie tym, słyszysz?

- Ale St.Cyr…

- Ja będę mówić. Ty się w ogóle nie odezwiesz. Jeśli St.Cyr spróbuje cię zastraszyć, poradzę sobie z nim. Ale musisz tam pójść ze mną, bo inaczej St.Cyr użyje tego jako pretekstu, żeby znowu odwlec sprawę. Znam go.

- No i znów coś mi grozi - jęknął Martin rozpaczliwie. - Nie mogę już tego znieść. Ja nie jestem carem Rosji.

- Pani szanowna - powiedział taksówkarz oglądając się przez ramię - na pani miejscu rzuciłbym w diabły taką robotę.

- Za to potoczą się głowy - oznajmił Martin złowieszczo.

- Za obustronnym przyzwoleniem zgoda na rozwiązanie… tak - mruknął Watt kładąc swój podpis na dokumencie leżącym na biurku. - Załatwione. Ale gdzie się podział ten cały Martin? Wszedł razem z panią, jestem pewien.

- Wszedł? - powtórzyła Erika dość rozpaczliwym tonem. Ona również nie mogła pojąć, jakim cudem Martinowi udało się tak szybko zniknąć. Może wczołgał się pod dywan z prędkością światła. Wysiłkiem woli odgoniła od siebie tę myśl i sięgnęła po dokument zwolnienia, który Watt właśnie składał.

- Zaczekajcie - wtrącił St.Cyr. Wysunął dolną wargę. - A co z klauzulą dającą nam opcję na następną sztukę Martina?

Watt zawahał się, a reżyser natychmiast poszedł za ciosem.

- Cokolwiek to będzie, zawsze mogę z tego zrobić rolę dla DeeDee, prawda, DeeDee? - Wymierzył serdelkowatym paluchem w prześliczną aktorkę, która posłusznie skinęła głową.

- Sztuka będzie miała wyłącznie męską obsadę - powiedziała pospiesznie Erika. - Poza tym rozmawiamy o zwolnieniu z kontraktu, nie o opcjach.

- On dałby mi opcję, gdybym go miał pod ręką - warknął St.Cyr, znęcając się nad swoim cygarem w okrutny sposób. - Dlaczego wszyscy spiskują przeciwko artyście? - Zamachał ogromną, owłosioną pięścią. - Teraz muszę tresować nowego pisarza. Co za marnotrawstwo! W ciągu dwóch tygodni Martin zostałby pisarzem St.Cyra. Właściwie to nadal jest możliwe.

- Obawiam się, że nie, Raoul - westchnął Watt z rezygnacją. - Naprawdę źle się stało, że dziś w studio uderzyłeś Martina.

- Ale… ale on się i tak nie ośmieli oskarżyć mnie o napaść. W Miksolidii…

- O, halo, Nick - powiedziała DeeDee z promiennym uśmiechem. - Dlaczego się chowasz za kotarą?

Wszyscy popatrzyli na zasłonięte okno i zdążyli jeszcze dostrzec białą, przerażoną twarz Nicholasa Martina, który niczym spłoszona wiewiórka błyskawicznie skrył się przed ich wzrokiem. Erika z zamierającym sercem rzuciła pospiesznie:

- Och, to nie był Nick. Wcale do niego niepodobny. Pomyliłaś się, DeeDee.

- Pomyliłam się? - powtórzyła DeeDee całkowicie gotowa się z tym zgodzić.

- Oczywiście - zapewniała ją Erika, sięgając po zwolnienie, które Watt trzymał w ręku. - Proszę mi to dać. Ja…

- Stać! - ryknął straszliwym głosem St.Cyr. Wciągnął głowę w potężne ramiona, ciężkim krokiem zbliżył się do okna i gwałtownie odsunął zasłonę.

- Ha! - parsknął złowrogo. - Martin!

- To kłamstwo - słabo zaprotestował Martin, rozpaczliwie usiłując ukryć panikę ogarniającą go w obliczu zagrożenia. - Ja abdykowałem.

St.Cyr cofnąwszy się o krok przyglądał mu się uważnie.

Rozżarzony koniuszek cygara tkwiącego w jego ustach z wolna począł się unosić w górę. Nieprzyjemny uśmiech rozciągnął wargi reżysera.

Potrząsnął palcem przed drgającymi nozdrzami Martina.

- Ty! - wrzasnął. - Teraz inaczej śpiewasz, co? Dzisiaj byłeś pijany. Nareszcie wszystko rozumiem. Odważny po paru kieliszkach, jak to mówią.

- Nonsens - oświadczył Martin. Zerknąwszy na Erikę nabrał otuchy. - Kto tak mówi? Tylko pan może mówić takie rzeczy. O co tu w ogóle chodzi?

- Co pan tam robił za kotarą? - zaciekawił się Watt.

- To nie ja byłem za kotarą - oznajmił zuchwale Martin - tylko wy. Wy wszyscy. Ja byłem przed kotarą. Co mogę poradzić, jeśli wszyscy chowacie się w bibliotece za kotarami jak… jak konspiratorzy? - Ostatnie słowo zostało wybrane wyjątkowo niefortunnie. W oczach Martina mignął błysk paniki. - Właśnie konspiratorzy - ciągnął nerwowo. - Myślicie, że nie wiem, co? No więc wiem. Wszyscy jesteście mordercami, spiskujecie i knujecie intrygi. A to jest wasza kwatera główna, może nie? Przez cały wieczór wasze psy deptały mi po piętach, ścigały mnie jak rannego jelenia aż do”.

- Musimy już iść - przerwała mu desperacko Erika. - Akurat zdążymy złapać następnego jele… następny samolot na wschód. - Sięgnęła po dokument zwolnienia, ale Watt nieoczekiwanie włożył go do kieszeni. Odwrócił się z krzesłem do Martina.

- Czy da nam pan opcję na swoją następną sztukę? - zapytał.

- Jasne, że nam da opcję! - zawołał St.Cyr, doświadczonym okiem oceniając brawurę Martina. - Poza tym nie będzie żadnego oskarżenia o napaść, bo jeśli mnie zaskarżysz, to cię zbiję. Tak robimy w Miksolidii. I właściwie wcale nie chcesz rozwiązywać swojego kontraktu, Martin. To była pomyłka. Zrobię z ciebie pisarza St.Cyra i wszystko będzie dobrze. Tak. A teraz poproś Tollivera Watta, żeby podarł zwolnienie, zgoda? No?

- Oczywiście odmawiasz, Nick - krzyknęła Erika. - Powiedz im to!

Zapadła brzemienna cisza. Watt obserwował przeciwników z napiętą uwagą. To samo robiła nieszczęsna Erika, rozdarta pomiędzy obowiązkami agenta i poczuciem odpowiedzialności za Martina a odrazą, jaką napełniało ją nikczemne tchórzostwo tego człowieka. DeeDee przyglądała im się również szeroko otwartymi oczami, z radosnym uśmiechem na ładnej twarzyczce. Ale prawdziwa walka rozgrywała się pomiędzy Martinem i St.Cyrem.

Martin wyprostował się z rozpaczą. Teraz albo nigdy musi stać się prawdziwym Iwanem Groźnym. Jego twarz przybierała już wyraz udręki, zupełnie jak u Iwana. Usiłował również wyglądać złowrogo. Tajemniczy uśmiech za-igrał mu na ustach. Przez króciutką chwilkę upodobnił się do Szalonego Cara Rosji, oczywiście jeśli pominąć fakt, że był gładko ogolony. Z pogardą, królewską wyższością Martin zmierzył wzrokiem St.Cyra.

- Podrzesz to zwolnienie i podpiszesz dokument przyznający nam opcję na twoją następną sztukę, prawda? - powtórzył St.Cyr… ale odrobinę mniej pewnie.

- Zrobię, co zechcę - poinformował go Martin. - Jakby ci się podobało zostać żywcem pożarty przez psy?

- Sam nie wiem, Raoul - odezwał się Watt. - Spróbujmy to jakoś załatwić, nawet jeśli…

- Chcesz, żebym odszedł do Metro i zabrał ze sobą DeeDee? - wrzasnął St.Cyr, odwracając się do niego. - On podpisze!- I krzepki reżyser ponownie zwrócił się do Martina, sięgając po pióro do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Mordercy! - wrzasnął Martin, który błędnie zinterpretował ten gest.

Ohydna twarz St.Cyra rozjaśniła się uśmiechem satysfakcji.

- Teraz go mamy, Tolliver - oznajmił z głębokim tryumfem.

Owe złowróżbne słowa okazały się ostatnią kroplą, która przepełniła kielich. Wrzeszcząc jak szalony Martin przemknął obok St.Cyra, szarpnął drzwi i rzucił się do ucieczki. Zza pleców dobiegł go krzyk Eriki, przypominający głos Walkirii:

- Zostawcie go w spokoju! Jeszcze wam mało? Teraz, panie Tolliver Watt, nie wyjdę z tego pokoju, póki nie otrzymam zwolnienia, i ostrzegam cię, St.Cyr, jeśli spróbujesz…

Ale do tego czasu Martin zostawił już za sobą pięć pokojów i głos ucichł. Martin pędził dalej. Na próżno usiłował zwolnić. Nie potrafił zmusić się do powrotu na pole walki. Przymus ucieczki był zbyt silny. Trwoga gnała go przez korytarz. Wbiegł do następnego pomieszczenia, wpadł na jakiś metalowy przedmiot, odbił się od niego i nagle zorientował się, że siedzi na podłodze, a z góry spogląda nań ENIAC Gamma Dziewięćdziesiąty Trzeci.

- Ach, tu pan jest - powiedział robot. - Szukałem pana po całej czasoprzestrzeni. Zapomniał pan dać mi dokument zrzeczenia się odpowiedzialności, kiedy namówił mnie pan na zmianę eksperymentu. Jeśli nie przyniosę potwierdzonego zrzeczenia, władze dobiorą mi się do silnika, o ile w wyniku zmiany podmiot zostanie choćby draśnięty.

Martin podniósł się na nogi, rzucając za siebie bojaźliwe spojrzenie.

- Co takiego? - zapytał ze zmieszaniem. - Słuchaj, musisz zamienić mnie z powrotem na mnie. Wszyscy próbują mnie zabić. Zdążyłeś w samą porę. Nie mogę czekać przez dwanaście godzin. Zmień mnie z powrotem, szybko!

- Och, z panem już skończyłem - oświadczył robot bez litości. - Po ostatnim zabiegu, na który pan nalegał, nie jest już pan odpowiednim, nieuwarunkowanym podmiotem. Powinienem był wtedy odebrać od pana zrzeczenie, ale przez tę elokwencję Disraeliego całkiem zawrócił mi pan w głowie. No dobrze. Proszę tylko potrzymać to przed lewym okiem przez dwadzieścia sekund. - Wyciągnął mały, płaski, metalicznie lśniący dysk. - Jest już uwrażliwiony i wypełniony. Potrzebuję tylko pańskiego odcisku oka. Proszę to potwierdzić i nigdy więcej mnie pan nie zobaczy.

Martin cofnął się.

- Ale co ze mną? - zapytał przełykając ślinę.

- Skądże mam wiedzieć? Po dwunastu godzinach matryca się zużyje i znowu będzie pan sobą. Proszę to przyłożyć do oka.

- Przyłożę, jeśli zamienisz mnie z powrotem we mnie - zaczął się targować Martin.

- Nie mogę. To wbrew zasadom. Już jedna zmiana jest wystarczającym wykroczeniem, nawet z potwierdzonym zrzeczeniem odpowiedzialności, a co dopiero dwie. O nie Proszę to przyłożyć do lewego oka…

- Nie - oświadczył Martin słabym, lecz stanowczym głosem. - Nie przyłożę.

ENIAC przyjrzał mu się uważnie.

- Owszem, przyłoży pan - powiedział w końcu - bo inaczej krzyknę na pana: Buuu!

Martin lekko zbladł, ale potrząsnął głową z desperackim uporem.

- Nie - powtórzył zawzięcie. - Jeśli natychmiast nie pozbędę się matrycy Iwana, Erika nigdy za mnie nie wyjdzie i Watt nigdy nie da mi zwolnienia z kontraktu. Musisz tylko włożyć mi ten hełm na głowę i zmienić mnie z powrotem we mnie. Czy żądam zbyt wiele?

- Od robota z pewnością - stwierdził sztywno ENIAC. - Dość gadania. Na szczęście ma pan matrycę Iwana, więc mogę narzucić panu każdą swoją wolę. Proszę przyłożyć tu odcisk oka. Natychmiast!

Martin odskoczył i ukrył się za kanapą. Robot natarł na niego groźnie. I w ostatniej chwili, przyparty do muru Martin nagle coś sobie przypomniał.

Śmiało stanął przed robotem.

- Zaczekaj - powiedział. - Nie rozumiesz. Ja nie mogę złożyć odcisku oka na tej rzeczy. W moim przypadku to nie będzie działać. Nie wiedziałeś? Mam odcisnąć…

- …wzór pręcików i słupków siatkówki - dokończył robot. - Więc…

- Więc jak mam to zrobić, skoro nie potrafię utrzymać otwartego oka przez dwadzieścia sekund? Przecież moje reakcje progowe są reakcjami Iwana. Nie potrafię opanować odruchu mrugania. Mam synapsy tchórza. Zmuszą mnie, żebym mocno zacisnął powieki w tej samej sekundzie, kiedy za bardzo przybliżysz tę zabaweczkę.

- Niech pan przytrzyma sobie powieki - zasugerował robot. - Palcami.

- Moje palce też mają własne odruchy - sprzeciwił się Martin, przesuwając się w stronę kredensu. - Rozwiązanie jest tylko jedno. Muszę się upić. Kiedy ogłupię się alkoholem, będę miał tak zwolnione odruchy, że nie zdołam na czas zamknąć oczu. I nawet nie próbuj używać siły. Jeśli padnę trupem ze strachu, w jaki sposób zdobędziesz mój odcisk oka?

- Bardzo łatwo - odparł robot. - Podciągnę panu powiekę…

Martin pospiesznie sięgnął po butelkę i szklankę stojące na kredensie, ale ręka mu drgnęła i zamiast butelki chwycił syfon z wodą sodową.

-…tylko że - ciągnął ENIAC - fałszerstwo może zostać wykryte.

Martin napełnił szklankę wodą i pociągnął tęgi łyk.

- Zaraz się upiję - zapewnił. Jego głos nabrał mocy. - Właściwie to już zaczyna działać. Widzisz, że współpracuję.

Robot zawahał się.

- No to niech się pan pospieszy - mruknął i usiadł.

Martin miał już łyknąć po raz drugi, nagle jednak znieruchomiał i popatrzył na robota. Potem gwałtownie wciągnął powietrze i opuścił szklankę.

- O co znowu chodzi? - zirytował się ENIAC. - Niechże pan pije swoją… co to jest?

- Whisky - poinformował Martin niedoświadczonego robota. - Ale dopiero teraz zrozumiałem. Dodałeś tu trucizny. Więc taki jest twój plan, co? Nie wypiję już ani kropelki, a ty nigdy nie zdobędziesz mojego odcisku oka. Nie ma głupich.

- Przekładnio Wszechmogąca - westchnął robot wstając. - Sam sobie pan przecież nalał. W jaki sposób miałbym to zatruć? Proszę pić!

- Nie wypiję - oświadczył Martin z nieustępliwością tchórza, walcząc z narastającym przeświadczeniem, że napój rzeczywiście mógł być zatruty.

- Niech pan wreszcie wypije tego drinka - nalegał ENIAC głosem, który zaczynał już lekko drżeć. - Jest zupełnie nieszkodliwy.

- Więc to udowodnij! - zażądał Martin przebiegle. - Chcesz się zamienić na szklanki? Chcesz sam wypić ten zatruty napój?

- Jak może pan ode mnie żądać, żebym to wypił? - zaprotestował robot. - Ja… - zamilkł. - No dobrze, proszę mi dać szklankę. Wezmę jeden łyczek. Potem pan musi wypić resztę.

- Aha! - zawołał Martin. - Teraz się zdradziłeś. Jesteś robotem. Nie możesz pić, pamiętasz? Przynajmniej nie w ten sam sposób co ja. Nareszcie cię przyłapałem, ty morderco. Oto twój napój. - Pokazał mu stojącą lampę. - Odważysz się teraz ze mną napić, na swój elektryczny sposób, czy też przyznasz, że próbowałeś mnie otruć? Poczekaj, co ja wygaduję? To nie udowodni…

- Oczywiście, że udowodni - wtrącił robot pospiesznie. - Ma pan absolutną rację i postąpił pan bardzo chytrze. Napijemy się razem, co udowodni, że pańska whisky jest nieszkodliwa… więc będzie pan mógł pić dalej, aż pańskie odruchy ulegną spowolnieniu, jasne?

- No… - zaczął Martin niepewnie, ale pozbawiony skrupułów robot już wykręcał żarówkę z lampy, nacisnął przełącznik i wtykał palec w pustą oprawkę. Nastąpił trzask i błysk. - Zrobione - oznajmił robot. - Widzi pan, nie ma trucizny.

- Ty tego nie przełykasz - powiedział Martin podejrzliwie. - Trzymasz to w ustach… chciałem powiedzieć w palcu.

ENIAC ponownie wsadził palec w oprawkę.

- No dobrze, może nie - przyznał Martin z powątpiewaniem. - Ale nie zamierzam ryzykować, że nasypiesz mi czegoś do szklanki, ty zdrajco. Będziesz pił razem ze mną, łyk za łyk, póki nie przyłożę odcisku oka na tej twojej zabawce… bo jak nie, to przestanę pić. Ale czy wsadzanie palca do lampy naprawdę udowodni, że moja whisky nie jest zatruta? Nie mam całkowitej…

- No jasne - odparł szybko robot. - Udowodnię panu. Zrobię to jeszcze raz… F(t). Mocny prąd, no nie? Na pewno to jest dowód. Teraz proszę pić.

Nie odrywając uważnego spojrzenia od robota, Martin podniósł do ust szklaneczkę z wodą sodową.

- F ff ff (t)! - wrzasnął robot w jakiś czas później i narysował wyjątkowo rozpustny uśmiech na swej metalowej twarzy.

- Najlepsze sfermentowane mleko mamuta, jakiego dotąd próbowałem - zgodził się Martin, podnosząc dziesiątą szklaneczkę z wodą sodową. Trochę go mdliło i miał wrażenie, że tonie.

- Mleko mamuta? - zapytał ochryple ENIAC. - Który to rok?

Martin głęboko zaczerpnął tchu. Pojemna pamięć Iwana jak dotąd służyła mu znakomicie. Przypomniał sobie, że napięcie elektryczne zwiększało częstotliwość procesów myślowych robota i dezorganizowało jego pamięć - czego dowód miał przed oczami. Ale kulminacyjny punkt planu jeszcze nie nadszedł…

- Rok - Wielkiej Włochatej, oczywiście - oznajmił dziarsko Martin. - Już zapomniałeś?

- Więc ty… - ENIAC z wysiłkiem skoncentrował wzrok na swoim kompanie od kieliszka. - Ty na pewno jesteś Zabójcą Mamutów.

- Właśnie! - wykrzyknął Martin. - Łyknął sobie jeszcze jednego. Może byś teraz zrobił mi zabieg?

- Jaki zabieg?

Martin wydał się zniecierpliwiony.

- Mówiłeś, że chcesz przenieść na mój umysł matrycę charakteru Zabójcy Mamutów. Mówiłeś, że nic tak jak to nie zapewni mi optymalnego przystosowania środowiskowego w danej fazie czasowej.

- Mówiłem? Ale ty nie jesteś Zabójcą Mamutów - ENIAC był zakłopotany. - Zabójca Mamutów był synem Wielkiej Włochatej. Jak się nazywa twoja matka?

- Wielka Włochata - odparł Martin.

Robot ze zgrzytaniem potarł błyszczące czoło.

- Łyknij sobie jeszcze - zachęcił go Martin. - A teraz weź ekologizer i włóż mi na głowę.

- W ten sposób? - upewnił się ENIAC, wykonując polecenie. - Ciągle mi się zdaje, że zapomniałem o czymś ważnym. F(t).

Martin poprawił kryształowy hełm okrywający mu czaszkę.

- Teraz - rozkazał -. daj mi matrycę charakteru Zabójcy Mamutów, syna Wielkiej Włochatej.

- No… dobra - zgodził się ogłupiały robot. Czerwone wstążki zawirowały. Hełm rozbłysnął światłem. - Koniec - ogłosił ENIAC. - Zrobione. Może potrwać parę minut., zanim to zacznie działać, ale potem przez dwanaście godzin będziesz… zaczekaj! Dokąd idziesz?

Lecz Martin już wyszedł.

Robot po raz ostatni wepchnął do worka hełm i ćwierć mili czerwonej wstążki. Chwiejnym krokiem zbliżył się do stojącej lampy, mamrocząc coś o strzemiennym. Po chwili pokój był pusty. W powietrzu rozpływało się bełkotliwe F(t).

- Nick! - krzyknęła Erika, wytrzeszczając oczy na postać, która pojawiła się w drzwiach. - Nie stój tak! Przestraszyłeś mnie!

Wszyscy w pokoju na ten krzyk podnieśli raptownie oczy, akurat na czas, by ujrzeć przerażającą zmianę, jaka właśnie dokonywała się w wyglądzie Martina. Było to oczywiście złudzenie, ale złudzenie niezwykle niepokojące. Kolana Martina ugięły się z wolna i zatrzymały w półprzysiadzie, ramiona opadły, jakby przygniecione ciężarem potężnych mięśni karku, zaś ręce wyciągnęły się w dół, aż dłonie zawisły niebezpiecznie blisko nad podłogą.

Nicholas Martin wreszcie otrzymał osobowość, która pod względem standardów socjologicznych stawiała go na równym poziomie z St.Cyrem.

- Nick! - zawołała z drżeniem Erika.

Szczęka Martina powoli wysuwała się do przodu, obnażając dolne zęby w odrażającym grymasie. Powieki opadły mu coraz bardziej, aż w końcu spoglądał przez małe, złośliwe szparki. Potem wargi pana Martina rozciągnęły się niespiesznie w uśmiechu, którego wymowa była absolutnie szokująca dla obserwatora.

- Erika! - oznajmił gardłowo Martin. - Moja!

Następnie powłóczył nogami zbliżył się do niej, pochwycił przerażoną dziewczynę w ramiona i ugryzł ją w ucho.

- Och, Nick! - wymruczała Erika przymykając oczy. - Dlaczego nigdy przedtem… nie, nie, nie!! Nick! przestań! Zwolnienie z kontraktu! Musimy… Nick, co ty wyrabiasz? - Usiłowała zatrzymać oddalającego się Martina, ale za późno.

Mimo swojego niezgrabnego, nieładnego chodu Martin poruszał się szybko. Niemal natychmiast wdrapał się na biurko Watta, najkrótszą drogą próbując dotrzeć do zaskoczonego magnata. Lekko zdziwiona DeeDee podniosła wzrok. St.Cyr wystąpił do przodu.

- W Miksolidii… - zaczął. - Ha! Właśnie! - Podniósł Martina do góry i rzucił go przez cały pokój.

- Och, ty bydlaku - krzyknęła Erika, rzuciła się na reżysera i uderzyła go w mocną pierś. Po czym, zmieniwszy taktykę, zaatakowała obcasami jego golenie. St.Cyr, który nie był dżentelmenem, odwrócił ją tyłem, przytrzymał jej ręce za plecami i podniósł wzrok na ostrzegawczy krzyk Watta.

- Martin! Co pan wyprawia!

Pytanie nie zostało zadane bez powodu. Martin, któremu postępek St.Cyra najwyraźniej nie wyrządził żadnej krzywdy, uderzył o podłogę, przetoczył się po niej jak piłka, z hukiem przewrócił stojącą lampę i dopiero wtedy się zatrzymał. Nieprzyjemny wyraz zagościł na jego twarzy. Dramaturg przysiadł na ugiętych nogach, z nisko zwieszonymi ramionami, warcząc i obnażając zęby.

- Zabierasz moją samicę? - zapytał ochryple, w jednej chwili tracąc wszelkie podobieństwo do człowieka dwudziestego wieku. Było to retoryczne pytanie. Zamieniony w pitekantropa Martin podniósł stojak od lampy - wcale nie musiał się w tym celu schylać - zdarł jedwabny abażur, jakby obdzierał z liści gałąź drzewa i zważył broń w ręku. Potem ruszył przed siebie, trzymając stojak od lampy jak włócznię.

- Ja - powiedział Martin - zabijam.

Po czym z podziwu godną prostotą spróbował wprowadzić swój zamiar w czyn. Pierwszy cios tępej, zaimprowizowanej włóczni trafił St.Cyra w splot słoneczny i rzucił go na ścianę z donośnym łomotem. Zdawało się, że tego właśnie chciał Martin. Wcisnąwszy jeden koniec włóczni w brzuch `St.Cyra przysiadł niżej, wparł palce stóp w dywan i ze wszystkich sił starał się wywiercić w reżyserze dziurę.

- Niech pan przestanie! - zawołał Watt, rzucając się w wir walki. Prehistoryczne instynkty wzięły górę. Ramię Martina wystrzeliło do przodu. Watt wystrzelił do tyłu.

Stojak pękł.

Martin popatrzał melancholijnie na pozostałe kawałki, spróbował ugryźć jeden ź nich, rozmyślił się i zamiast tego spojrzał na St.Cyra. Zasapany reżyser, mamrocząc jakieś przekleństwa i pogróżki, wyprostował się i potrząsnął ogromną pięścią przed twarzą Martina.

- Zabiję cię - oznajmił. - Zabiję cię gołymi rękami. A potem odejdę do MGM razem z DeeDee. W Miksolidii…

Martin podniósł własne pięści do twarzy. Obejrzał je. Powoli rozwarł dłonie i przerażający uśmiech przemknął mu przez twarz. Następnie, szczerząc wszystkie zęby jak wygłodniały tygrys, z błyskiem szaleństwa w maleńkich oczkach przeniósł spojrzenie na gardło St.Cyra.

Zabójca Mamutów nie na darmo był synem Wielkiej Włochatej.

Martin skoczył.

Skoczył również St.Cyr - w przeciwnym kierunku, wrzeszcząc w nagłej trwodze. Gdyż mimo wszystko był on zaledwie typem średniowiecznym. Feudał jest o wiele bardziej cywilizowany niż tak zwany człowiek pochodzący z pierwotnej epoki Zabójcy Mamutów, więc podobnie jak człowiek ucieka przed niewielkim, lecz śmiertelnie niebezpiecznym dzikim kotem, tak samo St.Cyr zmykał w nagłym cywilizacyjnym popłochu przed napastnikiem, który nie obawiał się dosłownie niczego.

Reżyser wyskoczył przez okno i wrzeszcząc znikł w ciemnościach.

Tego napastnik się nie spodziewał. Kiedy Zabójca Mamutów skakał na wroga, wróg skakał na niego również, toteż Martin rąbnął głową o ścianę z oszałamiającą siłą. W zamroczeniu usłyszał jakieś trwożne, cichnące okrzyki. Z trudem dźwignął się na czworaki i usiadł, opierając się plecami o ścianę, warcząc, gotowy do…

- Nick - wołał go głos Eriki. - Nick, to ja! Przestań! Przestań! DeeDee…

- Ugh? - zapytał Martin ochryple, potrząsając głową. - Zabić. - Zawarczał cicho, mrugając małymi oczkami w czerwonych obwódkach. Pokój wciąż się kołysał. Powoli otoczenie wróciło do normy.. Przy oknie Erika szamotała się z DeeDee.

- Puść mnie! - krzyczała DeeDee. - Gdzie Raoul idzie, tam i ja idę.

- DeeDee! - włączył się nowy, błagalny głos. Martin zerknąwszy w bok ujrzał Tollivera Watta wciśniętego w kąt pokoju, z twarzą częściowo przysłoniętą zgniecionym abażurem od lampy.

Martin z ogromnym wysiłkiem stanął na nogi. Wyprostowana postawa wydawała mu się dziwnie nienaturalna, ale za to pomogła stłumić najgorsze instynkty Zabójcy Mamutów. Ponadto wraz z odejściem St.Cyra poczucie zagrożenia zaczęło powoli ustępować, a więc dominująca cecha Zabójcy Mamutów nie wysuwała się już na pierwszy plan.

Martin ostrożnie wypróbował swój język i z ulgą stwierdził, że nadal zachował umiejętność ludzkiej mowy.

- Uch - powiedział. - Arrgh… ach. Watt.

Watt zerknął na niego niespokojnie spoza abażuru.

- Urgh… urr… zwolnienie - wykrztusił z niemałym trudem Martin. - Zwolnienie z kontraktu. Daj.

Watt był odważny. Wygramolił się z kąta i odrzucił abażur.

- Zwolnienie z kontraktu! - warknął. - Ty szaleńcze! Zdajesz sobie sprawę, coś narobił? DeeDee ode mnie odchodzi. DeeDee, nie odchodź. Sprowadzimy Raoula z powrotem…

- Raoul kazał mi odejść, jeśli on odejdzie - oświadczyła DeeDee z uporem.

- Nie musisz robić wszystkiego, co ci każe St.Cyr - tłumaczyła Erika, przytrzymując wyrywającą się aktorkę.

- Nie muszę? - powtórzyła zaskoczona DeeDee. - Ależ tak, zawsze musiałam.

- DeeDee - powiedział gorączkowo Watt - dam ci najwspanialszy kontrakt pod słońcem… kontrakt na dziesięć lat… spójrz, oto on. - Wydobył mocno pognieciony dokument. - Złóż tylko swój podpis i możesz mieć wszystko, czego zapragniesz. Nie chciałabyś tego?

- Och, tak - przyznała DeeDee - ale Raoul się nie zgodzi. - Wyrwała się z rąk Eriki.

- Martin! - zwrócił się Watt do dramaturga naglącym tonem. - Niech pan przyprowadzi tu z powrotem St.Cyra. Niech pan go jakoś przeprosi. Musi pan go sprowadzić, nieważne jak! Jeśli nie, to… to nigdy nie dam panu zwolnienia.

Można było zauważyć, że po tych słowach ramiona Martina lekko opadły - być może pod wpływem rozpaczy. A może z całkiem innych powodów.

- Przykro mi - mówiła DeeDee. - Lubiłam dla ciebie pracować, Tolliver. Ale oczywiście muszę słuchać Raoula. - Zbliżyła się do okna.

Martin zgarbił się jeszcze bardziej, aż oparł się dłońmi o dywan. Małe, płonące urągliwą złością oczka wpatrywały się uporczywie w DeeDee. Wargi uchyliły się z wolna, odsłaniając komplet uzębienia. - Ty - warknął złowrogo.

DeeDee przystanęła, ale tylko na chwilę. Wówczas pokój zatrząsł się od wściekłego ryku dzikiej bestii.

- Wracaj! - wrzasnął doprowadzony do furii Zabójca Mamutów. Jednym zwinnym susem dopadł okna, pochwycił DeeDee i zaborczo objął ją ramieniem. Potem odwrócił się, zmierzył zazdrosnym spojrzeniem dygoczącego Watta i wyciągnął drugie ramię po Erikę. Pochwyciwszy w okamgnieniu następną zdobycz, obiema rękami mocno przycisnął do siebie dwie wyrywające się dziewczyny. Każdą z nich obrzucił spojrzeniem małych, złośliwych oczek. Potem, nie bawiąc się w żadne faworyzowanie, szybko ugryzł jedną i drugą w ucho.

- Nick! - wykrzyknęła Erika. - Jak śmiesz!

- Moja - poinformował ją ochryple Zabójca Mamutów.

- No pewnie - zgodziła się Erika - ale to dotyczy obu stron. Puść tę dziwkę.

Zabójca Mamutów popatrzył na DeeDee z wyraźnym niezdecydowaniem.

- No? - ponaglała go cierpko Erika. - Wybieraj.

- Obie - oświadczył nieucywilizowany dramaturg. - Tak.

- Nie! - zawołała Erika.

- Tak - westchnęła DeeDee całkowicie odmienionym głosem. Prześliczna aktorka przewieszona bezwładnie przez ramię Martina jak ściereczka do naczyń, podniosła oczy na swego pogromcę z bałwochwalczym uwielbieniem.

- Och, ty dziwko - oburzyła się Erika. - A co z St.Cyrem?

- On jest do niczego - parsknęła pogardliwie DeeDee. - To mięczak. Nigdy już na niego nie spojrzę. - Znowu popatrzyła na Martina rozkochanym wzrokiem.

- Fuj! - burknął ten ostatni i pchnął DeeDee na kolana Watta. - Twoja. Trzymaj. - Z aprobatą wyszczerzał zęby do Eriki. - Ta silna. Lepsza.

Oboje, Watt i DeeDee, znieruchomieli i wytrzeszczyli oczy na Martina.

- Ty - powiedział Martin, szturchając DeeDee palcem. - Zostaniesz z nim. Ha! - Pokazał na Watta.

DeeDee przytaknęła z niewolniczą uległością.

- Podpiszesz kontrakt?

Przytaknięcie.

Martin znacząco spojrzał Wattowi w oczy. Wyciągnął rękę.

- Zwolnienie z kontraktu - wyjaśniła Erika wisząc do góry nogami. Niech pan mu to da, zanim on panu urwie głowę.

Watt powoli wydobył dokument zwolnienia z kieszeni i wyciągnął do Martina. Ale Martin już kuśtykał w stronę okna. Erika sięgnęła za siebie i złapała dokument.

- To było wspaniałe przedstawienie - zwróciła się do Nicka, kiedy znaleźli się na ulicy. - Postaw mnie na ziemi. Możemy gdzieś znaleźć taksów…

- Nie przedstawienie - warknął Martin. - Prawdziwe. Do jutra. Potem… - wzruszył ramionami. - Ale dzisiaj Zabójca Mamutów.

Spróbował wspiąć się na palmę, zrezygnował i pokuśtykał dalej, niosąc zamyśloną nagle Erikę. Ale dopiero kiedy minął ich policyjny samochód, Erika zaczęła krzyczeć…

- Rano wyciągnę cię za kaucją - obiecała Erika Zabójcy Mamutów, który szamotał się w uścisku dwóch ogromnych policjantów.

Jej słowa utonęły w ogłuszającym ryku.

Potem wszystko się rozmazało i rozwścieczony Zabójca Mamutów powrócił do przytomności dopiero wtedy, kiedy wrzucono go do celi. Podniósł się i zaryczał straszliwie.

- Zabić! - oznajmił czepiając się krat. - Arrrgh!

- Dwóch w ciągu jednej nocy - powiedział jakiś znudzony, oddalający się głos. - I obaj w Bel-Air. Myślisz, że się zaprawili? Z żadnego nie mogliśmy wydobyć ani jednej sensownej informacji.

Kraty zadygotały. Zirytowany głos z którejś pryczy kazał Martinowi się zamknąć i dodał, że dość już ma kłopotów przez różnych durniów, żeby jeszcze… w tym miejscuy mówiący przerwał, zawahał się i wydał z siebie ostry, przenikliwy, rozdzierający krzyk.

W bloku więziennym na chwilę zapadła cisza, kiedy Zabójca Mamutów, syn Wielkiej Włochatej, odwrócił się z wolna, by stanąć twarzą w twarz z Raoulem St.Cyrem.

* Luther Burbank (1849-1926) - amer. Przyrodnik, darwinista, hodowca roślin, pomolog; wyhodował wiele cennych odmian roślin, stosując własne metody selekcji, krzyżowa i szczepień.

* „Człowiek z motyką” - obraz (1863) J. F. Milleta, San Francisco, Muz.; dzieło, które otworzyło malarzowi drogę do sukcesu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kuttner, Henry The Ego Machine
Kuttner, Henry The Ego Machine
Kuttner Henry Dwuręka maszyna
Kuttner Henry Dwuręka maszyna
Kuttner, Henry This Is the House
Kuttner, Henry Android
Kuttner Henry Nieśmiertelni
Kuttner, Henry We Guard the Black Planet
Kuttner, Henry The Sky Is Falling
Kuttner, Henry Jukebox
Kuttner Henry Przedświt
Kuttner Henry Nocne starcie
Kuttner Henry Żerca dusz
Kuttner Henry Świat Należy do MNIE
Kuttner Henry Żerca dusz
Kuttner Henry Drobne szczegóły
Kuttner Henry Profesor opuszcza scenę
Kuttner Henry Krzyż stuleci

więcej podobnych podstron