Agnieszka Hałas - W głębi
So tear me open, but beware
Theres things inside without a care
And the dirt still stains me
So wash me, till Im clean
It grips you so bad
It stains you so bad
It hates you so bad
It holds you so bad
Until it sleeps...
(Metallica)
1. Polowanie
rozpoczęło się w samo południe.
Krzyczący w Ciemności nie miał pojęcia, kto i dlaczego poszczuł Psami sześcionożnego sprzedawcę amuletów z podziemnego targowiska Loss Fomar. Z tego co wiedział, mały bezimienny odmieniec nigdy nikomu nie wchodził w drogę.
A jednak ktoś zadał sobie trud, by podsunąć dwóm białym bestiom do powąchania sztukę odzieży nieszczęsnego przekupnia albo kłaczek jego włosów - i puścić je tropem ofiary tego samego dnia, w którym na Loss Fomar odbywały się popisy mimów, zaś na powierzchni w Parku Książęcym zakwitły pierwsze magnolie.
W krypcie Calthardów na najniższym poziomie Podziemi nikt od dawna już nie dekorował kwiatami sczerniałych pogrzebowych urn. Czas zatarł wyryte na nich imiona i tytuły. Z mroczniejących w ścianach nisz wyzierały umarłe twarze, malowane olejnymi farbami na sześciokątnych kawałkach pozłacanej blachy. Nawet najbardziej zuchwały złodziej nie ośmieliłby się wyciągnąć ręki po te konterfekty.
To pod ich obojętnym wzrokiem rozegrał się tamtego dnia finał pogoni.
Najczystszy przypadek sprawił, że Krzyczący w Ciemności znajdował się akurat w pobliżu, że dotarło doń telepatyczne wołanie o pomoc. Żmij zareagował tak, jak nakazywała niepisana reguła Podziemi. Zareagował instynktownie i bez zastanowienia.
Ale i tak było za późno.
Dotarł do krat zagradzających wejście do krypty w samą porę, by ujrzeć, jak spomiędzy marmurowych kolumn u jej przeciwległego krańca wyłania się drobna sylwetka odmieńca. Zaraz potem pojawili się prześladowcy - wysmukłe, bezwłose kształty koloru wyprażonych słońcem kości, poruszające się bezszelestnie niczym pająki. Odmieniec biegł dysząc, widać było, że jest u kresu sił. Żmij z wściekłością szarpnął za kratę. Recytując zaklęcie kruszące stal, wiedział już, że nie zdąży. Nie było sposobu, żeby zdążyć.
Odmieniec uniósł głowę, zobaczył kratę i też zrozumiał. Psy były tuż... W ułamku sekundy podjął decyzję. Rzucił się w bok, o włos unikając obnażonych kłów. W rogu krypty majaczyły kręte schodki prowadzące w dół, w jeszcze gęstszą czerń. Pognał w ich kierunku.
Przez chwilę zdawało się, że jakimś cudem uda mu się umknąć. Jednak gdy tylko zniknął pod posadzką, rozległ się głuchy rumor i spora część sklepienia runęła, grzebiąc schody oraz otwór pod zwałami gruzu. Odmieniec pisnął jak dziecko, jeden jedyny raz. Potem - cisza.
Kurz opadał powoli. Dwa Psy już bez pośpiechu zbliżyły się do rumowiska i zaczęły obwąchiwać pokruszone cegły. Jeden grzebnął kilka razy łapą. Drugi popatrzył chwilę i przyłączył się. Wolno, metodycznie zabrały się do rozkopywania gruzu, odpychając na bok co większe odłamki.
Krzyczący w Ciemności dokończył wreszcie inkantację i krata rozpadła się w deszczu iskier. Idąc w kierunku pracujących wytrwale stworów, nie czuł nic prócz zimnej złości.
- Precz - wycedził. - Nic tu po was, maszkary. Precz od grobu!
- Odejdź - rzucił jeden z Psów, nie przerywając kopania. Głos wydobywał się z płaskiej metalowej puszki przymocowanej do obroży. - Nie znamy cię. Nie masz nic wspólnego z nami i naszym zadaniem. Oddal się, a nie będziemy cię ścigać.
Żmij mimo woli zauważył, że żaden z Psów nie ma na ciele herbu Elity. A zatem to nie srebrni magowie postanowili urządzić sobie polowanie na kaleką zwierzynę... Nie poprawiło mu to nastroju.
- Zabierajcie się - powtórzył. - Już! Bo pogadamy inaczej!
Pies zaśmiał się zgrzytliwie.
- Jesteś pewien?
Ledwie dostrzegalny ruch - i w ręku żmija błysnęło krótkie ostrze. Wzdłuż stalowej krawędzi z sykiem popełzła smużka liliowego ognia. Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się lekko.
- Chcecie się przekonać?
- Ostatnie ostrzeżenie, kuglarzu - zawarczał drugi z Psów. - Jeden krok do przodu, a potraktujemy cię jak wroga!
- Całkiem słusznie, zębata maszynko - żmij uśmiechał się nadal, ale w przekreślonej bliznami twarzy było teraz coś upiornego. Spomiędzy palców płomień wystrzelił znienacka do przodu niczym język węża; sinawy blask padł na urny i portrety. - Ja rzeczywiście jestem waszym wrogiem.
Stworzone kunsztem alchemików z marmuru, rtęci, smoczego oddechu i śliny pegaza, Psy były zadziwiająco silne i szybkie. Na pewno silniejsze i szybsze od każdego człowieka
Ale nie umiały władać magią.
Krzyczący w Ciemności znał te stworzenia na tyle dobrze, żeby domyślić się, w jaki sposób zaatakują. Najchętniej czyniły to chyłkiem z boku, jak wilki... Odskoczył w porę, oba kłapiące pyski chybiły celu. Moc drzemiąca gdzieś w głębi umysłu zbudziła się, zapulsowała w żyłach, ciało poruszało się płynnie, posłuszne jej nakazom. Psy warknęły, cofając się, okrążały go wolno, czekając na najmniejszy błąd, najmniejszą chwilę nieuwagi...
Znienacka rzędy portretów drgnęły; malowane oczy zamrugały, usta porozwierały się jak do krzyku. Spod sklepienia spłynął kłąb gęstej mgły i w okamgnieniu spowił kryptę. Liliowy ogień zgasł, zduszony przez tę wszędywpełzną szarość. Krzyczący w Ciemności zamarł. We mgle zamajaczyły niewyraźne sylwetki; kilkanaście utkanych z niej rąk chwyciło go jednocześnie, uniemożliwiając rzucenie czaru, i bez wysiłku uniosło w górę. Zawisł w połowie drogi między posadzką a sklepieniem, szamocząc się bezsilnie jak mucha omotana pajęczą przędzą.
Sylwetki otoczyły go zwartym kręgiem. Wiem, kim jesteście, pomyślał z wściekłością. Znam was.
Desperackim szarpnięciem raz jeszcze spróbował uwolnić się z więzów. Bez skutku. Szara sieć zacisnęła się jeszcze mocniej, prawie odbierając mu dech. Zakaszlał, poczuł na języku smak krwi.
- Jak śmiesz zakłócać nam spokój, ułomny magu? - zadudnił pojedynczy głuchy bas przy akompaniamencie chóru szeptów i mamrotań. - Nie wiesz, co to za miejsce? Nie wiesz, że Zmrocza zadbała, by nie przerywano nam spoczynku? Żywym nie wolno używać przemocy tam, gdzie złożono ciała przodków, tak głosi jej prawo. Chcesz się przekonać, jak karzemy tych, którzy je łamią?
- Chcę - warknął żmij. - Inni złamali ten zakaz, zanim ja to zrobiłem! Nie widzieliście, co tu się stało?
Sprawili, że momentalnie pożałował wypowiedzianych słów. Od dotknięcia szarych palców ból przeszył go jak igła.
- Więcej szacunku, człowieczku - zaszemrało wśród mgły. - Więcej pokory! My lubimy, kiedy żywi są pokorni!
- Owszem, widzieliśmy wszystko - oświadczył bas. - Dwa automaty ścigały zwierzę i zwierzę zginęło. Nas to nie obchodzi. Zmrocza nie dała nam władzy ani nad automatami, ani nad zwierzętami. Ty, to co innego. Może i władasz czarną siłą, ale oddychasz, myślisz i czujesz, masz krew i duszę. A to jest ziemia martwych i tylko martwym wolno zadawać tu śmierć. Jak sądzisz, co powinniśmy z tobą uczynić?
- Nic - Krzyczący w Ciemności wypluł krew napływającą do ust i zaśmiał się. - Przykro mi, o duchy. Nie zabiłem nikogo na waszym terytorium. Zamierzałem zniszczyć dwa sztuczne twory, nędzne imitacje życia. Powstrzymaliście mnie. Skuteczna prewencja, kłaniam się uniżenie! Ale ukarać mnie nie możecie. Nie ma podstaw. Prawo, że się tak wyrażę, nie działa z wyprzedzeniem.
Puścili go bez ostrzeżenia. Runął z wysokości na kamienie i przez chwilę sądził, że jednak postanowili go zabić. Chóralne szepty wybuchły ze zdwojoną siłą.
- Tylko martwi mogą zadawać tu śmierć! - rozbrzmiewało echem wśród kolumn. - Martwi decydują! Martwi wymierzają sprawiedliwość! Tylko martwi!
Mimo wszystko żył nadal, a ból i oszołomienie zaczynały mijać. Podniósł się chwiejnie. Przed oczami wirowały czerwone plamki. Mgła rozwiewała się powoli, ale Psy nie zwracały już na niego uwagi, w jednostajnym tempie kontynuowały swoją pracę.
Z mroczniejących w ścianach nisz portrety spoglądały bystro, z drwiną. Żmij zgrzytnął zębami i wycofał się.
* * *
Tydzień później, idąc o zmierzchu Bulwarem Ithandesa, patrzył na odbijające się w rzecznej wodzie światła i znienacka przypomniał sobie oczy sześcionożnego na kilka sekund przed śmiercią. Tamto spojrzenie schwytanego w potrzask zwierzęcia... Poczuł budzący się gdzieś w głębi lęk, silny jak wzbierająca fala. Zwolnił kroku. Wyjął z rękawa chustkę i starannie osuszył nią czoło.
- Parna noc, pewno burza będzie - zagadał ni stąd, ni zowąd jakiś człowiek idący z naprzeciwka. Krzyczący w Ciemności machinalnie skinął głową. Chowając chustkę odetchnął ukradkiem; majaki spłoszone głosem przypadkowego przychodnia zemknęły, by na powrót przyczaić się w jakimś odległym zakątku podświadomości.
Już bez przeszkód dotarł na miejsce spotkania. Zgodnie z umową, tamci czekali pod Mostem Abrama. Nieźle się kamuflują, pomyślał z uznaniem na ich widok. Dla niewprawnego oka wyglądają po prostu jak najzwyklejsze pod słońcem
2. Dzieci
Podszedł bliżej i przez chwilę w milczeniu taksowali się wzrokiem. Z niedbałych póz i zmrużonych oczu tamtych dwojga wyzierało wyłącznie znudzenie; w kącikach uśmiechniętych ust przycupnęła leniwa dwunastoletnia bezczelność. Jednak Krzyczący w Ciemności wiedział, że w rzeczywistości chłopiec i dziewczynka są czujni, spięci, w każdej chwili gotowi sięgnąć po ukrytą w zakamarkach odzieży broń. Nie ufacie mi, pomyślał. I bardzo dobrze. Ja też wam nie ufam.
- Witajcie - powiedział na głos, wyciągając rękę. Po chwili wahania kolejno wymienili z nim uścisk dłoni. - Pozdrowienia dla Ośmiornicy.
- Ośmiornica pozdrawia cię również, ka-ira, skażony mistrzu - odparł poważnie chłopiec. - Niech Zmrocza zawsze strzeże twoich ścieżek. Na imię mi Yassel, a to jest Nara. Polecono nam...
- Nosisz maskę - przerwała oskarżycielsko jego towarzyszka. - Lub coś w tym rodzaju. Prawa połowa twarzy. Po co?
- Iluzja - żmij odruchowo dotknął policzka. - Wiesz, jest jeszcze wcześnie. Na ulicach tłum ludzi. Nie chcę, żeby jakiś szpieg srebrnych rozpoznał mnie po bliznach.
Dziewczynka nazwana Narą prychnęła pogardliwie.
- Sądzisz, że jesteś aż taki słynny?
- Ostrożność nic nie kosztuje.
Przypatrywała mu się nadal, badawczo i jakby z niedowierzaniem. Poczuł dreszcz. Miała zimne oczy starej kobiety.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Yassel wszedł jej w słowo.
- Czy wiesz, czego potrzebuje Ośmiornica?
- Niech zgadnę. Talizmanów? Formuł ochronnych? Broni?
- Nie - chłopiec nagle stracił swój beztroski wygląd. - Naprawdę nie słyszałeś, co się stało?
- Nie utrzymuję kontaktów z waszym bractwem.
Nara nerwowo szarpnęła swój jasny warkocz.
- Nasz opiekun zachorował, ka-ira. Medycy są bezradni, żadne ich leki nie skutkują. Cała nadzieja w magii.
- Nie jestem uzdrowicielem.
- Nie. Tobie Zmrocza dała mroczny talent; przywołujesz demony, rozmawiasz ze zmarłymi. A choroba, która poraziła naszego opiekuna, nie jest z ziemskich miazmatów, ale z mocy słowa, a może złego spojrzenia - dziewczynka mówiła pospiesznie, monotonnym tonem, jakby recytowała wyuczoną lekcję. - Wężowy język i zapiekła wola zasiały drapieżne ziarno, które zakiełkowało w głębi duszy i pożera ją zwolna... Taką niemoc mogą uleczyć tylko czarne zaklęcia. Przecież wiesz.
- Wiem - przytaknął z namysłem żmij. - Skoro chodzi o klątwę, to zupełnie inna sprawa.
- Ośmiornica sowicie wynagradza tych, którzy mu pomagają, ka-ira - wtrącił Yassel. - Czy mamy donieść mu, że przybędziesz?
- Owszem - potwierdził po namyśle. - Przybędę. A co się tyczy nagradzania... Moja cena jest stała, niezależnie od klienta. O tym też możecie wspomnieć Ośmiornicy.
Nara lekceważąco wzruszyła ramionami.
- Nie o tym teraz myśl, skażony mistrzu. Po prostu bądź jutro w południe przed Północną Bramą. Ośmiornica przyśle po ciebie powóz.
* * *
Cech Skrytobójców, jak się zdawało, wcale hojnie opłacał swego najzdolniejszego pedagoga.
Rezydencja Ośmiornicy znajdowała się daleko za miastem, wśród wzgórz porośniętych przez rzadkie, kolczaste zarośla. Otoczony potężnym murem pałacyk z zewnątrz sprawiał wrażenie opuszczonego, popadającego w ruinę. Jednak prowadząca na dziedziniec brama otwarła się bez jednego skrzypnięcia zawiasów, drzwi wejściowe również; a wystroju wnętrz nie powstydziłby się niejeden arystokrata.
Mężczyzna pełniący funkcję odźwiernego był odmieńcem, podobnie jak woźnica. Jednemu żółta, bibułkowo cienka skóra płatami łuszczyła się z twarzy, drugi miał guzowatą narośl w miejscu nosa i palce połączone błoną jak u kaczki. Obaj, jak się zdawało, byli niemi; między sobą porozumiewali się na migi. Obserwując ich, Krzyczący w Ciemności przypomniał sobie, że w żyłach legendarnego nauczyciela morderców również płynie zmącona krew. Wszystko się zgadzało. Odmieniec lubi, gdy otaczają go odmieńcy...
Jednak kilkanaścioro dzieciaków siedzących karną, milczącą gromadą na podłodze niewielkiej antykamery było ponad wszelką wątpliwość ludźmi. Władze cechowe były najwyraźniej tolerancyjne, ale nie do tego stopnia, by pozwolić odmieńcowi na szkolenie zabójców z jego własnej rasy.
Gdy je mijał, żadne z dzieci nawet nie drgnęło. Kilkanaście par oczu obserwowało go obojętnie, jakby patrzyły na owada lub rybę. Za to pilnująca grupy istota - długie, smukłe kończyny, pozbawiona pigmentu skóra, olbrzymie oczy barwy mosiądzu - na widok żmija wstała i skłoniła się uprzejmie.
- On czeka - oznajmiła. Głos miała nieprzyjemny: suchy, szorstki. Łuskowaty. - Za tymi drzwiami. Zanim tam wejdziesz, musisz zostawić broń. Sztylet w rękawie i drugi w cholewie, prawda? Tak, my tutaj jesteśmy spostrzegawczy. Oddaj je.
Uczynił to bez sprzeciwu.
Komnata, do której wszedł, przypominała raczej podwodną grotę. Jedyne okno szczelnie zasłonięto. Z niskiego sufitu zwieszały się draperie w odcieniach przyćmionego błękitu i zieleni; długie frędzle poruszały się w półmroku niby czułki gigantycznych ukwiałów. W lampce z niebieskiego szkła sycząc płonęła oliwa. Jej blask padał wprost na wielkie łoże z baldachimem. Na łożu, podparty wysoko poduszkami, w kokonie z pledów i futer spoczywał masywny kształt.
Krzyczący w Ciemności przystanął, niezdecydowany. Nagle leżący poruszył się.
- Bliżej - zamamrotał ciężki od flegmy głos. - Podejdź no bliżej, ka-ira. Naprzeciw mego posłania jest fotel.
Żmij usłuchał. Zmarszczył nos, uświadamiając sobie, jaki w pomieszczeniu panuje zaduch - powietrze zgęstniało od pomieszanych woni olejków, lekarstw i kwaśnego potu.
Chory z wysiłkiem dźwignął się do pozycji siedzącej. Jego potężne ciało w rzeczywistości składało się z dwóch ciał. Do pleców niczym groteskowy pakunek przyrósł dodatkowy korpus, pozbawiony głowy, skurczony i skarlały; niemowlęco krótkie kończyny zwisały bezwładnie.
Nalane oblicze wykrzywiło się w uśmiechu.
- Proszę, proszę. Komuż to zapachniało moje złoto? Witaj, przyjacielu. Demar Denning zwany Ośmiornicą dziękuje ci za przybycie.
* * *
Trzy drewienka wrzucone do czary z wodą utworzyły trójkąt, a następnie zatonęły powoli. Woda zmętniała, jakby posypano ją pyłem.
Było tak, jak powiedzieli Yassel i Nara - to klątwa spowodowała chorobę Demara Denning.
Krzyczący w Ciemności odsunął naczynie i zasępił się.
- Nie jest tak źle, co? - zagadnął obserwujący go bacznie Ośmiornica. - Jesteś w stanie mnie z tego wyciągnąć?
- Nie wiem. Będę próbował.
- Ejże! A mówiono mi, że jesteś dobry w tym, co robisz. Skąd zatem niepewność?
Żmij z irytacją podrapał się po policzku.
- Nie sprawię, by klątwa przestała istnieć. Nie mogę cofnąć słów wypowiedzianych przez kogoś innego... Mogę zniszczyć klątwę innym zaklęciem, ale nie ręczę, że uda mi się naprawić szkody, które wyrządziła. A w magii, jak w kartach, ryzyko istnieje zawsze. I trudno z wyprzedzeniem ocenić jego rozmiar. Mówię to wszystko zawczasu, bo lubię, gdy pewne sprawy postawione są jasno i wyraźnie.
- Zanadto jesteś skromny, młodzieńcze - zarechotał odmieniec. - Ja wiem, że potrafisz niejedno. Słyszałem co nieco o twoich wyczynach. Wiesz, byłem zeszłej jesieni na obchodach Święta Pieśni i pamiętam, jak Naikiru Hoeth z cechu Opowiadających snuła powiastkę o tobie oraz Lorraine, dotkniętej przekleństwem Białych Dłoni...
- Z Lorraine sprawy miały się inaczej.
- Hm? Jakże to?
- Ją przypadkowo poraził czar przeznaczony dla kogoś innego. Zło okaleczyło jej ciało, lecz nie tknęło duszy; nie miało gdzie się zakorzenić i dało się wyrwać łatwo niczym zeschły badyl. Teraz natomiast...
Urwał, nakreślił dłonią w powietrzu skomplikowany znak. Woda w naczyniu powoli, lecz nieubłaganie zabarwiła się na czarno.
- Undyna, geniusz płynów, nie zwykła kłamać. Jej werdykt jest jednoznaczny.
- To znaczy?
- Powiem wprost. Klątwa jest czyjąś zemstą. Zdaniem undyny - sprawiedliwą.
Przekrwione oczy odmieńca zwęziły się raptownie.
- Powtórz to, ka-ira, bo chyba się przesłyszałem. Sugerujesz, że to, co mnie spotkało, stało się z mojej własnej winy? A wiesz, że ja taką sugestię mógłbym potraktować jak obrazę?
Żmij wzruszył ramionami.
- Ja niczego nie sugeruję. Mówię prawdę, po prostu. Taki już mam dziwny zwyczaj.
- Ty doprawdy jesteś bezczelny - stwierdził Ośmiornica po chwili milczenia. - Za to, co wcześniej powiedziałeś, powinienem kazać cię... Kłopot w tym, że naprawdę potrzebna mi pomoc. Tracę siły, ka-ira. Czuję to... Powiedz mi jedną jedyną rzecz. Nie jestem świątobliwym pustelnikiem; wiesz, jakiemu cechowi służę. Skrzywdziłem w życiu wiele ludzkich istot i jestem tego świadom. Jak postąpisz? Udzielisz mi pomocy? A może sądzisz, że sprawiedliwości powinno stać się zadość?
Krzyczący w Ciemności nie odpowiedział od razu. Sięgnął do kieszeni, wyjął zwitek ciemnej tkaniny. Wewnątrz był proszek podobny do piasku. Na stoliku obok łoża wśród okruszyn i pustych fiolek po medykamentach stał kubek z resztką napoju. Żmij wsypał doń odrobinę specyfiku; ciecz wzburzyła się gwałtownie, zapieniła.
- Jestem renegatem - powiedział obojętnie. - Rzucam za pieniądze moje zakazane czary, a spełniwszy swą rolę odchodzę i zapominam o wszystkim. Jeśli mam być szczery, sprawiedliwość mało mnie obchodzi. Pan jesteś takim samym klientem jak każdy inny. Jeśli ten, kto przeklinał, miał za co się mścić, będę miał utrudnione zadanie, bo wyrzuty sumienia czynią klątwę potężniejszą; sprawiają, że kąsa ona głębiej i trudniej ją usunąć. To wszystko.
Przerwał. Piana zaczynała opadać. Krzyczący w Ciemności upił łyk cierpkiej mikstury, podał kubek Ośmiornicy.
- Proszę wypić do końca.
Odmieniec spojrzał podejrzliwie.
- Co to za świństwo?
- Coś na sen. Podziała na nas obu. Muszę pogrzebać trochę w pańskiej podświadomości, Denning, dowiedzieć się, kiedy i czym zawiniłeś. A gdy już się tego dowiem... cóż, zobaczymy.
Ośmiornica nie protestując wysączył napój. Z głębokim westchnieniem rozluźnił oba ciała, pozwalając, by głowa opadła do tyłu, na poduszki. Zamknął oczy.
- W porządku, ka-ira. Rób, co do ciebie należy.
* * *
Wyrecytowane półgłosem słowa tajemnego języka - bezgłośna eksplozja pod sklepieniem czaszki - i wszystko zamazuje się, ucieka w górę, umyka wstecz - -
3. Głębina
wchłonęła go bez sprzeciwu.
Spadał, czy raczej nurkował wśród amorficznych seledynów i cieni wypełniających drzemiący umysł Ośmiornicy. Głębiej, coraz głębiej, przez gęstwiny półprzytomnych myśli i doznań, falujących jak wodorosty. Głębiej, jeszcze głębiej, aż do samego serca snu.
(tam, gdzie najwcześniejsze wspomnienia)
Nagle nierzeczywistość zadrgała i zmieniła formę; z zielonej toni wyłoniły się zarysy masywnych budowli. Krzyczący w Ciemności drgnął, rozpoznając kompleks laboratoriów Elity na Wyspie Salamander, który dotąd widywał jedynie z oddali.
Już nie dryfował niczym deska z rozbitego okrętu, stał na twardym gruncie. Włosy mierzwił mu słony wiatr. Mury sprawiały wrażenie osnutych mgiełką; gdyby nie owo lekkie rozmazanie konturów, jak gdyby nakreślonych nie całkiem pewną ręką, złudzenie byłoby całkowite.
Wyspa Salamander. Budynki o ślepych ścianach wśród szarych, jałowych skał, widoczne z portu w Shan Vaola w pogodne dni. Miejsce konstruowania golemów i płodzenia hybryd...
- A więc to stąd pochodzisz, mości Demarze Denning - mruknął żmij. - Tak podejrzewałem.
Rozejrzał się. Wejście było tylko jedno. Olbrzymie stalowe wrota, ozdobione połyskliwym pentagramem - godłem srebrnych magów. Jedno ich skrzydło było uchylone, akurat na tyle, by można się było tamtędy przecisnąć.
Krzyczący w Ciemności zawahał się. Gdyby znajdował się na prawdziwej Wyspie Salamander, za tą bramą czekałaby nań śmierć. Przesycająca wnętrza budynków stężona srebrna moc zniszczyłaby adepta czerni równie szybko i łatwo, jak kwas przeżera wrzuconą doń żelazną płytkę.
Ale to nie była Wyspa Salamander, a zaledwie jej złudzenie, niewyraźna i zamazująca się kopia... Podjął decyzję.
* * *
Korytarzy było wiele. Wiły się, rozgałęziały i krzyżowały pod najróżniejszymi kątami.
(poplątane ścieżki dni-co-były)
Ostatecznie to nie żmij odszukał w owym labiryncie widmo kobiety w błękitnych szatach. Ona znalazła go pierwsza.
Usłyszał za sobą głos, dźwięczny, wysoki.
- Intruzie! Co tu robisz? Czego chcesz?
Rozejrzał się uważnie, lecz korytarz był pusty; ani śladu wołającej.
- Pokaż się! - odkrzyknął. - Kim jesteś?
Cisza, żadnej odpowiedzi.
W chwilę później nastąpił atak.
Kamienne ściany zachybotały się i rozmyły na powrót w bezpostaciową zieloność; i zieloność ta ożyła, zakotłowała się w okamgnieniu setką macek, wijących się niby węże, smagających jak bicze. Krzyczący w Ciemności znalazł się w samym sercu tego wiru. Nie było to przyjemne przeżycie. Cokolwiek kryło się w meandrach umysłu Ośmiornicy, całą swą
(nienawiść)
siłę kierowało teraz przeciw ciekawskiemu przybyszowi. Przez moment bał się, że straci kontrolę, wypadnie z transu. Albo straci przytomność. Albo to coś go zmiażdży i zdławi.
- To czerń, nie srebro! - zakołatało mu raptem w głowie; myśl gwałtowna jak uderzenie, trzeźwiąca. - CZERŃ! NIE SREBRO!
- Możesz sprawić mi ból, ale nie zniszczysz mnie!- zawołał, przekrzykując wściekły syk i bulgot. - Ożywia nas ta sama moc! Wiesz już o tym?
Furia macek wzmogła się jeszcze, ale nie trwało to długo. Przeciwnik też najwyraźniej zaczynał słabnąć. Krzyczący w Ciemności odetchnął skrycie. Wcześniej przez moment naprawdę czuł się nieswojo.
- Nie zniszczysz mnie - powtórzył. - Po co próbować? Zmęczymy się tylko, ty i ja. A zresztą, rób jak uważasz. Nie będę się bronił.
- Odejdź - odparł głucho tamten głos. - Kimkolwiek jesteś, po prostu odejdź... Nie chcę cię w mym królestwie!
- Nie odejdę! To ciebie szukałem... - żmij zawahał się, niepewny, co mówić dalej. - Wiem, że nie jesteś tu bez powodu... On skrzywdził cię dawno temu, prawda? - Nie było reakcji. - Porozmawiamy?
Macki cofnęły się, choć nie znikły - drgające, czujne. Na skraju pola widzenia zielony odmęt znów zaczynał przybierać regularne formy ścian i posadzek.
- Renegat z bliznami na twarzy - stwierdziła z gniewem niewidzialna. - Teraz cię poznaję. Najemnik! Jakim prawem zakłócasz mi spokój, najemniku?
- To miejsce nie należy do ciebie! - odkrzyknął. - Jesteś widmem, wysnutym z cudzej woli! Zagnieździłaś się w najgłębszym zakamarku cudzej duszy i toczysz ją teraz niby rak! Dlaczego?
Jej chichot, podobny do plusku deszczowych kropel.
- Ależ ta dusza naprawdę jest mym królestwem, renegacie! Mam swoje stałe miejsce w tych wspomnieniach, mój duch zamieszkuje tu od lat! Czy ten, kto cię wynajął, nie powiedział ci o niczym?
- Dlaczego? - powtórzył z uporem żmij.
Mimochodem zauważył, że konwersacja odniosła skutek - pochłonięta wymianą zdań, nieznajoma pozwoliła sobie na dekoncentrację, świadomie lub nie. Wężowe skręty rozmazały się, rozpłynęły. Żmij uśmiechnął się skrycie, ale nadal słuchał z uwagą. I usłyszał.
- Bo tego pragnęłam i pragnę. To powód tak samo dobry, jak każdy inny. A teraz idź precz, zniknij stąd! Naprzykrzasz się damie.
Krzyczący w Ciemności uznał, że chwila jest odpowiednia. Zamknął oczy i wyszeptał Wszechdziałanie Kar-Sevhern, zwane też po prostu Rozkazem - najsilniejszą z formuł znanych renegatom, mającą moc niszczenia wszystkich bez wyjątku czarnych czarów. Był pewien, że pod jej wpływem klątwa pryśnie w okamgnieniu, a obca obecność zgaśnie jak zdmuchnięta świeca.
Mylił się. Nie stało się nic, zupełnie nic.
Niewidzialna parsknęła pogardliwie.
- Zapłacił ci, żebyś go ode mnie uwolnił, prawda? Wypalił obcy byt tak, jak wypala się wrzód? O nie, mój drogi. Nie uda ci się. Ja rozpadnę się, gdy rozpadnie się ta gnijąca jaźń; gdy umrze umysł, a ciało skruszy się i spopieli. Nie wcześniej.
- Chcesz śmierci Demara - powiedział wolno żmij. Postanowił grać na zwłokę. Ta istota powstała dzięki czarnej magii, czuł to... a jednak Wszechdziałanie okazało się nieskuteczne! W tej sprawie tkwił jakiś haczyk, jakiś sekret, jakiś klucz... - To pragnienie daje ci siłę. Z niego powstałaś i dzięki niemu istniejesz... Pytam po raz trzeci: dlaczego?
Drgnienie, ledwie wyczuwalny ruch, idący gdzieś z dołu, od samych podstaw budynku. Napięcie.
- Naprawdę chciałbyś wiedzieć, najemniku? Po co?
- Czy ciekawość nie jest dostatecznym powodem?
- Nie, jeśli się weźmie pod uwagę, w jakim celu tu przybyłeś.
- Nie - zgodził się spokojnie. - Wyznaczono mi zadanie. Zrobię wszystko, żeby je wypełnić. Wiesz o tym.
Znów ten deszczowo-kroplisty, perlisty śmiech,
- Ja wiem, że ty wiesz zbyt mało, żeby mnie pokonać. Słyszałam, że honor renegata nakazuje w takich razach uznać swoją porażkę, wycofać się dobrowolnie. Czemu tego nie zrobisz?
- Ponieważ nigdy nie twierdziłem, że jestem osobą honorową - żmij roześmiał się również. - A także dlatego, że mimo wszystko chciałbym wiedzieć... Chciałbym wiedzieć, za co nienawidzisz.
- Żeby móc mnie pokonać dzięki tej wiedzy.
- Żeby móc ocenić, czy masz słuszność.
- Dlaczego to miałoby interesować najemnika?
- Może nie jestem takim sobie, zwykłym najemnikiem? - Ponowne drgnienie; i był już pewien wygranej. - Ukaż mi się przynajmniej! Kim jesteś? Czyim jesteś cieniem?
Śmiech urwał się jak ucięty nożem.
- Dziewczyną, która poczęła w złą godzinę i urodziła potworka, co w kilka chwil po przyjściu na świat mówił jak dorosły, a przystawiony do piersi gryzł i miast mleka ssał krew... Stwór o jednej głowie i dwóch ciałach! Przecież go znasz!
Zaniemówił.
- Mąż wyrzekł się mnie, podobnie rodzina. Nie miałam dokąd pójść... Miesiąc później na ulicy znaleźli mnie werbownicy Elity. Spytali, czy chcę znów mieć dom dla siebie i dziecka. Potem przywieźli nas na Wyspę Salamander. Mnie uczyniono posługaczką, dziewczyną do wszystkiego, a małego zabrano. Dopiero później domyśliłam się, że tak naprawdę chodziło tylko o niego... Srebrnym czarodziejom nie brakuje sług, ale odmieńcy są w cenie... jako obiekt badań...
Korytarz zniknął tymczasem; z zielonych oparów bezszelestnie wyłoniło się nowe pomieszczenie. Posępny loch o niskim sklepieniu. Pojedyncze łuczywo zaledwie rozpraszało panujące tu ciemności. Wzdłuż ścian stały rzędem niewielkie klatki z grubych metalowych prętów. Wszystkie były puste, starannie wyczyszczone, a mimo to wokół nich unosił się drażniący lisi fetor.
- Na tej sali trzymano około dwudziestu najmłodszych. Oni są niczym pleśń; aby żyć, nie potrzebują światła ni powietrza... Do moich obowiązków należało dostarczanie im codziennie pożywienia. Myślę, że czarodzieje specjalnie przydzielili mi tę pracę, żebym mogła widywać swoje dziecko, chociaż wcale o to nie prosiłam...
Krzyczący w Ciemności odwrócił się. Instynkt nie omylił go. Stała tuż.
Jej wygląd był zaskoczeniem. W halucynacyjnej przestrzeni cudzego myślownętrza własna świadomość żmija była rozmazanym czarnym kształtem, zaledwie przypominającym ludzką sylwetkę. Nieznajoma natomiast... Widział każdy szczegół jej postaci. Prosty błękitny płaszcz - strój, jaki w Elicie noszą pomocnicy magów, sami nie obdarzeni łaską Zmroczy. Na szyi medalion ze znakiem pentagramu. Owalną twarz o delikatnych rysach, okoloną niesfornymi skrętami kasztanowych włosów...
Oczy - zaszklone, mętne. Nieruchome...
(trupie oczy)
(naprawdę rozmawiasz z widmem, renegacie - ta kobieta nie żyje, być może od lat...)
Zmusił się, by skupić się na powrót na jej słowach.
- Co pewien czas któregoś z nich zabierano na górę, do laboratoriów. Wybrani wracali zwykle po kilku dniach, osłabieni, często z gorączką. Wypadały im później włosy, na skórze pojawiały się dziwaczne krosty i guzy. Zdarzało się, że nie wracali wcale... Ale w każdej opustoszałej klatce natychmiast zjawiał się nowy lokator. Odmieńcy są cenni, renegacie. Przecież wiesz, musiałeś o tym słyszeć. Zmrocza obdarza łaskami również swe kalekie dzieci. Są wśród nich tacy, których ułomności nie równoważy żaden szczególny dar, ale są i tacy, co spojrzeniem rozpalają ogień, umieją rozkazywać wiatrom albo przepowiadać przyszłość. Bywa, że ślina odmieńca ma moc leczenia ran, a krew pozwala wejść w kontakt ze światem demonów... Zdarzają się jeszcze inne zdolności, które Elita utrzymuje w najgłębszej tajemnicy. A co najważniejsze - odmieńca nie da się wyhodować na zawołanie. Wielu srebrnych magów próbowało... Żadne zaklęcia, żadne leki podane matce nie spowodują narodzin takiego stworzenia. Oni przychodzą na świat wtedy, gdy Zmrocza nakaże; żadne działania ludzi nie mają na to wpływu. Dlatego czarodzieje od lat polują na odmieńców obdarzonych talentami. Przywożą ich na Wyspę Salamander i strzegą jak oka w głowie. I badają.
Przerwała na moment, potarła czoło.
- Potworek, którego urodziłam, rósł i rozwijał się błyskawicznie. Niedługo po czwartych urodzinach osiągnął wzrost dorosłego mężczyzny. Kilkakrotnie zabierano go na górę; zawsze wracał. Nigdy nie chorował potem długo, za każdym razem bardzo szybko odzyskiwał siły. Oczywiście wzbudził tym zainteresowanie czarodziejów. Często udawało mi się podsłuchać, jak o nim rozmawiają. Snuli różne plany; zamierzali wywieźć go gdzieś indziej, przebadać jeszcze dokładniej, odkryć, co sprawiło, że tak kurczowo trzyma się życia... Nawet spytali, czy pozwoliłabym na to. Nie byłam pewna, co odpowiedzieć...
Mniej więcej w tym samym czasie do mnie uśmiechnęło się szczęście. Byłam młoda; zdaje się, że byłam ładna. Spodobałam się jednemu z mych pracodawców. Zamieszkałam w jego apartamentach, a on obiecał, że nigdy już nie będę musiała wracać na dół. Mimo wszystko poszłam tam jeszcze jeden jedyny raz. Żeby po raz ostatni popatrzeć na stworzenie, któremu dałam życie...
Mówiła coraz szybciej i zarazem coraz głośniej, niemal wyrzucając z siebie poszczególne słowa.
- Był świeżo po kolejnym seansie badań. Spał i wizyta nie potrwała długo. Pamiętam, że wówczas pomyślałam sobie: przecież on naprawdę zasługuje na coś więcej...
Puste oczy błysnęły jadowicie.
- Chciałam mu pomóc. Naprawdę chciałam. A on... on...
Jej twarz znienacka wykrzywił skurcz.
- Pokażę ci, co zrobił, najemniku. Jeśli chcesz. Jeśli... - zawahała się. - Postawię jeden warunek. Spełniłam twoją prośbę, więc i ty spełnij moją. Przyrzeknij, że gdy poznasz koniec opowieści, odejdziesz do swego świata i nie wrócisz tu więcej.
Krzyczący w Ciemności skinął głową.
- Zgoda.
- Nie! To za mało. Przyrzeknij, renegacie.
- Przyrzekam.
- Dobrze więc - zjawa wyprostowała się, uniosła dłoń. - Czas wywołać z ukrycia stare tajemnice... Patrz uważnie! Zobaczysz i poczujesz to, co on widział i czuł tamtego dnia. Myślę, że to zaspokoi twoją ciekawość.
Nie poczuł dotknięcia jej ręki, lecz coś jakby ukłucie, przeskok iskry; i kamienne ściany zakolorowiły się obrazami.
(wspomnienia które chciałeś ukryć Demar)
- Patrz!
I obrazy ożyły.
* * *
Czy to dzień czy noc, nie wiadomo - w pomieszczeniu brak okien, a łuczywo płonie bez ustanku - -
Wokoło cisza, słychać jedynie miarowe oddechy twych towarzyszy - a twoja klatka jest otwarta - czyjeś ręce przekręciły kluczyk w zamku i zdjęły kłódkę, kiedy spałeś - kto, kto mógł być podobnie roztargniony? Może to jakaś pułapka? Ale myśl o wolności jest niczym narkotyk, przyćmiewa w tobie lęk, dławi wątpliwości - rozejrzawszy się po raz ostatni, ostrożnie popychasz drzwiczki, wyskakujesz - nie oglądając się wstecz pędzisz co sił w kierunku czerniącego się w najdalszym kącie otworu ściekowego - tamtędy spływa woda zmieszana z waszymi odchodami, gdy błękitno ubrani ludzie co dzień spłukują posadzkę - tamtędy zsuwasz się teraz, ze skórą śliską od potu, z tłukącym się wściekle sercem - -
Przez cuchnącą nieznośnie ciemność przeciskasz się jak kret, pełzniesz na brzuchu jak robak, do krwi zdzierając wydelikaconą w niewoli skórę - dalej, byle dalej - -
- Jakimś cudem udało mu się - zabrzmiał głos kobiety w błękicie. - Odnalazł właściwą drogę. Odnalazł wyjście. Niestety, zanim na zawsze zniknął z Wyspy Salamander, odnalazł też mnie. Patrz!
Światło, tysiącem igieł przeszywające nawykłe do mroku oczy - ta piękna komnata na pewno należy do jakiegoś możnego czarodzieja - w pierwszej chwili czujesz ukłucie strachu, chcesz stąd uciec czym prędzej - jednak w pokoju nie ma żywej duszy i ostatecznie ciekawość przeważa - popychasz kratę zasłaniającą wylot rury i krata spada z brzękiem - kulisz się przerażony, lecz nikt nie usłyszał, nikt nie przybiega - -
Komnata nie jest duża, jej ściany wyłożono kaflami koloru indyga, posadzkę zdobi mozaika przedstawiająca chłopca z rybim ogonem - mebli brak - zawiedziony, postanawiasz się wycofać i nagle słyszysz za sobą plusk - odwracasz się, teraz dopiero spostrzegasz uchylone drzwi - -
Krótki korytarzyk - i następna komnata, dużo obszerniejsza od pierwszej - tu kafle mają barwę zachodzącego słońca, a mozaika przedstawia rozkwitającą różę - okno otwarto na oścież, w dole widać najeżone groźnie skały i spienione grzbiety fal, wyraźnie słychać ich szum - po raz pierwszy w życiu oglądasz ten widok, słyszysz ten dźwięk - -
Pośrodku pomieszczenia kwadratowy basen - w wodzie pływają płatki kwiatów, powietrze pełne jest intensywnej, słodkiej woni - -
Kobieta dopiero co wyszła z kąpieli, dopiero co owinęła mokre ciało lnianym prześcieradłem, teraz rozczesuje włosy - widzisz jej uniesione ramię, widzisz obramowany wilgotnymi kosmykami profil i już wiesz to ona ona ONA
- To ja otworzyłam klatkę. Myślę, że to odgadł.
Jedna wizja płynnie przeszła w drugą. Zniknął loch, klatki, czerwonawy blask łuczywa. Krzyczący w Ciemności poczuł na twarzy gorącą wilgoć, w nozdrza uderzył mu zapach lawendy i werbeny.
Zjawa zmaterializowała się o krok od niego. Błękitne szaty zastąpiła biel cienkiego płótna. Odsłonięte ramiona były gładkie i śniade.
- Chciałam ofiarować mu wolność, jemu jednemu - spojrzenie pustych oczu przeszywało, nie pozwalało oderwać wzroku od jej żywo-martwej twarzy. - A on wziął na mnie odwet za swe dotychczasowe życie. Tu, w tym samym miejscu, gdzie mnie odszukał, pod samym nosem srebrnych magów. Ryzyko się nie liczyło. Czytam to dziś w jego myślach, renegacie. Musiał wziąć odwet... Za to, że go urodziłam i karmiłam. Że oddałam go Elicie, zamiast porzucić albo udusić...
Kropelki wody przylgnęły do jej skóry, drżały na rzęsach. Stojąc na tle pomarańczowych ścian, odrealniona, półprzejrzysta niczym akwarelowy akt, była piękna - jak porcelana i płomień... Patrząc na nią, Krzyczący w Ciemności zrozumiał nagle, dlaczego Rozkaz nie zadziałał, nie mógł zadziałać. Aby stworzyć tę istotę, złej, skrzywionej czarnej woli nadano kształt za pomocą srebrnych zaklęć.
Teraz, gdy to odgadł, wiedział już, jaką formułą strzaskać jej osłony
(na popioły Piekła dlaczego muszę)
i wypełnić swoją misję.
Być może wyczytała w jego spojrzeniu, co zamierza. Być może zorientowała się, co ją czeka. Ale nie miała szans się obronić.
Przywołał Zmroczę i uderzył, wymawiając
(dlaczego muszę dlaczego dlaczego)
odpowiedni egzorcyzm. Poczuł, jak
siła wybucha nagle w końcach palców - nie Demar nie rób tego błagam NIEEE!!!
Stało się coś innego, niż oczekiwał.
Powinna była zniknąć, rozwiać się jak mgła. Zamiast tego postąpiła o krok do przodu i nagle upadła - jakoś dziwnie, niezgrabnie, bokiem. Na sekundę wszystko zawirowało.
Oprzytomniawszy żmij uświadomił sobie, że klęczy, trzymając jej głowę na kolanach. Że jego ręce są powalane czymś lepkim i ciepłym. Że na białym płótnie są plamy i woda w basenie poróżowiała.
- Taki mógłby być koniec - odezwała się zjawa, cicho, lecz wyraźnie. - Tu, w tej łaźni, wśród marmurów i zapachu perfum... Ale to nie był koniec. Demar Denning sfuszerował robotę, renegacie. Stchórzył. Uciekł, a mnie znaleziono i odratowano... Prawie odratowano. Lecznicza magia ma swe ograniczenia, nawet najbardziej biegli uzdrowiciele nie są cudotwórcami... Pozostałam sparaliżowana, niezdolna uczynić kroku o własnych siłach. Czterdzieści sześć lat to długo, wiesz? Wystarczająco długo, żeby nauczyć się nienawiści. Żeby nauczyć się jej na pamięć.
Mówiła coraz ciszej. Żmij musiał pochylić się, żeby rozróżnić słowa.
- W Elicie jest taki zwyczaj, że jeśli czarodziej bierze do łoża kobietę nie obdarzoną łaską Zmroczy, ta ma prawo zażądać, by kochanek spełnił jedno jej życzenie, a on musi to uczynić. Ja zdecydowałam się wypowiedzieć moje dopiero w godzinie śmierci. Domyślasz się chyba... o co poprosiłam...
- Domyślam się - potwierdził.
Milczenie. Jej chrapliwy oddech.
- Renegacie...
- Tak?
- Dlaczego... dla...czego...
Nie dokończyła, znieruchomiała w pół słowa.
Krzyczący w Ciemności ostrożnie złożył jej ciało na brzegu basenu. Wyprostował się, odruchowo wycierając ręce o ubranie.
Za widmowym oknem fale bez przerwy tłukły o widmowy klif.
Kiedy w chwilę później żmij spuścił wzrok, po zwłokach nie było śladu.
* * *
Wynurzył się z transu kaszląc i łapiąc ustami powietrze jak wyratowany w ostatniej chwili topielec. Lampka paliła się nadal i w jej świetle ujrzał, że Ośmiornica dygocze jak w febrze. Nagle odmieniec zajęczał przeciągle, raz, potem drugi.
- Ka-ira... Jesteś tu?
- Jestem.
- Coś ty... zrobił? Ja... umieram... Dusi mnie... Dławi... Pali... O-och!
Podwójne ciało zaszarpało się gwałtownie, zrzucając przykrycie, i zastygło wyprężone. Z otwartych szeroko ust zaczęło wylewać się coś ciemnego.
Żmij oparł głowę na dłoniach. Patrzył.
Klątwa powoli i opornie opuszczała ciało, w które ją wsączono. Na dobrą minutę całą sylwetkę odmieńca spowił puchnący leniwie bąbel ni to dymu, ni ruchliwych cieni. Krzyczący w Ciemności mógł sam przejąć tę moc, ale zdecydował się postąpić inaczej. Wziął ze stolika pierwszy przedmiot, jaki wpadł mu w ręce - okrągłe pudełko z rzeźbionego drewna, puste, lecz pachnące intensywnie jakimś gorzkim zielem - i postawił je na podłodze.
- Vaihin! - powiedział rozkazującym tonem. Zaklęty dym w okamgnieniu otoczył dane mu schronienie, zmieniając się w puszysty czarny osad na jego dnie. Krzyczący w Ciemności zatrzasnął wieczko i schował puzderko do kieszeni. Przydasz mi się jeszcze, błękitna pani, pomyślał. Nigdy nie uwierzyłabyś, do czego.
Ośmiornica westchnął głęboko, nie otwierając oczu.
- Lepiej mi - wymamrotał.
- Ja myślę - odparł sucho żmij.
Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Odchylił głowę na oparcie fotela, przymknął oczy. Wciąż miał wrażenie, że słyszy dobiegający z oddali miarowy szum fal.
- Nazywała się Roxana - zaszeptał znienacka odmieniec.
- Słucham?
- Roxana z familii Anday. Ta, która nosiła mnie w swym łonie. Ta, która zatruła moje wnętrze. Przecież wiesz, o kogo chodzi... Widziałeś ją, prawda?
- Owszem.
- Nie przypuszczałem, że uda ci się dotrzeć tak głęboko. Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe... Czterdzieści sześć lat! Sam już prawie zapomniałem... Byłem przekonany, że Roxana umarła dawno temu... Czy ona powiedziała ci, że próbowałem ją zabić w tamten letni poranek na Wyspie Salamander?
- Tak.
- Myliła się - wymruczał odmieniec, w półmroku jego twarz była ściągnięta i pełna bólu. - Tak naprawdę chciałem się z nią tylko pożegnać... Pożegnać się z nią jak syn z matką. Tylko tyle! Skąd mogłem wiedzieć, jak to się skończy? Stała boso na mokrych marmurowych stopniach... Wystraszyła się, kiedy ją objąłem, próbowała się wyrwać. Wyślizgnęła mi się z rąk i uderzyła głową o krawędź basenu... Nic nie mogłem zrobić. Nie mogłem nawet wezwać pomocy. Byłem zbiegiem; gdyby srebrni magowie mnie schwytali, zginąłbym z ich rąk. Postąpiłem jak tchórz, przyznaję, ale dzięki temu zyskałem wolność. Dzięki temu żyję...
Żmij milczał.
- Powiedz mi jedno, ka-ira. Zrobiła to sama, czy ktoś jej pomógł?
- Nie, Denning. Nie odpowiadam na takie pytania.
Ośmiornica zaśmiał się gardłowo.
- Sądzisz, że pora przerwać czarny łańcuch, dać spokój zemście? To byłoby piękne, rzeczywiście piękne zakończenie... Niestety, ja nie umiem wybaczać. Nie nauczono mnie tego. O tak, milcz, milcz sobie, jak długo chcesz! Ja i tak wiem swoje. Podobno do rzucenia klątwy nie trzeba wielkich umiejętności, ale Roxana nie miała ich w ogóle. Była popychadłem czarodziejów, to wszystko. Mówiono o niej jednak, że oddaje się po kryjomu jednemu z nich... Pamiętam go doskonale. Valparais ar Vanth! To on najczęściej przeprowadzał na mnie zabiegi.
- Roxana nie żyje, Denning - powiedział wolno Krzyczący w Ciemności. - Rzucając klątwę, ten czarodziej wypełnił jej ostatnie polecenie. Nieważne, czemu tego chciała, co myślała. Teraz nie żyje. Nie czas zapomnieć o wszystkim?
- Kpisz, ka-ira? Przestań bawić się w moralistę, nie do twarzy ci z tym. Ten Valparais po czterdziestu sześciu latach odkopał topór wojenny; teraz mamy nie wyrównane rachunki. A ja w tej sprawie muszę mieć ostatnie słowo. Ja zawsze muszę mieć ostatnie słowo.
Żmij milczał.
Ośmiornica mówił coś jeszcze, lecz jego głos oddalał się pomału, przycichał... Gdzieś na granicy świadomości nie istniejące morze szumiało nadal. I ten szum stopniowo wchłonął wszystkie inne wrażenia.
* * *
Kiedy się ocknął, był jasny dzień. Zmęczenie częściowo ustąpiło, za to w głowie zagnieździł się tępy, wredny ból, dający o sobie znać przy każdym ruchu. Żmij z westchnieniem pomasował skronie. Rozejrzał się, mrużąc oczy.
Ośmiornica zniknął. Zniknęły również zwieszające się z sufitu tkaniny, skotłowana pościel na wielkim łożu, poniewierające się wszędzie lekarstwa i śmieci. Okno otwarto na oścież i ciężka woń choroby zdążyła już ulotnić się bez śladu. Teraz, w blasku słońca wysprzątany do czysta pokój wydawał się mniejszy i zupełnie zwyczajny - ot, sypialnia...
Na stoliku leżał zwój pergaminu opatrzony dwiema pieczęciami. Jedna, już rozłamana, nosiła godło Elity. Na drugiej, nienaruszonej, widniało stylizowane morskie monstrum oraz ozdobny monogram D.D.. Po chwili wahania Krzyczący w Ciemności przełamał ją.
Zwój był nadspodziewanie długi, składał się z kilkunastu połączonych arkuszy. Wszystkie pokryto rzędami drobnego, starannego pisma. Żmij najpierw od niechcenia przebiegł je wzrokiem. Zaskoczony, zabrał się do dokładniejszego czytania. Jego zdumienie rosło z każdą chwilą.
Zaklęcia. Oryginalne teksty prosto spod pióra jednego z Mistrzów Elity. Dla laika - ciągi bezsensownych słów; dla kogoś nielegalnie parającego się magią warte więcej niż klejnot z królewskiego skarbca.
Ośmiornica zaiste potrafił być hojny.
Wychodząc, na korytarzu żmij natknął się na poznaną wcześniej istotę o białej skórze i złotych oczach. Siedziała w kucki nad rozścielonym na podłodze kilimem. Na nim, rozsypane niedbale niby zabawki, leżały najrozmaitsze akcesoria jej cechu. Sztylety i szpile, maleńkie strzałki o zagiętych haczykowato końcach, pętla z nici-co-tnie, zwinięte ciasno kolczaste bicze z łodyg diabelskiej liany mahye... Stalowe i srebrne ostrza rzucały migotliwe odblaski na jej skupioną twarz.
Słysząc kroki uniosła głowę.
- Witaj, ka-ira. Długo byłeś nieprzytomny. Zaczynaliśmy się już obawiać...
- Potrzebowałem snu. - Krzyczący w Ciemności potarł policzek. Blizny swędziały, jak zwykle na świetle. - Gdzie Ośmiornica?
- Otrzymał wezwanie od władz cechu i wyjechał o pierwszych kurach. Żałował, że nie zdążył się z tobą pożegnać, ale cóż począć, służba nie drużba. O, widzę że znalazłeś pergaminy.
- Znalazłem i dziękuję.
- Tak, mistrz mówił, że na pewno ci się przydadzą.
Jakby coś sobie przypominając, zerknęła w okno. Słońce stało już dość wysoko, przeświecało przez gałęzie drzew okalających podwórzec.
- Czwarta godzina od świtu, lub coś koło tego. W refektarzu niedługo podadzą śniadanie. Zjesz z nami?
- Dzięki, nie. Wolę wracać do miasta. - Wsunął dłoń do kieszeni, dotknął ukrytego tam puzderka. Zadrżało leciutko, palce przeniknął zimny prąd. - Mam coś pilnego do załatwienia.
- Skoro tak, nie zatrzymujemy cię. Zaraz powiem Płetworękiemu, żeby zaprzągł konie.
- Chwileczkę - Krzyczący w Ciemności wskazał kilim. - Nie ma tam gdzieś mojego żelaza?
- Ach! Tak, oczywiście. Wybacz - istota zaśmiała się nerwowo. Podała mu pospiesznie oba jego noże. - Oto są.
- Dziękuję. Wybacz zdrożną ciekawość, ale co to za arsenał? Rekwizyty potrzebne do lekcji?
- Niezupełnie - żółte oczy pociemniały raptownie, szeleszczący głos upodobnił się zupełnie do syku węża. - Czarodziej, który rzucił klątwę... Ośmiornica zdradził nam jego imię. Najmniejsi braciszkowie już rozbiegli się po mieście. Do jutra będziemy wiedzieli, gdzie ma swą siedzibę. Znajdziemy go, choćby się ukrył za siódmą górą. On musi ponieść karę, ka-ira. Skrytobójcy pomszczą hańbę swego mistrza.
- Rozumiem. - Krzyczący w Ciemności spochmurniał. Milczał chwilę, szukając właściwych słów. Nie znalazł ich i ostatecznie nie powiedział tego, co chciał powiedzieć. Powiedział coś całkiem innego. - Cóż. W takim razie powodzenia.
Podziękowała uśmiechem i skinieniem głowy, podczas gdy jej dłonie bez ustanku błądziły po wzorzystej tkaninie w poszukiwaniu oręża zdolnego zadać śmiertelny cios czarodziejowi zwanemu Valparais ar Vanth.
4. Ostatni czar
dopełnił się na ziemi umarłych.
Gdy żmij wysiadał z powozu na ulicy Snycerzy, niedaleko Parku Książęcego, błękit nieba nad dachami był zamglony i jakby przydymiony, a wokół wrzał przedpołudniowy gwar; w powietrzu zawisł zapach kurzu, rynsztoków, końskiego potu, rozgrzanych ludzkich ciał i więdnących kwiatów magnolii.
Kilkadziesiąt kroków dalej pod kruszącymi się sklepieniami bezgłośnie kisł prastary mrok. W Podziemiach nie ma podziału na dni i noce; zwilgotniały, pleśniejący czas pełznie naprzód nie kontrolowany przez nikogo, nie mierzony, a może niemierzalny...
Wchodząc do krypty Calthardów, Krzyczący w Ciemności odniósł wrażenie, że czas zatrzymał się w ogóle. W scenie, która zapamiętał sprzed tygodnia, nie zaszła najmniejsza zmiana.
Dwa Psy nadal ryły w zwałowisku. Miały zakrwawione pyski i łapy, ale ich sylwetki nie zdradzały żadnych śladów głodu czy znużenia. Ukształtowane z martwej materii, te twory nie czuły bólu, nie potrzebowały jedzenia ani snu. I potrafiły być cierpliwe... Tak je wytresowano. Dopóki ciało istoty, którą miały dopaść, spoczywało pod kamieniami, dopóty nie wolno im było odejść. Zadanie nie zostało wykonane.
Na dźwięk kroków żmija najpierw jeden, potem drugi Pies zastrzygł uszami, odwrócił łeb. Dwa pyski rozwarły się powoli, w gardzielach narastało głuche, pełne wściekłości warczenie.
Krzyczący w Ciemności zwolnił kroku. Zaciśnięta dłoń piekła, jakby ukryte w niej puzderko było rozpalone do czerwoności. Blizny na policzku mrowiły paskudnie.
Rozejrzał się niespokojnie, ale ciszy zaległej pod kolumnami nie mącił żaden szelest, żaden szept. Portrety trwały bez ruchu na swoich miejscach. Umarli milczeli.
(zaraz)
(dosłownie za moment)
Nie spuszczając wzroku z przeciwników przystanął. Uniósł rękę. Przez chwilę bezczelnie trzymał puzderko w powietrzu, po czym otworzył je.
W pierwszej chwili nie stało się nic. Stojąc o krok od dwóch sprężonych do skoku białych kształtów, Krzyczący w Ciemności ujrzał, jak w wypukłych ślepiach coś mignęło, jakaś szczątkowa myśl. Zaskoczenie, że ktokolwiek odważył się podejść tak blisko. Że ktokolwiek mógł być tak niewiarygodnie głupi.
Skoczyły.
W tej samej sekundzie uwolniony czar wreszcie nabrał mocy. Wypływający z puzderka ciemny strumień zgęstniał, zapulsował, zbił się w niespokojne kłębowisko; a w sercu tego kłębowiska znienacka błysnęła iskra. Liliowy ogień rozlał się jak oliwa, w okamgnieniu ogarniając ciała obu Psów. Rozpaczliwy skowyt przeciął powietrze i urwał się na najwyższej nucie. Przez kilka następnych chwil nie było słychać nic prócz łakomego syku i trzasku.
Gdy nastąpiło wyładowanie, żmij upadł, ale podniósł się natychmiast. Płomienie oplotły się wokół niego i opadły, nie czyniąc mu krzywdy.
Portrety trwały bez ruchu na swoich miejscach. Umarli milczeli.
Stał i patrzył, jak sztuczne ciała przemieniają się w proch, a migotliwy blask blednie i przygasa.
Nienawiść Roxany Anday wypaliła się do końca.