Ciągle pada
Żyjemy w takich czasach, że ciągle pada coś lub ktoś. Pół biedy, gdy zamiast liści padają komuniści, nawet jeśli padają gradem (a padają gradem, bo mimo szeroko zakrojonych poszukiwań nie udało się znaleźć wśród nich takiego, który nie brał, nie łgał, nie kapował i nie oscylował). Gorzej, gdy padają wielkie mity postępowej ludzkości -- normy uniwersalne, dogmaty kanoniczne, głazy milowe, figury spiżowe, pomniki dziejowe itp. Kilka tylko przykładów, bo na więcej nie zezwala krótka felietonowa forma:
Przykład pierwszy (literacki): prawie sto lat temu pewien Irlandczyk napisał powieść „Ulisses”, a badacze literatury zadekretowali, iż jest to najwybitniejsze dzieło literackie współczesności, gdyż liczy tyle stron (grubo ponad tysiąc), że nikt nie przeczytał tego do końca, a ci, którzy bohatersko przeczytali jedną piątą, mało zrozumieli lub nic nie zrozumieli. Te szczytnie postępowe kryteria uważano za niepodważalne przez 83 lata. Tymczasem w roku bieżącym stało się coś bulwersującego. Pewien Francuz napisał bowiem konstytucję dla zjednoczonej Europy, stosując wspomniane kryteria (gigantyczna objętość dzieła plus absolutna niezrozumiałość tekstu), a jednak Europejczycy wyśmiali to dzieło i konstytucja padła. Tym samym runął mit, że metoda Joyce'a jest złotym kluczem do literackiego triumfu. „Strumień świadomości” Giscarda leży!
Przykład drugi (rasistowski): dwie czołowe rewolucyjne (marksistowskie) ikony Ameryki Łacińskiej XX wieku to, jak wiadomo, Kubańczyk Guevara i Chilijczyk Allende. Pierwszemu historycy wytknęli (dowodowo) sadystyczne przesłuchiwania antyczerwonych opozycjonistów metodami Gestapo i NKWD, tudzież własnoręczne masowe mordowanie więźniów (czyli ludobójstwo), jednak postępowa ludzkość olała te grzechy, więc towarzysz Che dalej robi za ikonę świata postępu. Gorzej wyszła na konfrontacji z dowodami druga lewicowa ikona, ubóstwiany dotychczas przez świat postępu prezydent Allende. Oto bowiem filozof Victor Farias wydobył z archiwów rozprawę doktorską towarzysza Allende, w której tenże naukowo dowodził, iż -- cytuję -- „takie formy nikczemnych zachowań jak lichwa, obłuda, oszustwo i oszczerstwo są charakterystyczne dla Żydów”. Ten zdemaskowany zoologiczny antysemityzm sprawił, że companero Allende ma przerąbane bez reszty -- jego mit padł jak flak. Miłość (postępowa) ci wszystko wybaczy, nawet tortury i ludobójstwo, ale nie każdy rasizm!
Przykład trzeci (elektryczny): najsławniejszy od czasu Edisona elektryk globu, Lech Wałęsa, cieszy się na całym świecie mirem rewolucyjnego trybuna, który obalił despotię komunistyczną, plus nimbem największego (obok Wojtyły) Polaka współczesności, choć -- zgodnie z porzekadłem -- najtrudniej mu było utrzymać renomę proroka we własnym kraju. Rodacy bowiem zniesmaczyli się szybko jego żenującą prezydenturą, jego prostacką i pokrętną paplaniną godną Dyzmy, jego brutalną nocną kasatą rządu Olszewskiego, jawnie determinowaną strachem przed ujawnieniem teczki „Bolka”, etc. W trzecim starcie do prezydentury dostał więc ledwie 1 proc. głosów, czyli został przez naród wysiudany na out kopniakiem. Resztki legendy udało mu się kultywować aż po wiosnę 2005 roku, kiedy to zamiast nogi wyciągnął serdeczną grabulę do czerwonego „prezia”, a w telewizji, na oczach milionów ludzi, uczynił arbitrem swego honoru półsowieckiego jenerała o rodowodzie enkawudowskim. Redaktorka prowadząca ten program próbowała roztrząsać z dwoma eks-prezydentami sprawy dziejowe, co też i chciał czynić jenerał, ale „Lechu” nie zezwolił, i przez cały czas, od pierwszej do ostatniej sekundy (przez bite 45 minut!) namolnie molestował pupila Sowietów, żebrząc, by ten mu wystawił świadectwo moralności! Kiedy jeszcze zaprosił szereg czerwońców na swe urodziny, i do swego domu wpuścił ich w skarpetkach -- rodacy uznali, że „Alek i Bolek w jednym stali domku”. Tak padła resztka mitu człowieka, który twierdzi, że własnymi jeno ręcami, bez niczyjej pomocy, obalił komunę. Ikona sięgnęła bruku, adwersarze polskiego elektryka mogą więc śmielej głosić, że jego zasługi przy obalaniu komunizmu są równe zasługom polskiego hydraulika przy obalaniu konstytucji europejskiej.
Przykład czwarty (malarski): filantropka z Pałacu Namiestnikowskiego zyskała w narodzie (dzięki tabloidom i damskim żurnalom) taką popularność, że stała się ikoną ludu, nadwiślańskim odpowiednikiem matki Teresy skrzyżowanej z lady Di, wskutek czego jeszcze rok temu powszechnie spekulowano, iż Anno Domini 2005 obejmie, jako pierwsza Polka, prezydenturę III RP, wygra bowiem elekcję w cuglach. Tymczasem ostatnio ta ikona zaczęła się kojarzyć ludowi malarsko wedle renesansowego stylu. Najsławniejszym bowiem renesansowym malowidłem, które mają Polacy, jest głośne dzieło Leonarda „Dama z gronostajem” (vel „Dama z łasiczką”), a Jolantę z Krakowskiego Przedmieścia zaczęto powszechnie widzieć jako „Damę z kuną”, i to z kuną zmutowaną, gdyż jak głosi plotka -- w polskim pejzażu rozmnożył się nowy, aerodynamiczny gatunek: kuny z żaglem. Świątobliwa dama runęła do stóp swego postumentu, vulgo: padła.
Padł również -- wskutek gorącej michnikofilii -- były szef „Gazety Polskiej”, i dlatego Łysiak przyjął propozycję zamieszczania stałego (cotygodniowego) felietonu na łamach GP.
Drugi felieton Wilka z "GP" (nr 28 z 13.VII.2005 r.):
Wiadomości ze świata (bezludnego)
W Malezji gastronomicznym hitem sezonu są tego roku prażone pestki z bezpestkowych dyń, wyhodowanych przez grono wybitnych miczurinowców Malezyjskiej Akademii Upraw.
W Kanadzie zlokalizowano duże złoża bezpyłowego węgla brunatnego, którego całkowitą bezpyłowość gwarantuje grono wybitnych ekspertów z Kanadyjskiego Stowarzyszenia Górników i Ekologów.
W Rosji zakończono trwające dziewięć lat testy wszystkich modeli samochodów produkowanych na świecie od wybuchu II Wojny Światowej do upadku Muru Berlińskiego, mające wskazać najbardziej bezawaryjny spośród nich. Okazało się, że najbardziej bezusterkowym samochodem był w tamtej 50-latce moskwicz rocznik 1969. Werdykt podpisało grono wybitnych uczonych z Departamentu Motoryzacyjnego Rosyjskiej Akademii Nauk.
Na Kubie uroczyście otwarto fabrykę produkującą beznikotynowe cygara „Fidel X”. Skręca się je z liści tych samych upraw tytoniu, z jakich skręcano cygara nikotynowe, a zbawienną dla zdrowia beznikotynowość zapewnia portret Fidela na opasce firmowej cygara beznikotynowego, co zostało potwierdzone naukowo przez grono wybitnych tabakologów Kubańskiej Akademii Medycznej.
W USA (dystrykt Columbia) uroczyście otwarto fabrykę produkującą bezorgazmowe cygara „Clinton XXL”, gwarantujące jedyny bezpieczny seks. Ich skuteczność potwierdziło grono wybitnych amerykańskich seksuologów z Instytutu Kinseya (tych samych, którzy rok temu uznali bezsilikonowy biust Pameli Anderson za pasmo górskie masywu Breast Mountains).
W Chinach wystrzelono bezzałogowy pojazd kosmiczny, dzięki któremu da się sprawdzić wpływ nieważkości na antypaństwową zatwardziałość członków sekty Falun-gong. Kosmonautów (tak przesłuchiwanych, jak i przesłuchujących) rekomendowało grono wybitnych ekspertów z pekińskiego MSW.
W Arabii Saudyjskiej opracowano bezkrwawy i bezbolesny sposób kamienowania cudzołożnic. Metodę opracowało grono wybitnych mułłów.
We Francji zbierane są podpisy grona wybitnych i bezwzględnych autorytetów etycznych pod petycją do ONZ-u, by uwolnić Saddama Husajna, którego bezgrzeszność jest (wskutek bezskuteczności poszukiwania na terenie Iraku składów atomowych, gazowych i wąglikowych) klarowna tudzież prosta niczym islamski półksiężyc.
Na Madagaskarze odbyły się finały mistrzostw świata w zapasach bezkontaktowych, sponsorowane i monitorowane przez grono wybitnych weteranów Federacji Bezstykowych Sportów Walki Wręcz (FBSWW).
Na Grenlandii grono wybitnych autorytetów, funkcjonariuszy Klubu Hodowców Zwierząt Polarnych, ogłosiło, że beztłuszczowa słonina z bezkręgowych morsów bezogonowych stanowi bezkonkurencyjne lekarstwo na bezobjawową otyłość nękającą ludzi bezzębnych.
W Peru archeolodzy wykopali na terenie byłej stolicy Inków bezwęzełkowe kipu, stanowiące nieznaną dotychczas nauce wyższą formę językową pisma inkaskiego. Komunikat o tym „odkryciu stulecia” opublikowało grono wybitnych historyków Instytutu Historii Sztuki i Językoznawstwa w Limie.
Grono wybitnych politologów północnokoreańskich uznało „drogiego przywódcę” Korei Północnej, Kim Dzong-Ila, za najbardziej bezkonfliktowego szefa państwa we współczesnym świecie, motywując swój wybór bezdyskusyjnym argumentem o preferowaniu przezeń dialogu politycznego bez użycia arsenału jądrowego, który Korea Północna intensywnie rozbudowuje dla dobra bezlistnej ojczyzny (wszystkie liście już zjedzono).
W Angoli, blisko granicy z Namibią, odkryto gatunek hien bezmięsnych (niemięsożernych), żywiących się wyłącznie ryżem i fistaszkami. Autentyczność tego odkrycia potwierdziło grono wybitnych autorytetów naukowych, zoologów z plemienia Matabele.
W Polsce zgłosił swą kandydaturę na prezydenta kandydat bezpartyjny, Włodzimierz Cimoszewicz, którego bezpartyjność zaświadczyło grono wybitnych moralnych autorytetów, na czele z towarzyszami Kwaśniewskim, Oleksym, Czarzastym, Szmajdzińskim, Janikiem, Pastusiakiem i Kutzem, oraz towarzyszkami Kwaśniewską, Lipińską, Zaniewską, Piekarską, Seneszynową itp.
Trzeci felieton Wilka w "GP" (nr 29 z 20.VII.2005 r.)
Emancypacja służby - str.28
Już prawie rok społeczeństwo jest dołowane przez media regularnymi zawiadomieniami o drenujących państwo, złodziejskich i korupcyjnych aferach idących w miliony i miliardy złociszów. Wcześniej też niektóre afery były ujawniane (przypomnijmy sobie serię afer z początków „transformacji” -- rublową, alkoholową, papierosową, bankową, et cetera), teraz jednak radykalnie zwiększyła się ujawnieniowa częstotliwość. Nastąpiło tak duże przyspieszenie, że dzień bez nowej afery łapówkarskiej, prywatyzacyjnej, przemytniczej, transferowej lub wszelakiej innej finansowej traktowany jest jak dziwaczny wybryk natury lub chwilowe gapiostwo dziennikarzy -- właściwie każdy dzień tygodnia, miesiąca, kwartału przynosi nowy przekrętowy skandal, a dni puste są wyjątkami potwierdzającymi regułę żelazną. Lud, początkowo zbulwersowany, później zszokowany, wreszcie przerażony zapachem wszechobecnego szamba, w końcu przyzwyczaił się do faktu, że ojczyzna to jeden wielki wychodek, więc obudzony z idealistycznych złudzeń trzyma swoje kilkadziesiąt milionów rąk w nocniku, pełen biernej apatii typu „tak być musi” -- siła wyższa! Koszmarność przerodziła się w normalność. C'est la vie! Dawniej normalne było, że przestępstw dokonują przestępcy (kryminaliści), a dzisiaj przestępstwa przestępców zeszły na dalsze strony gazet i na końcówki wiadomości telewizyjnych, bo front zajmują przestępstwa z aktywnym udziałem polityków i urzędników. „To jest Polska właśnie” -- dzisiejszy standard. Dlatego nawet mnożące się doniesienia o regularnej, ścisłej współpracy stróżów prawa (policji, prokuratury i sądów) z podziemiem gangsterskim przestały robić piorunujące wrażenie -- to już także kanon.
Cały ten systemowy układ nie jest polskim wynalazkiem. Włochami przez kilkadziesiąt lat (od 1945 roku) rządziły sycylijska Cosa Nostra i neapolitańska Camorra, których marionetkami byli politycy (kolejne ekipy rządowe; kilkakrotny premier, Andreotti, był pono nawet etatowym kolaborantem mafijnym). Wszelako dzisiejsza nadwiślańska współpraca sfer politycznych z rodzimą mafią nie nosi cech modelu włoskiego -- jest to raczej model rosyjski. Wskazuje na to fakt, iż coraz częściej, przy coraz większej liczbie ujawnianych afer, w doniesieniach medialnych pojawia się gadka o dyrygenckiej roli tzw. „służb”. Te tajemnicze, nie identyfikowane konkretnymi nazwami „służby”, będące lekko tylko przetasowanym dziedzictwem PRL-u, zza kulis sterują każdym megaprzekrętem gospodarczym i finansowym; takie superafery jak FOZZ czy Orlen są wizytówką owego „służbowego” procederu.
Przez pewien czas dla szarego obywatela było rzeczą co najmniej dziwną, że nasi „dziennikarze śledczy” regularnie, można rzec: z dziecinną łatwością, zdobywają dokumenty i fotki negliżujące afery. Jakby to były bibeloty do kupienia na jarmarku. W końcu jednak uświadomiono sobie powszechnie, że skandaliczne dokumenty nie wyfruwają z kas pancernych za sprawą bohaterskich mundurowych don Kichotów, bo „służby” bez trudu namierzyłyby takich sabotażystów i wiatraki „służb” rozpirzyłyby jednego czy drugiego kolaboranta mediów, odbierając innym desperatom wszelką chęć uprawiania takiej kolaboracji. Wniosek zatem był prosty: to same „służby” puszczają kompromitujące papiery w publiczny obieg! A że trudno byłoby je podejrzewać o działanie na szkodę własną (czyli o skłonności samobójcze) -- kolejny zdroworozsądkowy wniosek musi brzmieć następująco: widocznie w „służbach” są wrogie sobie klany, które za pomocą „kwitów” toczą ze sobą morderczą walkę (różne służby wywiadu i kontrwywiadu, wojskowe i cywilne, bądź także frakcje wewnątrz konkretnej „firmy”). Walkę o co? O pieniądze, czyli o gospodarkę, i o strefy wpływów politycznych; summa summarum: o realną (nie zaś tytularną) władzę administracyjną, rządową i kapitałową -- wszelką.
Rzecz charakterystyczna: ten „bój brytanów pod dywanem”, owocujący notorycznym, nieomal codziennym wysypem „przecieków” demaskujących afery, zaczął się niespełna rok temu. To jest wówczas, gdy komunistom (SLD-owcom i prezydentowi Kwaśniewskiemu) została już krótka końcówka władzy, bo ewidentnym się stało, że nastąpi radykalna zmiana barw politycznych, tycząca i Rady Ministrów, i ekipy prezydenckiej. Jakaś (do tej pory marginalizowana, dyskryminowana, spychana na drugi plan, dalej od żłobu?) grupa funkcjonariuszy „służb”, lub jakaś niedopieszczona „firma” spośród kilku „służb”, musiała uznać, iż „starzy” bądź „tamci” już się wystarczająco nachapali -- czas na zmianę warty u żłobu. I rozpoczęła totalną wojnę wewnętrzną uruchamiając „przecieki”, a że rywale nie pozostali dłużni -- „kwity” kompromitujące płyną szeroką falą do mediów.
Jak już wspomniałem: nie chodzi tu tylko o zmianę „służbowej” warty u żłobu, lecz i u zakulisowego steru państwa, są to bowiem naczynia połączone. Zdrowo myślący szary obywatel -- człowiek zdający sobie sprawę, iż ciemna moc „służb” została zafundowana III Rzeczypospolitej przez lewicowy „Salon” przy Okrągłym Stole -- coraz silniej upewnia się dzisiaj w przekonaniu, że od piętnastu lat Polską nie rządzą żadni premierowie, ministrowie, wojewodowie itp., lecz tajemnicze „służby”, które mają straszliwe „haki” na setki pierwszoplanowych figur. Z przodu teatr kukiełek -- z tyłu, w cieniu, za kulisami, demoniczni sznurkowi. Jak celnie pisał Benjamin Disraeli na kartach swego dzieła „Coningsby”: „So you see... that the world is governed by very different personages to what is imagined by those who are not behind the scenes” („Widzisz więc... świat jest rządzony przez całkiem inne osoby niż sobie wyobrażają ci, którzy nie znają kulis”).
Ci, którzy znają kulisy historii, mają dziś pełne prawo dywagować, że ewolucję cywilizacji można zamknąć taką lapidarną konkluzją: dawniej ludzie ze świecznika mieli służbę, a teraz służby mają ludzi ze świecznika. Służba się wyemancypowała, mesdames et messieurs.
W tym samym numerze "GP" z 20.VII.2005 r. ukazał się duży tekst Łysiaka, który został napisany w odpowiedzi na zarzuty "salonowego" duetu Wierzbicki-Isakiewicz.
Rage*
Już kilka tygodni toczy się publicznie zaciekła walka „Salonu” michnikowskiego (tu orężem jest, naturellement, „Gazeta Wyborcza”) i promichnikowskiego („Rzeczpospolita”) o odwojowanie „Gazety Polskiej”, której michnikofilia była ostatnimi laty bardzo „Salonowi” poręczna, co się jednak, ku nieskrywanej wściekłości „Salonu”, skończyło dzięki usunięciu michnikofilów z „GP”. Równocześnie toczy się ciężka walka zakulisowa. Ta publiczna polega na opluwaniu nowych władz „GP”, nowych udziałowców „GP” i co bardziej znanych autorów, którzy swymi piórami firmują nową „GP”. Ta zakulisowa to bój o dusze udziałowców „GP”, bez zmiękczenia których nie da się pisma odwojować, czyli usalonowić ponownie, czyli zapędzić once again do promichnikowskiej psiarni opiniotwórczej. Czas pokaże jak się ta wojna skończy.
Dotychczasowa historia „Gazety Polskiej” to historia jej eks-szefa sprawującego przez dwanaście lat dyktatorskie rządy, Piotra Wierzbickiego, oraz historia jego prawej ręki, formalnej wice, Elżbiety Isakiewicz. Jest to historia zdumiewająca (ale zdumiewająca wyłącznie tych, którzy kiepsko znają naturę ludzi słabych) -- historia swoistej ewolucji negatywnej, przemiany Pawła w Szawła. Podczas swych pierwszych lat „GP” zwalczała ostro nie tylko czerwonych, lecz i różowych (Unię Demokratyczną, Unię Wolności, Michnika, Geremka itp.), stając się jedną z nielicznych oaz prawdy i odwagi na pustyni medialnej, pełnej piachu sypanego ludziom w oczy przez dominujące liczbowo tudzież finansowo, różowe i czerwone gazety mocarnego „Salonu”. A później coś się zaczęło psuć, ściślej: gnić. Dla stałych czytelników „Gazety Polskiej” (jest to publiczność zdecydowanie antysalonowa) pierwszym sygnałem alarmowym był w roku 1997 ogromny (czterokolumnowy!) tekst Wierzbickiego, bezwstydnie i bezkrytycznie apologetyzujący masonów. Odtąd czerwone lampki pulsowały już coraz częściej, a na łamach prawicowych pism pojawiły się pierwsze komentarze tych dziwnych wygibasów Piotra Wierzbickiego. Andrzej Zięba publicznie oznajmił: „Znam go od trzydziestu lat i przywykłem, że jednego dnia gotów jest żarliwie bronić jednej tezy, a drugiego, gdy go ktoś poduczy -- odwrotnej” („Najwyższy Czas!”).
Że ktoś istotnie musiał nieźle „poduczyć” szefa „GP”, czytelnicy organu zrozumieli do końca w roku 2000, kiedy Wierzbicki przestał uprawiać mimikrę i expressis verbis wyłożył swoją nową adorację polityczną, hołdując ludzi, których wcześniej zwalczał. Michnika nazwał teraz „politycznym wizjonerem” i zadeklarował swój „należyty respekt” (sic!) wobec faraona „Salonu”. Piętnowanego wcześniej Geremka uniżenie mianował „jedynym w Polsce politykiem, który ogarnia całokształt spraw międzynarodowych, szczególnie tych newralgicznych dla naszego interesu narodowego” (sic!). Itd., itp. Czytelników „Gazety Polskiej” ogarnęła złość; co zapalczywsi bombardowali redakcję listami pełnymi wyrzutów. Jeden taki list Wierzbicki opublikował nie bez dumy; cytat: „Od dłuższego czasu obserwuję jak ze swoją zastępczynią stara się Pan przypodobać środowiskom niszczącym na każdym kroku naszą godność. Wkradł się Pan nawet w łaski Adama Michnika...”, itd.
Zareagowały również antysalonowe pisma. Na łamach „Tygodnika Solidarność” ukazał się tekst pt. „Przyszedł Adam do Piotra” (puenta tekstu brzmiała: „Jak się okazuje, krąg usłużnych przyjaciół Michnika jest bardzo szeroki”), i na tych samych łamach Grzegorz Eberhardt wkrótce skonstatował: „«Gazeta Polska» wkracza w szeregi mediów poprawnych politycznie. Bardzo poprawnych! Staje obok «Rzeczpospolitej», «Gazety Wyborczej», TVP, «Wprost», «Polityki”, «Newsweeka». Staje w bardzo licznym i karnym szeregu”. Wierzbicki uznał zatem, że czas głośno postawić kropkę nad i. Tą kropką stał się jego dwukolumnowy artykuł w „GP”, prezentujący nowe wyznanie wiary pana redaktora, a zaczynający się od słów: „Mówią, że «Gazeta Polska» się zmieniła. Dobrze mówią: «Gazeta Polska» się zmieniła, jesteśmy dziś trochę inni (...) I nie jest to aby fakt wstydliwy? Wprost przeciwnie: to, że potrafimy reagować na zmieniającą się rzeczywistość, wyciągać wnioski z doświadczeń, nawet rewidować poglądy (...), poczytujemy sobie jako powód do chwały”. Czy można zgrabniej ująć tezę, że obrotowe reagowanie na zmieniający się wiatr jest cnotą, a merdanie ogonem przed siłą jest tytułem do chwały? Nie można -- mistrzostwo świata! Proklamacja Targowiczan zawierała identyczny bełkot o „zmieniającej się rzeczywistości” i o konieczności „rewidowania poglądów”. W tekście artykułu Wierzbicki dał różne dowody rewizji swych poglądów, m.in. wykpiwając lustrację serią złośliwostek o „jakiejś małej podlustracji” i o „dzikich lustratorach próbujących teraz załatwić za pomocą teczek jakieś porachunki osobiste”, tudzież formułując swoje nowe credo ą propos Michnika: „Jesteśmy po tej samej stronie w strategicznej batalii o przyszłość Polski”.
Od tej chwili nakład „GP” zaczął drastycznie spadać, gdyż dotychczasowi sympatycy gazety byli po całkiem innej stronie niż duet Adam-Piotr. „Warszawka” i „krakówek” zacierały ręce i chichotały szyderczo (krążył dowcip o „późnym obrzezaniu Wierzbickiego”). Szeptano o „pouczających” delikwenta „hakach”; przypominano, iż jeden z wpływowych członków Zarządu „GP” został zdemaskowany jako TW; pytano: czy zakończył się już (lub: czy w ogóle się zaczął?) proces, który mikst szefowski „GP” obiecał wytoczyć profesorowi Strzemboszowi, gdy ów publicznie napomknął, że gazeta została zinfiltrowana mackami tajnych służb? Smród gęstniał niczym smog.
O ile ekonomicznym kluczem do klęski duetu Wierzbicki-Isakiewicz stała się bessa finansowa pisma (zaczęło przynosić straty), o tyle gwoździem do trumny ich publicznego wizerunku stała się moja książka „Rzeczpospolita kłamców -- SALON” (listopad 2004). Sto kilkadziesiąt tysięcy sprzedanych egzemplarzy poszło w ręce rodaków i narobiło szumu. Jest to precyzyjna monografia różowego „Salonu” (terroryzującego kraj już piętnaście lat), czyli michnikowszczyzny, od trockistowskich i wolnomularskich (loża „Kopernik”) początków, przez korowski rozwój, po udecko-uwecki triumf w III RP. Ta formacja lewicowych „dysydentów” walczących o żłób z komuną dogadała się wreszcie z komuną, zawarła z nią spektakularny pakt przy Okrągłym Stole i zagospodarowała III RP tak, że Polska jest dziś mocarstwem korupcyjnym, najbiedniejszym krajem Unii Europejskiej, ma kilka milionów bezrobotnych, 35 proc. dzieci permanentnie głodnych, 75 proc. dzieci niewiedzących co to wyjazd wakacyjny, plus policję, prokuraturę i sądy współpracujące z podziemiem przestępczym właściwie systemowo, nie mówiąc już o kompletnej ruinie służby zdrowia, liczbie afer finansowych większej niż liczba dni w roku, et cetera, et cetera -- każdy to widzi.
Książka wzbudziła naturalną furię „Salonu”, i przez zupełny przypadek (tzw. czysty zbieg okoliczności) zaczęły się dziać rzeczy osobliwe -- gdy „Salon” bił rekordy sprzedaży (grudzień 2004), deklasując na rynku księgarskim, jak mówili hurtownicy, całą konkurencję, a drukarze nie nadążali z dodrukami, w „Newsweeku”, gdzie od lat co tydzień zamieszczana była lista książkowych best-sellerów (pierwsza dziesiątka), skasowano tę listę kompletnie: w dwóch ostatnich numerach 2004 już jej nie było. Zimą 2005 została przywrócona, ale kadłubkowo (tylko trzy pierwsze pozycje), z nadzieją, że w przyszłości żadna książka Łysiaka do pierwszej trójki nie wejdzie.
We wspomnianej książce poświęciłem również trochę miejsca Piotrowi Wierzbickiemu, przedstawiając go jako odszczepieńca, człowieka, który zarzucił pierwotne ideały „Gazety Polskiej” i zdradził jej czytelników, lizusowsko brnąc w zamtuz „Salonu”, za co Michnik zezwolił jemu i pani Isakiewicz produkować się na łamach „Gazety Wyborczej”. Dyktat polityczny „Salonu”, któremu uległ Wierzbicki, nie złamał jednak udziałowców „GP”, którzy, mając wreszcie dość tej hańby, wywalili pana W. ze stanowiska (czerwiec 2005). Obowiązki szefa powierzono redaktorowi Tomaszowi Sakiewiczowi (antymichnikowcowi) i przemeblowano redakcję antysalonowo. Wówczas wróciły do regularnej współpracy z gazetą znakomite pióra, które wcześniej się stamtąd katapultowały nie chcąc firmować hecy promichnikowskiej (exemplum Rafał A. Ziemkiewicz); rozpoczęli też współpracę nowi autorzy, którzy wcześniej tu nie pisywali, bo mieli fobię antywierzbicką. Zaś „Salon” przystąpił do zmasowanego kontrataku.
Pierwsze uderzyły -- jakżeby inaczej -- pióra dziennikarzy Agory. To rutynowane chłopaki, rozmieszały już niejedną ofiarę, mają wprawę. Oddali i Wierzbickiemu łamy „GW”, by ten mógł przykładnie sflekować swego następcę. Oskarżył red. Sakiewicza o chęć kombinacji kryptoreklamowych (ciekawe oskarżenie w ustach faceta, który ponosi winę za brak pół miliona złotych w bilansie spółki „GP”!) i o mnóstwo innych rzeczy, właściwie o wszystko, za wyjątkiem ukrzyżowania Jezusa Chrystusa. Później (takoż na łamach „GW”) totumfacka Wierzbickiego, Elżbieta Isakiewicz, wychłostała dwóch nowych udziałowców „Gazety Polskiej”, którzy odegrali istotną rolę przy dymisjonowaniu michnikofila. Jej osławione neurotyczne pióro zrobiło z obydwu marmoladę. Stara, dobra szkoła redaktora Aleksandra Kwaśniewskiego. Tak, tego samego, który dzisiaj jako „prezio” wszystkich Kun, Kulczyków, Mazurów, Żagli i Dochnali rezyduje w Pałacu Namiestnikowskim. Podczas „stanu wojennego” był szefem czerwonej gazety, a jego pracownicą była pani Isakiewicz. Właśnie w roku 1982, roku „stanu wojennego”, kiedy przyzwoici ludzie połamali swe publicystyczne pióra, niektórzy zresztą na bardzo długo (gość pod tytułem Łysiak nie opublikował w peerelowskiej prasie ani jednego słowa między 13 grudnia 1981 a rokiem 1990; pisał wtedy wyłącznie do gazet zachodnich i periodyków podziemnych). Gdy później „Tygodnik Solidarność” wytknął jej, że po czymś takim gra jak tupeciara muzę antykomunizmu, odszczeknęła głośno. Wtedy „Tysol” łagodnie ją poprosił, aby przestała się wygłupiać („Pani Elżbieto! Bez żartów -- komu Pani chce wmówić...” itd.) oraz żeby przestała strugać Wallenroda w paczce Kwaśniewskiego („Kwaśniewski był czujnym i sprytnym towarzyszem i <<Wallenrodów>> wyczułby na kilometr”). Tyle o charakterze pani Isakiewicz (ten typ tak ma); wróćmy do jej krucjaty przeciwko dwóm czołowym udziałowcom „GP”, panom Żmudzie i Solskiemu.
Gdy chce się człowieka zgnoić (oczernić), a nie można go zgnoić za poglądy, bo ma przyzwoite, to trzeba coś wymyślić, żeby go jednak zgnoić. Tak jak mówił Dyzma: „Człowiek se siędzie i pomyśli, pomyśli, aż wymyśli”. Dzięki głębokiej „burzy mózgu” pani Isakiewicz wynalazła cztery merytoryczne argumenty przeciwko dwóm niechętnym Wierzbickiemu udziałowcom: obaj mają barbarzyńską „posturę” (sic!), dziwaczne ubrania, skłonności sadystyczne (co domniemała, bo opowiedzieli jej historię o afrykańskim kacyku, który własnoręcznie zastrzelił swego ministra) tudzież terrorystyczne. To ostatnie udowodnili będąc współautorami puczu. Dokonali mianowicie „zamachu” na Wierzbickiego, Isakiewiczową i „Gazetę Polską” Wierzbickiego i Isakiewiczowej, przy udziale tego łotra Sakiewicza, a żeby to chociaż był normalny zamach, ale skąd -- to był „zamach”, podczas którego „panowała atmosfera linczu i pikniku”! Tak pani Isakiewicz nazywa głosowanie udziałowców, czyli procedurę demokratyczną. Dwa ciemne typy sprawiły, że demokracja stała się „linczem i piknikiem”. Horrendum! Cały czas w tym stylu -- ma się to pióro!
Rage -- zamachowcy-piknikowcy bandycko odmichnikowili sztab „Gazety Polskiej”, niech ich piekło pochłonie!
Tego samego Wierzbicki, Isakiewicz tudzież cały „Salon” życzą autorom piszącym dla odnowionej (odsalonowionej) „GP”. „Rzeczpospolita” (wspierająca „Gazetę Wyborczą” w zbożnym dziele piętnowania „zamachowców” i ich sympatyków), na łamach swego „Plusa Minusa”, przyłożyła dwóm współpracującym z „GP” pisarzom. Mnie się tam dostało od samego Piotra Wierzbickiego, chociaż właściwie na marginesie, bo swój całokolumnowy tekst „My z Solidarności” Wierzbicki poświęcił swemu obecnemu stanowi ducha, swej inteligenckości („czuję się warszawskim inteligentem”) i swemu kombatanctwu z czasów dyktatury Jaruzelskiego, deklarując: „mój rodowód jest solidarnościowy, korowski”. Obrzydliwe, gdyż fałszujące historię zdanie. Albowiem każdy czytelnik słabo zorientowany w ówczesnych politycznych realiach, i każdy młody czytelnik, który nie pamięta tamtych czasów, zrozumie tę frazę jako: solidarnościowy czyli korowski. Inaczej mówiąc -- zdanie to bezczelnie sugeruje korowską źródłową tożsamość ze Związkiem Solidarność, tymczasem (jak słusznie rzecz ujął Jerzy Narbutt) „korowcy weszli do Solidarności bocznym wejściem”, nie od razu, i (jak słusznie sprawę ujął Krzysztof Wyszkowski, jeden z pierwszych założycieli Wolnych Związków) stali się „leninowską jaczejką” wewnątrz Solidarności. Opanowali Związek, wyautowali tam wielu prawdziwych patriotów (Gwiazdę, Wyszkowskiego, Walentynowicz etc.), i używali tego szyldu jeszcze w początkach lat 90., sterując „Tygodnikiem Solidarność” (późniejszy, odkorowiony wreszcie „Tysol”, piekielnie denerwował Wierzbickiego swą twardą kontrmichnikowszczyzną wówczas, kiedy Wierzbicki właśnie przekręcał się na michnikofilię, a z pewnością również takimi detalami jak tytuły artykułów: „Łysiak -- Sumienie Narodu”, „Kult Łysiaka” czy „Waldemar -- bicz Boży”, bo ze mną redaktor W. był już wtedy na noże).
Bajdurząc tekstem „My z Solidarności”, iż jego rodowód to Solidarność czyli KOR (vel: KOR czyli Solidarność), Wierzbicki wdział uniform kombatanta, i przy okazji zaliczył do swej martyrologii wylanie go z „Gazety Polskiej” przez dzicz, która umie tylko wrzeszczeć: „patriotyzm”, „ojczyzna”, „wyprzedaż majątku narodowego” i „zaprzaństwo” (wszystko to są cytaty z tekstu Wierzbickiego). Nadmienił przy tym (by już całkowicie utytłać wrogów), że „ks. Rydzyk jest ich prawdziwym papieżem”, co zresztą sugerowała też w „Gazecie Wyborczej” Isakiewiczowa, twierdząc, że „podtekst polityczny” bandycko-piknikowego „zamachu” to chęć przypodobania się przez nowe władze „GP” Rydzykowi. Gdyby napisała, że chodzi o przypodobanie się talibom z Klewek -- miałaby dokładnie tyle samo racji. Jest to idiotyczna, wyssana z palca bzdura, nie mająca żadnego pokrycia w faktach.
Kombatant Wierzbicki poświęcił mojej osobie dwa zdania, zaczynając tak: „Intelektualnym guru w szerokich kręgach jest Waldemar Łysiak”. Po czym zastanowił się jak temu guru dołożyć, i z przykrością stwierdził, że ma pusty magazynek. Gdyby jakieś zaangażowanie w czymkolwiek czerwonym, jakaś przynależność, jakaś współpraca, jakaś choćby mała kolaboracyjka, jakiś śmierdzący fakcik lub tekścik, jakaś chwilowa słabość, jakieś świństewko, niechby i obyczajowe, jeśli już nie polityczne, cokolwiek konkretnego, wszelki brudny drobiazg (na przykład uczestnictwo, choćby jeden raz, w corocznym radosnym i tłumnym mitingu pt. Spotkanie Twórców Kultury i Artystów z Władzami Partyjnymi i Państwowymi, czy w pochodzie Pierwszomajowym przynajmniej) -- a tu nic! Nul! Kombatancie Wierzbicki, pocieszę pana -- to jest nie tylko pański problem. Od 1990 roku chłoszczę różowo-czerwony „Salon” tak mocno, jak niewielu ludzi nad Wisłą, więc obie te grupy, i różowi, i czerwoni, gdyby mogły, rozszarpałyby mnie już. Przez te piętnaście lat -- tak myślę -- całe sztaby „chłopców” z obu tych formacji (oraz z redakcji „GW”, „NIE”, itp.) stawały na głowie, by wyszukać cokolwiek, czym można byłoby Łysiaka konkretnie przyszpilić. I nul! Zupełny klops! Wypocili tylko oskarżenie o plagiat (co okazało się strzałem w płot, bo się biedaki pomyliły -- przeoczyły copyright), o grafomaństwo (no comments), o czarnosecinne oszołomstwo i o chorobę umysłową, taka samą, jaką zaliczył u tych diagnostów Herbert. To wszystko, czego dowiedziałem się na swój temat w dziesiątkach ich szmatławców (od „Gazety Wyborczej” po „NIE” i „Politykę”). Te piętnaście lat bezradności rozjuszonych detektywów to mocniejsza legitymacja czystości mego życiorysu niż nawet papiery „pokrzywdzonego”, jakie już dawno temu wręczył mi IPN.
Mając tedy pusty magazynek, kombatant Wierzbicki musiał coś wymyślić. I wymyślił jedno: Łysiak to człowiek, który -- cytuję -- „przeczekał cały stan wojenny, całą epokę Jaruzelskiego i Kiszczaka, po czym, gdy inni wywalczyli tu demokrację, wrócił luksusowo do gotowego”. Kombatancie Wierzbicki -- pan niepotrzebnie zawęził moje tchórzliwe „przeczekiwanie” do epoki ino Jaruzelskiego i Kiszczaka, tymczasem ja „przeczekałem” cichcem całe kilkadziesiąt lat PRL-u. Zacząłem „przeczekiwać” A. D. 1957: podczas rocznicowej akademii dla uczczenia Wielkiej Rewolucji Październikowej podpaliłem szkołę. Fura wozów strażackich, plus jeden osobowy ubecki, który przyjechał do naszego domu, by zwinąć ojca za wybryk trzynastoletniego syna. Szczegóły tej afery znajdzie pan w dwóch moich książkach (pamiętnikarskiej i publicystycznej). Kiedy wiele lat później zapisywałem mojego syna do tej samej szkoły, dyrektor wyraził nadzieję, że Tomek nie odziedziczył po mnie genów piromana.
Gdy już dorosłem i zacząłem wydawać książki, „przeczekiwałem” użerając się z cenzurą. Cięto mi teksty jak angielskie trawniki (po smakowite szczegóły odsyłam do mojej książki o moich bojach z peerelowską cenzurą -- „Lepszy”, 1990), ale gdy tnie się tak dużo, zawsze coś z tej masy musi się prześliznąć przez sito. Przykładowo: w „Wyspach zaczarowanych” (1974) jakimś cudem uniknęła nożyc cenzora łatwo odczytywalna zapowiedź upadku imperium sowieckiego: „Nie ma wiecznych imperiów... Cierpliwości -- trawa z czasem zamienia się w mleko”. Dzięki anagramom i innym sztuczkom przepychałem takie rzeczy, o których nikt nie śmiał wówczas pisnąć publicznie, choćby Katyń. A w „stanie wojennym”, w tym samym 1982 roku, w którym pańska pupilka, kombatancie Wierzbicki, była podwładną Kwacha, ja „przeczekiwałem” całe tygodnie na ławie sądowej Warszawskiego Okręgu Wojskowego, biorąc udział w zamkniętym procesie przywódców KPN, bo chociaż nie należałem do KPN-u (ani do żadnej innej organizacji w całym moim życiu -- taką mam zasadę), to oskarżonym przysługiwało prawo powołania swego rzecznika-świadka na czas zamkniętego procesu, i oni zażądali, by ich „mężem zaufania” został Waldemar Łysiak. Skacząc wówczas do oczu sędziom-generałom piekliłem się m.in. o to, by esbecja przestała rozlepiać na ulicach ulotki głoszące, iż matka jednego z oskarżonych, Tadeusza Stańskiego, współpracowała z Gestapo, i by innego oskarżonego, Tadeusza Jandziszaka, przestano w areszcie zmiękczać wyniszczającym odbieraniem mu insuliny. Esbecja podziękowała mi za tę aktywność całą serią szykan, plus rozpirzeniem w drobny mak mojej rodziny przy pomocy jednego TW spod Bielska-Białej i jednego funkcjonariusza radomskiej filii MSW. Zakończyłem moje „przeczekiwanie” w czerwcu roku 1990, wożąc nocą przez graniczne jezioro Gaładuś -- wraz z moim przyjacielem Ramunasem Verbickasem i z litewskimi przemytnikami -- bibułę kontrsowiecką na Litwę, którą trzymali wówczas za pysk Sowieci.
Dałem duży skrót mojego „przeczekiwania”; jeśli zechce pan sięgnąć po „Lepszego”, kombatancie Wierzbicki, znajdzie pan tam sporo innych anegdot, choćby wietnamską (ta jest nawet ze zdjęciem) -- przyjemnej lektury. Dla mnie lektura pańskich memuarów konfesyjno-kombatanckich była bardzo przyjemna, lubię się śmiać. Natomiast nie lubię się licytować na kombatanctwo, bo to żenujące -- to umniejsza człowieka. Lecz pan wywołał mnie do tego stolika publicznym, multinakładowym oszczerstwem, więc trudno -- mus to mus. Porównajmy swoje karty. Pan publikował w podziemiu, ja również (pod pseudonimem Mark W. Kingden; przedruki dałem później w niektórych moich książkach, a w „Empireum” zreprodukowałem nawet okładkę podziemnego wydawnictwa z moim tekstem). Tylko że pan w wydawnictwach korowskich, a ja w białogwardyjskich, bo trockistowskie towarzystwo zawsze mnie brzydziło. I co pan robił poza tym przeciw komunie? Popijał pan kawkę na „tajnych” (esbecję ta wasza „tajność” doprowadzała do łez ze śmiechu) nocnych spotkaniach dyskusyjnych. Może roznosił pan też ulotki? Te drukowane przez Chojeckiego, czy te drukowane przez Karkoszę? Niżej kilka bardziej konkretnych pytań:
Kombatancie Wierzbicki -- czy miał pan przyjemność być aresztowanym w Moskwie przez KGB i wsadzonym na Łubiankę? Nie? A ja tak -- w 1976 roku. Siedziałem krótko, ale jednak. Czy bił się pan kiedyś z ZOMO, bezpośrednio -- kamieniami i drągami? Bo ja tak -- w 1982 roku kilkudziesięciu młodych ludzi pod moją komendą przegrodziło Tamkę barykadą z kubłów i kontenerów na śmiecie, i dopiero po godzinnej bitwie ZOMO rozwaliło tę barykadę opancerzonymi starami (vide „Lepszy”, str. 14). Czy dyskutował pan kiedyś w Namibii z kubańskimi „doradcami” wojsk czerwonej Angoli za pomocą ołowiu? A ja tak! Dzisiaj sam autoironicznie określam wszystkie te i podobne moje szaleństwa jako młodzieńczą i post-młodzieńczą kowbojszczyznę, lecz mogę też zadać kilka pytań ą propos bokserki innego rodzaju:
Kombatancie Wierzbicki -- czy kiedykolwiek pańska książka wywołała dyplomatyczną interwencję Kremla? Bo moja tak -- w 1978 roku. Mówiły o tym wszystkie polonijne radiostacje, a nowojorski „Nowy Dziennik” pisał: „Oficjalne wydanie «Cesarskiego pokera» w PRL zakrawa na cud (...) Jest to jedyna książka opublikowana przez państwowe wydawnictwo, przeciw której ZSRR złożył oficjalny protest w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zarzucając jej antyrosyjskość, a także antyradzieckość zawartą w wyraźnych aluzjach do współczesności”. Osobny protest złożyła Moskiewska Akademia Wojskowa im. Suworowa. Poleciały wówczas łby w cenzurze i w wydawnictwie, a ja dostałem zakaz druku książek („Nowy Dziennik”: „Książki Łysiaka odblokował dopiero Polski Sierpień 1980 roku”).
Czy kiedykolwiek, kombatancie Wierzbicki, zaszczycił pana swym piórem wieloletni główny ideolog PZPR, towarzysz Werblan? A mnie tak -- na łamach Organu Teoretycznego i Politycznego Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, „Nowe Drogi”, skopał mi tyłek jako najgorszemu z zaplutych karłów reakcji, którzy bezczelnie publikują w PRL.
Mógłbym takie pytania mnożyć, dochodząc aż do faceta o nazwisku James Jesus Angleton i do moich studiów na Uniwersytecie Rzymskim, ale to byłoby już za dużo, nie wszystko wolno. Wolno mi natomiast powiedzieć panu, kombatancie Wierzbicki, że pańskie kombatanctwo jest warte politowania, bo pana ukaraliby za pańskie bibułki kilkumiesięczną celą, a ja, gdybym wpadł na moim „przeczekiwaniu”, prawdopodobnie dostałbym czapę. Wkurza mnie, że piszę dziś o tym, ale pan wymusił to na mnie swoją paszkwilancką butą.
Kiedy trzy lata temu ogłosił pan swój akces do obozu Michnika („potrafimy rewidować poglądy”, itp.), całą szpaltę poświecił pan „linii politycznych podziałów”. Według mnie jest ona już od dawna bardzo prosta. Jak mówi jeden z bohaterów mojej powieści „Ostatnia kohorta”: „Stoimy stojąc, leżymy leżąc”. Dzielimy się, panie W., na tych, których można skusić, przekręcić, zgwałcić itp., oraz na tych, przeciw którym nie ma, psiakrew, żadnego „haka”, więc nie można ich zrobić lokajami i zamknąć im gęby, chyba że przy pomocy ołowiu, lub wypadku samochodowego (Pańko), lub cudownego zawału serca (Falzmann). Teraz swój kombatancki artykuł „My z Solidarności” zakończył pan pisząc o swojej aktualnej współpracy z „Gazetą Wyborczą”: „Znaleźliśmy się z Adamem Michnikiem po tej samej stronie barykady”. Fakt -- to jest strona barykady wroga obecnej „Gazecie Polskiej”, i ja chciałbym, żeby tak zostało: żeby „GP” utrzymała swą niezależność wbrew wściekłości „Salonu”. Chodzi, rozumie szanowny pan, o to, aby pismo, które przez ostatnie lata było mętnym folwarkiem pary Wierzbicki-Isakiewicz, stało się trwałym forum wypowiedzi dla ludzi, dla których ojczyzna znaczy więcej niż michnikowszczyzna. Dixi!
* - Wściekłość (ang.)
Czwarty felieton Wilka w "GP" (nr 30 z 27.VII.2005 r.)
Tykanie budzików
Masakra londyńska, będąca kolejnym (po nowojorskiej i madryckiej) solidnym uderzeniem młota islamu w politycznie poprawny, ogłupiały wskutek dekadenckich zdegenerowań łeb Zachodu -- przyniosła wreszcie pierwsze (wątłe i boję się, że efemeryczne) oznaki trzeźwienia Zachodu. I to nie tylko zachodnich społeczeństw, lecz i „liberalnych” (lewicujących) mediów Zachodu, które tak długo robiły tym społeczeństwom wodę z mózgu lansowaniem „tolerancji”, „wielokulturowości” i rozlicznych innych miazmatów „political correctness”. Prawnuki Woltera zaczęły śpiewać w trochę innej tonacji, bo strach zaglądający do tyłka ma dużą siłę perswazyjną detoksyzującą mózg. Przestano wyśmiewać Busha, że ciągle odwołuje się do „wartości” zachodniej cywilizacji, i zaczęto z uznaniem cytować Blaira, który po londyńskiej hekatombie krzyknął: „Najwyższy czas, byśmy zademonstrowali im nasze wartości!”.
„Im”, czyli komu? Polityczna poprawność ciągle jeszcze każe wskazywać „islamskich fundamentalistów” (tak jakby którykolwiek szczery muzułmanin odrzucał fundamenty swej wiary), „islamskich fanatyków”, „islamskich terrorystów”, słowem zbirów wyizolowanych ze społeczności muzułmańskiej, która przecież w swej masie jest dobra, sympatyczna, humanitarna i zdegustowana tymi wszystkimi atakami gwałtu. Po każdym zamachu stają przed kamerami eszelony „lokalnych przywódców muzułmańskich” w zmuzułamanizowanych miastach Zachodu, by recytować swój ból i żal z powodu „tych strasznych rzeczy”, ciskać gromy na „terrorystów, z którymi prawdziwi muzułmanie się nie identyfikują”, tłumaczyć, że „islam to religia pokoju”, a „dżihad głosi tylko odnowę duchową”, itp., itd. Wszystko się zgadzało do chwili, gdy policja londyńska spenetrowała mieszkanie mułły, który był dyżurnym telewizyjnym krytykiem „radykalizmu religijnego”, w czambuł potępiał „terrorystów”. Znaleziono u niego stosy materiałów wybuchowych i plany wysadzenia lotniska Heathrow. Teraz Anglicy postawili przed sądem imama Abu-Hamzę (szefa meczetu w Finsbury Park), który hojnie finansował terroryzm dzięki temu, że władze brytyjskie wypłacały mu co roku sto tysięcy funtów na „działalność kulturalną”.
Szef Bractwa Muzułmańskiego, Otoman Akef, stwierdził: „Jestem przekonany, że islam podbije Europę, bo taka jest islamska misja do spełnienia”. Imam al-Karadawi (zaprzyjaźniony z komunistycznym burmistrzem Londynu, K. Livingstonem) uzupełnia: „Podbijemy ją bez użycia mieczów”. Co nie znaczy, że wsadzą miecz do pochwy; znaczy to tylko, że obstawiają masowe użycie oręża trochę innego. Gdyż zamachami (choćby najbardziej krwawymi) Europy podbić się nie da. Lecz muzułmańską ekspansywną rozrodczością, czyli demografią -- owszem. Jest to bowiem broń biologiczna tak masowego rażenia, iż wąglik to przy niej mały pikuś, zwłaszcza że wyemancypowane kobiety Europy rodzą coraz mniej dzieci, nie reprodukując populacji -- liczba białych Europejczyków zmniejsza się bezlitośnie. Od wyprawy Kolumba Europę zwano „starym kontynentem”. Wkrótce ta nazwa stanie się znowu aktualna, lecz wskutek zupełnie innej przyczyny -- będzie to kontynent białych emerytów. Rządzić będzie (jak to w demokracji) większość, chyba że Bóg ześle cud i odwróci fatum.
Liczby (statystyki) nie kłamią: w Europie mieszka już kilkadziesiąt milionów muzułmanów i rokrocznie przybywają kolejne miliony (demografia plus imigracja). Całe wielkie miasta (w Anglii Leeds, we Francji Marsylia, we Włoszech Mediolan, w Szwecji Malmö, itp.) przestają być autochtoniczne, stają się muzułmańskie (Polska jeszcze tego nie zakosztowała, bo jest zbyt biednym krajem, by muzułmanie chcieli osiadać hurtowo nad Wisłą -- swojska nędza ratuje nam dupę). Amerykański politolog, Robert Kaplan, ma całkowitą słuszność, gdy mówi: „Europa znalazła się w pułapce bez wyjścia. Czy chce, czy nie -- staje się coraz bardziej obszarem muzułmańskim. Jest to podbój demograficzny, swoisty odpowiednik dawnych zbrojnych podbojów”. Europejczycy sami to już rozumieją, i trząść się zaczęli nawet tutejsi „inżynierowie społeczni”, promotorzy „społeczeństwa wielokulturowego” alias „otwartego”. Z tej drżączki przestali wreszcie pukać niby dzięcioły „postępu” w czoło Oriany Fallaci, która od roku 2000 straszy islamem jako niszczącą Europę barbarią (a straszy nie tylko dlatego, że sura 4, werset 34, „Koranu” nakazuje bić kobiety).
Chociaż od 1990 roku głosiłem publicznie to samo, co Fallaci zaczęła głosić dużo później, mogę sobie jedynie pomarzyć, by respektowano mój „copyright” oszołoma i rasisty w tej kwestii. Piętnowano mnie jeszcze dziesięć lat temu (1995), gdy -- mimo braku wówczas Al-Kaidy, i mimo że nikt wówczas nie mógłby sobie nawet wyobrazić gruzów World Trade Center -- napisałem na łamach mej książki: „Ktoś, kto nie rozumie, że siła islamu, siła fanatycznego «dżihadu», to największe ze wszystkich zagrożeń, jakim cywilizacja chrześcijańska będzie musiała stawić czoło w wieku XXI -- ten nic nie rozumie!”.
Słowo „chrześcijańska” jest tu kluczowe. Cywilizacja europejska przegrywa, gdyż wypiera się Boga -- ta laicyzacja (dechrystianizacja) kontynentu to matka i zarazem suma wszystkich grzechów Europy bałamuconej jak głupia dzieweczka przez satyrów libertyńskiego „postępu”. Bułgarski komentator, Ivan Krastew: „Im mniej religijna staje się Europa, tym silniejszy staje się totalitarny świat islamu, który pielęgnuje swą agresywną wiarę”. Nawet Otto Schilly, minister spraw wewnętrznych lewicowego rządu Niemiec, biadoli dziś, że „dekadencka Europa zaprzestała bronić swego dziedzictwa”. Symptomatyczne, że larum głoszą również media Holandii, kraju, który zlaicyzował się bez reszty i szczerze pokochał „wielokulturowość”. Biali Holendrzy coraz gromadniej emigrują za ocean, tłumacząc dziennikarzom: „Moje dzieci boją się chodzić do szkoły, taki panuje terror islamskich młodzieżowych gangów”; „Mojemu synowi ukradziono już piąty rower”; „Przyjmowaliśmy ich z otwartymi ramionami, utrzymywaliśmy, a zainkasowaliśmy nienawiść i agresję. Byliśmy zbyt łatwowierni”.
Stara maksyma mówi: „Tak się wyśpisz, jak sobie pościelisz”. Śpij spokojnie, Europo, obudzą cię budziki z kabelkami. Pytanie tylko: ile jeszcze trzeba budzeń, byś się na dobre ocknęła? Bez ocknięcia radykalnego nasze wnuki nie będą skandować: „wszyscy jesteśmy nowojorczykami”, „wszyscy jesteśmy londyńczykami”, itp., lecz: wszyscy jesteśmy muzułmanami!
Piąty felieton Wilka w "GP" (nr 31 z 3.VIII.2005 r.)
Koniaczek
Gdyby jakiś historyk zechciał napisać rozprawę o piętnowaniu przez komunę Powstania Warszawskiego, i gdyby wykorzystał wszystkie komunistyczne źródła (wszystkie teksty-plwociny z gazet PRL-u) -- ta praca liczyłaby tomów legion. Teza generalna brzmiała: maniacy (vel: szaleńcy, politykierzy, reakcyjni sługusi emigracyjnego Londynu, itp.) z wierchuszki akowskiej, chcąc za wszelką cenę wyprzedzić Armię Czerwoną, pchnęli rzesze młodych, naiwnych, otumanionych patriotów do beznadziejnej walki, która zakończyła się samobójczą rzezią, łatwo przewidywalną hekatombą, plus anihilacją miasta, co razem było zimną prawicową zbrodnią na ludności nieszczęsnego grodu. Wokół takiej wektorowej tezy tabuny usłużnych historyków i publicystów rozwijały niuansowo biadolenia ą propos karygodnej, nonsensownej „bohaterszczyzny” polskich „reakcyjnych kół”. Tak co roku przez kilkadziesiąt lat. Jedyny kłopot: natrętna powtarzalność tych samych argumentów. Coroczne mielenie tych samych zarzutów -- używanie tych samych pałek spadających na głowy inspiratorów i przywódców Powstania -- było cierniem opluwaczy. Jakże więc ucieszyła się czerwona „Polityka”, gdy w roku 1987 dostarczono jej nieznany tekst Czesława Miłosza ze świeżym (nieeksploatowanym tak górnolotnie wcześniej) batem chłoszczącym powstańczą „górę”.
Miłosz zawsze był lewicowcem, a przez wiele lat komunistą, co tłumaczył tym, iż „komunizm to fascynująca przygoda intelektualna” (sic!). Na łamach „Rodzinnej Europy” deklarował, iż brzydzi go „kurczowy patriotyzm Polaków”, zwłaszcza kiedy jest podszyty religijnością, bo wiara katolicka to „gleba snów paranoicznych” („Prywatne obowiązki”). Szczególnie idiotyczną paranoją była dla noblisty wszelka walka powstańcza, czy choćby tylko wojna ojczyźniana (nawet zwycięstwo grunwaldzkie przezwał „plugawym nonsensem”). Waleczność patriotyczną określał jako „powiązany system narodowej paranoi” („Życie na wyspach”), dodając: „Polaków, umiejących myśleć tylko politycznie, mam w dupie” („Zaraz po wojnie”). Miał ich w dupie jako Litwin -- ciągle zaznaczał, że nie jest Polakiem, tylko stuprocentowym Litwinem (m. in. w radiu francuskim przedstawił się: „Jestem Litwinem, który pisze po polsku”). Ja go rozumiem -- nikt nie chce być świnią. A według Miłosza: „Polak musi być świnią, ponieważ się Polakiem urodził” („Prywatne obowiązki”).
Nie chcąc być świnią -- Miłosz nie był entuzjastą Armii Krajowej i Powstania Warszawskiego. Przeciwnie -- opluwał AK jako drastyczny przejaw polskiej „paranoi nacjonalistycznej”. Pisał m. in.: „Warszawa okupacyjna była dla mnie miejscem i czasem spotkania z polskim nacjonalizmem w jego najwyższym natężeniu, kiedy to występował wyłącznie jako patriotyzm, którego nikt nie ma prawa krytykować” („Rok myśliwego”); „Moja niechęć do przywódców AK była silna (…), cały konspiracyjny aparat żył nierealnością, ponieważ w siebie pompował narodową ekstazę” („Rodzinna Europa”); et cetera, et cetera. Akowskiemu kultowi patriotyzmu (zwanemu przez Miłosza „moczopędnym środkiem narodowym” -- wiersz „Toast”) noblista przeciwstawiał rozsądną („bierną”) kolaborację z okupantem, dając przykłady narodów, które bardzo dobrze wyszły na uległości wobec okupantów.
Wspomniany tekst Miłosza, który „Polityka” publikowała roku 1987, został odkryty w archiwum chełmskiej Biblioteki Wojewódzkiej. Autor napisał go odręcznie na firmowym blankiecie przedsiębiorstwa hitlerowskiego, prawdopodobnie A. D. 1945, bo rok później pracował już w Waszyngtonie jako bierutowski (vulgo: stalinowski) dyplomata. Cały ów rękopis jest diagnozą -- diagnosta Miłosz wskazuje nim główną pejoratywną cechę Polaków, a zwłaszcza ich wrednych narodowych przywódców: nieczułość. Zwierza się, iż często „zaciskał bezsilnie pięści patrząc na przejawy polskiej nieczułości”. Choćby nieczułości mieszkańców Warszawy wobec dramatu getta. Aczkolwiek nie wpadł na pomysł, na który wpadła kilkadziesiąt lat później „Gazeta Wyborcza” (że za Powstania Warszawskiego akowcy parali się głównie dobijaniem resztek Żydów), lecz pomysł z karuzelą też jest przedni: „W ustosunkowaniu się Warszawy do getta była i niechęć, i współczucie, i wstyd, i antysemityzm. Nad wszystkim górowała jednak bezmyślna nieczułość. Te karuzele pełne śmiechu, obracające się w dymach płonącego obok getta…”. Kalumnię karuzelową noblista sprzeda później całemu światu wierszem „Campo di Fiori”.
Bardziej wylewnie rozpisuje się Miłosz w owym tekście na temat nieczułości przywódców narodu, piętnując zwłaszcza nieczułość wodzów Sanacji przedwojennej i nieczułość dowódców Powstania Warszawskiego. Ci ostatni bowiem bezlitośnie wysyłali na śmierć gromady „młodych kurierek roznoszących gazetki pełne bzdur”, a w przerwach między wysyłaniem balowali po kawiarniach: „Zamawiali koniak i mówili: «ofiary muszą być»”. To wszystko. Naprawdę nie koloryzuję -- karcąc Powstanie Warszawskie Miłosz daje aż trzy dowody hańby patriotycznego zrywu: śmierć „młodego filozofa” (który mógłby filozofować, miast głupio walczyć), rzeź kurierek roznoszących idiotyzmy, tudzież kawiarnianą, podlewaną koniakiem „nieczułość ich zwierzchników”, którzy wznosząc toasty bełkoczą: „ofiary muszą być”.
Paranoja miłoszowa kontra „powiązany system paranoi narodowej”. Panie starszy, koniaczek jeszcze raz! A ofiary, kurwa, muszą być, to chyba jasne! Słoneczko, weź te meldunki i przenieś kanałem do Śródmieścia! My tu jeszcze trochę posiedzimy na Starówce. Panowie oficerowie, no to siup, nasze kawalerskie!
Szósty felieton Wilka w "GP" (nr 32 z 10.VIII.2005 r.)
Ssanie postępu
Ciemność widzę, widzę ciemność! Dla Lecha Kaczyńskiego walczącego o prezydenturę. Trudno mi bowiem wyobrazić sobie zwycięstwo kandydata, na którego nie zagłosują kobiety. Ściślej: kobiety postępu. Wszak takich jest ogromna większość, bo która kobieta chce być kobietą wsteczności, reakcji, zabytkowości kojarzącej się z antykwarskim starociem? Postęp, jak sama nazwa wskazuje, jest domeną liberalnej kobiecości. A już postęp obyczajowy zwłaszcza. Postęp motoryzacyjny, elektroniczny itp. został przez damy świadomie zostawiony facetom (niech się bawią swymi zabawkami), ale pałeczkę postępu obyczajowego, vulgo: zasadniczego dla ewolucji, egzystencji, ekspresji, edukacji, ekscytacji i ejakulacji „homines sapientes”, wzięła w swe paluszki płeć piękna, dzięki czemu wyzwolone zostały sprawy fundamentalne, jak miłość człowieka do człowieka (panuje dzisiaj „wolna miłość”), jak ludzka uciśniona anatomia (zwycięstwo top-lessów i stringów nitkopodobnych), itp., itd. Wspomniana pałeczka w rączkach aktywistek postępu (exemplum Monika z Oral Room) zreformowała świat, czego Lech Kaczyński najwyraźniej nie rozumie i nie akceptuje, a to może go drogo kosztować.
Kajdanów krępujących ludzką aktywność erotyczną, gejowską skłonność ekshibicjonistyczną i żeńską predylekcję nudystyczną nie można było zerwać przez całe drugie tysiąclecie, dopiero emancypacyjna rewolucja drugiej połowy wieku XX przyniosła wyzwolenie uciśnionym ludom pracującym miast i wsi. Gdyby czterdzieści lat temu ktoś prorokował, że wkrótce lesbijki bądź pederaści będą się pobierać i adoptować dziatwę na mocy prawa -- uznanoby takiego wróża za człeka chorego umysłowo. Gdyby równocześnie jakiś wizjoner przepowiedział, że wkrótce każde dziecko będzie mogło oglądać „hard-core” przycisnąwszy guzik pilota, a pisemka dla nastolatek będą im polecać seks oralny -- wizjonera wsadzonoby do domu wariatów. Gdyby jakiś reżyser normalnych filmów kinowych (nie zaś pornosów) sfilmował wtedy kopulację bez żadnych osłonek, eksponując każdy detal genitaliów -- utraciłby papiery na robienie „movies” dla normalnej publiczności i musiałby zmienić profesję. A w tegorocznym Cannes jeden z festiwalowych filmów ukazał realistyczną wprost wiwisekcyjnie scenę ciupciania, i nikogo to nie bulwersowało. Świat naczelnych ssaków zmienił się „un peu”, panie Kaczyński, czas dorośleć, bo same kwakry nie wypromują pana do fotela, zwłaszcza że „Cimoszka” przystojniejszy, więc wszystkie ssaki -- i damy, i pedały -- polecą na niego.
Kilkanaście lat temu napisałem w jednej z moich książek, iż z czysto biologicznych przyczyn „kobiety uwielbiają publicznie pokazywać strategiczne obszary swej anatomii”, bardzo lubią „wolną miłość” (bezpruderyjne tasowanie i multiplikowanie partnerów) i jeszcze parę rzeczy, które stały się filarami wyzwoleńczego postępu. Gdyby pan uważnie (lub w ogóle) czytał Łysiaka, to by pan o tym wiedział i nie wygłupiałby się pan samobójczym tępieniem postępowych orientacji, postępowych agencji, postępowej golizny i postępowych parad. Trzeba być, doprawdy, wstecznikiem -- kołtunem, filistrem i fanatykiem obmierzłej „mieszczańskiej moralności” -- by rzucać kłody pod zgrabne nogi postępu. Niech pan nie liczy na to, że damy wybaczą panu, iż biurokratycznym dekretem uniemożliwił pan warszawską próbę bicia rekordu świata w dyscyplinie multistosunkowości międzyludzkiej, którą to próbę chciała podjąć rodzima humanistka, dzielna rycerka postępu. Naruszył pan tym i prawa człowieka, i polską rację stanu (społeczeństwo jest głodne rekordów rozsławiających nasz kraj, vulgo: małyszów w każdej dyscyplinie), i -- co najdziwniejsze -- również tradycję europejską klasyczną (antyczną), chociaż taki z pana tradycjonalista. Już bowiem rzymska cesarzowa Messalina urządziła na dworze swego męża, imperatora Klaudiusza, publiczne zawody, rywalizując z heterą Scyllą, i wygrała -- jednorazowo przerobiła większą liczbę samców aniżeli Scylla, padł ówczesny rekord (I wiek n. e.).
Ciemność widzę, panie K., bo pańska iście kwakrowska pruderia zniechęciła wobec pana kobiecy elektorat postępowy, który jest, proszę mi wierzyć, siłą niebagatelną, to są masy pracujące. Winien pan brać wzór z rasowych, rutynowanych polityków, którzy w swym dobrze pojętym interesie tolerują rozmach żeńskiej postępowości. By nie szukać daleko -- taki Tony Blair wygrał kolejne wybory, bo nie zakazał ssania publicznego, gdy prasa brytyjska opisała symptomatyczne dla dzisiejszych czasów i dla postępu wydarzenie, które miało miejsce na ekskluzywnym party w Londynie. Znana aktorka, Liz Hurley, podeszła tam do znanego aktora, Hugha Granta, a kiedy ten podał jej rękę, uniosła jego dłoń do góry, chwyciła duży palec wargami i zaczęła jednoznacznie ssać. Grant, chociaż nie niewiniątko, zawstydził się i przerwał ten popis. Towarzystwo było bardziej wniebowzięte niż skonsternowane. Dziennikarze byli szczęśliwi. Czytelniczki prasy kobiecej były rozanielone. Blair był neutralny -- nie zareagował krucjatą umoralniającą i wygrał trzeci raz. A pan się ciska niby jakaś, za przeproszeniem, inkwizycyjna Torquemada. Więcej pragmatyzmu, człowieku! Chodzi pan po linie cienkiej niczym stringi, łatwo runąć. Zamiast egzorcyzmować postęp, który jest według pana ekshibicyjną rozwiązłością -- niech pan pije „Zdrowie dam!” i popiera płeć piękną hasłem „Tak trzymać!”. Tylko dzięki tolerancji może pan ujrzeć światełko w ciemnym elekcyjnym tunelu.
Siódmy felieton Wilka w "GP" (nr 33 z 17.VIII.2005 r.)
Granica
Dwie modne ostatnio książki historiozoficzne, reklamowane jako prekursorskie i odkrywcze, wcale takimi nie są. „Śmierć Zachodu” Patricka J. Buchanana - dzisiaj bardzo łatwa do głoszenia ze względu na mnóstwo dowodów i nieprzebraną ilość eseistyki bądź publicystyki treściowo analogicznej - została wyprzedzona (w sposób quasi-proroczy) o prawie sto lat przez „Upadek Zachodu” Oswalda Spenglera. Podobnie Samuel P. Huntington, autor rozpatrujący nieuchronność napięć między cywilizacjami („Zderzenie cywilizacji”), ma swego dalekiego prekursora w Polaku Feliksie Konecznym, którego kilka prac (zwłaszcza „O wielości cywilizacyj”, 1935) głosiło tezę, iż różnica norm moralnych, kulturowych i religijnych między cywilizacjami (różne pojmowanie dobra i zła, bądź edukacji i estetyki, oraz różne wizje Boga, człowieka i świata) wyklucza nie tylko ich syntezę, zbliżanie się czy przenikanie, lecz nawet pokojową koegzystencję między nimi.
Dlaczego o tym nadmieniam? Albowiem trwająca już pewien czas „wojna rusko-polska” (w której kagiebista Putin zadaje ciosy mniej lub bardziej wyrafinowane, a jego marionetka Łukaszenko wali równo cepem) jest przez naszych komentatorów traktowana jako starcie li tylko polityczne (dyplomatyczne) i okazjonalne, podczas gdy moim zdaniem jest to kolejna wojownicza erupcja ciągłego starcia między cywilizacjami, których kompatybilność zawsze była zerowa, pasowały do siebie jak pięść do nosa, tout court.
Cywilizacji, która objęła Wielkie Księstwo Moskiewskie, Rosję carską, wreszcie Rosję sowiecką - Konieczny dał miano „cywilizacji turańskiej” (bandycko agresywnej, nieustannie szarpiącej Polskę, katolickie przedmurze Zachodu), dowodząc, iż pokojowa współegzystencja była tu tak trudna, że właściwie niemożliwa. Słusznie stwierdza Artur Adamski: „Na niepowodzenie skazane były więc podejmowane na początku XVII w. próby zbliżenia Rosji z Rzecząpospolitą. Z powodu jaskrawych różnic cywilizacyjnych nie mogła przynieść większego skutku cerkiewna unia brzeska z 1596 r. Nie mogły się udać również próby porozumienia z Kozakami, którzy jako przykład <<najczystszej turańszczyzny>> woleli podległość Chanatowi Krymskiemu, niż ułożenie się z Rzecząpospolitą. Beznadziejne musiały się też okazać cele polityki Czartoryskich - dążących na początku XIX w. do połączenia tronu rosyjskiego z polskim”. Rzeczywiście - nic tu nie mogło się udać prócz wzajemnego mordobicia i późniejszej satrapii zwycięzców, czyli niewolenia narodu, w którym jednostka miała prawa obywatelskie, przez cywilizację, w której jednostka zawsze była niczym. Mimo że i katolicyzm, i prawosławie hołdowały tego samego Boga i Matkę Bożą - granica między nimi była zawsze granicą międzycywilizacyjną; po jednej stronie kultura (cywilizacja łacińska), po drugiej - barbarzyńska despotia, dzicz. Obecnie ta granica leży na Bugu.
Rusofilstwo (będące dywersją, sabotowaniem polskiej i cywilizacyjnej racji stanu) zrodziło się wśród politykierów Rzeczy pospolitej w wieku XVIII. Czartoryscy, Potoccy (zwłaszcza Szczęsny), Braniccy, Stanisław August, Targowica et cetera. W kolejnym stuleciu carat szerzył przez swych agentów ideę tzw. „braterstwa Słowian”, będącą wabikiem dla naiwnych. Skuteczność tej propagandy okazała się duża (exemplum „słowianofile” czescy - prof. Hanka i inni). U Polaków, jej apogeum stanowiła towiańszczyzna - działalność (w kręgach Wielkiej Emigracji) petersburskiego sekciarza, Andrzeja Towiańskiego, którego promoskiewską agenturalność udowodniłem eseistycznie już wiele lat temu. Jego największym sukcesem było - niestety - skaptowanie Adama Mickiewicza. Symboliczny jest 29 listopada 1844r., gdy Mickiewicz podczas zgromadzenia paryskiego namawiał rodaków, by wystosowali wiernopoddańczy „Adres do cara”. Krzyczał:
- Bracia, dziś ukazał mi się duch cara Aleksandra, prosząc, byśmy się za niego modlili!
Wówczas zerwał się Słowacki, ripostując:
- A mnie, bracie, ukazał się duch Stefana Batorego, przestrzegając, byśmy się nie modlili w intencji żadnego Moskala!
Usłyszawszy to, Mickiewicz dostał furii, chwycił ramię Słowackiego i brutalnie wyrzucił go za drzwi, rycząc po rosyjsku:
- Paszoł won, durak!
Po czym przeforsował wystosowanie haniebnego „Adresu” do cara. Smutne to.
Gorzej niż smutne, bo nikczemne, są wszelkie próby lizania kremlowskiego tyłka (notabene - nie tylko kompromitujące zawsze, lecz i nie dające sukcesu, o czym prezydent Kwaśniewski przekonał się już któryś raz). Prawda jest taka, że wszelkie rusofilstwo - od osiemnastowiecznych działań „familii” Czartoryskich, paskudnego „króla Stasia” i targowiczan, przez dziewiętnastowieczną towiańszczyznę i dwudziestowieczną wschodnią orientację endeków tudzież komunistów, po rusofilski zapał salonowych renegatów typu Drawicza (notabene konfidenta peerelowskiej bezpieki) - było wobec polskiej racji stanu działalnością kryminalną par excellence. I taka będzie każda następna próba umizgów (Zachód ostatnio boleśnie przekonuje się ile warte są umizgi wobec muzułmańskiej cywilizacji). Te cywilizacje nie pasują do siebie - nigdy nie będą klockami lego.
Ósmy felieton Wilka w "GP" (nr 34 z 24.VIII.2005 r.)
Tour de pologne
Wyścig wchodzi w etapy górskie, a te są zawsze najtrudniejsze. Wąska czołówka się tasuje, peleton się kłębi, outsiderzy bokami robią (a wargami zapewniają nieustannie, że wygrają bez pudła). Gdyby chociaż „pudło”, czyli podium, było normalne, dla trzech. Tymczasem tutaj dają jedynie medal złoty; dla reszty gloria victis, ergo: frustracja, bo finał zaliczą istotnie bez „pudła”. Odpaść musi legion, by wygrał prymus, pupil ludu.
Pierwsi pechowcy zaczęli odpadać już kilka miesięcy temu. Odpadła (mianowana przed rokiem faworytką) boska Jolanta. Jej widok zawsze mi przypominał scenę z „Ojca chrzestnego 2”. Wizytujący Hawanę mafiosi spędzają wieczór w luksusowym nocnym lokalu, a tam prowadzący rewię konferansjer zapowiada roznegliżowaną primabalerinę: „Jolanda! Artista exclusiva!!”.
Jako drugi odpadł ekskluzywny gwiazdor TV, Tomasz Lis. Uporczywe lansowanie jego kandydatury przez „Newsweek” winno zająć pomnikowe miejsce w dwóch konkurencjach: w dziejach polskiej myśli politycznej i w dziejach polskiej manipulacji medialnej. Niestety, przez ogólny brak zrozumienia szlachetnych intencji ferajny springerowskiej — pogoń za lisem okazała się niewypałem. Szkoda. Gdyby się udało — to jest gdyby naród uczynił pana redaktora panem prezydentem — „czwarta władza” awansowałaby na pierwszą, i problem pt. „Co z tą Polską?” zostałby szczęśliwie rozwiązany, a być może jeszcze szczęśliwiej rozwiązany zostałby problem pt. „Co z tą lustracją?”. Sądzę tak dlatego, że pamiętam pewien film dokumentalny, zbiór migawek utrwalających „noc długich teczek". Antoni Macierewicz opublikował wówczas listę renegatów, spanikowany „Bolek” montował pucz sejmowy, zaś redaktor Lis jęknął do Wałęsy (co uwieczniła kamera): „Niech pan nas ratuje, panie prezydencie!!”.
Uratować ich mógłby lekarz. Nie, nie psychiatra, ino kardiochirurg. Ten, kandydując, obiecuje ratunek: żadnych rozliczeń, precz z lustracją! „Newsweek” reklamował go kilka tygodni temu jako antykaczora, hasłem: „RELIGA — Antidotum na Kaczyńskiego” (Religa deklaruje: „Jestem przeciwieństwem Kaczyńskiego”), jako „żarliwego obrońcę III RP”, jako „przeciwnika szerokiej lustracji”, i jako kandydata, który może zdobyć głosy lewicowego elektoratu, bo ma „ciepły stosunek do PRL”. Wszystko to prawda. Jeszcze w 1988 roku, gdy reżim już zdychał, profesor tulił się do jenerała Janizelskiego w pochodzie pierwszomajowym (jest fotografia). Rok później startował do Senatu z listy proreżimowej, przeciwko kandydatom Solidarności. Zadawał się z figurami osławionymi (z Aleksandrem Gawronikiem, z Januszem Tomaszewskim), i nawet taliba—samoobrońcę lubi („Szanuję Andrzeja Leppera”). Zawsze przeciwstawiał się dekomunizacji — równiacha! Zawsze lubił PZPR — swój chłop! Co prawda to nie on wszczepił sztuczne serce poczciwej PZPR dla przedłużenia nieboszczce życia pod postacią zombi SDRP i zombi SLD, lecz sercem był z towarzyszami. Niestety — coraz bardziej odpada z peletonu. Może dlatego, iż jego wypowiedzi przed mikrofonami — całe to beznadziejne bla-bla-bla typu „Siła Spokoju” — negliżują inteligencję polityczną typu kawiarni dla blondynek. A może dlatego, iż towarzysze postawili na innego kunia.
Niektórzy towarzysze postawili na kunie damskie. Lecz tylko pro forma, aby trudno było mówić o niepoprawnym politycznie elekcyjnym braku żienszczin. Lewica „niezależna” postawiła formalnie na panią senatorkę SLD, Szyszkowską, a partia Demokratów, będąca zombi UW, na panią Bochniarzową. Praktycznie wszyscy oni w finale wesprą Cimoszewicza, bo nie mieli złudzeń, że jedna i druga kandydatka to „karta bita” od samego startu. Te damskie atrapy mogły służyć tylko jako szlachetny dowód, że nad Wisłą nie panuje wyborczy
pretendencki mizoginizm. Gdyby chciano autentycznie promować damę mogącą zebrać więcej niż garstkę głosów, wytypowano by kogoś innego. Choćby dyżurną biesiadniczkę III RP i PRL-u, Marylę Rodowicz, albo panią Kayah, która wzorem Madonny żarliwie reklamuje ostatnio w telewizji zalety judajskiej Kabały jako panaceum. Byłoby przynajmniej wesoło. Toż nie brakuje nam bardzo popularnych medialnie dam. Szkoda — par exemple — że „Newsweek” nie wysunął (w zastępstwie redaktora Lisa) kandydatury redaktorki Moniki Olejnik, bo ona tuż po zaprzysiężeniu ukręciłaby wraży łeb lustracji (prezydenckim dekretem), a tak musi codziennie zwalczać w TVP 1 ową nikczemną lustrację, gromiąc (karcącym słowem, płonącym wzrokiem i wojowniczą mimiką) tych przebrzydłych lustratorów.
Teraz cała nadzieja w tym, że Stan lub Zbynio odbiją się od dna i doszlusują jeszcze jakimś cudem do ścisłej czołówki wyścigu. Gdyby taki cud się ziścił, pojawi się klarowna prognoza: grozić nam będzie zamordyzm Kanadyjczyka primo voto peruwiańskiego, secundo voto chińskiego, lub faraonizm blokadersa drogowego przepalonego lampą solaryjną aż do głębi czaszki, lub dyktatura warszawskiego gejobójcy, lub despotia nadbałtyckiego nepotobójcy, nie rozumiejącego czym jest nepotyzm, lub tyrania śląskiego konowała, co się odprzysiągł gorzały (przynajmniej tak mówi), lecz nie PRL-u, albo wreszcie satrapia białowieskiego Hamleta, który pośród głuchej puszczy hoduje świnie, próbując je krzyżować z żubrami dla dobra ludu pracującego i żeby Polska rosła w siłę.
Żółta koszulka ciągle zmienia właściciela (najpierw prowadził Kaczyński, później Cimoszewicz, teraz Tusk), więc możliwe są jeszcze różne cuda. Możemy na przykład usłyszeć, że prowadzi Lepper. Albo, że ponownie prowadzi Cimoszewicz. Odpukajmy, by tak się nie stało, bo jak ktoś prowadzi z chlewu do chlewu — to perspektywa jest raczej kiepska.
Dziewiąty felieton Wilka w "GP" (nr 35 z 31.VIII.2005 r.)
Kaczor vs Donald - czyli bieda uszlachetnia
Jeśli zarzucana Cimoszewiczowi „spirala kłamstw” oplecie go spiralą ołowiu i pociągnie w mętną toń klęski, czyli w głębinową banicję puszczańskiej żubrówki; ergo: jeśli kobieta wszystkich lewych mężów (plus minus: dziesięciu lewicowych partii i tyluż nielojalności kolejno), T. Nałęcz, nie zdoła udającymi bon-moty sofizmatami wybielić swego nowego guru według metody „czerń bielsza od bieli” - wówczas (jak mówią sondaże) finał konkursu piękności pt. „Mister Polonia” rozegra się między Kaczorem a Donaldem. Lech Kaczyński versus Donald Tusk.
Konkursy piękności, również polityczne, mają to do siebie, że wygrywa pretendent, którego sztab lepiej opanował grę medialną, tudzież lepiej zrozumiał, iż dzisiaj „cywilizacja obrazkowa” ruguje już merytokrację - kulturę merytoryczną. Rzecz prosta - nawet ta chytrość nie wygra, jeśli sprytnemu brak „kasy”. I tu ogarnia mnie zdziwienie: moje uszy i moje oczy cały czas sobie przeczą. Ciągle słyszę z ust polityków Platformy Obywatelskiej, że wśród wszystkich partii właśnie PO jest tą, która w kampanię, w reklamy wyborcze, ładuje najmniej grosza, bo ma budżet rekordowo skromny. Tymczasem codziennie widzę (na mieście i na ekranie telewizora), że obrazki promujące Donalda Tuska stanowią chyba więcej niż połowę reklam wyborczych wszystkich kandydatów. Uszy słyszą co innego, oczy widzą co innego. Cud! Ale tak już jest z bajkami, od Czerwonego Kapturka zaczynając, a na disneyowskim Donaldzie kończąc - bajki zawsze pełne były samonakrywających się stoliczków, plus innych cudownych pączkowań i rozmnożeń.
Można oczywiście tłumaczyć ten cud tak: sztaby wyborcze innych kandydatów przepijają większość zebranego grosza, a chłopcy Donalda Tuska są abstynentami, tudzież filantropami, którzy z własnych kieszeni dokładają do promocji pryncypała. To był żart, a teraz serio: ludzie Tuska (swojacy lub najęci cudzoziemscy wirtuozi PR) demonstrują bezbłędny profesjonalizm. Wymyślili najlepsze hasło („Człowiek z zasadami”) i upichcili najlepszy telewizyjny spot, wręcz deklasujący spoty konkurencyjne. Spot ten nie opuszcza ekranów (pewnie telewizje dają Platformie Obywatelskiej zniżkę obywatelską), zaś bilboard Tuska jest wszędzie widoczny - strach otworzyć lodówkę i zerknąć pod własną kołdrę. Jechałem wczoraj (26 sierpnia) z dalekich Bielan do rodzinnego domu na Saskiej Kępie, a więc przez całe miasto, i już w połowie drogi uświadomiłem sobie, że nie jestem wewnątrz wozu sam, bo zabrał się ze mną autostopowicz: cały czas był przy mnie „Prezydent Donald Tusk”. Widziałem jego twarz na każdym płocie, każdej ścianie, każdym rogu, wśród latarni, słupów, rusztowań i drzew, gdzie okiem sięgnąć. Setki Tusków! Wszystko za darmo lub półdarmo, bo budżet PO najskromniejszy. Jak to nędza uszlachetnia!
Nie mam, broń Boże, zamiaru snuć tu teorii spiskowych wzorem prof. Jadwigi Staniszkis, która w „Tygodniku Solidarność” stwierdziła, iż jej „poważny niepokój” budzi fakt, że „ktoś manipuluje sceną przedwyborczą”, a jako „najlepszy przykład” tej manipulacji podała „ataki ze strony Tuska utrudniające powstanie koalicji”, i jako autorów spisku wskazała „beneficjentów układu nomenklaturowego”. Do „manipulacji” dodała jeszcze „penetrację przez jakieś niezidentyfikowane siły zewnętrzne”, i zakończyła „nadzieją, że manipulowanie Platformą daleko nie pójdzie”. Woda na młyn wrogów Platformy, którzy i Tuskowi, i Rokicie nie chcą zapomnieć ich dawnych związków z „Salonem” kontrlustracyjno-kontroszołomskim, a samej Platformie wytykają dużą obecność eksczłonków i sympatyków UD-UW. Tymczasem nie ma się czego bać, bo „człowiek z zasadami” wygruził już z partii „niezidentyfikowane siły zewnętrzne”, które nepotycznie „penetrowały” platformę świętych Franciszków. Dla tych, co wolą Zytę Jones (żonę Michaela Douglasa) od Zyty Gilowskiej, był to Thanksgiving Day, ale dla ludzi którzy wiedzą, co oznacza nepotyzm, był to szok, bo nie mogli zrozumieć, iż w Gdańsku i po kaszubsku nepotyzm oznacza leninowską politykę NEP-u. Nie mogą też zrozumieć ci ludzie jeszcze czegoś: oto „człowiek z zasadami” releguje Bogu ducha winną ekonomistkę, a nie reaguje, gdy prasa kilkakrotnie opisała brzydkawe gierki finansowe biznesmena, który jest sekretarzem generalnym PO. No, chyba że prasa kłamie.
Ja jako prostaczek ubogi duchem, ciągle nie mogę zrozumieć tylko jednego - tego właśnie, czemu poświęciłem felieton niniejszy: skąd najuboższa partia bierze środki finansowe, aby prowadzić kampanię najbardziej sutą (według polityków PiS-u Platforma pakuje w reklamę wyborczą dwa razy więcej niż deklaruje). Wszak Platforma to nie Kana Galilejska ani estrada Davida Copperfielda rozmnażającego cudownie dobra materialne. Wspomniany leninowski NEP to była Nowa Ekonomiczna Polityka komunizmu. I być może tu jest pies pogrzebany: od dawna wiadomo, że już za komunizmu Polacy byli mistrzami świata w życiu ponad stan - wydawali dużo więcej niż zarabiali. Nic się chyba nie zmieniło. Jeśli tak - to hasło kupieckie „Teraz Polska” i praktyka „Teraz my, platformersi” nie kłócą się ani ciut.
Dziesiąty felieton Wilka w "GP" (nr 36 z 7.IX.2005 r.)
Solidarnościowcy.pl
Wzruszenie człowieka ogarniało, gdy w 25-lecie solidarnościowego buntu weterani Solidarności zwierali szeregi. SLD i SdPl na swych ulotkach i konwencjach przypominały gromko swe solidarnościowe korzenie, nie zapominając o swych 21 postulatach strajkowych. Marszałkowie Pastusiak i Cimoszewicz przewodniczyli ceremoniom parlamentarnym ku czci buntu. Prezydent Kwaśniewski wrócił rocznicowo do swej kolebki gdańskiej jako prymus Sierpnia. Ludzie z żelaza godnie uczcili swą heroiczną przeszłość. A że pokolenia winny o niej pamiętać wsiegda - spłodziłem poemat heroiczny gwoli unieśmiertelnienia solidarnościowych herosów:
Jaruzel, generał w połowie sowiecki,
Wymierzył Sowietom cios iście zdradziecki,
Gdy wojsko swe cichcem przepisał do NATO
(Pułkownik Kukliński dziękował mu za to).
Rebelia narodu byłaby złamana
Bez tajnej drukarni Jerzego Urbana,
Gdzie tłoczył on mały swój organ podziemny
I lał na tyranów sprzeciwem codziennym.
By targać bibułę wziął sobie wspólnika:
Kolportaż był dziełem Krzysztofa Janika.
A Janik miał setkę kurierów bez mała;
Ten sprzeciw - to „Nie!” - cała Polska czytała.
Historyk Tom Nałęcz przez całą historię
Lansował swą antyczerwoną teorię,
Iż trzeba spiskować ręcami oboma,
Ażeby powstała chata wuja Toma.
Herkules oporu, wuj Mietek Rakowski,
Przedreptał kraj cały, od wioski do wioski,
Tłumacząc, że władzę komunie się wydrze,
Gdy łeb się jej urwie partyjny - jak Hydrze.
Wuj Jerzy Szmajdziński, nasz człowiek z marmuru,
Legenda podziemia, Spartakus i guru,
Nic ino strajkował, i cięgiem się stawiał
U wrót politbiura - ojczyznę naprawiał.
Wuj Marek Borowski, swym sercem i duszą
Zapragnął przełamać opresję komuszą:
Borował komunę jak świder lub kornik,
Aż całkiem rozdłubał jej trzon tudzież wspornik.
Wuj Olo Kwaśniewski przez płot stoczni gdańskiej
Szybował z fantazją brygady ułańskiej,
I tak się w swej walce o wolność zapienił,
Że doznał kontuzji obydwu goleni.
Za byt suwerenny, za „freedom” dla Polski,
Nadstawiał swą głowę towarzysz Nikolski,
Bo wiedział, że partia to wstyd jest i marność,
A prawa człowieka to grunt - Solidarność!
Wuj Włodek, duch puszczy, jak Robin Hood walczył,
Partyzant (ten z lasu, co całkiem się sfajczył),
Pseudonim „Cimoszka” - gdy brakło żołnierzy,
Żubrami wyzwolił aż pół Białowieży.
Zaś mać Jakubowska, do spółki z Dyduchem,
Waliła komunę przez czerep obuchem,
By mury runęły i pękły okowy,
I żeby się krzepił nasz duch wolnościowy.
Pastusiak, ten „karzeł reakcji zapluty”,
Wallenrod, co partii swej chytrze szył buty,
Dwa lewe jej uszył, więc tocząc bój w hucie
Potknęła się, chociaż wciąż trwała w swej bucie.
Wuj Józef Oleksy szpiegował „Olina”,
By móc zdemaskować i sprać sukinsyna
Za wszystkie kremlowskie kajdany i knuty;
Ten Józek to również był „karzeł zapluty”.
Wuj Florian Siwicki, minister obrony,
Pomstował, że orzeł nie nosi korony,
A gdy miał już dosyć tej pticy znad Wołgi,
Przeciwko komunie skierował swe czołgi.
I „Lechu!” wołali do Leszka Millera
Patrioci, gdy brała ich ciężka cholera,
Że wciąż rządzi krajem czerwona hołota;
Czas aby nasz „Lechu” popędził jej kota!
Kiszczaka Czesława te chamy trzymały
W karcerze, gdzie lizał swe sińce od pały,
Bo to był czas walki, każdemu wiadomo,
Że Czesio szarżował z gazrurką na ZOMO.
James Bond Siemiątkowski, też „człowiek honoru”,
Obalał specsłużby - filary terroru.
Ów terror bezpieki był źródłem frustracji,
Więc wuje tęskniły do specdemokracji.
Specdemokrację służb mamy już od lat piętnastu - wywalczyli ją rycerze, których czołówkę apologetyzuje mój heroiczny poemat. Proszę ten poemat wykuć, by każdy mógł recytować go z pamięci jak „Litwo, ojczyzno moja”, i proszę uczynić go lekturą szkolną obowiązkową, zwłaszcza że jest to rym częstochowski, ergo: święty. I kategorycznie zabraniam dezawuować weteranów czynu wolnościowego bezczelnymi kpinami, sugerującymi ich rzekomą dwulicowość, jak to ostatnio zrobiła „Rzeczpospolita” pisząc niekulturalnie o profesorze Tomaszu Nałęczu: „Jeszcze nikt nigdy w tak uroczy sposób nie robił sobie z własnej twarzy zupełnie innej części ciała”.
P.S. Tyczący III RP termin specdemokracja objęty jest copyrightem: Copyright by Waldemar Łysiak 2005.
Jedenasty felieton Wilka w "GP" (nr 37 z 14.IX.2005 r.)
Miniatura specdemokracji.
Moja ulubiona felietonistka, Krystyna Grzybowska, słuszne zauważyła na łamach „Gazety Polskiej” (nr 35/2005), że dzisiejszy narodowy sport rodzimych VIP-ów i urzędników - korupcja - ma swoje źródło w megakorupcji czasów PRL. Komunizm skutecznie lansował tę parszywą przypadłość, bo starał się gangrenować ludzką mentalność wszechstronnie, czemuż więc miałby nie uwzględniać demoralizatorskich walorów łapówkarstwa? Taka jest prawda. A ponieważ prawda jest właśnie taka - szlag mnie trafił, gdy refrenem mediów stała się niedawno epidemia korupcji w środowisku Temidy futbolowej. Tu złapie się za głowę niejeden Czytelnik: czy Łysiak urwał się z choinki, nie wiedział jak się rzeczy mają?! Wiedziałem doskonale, proszę państwa, a szlag mnie trafił, bo tuż po aresztowaniu pierwszego sędziego otworzyłem telewizor, gdzie akurat udzielał wywiadu goalkeeper-legenda, „człowiek, który powstrzymał Anglię”, Jan Tomaszewski. Dziennikarz zapytał go: czy identyczne rzeczy działy się w PRL? Tomaszewski odparł, iż bardzo rzadko, tylko sporadycznie, i nie miały tej skali co dzisiaj. Wtedy trafił mnie szlag, bo ta odpowiedź była kłamstwe3m wołającym o pomstę do Niebios!
Panie Tomaszewski - ten bezwstydny „kit” może pan wciskać dziewczynkom, harcerzom, aktywistom młodzieżówki SLD i „kibolątkom” bez dowodów osobistych, ale nie „zgredowi”, który pół wieku obserwował polski futbol! Mnie nie można zrobić wody z mózgu, bo je wtedy żyłem tutaj, widziałem to, piłem wódkę z kilkoma głośnymi trenerami, a piórem zwalczałem gangrenę (mimo cenzury) jak nikt inny nad Wisłą, Odrą i Bugiem. Żaden gazetowy tekst przeciwko totalnemu skorumpowaniu peerelowskiego futbolu nie wywołał tyle szumu, ile mój całokolumnowy artykuł w „Kulturze” (1979) pt. „Sportowe piętno”. Dowodziłem tam, że nie tylko w pierwszej i drugiej lidze, lecz nawet wśród juniorów i tzw. „juniorów młodszych” (rozgrywki międzyszkolne) zjawiskiem incydentalnym są mecze, których wynik nie został „ustawiony” przed wejściem graczy na boisko. Cytowałem m.in. spowiedź futbolisty Czółnowskiego, który w warszawskiej „Polonii” przeszedł wszystkie szczeble deprawacyjnego wtajemniczenia (od trampkarza do gwiazdora drużyny klubowej), i zaręczał, że polski futbol to bazar, nieustanny handel. Przytoczyłem jako smaczek opowieść innego piłkarza, z którym zetknął się na wczasach mój brat; ów sportowiec dał mu lekcję poglądową funkcjonowania piłkarskiego jarmarku:
- Zajeżdżamy, kapujesz, do N... Frajerzy są na krawędzi, jeden przegrany mecz i lecą na mordę. No to mówimy przed meczem; tyle i tyle, i macie mecz. Ale tamci pyskują, że nie, nie chcą bulić, bo myślą, że u siebie dadzą radę. No to my, kapujesz, gramy na ura, i do przerwy jest 0:0. I frajerzy normalnie miękną, kapujesz, strach do tyłka. W przerwie przyłazi dwóch do naszej szatni i śpiewają: bulimy. No to w porząsiu, po przerwie, kapujesz, gramy na jedną bramę. I my, i oni chcemy wkopać w te nasze brame, i cholera, nic! Pomagamy im jak możemy, chodzimy jak po hajnie-medyna, a tu szlag trafił, nic i nic, nie mogą palanty wbić do pustej bramy! Taki fart, rany boskie, czegoś takiego w życiu nie widziałem, forsa wzięta, podkładamy się jak te bure suki, a tu ciągle 0:0! Trzy minuty do końca, śmierć w oczach... Co było robić, ścięliśmy frajera na polu karnym, aż matka ziemia stęknęła, no i, kapujesz, git! Z karnego wreszcie wbili. Ale cośmy się napocili wtedy i nastrachali, że trzeba będzie zwrócić szmal, kurcze blade, długo nie zapomnę!...
Ostatnie zdanie mojego artykułu brzmiało: „Wszystko to tylko kwestia ceny”. Leczy było to ostatnie zdanie wydrukowanie, bo prawdziwą puentę zdjęła cenzura. A ta prawdziwa puenta to był cytowany przeze mnie fragment książki doktora Eugeniusza Piaseckiego z 1902 roku - fragment mówiący, że futbol jest „miniaturą ustroju” w danym kraju! Oczywiście - komuna nie mogła puścić do druku metafory tak czytelnej. Spyta ktoś: a jaki masz Łysiak dowód, że był z ciebie taki gieroj? Mam. Prócz tego, że mam świadków (pracował wówczas w „Kulturze” m.in. red. Maciej Wierzyński) - posiadam fizyczny dowód! Otóż cenzurze wysłano do kontroli tzw. „szczotkę”, czyli korektorski pierwodruk, i ja jedną odbitką tej „szczotki”, zawierającą mój pełny tekst, wziąłem sobie z redakcji pro memoria.
Artykuł wywołał taki hałas, że do telewizji zaproszono dwóch ludzi na pojedynek przed kamerą; mnie i szefa sędziów piłkarskich, towarzysza Eksztajna, który cieszył się cichą sławą szefa mafii futbolowej. Nim weszliśmy do studia, próbował mnie w kuluarach „zblatować” ponętną propozycją etatową i wyjazdową. Później straszył. Podczas nagrania wrzeszczał jak furiat, gdy rzucałem kolejne argumenty i dowody. Wyemitowano nie więcej niż 10 proc. nagranego materiału - właściwie tylko monolog ryczącego Eksztajna.
Bramkarz Tomaszewski jeszcze w latach 90. nie raz deklarował swe przywiązanie do PRL, PZPR i SdRP. Przestał to robić, kiedy takie deklaracje stały się niemodne, bo wódz Miller okazał się mężczyzną, który dziarsko zaczyna, a fatalnie kończy. Nową pasją Tomaszewskiego było odtąd gromkie piętnowanie władz polskiej piłki - został dyżurnym medialnym krytykiem PZPN, bo go tam nie zatrudniono (vulgo: nie dopuszczono do żłobu). Jako moralny autorytet, Katon, „ostatni sprawiedliwy” - beształ ciężkimi słowy prezesa Listkiewicza i jego ferajnę. Tak długo, aż stary lis Listkiewicz wpadł na genialny pomysł spacyfikowania wroga: dopuszczono Tomaszewskiego do żłobu, zatrudniając go jako szefa nowo utworzonej Komisji Etyki. Od tej pory bramkarz przestał chłostać PZPN, a wziął się za chłostanie krytyków PZPN. Śpiewa w chórze Listkiewicza, na pozycji obrońcy. Usprawiedliwia łagodne pseudokary dla gangsterów, karci człowieka (Dziurowicza-juniora), który ujawnił prokuraturze szczegóły bagna rodzimego futbolu, itp.
Nic się nie zmieniło - przeżarty korupcją polski futbol dalej jest „miniaturą ustroju”: miniaturą specdemokracji zwanej III RP, a dyrygowanej spoza kulis przez specsłużby rodem z PRL-u. Polska korupcją stoi, tak jak stała. Być może wybory to zmienią.
Dwunasty felieton Wilka w "GP" (nr 38 z 21.IX.2005 r.)
Druga najstarsza
Ludzi, których duch puszczy białowieszczańskiej zrobił - jak się to dawnymi czasy mówiło - „w balona” (bądź: „w konia”), jest legion. Na idiotów wyszli sztabowcy Cimoszewicza, aktywiści Cimoszewicza, cukiernicy Cimoszewicza (te krojone torty fizjonomiczne!), wyborcy Cimoszewicza, komitety Cimoszewicza, ulotkarze, wazeliniarze, fachmani od spotów i bilboardów, plus cała SLD i cała Ordynacka, wreszcie namiestnikowski „prezio” i „Jolanda, artista exclusiva”, tudzież niejaki Kutz. Kilka milionów frajerów zrobionych „w bolo” przez jednego maklera-szachera. Prymusem pośród tej rzeszy, która się obudziła z rączkami w nocniku, jest, ma się rozumieć, Nałęcz-profesor. Wieloletni rycerz etyki w polityce, autorytet moralny klasy lux - czołowa polska humanizda, której wielokrotna partyjna lojalność (z terminem ważności typowym dla twarożku każdorazowo) przejdzie do legendy życia politycznego III RP. Inteligent - by nie rzec: intelektualista. A ja pytam: no to co?! Odpieprzcie się od profesora! Tu jest wolny kraj - wolno mu. Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt cziełowiek!
Co teraz zrobi profesor Tomasz Nałęcz? - oto jest pytanie. Po pierwsze: wyjmie rękę z kolejnego swego basenu i kolejny raz obsuszy ją. Po drugie: rozejrzy się, szukając kogoś, kto mógłby go zatrudnić w charakterze złotoustego rzecznika, złotorękiego fagasa i złotopolskiego autorytetu. Niestety, wybór zawęził się mocno, zostali już tylko Tymiński, Kalinowski, Giertych i Lepper, wątpliwe jednak czy któremuś potrzebna jest do kampanii „kobieta używana” z profesorskim tytułem i z przekleństwem pułkownika Miodowicza (oraz pułkownika Brochwicza, gdyby sam Miodowicz nie starczał w kategorii klątw). A bez takiego angażu, bez nowej (która to już by była?) deklaracji wiernopoddaństwa - profesor skazany jest na alternatywę bardzo prostą: katedra akademicka lub rura dansingowa w lokalu nocnym.
Katedra akademicka oznaczałaby powrót profesora do roli histe... przepraszam: historyka uczelnianego, to jest wykładowcy i autora dzieł historycznych typu „Czerwony sztandar” (bodajże tak się nazywało wiekopomne dzieło Nałęcza z czasów PRL). Lecz historiografia i historiozofia, czyli zajmowanie się polityką pradziadów, to banicja, zesłanie i Sybir dla rasowego polityka, czyli dla człowieka dyszącego bieżączką (vulgo: gorączką polityki bieżącej). Taki człowiek, odsunięty na boczny tor, cierpi męki hazardzisty przepędzonego od zielonych stołów. Stan frustracji może urosnąć wówczas wewnątrz indywiduum do stanu pomroczności jasnej, alias schizofrenii bezobjawowej, grożącej paranoją goleniową trzeciego stopnia. Medycyna przez długi czas nie znała na to lekarstwa, ale w tym roku ordynator Tomasz Wróblewski (notabene szef prywiślińskiego „Newsweeka”) rzucił pomysł leczenia polityków rurą dansingową. Opublikował mianowicie tekst pt. „Czy minister Środa zatańczy na rurze”.
Ów tekst wzbudził we mnie stan euforii. Polityk na rurze! A tym bardziej polityczka na rurze! Toż to więcej niż medykament - to panaceum! Fenomenalna myśl! I jakże łatwa w realizacji! Rur ci u nas dostatek, starczy dla każdej niedowartościowanej białogłowy - zamieńmy posępną Rywinlandię na feeryczną Rurolandię, damski raj. Serce bije człowiekowi mocniej, optymistyczniej, kiedy się puści wodze rozkosznym marzeniom: pani Jaruga-Nowacka owinięta wokół rury, albo cztery tańczące wokół rury panie B. (Bochniarz, Błochowiak, Bakuła i Beger), albo fikająca przy rurze jak wańka-wstańka pani Waniek, albo pani Szyszkowska czy pani Piekarska na rurze, palce lizać! Nostalgiczno-melancholijne dźwięki hip-hopu lub gangsta-rapu, a one sobie beztrosko tańczą. Arkadia! Nasze rodzime, konkurencyjne wobec germańskiego, Zagłębie Rury! Później (około północy) konkurs na „królową rury tanecznej”. Ech, żyć nie umierać! Ja głosowałbym na panią Seneszyn. Co prawda satyryk Jan Pietrzak przezwał ją niedawno publicznie „zardzewiałą pudernicą”, lecz to pewnie przez zazdrość, że jest popularniejsza i dowcipniejsza (jak coś powie, boki można zrywać), i że Pietrzakowi nikt nie chciałby dać rury do tańca, bo kto by tam chciał kontemplować jego wdzięki przyprószone siwizną. A u niej włos czerwony niby flaga Putina (te farby z reklam są fantastyczne!), ergo: jak „Czerwony sztandar” Tomasza Nałęcza, baletmistrza, który dałby wokół rury taneczny popis stulecia, prawdziwe choreograficzne arcydzieło.
Jeśli ktoś ma wrażenie, iż cały powyższy tekst felietonu to zgryw, pamfleciarski żart - nie myli się (lub przynajmniej częściowo się nie myli). Niżej jednak, na koniec, powiem coś bardziej serio. Otóż, według mnie, fotografia szlachetnej (by nie rzec: nobliwej) fizys profesora Tomasza Nałęcza - tego wielkiego polityka, który tak cudownie symbolizuje salonową specdemokrację III RP - mogłaby w każdej encyklopedii bezbłędnie ilustrować hasło „Politykier” lub hasło „Politykierstwo”, gdzie treść winna falować wokół zjawisk takich jak hucpa, hipokryzja, buta, tupet, miedziane czoło, nielojalność, faryzeizm itp. Gdyby mnie zlecono autorstwo wzmiankowanych haseł - zacząłbym od bon-motu prezydenta Ronalda Reagana, który rzekł: „Polityka jest, jak mówią, drugą najstarszą profesją świata. Doszedłem do wniosku, że ma ona dużo wspólnego z pierwszą”.
Trzynasty felieton Wilka w "GP" (nr 39 z 28.IX.2005 r.)
PPZTW, zasłużeni.pl
Właśnie sobie wybraliśmy, spośród kandydatów do żłobu, najgodniejszych przedstawicieli narodu, którzy po wyborach będą reprezentować Najjaśniejszą, władać Najjaśniejszą, dzielić Najjaśniejszą, trawić ją, wydalać itp., zgodnie z rytuałem czkawki o czteroletnim odbiciu. W zbliżającej się, kolejnej czterolatce winna powstać jeszcze jedna partia, która wzbogaci sondażową pulę zbawicieli ludu, i kiedy przyjdą kolejne wybory (2009) - wystartuje mając liczny elektorat, złożony z ideowych tudzież funkcyjnych pobratymców. Tylu już bowiem ujawniono TW (tajnych współpracowników służb peerelowskich) - ludzi z nazwiskami, tytułami, fotelami, moralnymi autorytetami, odnowicielskimi pretensjami, słowem „ludzi honoru” („uomini d'onore”, jak się mówi w Corleone i w Palermo) - że czas chyba, by tę armię zasłużbionych, przepraszam: zasłużonych, formalnie jakoś uorganizować i sztandar ich wprowadzić. Musi się tylko zmienić ich mentalność. Dotychczas bowiem wszyscy oni zgodnym chórem, jak jeden mąż (plus jedna żona, ps. „Nowak”), bez wyjątku, powtarzają konfesyjną mantrę: „Nigdy nie współpracowałem, nie mam sobie nic do zarzucenia, jestem niewinny”. A na cholerę nam niewinni! Z niewinnych można co najwyżej utworzyć PPTWN (Polską Partię Tajnych Współpracowników Niewspółpracujących), czyli jeszcze jedną ferajnę typu, jaki się wykształcił i rozpanoszył za minionej piętnastolatki. Takich partii mamy już kilka, i w każdej aż się roi od niewinnych członków. Chrzanić niewinnych! Konieczna jest nowa (odnowicielska) silna partia, która stworzy nienaganną V Rzeczpospolitą.
Kiedy ta partia powstanie? Wtedy, kiedy recytujący mantrę o swej niewinności uświadomią sobie jak jest ich dużo. Masa! Tylu niewinnych, którzy - choć wpisani do rejestrów po nazwisku familijnym, po pseudonimie konfidencyjnym i po numerku ewidencyjnym - nigdy nie słyszeli o SB czy WSW, w ogóle nie wiedzą co to takiego. Jak wreszcie pojmą ilu ich jest, policzą się i poskrzykują - przejrzą. Zrozumieją, iż metoda „w zaparte” nie ma sensu z czysto pragmatycznego punktu siedzenia, i wówczas prawda ich wyzwoli. Cisną swą niewinność na śmietnik historii i uorganizują swą masę partyjnie, bo masa społeczna to gotowa siła parlamentarna. Zasłużeni wszystkich służb, łączcie się! Tak się zacznie rodzić PPZTW - Polska Partia Zasłużonych Tajnych Współpracowników. To da im komfort braterstwa strukturalnego, luksus jawności, tudzież mnóstwo innych bonusów. Choćby taki, że we własnym partyjnym gronie będą mieli kompleksową obsługę, jakiej pod względem liczby nie ma żadna inna partia - od własnych (zasłużonych co do jednego) profesorów, rektorów i ministrów, a nawet prezydentów i premierów, po własnych (zasłużonych co do jednego) rektorów, medyków, twórców i kapłanów, nie mówiąc już o własnym biurze Rzecznika Interesu Esbeckiego. Plus żelazny elektorat (też zasłużbiony), stałe 20 proc., lub nawet więcej, jeśli poczują się w obowiązku eks-oficerowie, prowadzący ich zwierzchnicy, tudzież wszelkie ciury „firmowe” obsługujące niegdyś aparat Koła Łowieckiego dysponującego rezerwatem TW.
I co z tego, że byłaby to jednak partia mniejszości? Nic nie stoi na przeszkodzie, by partia mniejszości zyskała ustawowo prawa większości, wzorem homoseksualistów Zachodu, którzy zepchnęli do kąta i skutecznie zagłuszyli wszelką większość zboków uprawiających heteroseksualne ciupcianie typu „jak Bóg przykazał”. Bóg to już nie jest koszerny interes w dobie emancypowania każdej mniejszości na większość prawem kaduka postępu. Jasne, psiakrew?!... Tak, toczno, komandir Postęp!
Jedyny kłopot - problem lidera. Partia musi mieć lidera. Przywódcę. Twarz partyjną rozpoznawalną, robiącą za żywe logo ugrupowania partyjnego. Ten problem będzie w PPZTW klasycznym „embarras de richesse”. Zbyt dużo zasłużonych świecznikowych figur zasłużbionych, mogących pretendować do przywództwa. Coś jak armia, w której „mięso armatnie” stanowią sami pułkownicy, a generałów i marszałków kłębi się legion. Ciury TW to elektorat PPZTW, lecz partia to sama wierchuszka dygnitarska, i komu w takiej sytuacji dać berło? Metoda elekcyjna potworzyłaby wzajemnie klinczujące się frakcje (rektorzy przeciw ordynatorom, naczelni redaktorzy przeciw gwiazdorom sceny polskiej, itp.); losowanie to hazard, zdanie się na przypadkowość; więc może licytacja zasług: kto najpilniej współpracował. Ważyć meldunki i pokwitowania, niech waga decyduje. Albo mierzyć ich długość vel objętość - niech decyduje centymetr. Zapłaczą wówczas ci, którzy niefrasobliwie cieszyli się, że większą część zawartości ich teczek „firma” przemieliła lub spaliła. Z popiołów to wstawał Feniks, a tu z popiołów się nie wyskoczy i nie podskoczy. Wewnątrzpartyjna wojna na „kwity” może niejednemu zrobić kuku. Lider to nie byle co - musi mieć umocowanie dokumentacyjne pierwszej klasy.
Kiedy już zwycięska PPZTW obejmie pełną władzę w państwie - szczególnie dolegliwy Katzenjammer walnie tych, których teczki zniknęły nad Wisłą całkowicie, kompletnie, bez śladu. Ale niech żywi nie tracą nadziei - nic „firmowego” nie znika bez śladu. Chłopaki - w Moskwie jest sklepik z mikrofilmami, na których uwieczniono wszystko! To tylko kwestia dojścia i paru głupich rubelków - będziecie mogli odtworzyć swoje dossier aż po ostatni „kwit” i z mocnymi papierami zasłużonych dla służby zasilić szeregi partii rządzącej. Szcziastia żiełaju!
Czternasty felieton Wilka w "GP" (nr 40 z 5.X.2005 r.)
Znowu ukradli księżyc.
Kilka dni przed terminem wyborów parlamentarnych sondaże dawały Platformie Obywatelskiej trzydzieści kilka procent, a Prawu i Sprawiedliwości dwadzieścia kilka procent. Gdyby taki właśnie rezultat został wyjęty z urn, mógłbym rozpocząć mój powyborczy felieton zdaniem, iż mam dobrą wiadomość dla ludzi zarabiających miesięcznie więcej niż 10 tysięcy złotych (a jeszcze lepszą dla zarabiających 100 tysięcy), i w ogóle dla Salonu, bo PO to według mnie liberalistyczno-sorosowski klon Unii Wolności, czyli balcerowszczyzno-michnikowszczyzna kokietująca trochę innym makijażem i trochę gładszą fryzurą (bez loczków). Tymczasem jednak urny sypnęły probliźniaczymi krzyżykami, bo Kaczyńskich rzut na taśmę był finiszem skutecznym bardzo. Dwaj bliźniacy znowu ukradli księżyc faworyzowanej przez media elicie konkurentów, która to metafora jest o tyle zasadna, że sala sejmowa ma krągłość stricte księżycową.
Notabene - „Katschinsky brothers” ukradli księżyc wielu politycznym ośrodkom i mafiom, nie tylko między Bałtykiem a Tatrami. Zwycięstwo Platformy Obywatelskiej leżało w interesie całego europejskiego Salonu, toteż Salon ów wychodził medialnie ze skóry, by je urzeczywistnić (komentarze, sondaże, masonaże, itp.), a do Warszawy przysłano samą Frau Merkel, żeby na oczach kamer telewizyjnych wyściskała Tuska, sygnalizując tym w sposób jednoznaczny jaką formację „obstawiają” światłe siły europejskie. Urny bywają wszakże złośliwe niczym los: obie formacje - i partia Angeli Merkel, i partia Donalda Tuska - nie sprostały sondażowym zaklinaniom rzeczywistości, gubiąc przedwyborczy procentowy triumf. Notabene Tusk ma wyraźny pociąg do tego żeńskiego imienia, bo obściskał również Anżelikę ze Wschodu - ciekawe czy to mu pomoże w wyborach prezydenckich. Pewne jest jedno: w drugiej turze pomagać mu będzie czerwono-różowy nadwiślański Salon, cała michnikowszczyzna, rozwścieczona sukcesem Kaczorów.
Jeszcze boleśniej niż Salon polityczny odczuły zwycięstwo PiS-u kręgi finansowe, a konkretnie cały ów olbrzymi międzynarodowy gang spekulantów, którym polityka balcerowiczowskiej RPP przez całe lata napychała kieszenie w sposób morderczy dla rodzimego budżetu, i zwłaszcza dla milionów budżetów domowych. Była tu prosta zależność: im bardziej rosły zyski „krótkoterminowego kapitału spekulacyjnego” - tym bardziej utwierdzało się sześciomilionowe bezrobocie i ponad dwudziestomilionowy obszar społecznej nędzy w naszym „reformowanym” kraju. Platforma głosiła swą sympatię do Rady Polityki Pieniężnej, a Prawo i Sprawiedliwość chęć likwidacji tego wrzodu. Pytanie: czy obietnica przedwyborcza zostanie zrealizowana? Cztery lata temu, gdy do władzy doszedł Miller, powiedziałem udzielając wywiadu: „Od lat gospodarką naszego kraju nie steruje żaden premier, tylko Rada Polityki Pieniężnej, czyli Balcerowicz. Gra monetarna tej instytucji bardzo źle służy ojczyźnie, a bardzo dobrze zachodnim spekulantom, ponadnarodowym siłom, przy których władze polityczne są często marionetkami. Żaden program ekonomicznej naprawy państwa nie ma szans bez okiełznania samowoli RPP - to jest wóz albo przewóz. Albo pan Miller weźmie ich za pysk i zmusi do służenia narodowi - albo przegra. Tertium non datur” (patrz „Łysiak na łamach 6”, str. 377). Zapowiadam: dokładnie to samo będzie z duetem „les freres Katchinsky” - wóz albo przewóz.
Sukces PiS-u stanowi również przykrość dla postępowych telewizji (TVP, TVN, Polsat), dla rzeszy postępowych dziennikarzy (których symbolizują Durczok, Lis, Olejnik, Czajkowska, Paradowska) i dla salonowych tudzież pridusalonowych piśmideł, od „Gazety Wyborczej”, „Trybuny” i „Nie”, poprzez „Wprost”, „Politykę”, „Newsweek” tudzież „Fakt”, po „Rzeczpospolitą” i „Życie Warszawy”. Starali się obrzydzać Kaczorów wszelkim sposobem, ale nie wyszło. Piętnaście lat ciężkiej roboty na marne. „Polityka” ma tu tradycje najgłębsze - że przypomnę jej hucpiarską ankietę „Zdobywamy szczyty chamstwa”, gdzie we wszystkich czarnych kategoriach „zwyciężył” jako cham do kwadratu Jarosław Kaczyński („Polityka” przyznała mu „Złotą spluwaczkę”) - ale „GW” jest równie zasłużona we flekowaniu bliźniaków gwoli promowania „Cimoszków”, jak również urbanowskie „Nie” ze spreparowaną „lojalką”, i dzielna TVP ze swoim filmem-fałszywką szkalującym braci. Komentując te ataki, pisałem o Kaczyńskich rok temu: „Jedni z nielicznych uczciwych polityków III RP (osobliwość etyczna par excellance). Jako konsekwentni ludzie honoru i autentyczni mężowie stanu (znowu rzadkość) - są od piętnastu lat ulubionym duetem «chłopców do bicia» dla czerwonych i różowych elit. Na nikim Salon nie powiesił tylu psów co na tych czołowych «oszołomach». Gdyby nienawiść mogła zabijać - leżeliby już w grobach dziesięć lat z okładem” (patrz: „Rzeczpospolita kłamców. Salon”, str. 290).
Jak wskazuje ów cytat - byłem prokaczyński pełną gębą. Byłem, kiedy ich niszczono. Teraz, gdy wygrali - już nie będę. Przechodzę do opozycji, proszę panów. A to dlatego, że według mnie psim obowiązkiem dżentelmena, jak również psim obowiązkiem felietonisty piszącego dla gazety politycznej - jest opozycyjność wobec władzy. Opozycyjność nie czepiacka, nie malkontencka, nie złośliwa, nie szukająca dziur w całym - lecz sceptyczna, krytyczna, kontrolująca, bacząca władzy na ręce i na sumienie, weryfikująca zgodność słów i czynów, obietnic i dokonań. Czy tym milionom spauperyzowanych, cierpiących ludzi poprawi się byt kształtujący świadomość. Człowiek piszący publicznie o problemach swego kraju winien być jak strażnik, którego halabarda to pióro. Panowie, będę życzliwy, lecz kiedy trzeba - bezlitosny. A gdyby „GP” chciała mi w tym przeszkadzać - zniknę stąd, wychodząc przez drzwi trzaskające.
Piętnasty felieton Wilka w "GP" (nr 41 z 12.X.2005 r.)
Koncert życzeń.
Mam wobec zwycięskiego PiS-u oczekiwania skromne, tylko kilka.
Głównym zadaniem PiS-u winno być przywrócenie Polsce suwerenności. Chodzi o pełną suwerenność, czyli o suwerenność praktyczną. Bo formalną suwerenność Rzeczpospolita ma już niecałe półtorej dekady - od chwili wyjścia (1993) ruskich wojsk z garnizonów w Prywiślińskim Kraju. Formalnie - ludzie, którzy sterują rodzimą polityką i gospodarką, są niezależni. W praktyce jednak Polska stanowi szeroko otwarte boisko ścierania się dwóch mocarnych „lobby” zagranicznych, a mówiąc bardziej precyzyjnie - dwóch wielkich agentur wpływu, dla których nasi biznesmeni i politycy są tylko marionetkami czy figurkami szachowymi, niczym więcej. Trwa to już piętnaście lat: kryptolewicowy i jawnie lewicowy zachodni Salon (w tym „służby” zachodnie) kontra rosyjskie bękarty KGB („służby” Kremla, zwane dzisiaj FSB). Tańcowały dwa Michały - oba duże. I to się musi zmienić - ten cyrk! Póki nasi politycy będą czołobitnie biegać do sorosowskiej Fundacji Batorego i konsumować „pieriekuski” z Ałganowami - suwerenność RP będzie wyłącznie hasełkowa, iluzoryczna, vulgo: komiczna.
Dokładnie taka sama - i śmieszna, i żenująca, i tragiczna - będzie relacja między obowiązującym prawem a panującą sprawiedliwością póki megazłodzieje będą się wywijać od ciężkich (i w ogóle od jakichkolwiek) kar. Czas już chyba powiedzieć: dość! Tęsknota za katem ogarnia mnóstwo ludzi nie tylko wówczas, gdy słyszą (a słyszą nieustannie) o bestialskich morderstwach popełnianych przez zwyrodnialców, lecz i wówczas, kiedy czytają o podejmowanych przez dygnitarzy (premierów, ministrów, wiceministrów, wojewodów, prezesów, dyrektorów spółek) decyzjach ekonomicznych bandycko godzących w polski interes narodowy, a więc będących klasyczną zdradą stanu, która winna być karana przynajmniej ciężkim więzieniem, jeśli już nie gardłem. Najlepszy dowód to łotrowska decyzja rezygnacji z tzw. „Baltic Pipe”, rurociągu skandynawsko-polskiego, uniezależniającego nasz system energetyczny od dyktatu Kremla. Decydenci, którzy dokonali tej oczywistej zdrady stanu, są znani i wymieniani przez antysalonową prasę (zerkam tu w „Najwyższy Czas!”): Miller, Pol, Goryszewski, Kwiatkowski (dyrektor PGNiG) „e tutti quanti”, lecz żaden nie siedzi - żaden nie poniósł jakiejkolwiek kary za zbrodnię pierwszego stopnia! Tak nie może być. Jeśli IV RP Kaczyńskich ma się różnić od III RP Oleksych, Millerów, Buzków, Wąsaczów, Geremków, Cimoszewiczów, Nałęczów, Pawlaków, Goryszewskich, Tomaszewskich, Wachowskich i podobnych - musi w niej panować karząca ręka sprawiedliwości bezwzględnej, nie tylko dla ulicznych, ale i ekonomicznych zbirów. To także (znowu) problem suwerenności państwowej - obecny system pozyskiwania przez Polskę ropy i gazu sprawia, że nazywanie Polski krajem całkowicie suwerennym jest kwestią bardziej nazewnictwa niż realiów! Ten rurociąg do Polski to smycz w ręku Kremla.
Kolejna fundamentalna sprawa, jakiej wyborcy PiS-u oczekują od baronów PiS-u to problem silnej tamy, twardej (wręcz doktrynalnej) barykady przeciwko obyczajowemu tsunami „made in West”, które atakuje Polskę. Prosty wybór: albo obstawiamy Dekalog i wartości stricte chrześcijańskie, które cementowały kraj i naród przez tysiąc lat - albo „dajemy ciała” (mówiąc kolokwialnie), czyli akceptujemy system wartości porno-pedalskich, który dzięki liberalnym i libertyńskim (goszystowskim) mediom szaleje już na świecie, terroryzując kolejne społeczeństwa rygorem „politycznej poprawności” rodem z burdelu. Mam niejaką wątpliwość czy mocno prosalonowa Platforma Obywatelska zechciałaby wspomnianą tamę stawiać, mimo że w ramach umizgów do elektoratu katolickiego pan Tusk przypomniał sobie tuż przed wyborami, iż żyje ze swą połowicą (matką swoich dorosłych już dzieci) od prawie trzech dekad bez katolickiego ślubu, więc szybciutko taki ślub „last minute” wziął. Sama Nelli Rokita wyśmiała (na łamach mediów) tę spóźnioną chrześcijańską gorliwość (podobnie jak wykpiwano niegdyś telewizyjny „klip” z towarzyszem Oleksym Józefem, klęczącym modlitewnie przed Panienką Jasnogórską). Pani Rokitowa wyśmiała również sprytne tłumaczenie Tuska, że nic innego, tylko śmierć papieża popchnęła go z małżonką do ołtarza, nie zaś zbliżający się termin wyborów. Kaczyńscy chodzą do kościoła regularnie i nie dla popisu (ani tym bardziej dla POPiS-u), jest więc pewna szansa, że póki będą przy władzy - póty Lechistan nie zamieni się w jawny Lupanar. Nie wiem czy tak będzie, ale chciałbym.
Prócz przywrócenia suwerenności i zablokowania gangreny - oczekuję od PiS-u realizowania tego fundamentalnego humanitaryzmu państwa, który polega na eliminacji nędzy i głodu. Nie w sposób socjalistyczny, rozdawnictwem (lub: samym rozdawnictwem) ryb, tylko w sposób kapitalistyczny, rozdawnictwem wędek, ergo: mądrym stymulowaniem rozwoju gospodarki (prywatnej przedsiębiorczości, wolnego rynku etc.). Można tu łączyć różne formy pomocy i rozruchu, przynajmniej doraźnie, w pierwszym okresie, ale działać (zacząć) trzeba natychmiast. Obecnie ponad połowa rodaków klepie straszną biedę, a mnóstwo polskich dzieci jest permanentnie niedożywionych. To hańba. Piętnaście lat „transformowania” kraju, i salonowi macherzy rozdający wszystkie karty i trzymający wszystkie sznurki (Balcerowicz i kolesie) - doprowadzili społeczeństwo do takiego stanu. Lśniące „Warszawka” i „Krakówek”, plus może Poznań Kulczyka i Gdańsk Merkla oraz Krauzego, i jeszcze kilka dużych miast - a cała prowincja to Polska B, C i D, bieda aż piszczy. Jeśli PiS nie chce, aby bieda PiSzczała również za cztery lata, musi natychmiast wziąć się do ciężkiej roboty - do harówki, która odmieni oblicze tej ziemi!
Tylko tyle, panowie bracia. Nikt nie oczekuje od was więcej. Tyle wystarczy.
Szesnasty felieton Wilka w "GP" (nr 42 z 19.X.2005 r.)
Kolorowanie.
Nie lubię braku lojalności, faryzeizmu i kolorowania biało-czarnych filmów z Ritą Hayworth („Gilda”) lub z Humphreyem Bogartem („Casablanca”). To ostatnie jednak stanowi problem mały, bo przy użyciu pilota zawsze mogę zdjąć te fałszywe pseudokolorki, i po krzyku. Lecz co zrobić - jakich guzików, jakich funkcji pilota użyć - by pudło telewizora przestało wizją i fonią łgać? Dzięki wyborom, tak parlamentarnym, jak i prezydenckim, tradycyjny festiwal teleszalbierstwa nasilił się w ostatnich tygodniach do granic pozagranicznych - przekroczył wszelkie rubieże, wszelkie normy nieuczciwości i faryzeizmu. Faryzeizmu, bo wszystkie główne telewizje hipokryzyjnie udają obiektywizm, a nie są bezstronne ani trochę.
Dwa miesiące temu przekonywałem na łamach „GP” (felietonem „Emancypacja służby”), iż cała rodzima rzeczywistość polityczna tudzież gospodarcza ma ukryty motor, którym są gry tajnych służb chowu peerelowskiego - służb wzajemnie sobie dokopujących w walce o wpływy i żłoby. Dwa tygodnie temu Józef Darski (także „GP”) przełożył ów temat na płaszczyznę aktualnych wyborów, sugerując, iż dla Tuska gra firma ABW przeciwko firmie WSI, lecz pewne klany WSI próbują dołączyć do szeregów Platformy („Próba generalna przerzucenia się do obozu Tuska nastąpiła przed 8 września, skoro tego dnia Tomasz Lis w programie «Co z tą Polską?» wykonał wyrok na Cimoszewiczu. Wszyscy otrzymali jasny sygnał, że zwycięsko z konfrontacji wychodzi Tusk, co oznacza, iż teraz on jest popierany przez władców Ubekistanu”). Służby zatem obstawiają dziś Tuska coraz zgodniej, jest on bowiem dużo mniej groźny niż bliźniaki jednojajowe, które jasno twierdzą, że trzeba z postpeerelowskimi służbami zrobić porządek twardą ręką. A rzeczone „obstawianie” musi zawierać element medialny, i to bardzo silny, czymże bowiem innym jak nie mediami trafia się do elektoratu?
Że będące lokajami Salonu postępowego, czołowe rodzime gazety codzienne i periodyki (zwłaszcza modne, „inteligenckie”, wielonakładowe tygodniki opiniotwórcze) sympatyzują z Tuskiem - to mógł zauważyć każdy, kto je czyta i kto posiada maturę nie tylko papierkową, lecz i mózgową. Że telewizje kochają „liberała” Tuska - to mógł zobaczyć na własne oczy każdy, lecz znowu pod warunkiem, że nie jest idiotą lub paniusią czerpiącą całą swą mądrość z harlekinów i sitcomów. Formalnie bowiem telewizje były i są obiektywne - nikt tam nie krzyczy: popieramy Platformę i Donalda Tuska, precz z Kaczorami! Lecz jakże kolosalną rolę kryptoreklamową odgrywają rozliczne chwyty, wytwarzające nie tylko oczywistą sugestię elekcyjną dla publiki, lecz i „podprogowy” wpływ na świadomość telewidza. Są to również rozliczne szczegóły techniczne (czas antenowy, długość przekazu, rodzaj oświetlenia twarzy, kąt operowania kamery, etc.), lecz zwłaszcza chwyty merytoryczne: sposób formułowania pytań zadawanych politykom, sposób komentowania ich wypowiedzi, sposób ingerowania (przerywanie), itp. Nóż mi się otwierał w kieszeni, gdy widziałem jak czołowi salonowi dziennikarze (choćby pani Pohanke, która przebiła tu samego Durczoka) nie umieli lub nie chcieli całkowicie zamaskować swych politycznych sympatii, demonstrując je słowem, gestem, mimiką i nawet błyskami spojrzeń. „Tygodnik Solidarność” dopiero co dużym tekstem oskarżył władze TVP o skandaliczną nieobiektywność programów przedwyborczych i wokołoelekcyjnych (ergo: o popieranie Tuska), wyciągając przy okazji związki polityczne, członkowskie, kumoterskie i rodzinne wodzów TVP (także pana Dworaka) z Platformą Obywatelską. Moim zdaniem TVN jest równie stronnicza, lub nawet bardziej stronnicza -- takie odniosłem wrażenie przy prawie każdym ich programie wyborczym.
Trzeci wreszcie element faryzeizmu elekcyjnego to sondaże, którymi raczą nas różne badawcze ośrodki, ku uciesze postępowych (salonowych) mediów. Wiadomo, że można tam zaklinać rzeczywistość i modelować świadomość elektoratu bardzo łatwo. Sam sposób formułowania ankieterskich pytań przewraca procenty jak klocki, umożliwiając budowanie pożądanych słupków. Sam teren, na którym prowadzi się badania, ukierunkowuje wynik. Sama metoda (telefonem czy bezpośrednio) też gra rolę. Mam wrażenie, iż od kilku tygodni cała sondażowa gra elekcyjna była zdeterminowana chęcią promocji pupila Salonu, eks-dygnitarza michnikowsko-geremkowskiej Unii Wolności, pretendenta, który cieszy się sympatią czerwonego prezydenta. Dla Tuska wszystko, niech nam żyje Tusk! Parlamentarne urny zweryfikowały te pobożne życzenia, ale być może Kaczyńscy wygraliby silniej gdyby nie pompowano balonu Platformy Obywatelskiej i Tuska sondażami.
Klasyczna sztuczka sondażowa promująca jednego z kandydatów to trik zagrany w niedzielę 9 października (pierwsza tura wyborów prezydenckich) przez oba szumne telewizyjne „wieczory wyborcze” - wieczór TVP i wieczór TVN. W obu kilka godzin powtarzano, przywołując sondaże, iż Tusk zyskał aż sześciopunktową przewagę nad Kaczyńskim. Dzięki temu Donald Tusk mógł wygłaszać triumfalistyczne przemówienia do kamer i mikrofonów w najlepszym czasie antenowym z możliwych („super prime time”), a więc wówczas, kiedy dosłownie cała Polska gapi się na szklane ekrany. Cóż z tego, że kilka godzin później Państwowa Komisja Wyborcza ogłosiła, iż wyniki obu konkurentów prawie się nie różnią? Było już po balu - oparty na „błędzie sondażowym” triumfalny przekaz Tuska został sprzedany milionom ludzi, całej Polsce. Tak się toczy ta gra - robią z ludzi durniów kolorowaniem białych lub czarnych figur oraz schematów. Ale 23 października możemy dać klapsa macherom, nie wybierając pokolorowanego czarnego, tylko białego.
Siedemnasty felieton Wilka w "GP" (nr 43 z 26.X.2005 r.)
Nie Pomogło.
Nic nie pomogło. Nie pomogły sondaże ośrodków lewego badania opinii publicznej, bezwstydnie „dmuchane” na korzyść Tuska. Nie pomogła jawna Tuskofilia czołowych (wysokonakładowych) drukowanych mediów opiniotwórczych. Nie pomogła aprobata komuny i michnikowszczyzny, tudzież deklaracje sympatii ze strony Urbanów, Millerów, Wałęsów, Kwaśniewskich, Kutzów, Religów itp. Nie pomogły wysiłki Salonu zachodnioeuropejskiego, który słał do Polski znaczących delegatów (Merkel, Sarkozy), by promowali Tuska. Nie pomogła desperacka mobilizacja rodzimego Salonu różowych inteligentów - „warszawki”, „krakówka” et consortes. Nie pomogły szczwane triki największych stacji telewizyjnych, przerażonych możliwością wiktorii bliźniaka. Kandydat niejako gwarantujący im wszystkim ciągłość starego układu, brak rozliczeń, kultywowanie niesprawiedliwości zwanej praworządnością - kandydat, który wyszedł z partii przezywanej Kongresem Aferałów; i który zakładał Unię Wolności (główną winowajczynię rozmaitych hańb III RP); i który osobiście (razem z innymi kontrlustratorami) mordował nocą rząd Jana Olszewskiego za chęć odrenegacenia Sejmu; i który jeszcze w 1987 roku pipczył, że „polskość to nienormalność”, jakiej on „nie ma specjalnej ochoty dźwigać” - przegrał dzięki Bogu. Kolejna prezydencka anormalność chwilowo nam nie grozi. Tego niedzielnego wieczoru mnóstwo Polaków płakało ze wzruszenia politycznego - pierwszy raz od A.D. 1980/1981, gdy komuna zaczęła się sypać.
Nic nie pomogła metoda wykręcania kota ogonem przez sztab panaDonaldowy. Cały czas wrzeszczeli: „Łapaj złodzieja!”, chowając pod kapotą zwędzony łup. Cały czas małpowali Kalego. Gdy poseł PO, Paweł Śpiewak, dosalał Cimoszewiczowi za enkawudowską przeszłość tatusia - to było git! Lecz gdy poseł PiS, Jacek Kurski, napomknął o wehrmachtowskiej przeszłości Tuskowego dziadka - to było bardzo be! Relatywizm „made in UW”. Lub ta obrzydliwa heca z hospicjami - ten walc w umieralni odtańczony przez gronkowca cynicznie szermującego kłamstwem. Kilka dni później PiS przedstawił dokumenty mówiące, że Warszawa Lecha Kaczyńskiego finansuje hospicja sumą pół miliona złotych, na drugim miejscu jest Wrocław (180 tys. zł), na ostatnim Gdańsk Donalda Tuska (0 zł). Jakiej czelności trzeba, by dołować kontrkandydata za brak troskliwości wobec śmiertelnie chorych, gdy fakty są dokładnie odwrotne? Podel PO-H.G.W.
Ze wszystkich „nie pomogło” najbardziej mnie zdumiewa klęska trzech wielkich TV - TVP, TVN i Polsatu. Wiadomo, że telewizja to jedyne wszechobecne medium - ogląda ją każdy. Wiadomo, że jej wpływ na „szarego odbiorcę” jest kolosalny - telewizor uczy, ukierunkowuje, ukształtowuje. Wiadomo że współczesnym kreatorem władzy jest szklany ekran. A mimo to nie pomogło, choć gwiazdy TV wychodziły ze skory na rzecz Tuska, zagalopowując się poza granice instynktu samozachowawczego. Exemplum redaktor Lis, który w czwartek 20 października, prowadząc debatę między dwoma członkami PiS a dwoma członkami PO - nawet nie udawał obiektywizmu, tylko cały czas kłuł PiS i Kaczyńskiego (momentami brutalniej niż działacze PO), ciągle przerywał pisowcom (ich adwersarzom ni razu!), słowem: doprowadził do sytuacji kuriozalnej, którą można porównać tylko z sytuacją na boisku piłkarskim, kiedy sędzia zaczyna ostro kopać piłkę, aby dopomóc swym ulubieńcom. Takich mamy profesjonalistów wśród czołowych dziennikarzy.
Codziennie serwisy informacyjne TV dawały również dowody upadku profesji dziennikarskiej i rodziły pytanie: czy nasze telewizje przestaną się kiedyś zachowywać po świńsku, czy przyswoją sobie obiektywizm gdy trwa wyborczy konkurs i dyskurs, czy znormalnieją wbrew tradycji żdanowowskiej i wbrew nikczemnym normom „politycznej poprawności”? Spośród wielu przykładów jeden: piątek 14 października, główny wieczorny dziennik którejś ze stacji (Polsatu, TVP lub TVN - nie zanotowałem), dwie idące po sobie relacje pt. jak kandydat spędził dzień. Kandydat Tusk spędził go pracowicie wśród bezrobotnych, przekonując, że nie będzie im potrzebny żaden rzecznik ich praw, bo tym rzecznikiem on sam zostanie, kiedy tylko obejmie prezydencki urząd. Sekwencja kończy się cudownym (od ręki!) załatwieniem pracy jednemu bezrobotnemu przez kandydata Tuska, i deklaracją reszty bezrobotnych, że wyłączne na Tuska będą głosować. W dobie PRL-u telewizja nie robiła Gierkom i Jaruzelom reklamy bardziej wazeliniarskiej. Kolejna sekwencja (krótsza) jest poświęcona Kaczyńskiemu. Wizytował Zakopane, modlił się tam, gdzie modlił się Jan Paweł II, włożył sobie na głowę kapelusik góralski, to wszystko. Sekwencję kończą wypowiedzi dwóch górali. Jeden mówi: „Każdy se może łazić tam gdzie papież, ja też se łażę, nikt mi nie zabrania”. Drugi mówi: „To bardzo nieładnie, że pan Kaczyński używa papieża do swej kampanii wyborczej”. Kropka. Tusk deifikowany, Kaczor zgnojony. Codziennie oglądaliśmy przejawy takiego braku obiektywizmu, takiego uwiądu elementarnej przyzwoitości zawodowej, vulgo: takiego chamstwa ze strony telewizyjnych redaktorów i reporterów. Byle tylko nie rozliczeniowiec Kaczor!
Trzeba oddać sprawiedliwość naczelnemu „GP”, Tomaszowi Sakiewiczowi. Ja okazałem się człowiekiem małej wiary - chociaż piórem robiłem co mogłem, by wspomóc PiS i Lecha Kaczyńskiego, wewnętrznie jednak wątpiłem w sukces, bo rdza łże-sondaży i łże-telewizji korodowała mój optymizm. Tymczasem Sakiewicz cały czas (nawet wówczas, gdy sondaże deklasowały Kaczorów) gotów był dawać głowę i zakładać się o każde pieniądze, że bliźniaki zwyciężą i prezydencko, i parlamentarnie. Anie przez sekundę nie ogarniała go wątpliwość. Miał nosa - przewidział, że nic nie pomoże cygaństwu.
Osiemnasty felieton Wilka w "GP" (nr 44 z 3.XI.2005 r.)
Nasz prezydent, nasz premier, nasz marszałek!
Spełniło się ciche marzenie, nie tylko moje, lecz wielu patriotów. Część głosujących na PiS szczerze pragnęła koalicji PiS-PO (przykładem sąsiad z łamów „GP”, Jacek Kwieciński), lecz sądzę, iż większość zwolenników PiS marzyła o klęsce PO i niedopuszczeniu tej ferajny do rządzenia krajem. Ludźmi marzącymi o takim rozwiązaniu powodował brak amnezji: pamiętają, że całą multiaferową gangrenę III RP zafundowała Polakom michnikowszczyzna ubrana partyjnie w szatki UD-UW i programowo kolaborująca z czerwonym. Będąc klonem UW, Platforma Obywatelska u władzy oznaczałaby powtórkę z rozrywki rozrywkowej tylko dzięki rozrywaniu polskiego interesu społecznego i narodowego. Od samych początków (od miesięcy) planowanie rzekomo postsolidarnościowej, a w istocie egzotycznej koalicji PiS-PO pachniało mi planowaniem małżeństwa nosorożca i żyrafy wedle rysunku Mleczki. Zerwanie tych zaręczyn - zaręczyn formacji patriotycznej z formacją salonową - dobrze posłuży ojczyźnie.
Równie wielką przyjemność sprawiło mi wypromowanie Marka Jurka przez Sejm na stanowisko marszałka Izby. Wszyscy przyzwoici rodacy winni się cieszyć z tego powodu. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą: Marek Jurek to jedyna spośród najpiękniejszych figur polityki między Tatrami a Bałtykiem. Polityka, jak wiadomo, jest brudna z definicji, lecz żadna regułą nie funkcjonuje bez wyjątków. Marek Jurek należy do szczególnie chlubnych wyjątków: konserwatywny humanista, niezłomnie pielęgnujący wartości chrześcijańskie, człowiek Dekalogu, a przeciwnik pseudopostępu degenerującego ludzkość, facet - nie nadużyję słowa, gdy to powiem - szlachetny duchem i nieposzlakowany czynem. Według mnie: starorzymski wzór obywatela marki „homo politicus”.
Przejdę teraz do rzeczy najważniejszej, z której być może liczna grupa rodaków nie zdaje sobie sprawy. Kochani - za pomocą usłużnych salonowych mediów będą wam kłamliwie wmawiać, iż rozpad planowanej koalicji to dawno ukartowany sPiSek, a jako kroplę, która przepełniła czarę goryczy dziewicy PO, będą wskazywać wybór pisowca na marszałka Sejmu. Prawda jest zupełnie inna - chodzi o grę specsłużb za kulisami wyborów. Dla tych „służb” mających peerelowski rodowód (głównie WSI, lecz inne też) wybory były walką o życie, o kontynuację dotychczasowej wszechwładzy, gdyż PiS uczyniła jednym z głównych punktów swego programu wzięcie „służbowego” bagna za prokremlowską mordę i rozpędzenie „służbowych” gangów. Ponieważ w demokracji zwycięstwo zależy od urn, „służby” przygotowały antypisowską kontrofensywę - gigantyczną operację wpływu na elektorat. Głównymi filarami tej operacji uczyniono media i sondaże:
Antypisowska stronniczość salonowych mediów przekroczyła podczas minionej kampanii wszelkie granice nieprzyzwoitości. Jako symbol vel syndrom tego bezwstydu wskazałbym zachowanie trzech pań - trzech mających status gwiazdy prezenterek dzienników w TVP, TVN i Polsacie. Gwiazdka TVP, podczas niedzielnego wieczoru, który przyniósł zwycięstwo parlamentarne PiS, mruknęła: „Niech nastrój poprawią nam siatkarki, które zdobyły złoto...”. Gwiazdka TVN, podczas niedzielnego wieczoru, który przyniósł klęskę Tuska, jęczała zszokowana: „Ale może to nie jest jeszcze przesądzone... Może powtórzy się rok 1995, kiedy zasypialiśmy w niedzielę ze zwycięstwem Wałęsy, a w poniedziałek okazało się, że jednak zwyciężył o włos Aleksander Kwaśniewski...”. Bolało! Gwiazdeczkę Polsatu bolało niemal do furii, gdy Sejm wybrał Marka Jurka - prowadząc tego dnia „Wiadomości” była tak gniewna, iż zdawało się, że ze złości zacznie gryźć pulpit, przy którym siedziała (a jako autorytety zwerbowała wówczas posła SLD nomen omen Gadzinowskiego i swego przyjaciela nomen omen Lisa, który już dawniej tyrał na wizji jako „adwokat” PO).
Sondaże przedwyborcze tych dubeltowych wyborów wejdą do historii jako hańba polskich ośrodków badania opinii publicznej. Pomyłkę rzędu 3-5 proc. można tłumaczyć błędem „statystycznym” lub warsztatowym, jednak wyższa pomyłka to już oczywista manipulacja. Tydzień przed drugą (definitywną) turą wyborów prezydenckich „błąd” rodzimych sondażowni wachał się między 16 a 25 proc. - horrendum! Była to cyniczna próba werbowania elektoratu dla PO i dla Tuska przy wykorzystaniu psychologicznego mechanizmu, który dawno już na świecie rozpoznano i zdiagnozowano: olbrzymia część wyborców nie mających sprecyzowanych preferencji politycznych przyłącza się do większości, którą jej podsuwają sondaże. Tym razem ta próba nie powiodła się całkowicie, gdyż mimo wszytko wygrali Kaczyńscy, jednak częściowo się powiodła, bo przy uczciwych sondażach wygraliby z przewagą dużo większą. Sondażowcy ukradli PiS-owi mnóstwo głosów. Korwin-Mikke słusznie pyta: jak długo jeszcze będą w Polsce bezkarne tak monstrualne oszustwa sondażowe?
I wreszcie konkluzja. „Służby”, przegrawszy jedne i drugie wybory mimo wielkiej operacji medialno-sondażowej, uczepiły się ostatniej deski ratunku: PO musi wziąć MSW, za wszelką cenę, inaczej z nami koniec, Kaczyńscy, Dorn, Ziobro i Wasserman rozwalą nas! O to - o MSW, czyli o kontrolę nad „służbami” - szła jedyna prawdziwa walka podczas prób montowania koalicji. Reszta rzekomych przyczyn krachu to bełkot PO mający zamydlić wzrok publice. Rozkaz dla PO był jasny: musicie przejąć ten resort, koszty są nieważne, oddajcie Kaczorom wszystko inne, byle nie MSW! Jednak bracia Kaczyńscy nie pozwolili zrobić z siebie idiotów - chwała im za to! MSW w rękach klonu Unii Wolności i personalnie pana Rokity (antylustratora zwalczającego prawicę, gdy rządził Polską jako szef URM) oznaczałoby triumf „służb” starego, renegackiego chowu, a numeracja RP mogłaby zostać bez zmiany. Nie wyszło, towarzysze! I co teraz? Będziecie czekać aż Kwaśniewski rozwiąże Sejm dzięki sterowanej zmianie frontu sojusznikow PiS, czy już kombinujecie zamach stanu, czy tylko fizyczny odstrzał paru wrogów? Uważajcie, duże ryzyko!...
Dziewiętnasty felieton Wilka w "GP" (nr 45 z 10.XI.2005 r.)
Złota polska jesień
„A imię jego czterdzieści i cztery”, rzekł wieszcz, myśląc z pewnością o 44 numerze „Newsweeka”, który się ukazał w poniedziałek przed Wszystkimi Świętymi, czyli w dniu, kiedy partia PiS zaprezentowała nowy polski rząd. Historia jak z podręcznika psychiatrycznego. U zawodowych hazardzistów, a zwłaszcza u szulerów, szok po niespodziewanej przegranej prowadzi czasami do dewiacji balansującej na granicy delirium i samoośmieszenia. Tak właśnie się stało nie tylko z partią PO, lecz i z „Newsweekiem” numer 44. Numery wcześniejsze dzielnie sekundowały codziennym fałszerstwom sondażowym badawczych ośrodków, w zbożnym wysiłku dołowania reakcyjnych Kaczorów na rzecz postępowego Tuska. Numer 44 podsumował efekt tych starań traumatycznym zawyciem z bólu i jękiem w rodzaju: „Finis Poloniae!”. Koszmar, horror, tragedia narodowa! Kacza dzicz „ante portas”! Już posępna okładka, funeralnym zestawem haseł i cytatów, sugeruje, że Polskę dopadła czerń katolicka gorsza niż kałmucka, prowadzona przez nowe wcielenie Hitlera, któremu doradza Pol Pot mający asystenta Feliksa D. We wnętrzu dowiadujemy się z tekstów, że nieszczęsna ojczyzna została właśnie rzucona na łup krachu gospodarczego, bankructwa finansowego, ostracyzmu światowego, nędzy, głodu, smrodu i wszelakich plag. Jakby tego wszystkiego było mało - dobija nas seria zupełnie obiektywnych i przypadkowych „listów od czytelników”. Niezależni czytelnicy „Newsweeka” bezinteresownie informują resztę czytelników i rodaków, że bracia K. to Kanalie, a partia PiS to grono wyjątkowych szubrawców. Tylko jeden autor listu widzi światło u krańca tunelu - widzi prezydenta Kwaśniewskiego, który na złość Kaczorom zastąpi Wojtyłę jako autorytet moralny Polaków, bo zostanie gensekiem ONZ. I tak dalej, i tym podobnie. Wiedziałem, że Salon skowyczy z wściekłości i z bólu, lecz że aż tak żenująco będzie się kompromitował - nie miałem pojęcia. Róbcie z siebie dalej pajaców, dla nas to tylko radość.
Ten numer „Newsweeka” stanowi zapowiedź medialnych kłopotów, jakie dotkną rząd Kazimierza Marcinkiewicza. Będzie ów rząd miał przeciwko sobie wszystkie salonowe media - prasę, telewizję i radio - bo Salon nigdy nie przeboleje i nie wybaczy swej klęski. Społeczeństwo zostanie zalane codziennymi potokami wrogich rządowi enuncjacji (bez względu na ich sensowność czy prawdziwość), z każdej igły zostaną zrobione harpuny i widły, każdy lapsus czy potknięcie zostaną nagłośnione jako skandal i upadek, każda dyktowana racją stanu konieczność polityczna będzie przedstawiana jako prostytucja, et cetera, et cetera. Tego gradobicia nie da się uniknąć, gdyż michnikowszczyzna (do spółki z komuną) miała piętnaście lat, by zaczerwienić i zaróżowić polskie media, i ufarbowała je akuratnie. Tyranizują nas od dawna szczekaczki jednej opcji, które będą ubolewać po faryzejsku, że wskutek triumfu PiS dręczy Polskę rząd jednej opcji. Głupi im uwierzy, a wyhodowali sobie i wytresowali rzeszę głupców. Jeśli ów rząd, zadeptany „siłą złego na jednego”, padnie przed terminem - radość treserów i fok będzie bardzo huczna.
Patriotom-idealistom rząd premiera Marcinkiewicza też nie podoba się do końca, kilka nazwisk dziwi lub drażni. Pytają na przykład: czemu znalazły się tam figury z kręgów PO, jak panie profesor Teresa Lubińska (Ministerstwo Finansów) i Grażyna Gęsicka (Ministerstwo Rozwoju Regionalnego), bądź pan profesor Zbigniew Religa (Ministerstwo Zdrowia), notabene wielbiciel PRL-u? Odpowiadam: z powodów taktycznych, przy czym bagno Zdrowia dla Tuskofila Religi to chwyt genialny, majstersztyk, a nawet majstersztych. Ze względów taktycznych znaleźli się również w rządzie salonofile. Pan Michał Ujazdowski, który będąc już niegdyś „prawicowym” ministrem kultury bezwstydnie podlizywał się Salonowi michnikowskiemu - ma zapewnić dobre układy władzy z twórcami, bo większość rodzimych twórców to sfora, przepraszam: sfera salonowa. Nadto pan Ujazdowski, były udek, to kumpel pana Rokity z „konserwatywnych” kręgów SKL, co też nie jest bez znaczenia taktycznego. Zaś pan Stefan Meller (MSZ) to próba obłaskawienia Salonu europejskiego, wściekłego, że władzę w Polsce capnęły reakcyjne bliźniaki, a nie unijno-postępowy Tusk. Pan Meller, swego czasu sercem oraz duszą Michnikofil i Geremkofil, długo rezydujący nad Sekwaną, a później nad Moskwą (jako dyplomata Leszka Millera), został przez paryskie kręgi internacjonalne wychowany salonowo „comme il faut”, ma dobre układy w ważnych międzynarodowych klubach, forach i mafiach (od Wielkiego Wschodu do kremlowskiego Wschodu), zatem na niwie cudzoziemskiej może pogrywać łagodząco, studząc kaczofobię lewicowego i kryptolewicowego Salonu Europy. Taktyka to takie eleganckie słowo, które subtelnie maskuje fakt, że jeśli ktoś jest przewrażliwiony na punkcie higieny osobistej, nie powinien uprawiać zawodu polityka, bo tam nie ma możliwości zupełnego uniknięcia brudu sumień i rąk.
Zerkam przez okno mansardy na swój wokółdomowy ogród, pełen gęstych krzewów i wysokich drzew. Cudowny widok - złota polska jesień. Później zerkam jeszcze raz na blat biurka stojącego przy tym oknie, i na leżący „Newsweek”. Okładka numer 44. Dużą czcionką redakcja zaakcentowała sugestię, iż rządów PiS-u trzeba się bać. Lektury artykułów rodzą konstatację głębszą: z tej strasznej pisowskiej Polski trzeba wiać jak najdalej! I to jest dobra myśl. Zwiejcie wy stąd gdzieś w cholerę (mówię do Salonu), lżej się zrobi. Będzie można świeżym powietrzem oddychać.
--------------------------------------------------------------------------------
PS. W poprzednim felietonie zrobiłem błąd zwąc polsatowski dziennik TV „Wiadomościami”, tymczasem nosi on nazwę „Wydarzenia”. Przepraszam.
Dwudziesty felieton Wilka w "GP" (nr 46 z 16.XI.2005 r.)
Liberum veto
Dwa polskie Październiki. Ten sprzed pół wieku, gomułkowski, skończył ze stalinizmem nad Wisłą, jednak nie wyplenił komunizmu. Ten obecny wyplenił komunizm z Senatu i z rządu, ale czy na długo? Zresztą - bądźmy szczerzy - wyplenił jeno terminologicznie, bo ci wszyscy eseldowcy, esdepeelowcy i podobna im mierzwa, Marksem nie wycierają sobie już ani pysków, ani tyłków, brodaty rebe proletariatu jest im zupełnie obojętny, to kapitaliści „bez serc, bez duszy, szkieletów ludy” - rząd Millera i Belki krzewił po chamsku gospodarkę skrajnie liberalistyczną i monetarystyczną, wedle dyktatu Balcerowicza, gubernatora pilnującego interesu międzynarodowych spekulantów.
„Okuty w powiciu” - zawsze byłem fanatykiem wolności. Ale tak się jakoś na świecie wokół mnie porobiło, że kiedy dziś słyszę prowolnościowe, protolerancyjne słowo: liberalizm - rozglądam się za bronią palną. Starczy iść jakąkolwiek ulicą mego miasta - wszędzie pełno liberalizmu. Kioski pełne pornografii szeroko eksponowanej, żeby przedszkolak i żak szkolny mogli się nagapić do syta. Wolno eksponować - liberalizm. Chodniki pełne psich ekskrementów. Wolno brudzić właścicielom, jak również pieskom, którym zresztą wolno również regularnie okaleczać i zagryzać maluchów - liberalizm. Miejsca parkingowe obstawione przez meneli, którzy terroryzują kierowców ściągając drugi haracz, a Straż Miejska zamiast gonić to tałatajstwo, klamruje koła kierowców. Jednym (menelom) i drugim (strażnikom) wolno łajdaczyć - liberalizm. Co krok szyldy w językach obcych, bo Polacy to gęsi, języka nie mają. Epoka rozbiorów była tu łagodniejsza, gdyż reklamowano się dwujęzycznie, językiem zaborcy (przymus) i swoim, a dzisiaj swój idzie do lamusa, do kosza, na śmietnik. Cóż, wolno - liberalizm. Co dwa kroki możesz, szanowna pani, utracić torebkę, lub możesz, szanowny panie, dostać w zęby piąchą żula, przy asyście policjanta, który się odwraca plecami, by samemu nie oberwać. Itd., itp. Rodzime ulice kokietują wszelkimi formami liberalizmu. Pełno go również w domu - starczy włączyć telewizor. Tymczasem ja tęsknię do ulicznego zamordyzmu a la Giuliani i Bratton, tudzież do purytanizmu sprzed lat, zakazującego kamerom wjeżdżać między uda kobiety dla demonstrowania całemu światu jej obnażonego krocza.
Nadwiślańscy wielbiciele liberalizmu mieli niedawno swój huczny festiwal podczas kampanii wyborczej. Wszędzie pełno było gdańskich (kaszubskich), krakowskich (intelektualnych), warszawskich (hospicyjnych), łódzkich (histerycznych) i wrocławskich (biznesowych) liberałów. Lansowali wolność ekonomiczną, kulturę polityczną, niechęć do agresji i innych rodzajów brzydkiego zachowania, sama słodycz, człowiek od razu przypominał sobie mazowiecką „siłę spokoju”, frasyniukową kurtuazję i geremkowską światłość ludzi światłych („ex Oriente lux”), a Komorowskich, Niesiołowskich i drugą już „naszą Hanię” brał jako wyjątki - jako niegrzeczne bachory, które w normalnej rodzinie się zdarzają. Tuż po wyborach okazało się wszakże, iż platformersi to jednak „ludzie honoru” wedle kryteriów bliższych standardom Michnika niż Boziewicza. Nie chodzi nawet o to, że ich macher finansowy, sekretarz Schetyna, przysiągł uprzednio w telewizji, na oczach milionów ludzi, iż PO nie weźmie za swą kampanię ani jednej złotówki z budżetu - i złamał tę obietnicę, wyciągając łapę po dużą kasę państwową. Chodzi o to, że dżentelmeni potrafią przegrywać, zaś mydłki nie umieją. Obrażony, wkurzony, dygoczący traumą po klęsce Tusk, miotający przeciw zwycięzcom wszelkie możliwe kamienie - ukazał swą prawdziwą twarz, fizys „człowieka z zasadami”, w którym kwasy całkowicie eliminują zasady. A liberalizm PO skurczył się do rozmiarów „liberum veto” torpedującego koalicję, bo koalicja interesowała hipokrytów jedynie pod warunkiem, że zwyciężą i będą rozdawać karty. Oszukiwali cały czas, a kiedy nie udało się wygrać - zaczęli kłamliwie wrzeszczeć, że to ich oszukano. Kto was oszukał? Oszukały was tylko sondaże, bo sondażownie dostały prikaz oszukiwania. Od kogo?...
Prof. Jadwiga Staniszkis celnie scharakteryzowała PO w wywiadzie dla „Rzeczypospolitej”, mówiąc, iż partia Tuska to gromada ludzi, „którzy traktowali ją jako pompę ssącą do władzy, przede wszystkim w terenie, bo tam, gdzie fundusze strukturalne, zamówienia publiczne, teraz jest najwięcej władzy”. I dodała, że w PO ta chęć ssania żłobu stanowi wyłączną „podstawę integracji działaczy”. Święte słowa. Głodna „władzuchny” zbieranina na kampanijnej platformie tyle miała ducha obywatelskiego, ile patriotycznego kombatanctwa w AK mieli ci dziadkowie dzisiejszych neofitów patriotyzmu, którzy nosili mundury Afrika Korps. PiS pragnęła władzy dla sanacji ojczyzny - dla uzdrowienia kraju. PO swoim cynicznym rozwalaniem planowanej koalicji dowiodła, że takie ideały ma gdzieś. Wszystko co teraz będzie mogła czynić na ławach Sejmu, to współpraca z SLD w dziele totalnej obstrukcji, ergo: destrukcji, wedle hasła: im gorzej, tym lepiej! PO - Pełna Obstrukcja, Pełna Olewka, Pełen Obciach. Zdolne chłopaki, wzbogacą grawitację o prawo fizyczne, które było obce samemu Newtonowi: dowiodą, że można spaść niżej rynsztoka, co wydawało się niemożliwe. Wróci osiemnastowieczna liberalna gra w zrywanie ustaw sejmowych warcholskim zaklęciem: „liberum veto!”, radującą carskich dyplomatów (Repninów, Sieversów i Stackelbergów), kontemplujących degrengoladę Lechistanu w towarzystwie Prusaków, też zacierających rączki. Na POhybel Rzeczypospolitej póki my żyjemy, ale nie rządzimy!
Dwudziesty pierwszy felieton Wilka w "GP" (nr 47 z 23.XI.2005 r.)
Z innego materiału
Mają rację ci, którzy sądzą, że wizja odrodzenia Polski - wizja jej sanacji duchowej, moralnej i ekonomicznej - dostała drugą wielką szansę teraz. Pierwsza szansa, ta sprzed lat kilkunastu, została utopiona w kloace wizytowej. Ludzie składali sobie wizyty. Przyszedł Rywin do Michnika, Michnik do Kiszczaka, Kiszczak do Jaruzelskiego, Wąsacz do Tomaszewskiego, Jamroży do Wieczerzaka, Dochnal do Pęczaka, Geremek do Chiraka, Chim do Żemka, Jakubowska do Millera, Miller do Schrödera, Ałganow do Kulczyka, Kulczyk do Kwaśniewskiego, Kwaśniewski do Putina, Sobotka do Jagiełły, konfident do zdrajcy, szpicel do lobbysty, gnida do glizdy, i tak dalej. Rozwizytowali Polskę na strzępy - po tych piętnastu latach ojczyzna ma najbardziej kulejącą gospodarkę Europy, najwyższą korupcję, największą biedę, najgłodniejsze dzieci, najkłamliwsze sondaże i najhuczniejszą propagandę sukcesu kolejnych ekip złodziei grosza publicznego.
Między tamtą wielką szansą (źródłową) a dzisiejszą były jeszcze dwie mniejszego kalibru. Półroczny prawicowy, patriotyczny rząd Jana Olszewskiego raził amatorszczyzną przerastającą dobre chęci (miał istotnie dobre chęci i uczciwe plany), został więc łatwo zmieciony „nocną zmianą” w wykonaniu profesjonalnych kombinatorów, którymi dowodził „Bolek”; ergo: został brutalnie wyciepany konspiracyjnym quasi-puczem sejmowym (między konspiratorami widziano również Donalda Tuska), kiedy sam próbował wyciepać z Sejmu renegatów. Drugi „nasz” rząd, rzekomo „prawicowy” rząd marionetkowego Jerzego Buzka, był w istocie pseudoprawicowy, a jako sprzymierzony z Unią Wolności i tańczący pod dyktando Balcerowicza - nie mógł zderatyzować i odgangrenować kraju. Wyjąwszy więc kilka kulawych miesięcy rządu Olszewskiego - przez minione piętnaście lat z ławy rządowej władał Polską różowo-czerwony Salon: tzw. komuna i tzw. michnikowszczyzna. Ktoś, kto oczekiwałby na choćby trochę przyzwoitości ze strony ludzi tych dwóch nurtów, byłby jak człowiek, który pragnąc mleka doi krowę za rogi. Albowiem jedni i drudzy notorycznie przejawiają ten sam geniusz - trudny kunszt obracania nadziei społeczeństwa (tudzież wysiłku milionów) w szambo. Z jednymi i drugimi niewiele rzeczy może się udać - ale ta klapa udaje się zawsze.
Teraz jedni i drudzy zawiązali spółkę sejmową do zwalczania nowej polskiej szansy na renesans - szansy, którą ucieleśnia program PiS-u. Kontrszansa - szansa PO i SLD, że uda się wspólnie rozwalić dzieło Kaczyńskich i spółki - jest chyba większa. Do końca grudnia dywersanci będą mieli prezydenta po swojej stronie; Kwaśniewski to cichy współlider cichej koalicji destruktorów. Mają tysiące sojuszników we wszystkich ministerstwach i urzędach, bo nowi ministrowie mogą zmienić (i to nie bezzwłocznie) obsadę ledwie części stanowisk kierowniczych, lecz dawna masa biurokratyczna przetrwa, pisowska miotła nie wymiecie hurtem tej armii salonowych pupilów, którzy będą stanowić V Kolumnę administracji, sabotującą rząd Marcinkiewicza. W specsłużbach podobnie. W biznesie identycznie - tam pełno jest nomenklaturowych i „służbowych” szumowin kapitalizmu, które dzięki patronatowi UW i SLD ukradły pierwszy i każdy kolejny milion, więc kwakrzy z PiS-u to ich śmiertelny wróg. Wreszcie - „last but not least” - media. Wszystkie główne (tak elektroniczne, jak i papierowe wielonakładówki) to zimny wychów komuny oraz michnikowszczyzny - wredny Salon (pełen zresztą dziennikarskiej TW-agentury, bo środowiska dziennikarskiego nie zlustrowano). Będzie ze stosunkiem mediów do pisowskiego rządu tak, jak Fryderyk Wielki nauczał swych dyplomatów: „Calomniez, calomniez, il en restera toujours quelque chose!” (Szkalujcie, szkalujcie, zawsze trochę się przylepi!).
Po stronie aktywów PiS-u jest wszakże coś ogromnie cennego: zmienia się w społeczeństwie (mam nadzieję, że nie tylko dzięki „wyborczemu wahadłu”) pewien duch. Głównym objawem tej zmiany stał się niedawny jeszcze bankrut - patriotyzm. Komuna i michnikowszczyzna całe lata odsyłały patriotyzm do lamusa jako gadżet zaściankowy, parafiański i wsteczny, jako szowinizm, nacjonalizm i żenującą niepostępowość, anachroniczny „obciach” dla człowieka nowoczesnego. Przeciwstawiałem się temu degradowaniu ciągle, publicystyką i książkami (vide cały rozdział o patriotyzmie w „Empireum”), ale martwiła mnie skuteczność perswazji - sądziłem, iż walę łbem o mur. Tymczasem stał się cud - bez trudu widać wokoło, że patriotyzm jakby „redivivus”, także wśród młodzieży. Oby to była trwała tendencja, nie zaś efemeryda.
I druga rzecz: ludzie, patrząc na nowych sterników kraju, widzą inną niż przez minione piętnaście lat jakość rządzącego nimi człowieka. Widzą polityków ewidentnie z innej gliny, z innego materiału. Czystszego, przyzwoitszego. A co najważniejsze - tak chyba dzisiaj myśli elektorat wszystkich partii, również wrogowie PiS-u. Nawet oni (często wbrew sobie), patrząc na baronów i kapitanów nowej władzy, nie mogą uniknąć wrażenia, iż to nie jest ten typ mętów, szulerów i wybrylantynowanych cwaniaczków, jaki dominował wcześniej przez piętnaście lat. Ci nowi dygnitarze zdają się być ludźmi honoru nie po sycylijsku, i nie po michnikowsko-kiszczakowsku, tylko prawdziwie - bez cudzysłowu. Miejmy nadzieję, że ich działalność rządowa to potwierdzi. Vulgo: że nietrafne okażą się wobec nich wiecznie aktualne słowa lorda Actona: „Władza korumpuje. Władza absolutna korumpuje w sposób absolutny”.
Dwudziesty drugi felieton Wilka w "GP" (nr 48 z 30.XI.2005 r.)
Koniec wielkiego snu
Prezydent Kwaśniewski przed wygaśnięciem swego mandatu zachował się nietypowo, bo honorowo - spłacił jeden dług. Dług ten „wszyscy ludzie prezydenta”, czyli peerelowska nomenklatura cywilna i mundurowa, zaciągnęli u Leszka Balcerowicza, który swoją polityką ekonomiczną (rodzima odmiana tępego monetaryzmu) napchał im kieszenie. Tysiące przysłowiowych pierwszych milionów. Za ten łup Leszek B. został udekorowany Orderem Orła Białego. Ale nie tylko za to. Ceremonia dekoracji odbywała się w najwłaściwszym z momentów (to był [the] „rightest time”) - wtedy, kiedy płonęły francuskie miasta. Identyczne pożogi grożą wielu miastom Europy, lecz nie naszym, sarmackim miastom, co zawdzięczamy właśnie kochanemu Leszkowi B. On i podlizujący się mu rodzimi ekonomiści, tudzież słuchający go sternicy państwa, uczynili III RP najbiedniejszą krainą kontynentu, dlatego migrujący muzułmanie omijają nasz kraj jak epicentrum dżumy, nie chcą się u nas osiedlać, zatem megafajerwerk płonących miast nie grozi nam chwilowo. Dzięki, Leszku B., order połucził słusznie!
Między mną a Martinem Lutherem Kingiem istnieje bardzo dużo różnic, łączy nas właściwie tylko jedna rzecz: ja także „miałem sen”. I także wyartykułowałem go publicznie, dawno temu, dobrych kilka lat wcześniej niż Oriana Fallaci. Zapowiedziałem Europie te płonące miasta, tudzież gorsze rzeczy, które zrobi z emerycką Europą „bomba demograficzna” kolorowych imigrantów. Mówiąc wtedy o mnie pukano się znacząco w głowę, Salon nie krył radości, że śmiertelny wróg (przezywany „wrogiem numer 1 Adama Michnika”) tak się ośmiesza bredząc. Ciekaw jestem w jakie części swych ciał pukali się teraz, jesienią A. D. 2005, oglądając przez wiele dni na szklanym ekranie płomienne pandemonium „tricolore”...
„Wielki sen” to niezły film z Bogartem, adaptacja świetnej prozy Chandlera. Polityczny wielki sen europejski to sen francuski, ten z lat prezydentury Chiraka. Ów kryptosocjalista (przez co głupszych dziennikarzy zwany prawicowcem lub centroprawicowcem), miłośnik Putina (vulgo: najbardziej typowy dzisiaj z klasycznych zachodnich „pożytecznych idiotów” według leninowskiej terminologii oraz klasyfikacji), architekt osi Paryż-Berlin-Moskwa - miał ambicję stworzyć Francuzom raj gospodarczy (dobrobyt) metodą inżynierii społecznej i szamaństwa ekonomicznego. Co ciekawe - operacja się udała: stopa życiowa Francuzów budzi zazdrość wielu plemion Europy. Już sam fakt, iż Francuz ustawowo pracuje góra 35 godzin w tygodniu, jest obiektem zazdrości, a gdy do tego się wie jak pracuje... Kto nie wie, niech posłucha:
Mój osobisty „komputerowiec” (człowiek, który moje książki obrabia na komputerze do druku) rok temu spędził trzy wakacyjne miesiące we Francji, pracując. Zatrudnił się w dużej firmie, gdzie błyskawicznie podpadł całemu personelowi, albowiem już pierwszą robotę zleconą przez szefa wykonał (bez harówki) nim przyszedł fajrant, co wzbudziło szok, bo taka sama robota Francuzom zajmowała tydzień (sic!). Francuz, zwyczajnie, nie lubi się przemęczać. Wróciwszy nad Wisłę, ów „komputerowiec” opowiedział mi jak wygląda francuski tydzień pracy, od poniedziałku do czwartku. Pierwsze dwa dni tygodnia są całkowicie poświęcone relacjonowaniu sobie jak minął upojny weekend, zaś środa i czwartek - planowaniu kolejnego weekendu. I tak co tydzień. Ja wiem, że ta anegdota wygląda na złośliwie przekoloryzowaną, lecz mam ją z pierwszej ręki, z ust faceta, który widział to, i który przysięga, że tak właśnie tam jest. A więc tam jest błogostan (plus 6 milionów Arabów, których trzeba utrzymywać, bo oni w ogóle nie chcą pracować, nawet pozornie). Jednocześnie wszystkie statystyki (tyczące wszystkich aspektów gospodarki i finansów) wskazują, że Francja ledwo zipie, tedy wkrótce trzeba będzie ogłosić koniec kryptosocjalistycznego balu. Wzrost bliski zeru, lawinowe bezrobocie, koszmarny dług publiczny, fatalna dynamika produkcji i wydajność, krach systemu emerytalnego, et cetera. Vulgo: operacja się udała, lecz pacjentowi grozi szybkie zdechnięcie.
Francuski pacjent potrzebował jakiegoś dużego dzwonka lub elektrowstrząsu, by się obudzić ze swego błogiego snu, całkiem ocknąć, oprzytomnieć, poczuć straszliwego kaca i zrozumieć, iż cała francuska polityka wewnętrzna (społeczna, ekonomiczna itd.) jest do d..., bo jej kierownikom quelque chose pojebałos'. Budzikiem okazały się gorące spektakle „son et lumiere” (światło i dźwięk) w kilkuset francuskich miastach. Do francuskiego pacjenta nie wszystko, rzecz prosta, dotrze od razu. Chwilowo zaczął kumać, iż ukochane hobby prezydenta Chiraka i innych politycznie poprawnych baranów - „wielokulturowość” (czytaj islamizacja Europy) - to chyba niekoniecznie jest właściwa droga do raju, a może nawet jest to droga w stronę przeciwną, tę piekielną. Później zrozumie więcej, również względem sfery ekonomicznej, gdzie Francja bije takie rekordy absurdów, jak 46-procentowe dopłaty dla rolnictwa. Alternatywa jest prosta niczym dyszel: terapia wstrząsowa (głębokie antysocjalistyczne reformy), lub wielkie bum! Przejadanie majątku wypracowanego w ostatnich dekadach XX stulecia (sowite płace za nieróbstwo i opiekuńcza manna z centrali państwowej) jeszcze trwa, ale żaden suty obiad nie jest wieczny - talerz coraz szybciej będzie robił się pusty u Żabojadów. A próby przedłużania życia ponad stan, próby szukania gdzie się da frajerów gotowych żyrować francuskie lekkoduchostwo, będą przynosiły coraz marniejsze rezultaty, czego już dowiódł krach brukselskich rokowań na temat unijnych finansów.
Kończy się wielki sen bezczelnego francuskiego koguta. Adieu, la belle France! Tak ona, jak i monsieur Chirac, mają przed sobą świetlaną przeszłość, chociaż jeszcze bezsensownie pretendują do mocarstwowości. Polakom dali niedawno grzeczną radę typu „morda w kubeł”, a teraz własną gębę wsadzili w naczynie, gdzie zazwyczaj trzyma się rękę po szokującym przebudzeniu.
Votum separatum. Zgłaszam kategoryczny sprzeciw wobec wydrukowanego w poprzednim numerze „GP” obrzydliwego ataku na posła Janusza Dobrosza. Autor, pan Lisiewicz, który bezdowodowo określił posła Dobrosza jako łotra gorszego niż kagiebiści (sic!), upodobnił się tym tekstem do swego „alter ego”, Lenina, bardziej niżby sam chciał. Nie wszyscy sympatycy oraz współpracownicy „GP” są wielbicielami mafii czeczeńskiej i pragnęliby umierać za Tybet. Ja nie. Zaznaczam, że p. Dobrosz nie jest moim krewnym czy kumplem, nigdy nie zamieniłem z nim słowa, nie znamy się.
Dwudziesty trzeci felieton Wilka w "GP" (nr 49 z 7.XII.2005 r.)
Sondażowy sPiSek piekarzy
Wśród haseł politycznie poprawnej nowomy, którymi przez piętnaście lat szermował postpeerelowski, czerwonoróżowy Salon (komuna i michnikowszczyzna), szczególnie często eksploatowane były dwa: „polowanie na czarownice” (dyżurne hasło wymierzane przeciwko propozycjom deagenturyzacji bądź dekomunizacji państwa) i „spiskowa teoria dziejów” (dyżurne hasło wymierzane w tropicieli oraz krytyków wszelkich afer kryminalnych, szpiegowskich, politycznych i gospodarczych korodujących Rzeczpospolitą). Los bywa złośliwy, odwrócił sytuację: dzisiaj wściekłe „polowanie na czarownice” można zarzucić antypisowskiej opozycji i antypisowskim mediom, których kurczowo-maniakalny kontrkaczyzm wyczerpuje wszelkie znamiona spisku.
Czym różni się prawdziwa „spiskowa teoria dziejów” od nonsensownej, chorobliwej paranoidalnej? Wedle kryteriów salonowych różnica jest taka, że kiedy o spisku mówi Michnik, to słusznie mówi, a kiedy o spisku mówi Łysiak, to bredzi. Natomiast wedle kryteriów racjonalnych, faktograficznych, naukowych rzecz wygląda inaczej: cała polityczna historia rodu ludzkiego karmi się spiskami bez ustanku (zatem obśmiewana przez salonowe autorytety „spiskowa teoria dziejów” to nic innego jak spiskowa praktyka dziejów), lecz zdarzają się i dęte „spiskowe teorie dziejów”, będące maniactwami lub prowokacjami (przykładem antyjezuickie „Monita secreta” czy antyżydowskie „Protokoły Mędrców Syjonu”). Gdyby ktoś głosił, że niedawne pożary w kilkuset francuskich miastach zostały cichcem zainspirowane przez producentów i przez dealerów samochodowych, bo dzięki spaleniu kilkunastu tysięcy aut można się obłowić na sprzedaży nowych - to byłaby spiskowa teoria-bzdura. Lecz każdy kto będzie uzasadniał „spiskową teorię dziejów” wskazując tajne osiemnastowieczne konszachty Rosji, Austrii i Prus dla rozebrania Rzeczypospolitej, lub wskazując pakt Ribbentrop-Mołotow, lub wskazując tysiące spisków dynastycznych, które odmieniły historię wielu państw - będzie miał słuszność. Mocno nagłaśniana książkami i publicystyką (zwłaszcza w antysemickiej Francji) teza, że 11 września 2001 Żydzi nie przyszli do pracy w World Trade Center, zaś Pentagon nie został uderzony przez samolot - to idiotyzm. Lecz fakt, że Italią przez kilkadziesiąt lat rządziła tajna koalicja partii chadeckiej, mafii sycylijskiej i loży masońskiej P2, został już udokumentowany bezspornie przez prokuraturę włoską i nie kwestionuje go nikt. W dzisiejszej Polsce również toczy się gra będąca rozległym „complot”. Kiedy się przeanalizuje cały gigantyczny, skoordynowany wysiłek Kremla i wszystkich agend Salonu (od partii tudzież „służb”, po media tudzież fundacje sorosowskie) dla uwalenia PiS-u w wyborach i później w pracach rządowych - to jasno widać, że mamy do czynienia z autentycznym spiskiem, z konspiracją promującą „czarną legendę” braci Kaczyńskich oraz ich formacji politycznej.
To co niegdyś zwano „czarną legendą” (exemplum antynapoleońska, szerzona przez Brytyjczyków), a więc propagandę szkalującą, w dzisiejszej grypserze medialnej zwie się „czarnym PR”. Chwilowo - ku głębokiemu żalowi paszkwilantów - antypisowski „czarny PR” cierpi na niedobór tłustego pokarmu i witamin. Wskutek braku solidnych punktów zaczepienia, wykorzystuje się pierdoły typu: prezydent-elekt odbył darmowy lot rządowym aeroplanem miast latać rejsowym „tanim przewoźnikiem” bądź, jeszcze lepiej, chodzić po morzu pieszo. A pani minister Lubińska nie lubi supermarketów, przez co robi nam ciężkie tyły w całej Unii. Poziom przyzwoitości dziennikarzy tudzież dyżurnych TV-biznesmenów kolportujących głośno tego rodzaju krytykę sięga stanów tak bardzo średnich czy wręcz dolnych, że nawet się nie zająkną, iż: jedno miejsce pracy w hipermarkecie oznacza siedmiu bezrobotnych (tracących pracę w lokalnym drobnym przemyśle, handlu i usługach); hipermarkety zarabiają krocie, a nie płacą państwu żadnych podatków, bo regularnie wykazują straty lub brak zysków, stosując rozliczne sztuczki księgowo-finansowe, jak na przykład „kupowanie” za horrendalne sumy od swoich macierzystych firm prawa do... posługiwania się markami towarów, i te fikcyjne wydatki są wrzucane w fikcyjne koszty!; liczne kraje Unii (choćby Francja) wzięły już ustawowo za pysk hipermarkety, twardym prawem minimalizując ich bandycką niesolidność, a Norwegia całkowicie zakazała budowy hipermarketów przez cudzoziemski kapitał. Tymczasem hipermarketowa Polska od 15 lat jest dla cwaniaków z Zachodu bantustanem, swoistym ściekiem, do którego można bezpodatkowo wlać tony tandetnych nadwyżek produkcyjnych i uszczęśliwiać tym szajsem białych negrów Europy. Między innymi dlatego, że polski Sejm łatwo było kupić przez te minione 15 lat. Kwestia ceny, jak u prostytutki. Lobby kasynowe kupiło ustawę o grach hazardowych, a lobby hipermarketów kupiło kilkakrotnie skuteczne zablokowanie ustawy o „wielkopowierzchniowych obiektach handlowych”. Maszynka do głosowania działała koncertowo, niby uliczny automat, który bez wrzucenia srebrnika nie wypluje towaru. I nosiła dumnie miano Wysokiej Izby.
Jest coś bardzo pocieszającego w fakcie, że naród rozumie intencje spiskowców-destruktorów próbujących rozwalić nowy układ władzy nad Wisłą, więc słupki sondażowe PiS-u rosną teraz piorunująco, każdego tygodnia. Według niektórych ośrodków tak już urosły, że elekcja dzisiaj przyniosłaby PiS-owi totalny triumf, całą pulę. To nic innego jak sPiSek prawicowy! Tym razem Kaczory wzięły odwet i przekupiły sondażownie tudzież ankieterów. Dali więcej w łapę CBOS-om, OBOP-om, PENTOR-om i reszcie biur! Niczym ci cwaniacy, którzy przekupili Watykan. Kiedy dyrektorzy firmy „Coca-Cola” uzyskali audiencję papieską, dawali gigantyczne pieniądze za drobną korektę pacierza: niech będzie „coca-coli naszej powszedniej” miast „chleba naszego powszedniego”. Ojciec Święty nie wyraził zgody. W milczeniu, bez humoru, kroczyli po audiencji przez plac św. Piotra, aż nareszcie któryś jęknął: „K.... , to ile musieli dać piekarze!??...”.
Dwudziesty czwarty felieton Wilka w "GP" (nr 50 z 14.XII.2005 r.)
Telefobia
To były piękne dni. Najpierw kilka dni głośnych medialnych karceń: pisowski rząd krzywdzi Polaków, bo chce zwiększyć akcyzę benzyny! Potem premier ogłasza, że akcyza zostanie taka, jaka jest. Przez kilka kolejnych dni te same media malkontentują: pisowski rząd krzywdzi Polskę, bo niepodwyższenie akcyzy oznacza katastrofę dla budżetu! Pycha. Ten akcyzowy casus winien zostać odnotowany w kronikach jako symbol etyki polskich „niezależnych mediów”.
Wśród polskich „niezależnych mediów” palmę popularności dzierży bezsprzecznie szklany ekran. Miło jest obserwować jak trzy główne telewizje reagują na smutną dla nich rzeczywistość - na cięgiem rosnące słupki sondażowe PiS-u i gwiazd PiS-u. Biura badania opinii publicznej mocno się przestraszyły kompromitacją z okresu kampanii wyborczej, więc teraz robią swoje bardziej po ludzku niż po cwaniacku, nie trzeba do publikowanych wyników PiS-u dodawać 16-25 proc., starczy 6-8 proc. Reakcje trzech głównych nadawców telewizyjnych - TVP, TVN i Polsatu - są o tyle ciekawe, że są bardzo różne:
Najbardziej antypisowsko bojowy stał się Polsat, gdzie strategią informacyjną dyryguje redaktor Lis. Klęska PO (Lis wspomagał tę partię jak mógł, kładąc na szalę całą swą mniemaną wiarygodność) została chyba odebrana przezeń jako osobiste Waterloo, bo teraz pan oberredaktor zatracił wszelkie hamulce, niczym człowiek ciężko chory, i dlatego codzienne polsatowskie „Wydarzenia”, zwłaszcza te prowadzone przez serdeczną koleżankę pana Lisa, panią redaktor Smoktunowicz, osiągnęły już taki poziom antypisowskiej drastyczności, który jest bliski komizmu. Pan Solorz (szef Polsatu) zezwala na to, bo mając - jak pamiętamy - sześć czy siedem różnych paszportów, nie musi się bać żadnej władzy, ani tym bardziej żadnych samych swoich „służb”. Plotki, iż wkrótce nazwę Polsat będzie się pisało: PO-lsat, wydają się jednak mimo wszystko przedwczesne.
TVN, chociaż ma proweniencję identycznie samą swoją po linii „służbowej”, zmiękła nieco od czasu kampanii, i gryzie PiS oraz Kaczorów delikatniej, bez tryskającej śliną pasji (tak charakterystycznej dla neurotycznych „Wydarzeń” Polsatu), a jedynie dwaj uważający się za dowcipnych panowie z programu „Teraz MY” ścigają jeszcze pisożerczy styl pary Lis-Smoktunowicz, lecz wdzięku w tym za grosz - ta kopia antykaczyzmu jest równie żałosna jak oryginał. Dzięki miernocie podobnych redaktorek i redaktorów, PiS oraz Kaczyńscy też zyskują w sondażach - mierny złośliwiec zawsze odstręcza publiczność, która swą sympatię kieruje ku celowi jego ataków. Sumując: TVN uplasował się na skali telewizyjnego antypisizmu w środku między furią Polsatu a podkulonym ogonem TVP.
Gdy bliźniaki wygrały obie batalie, kierownikom TVP zmiękła rura i telewizja zwana Publiczną przestała kontrpisowsko jątrzyć. Coraz głośniej mówi się, że pisowska miotła dokona dużej czystki w TVP. Równie głośno się mówi o rozpaczliwych wysiłkach drużyny Dworaka, żeby przestać być dworakami PD i PO (to jest durczokami), a zostać dworakami PiS-u. Tak głośno, że sam „Newsweek” zamieścił dwukolumnowy artykuł na ten temat, wytykając TVP gwałtowną zmianę frontu („Przestraszeni prezesi i telewizyjni dyrektorzy na gwałt odświeżają stare znajomości z politykami PiS. Telefonują do prawicowych publicystów, proponując im współpracę”; „W Jedynce zaczęto nieoczekiwanie odkurzać scenariusze na nowe programy, które wiele miesięcy temu bezskutecznie składali publicyści o prawicowej orientacji. Ale czy prezesom i dyrektorom starczy czasu, aby uwiarygodnić się w oczach braci Kaczyńskich?”; itp.).
Jednym z uwiarygodniaczy miałem być ja. Odkąd bliźniaki zwyciężyły we wszystkich wyborach, rozdzwonił się mój telefon nękany przez ludzi telewizji. Różnych telewizji, nawet TV 4 zaproponowała mi rolę gwiazdy kulturalnego programu „Sztukateria”. Ale najciekawsze były propozycje TVP. Jedynka wyobraziła sobie hagiograficzny program o Waldemarze Łysiaku, czyli o - cytuję reżysera i producenta - „człowieku, który nigdy nie zmienił swych przekonań, obronił je i zwyciężył”, tudzież o „pisarzu, który jest systemowo zamilczany przez literackie kręgi opiniotwórcze, a mimo to ma rzesze czytelników, co stanowi jedyny taki przypadek w dziejach wysokiej literatury”. Znani mądrzy ludzie mieli w tym programie dobrze o Łysiaku mówić, a on miał się uśmiechać i też coś ględzić. Podziękowałem - nie pragnę TV-pomnika, niech dobrze mówią o kimś innym. Podziękowałem również panu red. Pospieszalskiemu, który zaprosił mnie do swego talk-show „Warto rozmawiać” w TVP 2. Odbyliśmy ciekawy telefoniczny dialog. Ja: „Ile już tych pańskich programów wyemitowano?”. On: „Sto”. Ja: „I dopiero teraz, po paru latach, przypomniał pan sobie, że jest facet zwany Łysiak, akurat wtedy, kiedy dzięki urnom zwyciężyły ideały tego faceta, prawicowość, konserwatyzm, chrystianizm?” On: „Zapewniam pana, że to całkowity przypadek. W Polsce jest co najmniej 500 ciekawych rozmówców...” (ergo: musiał pan czekać na swoją kolej).
Problem pana Pospieszalskiego (tudzież innych facetów robiących w telewizji) jest ten - czego oni być może nie wiedzą, zatem informuję ich niniejszym - że Łysiaka nie uda się im wyjąć z żadnej kolejki, bo on w żadnej kolejce do kamer nigdy nie stał, nie stoi i stał nie będzie. To pewnie jakaś choroba psychiczna lub weneryczna, ale Łysiak nie cierpi telewizji. Czasami ogląda (wiadomości, filmy przyrodnicze i dokumenty historyczne, bywa że klawy mecz lub klawe fabularne kino), jednak generalnie uważa, że szklany ekran to złodziej czasu, który wzbogaca człowieka mniej więcej tak, jak picie mleka z gipsem poprawia kontur libido. Zaś jeszcze bardziej niż oglądać telewizji, Łysiak nie lubi produkować się w telewizji. Między jego Wieżą z Kości Słoniowej a publicznością funkcjonuje tylko jedna komunikacja - druk. I niech tak zostanie, bo to mi odpowiada. Angole zwą tę chorobę terminem: „splendid isolation”.
Dwudziesty piąty felieton Wilka w "GP" (nr 51 z 21.XII.2005 r.)
Lista grzechu
Jak wielu - zawsze bardziej lubiłem prezenty dawać niż dostawać. I jak niewielu - zawsze najbardziej kochałem książki pod choinką. Dlatego ten świąteczny felieton będzie o książkach.
W kręgach historyków, socjologów, politologów i ekonomistów duży szum wywołało niedawne opublikowanie przez „Human Events” konserwatywnej listy „Dziesięciu najbardziej szkodliwych książek XIX i XX stulecia”. Konserwatywnej, bo jury typujące książki składało się z piętnastu wybitnych uczonych i polityków o konserwatywnych poglądach (dlatego liście natychmiast przylepiono etykietkę „indeksu prawicy”). Pierwsze miejsce zajął „Manifest komunistyczny” (1848) Marksa i Engelsa, gdyż „uruchomił karierę największego zła doby współczesnej - totalitaryzmu komunistycznego”. „Manifest” wyprzedził „Mein Kampf” (1925) Hitlera, „Czerwoną książeczkę” (1966) Zedonga [Tse Tunga - w innej pisowni - G.], „Raport” (1948) Kinsey'a, i parę innych pozycji gangrenujących ludzkość (m. in. prace Nietzschego i Keynesa).
Znakomici autorzy listy (przedstawiciele Princeton University, Hoover Institution, Eagle Forum, etc.) przy każdej pozycji zamieścili jej lapidarną historię, charakterystykę i krytykę. O ile z kolejnością typów się zgadzam (jest ona ważna w przypadku pozycji „medalowych”; dalsza kolejność ma mniejsze znaczenie) - to teksty motywujące wybór napisałbym trochę inaczej. Już metryczkę pierwszej pozycji wzbogaciłbym o zupełnie dziś zapomniany, a bardzo pikantny fakt - że edycja „Manifestu komunistycznego” została sfinansowana przez bandytę, który majątek zdobył uprawiając normalny proceder rozbójniczy. Tym sponsorem był Jean Lafitte, głośny nowoorleański handlarz niewolnikami i pirat, który złupił setki statków, kilkadziesiąt lat terroryzując Zatokę Meksykańską. Urzędnicy amerykańscy zwali go „największym łotrem, jaki kiedykolwiek działał pod którąkolwiek szerokością geograficzną”. Ścigany nieustannie Lafitte schronił się na starość w Europie, i tam, zafascynowany ideą komunizmu (czyli legalizacją łupiestwa), opłacił pierwszą edycję dzieła duetu Marks-Engels. Światowe instytuty marksizmu leninizmu wiedziały o tym, lecz ukrywały ten fakt, bo wstyd im było, że komunistyczne „pismo święte” sponsorował morderca, rabuś i oprawca niewolników, vulgo: komunista pełną gębą.
Publikacja „indeksu prawicy” wznieciła - co było łatwe do przewidzenia - furię lewicowych (salonowych) elit globu. Na autorów spadły gromy, raczej komiczne (przez swą miałkość intelektualną) i kompromitujące krytyków (przez typowo „postępowy” faryzeizm argumentacji), niż poważne. Ja wytknąłbym autorom listy jedynie zawężenie selekcji do książek zwanych dziś „literaturą faktu” (eseistycznych, publicystycznych, naukowych i paranaukowych), czyli zupełne pominięcie literatury beletrystycznej - tzw. „literatury pięknej”. Lista najszkodliwszych książek beletrystycznych XIX i XX wieku winna również powstać, gdyż wybór jest przeogromny i nader smaczny, co „z pewną taką nieśmiałością” (i z „polityczną poprawnością” par excellence) pozwalam sobie zasugerować niżej kilkoma (wskutek braku miejsca tylko kilkoma) charakterystycznymi przykładami.
Zacznijmy od „Fausta” Goethego. Ta bzdurna krytyka kontraktów typu „ubezpieczenia na życie” podrywa zaufanie do towarzystw ubezpieczeniowych, których imponujący rozwój w XX wieku miął niebagatelny wpływ na rozwój demokracji kapitałowej, ubezpieczającej świat przed globalnym krachem finansowym. Analogiczny zarzut można postawić „Układowi” pana Kazana, w której to powieści zostały zmieszane z błotem sfery menedżerskie, będące ostoją kapitałowych rynków scalających demokratyczny sorosowski świat. Równie szkodliwy wpływ wywarł „Proces” pana Kafki, sprytnie deprecjonujący zalety biurokracji postępowej, ze szczególnym uwzględnieniem aparatu sądowniczego, bez którego nie mogłaby się rozwijać postępowa sprawiedliwość. Zaś postępowa ludzkość nigdy nie wyszłaby z gnoju tyranii burżuazyjnej i nie pomaszerowałaby ku świetlanej przyszłości, czyli ku Edenowi postępu, gdyby nie komunizm, więc robienie sobie jaj z idei bolszewickiej („Folwark zwierzęcy” pana Orwella) bądź jej piętnowanie na smutno („Ciemność w południe” pana Koestlera) to twórczość szkodliwa tout court. Że nie wspomnę o „Armii konnej” pana Babla, który Armię Czerwoną, wyzwolicielkę wielu ludów Europy i Azji, przedstawił, ze szkodniczym zaślepieniem, jako hordę degeneratów. Tudzież o „Ogniem i mieczem” pana Sienkiewicza, który naszych braci Ukraińców przedstawił jako dzicz, to znaczy, excusez le mot, jako sicz, lejąc na wielowiekową przyjaźń Polski Ludowej i narodów Związku Radzieckiego.
Lista lektur koniecznie zakazanych byłaby kaleka bez rozlicznych powieści, które w sposób niewypowiedzianie szkodliwy ujmują związki międzyludzkie intymne. Taka „Ania z Zielonego Wzgórza” pani Montgomery lansuje skandalicznie zacofany typ młodego dziewczęcia, brutalnie krępującego swoją seksualność metodą zmierzania do monogamicznego związku z jednym tylko samcem (na szczęście „Lolita” pana Nabokova i „Kochanek” pani Duras dały silny odpór takim ahumanitarnym przesądom, które w postępowym społeczeństwie nie mogą mieć racji bytu). Z tego samego światłego punktu widzenia oceniając - „Pani Bovary” pana Flauberta i „Anna Karenina” pana Tołstoja są szkodliwe przez swój zakuty tradycjonalizm, gdyż wmawiają kobiecie, że seksualnie wyzwolona mężatka musi źle skończyć (a cóż powiedzieć o „Damie kameliowej” pana Dumasa juniora, który wmawia płci pięknej, że płatny seks musi się skończyć przedwczesnym zgodne seksualnej aktywistki wskutek nieuleczalnej choroby!). Są to książki równie szkodliwe jak „Chata wuja Toma” pani Beecher Stowe czy „Przygody Hucka” pana Twaina, które lansowały błogie niewolnictwo Afroamerykanów. I jak „Moby Dick” pana Melville'a, który heroizował znęcanie się białych mężczyzn nad rzadkimi gatunkami białych zwierząt (albinosów). Lub jak „Zbrodnia i kara” pana Dostojewskiego, który głosił tezę o wyższości chamskiej siekiery nad humanitarną medyczną eutanazją staruszek. Nie będę jednak ukrywał, że najbardziej wkurza mnie „Stąd do wieczności” pana Jonesa, bo ględzenie o wyższości trąbki nad rękawicą bokserską zupełnie nie ma pokrycia w faktach, to znaczy w ostatnich sukcesach „ostatniej nadziei białych” znad Wisły (Gołota, Adamek et consortes).
1