Pade Victoria Romans z szefem


VICTORIA PADE

Romans z szefem


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks, ma rację. Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się z synem, czteroletnim Maksem, z Kalifornii do Wa­szyngtonu. Zamieszkała w Georgetown, w szerego­wym domu, jednym z czterech należących do Sadie. Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała jak najprędzej zacząć zarabiać.

Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej na zleceniach od prawników; mogłaby wyszukiwać im informacje w Internecie, przygotowywać opinie i pis­ma procesowe. Pracując w domu, przy komputerze, czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa.


Miała jednak świadomość, że zanim rozkręci interes, będzie musiała zatrudnić się gdzieś jako sekretarka. I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę sekretarki i asystentki w kancelarii niejakiego Randa Coltona.

Sadie machnęła lekceważąco ręką.

Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła ta­ktykę.

Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała za darmo w jednym z czterech domów, jakie jej uko­chana ciotka kupiła niedawno w Georgetown. Drugi dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i czwarty wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu po­krywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu własności.

Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Wa­szyngtonu. Sporo podróżowała i chciała, aby w czasie jej nieobecności ktoś zaufany sprawował nad wszyst­kim nadzór.

Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie mogła pracować w domu i spędzać czas z synem, za­miast siedzieć w biurze od dziewiątej do piątej. Dla­tego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta prosiła ją o przysługę.

Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły. Stanowczy i władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie owijający w bawełnę. Zarozumiały.

To wszystko mówi kobieta, która jest największą wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe...

Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompeten­tnego do pomocy. Lucy zmrużyła oczy.

Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle sa­mo wzrostu, metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak wagą; w przeciwieństwie do Lucy, która była wiotka jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa tłuszczyku.

Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by potrzymać ciotkę w niepewności.

Lucy wybuchnęła śmiechem.

Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który sie­dział zapięty pasami na tylnym siedzeniu.

Jak na swój wiek Maks był drobnym dzieckiem, ale inteligencją przewyższał' rówieśników. Słuchając go, czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec ma nie cztery lata, lecz czterdzieści cztery.

Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki.

Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lu­cy, uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał śmieszne pucołowate policzki, ogromne niebieskie śle­pia patrzące zza okrągłych okularów, przystrzyżone na jeża ciemnoblond włosy.

W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby chłopiec od początku dążył właśnie do takiego roz­wiązania.

Lucy miała ochotę chwycić syna w ramiona i przy­tulić go z całej siły. Trudno było mu się oprzeć, zwła­szcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach pojawiały się dwa zabawne dołeczki.

Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie wskazała głową stojący przy następnym skrzyżowaniu nowoczesny wieżowiec.

Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez skrzyżowanie, następnie włączyła prawy kierunko­wskaz. Stanęła przy krawężniku, kilka metrów od wej­ścia do budynku Randa.

Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za nimi trąbi niecierpliwie. Wchodząc do imponującego gmachu ze stali i szkła, spojrzała na zegarek. Była dwadzieścia minut przed czasem, a nie chciała spra­wiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do znaj­dującej się na dole w holu toalety.

Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogaw­kach oraz granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy uważali, że najbardziej odpowiednim strojem do pracy jest dla kobiety spódnica z żakietem, ale Lucy nie podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dla­tego, że czuła się w nich wygodniej, a częściowo dlatego, że w dniu swoich osiemnastych urodzin pod­jęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i zrobiła so­bie tatuaż na nodze. Pięknie wykonana delikatna róża długości trzech centymetrów zdobiła wewnętrzną stró­nę jej prawej kostki. Była prawie niewidoczna, ale mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko za­leży od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Col-ton.

Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się ma­lować; cały jej makijaż składał się z jasnej pomadki, odrobiny tuszu na rzęsach i różu na policzkach.

Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane uczu­leniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu. Ale wciąż czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana sprzątała zakurzony strych. Na moment przymknęła powieki.

Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na ofi­cjalne spotkania czesała je w kok. Uważała, że burza mahoniowych loków wygląda mało poważnie. Kobie­co? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy cho­dziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować.

Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dzie­sięć trzecia. Najwyższy czas udać się na górę.

Weszła do windy i wcisnęła przycisk oznaczony nu­merem 23. Jak zawsze przed rozmową w sprawie pra­cy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować nerwy, powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe za­jęcie. Oczywiście pozwoliłoby jej nawiązać kontakty z innymi prawnikami, ale nawet gdyby nic z niego nie wyszło... Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Prze­cież jest polecona przez Sadie Meeks, której zdanie Rand cenił.

Mimo to była okropnie zdenerwowana. Może dla­tego, że wiedziała, jak trudnym we współpracy czło­wiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich od­dechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.

Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Pro­wadziły do niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na których wisiała złota tabliczka z imieniem i nazwi­skiem.

Lucy nacisnęła fantazyjną złotą klamkę. Z głębi do­biegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos.

Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna krzyknął jej prosto do ucha, a przecież znajdował się w drugim pokoju.

Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować się bronić czy usfrawiedliwiać, wybiegła z gabinetu, z szuflady biurka wyciągnęła torebkę i minąwszy Lu­cy, wypadła z płaczem na korytarz.

No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli oczywiście człowiek mówiący podniesionym głosem był Randem Coltonem.

Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym tonem.

Gdyby nie to, że była za minutę trzecia, Lucy wy­mknęłaby się na zewnątrz i dała Coltonowi czas, by ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek postanowić, drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią, podszedł do biurka i zaczął coś pisać na komputerze. Sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział. Nagle, z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał:

Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie.

Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wynio­słym i pełnym oburzenia. Po prostu samo tak wyszło. Ale nie żałowała. Jakim prawem ten facet jej cokolwiek nakazuje?

Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i po­patrzył na Lucy swoimi jasnoniebieskimi oczami. Oso­ba mniej pewna siebie skuliłaby się ze strachu.

Lucy Lowry nawet nie drgnęła.

Zacisnął mocno zęby. Po chwili, zrozumiawszy swój błąd, zwrócił się do niej znacznie uprzejmiejszym tonem.

Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod ścianą, na której wisiały obrazy kilku znanych malarzy.

Znalazłszy to, czego szukał w komputerze - przy­puszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po słuchawkę.

Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się roz­mowie.

Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżen­telmen. Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się niepotrzebnie, ale uczynił to w sposób kulturalny, dys­tyngowany; nie płaszczył się przed nim, nie starał się mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po pro­stu wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz.

Lucy była pod wrażeniem.

Miała również okazję przyjrzeć mu się dokładnie. To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz, kiedy umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zo­baczyła, że ma wydatną szczękę, niebieskie oczy, wło­sy w kolorze kawy, gęste krzaczaste brwi, orli nos oraz intrygujące usta o dolnej wardze znacznie pełniejszej od górnej.

Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny. Lucy nie mogła oderwać od niego oczu. W dodatku ubrany był w doskonale skrojony szary garnitur od Ar-maniego, popielatoszarą koszulę, która wyglądała tak, jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały jej strój z butami i zegarkiem włącznie.

Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak się ogląda ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie interesują jej mężczyźni. Nawet ci najprzystojniejsi. Po pierwsze, nie zamierza wdawać się w żadne romanse ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A po drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim człowiekiem jak Colton.

Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod tym względem ciotka też miała rację.

Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego tyrady i wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie oglądać jego przystojną twarz?

Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył się, po czym, nie odkładając słuchawki, wykręcił nu­mer modnej restauracji, o której parę dni temu mó­wiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór. Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych lokali w stolicy, ale nie sposób było się do niego do­stać. Ludzie robili rezerwacje pół roku naprzód.

A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił o stolik na cztery osoby na ósmą wieczór.

Odłożył słuchawkę na widełki. Po chwili wstał z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy.

Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy. Czuła się tak, jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot, ale nie dała nic po sobie poznać.

Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej pewność siebie.

Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś kąśliwej uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją natomiast własna reakcja na uśmiech Randa. Ciarki, które przebiegły jej po krzyżu, były całkiem nie na miejscu.

Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił at­mosferę.

Zmarszczył czoło.

Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przy­znać, że ona też jest samotną matką, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. W końcu to, czy pracow­nica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić. Inte­resować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje się z powierzonych jej obowiązków.

Postanowiła przemilczeć fakt posiadania dziecka.

Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy.

Ponieważ praca w kancelarii faktycznie pozwoliła­by jej nawiązać kontakty w środowisku prawniczym, które później mogłyby się jej przydać, Lucy zależało, aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od pracy zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zanie­dbywać.

Rand pierwszy oderwał od niej wzrok.

spojrzeniu było więcej rozbawienia niż irytacji.

Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała wrażenie, że z każdą sekundą jego oczy przybierają coraz bardziej błękitny odcień.

No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton, zamierza piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie w towarzystwie jakieś długonogiej piękności?

O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka w ogóle niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy, podobnie jak jemu niewiele opowiadała o swojej sio­strzenicy.

Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fo­tela.

Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko jej się wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia, który przebiegł jej po krzyżu.

Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazu­jąc rząd równych, lśniących bielą zębów. Wcale się nie dziwię, pomyślała Lucy, że kobiety tracą dla niego głowę.

Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi.

Starając się zapanować nad rumieńcem, który za­kwitał na jej policzkach, Lucy czym prędzej skierowała się do wyjścia. Kiedy mijała Randa, odruchowo wciąg­nęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej.

- Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opusz­czając kancelarię.

Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu. Stał w progu, odprowadzając ją wzrokiem do windy. Kiedy zerknęła przez ramię, zanim wsiadła do kabiny, zobaczyła, że nadal się jej przygląda.

Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła' z płuc powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że od wyjścia z kancelarii wstrzymuje oddech. W drodze z dwudziestego trzeciego piętra na parter zrozumiała, że praca dla Randa Coltona będzie od niej wymagała ogromnego wysiłku.

Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkom­promisowym szefem o trudnym charakterze. Nie wie­działa natomiast, czy poradzi sobie z bezkompromiso­wym szefem o pięknych niebieskich oczach, wspaniale umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowci­pem i inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła dziwne kłucie w sercu.

O tym dopiero miała się przekonać.


ROZDZIAŁ DRUGI

Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano obudził się, zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwy­czaj po przebudzeniu robił sobie kawę i ze świeżo do­starczonym pod drzwi „Washington Post" wracał do łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic.

Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy ze świata nie były w stanie przykuć jego uwagi. Co chwila spoglądał na budzik stojący na szafce nocnej, jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki.

Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spie­szno do pracy. Dawno nie czuł takiego podekscyto­wania. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu właściwie nic go nie podniecało.

Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty, jakie nękają jego najbliższych. W Prosperino w Kali­fornii, gdzie mieszkali jego rodzice, riie działo się naj­lepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się oszukuje: nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego - Randa.

Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kil­ku miesięcy stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły go rzeczy, które niedawno sprawiały mu przyjemność. Nużyła go praca, nużyło życie.


Cały czas parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać, wciąż dążył do celu, z poświęceniem walczył w sądzie, dowodził niewinności swoich klientów. To się nie zmieniło.

Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlate­go, że był pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił to wszystko jakby z rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał do pracy na zła­manie karku. Odeszła mu również ochota do różnych zajęć po pracy. Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką, która przyjechała do miasta na sesję fotograficzną, ani weekend na wsi z piękną kobietą; na przyjęcie w Bia­łym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczo­ny był na cele bliskie jego sercu.

Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie po­trafił odnaleźć sensu życia.

A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył oczy, rwał się do działania. Dlaczego?

Wiedział, że diień niczym nie będzie różnił się od poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi wykonać mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań z klientami, napisać kilka pism procesowych, kilka od­wołań, pojawić się w sądzie. I tak do wieczora. A wie­czorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki po sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki.

Na szczęście w walce z bałaganem miała mu po­magać Lucy.

Lucy Lowry.

Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie.

Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą siostrzenicy Sadie Meeks? To absurd!

A jednak świadomość, że znów ją dziś ujrzy, spra­wiała, że uśmiechał się od ucha do ucha.

Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby to ona była szefem, a on kandydatem ubiegającym się o posadę. Ona dyktowała warunki i podejmowała de­cyzje, on na wszystko się godził. Ona ustalała reguły, on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie. Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie. Była wygadana, stanowcza, odważna.

Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie mógł się doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej to­warzystwie?

Z kilku conajmniej powodów. Miała niesamowitą figurę. Uwielbiał kobiety szczupłe, lecz kształtne,

Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko za­darty. Na ogół na ten szczegół twarzy nie zwracał wię­kszej uwagi, ale nosek Lucy pamiętał tak dokładnie, jakby go sam wymodelował.

No i oczy - duże, lśniące, szeroko rozstawione, błę­kitne jak woda! w krystalicznie czystym górskim sta­wie. Widział w nich radość życia, energię, witalność, tupet.

Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sy­pialni wschód słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy

Lowry przypomina postaci, jakie Katherine Hepburn grywała w filmach ze Spencerem Tracy - kobiety piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające sobie w kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku mężczyźnie.

Taka też była siostrzenica Sadie Meeks - piękna, bystra, uparta, ekscytująca.

Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spo-- wolnić bicia serca, które natychmiast zaczynało łomo­tać, gdy tylko oddawał się rozmyślaniom.

Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy zadurzył się w swojej nowej sekretarce?

To śmieszne.

Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia. Ostatni raz zdarzyło mu się to na samym początku stu­diów. Od drugiego czy trzeciego wejrzenia też od daw­na w nikim się nie zakochał. Lubił kobiety, uwielbiał spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie stracił głowy.

Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej. Był podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą randkę. Chyba to o czymś świadczy?

A może nie. Może po prostu przepełnia go radość na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy osobę kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biu­rze porządek.

Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwo­wało go, że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę. Od tego uzależniła swoją zgodę. Ciekawe, dlaczego była taka nieustępliwa. Cóś musi się za tym kryć.

Mężczyzna. Tak, na pewno mężczyzna. Chce mieć wolne wieczory, by móc spotykać się z przyjacielem czy narzeczonym. Na myśl o tym ogarnęła Randa złość. Zdumiała go własna reakcja.

Po chwili zrozumiał - a przynajmniej tak mu się zdawało - skąd się bierze jego niezadowolenie. Ciężko pracował, nie nadążał z robotą administracyjną, a oso­ba, którą przyjął na stanowisko sekretarki, stwierdziła, że bez względu na wszystko ona wychodzi z biura punktualnie o piątej.

Nie było z nią dyskusji. Po prostu oświadczyła, że tak ma być i już. Albo on przystaje na jej warunki, albo ona poszuka sobie innej pracy. Patrzył w te jej duże niebieskie oczy i miał ochotę ją udusić.

Podobna ochota nachodziła go, gdy wyobrażał so­bie, jak po pracy Lucy szykuje się na randkę z uko­chanym.

O psiakrew!

Co go obchodzi jej ukochany? Przecież nic ich nie łączy! Widzieli się dotąd jeden jedyny raz.

- Stanowczo za dużo pracuję - mruknął, zdegusto­wany samym sobą.

No dobrze, stary! Weź się w garść! Lucy Lowry to jedna z wielu kobiet, jakie przewinęły się przez kance­larię, odkąd Sadle przeszła na emeryturę. Przed nią było z dziesięć sekretarek, po niej będzie kolejnych dziesięć. To, co robi po pracy, z kim się spotyka, gdzie chodzi, nie powinno cię w najmniejszym stopniu interesować.

Więc dlaczego na myśl o tym, że za parę godzin podjedzie pod jej dom, serce biło mu szybciej?

Dlatego że...

Nie, nie wiedział. Ale na pewno nie dlatego, że się w niej zadurzył.

Cisnął na bok nie przeczytaną gazetę, odstawił na szafkę kubek i wstał z łóżka, bardziej zły niż podnie­cony.

Jakim prawem Lucy Lowry narzuca mu warunki? Zazwyczaj jak ognia unikał kobiet upartych, pewnych siebie, które wysuwają kategoryczne żądania. Tylko dlatego nie wskazał Lucy drzwi, ponieważ bardzo po­trzebował kogoś do pracy w kancelarii, a Sadie zapew­niała go, że lepszej sekretarki niż jej siostrzenica nig­dzie nie znajdzie.

Idąc pod prysznic, przyłapał się na tym, że znów rozmyśla o Lucy. Wcale nie zastanawiał się, jakie dziewczyna ma kwalifikacje i czy się na niej nie za­wiedzie, przeciwnie, usiłował sobie wyobrazić, jak wy­gląda z rozpuszczonymi włosami, kiedy rude loki wiją się jej wokół twarzy.

Miał nadzieję, że może dziś nie upnie ich w kok.

Dźwięk dzwonka u drzwi rozległ się punktualnie o siódmej dwadzieścia dziewięć.

Lucy nacisnęła klamkę, spodziewając się zastać na progu Randa Coltona; zamiast niego zobaczyła krępego, łysiejącego mężczyznę w mundurze szofe­ra.

Spoglądając ponad jego ramieniem, ujrzała zapar­kowany przy krawężniku czarny samochód. Domyśliła się, że Rand czeka w środku.

- Jeszcze chwila - powiedziała i zamknęła drzwi. Wróciła do salonu. Maks siedział w piżamie na ko­lanach Sadie, tuląc do siebie pluszowego misia.

Maks skinął z powagą głową. Był bardzo śpiący; rozstanie z matką nie robiło na nim większego wra­żenia.

Chłopiec ponownie skinął głową.

Lucy wiedziała, że Sadie zapewni Maksowi dosko­nałą opiekę. Wiedziała też, że mały ucieszy się z to­warzystwa innych dzieci. Łatwo się zaprzyjaźniał, chęt­nie dzieli! swoimi zabawkami. Mimo to miała wyrzuty sumienia, że rozstaje się z nim na tyle godzin.

Tylko ten jeden raz, tylko dziś, powtarzała w my­ślach.

Będzie z dala od syna, ale za to blisko Randa. Na samą tę myśl poczuła się raźniej. I znów ją ogarnęły wyrzuty sumienia. Raźniej? Przecież zaledwie wczoraj go poznała. Wolała jednak nie analizować swoich uczuć.

Chłopczyk rozciągnął usta w szelmowskim uśmie­chu, po czym z całej siły cmoknął ją w policzek. Po chwili nadstawił własny do pocałunku.

Sadie i skierowała do wyjścia.

przydymione szyby. Chociaż nic przez nie nie widziała, czuła, jak z każdym krokiem serce łomocze jej coraz mocniej. Próbowała wmówić w siebie, że to ze zde­nerwowania, ale wiedziała, że się oszukuje. Przyśpie­szone bicie serca nie miało nic wspólnego z pracą ra­czej z pracodawcą.

Nie potrafiła tego zrozumieć. Wczorajsza krótka rozmowa sprawiła, że bez przerwy o nim myślała. Za­sypiając, widziała przed oczami jego wysoką sylwetkę, umięśnione ciało, regularne rysy twarzy, duże dłonie. Widziała je w nocy, a także rano, kiedy się ocknęła.

Obudziła się znacznie wcześniej, niż to było ko­nieczne. I natychmiast zaczęła się zastanawiać, jak ma się ubrać. Po długim namyśle zdecydowała się na swój najlepszy kostium z jasnoniebieskiego kaszmiru. Był to prezent od Sadie, a ponieważ kosztował majątek, wkładała go od wielkiego święta.

Najgorsze było to, że po wczorajszej rozmowie z Randem czekała na dzisiejszy dzień z takim przeję­ciem, z jakim dziecko czeka na pierwszy śnieg lub po­darki od świętego Mikołaja. To twój szef, nie zapomi­naj o tym, powtarzała sobie raz po raz. Zarozumiały, łatwo wpadający w złość - a tacy w ogóle jej nie inte­resowali. Prawdę mówiąc, żadni mężczyźni jej nie inte­resowali.

Kiedy od samochodu dzieliło ją tylko parę kroków, szofer wysiadł pośpiesznie, aby otworzyć jej drzwi. Na myśl o tym, że za moment zobaczy Randa Coltona, poczuła dreszczyk emocji. Na nic zdały się wyrzuty, jakie sobie czyniła, na nic próby zbagatelizowania całej sytuacji.

I wreszcie przez otwarte drzwi ujrzała Randa, a ra­czej jego profil. I poczuła zapach jego wody koloń-skiej.

Był starannie uczesany, dokładnie ogolony. Miał na sobie elegancki garnitur z dobrej gatunkowo wełny, ciemniejszą marynarkę, nieco jaśniejsze spodnie; do te­go śnieżnobiałą koszulę ze złotymi spinkami oraz cie-mnofioletowy krawat z jedwabiu. Przemknęło jej przez myśl, że to nieprzyzwoite, aby mężczyzna był tak przy­stojny już z samego rana.

Podziękowawszy szoferowi, wsiadła do środka. Rand siedział z nogą założoną na nogę. Uniesione ko­lano służyło mu za podkładkę. Opierał na nim skórzany notes, w którym coś zapisywał.

Nie spojrzał na nią, kiedy wsiadła. Nawet się nie przywitał. Ona też nie powiedziała „dzień dobry"; za­miast tego wyraziła zdziwienie:

No tak, powinna się była domyślić. Ktoś taki jak on nie korzysta ze środków komunikacji miejskiej.

Mówiąc to, nie przerywał pisania. Nie zamierzał wdawać się w przyjacielskie pogawędki.

I tak zaczął się jej pierwszy dzień w nowej firmie.

Od tej chwili Lucy nawet nie miała czasu pomyśleć o Randzie jako o przystojnym mężczyźnie. Miała wra­żenie, jakby pracowała z niezwykle mądrym i spraw­nym robotem. Była maksymalnie skoncentrowana, nie pozwalała sobie na sekundę wytchnienia. Notowała uwagi, które należało później uwzględnić przy sporzą­dzaniu pisma procesowego, odpisywała na listy, pa­rzyła kawę, łączyła rozmowy telefoniczne, przynosiła i odnosiła akta.

Rand myślał - i mówił - z szybkością karabinu ma­szynowego. Nic dziwnego, że kolejne sekretarki przy­syłane przez agencje nie wytrzymywały takiego tempa. Facet miał wprost nieludzkie zasoby energii i właści­wie potrzebował dwóch lub trzech sekretarek, a nie

jednej.

Lucy jednak nadążała. Zawsze lubiła wyzwania i właśnie tak traktowała tempo, jakie Rand narzucał, i polecenia, które wydawał. Kilka razy udało jej się nawet przewidzieć, o co ją poprosi, zanim sam otwo­rzył usta. Czuła wtedy ogromną satysfakcję. Chociaż na pewno nie chciałaby wykonywać takiej pracy w tak szaleńczym tempie do końca życia, na razie wszystko się jej podobało. A najbardziej podobał się jej sam Rand Colton.

Po południu, kiedy wyszedł do sądu, znalazła chwi­lę, żeby zadzwonić do Maksa i dowiedzieć się, co syn porabia, ale przez resztę czasu wykonywała swoje obo­wiązki. Dzień zleciał błyskawicznie. Zanim się obej­rzała, na dworze zaczęło się ściemniać.

O szóstej zakończyli sprawy bieżące i przeszli do biblioteki, żeby uporządkować stosy teczek i doku­mentów, które poprzednie sekretarki odkładały na bok i którymi fizycznie nie miały kiedy się zająć.

- Wyciągnij te wygodne buty, które obiecałaś przy­nieść - poradził jej.

Nawet nie zauważyli, kiedy przeszli z sobą na ty.

Wieczorna praca W bibliotece stanowiła miłą od­mianę po wcześniejszej nerwowej harówce. Randa, który w ciągu dnia nie potrafił się na moment odprę­żyć, opuściło napięcie. Zdjął marynarkę, potem ściąg­nął krawat i powiesił go na oparciu fotela. Następnie rozpiął dwa guziki pod szyją i podwinął rękawy ko­szuli, ukazując umięśnione przedramiona, których mógłby mu pozazdrościć niejeden robotnik.

Przeglądali kolejno wszystkie dokumenty. Stosy papierów powoli topniały. Najpierw Rand spraw­dzał, czego dotyczy dane pismo, następnie przekazy­wał je Lucy, mówiąc, do której sprawy trzeba je pod­łączyć.

Było to dość żmudne zajęcie, nie bardzo sprzyjające rozmowie.

Rand pracował w skupieniu, Lucy zaś przyłapała się na tym, że z zapartym tchem czeka, aby panującą w bibliotece ciszę przerwał jego gruby niski głos. Po­dobny do głosu śpiewaka jazzowego w zadymionym nowoorleańskim barze.

Kiedy wszystkie dokumenty zostały wpięte do wła­ściwych teczek, Lucy - przeprosiwszy na moment Randa - wyszła do toalety. Stamtąd zadzwoniła z te­lefonu komórkowego do Maksa, by powiedzieć mu do­branoc. Gdy po paru minutach wróciła do biblioteki, okazało się, że Rand przeniósł teczki do pomieszczenia zwanego szumnie „archiwum". Spędzili w nim resztę wieczoru, układając wszystko w specjalnych segrega­torach.

Była zdziwiona, że Rand jej pomaga. O ile wcześ­niej jego obecność była niezbędna, bo tylko on wie­dział, które dokumenty dotyczą jakiej sprawy, to teraz śmiało mógł zająć się czym innym. A jednak pozostał z nią w archiwum i pracował w pocie czoła.

To miło, pomyślała. Miło, że się nie wywyższa, nie zadziera nosa. Najwyraźniej uważa, że żadna praca nie hańbi. Może i jest wymagającym szefem, ale równie wiele wymaga od siebie, co od innych. To zaś czyni go bardziej ludzkim i przystępnym.

O dziesiątej wieczorem Lucy padała na nos ze zmę­czenia, więc ucieszyła się, kiedy wreszcie wszystko skończyli.

Rand uniósł ręce nad głowę, jakby chciał sięgnąć do sufitu. Sprawiał wrażenie nie mniej wyczerpanego od niej.

Randka z szefem zawsze wydawała się jej czymś moralnie nagannym. Ale Colton proponował niewinną kolację po całyrn dniu ciężkiej pracy. Harowała czter­naście godzin bez wytchnienia. Chciał się odwdzię­czyć, powiedzieć, że docenia jej poświęcenie. Nic wię­cej się za tym nie kryło.

Czuła, że powinna odmówić. Wprawdzie nie miała powodu spieszyć się do domu, bo Sadie już dawno położyła Maksa spać, wiedziała jednak, że powinna odmówić.

Z drugiej strony, głód skręcał jej kiszki. Tak, jest głodna, a śpiącemu Maksowi nie robi róż­nicy, czy mama wróci godzinę wcześniej czy później.

Frank, szofer Randa, najwyraźniej czekał na wez­wanie pod telefonem, a nie pod budynkiem. Większość ludzi na wysokich stanowiskach wychodzi z założenia, że skoro płaci, to ma prawo wymagać, ale nie Rand. Lucy zdziwiło jego podejście.

Na ogół nie lubiła chodzić wieczorami po centrum miasta, uważała, że to zbyt niebezpieczne, ale spoj­rzawszy na Randa, na jego wysoką sylwetkę, zrozu­miała, że nie ma się czego obawiać.

Pięć minut później zjechali na dół windą i wyszli z budynku.

Lucy również wyjęła z kieszeni płaszcza rękawicz­ki. Mimo późnej pory miasto tętniło życiem. Ruch uli­czny był niewiele mniejszy niż za dnia, przechodniów też było sporo.

Drogę do skrzyżowania odbyli w milczeniu. Lucy czuła, jak spływa z niej zmęczenie. Podejrzewała, że Randa też opuszcza napięcie.

Knajpka faktycznie znajdowała się tuż za rogiem, na parterze sąsiedniego budynku. Na wprost wejścia mieściła się wysoka lada ze stołkami barowymi, resztę pomieszczenia zajmowały stoliki, każdy za przepierze­niem. Mniej więcej połowa z nich była zajęta.

Biorąc Lucy pod rękę, Rand skierował się do pu­stego boksu pod oknem.

Była to kobieta w średnim wieku, o włosach przy­strzyżonych na jeża i z dużym czarnym pieprzykiem pod lewym okiem. Miała na sobie zieloną, zapinaną na guziki sukienkę, biały fartuszek i białe buty.

Rand odpowiedział na jej pozdrowienie przyjaznym tonem, jakby znali się od wielu lat, po czym nawet nie pytając Lucy, na co ma apetyt, zamówił dwa Nie­bieskie Specjały.

Lucy, która była zła na Randa, że podejmuje za nią decyzję, skinęła ze zrozumieniem głową. Złość minęła jak ręką odjął. Trudno bowiem mieć do kogoś pretensję o to, że jest miły i nie chce sprawić innym przykrości.

Po chwili Gail wróciła z dzbankiem wody i spytała, czy podać im kawę.

Tym razem Rand popatrzył na Lucy, czekając, by sama udzieliła odpowiedzi.

Wierzchnie okrycia położyli obok na pustym krze­śle.

Siedzieli naprzeciwko siebie. Wprawdzie cały dzień spędzili razem, ale wcześniej mieli dzidsiątki spraw na głowie, a teraz... Teraz dzieliła ich tylko szerokość sto­lika.

Widok w dalszym ciągu podobał się Lucy - Sadie nic nie przesadziła, mówiąc, że Rand jest przystojny - ale sama chętnie schowałaby się przed natarczywym spojrzeniem jego niebieskich oczu. Czuła się niemal jak eksponat w muzeum.

- Skoro dorastałeś w Kalifornii, to dlaczego posta­nowiłeś przenieść się do Waszyngtonu? - spytała, prze­rywając ciszę.

- Jako dziecko przyjeżdżałem tu z mamą w odwie­dżiny do ojca. W owym czasie tata piastował urząd senatora. Waszyngton wywarł na mnie ogromne wra­żenie. Potem, po pierwszym roku studiów prawni­czych, spędziłem tu letnie wakacje. Na stażu. Haro­wałem dwanaście godzin dziennie, sześć dni w tygo­dniu. Pracy miałem dużo, ale miasto wciąż mi się po­dobało. Po zakończeniu studiów uznałem, że właśnie tu chcę otworzyć kancelarię.

Zauważyła, że z jego twarzy zniknął wieczorny za­rost. Widocznie w tym czasie, kiedy ona dzwoniła z ła­zienki do domu, Rand zdążył się ogolić.

Po tym, co mówił na temat samotnych matek pra­cujących w charakterze sekretarek, uznała, że nie prze­pada za dziećmi.

Kelnerka postawiła na stoliku zamówione dania.

Lucy skosztowała kawałek pieczeni.

Roześmiał się.

w oczach.

Ponieważ oboje skończyli kolację, wyjął z kieszeni telefon komórkowy i podał szoferowi adres, pod któ­rym może ich odebrać.

- Uważam, że należy jasno ustalić priorytety - oz­najmił, rozłączywszy się. - Jeżeli człowiek ma dzieci, powinien poszukać sobie pracy, która nie kolidowałaby z jego obowiązkami rodzicielskimi. Jeżeli natomiast ma pracę wymagającą poświęcenia...

Nie czekając na rachunek, Rand położył na stoliku dwa banknoty dwudziestodolarowe.

Oboje sięgnęli po płaszcze.

Akurat gdy wyszli z lokalu, czarny lincoln zatrzy­mał się przy krawężniku.

- Na tyle, żeby wszystko dla niej poświęcić? Rozciągnął usta w szelmowskim uśmiechu.

Lucy wywróciła oczami.

Bała się kontynuować rozmowę. Z tego, co Sadie mówiła, Rand cieszył się powodzeniem wśród pań. Czyli z towarzystwa płci pięknej nie rezygnował.

Wsiadłszy do samochodu, Lucy nie przesunęła się na sam koniec siedzenia, Rand zaś przysunął się bar­dziej na środek, niż musiał. W pierwszej chwili nie zwróciła na to uwagi, ale potem spostrzegła, że ich kolana dzieli najwyżej dwadzieścia centymetrów. W dodatku Rand trzymał rękę na oparciu siedzenia. Gdyby odchyliła do tyłu głowę...

Nie! Wiedziała, że musi się wziąć w garść. Opanuj się, Lucy. Zaczęła liczyć w myślach do dziesięciu.

- Za to również. Ale głównie za to, że przysłała mi najlepszą sekretarkę, jaką miałem od czasu, kiedy mnie porzuciła.

Wcale mnie nie miałeś...

W ostatniej chwili Lucy ugryzła się w język.

Boże, co mi odbiło? - zastanawiała się nerwowo. Sama siebie nie poznawała. Niewiele brakowało, by zaczęła flirtować z Randem. Jeden dzień w pracy, jed­na kolacja i już? Sądziła, że jest bardziej odporna na męskie wdzięki.

Ale jej opór malał z każdą sekundą. Siedzieli tak blisko siebie, a on był taki przystojny, taki seksowny, taki czarujący, taki...

Przestań! - zganiła się w myślach.

Nie pomogło. Tym bardziej że Rand wpatrywał się w nią z takim wyrazem, jakby dokonał ważnego od­krycia. W jego spojrzeniu dostrzegła podziw - nie dla jej zdolności jako sekretarki, lecz dla jej urody jako kobiety. Podziw, zdumienie i... tak, chyba zachwyt.

A potem utkwił wzrok w jej źrenicach. Poczuła żar, jakby cała płonęła. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak się całują. Rand pochyla głowę, przywiera ustami do jej warg. Ona gorliwie odwzajemnia pocałunek...

Nie, to byłby błąd, duży błąd. Nie powinna za­dawać się ze swoim szefem. Zaschło jej w gardle. Nie umiała powstrzymać biegu myśli. Ciekawa była smaku jego warg, tego, czy są miękkie, czy twarde, natarczywe czy uległe, zastanawiała się, czy pier­wszy pocałunek odznaczałby się delikatnością czy pi­kanterią, czy usta i język Randa byłyby równie nie­strudzone, jak on sam?

A ręce? Te duże silne dłonie, które cały dzień ob­serwowała z fascynacją? Czy byłyby ciepłe i czułe, czy może nerwowe i niespokojne? Czy ich dotyk wy­starczyłby, aby zapomniała o wszystkich obawach i lę­kach? Aby oddała się rozkoszy, jakiej dawno nie za­znała?

Czy byłaby to tylko chwila, kilka cudownych sza­lonych sekund? A może pocałunek trwałby długo, do­póki usta by jej nie zdrętwiały, a ciała nie rozpalił ogień?

Nagle zdała sobie sprawę, że pochyla się do przodu. Nieznacznie, prawie niezauważalnie. Wystraszyła się. Nie chciała niczego zdradzić, to, o czym myślała, mu­si pozostać jej tajemnicą.

Czym prędzej wyprostowała się.

- To o której mam być gotowa w poniedziałek? -spytała ni stąd, ni zowąd.

Zabrzmiało to dość obcesowo, a przecież chciała tylko pokryć własne speszenie.

Rand uśmiechnął się pod nosem. Jakby odgadł jej najskrytsze pragnienia. Jakby wszystkiego się domy­ślił.

Samochód zatrzymał się przed jej domem. Lucy odetchnęła z ulgą. Przynajmniej dziś się nie zbłaźni.

Otworzyła szybko drzwi, zanim szofer zdążył wy­siąść.

Niczego od niej nie chciał. Tylko tego, aby została chwilę dłużej.

- Słucham? - spytała przez ramię. Jedną nogą stała już na chodniku.

Praca. Na stałe. A zatem cały czas pamiętał, kim są: szefem i podwładną. Twardo stąpa po ziemi. W przeciwieństwie do niej, która zaczęła bujać w ob­łokach.

Skinął na pożegnanie głową.

Zostawiając otwarte drzwi - Frank przytrzymywał je ręką - energicznym krokiem ruszyła w stronę domu. Tak, do poniedziałku.

Czyżby słyszała w jego głosie nutę żalu? Nie, pew­nie znów wyobraźnia płata jej figla.

Przekręcając klucz w zamku, zastanawiała się, co jest groźniejsze: zbyt bujna fantazja, o którą nigdy do­tąd się nie podejrzewała, a którą natura ją widocznie obdarzyła, czy urok, jaki roztaczał wokół siebie Rand Colton?


ROZDZIAŁ TRZECI

Nie odstępował jej na krok. Towarzyszył jej w pią­tek wieczorem, kiedy kładła się spać, towarzyszył w so­botę rano, kiedy się obudziła, był przy niej przez cały weekend oraz w poniedziałek rano, kiedy leżała w łóż­ku, czekając, aż zadzwoni budzik.

Była tym faktem mocno zaniepokojona.

Nie tylko nie umiała przestać myśleć o Randzie, ale w dodatku jej myśli obracały się ciągle wokół spraw męsko-damskich. Chyba całkiem oszalała! Snuła rojenia o pieszczotach i pocałunkach. Przed oczami stawał jej obraz Randa, który bierze ją w ramiona, a ona mu ulega.

Wiedziała, że powinna się otrząsnąć. Na miłość bo­ską, przecież jest jej szefem! Człowiekiem ambitnym, bez reszty oddanym pracy, który jak ognia wystrzega się samotnych matek; nie chce ich ani w firmie, a tym bardziej w życiu. Powinna to sobie stale powtarzać. Tylko dlatego, że facet jest fascynujący, nie można tra­cić dla niego głowy.

A że Rand jest fascynujący, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Fascynujący, inteligentny, przystojny. W dodatku jest doskonałym prawnikiem, takim, jakim sama chciała być, zanim los postanowił inaczej.


Rand Colton... człowiek o zdecydowanych poglą­dach, wierzący w sens swojej pracy, czarujący, elegan­cki, odznaczający się charyzmą i poczuciem humoru.

Stop! Opanuj się! - skarciła się w duchu. Miała świadomość, że zachowuje się jak największa wielbi­cielka Randa. Może, przyszło jej do głowy, powinien był ją przyjąć na stanowisko swojego rzecznika pra­sowego, a nie sekretarki czy asystentki.

Oj, źle się z nią dzieje. Bardzo źle.

Poznali się w czwartek, w piątek przepracowali ra­zem cały dzień, właściwie nic o nim nie wiedziała, a wychwala go pod niebiosa. Stanowczo powinna coś z tym zrobić.

Ale czuła się totalnie bezradna.

Powtarzała sobie, że jest dorosła i odpowiedzialna. Dość ma problemów na głowie. Musi się skupić na wychowaniu syna i zapewnieniu im obojgu środków do życia. Nie ma czasu bujać w obłokach i oddawać się marzeniom, tak jak to czyniła przez cały weekend. A tym bardziej nie ma czasu na flirty czy romanse. Bo oczywiście, w wypadku Randa, o żadnym poważ­niejszym związku nie może być mowy.

Skoro to wie, dlaczego nie potrafi przestać o nim myśleć? Może dlatego, że zbyt długo żyła samotnie? Ze zbyt długo wszystkiego sobie odmawiała? Jest mło­dą, atrakcyjną kobietą, która ostatni raz umówiła się na randkę prawie pięć lat temu. Nie tylko nie widywała się z mężczyznami, ale większość czasu spędzała z dzieckiem. Odkąd miesiąc temu zrezygnowała z pra­cy w bibliotece prawniczej w Kalifornii, by przenieść się do Waszyngtonu, zdarzało jej się całymi dniami nie rozmawiać z osobą dorosłą.

A więc może o to chodzi? Że jest spragniona nic tylko towarzystwa mężczyzn, ale w ogóle świata lud/i dorosłych?

Jeśli tak, to nic dziwnego, że po paru godzinach z Randem Coltonem zakręciło się jej w głowie.

A więc nie powinna się martwić. Jest to najnormal­niejsza reakcja pod słońcem. Po latach opuściła swoją pustelnię i zachłysnęła się kolorem, gwarem, życiem.

Ponieważ zaś w wędrówce po świecie dorosłych to­warzyszył jej ktoś taki jak Rand Colton, któremu nie­wiele kobiet umiałoby się oprzeć, czuła dreszczyk pod­niecenia. Oczywiście jej myśli odbywały własną wę­drówkę, zapuszczały się w tereny dzikie, nieznane. W świat fantazji.

Ale fantazjować wolno, uznała. Marzenia nikomu nie wyrządzają krzywdy. Musi się tylko pilnować, aby na marzeniach się skończyło.

I żeby Rand nie zorientował się, co się jego sekre­tarce roi w głowie. Chyba się nie domyśla?

Przypomniała sobie, jak wracali w piątek do domu. Oczami wyobraźni widziała, jak Rand bierze ją w ra­miona i przywiera ustami do jej warg. Kiedy po chwili ocknęła się z zadumy, Rand spoglądał na nią z taje­mniczym uśmiechem, jakby czytał w jej myślach.

Nie, to śmieszne. Mógł mieć dziesiątki powodów, aby się uśmiechać. Co nie zmienia faktu, że siedział z wzrokiem utkwionym w jej twarz. Czyli uśmiech mógł oznaczać, że podoba mu się to, co widzi.

Przeraziła się. A jednocześnie była zła, że nie po­trafi okiełznać myśli.

Co innego ona, a co innego on. Wolałaby nie wzbu­dzać w nim takich emocji, jakie on wzbudzał w niej. To by tylko niepotrzebnie skomplikowało całą sytu­ację.

Każda kobieta lubi być dowartościowana i podzi­wiana, ale Lucy dobrze wiedziała, czym to może gro­zić. Na przykład urodzeniem Maksa, którego wycho­wywała samotnie.

Tyle że tym razem nie mogłaby twierdzić, że została oszukana czy wprowadzona w błąd. Rand Colton od początku stawia sprawę jasno. Nie życzy sobie mieć dzieci.

Powinna przestać myśleć o tym, jak miło się jej z Randem pracowało, o kolacji, na którą ją zaprosił,

Nie udawała. Autentycznie pragnęła skierować my­śli na inne tory. Nie chciała, aby jakikolwiek mężczy­zna ją pociągał. Sama też nie chciała być obiektem niczyjego zainteresowania. Musiała zachować siłę

Chwila słabości, jakiej uległa przed laty, zakończyła się ciążą. Lucy nie żałowała tego, co się stało. Kochała syna. Za nic w świecie nie cofnęłaby czasu.

Ale nie zamierzała pozwolić, aby sytuacja jeszcze kiedykolwiek się powtórzyła. Nie poradziłaby sobie ani finansowo, ani emocjonalnie.

Ojciec Maksa bardzo ją skrzywdził. Wylała przez niego morze łez. Teraz też zbierało jej się na płacz, ilekroć Maks pytał, dlaczego nie ma tatusia, tak jak jego koledzy.

Po urodzeniu syna powzięła silne postanowienie, że zrobi wszystko, aby nigdy więcej nie narazić siebie i dziecka na ból, jaki sprawił jej mężczyzna, w którym zakochała się przed laty. Mężczyzna, który nie miał zamiaru ani ochoty zbaczać z obranej drogi tylko dla­tego, że jego młoda przyjaciółka zaszła w ciążę.

- Otrzeźwiej, Lucy. Przestań bujać w obłokach -powiedziała do siebie, akurat gdy zadzwonił budzik.

Wystarczy, że raz miała do czynienia z takim fa­cetem jak Rand Colton. Bo pod wieloma względami ojciec Maksa był do niego podobny.

Tak, jeden raz w zupełności wystarczy.

Kwadrans przed ósmą pojawiła się Sadie, która naj­pierw zamierzała pobawić się z Maksem w domu, a potem, około dziesiątej, odprowadzić go do przed­szkola.

Lucy pożegnała się z synem wcześniej, tak żeby być gotowa do wyjścia, kiedy tylko szofer zadzwoni do drzwi. Niemal stratowała biednego Franka, tak bardzo się spieszyła.

Ale kiedy otworzył tylne drzwi lincolna, jej oczom ukazało się puste siedzenie.

Popatrzyła na niego pytająco, po czym ponownie utkwiła wzrok w pustym wnętrzu wozu.

Zdenerwował ją własny skomlący ton. Zachowuje się tak, jakby ona i Rand mieli wspólne plany na dzi­siejszy dzień, plany, które Rand samowolnie zmienił i nawet nie raczył jej o tym osobiście powiadomić.

Ale po pierwsze, nie mieli żadnych wspólnych pla­nów, a po drugie, nie musiał się jej z niczego tłuma­czyć. I tak powinna być mu wdzięczna, że przysłał po nią szofera.

Miała nadzieję, że Frank nie wyczuł nuty zawodu w jej głosie. Wsiadła do samochodu z taką miną, jakby całe życie jeździła do pracy elegancką limuzyną i nie czekając, aż Frank zamknie drzwi, sięgnęła do kieszeni po list, który zostawił jej Rand.

Rozłożyła kartkę. Właściwie nie był to list, raczej lista spraw do załatwienia. W punktach. Napisana su­chym, bezosobowym tonem. Nie było żadnego: „Dzień dobry". Żadnego: „Czy mogłabyś zająć się tymi spra­wami? Zapomniałem ci o nich wspomnieć w piątek".

Ani: „Mogłem cię uprzedzić, że dziś będziesz sama, ale zupełnie wyleciało mi to z głowy!". Były tylko po­lecenia.

Nie musi z tobą uprawiać korespondencji, jesteś je­go sekretarką, nie narzeczoną! - przywołała się do po­rządku.

Zaczęła czytać:

  1. Odbierz rzeczy z pralni chemicznej.

  2. Załóż lokatę według załączonej instrukcji.

3. Kup w kwiaciarni trzy bukiety, do każdego z nich
dołącz karteczkę. Na pierwszej napisz: „Sto lat, Deidre.
Rand". Na drugiej: „Gratuluję awansu, Bunny. Cieszę się,
że mogliśmy go razem uczcić. Rand". Na trzeciej: „Ve-
ronico, dzięki za wspaniały wieczór. Rand".

Lista zawierała więcej punktów, ale Lucy jedynie rzuciła na nie okiem. Była zbyt oszołomiona, aby się na nich skupić. Przeczytała ponownie pierwsze trzy polecenia, trzecie przeczytała z pięć razy, za każdym razem czując, jak ogarnia ją coraz większa wściekłość.

Do diabła, co on sobie wyobraża? Że jest jego słu­żącą? Przynieś, załatw, kup. Wstąp do pralni, do banku i kwiaciarni po bukiety dla przyjaciółek. Nawet nie dla jednej przyjaciółki, ale dla trzech! Dla Deidre, Bunny i Veroniki.

Despota, psiakrew! Pan i władca. Lowelas przeklę­ty! Nie prosi, tylko rozkazuje. Zrób to, zrób tamto. Niczym kochająca żona ma odbierać jego pranie, cho­dzić do banku, a jednocześnie pisać za niego liściki miłosne!

Co za tupet! Co za bezczelność! Jakim prawem...

Pohamowała furię, wzięła kilka głębokich odde­chów. Dlaczego się złościsz? - spytała samą siebie. Przecież nic was nie łączy. Jesteś tylko sekretarką.

Wprawdzie zgłaszając się do pracy, nie sądziła, że załatwianie prywatnych spraw szefa będzie należało do jej obowiązków. Nikt jej o tym nie uprzedził, a gdyby uprzedził, stanowczo by się temu sprzeciwiła. Podej­ście Randa rozgniewało ją. Najbardziej oczywiście zi­rytował ją punkt trzeci. Ilekroć patrzyła na kartkę i wi­działa imiona kobiet, dla których miała kupić kwiaty, wszystko się w niej gotowało. Ale dlaczego?

Znała odpowiedź na to pytanie. Bo jest zazdrosna.

Wzdrygnęła się na samą myśl.

Tak, zżerała ją zazdrość. Bezpodstawna, niczym nie­usprawiedliwiona zazdrość. Zazdrość, której nie miała prawa czuć. Jest w końcu tylko sekretarką Randa!

Sadie wspomniała jej, że Rand ma duże powodzenie u kobiet. Puściła to mimo uszu. W końcu co ją to ob­chodzi? Jego życie prywatne zupełnie jej nie dotyczy.

Ale po jednym dniu pracy nagle zaczęto dotyczyć. Wszystko się zmieniło.

Chyba zwariowała! Bez względu na to, jak dotąd żyła, bez względu na swoją samotność, tęsknoty, pra­gnienia, powinna mieć więcej oleju w głowie.

Może dobrze się stało, pomyślała, starając się otrząs­nąć, uwolnić od fascynacji Randem, że zostawił jej tę kartkę z poleceniem kupna kwiatów dla przyjaciółek.

Przynajmniej wie, czego się spodziewać. Ma przed oczami niezbity dowód na to, jakim jest człowiekiem. Dowód na to, że nie powinna opuszczać gardy i ulegać wdziękom playboya.

Z kartki, którą trzymała w dłoni, jasno bowiem wy­nika, że Rand nie spełni jej oczekiwań. Ten facet prze­biera w kobietach jak w ulęgałkach, traktuje je przed­miotowo, a do dzieci podchodzi z dystansem.

Nic ci do tego, Lucy, tłumaczyła sobie. Jesteś jego podwładną, niczym więcej. Będziesz u niego praco­wać, dopóki nie znajdzie sobie kogoś na stałe, i ani dnia dłużej.

Samochód zatrzymał się przed pralnią chemiczną. Punkt pierwszy na liście.

Wysiadając z auta, czuła bolesny ucisk w gardle. Jakoś nie mogła pogodzić się z faktem, że ona i Rand mają tak odmienne cele. Są jak dwa pociągi jadące w przeciwnych kierunkach.

Jej celem jest wychowanie syna, zapewnienie mu opieki i tego wszystkiego, czego może potrzebować w życiu.

Celem Randa jest życie lekkie, przyjemne i bez zo­bowiązań, najlepiej w towarzystwie Deidre, Bunny i Veroniki.

- No i co, Maks? Powiedziałeś mamusi, kim chcesz być, jak dorośniesz?

Sadie zaprosiła Maksa i Lucy do siebie na kolację. Podczas gdy obie z Lucy szykowały w kuchni sałatkę, chłopiec siedział przy stole, kolorując obrazki w swo­jej nowej książeczce do malowania.

- Jeszcze nie.

Nie przerywając kolorowania, Maks z szerokim uśmiechem na twarzy przysłuchiwał się rozmowie.

Lucy zamierzała poprosić syna, żeby zaśpiewał pio­senkę Elvisa już teraz, a nie po kolacji, kiedy nagle rozległ się dzwonek do drzwi.

Wytarła ściereczką ręce i ruszyła do holu.

Maks skinął głową.

- Pomagałem nakryć do stołu.

Oczywiście Lucy wcale nie przeszkadzało, że w większym gronie zasiądą do kolacji. Lubiła pozna­wać nowe osoby, zwłaszcza odkąd przeniosła się do Waszyngtonu. W Kalifornii miała przyjaciół, a tu pra­wie z nikim się nie widywała.

Raptem doleciał ją z holu niski męski głos.

Zamarła. Był to bowiem głos Randa.

Radość, którą poczuła na myśl, że pozna jakąś miłą osobę, znikła. Ogarnęła ją panika.

Nie wspomniała ciotce o jednym z warunków, jakie musi spełniać sekretarka Randa: nie może mieć dzieci. Nie wspomniała też o tym, że nie przyznała się Ran­dowi do Maksa. Jakoś nie było ku temu okazji.

Nie, nieprawda. Nie wspomniała dlatego, że było jej wstyd. Nigdy dotąd nie ukrywała faktu, że ma syna. Ale ponieważ pracowała u Randa tylko czasowo, uz­nała, że swoje małe kłamstewko zachowa przed ciotką w tajemnicy.

Rodzice ją uczyli, że kłamstwo ma krótkie nogi. I faktycznie. Nie przyszło jej do głowy, że Sadie za­prosi Randa na wspólną kolację.

Lucy najchętniej by stąd uciekła, ale było za późno. Gdyby zawczasu wiedziała, kogo Sadie zamierza za­prosić, wymówiłaby się od przyjścia albo chociaż wy­dumałaby, co powiedzieć Randowi. Podniósłszy głowę znad sosu winegret, zobaczyła swojego szefa, który ze skonfundowaną miną spoglądał na Maksa.

Przeniosła wzrok na Maksa i przeraziła się. Chło­piec sprawiał wrażenie, jakby zakochał się w Randzie od pierwszego wejrzenia. Oczy lśniły mu z przejęcia, twarz rozjaśniał wielki, promienny uśmiech.

Sadie wyczuła napięcie między siostrzenicą a by­łym szefem, lecz udawała, że niczego nie dostrzega.

Odruchowo wyprostowała plecy i uniosła wyżej głowę. Nic mu do jej prywatnych spraw! Ona nie wtrą­ca się do jego życia. Nie zamierza się tłumaczyć, prze­praszać, wyjaśniać, że zaszło nieporozumienie. Bo nie zaszło. Maks jest jej synem. Synem, którego kocha bezgranicznie i z którego zawsze była szalenie dumna.

Jej oczy zdawały się mówić: myśl sobie, co chcesz; nie robi mi to żadnej różnicy.

Sadie nalała Randowi kieliszek wina; zadawała mu jakieś pytania, na które on odpowiadał, nie spuszczając jednakże wzroku z Lucy. Potem Maks wrócił z łazien­ki i wziął Randa za rękę, jakby to robił tysiące razy w życiu.

Swoją postawą wiele zyskał w oczach Lucy. Bez względu na to, jak bardzo był na nią zły, nie dał tego odczuć Maksowi; nie wyrwał ręki, nie skrzywił się, tylko posłusznie, z uśmiechem na twarzy powędrował za nim do jadalni.

Kiedy Maks z Randem znaleźli się poza zasięgiem słuchu, Sadie spytała szeptem:

Zerknęła w stronę jadalni, skąd dochodził głos jej syna opowiadającego Randowi o swoich planach na przyszłość.

Rand był bardzo miły dla Maksa. Świetnie się z nim dogadywał i przez cały wieczór traktował go jak ulu­bionego bratanka. Chłopiec z kolei wpatrywał się w Randa jak w obrazek. Zachowywał się tak, jakby miał jeden cel w życiu: oczarować swojego nowego przyjaciela.

Lucy całkiem świadomie nie zwracała synowi uwa­gi. Normalnie starałaby się go trochę uciszyć, żeby nie monopolizował rozmowy i pozwolił dorosłym zamie­nić kilka słów, ale dziś tego nie robiła. Chciała pokazać Randowi, że kocha Maksa i absolutnie się go nie wstydzi.

W rezultacie Maks był gwiazdą wieczoru. Trajkotał o dinozaurach, tłurnaczył, które były roślinożerne, a które mięsożerne, opowiedział wszystkie dowcipy, jakie znał, a na końcu zaśpiewał „Niebieskie zamsza-ki". Do perfekcji naśladował Elvisa: kręcił biodrami, wymachiwał gitarą, wykrzywiał wargę.

Randowi zdawało się nie przeszkadzać, że chło­piec absorbuje dorosłych swą osobą. Podtrzymywał z nim rozmowę i zadawał pytania na temat dinozau­rów, jakby Maks był w tej dziedzinie ekspertem. Bo i był.

Sam też uraczył towarzystwo kilkoma dowcipami, a po wysłuchaniu „Niebieskich zamszakow" bił brawo równie szczerze i entuzjastycznie, jak obie kobiety.

Lucy była mu wdzięczna. Wiedziała, że Rand jest na nią zły, że jutro czeka ją trudna rozmowa, ale przy­najmniej nie mścił się na jej synu.

Kiedy o ósmej Maks, zmęczony nadmiarem wra­żeń, zaczął marudzić, Lucy uznała, że pora wracać do domu.

Chłopiec zaprotestował, ale po chwili, widząc nie­wzruszoną minę matki, wstał od stołu, podszedł do Randa i wyciągnął na pożegnanie dłoń.

- Cieszę się, że cię poznałem - powiedział tonem bywałego w świecie biznesmena.

Rand uścisnął ją z powagą.

- A ja, że poznałem ciebie - rzekł.

Maks uśmiechnął się radośnie, jakby usłyszał naj­wspanialszy komplement na świecie, po czym podbiegł do matki, która czekała na niego przy drzwiach.

Lucy wiedziała jednak, że nie może wyjść, nie uzy­skawszy odpowiedzi na jedno pytanie. Po raz pierwszy w ciągu całego wieczoru zwróciła się bezpośrednio do Randa:

- Frank przyjedzie po ciebie o wpół do ósmej -odparł.

Nie była pewna, co to oznacza: może najpierw chce jej dać reprymendę, a dopiero potem wywalić z pracy?

Podziękowała Sadie za kolację, upomniała Maksa, żeby również ciotce podziękował, po czym wyszła, za­mykając za sobą drzwi.

Znalazłszy się na zewnątrz, wciągnęła w płuca chłodne powietrze. Od domu dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Powoli napięcie zaczęło z niej opadać. Myliła się jednak, sądząc, że to już koniec wrażeń na dziś.

Godzinę później, ułożywszy syna do snu i poczy­tawszy mu na dobranoc, schodziła na dół do kuchni, kiedy usłyszała pukanie. Wiedziała, że nie wróży to nic dobrego.

Biorąc głęboki oddech, ruszyła do drzwi. W po­rządku, pomyślała; jeżeli Rand zmienił zdanie i posta­nowił zwolnić ją dziś, tym lepiej.

Nacisnęła klamkę. Stał oparty o ścianę, jakby znu­żony czekaniem. Ręce miał skrzyżowane na piersi.

Wcześniej nie zwróciła uwagi, w co był ubrany. Dopiero teraz zauważyła beżowe spodnie, rozpiętą pod szyją jasnokremową koszulę, granatowy sweter z wy­cięciem w serek, granatową marynarkę. Mimo że świetnie prezentował się w drogich eleganckich garni­turach, jeszcze lepiej wyglądał w stroju sportowym.

Na jego twarzy wciąż malował się wyraz wściek­łości.

Mówił cicho, nie było więc obawy, że zbudzi Ma­ksa. W jego głosie pobrzmiewała jednak nuta deter­minacji; zamierzał otrzymać odpowiedź.

Chcąc nie chcąc, Lucy odsunęła się na bok i ruchem ręki zaprosiła Randa do środka. Przecież nie będą roz­mawiali na schodach przed domem.

Zamknąwszy drzwi, skierowała się do salonu. Był to jedyny pokój w całym domu, w którym meble stały tam, gdzie miały stać, a pod ścianą nie tkwił stos nie rozpakowanych pudeł. Podeszła do lampy zdobiącej stary dębowy stolik ustawiony na wprost dużej, wy­godnej kanapy. Po chwili strumień światła przebił mrok.

Kiedy odwróciła się, zobaczyła, że Rand stoi w przejściu do salonu w takiej samej pozie, w jakiej stał na zewnątrz: z rękami skrzyżowanymi na piersi, wsparty ramieniem o framugę. Patrzył wyczekująco, jakby nie zamierzał ruszyć się z miejsca, dopóki nie uzyska odpowiedzi.

W porządku, skoro nie chce usiąść, nie zaproponuje mu również nic do picia.

Rand zignorował jej wyzywający ton. Zignorował wszystko, co mówiła.

- Ale nie wystarcza. Czasem chcę cię mieć dłużej. Czyżby w jego wypowiedzi kryła się dwuznacz­ność? Nie, chyba znów ją ponosi fantazja.

Korciło Randa, by powiedzieć, że świetnie, rezyg­nuje z jej pomocy i z samego rana zadzwoni do agen­cji. Lucy widziała to w jego spojrzeniu. Była zdziwio­na, jak bardzo nie chce tego usłyszeć. Przerażała ją myśl, że za parę minut Rand odwróci się na pięcie i wyjdzie, a ona już nigdy go nie zobaczy.

Mimo to nie zamierzała ustępować. Zbyt mocno ko­chała syna, aby tych kilka popołudniowych godzin przeznaczonych na wspólną zabawę i kolację poświęcić pracy i Randowi.

Rand odepchnął się ramieniem od ściany i wszedł do pokoju. Usiadł w fotelu bujanym naprzeciwko fo­tela, przy którym stała Lucy.

Ciekawa była, czy obecność narzeczonego w jej ży­ciu przeszkadzałaby mu tak, jak jej przeszkadzała obe­cność Deidre, Bunny i Veroniki w jego życiu. Ale nic nie dała po sobie poznać. W odpowiedzi jedynie unios­ła brwi.

Uśmiechnął się pod nosem, zaintrygowany jej nie­chęcią do udzielania jakichkolwiek wyjaśnień. Ale nie naciskał.

Nie była pewna, czy znów ponosi ją fantazja, czy może słusznie dopatruje się w jego wypowiedzi jakie­goś ukrytego sensu.

Podejrzewała, że syn byłby zachwycony z takiego obrotu rzeczy. Od przyjścia do domu niemal przez cały czas rozmawiał o Randzie.

- Oczywiście. To zrozumiałe samo przez się. Zdumiała się, widząc zmianę, jaka w nim zaszła.

Znikła wściekłość, która wyzierała mu z oczu, znikł naburmuszony wyraz twarzy. Miejsce zagniewanego ponuraka zajął opanowany, rozsądny negocjator. Nic dziwnego, że jako prawnik cieszył się poważaniem.

Tym razem Rand uniósł brwi.

Przyjrzał się jej uważnie, jakby wahając się, co ro­bić. Lucy odwzajemniła jego spojrzenie. Nie zamie­rzała ustąpić.

Westchnął głęboko.

Roześmiał się, jakby te potyczki słowne sprawiały mu autentyczną przyjemność.

Potrząsnął głową, jakby to była ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę.

niej?

Obeszła fotel, w którego oparcie wbijała paznokcie, i usiadła.

Pokręciła głową.

Uśmiechnął się bezradnie.

Najwyraźniej liczył na to, że jeśli nie teraz, to przy­najmniej kiedyś w przyszłości uda mu się zatrudnić ją na stałe.

Nie wytrzymała i odwzajemniła uśmiech.

Cieszyła się, że Rand docenił jej zdolności zawo­dowe, chociaż w głębi duszy miała nadzieję, że kryło się za tym coś więcej. Że podoba mu się również jako kobieta.

Zmrużywszy oczy, wyciągnął palec wskazujący i zawołał triumfalnie:

Rand wybuchnął śmiechem.

Reszta napięcia wyparowała. Siedzieli odprężeni -dwaj godni siebie przeciwnicy. Po chwili Rand wstał z bujaka.

Modliła się w duchu, by odpowiedział: tak, na pew­no się zobaczymy. Bez niego czas się jej dłużył, a dzień wydawał się pusty.

Powiedział to takim tonem, jakby przypominał jej o randce. Tym razem na pewno wyobraźnia nie płatała jej figla.

Zacisnął dłoń na klamce, ale nie otworzył drzwi. Stał, w milczeniu wpatrując się w jej twarz. Z jego oczu bił żar.

- Jeśli chcesz wiedzieć, ktokolwiek inny dawno by mnie wyprowadził z równowagi - oznajmił żartob­liwie.

Po plecach przebiegł jej dreszcz.

Pokręcił ze śmiechem głową, jakby zawsze mówiła coś całkiem nieoczekiwanego.

Oczami wyobraźni Lucy ponownie ujrzała, jak Rand ją całuje. Zadrżała. A on przesunął wzrok niżej, zatrzymując go na jej ustach. Następnie pochylił się i położył rękę na jej ramieniu. Serce waliło jej mło­tem...

Nie była w stanie wydobyć głosu. W odpowiedzi uniosła lekko brodę. A może uniosła ją dlatego, że wciąż liczyła na pocałunek? Może spodziewała się, że Rand odczyta jej pragnienia?

Tak się jednak nie stało.

Oparła się plecami o drzwi i westchnęła ciężko. Dobrze się stało, przekonywała samą siebie, że do ni­czego nie doszło. Pocałunek byłby całkiem nie na miej­scu.

Ale w głębi duszy żałowała, że jej marzenie się nie spełniło.


ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy nazajutrz o siódmej rano zadzwonił telefon, Rand był umyty, ogolony, ubrany i gotów do wyjścia. Chowając do teczki dokumenty, usiłował skoncentro­wać się na czekających go dziś zadaniach.

Usiłował - ale zupełnie mu to nie wychodziło.

Wszystkie jego myśli krążyły wokół Lucy.

Nigdy nie odbierał telefonu po pierwszym czy dru­gim dzwonku; odbierał po czwartym, gdy włączała się sekretarka automatyczna i dzwoniący się przedstawiał.

Wstrzymał oddech. Może to Lucy dzwoni? Wczoraj wieczorem o mało jej nie pocałował; powstrzymał się w ostatniej chwili. Przypuszczalnie odgadła, co zamie­rzał zrobić, przemyślała sobie sytuację i doszedłszy do wniosku, że romans z szefem nie leży w sferze jej zainteresowań, dzwoniła, aby zawiadomić go, iż jednak rezygnuje z pracy.

Miałby nauczkę! Co mu, psiakrew, strzeliło do gło­wy? Lucy jest jego pracownicą, jego sekretarką! W do­datku samotnie wychowującą dziecko. On zaś zawsze starał się oddzielać życie prywatne od zawodowego. Nie potrzebuje komplikacji, jakie pociąga za sobą związek z kobietą obarczoną dzieckiem.

Ale wczoraj, kiedy już wyjaśnili sobie wszystkie


nieporozumienia i stali w holu, Lucy... Po prostu wy­glądała fantastycznie. Ponętnie. Tak bardzo go kusiło, żeby wziąć ją w ramiona!

Po czwartym dzwonku włączyła się sekretarka auto­matyczna. Chwilę później rozległ się kobiecy głos, nie należał jednak do Lucy, lecz do adoptowanej siostry Randa, Emily Blair Colton.

Rand, zaskoczony, zamarł bez ruchu, po czym rzucił się w stronę aparatu, jakby od tego zależało jego życie. I może zależało - nie jego, ale Emily, która pod koniec września została uprowadzona z domu.

Słowa te zaskoczyły Randa nie mniej niż sam te­lefon.

Wiedział, o czym siostra mówi. Kiedy miała jede­naście lat, jechała z matką w odwiedziny do babki. Po drodze zdarzył się wypadek. Od tego czasu Emily upie­rała się, że ich matka została podmieniona. Że na miej­scu wypadku były dwie mamusie, „dobra mamusia" i „zła mamusia", i właśnie ta „zła mamusia" wróciła z nią później na farmę. Mimo upływu lat Emily nadal obstawała przy swej wersji. Wszyscy uważali, że coś musiało się biedaczce poprzestawiać w głowie.

- Liza wie, gdzie przebywasz? Że cię nie porwano? Liza Colton była siostrą stryjeczną Randa, kolejnym

dzieckiem, które wychowali jego rodzice. Przypusz­czalnie więcej czasu spędziła w ich domu, pod ich opieką i ich czujnym okiem, niż z własnymi rodzica­mi. Łączyły ją z Emily szczególnie bliskie więzi.

Mówiła z tak głębokim przekonaniem w głosie, że Rand nie miał serca wyjawić jej, co naprawdę myśli. Że ona, Emily, popełnia błąd. Że kobieta, którą uważa za oszustkę, nie jest żadną oszustką.

Danie siostrze obietnicy nie było sprawą łatwą. Rand wiedział, że ojciec odchodzi od zmysłów ze zde­nerwowania. On sam też spędził wiele bezsennych no­cy, odkąd Emily zniknęła. Wyobrażał sobie najczar­niejsze scenariusze.

Lecz wiedział, że jeśli nie przyrzeknie zachować tajemnicy, Emily prawdopodobnie odłoży słuchawkę. A nie chciał tracić z nią kontaktu.

Rand zacisnął powieki. Jakże czasem naiwna by­wała jego siostra! Ale miał świadomość, że nie jest to odpowiedni moment na czynienie wymówek.

Chociaż nie wierzył w teorię spiskową, do której Emily usiłowała go przekonać, nie mógł zignorować desperacji w jej głosie. Ale co miał robić? Szpiegować własną matkę? Starać się zebrać o niej jak najwięcej informacji?

Hm. Na moment pogrążył się w zadumie. To nie było takie głupie. Tylko w ten sposób mógłby udo­wodnić Emily, że się myli. Że „ta kobieta", jak ją na­zywała, naprawdę jest ich matką, a „dwie mamusie", które widziała przed laty na miejscu wypadku, były tworem jej wyobraźni, wynikiem przebytego urazu.

Słyszał strach - nie, przerażenie - w jej głosie, więc nie nalegał.

Na drugim końcu linii zapadła cisza.

Nie chciał odkładać słuchawki. Bał się, że Emily może więcej do niego nie zadzwonić. Ale nie było rady.

Po chwili w słuchawce rozległ się ciągły sygnał.

Dochodziła ósma wieczorem. Rand ani razu nie stracił cierpliwości. Wiedział, że Maks ma prawo prze­rywać im pracę.

- I na tym kończymy dzisiejszy wykład o dinozau­rach - powiedziała Lucy, zanim syn zdążył poruszyć kolejny wątek. - Pora spać, profesorze.

Maks zaprotestował, niezadowolony z takiego ob­rotu spraw, ale po chwili pogodził się z decyzją matki.

Na dobranoc Rand potargał chłopca po czuprynie. Maks uśmiechnął się promiennie, zupełnie jakby z rąk swojego idola dostał medal za bohaterstwo.

- Niedługo wrócę - rzekła Lucy. Była wdzięczna Randowi za sposób, w jaki trakto­wał Maksa. Dziś również przez cały wieczór chłopiec wpatrywał się w niego jak w obrazek.

Na górze przypilnowała syna, żeby umył zęby -piżamę włożył znacznie wcześniej - potem przeczytała mu bajkę na dobranoc i otuliła kołdrą.

Jak zwykle, zanim doszła do drzwi i zgasiła światło, chłopiec miał już zamknięte oczy.

Jak zwykle, przystanęła w progu, odwróciła się i przez chwilę z czułością wpatrywała w syna, który powoli pogrążał się we śnie.

Zostawiwszy drzwi lekko uchylone, skierowała się do schodów.

Mijając łazienkę, zawahała się. Kusiło ją, aby wejść do środka i zerknąć do lustra. Wiedziała, że nie po­winna. Nie miała randki. Na dole czeka na nią szef i stos papierów.

Nie umiała się pohamować. Nim zdążyła zbesztać się w myślach, stała przed lustrem i krytycznym wzro­kiem przyglądała się swojemu odbiciu. Na czubku gło­wy miała kaskadę loków przytrzymywanych klamrami. Po całym dniu fryzura była trochę oklapnięta. Wsunęła palce we włosy i paroma sprawnymi ruchami nadała im puszystości.

Policzki wciąż barwił lekki rumieniec, podejrzewała jednak, że odrobina różu, którą przed wyjściem do pra­cy nałożyła na kości policzkowe, już dawno się starła, a obecny kolor jest wynikiem jej stanu emocjonalnego.

Usta jednak należało poprawić; były całkiem wy­schnięte.

Szminka czy balsam? Wystarczyłby bezbarwny bal­sam. Ale otworzywszy szafkę, chwyciła szminkę.

Próbowała wmówić w siebie, że fakt, iż Rand był tak atrakcyjnym mężczyzną, nie ma najmniejszego wpływu na jej wybór. Lecz w głębi duszy wiedziała, że się oszukuje.

Umalowawszy usta, cofnęła się dwa kroki, żeby le­piej widzieć całość. Granatowe spodnie i granatowy sweter, które włożyła po przyjściu z pracy, wyglądały zupełnie nieźle. Oczywiście nie miała zamiaru się prze­bierać, nawet gdyby ubranie okazało się wymięte. Ale była zadowolona, że przynajmniej nie ubabrała się pod­czas kolacji.

Kątem oka dostrzegła swój ulubiony flakonik per­fum stojący na półce obok umywalki.

Tego tylko brakowało! Na szczęście jeszcze nie oszalała!

Wyciągnęła rękę po perfumy.

Czuła, że głupio postępuje. Tłumaczyła sobie, że nie wypada, że powinna mieć więcej rozumu.

Nagle co innego przyszło jej do głowy: a jeżeli Rand zauważy, że się umalowała i wyperfumowała? Co sobie pomyśli?

To ją otrzeźwiło. Natychmiast odstawiła flakonik na półkę. Boże, jeszcze gotów jest uznać, że ona, Lucy, próbuje go uwieść. A to nieprawda. Wcale tego nie chciała.

No dobrze, więc wracaj na dół, dokończ pracę i po­żegnaj się z Randem do jutra.

Pożegnać się? Do jutra? Ta myśl bardzo się jej nie spodobała. Może niekoniecznie chciała go uwieść, ale na pewno nie chciała się z nim rozstawać.

Chociaż sama przed sobą się do tego nie przyzna­wała, z niecierpliwością czekała na chwilę, kiedy Maks uda się na górę do sypialni, a ona z Randem zostaną we dwoje.

- Dziewczyno, opamiętaj się! - szepnęła do swo­jego odbicia w lustrze.

Była zła na siebie. Co innego być spragnionym to­warzystwa osoby dorosłej i cieszyć się z możliwości porozmawiania z przystojnym, inteligentnym mężczy­zną a co innego upiększać się i snuć nie wiadomo ja­kie fantazje. Rozmowa była dozwolona, fantazje wy­kluczone.

Zeszła na dół. Rand siedział przy dużym, dębowym stole, na którym leżały stosy papierów, i wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt na ścianie. Parę razy w ciągu dnia nakryła go na tym, jak błądzi gdzieś my­ślami.

Skoncentrowany na czym innym, nawet jej nie za­uważył.

Przez chwilę stała w drzwiach, przyglądając mu się uważnie. Wyglądał wspaniale w spodniach koloru kha­ki i prostej beżowej koszuli. Włosy miał lekko potar­gane na skutek zabawy z Maksem, ale to mu jedynie dodawało chłopięcego uroku.

Na jego twarzy malował się jednak wyraz zatro­skania. Ciekawa była, co go może powodować. Wcześ­niej w ciągu dnia, kiedy opuszczała gabinet, a po kilku minutach wracała, też widziała w oczach Randa jakąś dziwną zadumę.

W pracy parę razy przyłapała go na błędach. Jakby tego było mało, zdarzyło się, że dwa lub trzy razy prosił ją o zrobienie czegoś, co już dawno zrobiła. Nie pa­miętał, że wcześniej zwracał się do niej z identyczną prośbą.


Takie zachowanie było zupełnie nie w jego stylu. Czuła, że dzieje się coś niedobrego, że coś nie daje mu spokoju, nie pozwala skupić się na pracy. Gdyby wiedziała, co się za tym kryje, może zdołałaby mu po­móc?

Przeniósł na nią spojrzenie i uśmiechnął się, ale nie był to uśmiech rozbrajający.

To miło, pomyślała, że jest samokrytyczny. Każdy miewa lepsze lub gorsze dni, ale nie każdy potrafi się do tego przyznać.

Zajęła miejsce po jego prawej ręce.

Nawet nie musiała ciągnąć go za język. Tego się nie spodziewała. Skoro jednak sam z siebie uczynił ta­kie wyznanie, oznacza to, że bardzo się nimi martwi. Nie była pewna, jak powinna się zachować. Przyjąć wyjaśnienie do wiadomości i nie drążyć dalej tematu, czy dać Randowi do zrozumienia, że jeżeli chce jej opowiedzieć o tym, co go dręczy, chętnie go wy­słucha?

Zerknął na stosy papierów i błyskawicznie podjął decyzję.

Wystraszyła się. Czyżby zamierzał teraz wstać i wyjść?

Bez sensu. Przecież nie o to jej chodziło.

Przez chwilę nic nie mówił; rozważał plusy i mi­nusy jej oferty. Lucy zaś czekała zdenerwowana; bała się, że odgadł jej najskrytsze marzenia. Owszem, była dobrą słuchaczką i owszem, chciała mu pomóc, ale również chciała jak najdłużej cieszyć się jego obecno­ścią.

Sprawiał wrażenie zadowolonego.

Lucy poczuła, jak serce bije jej szybciej. Uspokój się, nakazała sobie w myślach. Nie wyciągaj pochop­nych wniosków. Pewnie był głodny i wystarczył sam pomysł zjedzenia czegoś, aby od razu poprawił mu się humor.

Nie traciła czasu. Wstała od stołu, wzięła z kuchni co trzeba i dwie minuty później dołączyła do Randa w salonie.

Siedział na kanapie. Postawiwszy naczynia na stole, ukroiła spory kawałek pysznego ciasta cytrynowego i podała Randowi. Sobie ukroiła znacznie mniejszy ka­wałek. Zawahała się, czy usiąść na fotelu, ale uznała, że to za daleko i usiadła obok na kanapie.

Wtuliła się w róg kanapy i oparła wygodnie. Starała się patrzeć na twarz Randa, a nie na jego duże, silne ręce, które niemal całkiem zasłaniały talerzyk z wi­delcem. Bo patrząc na ręce, natychmiast zaczynała się zastanawiać, jakie są w dotyku, gładkie czy szorstkie, ciepłe czy chłodne...

Opowiedział jej o tym, jak Emily upierała się, że na miejscu wypadku były dwie matki. Do dziś siostra twierdzi, że kobieta, którą reszta rodzeństwa bierze za swoją matkę, jest oszustką i podszywa się pod Mere-dith Colton. Pod koniec września Emily zniknęła bez słowa. Odezwała się dopiero dziś rano, zanim wyszedł do pracy.

Ręka z cytrynowym ciastem zawisła bez ruchu nad talerzykiem.

Rand roześmiał się z ulgą; czuł się tak, jakby Lucy zdjęła z jego ramion olbrzymi ciężar.

Owszem, pomyślała. Na przykład nie potrafiła prze­stać wodzić wzrokiem po ciele Randa. Nie potrafiła zapanować nad własną wyobraźnią. Nie potrafiła opa­nować pragnienia, aby przysunąć się bliżej, zarzucić ręce wokół szyi Randa, przytulić się do jego szerokiej piersi...

Nie odpowiedziała na pytanie.

Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.

Lucy poczuła się jak przekłuty balon. Chociaż roz­mowa dotyczyła spraw prywatnych, najwyraźniej Rand cały czas pamiętał, że łączą ich jedynie relacje zawo­dowe.

Starała się niczego po sobie nie okazywać. Bądź co bądź, po to się przecież umówili: żeby pracować. A to, czy praca polega na rozwiązywaniu problemów rodzinnych Randa, czy na porządkowaniu jego papie­rów służbowych, niczego nie zmienia. Ona, Lucy Low-ry, jest tylko sekretarką.

Kiedy spojrzał jej głęboko w oczy, przeszył ją dreszcz. Czy tak powinien patrzeć szef na sekretarkę?

A może znów za bardzo puściła wodze wyobraźni?

Chyba tak. Bo gdy zaczęła się zastanawiać, co z te­go wyniknie i czego najbardziej by chciała, Rand od­stawił pusty talerzyk na stół i dźwignął się z kanapy.

Co miała powiedzieć? Nie, nie odchodź. Zostań. Oczywiście, że nie.

Więc również wstała, tłumacząc sobie, że lepiej, aby poszedł, zanim ona całkiem straci nad sobą kontrolę.

Wyjmując z szafy płaszcz, wciągnęła w nozdrza za-.pach wody kolońskiej.

Patrzyła, jak się ubiera. Z trudem powstrzymywała się, aby nie wygładzić materiału na jego ramionach.

Rand ruszył do drzwi. Doszedłszy do nich, nie na­cisnął klamki. Zamiast tego odwrócił się i ponownie wbił w nią swe niebieskie oczy. Zrobiło się jej gorąco, jakby leżała pod elektrycznym kocem.

Przez moment przyglądał się jej w milczeniu. Po­dziwiała jego męską urodę: wystające kości policzko­we, prosty nos, wysokie czoło, zmysłowe usta...

Nagle ją pocałował. Ni stąd, ni zowąd pochylił się i przytknął wargi do jej ust.

Był to niewinny, lekki pocałunek. Jak między przy­jaciółmi. Skromny, cnotliwy. Ot, muśnięcie. Skończył się, zanim mogła go odwzajemnić.

Jeszcze raz! Zbliż usta jeszcze raz! Ale tym razem na dłużej, błagała w myślach Lucy.

Ale tylko w myślach. Na głos nie powiedziała nic.

- Dziękuję - szepnął Rand takim głosem, jakby przed chwilą się zbudził.

Skinęła głową. Tak intensywnie myślała o pocałun­ku, że nie była w stanie wydobyć z siebie słowa.

Odprowadziła go wzrokiem do srebrnego dwu-drzwiowego jaguara zaparkowanego przed domem.

Po chwili wsiadł do samochodu i odjechał, a ona wciąż stała w otwartych drzwiach, spoglądając tęsknie tam, gdzie zniknął.

Zastanawiała się, co się kryło za pocałunkiem. Czy tylko wdzięczność?

Oby tak, mówił jej rozum.

Oby nie, pragnęło jej serce.

Chodnikiem szedł jakiś człowiek z psem na smyczy.


Mijając dom Lucy, popatrzył na nią z zaciekawieniem. Zrozumiała, że staniem w progu niczego nie osiągnie; nie sprawi, aby Rand wrócił.

Gdyby wierzyła, że to cokolwiek da, stałaby tak do rana. Bo pragnęła, aby wrócił. Pragnęła, aby ją znów pocałował. Nic dziwnego.

Ten pierwszy niewinny pocałunek rozpalił w niej płomień żądzy.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Kiedy nazajutrz rano wysiadła z windy i zbliżyła się do solidnych dębowych drzwi, usłyszała dzwoniący w recepcji telefon.

Nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Czym prędzej wyciągnęła z torebki klucz. Mniej więcej trzy dzwonki później wbiegła do środka. Była zdziwiona, że Rand nie podniósł słuchawki. Nie należał do szefów, którzy uważają, że odebranie telefonu jest poniżej ich godności.

Wiedziała, że jest u siebie w gabinecie. Po pierw­sze, sam jej wczoraj powiedział, że dziś o świcie od­bywa ważną telekonferencję, po drugie, w drodze do pracy Frank wspomniał, że właśnie podrzucił szefa do biura, a po trzecie, w gabinecie włączony był telewizor - głos spikera podawał najnowsze informacje gieł­dowe.

- Kancelaria Randa Coltona - powiedziała do słu­chawki.

Dzwonił klient, który chciał się urriówić na spotka­nie z panem mecenasem. Lucy podała mu najbliższy wolny termin. Kiedy rozłączyła się, usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Głos, podobny do głosu Randa, choć bardziej napięty, docierał gdzieś z daleka.


Zdjęła płaszcz, powiesiła go na oparciu krzesła i ru­szyła na poszukiwanie swojego szefa.

Nie było go w gabinecie, nie było w sali konfe­rencyjnej ani w pomieszczeniu, w którym znajdowała się kopiarka i ekspres do kawy.

Odpowiedział jej dziwny pomruk, ni to jęk, ni to rzężenie.

Uchyliła drzwi biblioteki i wsunęła głowę, ale ni­kogo nie dojrzała.

Obeszła owalny stół. Faktycznie, Rand leżał na wznak, całkiem bez ruchu, zupełnie jakby był sparali­żowany.

Zobaczyła, że naprawdę mówi przez zaciśnięte zęby.

Powiedz, że mają mnie zawieźć do szpitala. W kom­puterze znajdziesz numer mojego ortopedy. Zadzwoń do niego i poproś, żeby przyjechał do szpitala D.C. General.

Nie tracąc czasu, wybiegła z biblioteki i pognała z powrotem do recepcji. Zadzwoniła po pogotowie, potem do ortopedy Randa.

Lucy odnalazła numer Spencera. Dziesięć minut później, kiedy odłożyła słuchawkę, z windy wyłonili się pracownicy pogotowia. Zbadawszy Randa, przenie­śli go ostrożnie na nosze. Randowi usta się nie zamy­kały. Wydawał Lucy jedno polecenie za drugim. Kon­tynuował w karetce, kiedy pędzili na sygnale do szpi­tala.

Ortopeda czekał na nich w izbie przyjęć. Natych­miast zawiózł Randa na prześwietlenie. Lucy, która zo­stała w poczekalni, przystąpiła do pracy.

Mniej więcej w ten sam sposób spędzili resztę dnia. Praca; rentgen; praca; konsultacje medyczne; praca;

wizyta fizykoterapeuty; i znów praca. Na szczęście okazało się, że dysk jedynie się lekko wysunął.

Lucy siedziała przy łóżku, wypełniając polecenia Randa. Dzwoniła do różnych ludzi, jedne spotkania od­woływała, terminy innych przekładała na później, sło­wem zajmowała się wszystkimi najpilniejszymi spra­wami.

Po południu, kiedy podano Randowi kolejną porcję leków przeciwbólowych i zwiotczających mięśnie, zwolnili wreszcie tempo.

Rand wyglądał zabawnie, kiedy leżał na łóżku z błogim, zadowolonym wyrazem twarzy. Środki prze­ciwbólowe sprawiły, że był odprężony i lekko oszo­łomiony.

Mówiąc „tylko ciebie", patrzył na nią wyjątkowo czule, Lucy jednak przypisała jego romantyczny na­strój otępiającemu działaniu środków przeciwbólo­wych.

Też powinnam być ostrożna, pomyślała Lucy. Zwła­szcza że Rand, lekko otumaniony lekami, był taki śmie­szny, taki dziecięco bezradny, a zarazem ujmująco szczery. Czuła, że z coraz większym trudem opiera się jego wdziękowi.

Do pokoju zajrzał pielęgniarz z kartą wypisu. Lucy wyszła na korytarz, żeby Rand mógł się ubrać.

Zamknąwszy za sobą drzwi, od razu zadzwoniła po Franka, który obiecał natychmiast ruszać w drogę. Czekał przed szpitalem, kiedy wyłonili się ze środka - Rand na wózku pchanym przez pielęgniarza.

Frank z pielęgniarzem trochę się nagimnastykowali, ale po chwili udało im się przenieść Randa z wózka do samochodu. Ledwo Rand oparł głowę o siedzenie, zamknął oczy i zapadł w sen.

Lucy czuła się rozdarta. Zostało jeszcze sporo pracy, którą mogłaby dokończyć, ale nie bardzo jej się chcia­ło. Wolała patrzeć na śpiącego szefa.

Prawdę mówiąc, nie mogła oderwać od niego oczu.

Włosy miał potargane - pewnie tak wyglądał w dzieciństwie, pomyślała - rzęsy zaś tak gęste i dłu­gie, że pewnie niejedna kobieta mu ich zazdrościła. Aż dziw, że wcześniej nie zwróciła na nie uwagi.

Policzki i brodę ocieniał zarost, który nadawał jego twarzy nieco ostrzejsze rysy. Z zarostem Rand wyglą­dał jeszcze bardziej męsko niż zazwyczaj. Lucy wy­obraziła sobie, jak przysuwa się, wyciąga rękę, gładzi go delikatnie po szyi, leciutko zaciska wargi na jego uchu, potem...

Na ziemię sprowadził ją Frank.

- Dojechaliśmy - powiedział przez małe okienko w szybie oddzielającej przednie siedzenie od reszty sa­mochodu.

Lucy podskoczyła jak oparzona.

Rand otworzył jedno oko i wyszczerzył zęby w ło­buzerskim uśmiechu. Przestraszyła się. Może wcale nie spał? Może obserwował ją przez przymknięte powieki i wiedział, że mu się przygląda?

Wysiadła pośpiesznie i okrążyła samochód od tyłu. Frank obszedł wóz od przodu. Spotkali się przy tylnych drzwiach od strony krawężnika.

Kiedy Frank otworzył drzwi, Rand rzucił Lucy klu­czyki.

Lucy odwróciła się i popatrzyła na dom, przed któ­rym się zatrzymali.

Był to elegancki ośmiopiętrowy budynek z pia­skowca i granitu, przypuszczalnie zbudowany na prze­łomie wieku.

Ruszyła przed siebie. Nie pytając jej o tożsamość, mężczyzna w stroju portiera zerknął ponad jej ramie­niem na Randa, po czym otworzył szklane drzwi.

Parter, obity czereśniową boazerią, bardziej przy­pominał wnętrze elitarnego klubu dla mężczyzn niż hol budynku mieszkalnego.

Lucy skierowała się prosto do windy. Wcisnęła przycisk z numerem 8. Na ósmym piętrze ujrzała krót­ki korytarz z jedną parą dwuskrzydłowych drzwi.

Najwyraźniej nikt inny tu nie mieszkał; całe piętro na­leżało do Randa.

Przekręciwszy klucz w zamku, weszła do środka, zostawiając drzwi otwarte na oścież. Mieszkanie urzą­dzone było w stylu minimalistycznym: prosto, ele­gancko, oszczędnie. Albo Rand miał dobry gust, albo świetnym gustem odznaczał się wynajęty przez niego dekorator wnętrz.

W przedpokoju uwagę zwracała rzeźba, półtorame­trowej wysokości, szaro-czarna abstrakcja zawieszona między dwoma kawałkami czarnego marmuru, która przy najlżejszym dotyku kołysała się niczym wahadło.

Na lewo od wejścia znajdował się salon. Wsuwając głowę przez uchylone drzwi, Lucy ujrzała trzy kanapy z czarnej skóry oraz dwa stalowo-skórzane fotele sto­jące wokół stołu, na który składały się dwa kamienne sześciany przykryte wielkim szklanym blatem. Na ścia­nach wisiały obrazy i grafiki, gdzieniegdzie stały rzeźby, mniejsze od tej w przedpokoju. W rogu mieścił się doskonale zaopatrzony bar.

Przeszła dalej, do jadalni. Tu z kolei dominowały spokojne kolory: brązy, kawa z mlekiem, złociste beże. Na środku stał ogromny owalny w kształcie stół oraz dwanaście krzeseł. Ściany zdobiły grafiki przedstawia­jące dzikie zwierzęta. Tak sobie Lucy wyobrażała miej­sce, w którym zbierają się na kolacje miłośnicy safari.

Jadalnia łączyła się z kuchnią, bogato wyposażoną we wszystkie najnowsze urządzenia potrzebne do wy­godnego życia. Blask kafelków na podłodze niemal ra­ził w oczy.

Lucy wróciła tą samą drogą, którą przyszła, i udała się na zwiedzanie części mieszkania znajdującej się na prawo od wejścia. Pierwszym pokojem był gabinet Randa, duże, przestronne pomieszczenie, w którym -jak wcześniej w salonie - biel współgrała z czernią, stal ze szkłem. Stały tu dwa komputery, drukarka, faks, niszczarka do dokumentów, kserokopiarka, wielofun­kcyjny telefon, segregatory.

Za gabinetem mieściła się sypialnia. Ponieważ Rand jeszcze nie wjechał na górę, pchnęła drzwi i weszła do środka bez pukania. Było tu znacznie przytulniej niż w pokojach, które zdążyła już zwiedzić. Podobało się jej wielkie szerokie łóżko oraz czarny perski dywan, podobały się dwie komody i zajmujące niemal całą ścianę akwarium z rybami tropikalnymi, a także dwa skórzane fotele oraz ogromny telewizor.

Rand wszedł do pokoju, akurat gdy ściągała kapę z łóżka.

Podróż ze szpitala do domu najwyraźniej go zmę­czyła. Ale dlaczego nie poprosił Franka, aby wszedł z nim na górę i pomógł mu się rozebrać? Lucy miała nadzieję, że nie oczekiwał od niej tak daleko idącej pomocy.

Lucy pokiwała głową.

Cieszyła się z możliwości udania się do łazienki, bo to, co wcześniej zobaczyła przez szparę w drzwiach, wywarło na niej duże wrażenie. I rzeczywiście, łazien­ka zapierała dech. Duża, z białego i szarego marmuru, z ogromnym prysznicem i wielką umywalką, ze świet­likiem w suficie i wpuszczaną w podłogę wanną, którą z dwóch stron otaczały przepiękne okna witrażowe.

Szafka na leki wisiała nad umywalką. Lucy bez tru­du odnalazła maszynkę do golenia. Z maszynką w dło­ni skierowała się z powrotem do sypialni. Rand, krzy­wiąc się z bólu, usiłował zdjąć koszulę. Ujrzawszy Lu­cy, natychmiast przybrał kamienny wyraz twarzy.

Nie zdążył. Widziała, jak bardzo cierpi i nie zamie­rzała udawać, że niczego nie zauważyła. Nie mogła też nie zaoferować pomocy.

No trudno, pomyślała; jak trzeba, to go rozbiorę.

Stanąwszy za nim, zsunęła mu z ramion koszulę; starała się nie wpatrywać lubieżnym wzrokiem w jego wspaniale umięśnione plecy, jedwabistą skórę. Ale nie było to łatwe.

Kusiło ją, by przytulić twarz do tych pleców, a przynajmniej przyłożyć do nich dłoń, sprawdzić, czy naprawdę są tak idealnie gładkie, tak atłasowe w do­tyku, jak jej się wydaje.

Nie mogła mu odmówić, lecz bała się własnej re­akcji. Miała nadzieję, że w ciągu kilku minut zdoła się na tyle wziąć w garść, aby spełnienie prośby Randa nie sprawiło jej najmniejszych trudności.

Wyszła pośpiesznie z sypialni. Wiedziała, że to, co czuje do swojego szefa, jest całkiem nie na miejscu.

Zamknąwszy za sobą drzwi, wzięła kilka głębokich oddechów, jakby chciała pozbyć się zdrożnych myśli. Przyjechałaś tu wyłącznie w jednym celu, powiedziała sama do siebie; żeby służyć Randowi pomocą. Lepiej o tym nie zapominaj. Lepiej o tym nie zapominaj.

Powtarzając to niczym litanię, zdecydowanym kro­kiem pomaszerowała do kuchni. Zajrzała do kilku sza­fek, dopóki nie znalazła tacy, dzbanka na wodę i szkla­nek.

Frank przybył z jedzeniem, akurat gdy zmierzała z powrotem do sypialni. Cofnęła się więc do kuchni, przesunęła szklanki i dzbanek na bok, obok postawiła pojemniki z chińszczyzną i ponownie ruszyła koryta­rzem do sypialni.

Zastukała do drzwi. Dopiero gdy usłyszała głośne „Proszę!", nacisnęła klamkę.

Podczas jej krótkiej nieobecności Rand zdążył się ogolić i przebrać w szare spodnie od dresu i jedwabny szlafrok, który niemal całkiem zasłaniał jego nagi tors. Siedział na łóżku, wsparty o lśniące czarne wezgłowie. Sprawiał wrażenie, jakby ponownie zapadł w sen, choć Lucy podejrzewała, że raczej zaciskał powieki z bólu.

Na odgłos jej kroków otworzył oczy i rozciągnął usta w ciepłym, przyjaznym uśmiechu.

Najwyraźniej nie chciał zostać sarn.


Przyciągnęła krzesło do łóżka i usiadła. Obejrza­wszy zawartość pojemników, zaczęli jeść.

- Chybabym zwariował, leżąc bezczynnie. Nie wątpiła w prawdziwość jego słów. Dla takiego

człowieka jak Rand, który z zapałem i energią pod-


chodził do pracy, bezczynność była najgorszą rzeczą, jaką można sobie wyobrazić.

Odstawiwszy pojemnik z wołowiną, spytał, czy zo­stało jeszcze trochę ryżu z warzywami. Lucy zajrzała do paru kartoników na tacy i po chwili wręczyła Ran­dowi właściwy.

Pokręcił z uśmiechem głową.

Tym razem uśmiech na twarzy Randa był smutny.

Nagle Lucy spostrzegła budzik stojący na szafce nocnej. Nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak późno.

Zebrała z łóżka puste pojemniki po jedzeniu i wy­szła do kuchni, żeby wyrzucić je do kosza na śmieci.

W kuchni zaś przypomniała sobie, że obiecała po­smarować Randowi plecy. Na samą tę myśl zaschło jej w gardle. Serce zaczęło walić jej młotem, a pot wy­stąpił na czoło.

Co ma zrobić? Modlić się w duchu, aby zapomniał o maści? Wymknąć się, udając, że jej również wyle­ciało to z głowy? Zachować się nieodpowiedzialnie, tchórzliwie?

Nie, gryzłyby ją straszliwe wyrzuty sumienia.

A zatem musi stawić czoło wyzwaniu: dotknąć Ran­da i nie dać niczego po sobie poznać.

Zdobywszy się odwagę, wróciła do sypialni.

Rand siedział na brzegu łóżka, ze stopami wspar­tymi o podłogę. Patrząc na niego, uzmysłowiła sobie, że specjalnie zmienił pozycję wtedy, gdy nie było jej w pobliżu; nie chciał, aby widziała, jak niezdarnie się rusza, jak bardzo się męczy i krzywi z bólu.

Doceniała to, że nie rozczulał się nad sobą i nie próbował wzbudzić w niej litości.

Czyli jednak nie zapomniał. Lucy wzięła tubkę.

- W porządku. Ty tu rządzisz.

Weszła na łóżko, ostrożnie zajmując pozycję. Sta­rała się nie wykonywać żadnych gwałtowniejszych ru­chów, żeby nie sprawić Randowi jeszcze większego bólu.

Musiało to zabrzmieć dość sugestywnie i dwuzna­cznie, bo usłyszała niski, gardłowy śmiech. Dopiero po chwili Rand wykonał polecenie. Zsunęła mu z ra­mion szlafrok, tak jak wcześniej koszulę.

Smaruj i nie podniecaj się, nakazała sobie w my­ślach. Otworzywszy tubkę, wycisnęła na dłoń odrobinę maści.

Potarła dłonie, żeby rozprowadzić maść, po czym przytknęła je do pleców. Nie myliła się. Miał twarde umięśnione ciało pokryte gładką jak aksamit skórą.

Nie było po nim widać najmniejszych oznak bólu. Siedział prosto, cierpliwie poddając się kolistym ru­chom jej dłoni. Jeśli ktokolwiek cierpiał, to raczej Lu­cy. Podziwiała ż bliska każdy centymetr jegjo pleców, dotykałaje, masowała, a jednocześnie musiała udawać, że nic się nie dzieje. Z trudem wciągała powietrze, ser­ce waliło jej mocno, jakby głośnym biciem chciało przekazać światu jakąś wiadomość, krew pulsowała jej w skroniach.

Choć rozprowadziła już całą maść, gładziła dalej plecy Randa, podziwiając ich piękny kształt! W końcu uświadomiła sobie, że to, co robi, nie ma nic wspólnego z udzielaniem pomocy choremu, natomiast ma wiele wspólnego z własną przyjemnością.

Zmusiła się, aby otrząsnąć się z marzeń i wrócić do rzeczywistości.

Czy jej się wydawało, czy głos Randa naprawdę brzmiał inaczej, bardziej ochryple? Ale może to kwe­stia pozycji siedzącej? Może sprawiała Randowi do­datkowy ból?

Lucy zsunęła się z łóżka i podeszła do szafki noc­nej, udając, że chce zobaczyć, czy Rand ma wszystko, czego może potrzebować, a w rzeczywistości usiłując zapanować nad własnymi emocjami.

Przez chwilę milczał. Czuła jednak, jak świdruje ją wzrokiem.

Tak, jego głos zdecydowanie brzmiał inaczej. Nagle Rand zacisnął ręce na jej ramieniu, jakby chciał ją powstrzymać przed wyjściem.

Oczy Randa odzwierciedlały jego inteligencję i siłę. Ale było w nich coś jeszcze. Coś, do czego ona przy­czyniła się swoim masażem.

Wtem przesunął rękę wyżej, objął Lucy za szyję, po czym delikatnym, lecz stanowczym ruchem przy­ciągnął ją do siebie i przywarł ustami do jej ust.

Dzisiejszy pocałunek nie był lekkim muśnięciem, z całą pewnością nie był też wyrazem wdzięczności ani podziękowania. Był prawdziwym pocałunkiem. Gorącym, namiętnym, zmysłowym. Lucy zakręciło się w głowie, po krzyżu przebiegł ją dreszcz. Była gotowa zapomnieć o otaczającym świecie, pogrążyć się w roz­koszy.

Wreszcie Rand odsunął się i popatrzył jej głęboko w oczy.

Jak trudno było jej wypowiedzieć te słowa! Wal­czyła sama z sobą; rozum kazał jej natychmiast skie­rować się do drzwi, a serce domagało się więcej po­całunków. Więcej pieszczot. Więcej wszystkiego.

Rand skinął potakująco głową. Wciąż spoglądając Lucy w oczy, bawił się kosmykami włosów, które opa­dały jej na szyję. Dopiero po dłuższej chwili zabrał rękę, a raczej zaczął ją przesuwać, wolnym, leniwym ruchem, aż doszedł do nadgarstka.

- O której chcesz mnie jutro? Niezbyt fortunriy dobór słów. Lucy uświadomiła to sobie, kiedy zobaczyła ten sam co przedtem łobuzerski uśmiech na twarzy Randa.

Nie ruszyła się z miejsca. Nie potrafiła. Chociaż raz po raz powtarzała sobie w myślach, że powinna, zanim będzie za późno. Zanim straci resztki samokontroli i zrobi coś, czego będzie później żałować.

Sukces. Wreszcie udało jej się przerwać kontakt wzrokowy. Uśmiechnąwszy się na pożegnanie, wybieg­ła z sypialni.

Z salonu zabrała swój płaszcz, torebkę i klucze do mieszkania Randa. Jadąc na dół windą, znów wróciła myślami do sypialni i pocałunku, który rozbudził w niej tyle emocji i głęboko skrywanych pragnień.

Kiedy drzwi się rozsunęły, jedno wiedziała ponad


wszelką wątpliwość: gdyby nie wypadnięty dysk i ból, który dokuczał Randowi przy każdym ruchu, prawdo­podobnie doszłoby dziś do czegoś więccej.

Twierdziła, że nie chce się z nikim wiązać, że mężczyźni jej nie interesują. Ale sądząąc po tym, co dziś czuła, chyba nie miałaby siły upierać się przy swo­ich wcześniejszych przekonaniach.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Powiedziała Frankowi, żeby się rano po nią nie fa­tygował. Mieszkali z Randem w tej samej dzielnicy, ich domy dzieliła odległość trzech, najwyżej czterech kilometrów. W tej sytuacji pojedzie własnym samo­chodem. A przy okazji podrzuci Maksa do przedsz­kola.

Ucieszyła się, widząc, że to, co Sadie mówiła, jest prawdą - w ciągu zaledwie paru dni jej syn zaprzyjaźnił się z wieloma dziećmi. Ledwo dojechali na miejsce, dwóch chłopców podbiegło przywitać się z Maksem. W trójkę ruszyli raźno przed siebie, Lucy za nimi.

- Przyjadę po ciebie kilka minut po piątej! - za­wołała za synem.

Maks obejrzał się przez ramię i pomachawszy matce na pożegnanie, znikł w sali gimnastycznej, Lucy zaś weszła do biura, żeby wpisać syna do zeszytu, w któ­rym każdego dnia notowano obecność dzieci.

Kiedy parę minut przed dziewiąta Lucy zajechała przed budynek Randa, portier już na nią czekał. Otwo­rzył szeroko drzwi, zanim do nich doszła, i serdecznie ją powitał.

Wszystko było dobrze, dopóki nie wsiadła do win­


dy. Wówczas spokój, jaki od rana starała się zachować, prysł.

Odkąd opuściła mieszkanie Randa, bez przerwy du­mała nad ich wczorajszym pocałunkiem. Nie wiedziała, co go mogło sprowokować. Bo z poprzednim poca­łunkiem sprawa była stosunkowo prosta. W ten sposób Rand chciał wyrazić swoją wdzięczność za pomoc, jaką mu okazała. Ale wczoraj...

Wczorajszy pocałunek nie wyrażał wdzięczności. Wyrażał pożądanie. Dlatego Lucy nie była pewna, jak się dziś zachować. Wiedziała, że nie powinno było do niego dojść. Że ona, Lucy, nie powinna była do niego dopuścić. I co jak co, ale nie powinna go ciągle od­twarzać w pamięci, przeżywać na nowo niczym na­stolatka, której marzenie się spełniło.

Bo przecież nie marzyła o pocałunku. Nie marzyła

A miłość? Tak, miłość też była czymś, czego prag­nęła, ale nie teraz. Później. Kiedy Maks się usamo­dzielni i wyfrunie z domu. Wtedy, owszem, chciałaby poznać dojrzałego, inteligentnego mężczyznę, człowie­ka odpowiedzialnego, rozważnego, który w młodości się wyszumiał i teraz pragnął ustatkować. Nie marzyła o szalonej miłości pełnej wzlotów i upadków; raczej o ciepłym, spokojnym związku. Wolałaby, aby ją i jej partnera łączyły wspólne zainteresowania, podobne wartości i światopogląd; wolałaby, aby obojgu odpo­wiadał ten sam styl życia, aby cenili te same rzeczy - spokój, bezpieczeństwo, przyjaźń. Właśnie tak to so­bie wyobrażała.

Ani razu nie widziała siebie w roli zapracowanej samotnej matki, która bez zastanowienia, pod wpły­wem impulsu, rzuca się w ramiona takiego mężczyzny jak Rand Colton. Mężczyzny, który nigdy nie narzekał na brak damskiego towarzystwa i który wyraźnie dał jej do zrozumienia, że w jego życiu nie ma miejsca na kobietę z dzieckiem.

Mimo to wczoraj się z nim całowała.

A dziś nie ma pojęcia, jak się zachować.

Czy powiedzieć mu, że popełnili wczoraj błąd? Że nie chce, aby taka sytuacja kiedykolwiek się powtó­rzyła? Że jeżeli on jeszcze raz ją pocałuje, wówczas ona będzie zmuszona zrezygnować z prący w kance­larii? I już nigdy więcej się nie zobaczą?

Czy jednak nie byłoby to zbyt dramatyczne? Może Rand popatrzy na nią, jakby spadła z księżyca? Może zdziwi się, powie, że przecież nic się nie stało, najlepiej o wszystkim zapomnieć?

Zapomnieć? Nie umiałaby zapomnieć ani o tak na­miętnym pocałunku, ani o tak wspaniałym mężczyź­nie. Wystarczyło kilka sekund w jego ramionach, aby nogi miała jak z waty i płonęła żądzą.

Pragnęła go jak nikogo dotąd.

Najlepiej zapomnieć? Łatwo powiedzieć.

Z drugiej strony, przemknęło Lucy przez myśl, kie­dy winda zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand dostał wczoraj mnóstwo najprzeróżniejszych leków. Może dlatego ją pocałował? Może będąc pod wpływem pro­szków, nie bardzo kontrolował to, co robi? Może po­całunek absolutnie nic nie znaczył? Może Rand nawet o niczym nie będzie dziś pamiętał?

Ta wersja najbardziej przypadła jej do gustu. Jeśli nie pamiętał pocałunku, po co miała mu go przypo­minać? Rozsądniej będzie całą sprawę pominąć mil­czeniem.

Wiedziała, że wybiera najmniej bolesną opcję. Aby jakoś zrekompensować własne tchórzostwo, obiecała sobie, że nigdy więcej nie pocałuje Randa. Bez wzglę­du na to, jak strasznie by tego chciała.

W końcu wiele było takich rzeczy, których sobie odmawiała. Na śniadanie, na przykład, nie jadła lodów śmietankowych posypanych wiórkami czekoladowymi, choć często miała na nie ochotę, w środku nocy nie chrupała batonów orzechowych, a na urodziny nie ku­powała sobie butów za pięćset dolarów.

Unikała też mężczyzn, którzy chcieli zburzyć ład, jaki wreszcie zaprowadziła w swoim życiu, oraz od­sunąć ją od syna, a tym samym wyrządzić im obojgu krzywdę.

Postanowiła więc, że nie będzie żadnych więcej po­całunków z Randem Coltonem. Nie i już.

Wsuwając klucz do zamka, modliła się w duchu, aby wczorajszy wieczór okazał się dla Randa jedynie mglistym wspomnieniem.

Spodziewała się usłyszeć ciszę lub słabe „Dzień do­bry" z sypialni. Zamiast tego dobiegł ją normalny, rześki głos:

Zdjęła płaszcz i powiesiła go wraz z torebką na wy­konanym w stylu art deco wieszaku z kutego żelaza, który stał w holu. Następnie obciągnęła sweter.

Miała na sobie czarne spodnie i czerwony golf. Nie była pewna, jak się ubrać, ale doszła do wniosku, że może dziś zrezygnować z kostiumików, jakie normal­nie wkładała do pracy. Co innego praca w biurze, a co innego w domu. Zdecydowała się na strój sportowy.

Ale kiedy zajrzała do kuchni i zobaczyła Randa w spodniach od piżamy oraz rozpiętym szlafroku, po­czuła, że wciąż jest zbyt wystrojona.

Stał przy zlewie, napełniając wodą dzbanek od ka­wy. Potem wolno się obrócił. Lucy z wrażenia zaschło w gardle.

Wykonał bowiem obrót całym ciałem, wyraźnie uni­kając nawet najmniejszego skrętu tułowia. Jej oczom ukazał się płaski brzuch oraz szeroka, lekko owłosiona klatka piersiowa przechodząca w silne ramiona. Jakby tego było mało, twarz Randa ocieniał poranny zarost, a włosy miał rozczochrane, jakby przez całą noc upra­wiał seks.

Żaden szef, pomyślała Lucy, nie powinien narażać swojej sekretarki na takie widoki, a potem oczekiwać, że będzie zdolna skupić się na pracy. Praca bowiem była ostatnią rzeczą, jakiej chciała się teraz poświęcić.

Lucy instynktownie czuła, że najwięcej wysiłku bę­dzie ją dziś kosztowało dotrzymanie obietnicy, którą dała sama sobie. Bo najbardziej w świecie pragnęła po­dejść do Randa, zarzucić mu ręce na szyję i konty­nuować to, co wczoraj przerwali.

Z trudem się pohamowała.

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Miała wra­żenie, że w jego oczach widzi uznanie, może nawet pochwałę. Ale kiedy podniósł rękę do jej upiętych w kok włosów i błysnął zębami w uśmiechu, pomy­ślała sobie, że chyba nie podoba mu się jej fryzura.

Nie wiedziała dlaczego. Bądź co bądź, czesała się dokładnie tak samo od pierwszego dnia, kiedy go po­znała. Jednakże widząc oznakę niezadowolenia na twa­rzy Randa, miała ochotę wyciągnąć klamrę i potrząs­nąć głową, tak by włosy mogły swobodnie opaść jej na ramiona.

Powstrzymała ten odruch.

Nie chciał jednak dłużej rozmawiać o swoim sa­mopoczuciu, bo na moment zamilkł, po czym zmienił temat.

- Podyktowałem do magnetofonu kilka listów.

Trzeba je przepisać na komputerze, wydrukować i wy­słać. Ale najważniejszy jest ten anonimowy list do mo­jej rodziny w sprawie Emily. Boję się, że gdybym sam go napisał, nieopatrznie mógłbym się czymś zdradzić, więc lepiej będzie, jeśli ty to zrobisz. Czyli zacznij od tego, a ja w tym czasie wezmę prysznic, a potem przy­gotuję pozwy do sądu. Później poproszę cię, abyś je również przepisała i wydrukowała. Nie wiem, czy uda nam się skończyć do południa, ale popołudnie chciał­bym poświęcić na szukanie w Internecie informacji o przeszłości mojej matki. Kiedy Emily ponownie za­dzwoni, wolałbym móc jej coś powiedzieć. Oczywiście za tę dodatkową pracę dodatkowo cię wynagrodzę. A resztą dzisiejszych spraw zajmiemy się jutro.

- Dobrze - zgodziła się Lucy.

Miała nadzieję, że dzięki pracy uda jej się skierować myśli na inne tory.

Po tych słowach znikł w łazience.

Lucy przeszła do gabinetu, próbując pohamować wyobraźnię. Starała się nie myśleć o tym, jak Rand zrzuca szlafrok, zdejmuje spodnie od piżamy, staje nagi pod strumieniem wody, a dzieli ich zaledwie ściana.

Starała się, ale... Ale widziała przed oczami jego po­stać...

O rany, westchnęła; czekał ją bardzo ciężki dzień.

Wykazując maksimum silnej woli, skupiła się na czymś innym. Włączyła jeden z dwóch komputerów, zaczęła planować zajęcia na najbliższe godziny i roz­myślać o tym, co naprawdę jest dla niej ważne - na przykład Maks.

Pomogło. Kiedy Rand wrócił do gabinetu, ogolony, uczesany, ubrany w spodnie od dresu i bawełnianą bluzę z napisem „Harvard", w której wyglądał równie znakomicie, jak w eleganckim garniturze, kubek z ka­wą stał na stoliku przed kanapą. Obok kubka leżał krót­ki list do Coltonów informujący ich o tym, że Emily nie została porwana; czuje się dobrze, nie grozi jej żad­ne niebezpieczeństwo i wróci do domu najszybciej, jak to będzie możliwe.

Ostrożnie wyciągnął się na kanapie, opierając głowę o niewielką podpórkę, tak by mógł popijać kawę i wi­dzieć, co zapisuje w notesie.

Zabrali się do pracy. W ciszy i skupieniu wykony­wali najpilniejsze obowiązki. Pisanie listów było nud­nym zajęciem, o wiele ciekawszym okazało się to, do czego przystąpili po południu: zbieranie informacji o przeszłości Meredith Colton, z domu Portman.

Lucy wydrukowała odpowiedź, którą otrzymała z urzędu stanu cywilnego, i podała ją Randowi. Oprócz daty urodzin Meredith Portman figurowała tam informacja o Patsy Portman, która urodziła się tym sa­myrn rodzicom co Meredith, tego samego dnia i w tym samym szpitalu. Meredith była starsza od siostry o pięć minut.

Nie spodziewała się, że to ona będzie musiała udzie­lić mu tej odpowiedzi. Sądziła, że Rand dokładnie zna historię Patsy i po prostu woli o niej nie mówić.

Lucy czuła się jak posłaniec, który przynosi niedo­bre wieści.

Następną godzinę Lucy poświęciła na rozmowę z bibliotekarką z Kalifornii. Na szczęście trafiła na osobę niezwykle uczynną, która obiecała wyszukać wszystkie artykuły na temat zabójstwa sprzed ponad trzydziestu lat.

Rand zasnął. Kiedy faksy zaczęły nadchodzić, wciąż spał. Ponieważ szum maszyny go nie obudził, Lucy pierwsza przeczytała materiały dotyczące siostry bliźniaczki Meredith Colton.

Z otrzymanych informacji wynikało, że jako młoda dziewczyna Patsy Portman była niezrównoważona psy­chicznie, cierpiała na depresje, miewała huśtawki na­stroju. Jej matka., zaniepokojona zachowaniem córki, usiłowała jej pomóc. Bezskutecznie. Patsy rzuciła szkołę - nauka zupełnie jej nie interesowała; kilka też razy uciekała z domu.

Podobno w 1967 roku zaszła w ciążę z Ellisem Mayfairem, mężczyzną żonatym i sporo od niej star­szym.

Mayfair nalegał na aborcję. Patsy odmówiła; ukry­wała ciążę przed wszystkimi, nawet własną rodziną. Kiedy nadszedł czas rozwiązania, wynajęła pokój w motelu. Tam urodziła córkę, której dała na imię Je-well. Mayfair pomagał jej przy porodzie. Kiedy Patsy zasnęła, zmęczona wysiłkiem, Mayfair zabrał gdzieś dziecko i je ukrył.

Po przebudzeniu młoda matka poprosiła kochanka, by podał jej córkę. Wtedy Mayfair oznajmił, że nie­mowlę zmarło. Patsy nie uwierzyła. Wierciła mu dziurę w brzuchu tak długo, aż w końcu przyznał, że sprzedał dziecko jakiemuś lekarzowi, który pośredniczył w taj­nych adopcjach.

Patsy wpadła w furię i zaatakowała go. Najpierw roztrzaskała mu na głowie lampę, potem raz po raz wbijała mu w pierś nożyczki, którymi wcześniej prze­cięła pępowinę. Zadźgała go na śmierć.

Niedługo później na miejsce zbrodni przybyła Me-redith. Ale ponieważ zjawiła się w motelu kilka minut przed policją, Patsy postanowiła to wykorzystać. Ze­znała w sądzie, że Meredith wpadła do pokoju w trak­cie jej awantury z Mayfairem, i że to ona go zabiła. Zabiła, zanim Mayfair zdołał zabić ją, Patsy.

Meredith wszystkiemu zaprzeczyła. Żadne też ślady czy dowody nie wskazywały na jej winę. W tej sytuacji sąd uznał, że winną spowodowania śmierci Mayfaira jest Patsy Portman i skazał ją na karę dwudziestu pię­ciu lat w więzieniu stanowym w Kalifornii.

Lucy podniosła wzrok znad kartek, sprawdzając, czy Rand się nie obudził. Ponieważ wciąż drzemał, zaczęła czytać artykuł napisany w rocznicę śmierci Mayfaira.

Artykuł zaczynał się od krótkiego wywiadu z od­siadującą wyrok Patsy, która nie mogła przeboleć utra­ty dziecka. Dziennikarz przeprowadzający wywiad uważał, że miała wręcz obsesję na tym punkcie i że ta obsesja doprowadziła ją na skraj szaleństwa. Patsy nie posiadała się z wściekłości, że siostra nie wzięła winy na siebie. Gdyby Meredith - dobra studentka i wzorowy obywatel - powiedziała w sądzie, że zabiła Ellisa Mayfaira nieumyślnie, próbując ratować swoją siostrę bliźniaczkę, wówczas żadna z nich nie trafiłaby za kratki. Ale nie! Porządna, prawdomówna Meredith odmówiła! Nie poszła siostrze na rękę.

Patsy była również zła na matkę, Ednę Portman, że nie wywarła presji na Meredith.

„Ale oczywiście ona by tego nigdy nie zrobiła. Moja kochana mamuśka nie chciała ryzykować; jeszcze by jakaś krzywda spotkała jej najpiękniejszą, najcudow­niejszą córunię. Mną się nie przejmowała; druga córka niech gnije w więzieniu".

Dziennikarz najwyraźniej nie bardzo wierzył w ucz­ciwość i prawdomówność Patsy, gdyż postanowił prze­prowadzić własne dochodzenie.

Ustalił, że Meredith przybyła na miejsce zbrodni, gdy było już po wszystkim. Przekonał się również, że pani Portman robiła absolutnie wszystko, by pomóc swojej córce. Niemal sama siebie doprowadziła do ban­kructwa.

Oprócz tego dowiedział się, że - na prośbę Patsy - Meredith z Edną, która została prawie całkiem bez pieniędzy, dosłownie stawały na głowie, by odnaleźć małą Jewell. Od strażników w więzieniu usłyszał, że kiedy siostra z matką poinformowały Patsy o swoim niepowodzeniu, Patsy znów wpadła w szał; obrzuciła je stekiem wyzwisk i oznajmiła, że nie chce ich więcej oglądać na oczy.

Od tego czasu konsekwentne odmawiała podejścia do telefonu, kiedy do niej dzwoniły, nie pojawiała się w sali widzeń, kiedy przyjeżdżały do więzienia, kazała odsyłać z powrotem ich listy; słowem, odcięła się od rodziny.

Kiedy dziennikarz spytał o to podczas kolejnego wywiadu, Patsy oznajmiła: „To prawda; wyrzekłam się matki i siostry. Myślę wyłącznie o mojej kochanej Je-well; na niczym innym nie potrafię się skupić. Wierzę, że moja mała kruszynka żyje. Mam jedynie nadzieję, że trafiła do dobrych ludzi. W głębi serca ona na pew­no wie, że ją kocham i czekam niecierpliwie na dzień, kiedy mnie stąd wypuszczą, abym mogła ją odnaleźć".

Na zakończenie artykułu dziennikarz zacytował swoją rozmowę z Edną Portman.

Matka osadzonej stwierdziła, że jest zrozpaczona z powodu tego, co się wydarzyło i bardzo martwi się o Patsy, ale martwi się również o to, w jaki sppsób ten skandal wpłynie na życie Meredith. Dała dzienni­karzowi do zrozumienia, że właśnie z powodu troski o Meredith nie będzie udzielać więcej wywiadów na temat morderstwa.

Zanim jeszcze artykuł ukazał się w druku, pani Po-rtman i Meredith wyjechały z miasta; przypuszczalnie przeprowadziły się gdzieś, gdzie nikt ich nie znał, aby tam rozpocząć nowe życie. Bez Patsy.

- Założę się, że dlatego babka z mamą zamieszkały w Sacramento - powiedział Rand, kiedy obudził się i przeczytał nadesłane faksem materiały. - Nie chodzi­ło wyłącznie o studia mamy. I założę się, że babka przekonała mamę, aby nikomu nie mówiła o Mayfai-rze. Bo ściągną na siebie odium, którego nigdy się później nie pozbędą. Dlatego nikt z nas nawet nie sły­szał o ciotce Patsy.

Lucy wolała nie udzielać odpowiedzi, bała się bo­wiem, że matkę Randa spotkało to najgorsze.

Jeśli Patsy Portman nie zawahała się przed spowo­dowaniem wypadku, jeśli posunęła się tak daleko, aby zamienić się z siostrą na życie, jeśli wcześniej popeł­niła już jedno morderstwo... co by ją powstrzymało przed popełnieniem kolejnego? Meredith Portman Col-ton powinna była zginąć razem z Emily w wypadku; skoro jednak nie zginęła, czy nie należało jej uśmiercić zaraz po nim?

To było jedyne sensowne wytłumaczenie, ale Lucy nie chciała tego mówić Randowi. Ile razy można być posłańcem przynoszącym złe wieści?

Rand, dumając nad artykułem, nawet nie zwrócił uwagi na to, że Lucy milczy.

To właśnie najbardziej Randa niepokoiło. Chmurząc czoło, ostrożnie wstał z kanapy i zaczął przemierzać salon.

Lucy widziała, z jak wielkim trudem Rand usiłuje zachować spokój. Cała ta historia mocno nim wstrząs­nęła.

Znów zaczął krążyć po pokoju, od okna do drzwi i z powrotem do okna, jakby chciał wydeptać w pod­łodze ścieżkę.

Ku jej radości, Umysł Randa znów funkcjonował sprawnie.

odszedł z policji, żeby założyć własną agencję dete­ktywistyczną. Myślę, że warto się z nim skontaktować. Niech postara się dowiedzieć, gdzie obecnie przebywa Patsy Portman. Może wcale nie mieszka w domu mo­jego ojca, udając jego żonę, a moją matkę. Może wy­szła za mąż i wiedzie szczęśliwe życie, na przykład gdzieś w Cleveland.

Wyrażał na głos swoje pragnienia, ale to byłoby za piękne, pomyślała posępnie Lucy.

Odwróciwszy się od okna, Rand spojrzał na zegar ścienny. Było parę minut po czwartej.

Skoro nie ma dla niej żadnych więcej zleceń, ani natury zawodowej, ani prywatnej, to pewnie zaraz po­wie, że jest wolna i może wracać do domu. Ale nie.

- Na pewno czujesz się na siłach?

Podejrzewała, że jeszcze bardziej od siedzenia mę­czy go odkrycie, jakiego dziś dokonali. Jednakże nie powiedziała tego na głos.

Wciągnęła płaszcz. Rand wyjął swój z szafy.

- Ubrać się? Dzięki, ale chyba sobie poradzę. Kosztowało go to wiele wysiłku, ale nie poddawał

się; znany był z uporu i determinacji, która pozwalała mu wygrywać w sądzie.

Lucy starała się nie łypać na niego pożądliwym wzrokiem. Bo cóż może być seksownego w tym, że mężczyzna w dresach wkłada ciepłą kurtkę?

Nic. I przypuszczalnie żaden inny mężczyzna w dresach wkładający kurtkę nie wzbudziłby zaintere­sowania Lucy. Ale Rand... otaczała go jakaś aura zmy­słowości.

Kiedy w końcu się ubrał, Lucy musiała wyjść nie tylko po to, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ale również po to, by ochłonąć.

Naprzeciwko budynku znajdował się park i właśnie tam się skierowali. Gdzieniegdzie pojedyncze liście wi­siały na gałęziach starych wiązów, dębów i klonów, reszta liści leżała na ziemi, tworząc gruby, złocisto-czerwony dywan.

Powietrze było chłodne, rześkie. Słońce już zaszło. Zmierzch, jak to w listopadzie, zapadał wcześnie. O tej porze latem krążyłoby po parku mnóstwo ludzi, teraz alejki były puste, jeśli nie liczyć pojedynczych osób, które wyszły z psem na spacer.

Rozgarniając opadłe z drzew liście, Lucy pomyślała sobie, że miło by było codziennie po pracy wybrać się na przechadzkę po parku; człowiek odpocząłby, po­zbył się stresu...

Żałowała, że zaczęła tę rozmowę. Temat rodziny wyraźnie go przygnębiał. Czym prędzej zaczęła mówić o czymś innym.

Przez chwilę milczał, jakby zastanawiał się nad od­powiedzią.

Powiedział to takim tonem, jakby codziennie robili wieczorami różne fascynujące rzeczy, a przecież jeden wieczór spędzili na kolacji u Sadie, a reszta minęła im na pracy.

u Randkę z ukochanym - potwierdziła.

- Do kanapek z masłem orzechowym i dżemem? Zastanawiała się, czy Rand przekomarza się z nią

bez powodu, czy jednak coś więcej się za tym kryje. Czy ot, tak wypytuje ją o plany na wieczór, czy na­prawdę go ciekawi, jak spędza czas po pracy. Kusiło ją, by skłamać, powiedzieć mu, że spieszy się nie do syna, lecz do przystojnego bruneta, i zobaczyć, jak za­reaguje na taką wiadomość. Ale powstrzymała się.

Rand skrzywił się.

- Dlaczego to ci się wydaje takie dziwne? Może dlatego, że widziała jego gęsto zapisany ka­lendarzyk z numerami telefonów.

Wzruszyła ramionami.

Czyżby to była jakaś aluzja? Czy w ten sposób usi­łował dać jej coś do zrozumienia?

Powiedział to lekkim tonem, jakby sobie z niej żar­tował. Ponieważ nie umiała odgadnąć, czy mówi pra­wdę, czy faktycznie żartuje, postanowiła potraktować to jak zabawę.

- Co? Tobie się czasem coś nie udaje? Nie wierzę.

Doszli do granic parku i zawrócili. Wkrótce stanęli z powrotem przed budynkiem Randa. Samochód Lucy stał zaparkowany nieopodal klatki schodowej.

Roześmiała się dobrodusznie, ale nagle przypomnia­ło się jej ich wczorajsze rozstanie, a właściwie chwila przed rozstaniem. Smarowała mu plecy, a potem on ją pocałował...

Otrząsnęła się. To była pomyłka, nieporozumienie.

Rozejrzała się w prawo i lewo, sprawdzając, czy nic nie jedzie. Rand zaś nie odrywał oczu od jej twarzy.

Przeszli przez jezdnię.

Wsunęła kluczyk do zamka i po chwili otworzyła drzwi. Oparła nogę o próg, ale nie wsiadła do samo­chodu.

Rand stał po drugiej stronie drzwi.

W jego niebieskich oczach dojrzała figlarny błysk, ale była zbyt zaintrygowana - i chyba miała nadzieję, że chodzi mu o pocałunek - żeby odmówić.

Podniósł rękę do jej upiętych w kok włosów i wy­ciągnął podtrzymującą je klamrę. Reszty dopełnił po­ryw wiatru. Kaskada loków opadła jej w nieładzie na ramiona.

- Powinnam jechać do domu - szepnęła. Czuła, że znów przekroczyli tę niewidoczną granicę

oddzielającą świat pracy od życia osobistego. Rand zignorował jej słowa.

Wpatrywał się w oczy Lucy, długo, uważnie, po czym ponownie uniósł rękę. Tym razem niczego nie wyciągał z jej włosów, żadnych spinek czy klamerek. Tym razem przysunął Lucy do siebie i przywarł ustami do jej ust.

Całował ją, nie przejmując się, że stoją na widoku. Jeżeli nawet ktoś przeszedł obok, jeżeli się im przy­glądał, Lucy tego nie zauważyła. Rozkoszowała się bli­skością Randa, dotykiem jego warg, pocałunkiem,

0 którym podświadomie marzyła, odkąd rozstali się wczoraj wieczorem.

Ale pragnęła czegoś więcej. Chciała, by ręce Randa gładziły nie tylko jej włosy, ale również i ciało. By dotykały jej ramion, pleców, piersi, brzucha. Chciała pozbyć się płaszcza, ubrania, ściągnąć kurtkę i dres z Randa. Chciała pieścić i być pieszczona, dotykać

1 być dotykana, całować i być całowana.

Nagle usłyszała głos, który powtarzał raz po raz: Zadzwoń. Wystarczy jeden telefon. Dlaczego się wa­hasz? Sadie odbierze Maksa z przedszkola. Wróć na górę i zadzwoń. Co ci szkodzi? No idź. Idź. Telefon jest na górze. W jego mieszkaniu. W sypialni. Na szaf­ce koło łóżka. Idź, zadzwoń...

Przez chwilę sądziła, że to wciąż mówi ten sam głos, który namawiał ją do pozostania.

Ale głos podniósł się o ton i ponownie spytał:

I wtedy Lucy poczuła się tak, jakby ktoś wylał na nią wiadro lodowatej wody.

Oderwali od siebie usta i spojrzeli w stronę chod­nika. Kilka metro w dalej stała zachwycająco piękna kobieta o niebywale zgrabnej figurze.

Głos Randa był ochrypły, on sam zaś sprawiał wra­żenie lekko zdezorientowanego. Wyprostowawszy się, cofnął rękę, którą jeszcze przed chwilą obejmował Lucy za szyję.

Po chwili przedstawił ją wysokiej, szczupłej blon­dynce, której twarz często gościła na okładkach cza­sopism oraz w reklamach kosmetyków.

Upłynęło kilka sekund, zanim Lucy otrząsnęła się na tyle, by skinąć na powitanie głową.

Blondynka nawet tego nie zauważyła. Prawdę mó­wiąc, zdawała się w ogóle Lucy nie widzieć. Po prostu nie spuszczała oczu z Randa.

Lucy poczuła się obco. Jak piąte koło u wozu. Stała zarumieniona, speszona, jakby przyłapano ją na grze­sznym uczynku.

Wsiadła do samochodu, nie czekając na reakcję Randa, i zatrzasnęła drzwi.

Przekręciła kluczyk w stacyjce. Kątem oka widzia­ła, jak Rand - mimo bólu pleców - pochyla się i usi­łuje coś do niej powiedzieć. Udała jednak, że tego nie widzi. Nacisnęła nogą pedał gazu i odjechała, nawet nie machając na pożegnanie.

O czym myślałaś, kretynko? - skarciła się w my­ślach. Czy naprawdę chciała zadzwonić doSadie i pro­sić ją o opiekę nad Maksem? Gdyby nie pojawiła się długonoga blondynka, czy naprawdę poszłabyś z Ran­dem na górę?

Tak niewiele brakowało, aby uległa pokusie. Aby zapomniała o obietnicy, którą złożyła sama sobie za­ledwie dzisiejszego ranka. Dlaczego? Czy jest tak sła­ba? Czy Rand ma nad nią aż taką władzę?

A gdyby nie przeszkodziła im jego znajoma? Gdzie by teraz była? Wzdrygnęła się. Wolała o tym nie my­śleć.

Ale potoku myśli nie umiała zatrzymać. - Byłabyś tam, gdzie teraz jest ona - powiedziała na głos.

Zazdrość, dzika, paląca zazdrość ścisnęła Lucy za serce. Weź się w garść, nakazała sobie. Przecież wiesz, że świat Randa Coltona pełen jest takich blondynek i brunetek. Nie zapomnij o tym i przestań żyć marze­niami.

Może więc dobrze się stało, że piękna Shelley, której nazwiska nie dosłyszała, pojawiła się akurat w tym momencie. Może los ją zesłał i tylko należało się z te­go cieszyć.

Cieszyć? Tak, cieszyć. Bo dzięki niej Lucy oszczę­dziła sobie kłopotów i rozczarowań. I uzmysłowiła so­bie, że żyją z Randem w dwóch różnych, nieprzysta­jących do siebie światach. Podczas gdy ona jedzie do przedszkola po syna, czteroletniego chłopca, który ma­rzy o przyziemnych rzeczach, takich jak obejrzenie fil­mu o dinozaurach i zjedzenie na kolację makaronu z serem i plastrami kiełbasy, Rand przypuszczalnie je­dzie windą na górę, do swojego eleganckiego miesz­kania, trzymając pod rękę modelkę o zapierającej dech w piersiach urodzie.

Chociaż Lucy bolało, że jest jedną z wielu kobiet, które uległy czarowi Randa, chociaż bolało ją, że ona i Rand żyją w dwóch różnych światach, które nie mają szansy stać się jednym, to jednak wiedziała, że jej ból i cierpienie byłyby bez porównania większe, gdyby zrobiła to, co ją tak bardzo kusiło, kiedy całowali się na ulicy.

- Więc dzięki ci, piękna Shelley, że uratowałaś mnie przed samą sobą - powiedziała, skręcając na par­king przed przedszkolem.

Ale jakoś nie odczuwała wobec niej wdzięczności.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nazajutrz rano Rand wszedł do łazienki. Nie było mu łatwo spojrzeć sobie w oczy. Miał wrażenie, jakby symulował chorobę. Ogarnęły go wyrzuty sumienia.

Ból w plecach minął już bez śladu. Rand nie musiał spotykać się z Lucy w domu; śmiało mógł pofatygo­wać się do kancelarii. Ale czy zadzwonił do Lucy? Czy powiedział jej, że już nic mu nie dolega? Że przy­śle po nią kierowcę i o ósmej zobaczą się w pracy?

Nie.

Dlatego, że w domu panuje bardziej kameralny na­strój niż w biurze. Lubił pracować z Lucy w biurze, ale do biura w każdej chwili ktoś mógł przyjść, a w do­mu miał ją tylko dla siebie. Nikt im nie zakłócał spo­koju. Nie chciał z tego jeszcze rezygnować. Warto było spaść z drabiny i zaciskać zęby z bólu, żeby przez parę dni cieszyć się towarzystwem Lucy we własnych czte­rech ścianach.

Skrzywił usta w grymasie niechęci. Żałosny jesteś, pomyślał, rozprowadzając po twarzy krem do golenia. Po raz pierwszy zdarzyło mu się udawać chorego po to, aby ściągnąć do mieszkania kobietę.

Ale Lucy nie była zwyczajną kobietą. Zwyczajna kobieta chętnie sama przyszłaby na górę, nie czekając


na zaproszenie. Tak jak wczoraj Shelley. Nie chciała przyjąć „nie" do wiadomości. Musiał być wobec niej niegrzeczny, by zrozumiała, iż nie życzy sobie jej to­warzystwa.

Tak, zależało mu na Lucy. Wyłącznie na niej. Inne kobiety, choćby najpiękniejsze, w najmniejszym stop­niu go nie pociągały. Tak jak jej wczoraj powiedział: stracił zainteresowanie płcią piękną. Trochę go to prze­rażało. Bo, rany boskie, do czego to doszło, że udaje kalekę, aby tylko zwabić Lucy do siebie do domu?!

Dlaczego? Dlaczego to robi?

Owszem, jest atrakcyjną kobietą. Zwłaszcza z roz­puszczonymi włosami. Podobały mu się te ciemnorude loki opadające na ramiona. Ma też wspaniałą brzosk­winiową cerę, gładką skórę, wielkie niebieskie oczy, długie nogi, krągłe piersi. Ale znał dziesiątki równie pięknych kobiet i jakoś żadna z nich nie potrafiła roz­palić w nim ognia.

Lucy nie tylko odznaczała się wielką urodą, ale tak­że inteligencją. Oraz poczuciem humoru. I jeszcze ser­decznością, wielkim sercem, umiejętnością zrozumie­nia drugiego człowieka i wczucia się w jego sytuację.

Lecz kobiet obdarzonych tymi cechami znał co naj­mniej kilka.

One jednak... one po prostu nie były nią. Tylko Lucy sprawiała, że serce biło mu szybciej, że miał ochotę się śmiać z byle głupstwa, że czuł mrowie, kie­dy go dotykała, nawet gdy to był najbardziej niewinny dotyk pod słońcem. Tylko przy niej największe pro­blemy okazywały się mniej skomplikowane, powietrze wydawało się bardziej rześkie, jedzenie smaczniejsze, muzyka piękniejsza, życie bardziej kolorowe i intere­sujące.

- Zadurzyłeś się, kolego - mruknął pod nosem, po czym uniósł głowę, żeby móc ogolić podbródek.

Rzeczywiście się zadurzył. Ale w niewłaściwej ko­biecie. Musiał teraz wszystko przemyśleć, zastanowić się, co dalej robić z tym fantem.

Pracuje u niego tymczasowo, więc nawet nie chodzi mu o zasadę, której zawsze starał się przestrzegać, aby nigdy nie mieszać życia zawodowego z prywatnym. Chodzi mu raczej o coś innego: o to, że samotnie wy­chowuje syna.

I w tym tkwi szkopuł! To, że piękna, mądra, wspa­niałomyślna Lucy jest matką, stanowi wystarczający powód, dlaczego nie powinien dopuścić, aby powstała między nimi jakakolwiek bliższa zażyłość.

Uwielbiał jej syna. Absolutnie nie miał nic prze­ciwko niemu. Maks był świetnym dzieciakiem. Ser­decznym, zabawnym, bystrym. Ale... no właśnie, był dzieckiem. A dziecko potrzebuje matki. Dziecko po­winno zajmować najważniejsze miejsce nie tylko w jej życiu, ale również w życiu mężczyzny, którego ona pokocha. Dziecko nie może widywać ojca w przelocie, przez kilka minut dziennie, bo on pracuje czternaście godzin na dobę, wieczorami jada z klientami kolację, wyjeżdża w podróże służbowe, a czasem całą noc ślę­czy w biurze, przygotowując materiały procesowe. Dziecko nie może być traktowane jak przeszkoda, któ­rą się omija, jak piesek, który pałęta się pod nogami, jak coś, co jest na marginesie wypełnionego pracą oraz obowiązkami życia.

A dla Randa nie ulegało wątpliwości, że tak by się stało, gdyby związał się z Lucy.

Nie byłoby to fair wobec Maksa.

Ale kiedy opłukał twarz, nie poszedł do telefonu i nie zadzwonił do Franka. Nie potrafił się do tego zmusić. Tak jak wczoraj po skończonej pracy nie po­trafił puścić Lucy do domu. Żadnej innej sekretarki, która tyle czasu spędzałaby w biurze, nie zatrzymy­wałby dłużej, niż to by było konieczne.

A z Lucy... robił wszystko, żeby poświęciła mu je­szcze godzinę. Wymyślił spacer po parku, żeby chwilę dłużej cieszyć się jej obecnością. Żeby móc ją ponow­nie pocałować.

Żeby pocałować mamę Maksa...

Ale kiedy przywierał ustami do jej ust, nie pamiętał, że Lucy jest czyjąś mamą. Po prostu była kobietą. Cu­downą kobietą, która pachniała jak lekki wiosenny wie­trzyk, wyglądała jak anioł, a na wargach miała smak

raju.

Jej głos stanowił jakby przedłużenie jego myśli i marzeń. Chwilę trwało, zanim uświadomił sobie, że tó nie Lucy z jego rojeń woła, że już jest, tylko pra­wdziwa Lucy z krwi i kości, która otworzywszy klu­czem drzwi, weszła do mieszkania i zawiadamiała go

nosił na rodzinnej farmie w Kalifornii, oraz dżinsy, które też zazwyczaj trzymał na tę okazję.

To, że Lucy przyjechała do niego do domu, jeszcze niczego nie przesądza. Przecież mógł wyjść z łazienki

Ale czy przebrał się? Czy powiedział, że pojadą do biura? Nie. Pozostał w koszuli w kratkę i dżinsach. Tak ubrany ruszył na poszukiwanie Lucy.

Znalazł ją w kuchni. Przystanął w progu, ciesząc się jej widokiem. Też miała na sobie dżinsy, ale inne niż on, obcisłe, podkreślające kształt pośladków, oraz krótki sweterek. Włosy, przytrzymywane opaską, aby nie wpadały do oczu - zwisały jej swobodnie, okry­wając ramiona i plecy.

Miał ochotę odgarnąć je, przywrzeć ustami do jej szyi...

Nie, nie potrafi odmówić sobie jeszcze jednego dnia w zaciszu domowym.

- Lepiej. Znacznie lepiej. Już prawie nic mi nie dolega - przyznał, bo nie chciał jej okłamywać. - Ma­my dziś mnóstwo pracy. Bierzmy się do roboty - dodał bardziej opryskliwym tonem, niż zamierzał.

Podświadomie chciał w ten sposób zagłuszyć nie­przyzwoite myśli, jakie chodziły mu po głowie.

Wyprostowała ramiona, uniosła lekko brodę. Ob­serwując ją, zdał sobie sprawę, że poczuła się urażona jego obcesowością.

- Oczywiście - oznajmiła chłodno.

Po czym opuściła kuchnię i skierowała się prosto do gabinetu.

Ładny początek dnia, pomyślał Rand. Miał ochotę sam sobie rozkwasić nos.

Ale jakie miał wyjście? Nie mógł pozwolić, aby wytworzyła się bardziej serdeczna, przyjacielska atmo­sfera. Było to zbyt ryzykowne. Szef i sekretarka. Właś­nie takie łączyły ich relacje. Powinien o tym pamiętać.

A także o tym, że bez względu na to, gdzie pracują, w domu czy w biurze, Lucy Lowry jest matką Maksa, a on z matkami się nie zadaje.

Zdaniem Lucy, istniało tylko jedno wytłumaczenie, dlaczego Rand stał się tak zimny, aroganckimi nieprzy­jemny: cały wczorajszy wieczór, może nawet i noc, spędził ze zjawiskowo piękną Shelley, to zaś sprawiło, że postanowił trzymać się na odległość od swojej tym­czasowej sekretarki i puścić w niepamięć ich poca­łunki.

W porządku. Bardzo jej to odpowiada.

Wiedziała, że nie powinna się z nim wczoraj cało­wać, a jednak się całowała.

Wiedziała, że nie powinna rozmyślać o tym poca­łunku, odtwarzać go w wyobraźni, przeżywać na no­wo, bo im dłużej o nim myślała, tym większe ogarniało ją pożądanie. Nie powinna, a jednak rozmyślała.

Wiedziała, że nie powinna była spędzać dziś rano tyle czasu przed lustrem, wkładać najciaśniejszych dżinsów i krótkiego sweterka, który odsłaniał talię. Nie powinna była zostawiać włosów rozpuszczonych tylko po to, by przypodobać się Randowi, próbować odciąg­nąć go od Shelley i zwabić do siebie. Nie powinna, a jednak ubrała się ponętnie i uczesała tak, jak on lubi.

Wiedziała również, że nie powinna strzelać oczami do Randa czy jakiegokolwiek innego mężczyzny, do­póki nie odchowa syna, zwłaszcza że sama to sobie obiecała. Nie powinna, a jednak strzelała.

Ale dobrze. Skoro Rand postanowił odnosić się do niej w sposób chłodny i urzędowy, nie pozostanie mu dłużna. Będzie poważna, rzeczowa, skoncentrowana na pracy. Może dzięki temu przestanie robić rzeczy, któ­rych nie powinna, a które mimo to robiła.

Tak minął irn dzień. Atmosfera była zimna, oni zaś zachowywali się poprawnie, to znaczy Rand ani razu nie wyszedł z roli szefa, a Lucy ani na chwilę nie za­pomniała, że jest sekretarką. Ściśle trzymali się wy­znaczonych ról.

Za piętnaście piąta, kiedy Rand ogłosił, że skoń­czyli, Lucy wyłączyła komputer. Bez przerwy spoglą­dała na zegar. Zamierzała wyjść punktualnie o piątej;

żaden spacer po parku absolutnie nie wchodzi w grę. Cieszyła się na myśl o weekendzie, o dwóch pełnych dniach bez Randa. Miała nadzieję, że zdoła w tym cza­sie uporządkować myśli i emocje. Zresztą nie musi czekać do soboty; może zacząć terapię już dziś, z wy­biciem piątej.

Jej rozmyślania przerwał portier, który zadzwonił z dołu z informacją, że przybył jakiś posłaniec.

Lucy poprosiła, by wpuścił go na górę. Zważywszy na to, że było późne piątkowe popołudnie, sądziła, że cokolwiek ów człowiek dostarcza, nie może dotyczyć spraw służbowych.

Pomyliła się.

Rand pokwitował odbiór przesyłki. Po chwili, prze­czytawszy list, cisnął go z wściekłością na biurko.

Nie dziwiła się, po prostu wolała, żeby tego nie robił. To, iż czasem przyjmował sprawy, za które nie brał honorarium, czyniło go jeszcze bardziej atrakcyj­nym w jej oczach.

- skinął głową na przesyłkę, którą przed chwilą do­starczono - jest odpowiedź na moje ostatnie pismo. Oczywiście wolno im zmienić testament, tak by Liz z dziećmi niczego po nich nie odziedziczyła; temu aku­rat nie mogę przeszkodzić. Walczę jednak o to, aby sąd nie pozwolił im na unieważnienie funduszu po­wierniczego. Pieniądze z funduszu starczyłyby Liz na jedzenie, czynsz, a w przyszłości na edukację dzieci.

Rand uśmiechnął się - po raz pierwszy w ciągu dzi­siejszego dnia.

Rand podniósł rękę, jakby chciał powstrzymać jej sprzeciw, a przecież jeszcze nic nie powiedziała, nawet nie otworzyła ust.

Rand wzruszył ramionami.

To ostatecznie przekonało Lucy. Wiedziała, że ko­lejny wieczór spędzony w towarzystwie Randa byłby dla niej bardzo niewskazany, z drugiej strony wiedzia­ła, że mu nie odmówi.

- I co z tego? Dziecko to dziecko, ma swoje prawa. Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, jakby nie

dowierzała temu, co mówi, ale w końcu skinęła głową.

Miała nadzieję, że wieczorem i w nocy ich wza­jemne relacje pozostaną takie same jak za dnia: chłodne i oficjalne.

Zagoniła chłopca z powrotem do salonu, w którym Sadie z Randem siedzieli przy stole, pijąc kawę.

Nagle chłopiec wbił oczy w wiszący na ścianie ob­raz abstrakcyjny.

Rand z Sadie wybuchnęli śmiechem.

Maks przeszedł do następnego dzieła sztuki - do stojącej w rogu rzeźby, niby abstrakcyjnej, a jednak przywodzącej na myśl nagi kobiecy tors.

im się wydawało.

Nie trzeba było chłopca prosić dwa razy.

Wybiegł z salonu; po drodze lekko trącił zawieszo­ną w przedpokoju rzeźbę, żeby wprawić ją w ruch.

Sadie pokiwała głową.

Sadie posłała jej długie, sondujące spojrzenie, po czym bez słowa zebrała filiżanki i przeszła do ku­chni.

Lucy zajrzała do pudełka, które syn podtykał jej pod nos. Było w nim pełno plastikowych żołnierzyków i czołgów.

Lucy popatrzyła na Randa, który pojawił się w sa­lonie chwilę po chłopcu.

Po rozmowie z Sadie na temat stosunku Randa do Maksa, jego słowa nabrały dodatkowego znaczenia. Lucy miała niemal wrażenie, jakby Rand dawał jej do zrozumienia, że chociaż lubi Maksa, to jednak ojco­stwo nie stanowi dla niego pokusy. Pamiętaj o tym, przykazała sobie w myślach.

Do salonu wróciła Sadie, niosąc swój płaszcz i dzie­cięcą kurtkę.

Przeszli w czwórkę do przedpokoju. Lucy pocało­wała syna na dobranoc. Wkrótce znów zostali tylko we dwoje.

Lucy zrobiło się przykro. Ani słowa nie powiedział na temat kolacji; natychmiast po wyjściu gości prze­stawił się z powrotem na tryb służbowy. Ale może to i lepiej, pomyślała, niczego po sobie nie okazując.

I faktycznie, riie musieli jechać do biura, tyle że zebranie wszystkich potrzebnych materiałów zajęło Lucy czas niemal do północy. Potem chwilę trwało, zanim zdołała przekonać Randa, aby zaakceptował jej punkt widzenia.

Kiedy skończyła, Rand zerwał się z krzesła, na któ­rym siedział, i w dwóch susach znalazł się przy jej biurku. Na własne oczy chciał zobaczyć tekst, na który się powoływała.

Ale nie wyjaśnił, dlaczego nic wcześniej na ten te­mat nie powiedział. W milczeniu pochylił się nad ra­mieniem Lucy i zaczął czytać decyzję sądu.

W tym momencie jednak Lucy była bardziej sku­piona na zapachu jego wody kolonskiej niż na jakichś precedensach sądowych. Chcąc nie chcąc, wróciła my­ślami do rzeczywistości.

Była to nęcąca propozycja. Ale ich wczorajsze roz­stanie - kiedy odjechała do domu, zostawiając Randa z piękną Shelley - oraz jego dzisiejsze zachowanie -pełne chłodu i rezefwy - pozwoliły Lucy powstrzy­mać entuzjazm.

- No to otworzę butelkę soku grejpfrutowego. Za­służyliśmy na nagrodę. A raczej ty zasłużyłaś. -Wyraźnie nie chciał przyjąć odmowy do wiadomości.

Wyszedł do kuchni. W tym czasie Lucy wydruko­wała postanowienie sądu i po raz kolejny wyłączyła komputer.

Wróciwszy, zapraszającym gestem wskazał kanapę, na której spędził cały wczorajszy dzień. Kiedy Lucy zajęła miejsce, podał jej sok. Po chwili usiadł obok.

- Zdążę. Wszystko dzięki tobie. Wypili po łyku.

Wyraz jego twarzy jednoznacznie świadczył o tym, że nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

Przedtem, kiedy spytał o ojca Maksa, wykręciła się od odpowiedzi, tym razem postanowiła zdradzić Ran­dowi prawdę. Może dlatego, że było późno i była po­twornie zmęczona. A może dlatego, że przez ostatni tydzień poznała go lepiej.

Odstawiła na stół szklankę z niedopitym sokiem.

Rand postawił swoją szklankę koło jej szklanki, po czym usiadł wygodniej, kładąc rękę na oparciu kanapy.

Kanapa nie była duża. Lucy, która siedziała na jej drugim końcu, wiedziała, że dzieli ich niewielki dys­tans. Teraz jednak miała wrażenie, że ten dystans je­szcze bardziej się zmniejszył.

Usiłował ją rozweselić, wprowadzić lżejszy nastrój, widział bowiem, że opowieść o profesorze wyraźnie ją przygnębiła. Udało mu się.

Lucy uśmiechnęła się szeroko. Na myśl o tym, że widok Shelley nie ucieszył Randa, poczuła, jak prze­pełnia ją radość.

Pokiwała głową. Tał, to by tłumaczyło jego dzi­siejszy nastrój.

Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale kiedy ujął w pal­ce kosmyk jej włosów, przestała się nad tym zastana­wiać.

trzymać się od niego z daleka. Nie potrafiła. Miała mętlik w głowie.

Ona też walczyła i przegrywała.

Odwzajemniła jego uśmiech.

Parsknął śmiechem, po czym pochylił się i cmoknął ją lekko w policzek.

Ponownie ją pocałował, tym razem w usta.

to źle?

Siedzieli koło siebie na miękkiej, skórzanej kanapie. Jedną rękę Rand trzymał na ramieniu Lucy, drugą ręką bawił się jej włosami, od czasu do czasu pochylał gło­wę i przywierał ustami do jej ust. Czy to źle, powtó­rzyła w myślach jego pytanie. Nie, wprost przeciwnie.

Ale na głos powiedziała:

Ponownie zamknął jej usta pocałunkiem. Lecz tym razem nie był to niewinny całus - był to najprawdzi­wszy pocałunek.

Targały nią różne wątpliwości, wielu rzeczy nie była pewna, ale jedno wiedziała: że ten pocałunek się jej należy. Że go sobie wymodliła. Pragnęła czuć napór warg Randa, dotyk jego rąk, uścisk ramion.

Zapomniała o bożym świecie i zatraciła się w ma­rzeniach. Zamknąwszy oczy, odwzajemniała pocałunki i pieszczoty. O niczym nie myślała. O niczym prócz tego, co czuje. Rozbudził w niej pożądanie.

Chciała być naga, wolna i nieskrępowana, chciała móc przytulić się do Randa całym ciałem, ocierać się o jego ciało, całować je, smakować...

Musieli myśleć o tym samym, bo nie przerywając pocałunku, Rand przesunął rękę niżej i zacisnął na jej talii. Ciarki przebiegły Lucy po krzyżu. Odruchowo wygięła plecy w łuk i wciągnęła gwałtownie powie­trze.

Rand właściwie odczytywał wszystkie sygnały, ja­kie wysyłało jej ciało.

Jego ręka powoli wędrowała pod swetrem, wyżej, jeszcze wyżej, aż doszła do koronkowego stanika. Ale nawet cieniutka koronka wydawała się zbyt gruba. Po chwili ręka ominęła tę przeszkodę. Lucy nie zdołała powstrzymać jęku rozkoszy.

Zaczęła odpinać guziki koszuli Randa, wyciągać po­ły ze spodni. Miała wrażenie, że ubranie - zarówno jego, jak i jej - jest jak twarda żelazna zbroja, która okrywa ciało, broniąc do niego dostępu. Leżała na ka­napie, ze swetrem i stanikiem pod szyją, a Rand pa­trzył na to, co przed chwilą dotykał i co sobie jedynie wyobrażał.

- Jakie śliczne - powiedział.

I zrobił to, o czym marzyła: pochylił się i zacisnął usta na jej piersi. Przepełniona szczęściem, pomyślała sobie, jak dawno nie była z mężczyzną, a kiedy to po­myślała, nagle stanął jej przed oczami ojciec Maksa. Przypomniała jej się tamta szalona miłość. To, jak jedna krótka chwila zapomnienia może odmienić czyjeś ży­cie. To, że już raz kochała mężczyznę, który może nie zadawał się z pięknymi modelkami, ale zdecydowanie nie chciał wiązać się z kobietą ciężarną. Podobnie jak

Rand...

Opamiętaj się, zanim będzie za późno! - ostrzegł ją wewnętrzny głos. Ostrzegł raz, drugi i trzeci, aż wre­szcie przebił się przez warstwę emocji i pragnień. Wte­dy go usłyszała.

To jedno słowo wystarczyło. Rand podniósł głowę.

- Lucy...? - spytał, spoglądając jej w oczy.

Rand pocałował ją w czubek nosa i usiadł.

Ona również usiadła i poprawiła ubranie. Starała się nie patrzeć na nagi tors Randa.

Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Pomyślała so­bie, że pewnie też próbuje odzyskać samokontrolę. Wreszcie mu się udało.

Bała się, że jeśli Rand zjedzie z nią na dół, pocałuje ją na pożegnanie. A wystarczy jeden lekki pocałunek, jedno małe muśnięcie, aby na nowo rozpalić ogień, który z takim trudem zdołała ugasić.

Wybuchnął niskim, gardłowym śmiechem. Coraz bardziej podobał się jej ten dźwięk.

Tak, powinna czym prędzej wstać z kanapy, zwię­kszyć dystans między sobą a Randem, bo inaczej...

Wciąż stanowił zagrożenie.

Ruszyła pośpiesznie do przedpokoju. Wolała nie ry­zykować pożegnania ani na dole przy samochodzie, ani w mieszkaniu przy drzwiach.

Stał w przejściu między gabinetem a korytarzem, wciąż bez koszuli, oparty o framugę, z rękami skrzy­żowanymi na piersi.

Lucy chwyciła płaszcz.

słabnie.

Zsunąwszy z wieszaka torebkę, wymknęła się z mieszkania.

Dopiero w drodze do domu zaczęta się zastanawiać, za do Rand jej dziękował.

Za to, że została dłużej i pomogła mu znaleźć ma­teriały do poniedziałkowej rozprawy?

Za to, co robili na kanapie? Czy za to, że się opa­miętała, zanim posunęli się za daleko?

Była zbyt podniecona, zbyt przejęta, by zasnąć dzi­siejszej nocy. Wiedziała, że jeżeli Rand też nie zdoła zmrużyć oka, raczej nie będzie z tego powodu szczę­śliwy.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Joe Colton siedział przy stole, jedząc śniadanie, kie­dy doręczono mu list. Do Hacienda del Alegria prze­syłki często przychodziły o różnych porach dnia i no­cy, lecz ta wzbudziła jego niepokój. Nie znał nikogo w Kolorado; z nikim, kto tam mieszkał, nie prowadził żadnych interesów.

Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to: Emi-ly. List musi mieć coś wspólnego z Emily.

Nic dziwnego. Odkąd córka zniknęła, cały czas o niej myślał. I ciągle miał nadzieję, że wkrótce otrzy­ma od niej - lub o niej - jakąś wiadomość.

Rozrywał kopertę, kiedy do jadalni weszła Mere-dith.

Zanim żona odpowiedziała, wyciągnął ze środka zwykłą białą kartkę papieru, na której widniało kilka zdań napisanych na komputerze.

- Od kogo to? Od niej? - spytała Meredith.


W jej głosie nie było słychać ulgi, jaka brzmiała w głosie jej męża.

Meredith prychnęła pogardliwie.

Joe podniósł wzrok znad listu i popatrzył zdziwiony na żonę.

Ciekaw był, czy kiedykolwiek przywyknie do zmia­ny, jaka nastąpiła w charakterze Meredith na skutek wypadku, do którego doszło przed tyloma laty.

Poderwawszy się od stołu, energicznym krokiem opuściła jadalnię. Chciała pobyć sama, z dala od wścibskich oczu, aby swobodnie dać upust wściekłości. Na farmie nie było takiego miejsca; miała wrażenie, że wszyscy ją tu ciągle obserwują, uważnie śledzą każ­de jej posunięcie.

Wsiadła do samochodu. Gdy odjechała kilka kilo­metrów, zatrzymała się przy budce telefonicznej na przydrożnym parkingu i z pamięci wykręciła numer. Usłyszawszy: „Halo?", nie przedstawiła się.

Odpowiedziała jej cisza.

Kobieta znana powszechnie jako Meredith Colton nie raczyła potwierdzić.

W tym czasie, gdy w Kalifornii Joe Colton udał się do FBI, by pokazać komuś kompetentnemu anoni­mowy list z informacją na temat swojej córki, na dru­gim krańcu Stanów, w Missisipi, Louise Smith spot­kała się ze swoją przyjaciółką, a zarazem psychotera-peutką, doktor Marthą Wilkes.

Louise zawahała się.

Przez chwilę Louise zastanawiała się nad pytaniem przyjaciółki.

Żeby siostra była ze mnie dumna, kiedy wreszcie się odnajdziemy.

Maks spędzał noc u jednego z nowych kolegów z przedszkola, toteż była w domu zupełnie sama. Rzadko się jej to zdarzało. Mimo nuty frustracji, jaka pobrzmiewała w jej głosie, w sumie całkiem się z tego cieszyła. Kilka godzin słodkiego nieróbstwa, oglądanie filmów, które Maksa by potwornie nudziły, zajmowa­nie się sobą, a nie dzieckiem... hm, kusząca perspe­ktywa.

Gdyby tylko nie wracała myślami do Randa, nie zastanawiała się, co - i z kim - on porabia.

Wyjęła pojemnik z zamrażarki i zdecydowanym ru­chem pchnęła drzwi, jakby liczyła na to, że huk prze­płoszy jej natrętne myśli. A sio!

Zawahała się. W porządku. Wstawi kurczaka do piecyka; czekając, aż się rozmrozi, zrobi sobie pach­nącą kąpiel z pianą, wetrze we włosy odżywkę, nałoży na twarz maseczkę błotną. Następnie wyciągnie się wy­godnie przed telewizorem. Spałaszuje kurczaka, a po­tem poleci do kuchni po deser - specjalnie kupiła ka-wowo-karmelowe lody z kawałkami czekolady. Palce lizać. Tak, zabiegi kosmetyczne, pyszne jedzeniem, sta­re filmy, słodkie lenistwo. Po pracowitym tygodniu na­leży się jej odpoczynek.

Zdejmowała pokrywkę z pojemnika, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Nikogo się nie spodziewała. Nie zapowiedziani goście raczej nie wchodzili w rachubę; prawie nikogo nie znała w Waszyngtonie. Mała szansa, aby w sobotni wieczór chodzili po domach akwizyto­rzy. Nie mogła to być Sadie - mężczyzna, którego po­znała przed tygodniem na jakiejś imprezie charytatyw­nej, zaprosił ją dziś na kolację.

Zbliżywszy się do drzwi, Lucy przytknęła oko do judasza. Wystarczył ułamek sekundy - i serce zaczęło jej bić szybciej.

Na zewnątrz stał Rand. Był niezwykle elegancko ubrany. Za nim, przy krawężniku, czekała limuzyna.

Lucy popatrzyła na swoje powypychane spodnie od dresu, przygładziła uczesane w koński ogon włosy i po chwili uznała, że nie otworzy drzwi; nie chciała się pokazywać w takim stanie.

Ale dreszczyk emocji, jaki przebiegł jej po krzyżu, sprawił, że zmieniła decyzję. Zresztą ciekawość oka­zała się silniejsza od próżności.

Po drugim dzwonku odsunęła zasuwę.

- Wiedziałem, że cię zastanę - oznajmił Rand.

- Byłam właśnie w kuchni - rzekła, jakby chciała wyjaśnić, dlaczego otwiera drzwi dopiero po drugim dzwonku.

W rzeczywistości wyglądał znacznie lepiej, niż oglądany przez judasza. Miał na sobie doskonale skro­jony czarny garnitur, olśniewająco białą jedwabną ko­szulę oraz żółty krawat idealnie harmonizujący z chu­steczką, której rożek wystawał z kieszeni na piersi. Był ogolony, pachnący i bardzo przystojny.

Przyłapana na tym, jak się w niego wpatruje, Lucy zarumieniła się.

Lucy oparła się plecami o zamknięte drzwi. Starała się nie wybałuszać oczu, nie dyszeć z pożądania.

Lucy zbyt krótko mieszkała w Waszyngtonie, aby znać wiele tutejszych lokali, ale o wytwornej, cztero-gwiazdkowej restauracji mieszczącej się w hotelu Four Seasons oczywiście słyszała.

Było to bowiem miejsce, do którego mężczyzna za­praszał partnerkę, aby się jej oświadczyć lub uczcić jakąś wyjątkową okazję: awans, urodziny, rocznicę po­znania się albo ślubu.

Czy mogłaby odrzucić ofertę spędzenia sobotniego wieczoru w najlepszej restauracji w mieście, w dodat­ku w towarzystwie mężczyzny, który pobudzał jej wyobraźnię i zmysły jak żaden dotąd? Zanim jednak zdołała otworzyć usta i przyjąć zaproszenie, Rand pod­niósł rękę, nie dopuszczając jej do słowa.

Na kolacyjkę, która będzie kosztowała tyle, ile nor­malny człpwiek płaci miesięcznie za czynsz, pomyślała Lucy.

Ale czy mogła się nie zgodzić? Zwłaszcza że pro­ponował coś, o czym sama marzyła? Dlaczego miałaby nie zastosować się do jego rady i na ten jeden wieczór zapomnieć o łączących ich relacjach służbowych? Chyba jedna kolacja nie zburzy jej wewnętrznego ładu, nie sprowadzi jej na złą drogę, nie zniszczy jej zasad moralnych?

Chyba nie. Choć potencjalnie mogłaby.

Po prostu, uznała Lucy, muszę się mieć na baczno­ści, i to wszystko.

Może spodziewał się większego oporu, ale na po­rażkę się nie nastawiał.

Lucy wskazała Randowi duży, wygodny fotel, wrę­czyła mu pilota do telewizora, po czym udała-się po­śpiesznie do kuchni, żeby schować kurczaka z powro­tem do zamrażarki. Następnie wbiegła na górę do sy­pialni.

Zastanawiała się, czy mądrze postępuje. I doszła do wniosku, że nie. Ale zupełnie się tym nie przejmowała. Była podekscytowana, szczęśliwa, że Rand nie spędza wieczoru z jakąś długonogą pięknością. Że woli jej, Lucy, towarzystwo.

Po prostu bądź ostrożna, powiedziała sama do sie­bie. Miej się na baczności.

Pośpiesznie wydobyła z szafy swą najlepszą czarną suknię, ściągnęła osłaniającą ją przezroczystą folię i czym prędzej skierowała się do łazienki. Sukienka niedawno wróciła z pralni, ale w jednym miejscu ma­teriał był lekko pomięty. Lucy miała nadzieję, że pod wpływem pary fałda się rozprostuje i zniknie.

Z najwyższej półki, gdzie Maks nie mógł sięgnąć, zdjęła butelkę drogiego żelu i szamponu do włosów. Zazwyczaj brała kąpiel; dziś wskoczyła pod prysznic. Musi się spieszyć, jeśli chce zdążyć w godzinę.

Wytarłszy się do sucha, użyła dezodorantu, wyper-fumowała się, następnie wysuszyła włosy. Potem ma­kijaż: odrobina koloru na policzkach, trochę tuszu na rzęsach, lekko rdzawy cień na powiekach. Potem wło­żyła odziedziczone po niedawno zmarłej babce perłowe kolczyki. Chociaż nie było ich widać spod rozpusz­czonych włosów, to jednak lubiła je nosić. Z kolczy­kami w uszach czuła się bardziej wytwornie i eleganc­ko. I o to chodziło, nie może przecież odstawać od Randa.

Właśnie po to, żeby wyglądać równie atrakcyjnie jak on, wyciągnęła z szuflady koronkowy stanik, ma­leńkie figi i cieniutkie rajstopy, w których nogi pre­zentowały się jak po wakacjach w San Tropez. Na koń­cu włożyła sięgającą do kolan sukienkę bez rękawów, z dekoltem w serek. Uszyta z cienkiego czarnego dżerseju, opinała ją jak druga skóra, niewiele pozosta­wiając wyobraźni.

Jeszcze buty - czarne pantofelki na wysokim ob­casie.

I dopełnienie stroju - szminka w kolorze śliwki, zbyt ciemna na dzień, lecz idealna na eleganckie wie­czorne wyjście.

Minęło równo pięćdziesiąt pięć minut, odkąd Lucy udała się na górę.

Zgasiwszy telewizor, wstał z fotela i zmierzył ją uważnie wzrokiem. Od stóp do głów. I to dwukrot­nie.

że teraz Rand się cofnie, ale on wciąż stał tuż za nią. Nagle pochylił się; była pewna, że zamierza pocałować ją w ucho. Ale nie; jedynie wciągnął głęboko powie­trze.

Nad jej uchem rozległ się niski, zmysłowy śmiech Randa.

Randa, jego głos, dotyk, zapach i wdzięk sprawiły, że wolałaby zostać w domu. Tylko ona i on. We dwoje...

Uważaj, ostrzegł ją wewnętrzny głos.

Rand cofnął się. Nacisnąwszy klamkę, przepuścił Lucy przodem.

Frank czekał w samochodzie. Na widok wychodzą­cej z domu elegancko ubranej pary wysiadł pośpiesz­nie, żeby otworzyć tylne drzwi. Lucy zamieniła z nim kilka słów, po czym wsunęła się na siedzenie. Rand usiadł obok niej.

Nalał szampana do kieliszków, jeden podał Lucy, drugi zatrzymał dla siebie.

Lucy otworzyła szeroko oczy.

Rand otworzył schowek mieszczący się pod bar­kiem i wyciągnął bogato ilustrowaną książkę.

Jeżeli szukał drogi do jej serca, to ją znalazł; Lucy była wzruszona, że zadał sobie tyle trudu dla Maksa.

Nie odpowiedział. Odłożył książkę na miejsce i za­trzasnął schowek.

Chłopięcy uśmiech rozjaśnił mu twarz.

Dojechali na miejsce. Portier podszedł do samocho­du i otworzył im drzwi, zanim Frank zdążyi się ruszyć

Rand wysiadł pierwszy i podał Lucy rękę. Przyjęła ją, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.

Rand już nie puścił jej dłoni - ku radości Lucy.

Wiedziała, że nie powinna się tak cieszyć, ale nic na to nie mogła poradzić.

Jakie to przyjemne uczucie, pomyślała - móc wejść do eleganckiej restauracji z przystojnym mężczyzną, który swoją postawą zdaje się mówić wszystkim: ona jest moja.

Kierownik sali powitał Randa z nazwiska i zapro­wadził ich do najlepszego stolika, na którym czekała w kubełku następna butelka szampana. Ledwo usiedli, jeden kelner wyjął z lodu butelkę i napełnił kieliszki złocistym płynem, drugi zaś przyniósł tacę pełną ma­lutkich kanapek, z których część była z krabem, a część z kawiorem.

Tak zaczął się ich wieczór we dwoje.

Na stole zmieniały się dania - zupa, sałatka, soczy­sty befsztyk, wykwintny tort czekoladowy - a Rand snuł opowieść, która kogoś innego może mogłaby znu­żyć, lecz nie Lucy; Lucy słuchała ż zapartym tchem.

Opowiadał o swoich studiach prawniczych, o stażu, jaki odbył pod okiem sędziego Sądu Najwyższego, o początkach swojej kariery, o najbardziej interesują­cych sprawach, jakie prowadził.

Lucy nie była biernym słuchaczem; zadawała inte­ligentne pytania, a w dwóch sprawach, jakie przegrał, przedstawiła inną linię obrony, znacznie lepszą od tej, którą on zastosował.

Zanim się spostrzegła, minęła jedenasta i Rand spy­tał, czy nie miałaby ochoty potańczyć w klubie, o któ­rym słyszał same pochwały. Zgodziła się bez wahania.

Kilka minut później weszli do ogromnej sali balo­wej. Kilkuosobowa orkiestra grała utwory popularne w latach czterdziestych i pięćdziesiątych.

Po rozmowie, jaką toczyli w „Aux Beaux Champs", Lucy z przyjemnością zmieniła rytm. Wtuliła się w ra­miona Randa i prowadzona przez niego krążyła po par­kiecie. Uważała, że w tańcu, tak jak i we wszystkim, Rand nie ma sobie równych.

Prawie nie rozmawiali; wsłuchani w muzykę po­zwalali, aby to ona kierowała ich ruchami. Tańczyli do późnych godzin nocnych, tak długo, póki grała or­kiestra.

Lucy, która zwykle o północy już dawno spała, za­skoczyła samą siebie; uznała, że jest jeszcze wcześnie i szkoda kończyć wieczór. Głównie chodziło o to, że nie chciała się rozstawać z Randem. Kiedy więc limu­zyna zajechała przed jej dom, zaprosiła Randa na górę na kieliszek wina.

Chętnie przyjął zaproszenie, ale co do wina, to miał inną propozycję: czy nie lepiej pozostać przy szampa­nie? Mogliby wnieść do środka butelkę i kieliszki z barku w limuzynie.

Po przyćmionymi świetle w restauracji i romanty­cznym półmroku panującym w sali balowej, ostry, ja­skrawy blask za bardzo raziłby w oczy. Powiesiwszy płaszcze na poręczy schodów, Lucy weszła do salonu i zapaliła niedużą lampkę na stoliku pod ścianą. Wnę­trze wypełnił ciepły, pomarańczowy blask.

Rand nalał im obojgu szampana. Podał Lucy kie­liszek, ale nim zdążyła zamoczyć usta, wziął ją w ra­miona, przytulił do siebie, tak jak tulił na parkiecie, i zaczął się kołysać, jakby wkoło wciąż rozbrzmiewała muzyka.

Zmarszczywszy czoło, pogroził jej palcem.

Wybuchnął tym swoim niskim zmysłowym śmie­chem, który zawsze przyprawiał ją o dreszcz.

Lucy również odstawiła kieliszek na bok - nie tylko dlatego, że nie miała ochoty na więcej alkoholu; głów­nie dlatego, że chciała mieć wolne ręce, aby w tańcu oprzeć je na ramionach Randa.

Ich spojrzenia się zetknęły. Twarz Randa przybrała poważny wyraz.

W odpowiedzi posłał jej uśmiech, który zdawał się mówić: spróbuj mi zaufać. Ja także się boję. Na pewno nie wyrządzę ci krzywdy. Pocałował jej ramię, wgłę­bienie przy obojczyku, szyję. Powoli zbliżał się do jej ust.

Nie sprzeciwiła się. Najpierw przechyliła na bok głowę, rozkoszując się lekkimi muśnięciami jego warg, potem nadstawiła usta. Przytuleni, złączeni pocałun­kiem, tańczyli do muzyki, która rozbrzmiewała jedynie w ich myślach.

Wiedziała, do czego zmierza ten taniec. Dziś zu­pełnie nie przejmowała się tym, że Rand może sprawić (jej ból, nie zastanawiała się nad ich odmiennymi celami w życiu. Dziś byli kobietą i mężczyzną, którzy bardzo siebie pragną. I tylko to się liczyło.

Och, nie! Wcale nie chciała, żeby wychodził. I po­wiedziała to wprost.

W tym momencie instynkt wziął górę nad rozumem.

Złączeni pocałunkiem, zaczęli zrywać z siebie ubra­nie. Lucy ściągnęła Randowi krawat, wyciągnęła mu ze spodni poły koszuli, on rozpiął jej sukienkę. Oboje zrzucili buty.

Zadowolona, że Maks nocuje u kolegi, zamierzała zaprowadzić Randa na górę, kiedy nagle coś sobie uz­mysłowiła.

Dawał jej jeszcze jedną szansę, żeby się wycofać. Ale Lucy znów z niej nie skorzystała. Podjęła decyzję, której nie zamierzała zmieniać.

Wziął ją za rękę i razem podeszli do telefonu sto­jącego na biurku w rogu pokoju. Rand wystukał nu­mer.

Pierwszy krok został wykonany. Lucy gotowa była wykonać następny.

Bez słowa poprowadziła Randa schodami do swojej sypialni. Oczywiście nie musiała nic mówić. A gdy do­tarli na górę, to nawet gdyby chciała cokolwiek po­wiedzieć, nie byłaby w stanie. Rand bowiem zgarnął ją w ramiona i przywarł ustami do jej ust.

Strach, obawy, wahania, niepewność - wszystko to zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ich miejsce zajęła niczym nie skrępowana swoboda, odwaga, chęć przeżycia czegoś wspaniałego, pożą­danie.

Po chwili oboje byli nadzy. Pokój wypełniało głośne dyszenie, jęki rozkoszy. Rand nie mógł dłużej wytrzy­mać. Wziął Lucy na ręce i przeniósł na łóżko. Sam położył się obok. Badał jej ciało dłońmi, językiem, zę­bami, wzrokiem, węchem, a ona prężyła się rozpalona. Nie pozostawała mu dłużna: pieściła go, pobudzała. Razem doprowadzali się do szaleństwa.

Wreszcie nastąpiła kulminacja.

Mieli wrażenie, że fruną nad ziemią, że mkną po przestworzach na jakimś magicznym dywanie, że uno­szą się wciąż wyżej i wyżej, a potem nagle zamierają bez ruchu przez jedną cudowną, trwającą w nieskoń­czoność chwilę.

Wolno opadali z powrotem na ziemię, zasapani, z trudem łapiąc oddech, lecz szczęśliwi.

Po kilku minutach - ale nie wiedziała, po ilu, bo całkiem straciła rachubę czasu - Rand podparł się na łokciach i ponownie przysunął usta do jej ust. Świat znów zawirował jej przed oczami, jednakże tym razem pocałunek zakończył się, zanim doszło do czegokol­wiek więcej.

Rand podniósł głowę i uważnie przyglądał się Lucy, jakby na zawsze chciał zapamiętać jej twarz.

Wzdychając głośno, przewrócił się na wznak i przy­ciągnął Lucy do siebie. Położyła głowę na jego piersi.

- Jesteś wyjątkowa - mruknął i po chwili zapadł w sen.

Czując, jak nachodzi ją senność, pomyślała ze smut­kiem, że jutro wszystko wróci do poprzedniego stanu. Całkiem świadomie na jedną noc postanowiła ulec swym żądzom, pozbyć się lęków i hamulców, cieszyć się bliskością Randa.

Niestety, ta jedna noc wystarczyła, aby pękła tama.

Lucy zalały tęsknoty i pragnienia. Tęsknota za mi­łością, za Randem, za szczęściem, którego nie dane jej było dłużej z nim zaznać.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jak zwykle, Rand obudził się przed świtem. Ale dzi­siejszy dzień różnił się od innych. Dziś Rand nie leżał sam w łóżku; obok leżała Lucy. Czuł się jak w raju; nie miał najmniejszej ochoty zrywać się, pędzić pod prysznic, szykować się do wyjścia. Dziś jego pragnie­nia skierowane były na co innego. Ale Lucy spała tak smacznie, że nie miał serca jej przeszkadzać.

Jednakże nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł się cieszyć jej widokiem. W nocy oswobodziła się z je­go objęć i przeturlała na drugi bok. Leżała teraz zwró­cona do niego plecami, z głową wspartą na jego wy­ciągniętej ręce.

Prześcieradło i pled, którymi się przykryła, zsunęły się, odsłaniając jej delikatną skórę, szczupłe ramiona i plecy aż po biodra. Korciło go, by się przytulić, lecz oparł się pokusie; nie chciał jej budzić. Zamiast tego podciągnął koc, żeby nie zmarzła.

Popatrzył na burzę rudych loków' rozrzuconych po materacu. Woliną ręką zaczął się nimi bawić; gładził je, owijał wokół palców, starał się zapamiętać ich od­cień, sprężystość, miękkość.

Nie był pewien, ile czasu leżał bez ruchu, spoglą­dając na Lucy. Tak czy inaczej, było to zupełnie nie


w jego stylu. Zawsze zrywał się po przebudzeniu. Nie zdarzyło mu się wylegiwać ani patrzeć z ukontento­waniem, jak ktoś śpi obok. Ale dziś sprawiało mu to niekłamaną przyjemność.

Zadumał się. Tak, sprawiało mu przyjemność, po­nieważ osobą, która spała obok, była Lucy.

Powinien zabrać rękę spod jej głowy, wstać, cichut­ko podnieść z podłogi ubranie i wrócić do siebie. Ale nie mógł się do tego zmusić.

Postaraj się, nakazał sobie w duchu. Jest niedziela. W niedzielę rano zawsze dzwonił na farmę, by poroz­mawiać z rodziną. Ciekawiło go, czy ojciec dostał ano­nimowy list w sprawie Emily. Ciekawiła go też reakcja matki - jeśli kobieta mieszkająca na farmie faktycznie nią jest...

Ale nawet ciekawość i obowiązki wobec rodziny nie zdołały wygnać go z łóżka. Był zbyt szczęśliwy, leżąc bezczynnie i rozmyślając o tym, jak zazwyczaj wyglądają niedzielne poranki w domu Lucy Lowry.

Maks chyba wcześnie wstaje, a potem zagląda do pokoju matki; pewnie też ma ochotę ją obudzić, choć oczywiście z całkiem innych powodów niż Rand. Oczami wyobraźni Rand widział, jak chłopiec włazi do matczynego łóżka, licząc na to, że uginający śię materac wytrąci ją ze snu. Albo jak bawi się dinozau­rami i od czasu do czasu łypie spod oka, sprawdzając, czy matka wciąż ma przymknięte powieki.

Kiedy w końcu dopinał swego, Lucy nie okazywała zniecierpliwienia czy złości. Tego Rand był pewien. Przypuszczalnie tuliła syna do piersi i mówiła mu ze śmiechem, że jest potworem, bo nie daje się jej wyspać. Następnie schodziła na dół i szykowała śniadanie, któ­re jedli razem w kuchni.

A jak by wyglądał niedzielny poranek, gdyby on, Rand, mieszkał z Lucy? Hm, ponownie puścił wodze fantazji. Co by było, gdyby po wspólnie spędzonej no­cy leżał z Lucy w objęciach, a Maks wszedłby do sy­pialni?

Czy staraliby się wspólnie dobudzić Lucy? Czy chi­chocząc wesoło, naradzaliby się, co robić, aż w końcu Lucy otworzyłaby te swoje piękne niebieskie oczy i obdarzyła ich słodkim jak miód, wielkim, promien­nym uśmiechem? Wtedy on z Maksem zbiegliby pierwsi na dół i nakryli do stołu, aby w trójkę mogli spożyć niedzielne śniadanie.

Rand ze zdumieniem odkrył, że podoba mu się ta wersja. Czyli...

Czyli wszystko jest jasne. Lucy zajmuje szczególne miejsce w jego sercu.

Czy mógłby się z nią ożenić? Stworzyć z nią ro­dzinę? Mógłby. A czy chciałby? Chyba tak. Jako se­kretarka zatrudniła się u niego tymczasowo, ale to nie znaczy, że nie mogłaby na zawsze pozostać w jego życiu.

Zaczął się nad tym zastanawiać. Widział siebie w domu Lucy, w jej łóżku, widział siebie baraszkują­cego z Maksem w niedzielne poranki, potem zasia­dającego wspólnie z mamą i synem do śniadania. Ale co z resztą tygodnia? Od poniedziałku do soboty zwy­kle pracował do późna, a po powrocie z pracy rozmy-


ślał o klientach, procesach sądowych, aktach i tym po­dobnych sprawach. Gdzie tu czas na dom i rodzinę?

Dlatego starał się nie wiązać na stałe z żadną ko­bietą, a zwłaszcza z kobietą obarczoną potomstwem. Doskonale pamiętał, co czuł, kiedy ojciec przez jedną kadencję pełnił funkcję senatora i większość czasu przebywał z dala od domu. Obiecał sobie, że sam nig­dy nie narazi swoich dzieci na podobne cierpienie.

I co? Czyżby zmienił zdanie?

Nie. Póki od rana do wieczora przesiadywał w pra­cy, nie chciał się żenić. Uważał, że byłoby to niespra­wiedliwe wobec rodziny. Nagle jednak doznał olśnie­nia: mógłby wprowadzić do swojego życia pewne zmiany.

Hm. Czy był na to gotów?

Nękały go wątpliwości. A jeśli nie wprowadzi zmian... co wtedy? Wtedy straci Lucy. Ale kiedy tak leżał koło niej i patrzył na nią pożądliwym wzrokiem, wiedział, że za nic w świecie nie chce do tego dopu­ścić.

Dopiero dzisiejszego ranka uzmysłowił sobie, czego mu brakuje. Że dopóki nie poznał Lucy, wiódł puste, nijakie życie, które nie sprawiało mu żadnej radości.

Owszem, pracował równie ciężko jak na początku kariery, ale o ile na początku praca dawała mil saty­sfakcję, z czasem ta satysfakcja zaczęła maleć, aż cał­kiem zniknęła.

I raptem któregoś pięknego dnia w jego gabinecie pojawiła się ona - siostrzenica Sadie Meeks. Z miejsca oczarowała go swym urokiem, inteligencją, poczuciem humoru, witalnością. Poczuł się jak nowo narodzony. Odżył. I zapragnął jej.

Na myśl, że mógłby ją stracić, zrobiło mu się słabo.

A zatem jaki ma wybór? Taki, że albo wszystko wraca do poprzedniego stanu, czyli on dalej ciężko ha­ruje i nie znajdując w pracy żadnej przyjemności, dąży do sukcesów, albo decyduje się wprowadzić zmianę w swoim życiu. Zasadniczą zmianę polegającą na ograniczeniu pracy i założeniu rodziny.

Czy to możliwe, aby ktoś taki jak on, pracoholik skupiony wyłącznie na karierze, nagle po latach dojrzał do małżeństwa? Czyżby jednak rodzina stanowiła klucz do szczęścia?

Po namyśle doszedł do wniosku, że tak. Ale nie rodzina jako taka. Jemu do szczęścia potrzebna była rodzina, w której skład wchodziłaby Lucy z Maksem. Dla takiej rodziny gotów był zmienić swój tryb życia.

Lucy z Maksem stali się dla niego kimś bardzo waż­nym, znacznie ważniejszym od pracy, pieniędzy, sławy czy władzy. Z nimi życie miało sens, bez nich wyda­wało się puste i jałowe. Wolał wspólne śniadania i po­rozrzucane po domu zabawki od sterylnie czystego mieszkania i sukcesów zawodowych.

Zrozumiał, że musi zrobić wszystko, aby przekonać o tym śpiącą obok kobietę.

Nic dziwnego, pomyślał nagle, że ojciec gotów był zrezygnować z senatu i kariery politycznej, aby nie mieszkać z dala od rodziny. Jako dziecko cieszył się, kiedy Joe wrócił z Waszyngtonu do Kalifornii, ale przyjął to jako rzecz oczywistą. Dopiero później, jako


człowiek dorosły, zastanawiał się nad decyzją ojca: tak wiele przecież poświęcił, swoje plany, ambicje, lata ciężkiej pracy.

Ale dziś wszystko stało się dla niego jasne. Mgła opadła mu sprzed oczu, wątpliwości zniknęły. Wie­dział, czego pragnie i co naprawdę liczy się w życiu. Rodzina, Lucy, Maks.

Słońce powoli wschodziło. Wciąż było za wcześnie, żeby budzić Lucy, ale nie mógł dłużej wytrzymać. Przed chwilą dokonał wielkiego odkrycia i koniecznie chciał się nim podzielić. Chciał zacząć wprowadzać zmiany, burzyć dotychczasowy ład i porządek.

Uznał, że wstanie cichutko z łóżka i zejdzie do ku­chni. Może dolatujący z dołu zapach świeżo parzonej kawy przeniknie do świadomości Lucy?

Uśmiechnął się lekko. Może spodoba się jej taka pobudka?

Nigdy dotąd nie budził jej rozchodzący się po domu apach gorącej kawy, dlatego pierwsza myśl, jaka przy­szła jej do głowy, to że Maks zrobił coś, czego nie powinien robić.

Druga myśl, jaka przyszła jej do głowy, to że może z niespodziewaną wizytą wpadła Sadie.

Dopiero trzecia myśl dotyczyła mężczyzny, z któ­rym spędziła wczorajszą noc.

Leżąc z zamkniętymi oczami, Lucy rozciągnęła usta w uśmiechu.

- Dzień dobry - rzekł cicho Rand, wchodząc do pokoju.

- Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć. Uniosła powieki, czując, jak Rand siada na brzegu

łóżka. Jaki miły widok, pomyślała, patrząc na jego roz­czochrane włosy, ciemny zarost i umięśniony tors. Był w spodniach, ale bez koszuli. Wyglądał niesamowicie seksownie; miała ochotę wciągnąć go z powrotem pod kołdrę.

Zasłaniając prześcieradłem piersi, oparła się o wez­głowie.

Postawiła filiżankę na szafce nocnej, by kawa nieco ostygła.

Może nie powinna była tego słuchać, ani teraz, ani nigdy. Bo im dłużej mówił, tym większą odczuwała trwogę. A kiedy zaczął wyjaśniać, że dojrzał do zało­żenia rodziny i pragnie, by on, ona i Maks zamieszkali razem, wpadła w panikę.

- Nie! - zawołała, zanim doszedł do końca.

Była tak wzburzona, że nie mogła usiedzieć w miej­scu. Odsunęła się na drugi koniec łóżka, po czym wsta­ła, owijając się prześcieradłem.

Od Randa tchnęło spokojem. Zresztą miał w tym względzie spore doświadczenie: nieraz w sądzie musiał zachowywać zimną krew, nie okazywać zdenerwowa­nia.

Chłodny, opanowany prawnik powoli zaczynał tra­cić cierpliwość. Wstał z łóżka i wpatrywał się gniew­nie w Lucy. A ona cały czas myślała: jakiż on przy­stojny!

Chciała wierzyć w szczerość jego intencji, w to, że uda się Randowi odstawić pracę na boczny tor i wię­kszość czasu spędzać z rodziną. Z drugiej strony wciąż nie mogła zapomnieć o tym, co ją spotkało przed laty, kiedy była studentką zakochaną w profesorze. Sądziła, że Marshall ucieszy się na wieść o ciąży, poprosi ją o rękę i nie opuści jej do grobowej deski. Stało się inaczej.

Teraz była starsza i mądrzejsza. I choć bardzo chciała słuchać głosu serca, wiedziała, że nie może. Miała dziecko; nie mogła ryzykować.

Mnie też, pomyślała. Tak jak wtedy, gdy Marshall uznał, że woli pracę w skupieniu i ciszy od życia ze mną i dzieckiem.

- Chcę być z tobą i z Maksem. Pokręciła głową, usiłując przełknąć łzy.

To było takie kuszące! Pragnęła mu zaufać. Gdyby chodziło wyłącznie o nią, zaryzykowałaby. Odrzuciła­by wahania i lęki. Faktycznie nie był nieobliczalnym młodzieniaszkiem, więc powinien wiedzieć, co chce dalej robić z życiem.

Ale miała dziecko. Dziecko, które za bardzo ko­chała, aby narażać je na smutek czy przykrości.

Wierzchem dłoni otarła łzy. Tak bardzo chciała rzu­cić mu się w ramiona. Nawet się nie domyślał, ile ją to wszystko kosztuje, ta walka z samą sobą. Bo w gruncie rzeczy wciąż była tą młodą naiwną dziew­czyną, która wierzy w dozgonną miłość.

Łzy ściskały ją za gardło. Ledwo była w stanie mó­wić.

Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu.

Lucy przycisnęła rękę do ust, usiłując odzyskać nad sobą kontrolę. Zanim jej się udało, Rand podniósł słu­chawkę.

Jego ostry ton i krótkie, rzeczowe pytania uzmy­słowiły jej, że coś się stało. Coś bardzo złego. Łzy znikły jak ręką odjął. Ogarnęło ją przerażenie.

Rand pojechał z Lucy do szpitala. Uparł się, że ją odwiezie, widział bowiem, iż jest zbyt zdenerwowana, aby prowadzić samochód. Nie chcąc tracić czasu, nie myli się, nie czesali. Wciągnęli pośpiesznie ubranie i dwadzieścia pięć minut później dotarli na miejsce.

Maksa nie było już w izbie przyjęć; właśnie robiono mu tomografię komputerową. Lucy zaczęła się rozglą­dać za rodzicami chłopca, u którego Maks nocował, zanim ich jednak znalazła, na końcu korytarza otwo­rzyły się drzwi i do izby wrócił lekarz, by poinformo­wać Lucy o stanie zdrowia jej syna.

W drodze do szpitala Maks odzyskał przytomność. Nic nie wskazywało na to, aby doznał wstrząśnienia mózgu; badanie tomograficzne na pewno to potwierdzi. Znacznie większy niepokój budzi lewe ramię chłopca;, paskudne złamanie trzeba nastawić chirurgicznie - po­trzebna jest operacja. Oczywiście dzieciak nabił sobie kilka siniaków, ale poza tym czuje się dobrze i nie­długo będzie mógł wrócić do domu.

Groźnie brzmiące zastrzeżenia w formularzu, który musiała podpisać, aby operacja się odbyła, i niepokój o syna sprawiły, że Lucy omal nie wpadła w histerię. Dopiero Rand przemówił jej do rozsądku i wytłuma­czył, że nie ma się czego obawiać.

Po wyjściu lekarza zaprowadził ją do poczekalni, gdzie siedzieli nie mniej niż ona zdenerwowani rodzice kolegi Maksa. Jedno przez drugie zaczęli przepraszać Lucy za to, że nie dopilnowali chłopców, choć nie ule­gało wątpliwości, że to dzieci, a nie oni ponoszą winę za wypadek.

Okazało się, że chłopcy oglądali kiedyś w telewizji skoki do wody z wysokich przybrzeżnych skał. Posta­nowili się w to zabawić. Skałą było górne łóżko, wodą zaś podłoga. Na podłodze rozłożyli poduszki, które miały zamortyzować upadek. Maks jako gość skakał pierwszy.

Lucy zapewniła przejętych rodziców kolegi Maksa, że wszystko rozumie i nie ma do nich pretensji, ale sama była zbyt roztrzęsiona, by jeszcze ich pocieszać. Była zadowolona z towarzystwa Randa, z jego wspar­cia i pomocy. Była mu wdzięczna, kiedy przekonał ro­dziców kolegi, aby wrócili do domu, bo ich obecność na nic się nie zda.

Przez cały dzień nie odstępował jej na krok. Ona nerwy miała napięte, on swoją siłą i spokojem pomagał jej wytrwać. Przynosił jej kawę i raz po raz powtarzał, że Maksowi nic nie będzie. Mówił to z taką pewnością siebie, że Lucy mu wierzyła. Kiedy znów ogarniał ją strach i nachodziły wątpliwości, ponownie tłumaczył jej, że niepotrzebnie się denerwuje.

Zmusił ją, aby coś przekąsiła. W tym czasie, kiedy byli w stołówce, ramię Maksa operował jeden z naj­lepszych chirurgów dziecięcych, człowiek, którego Rand znał i osobiście prosił o pomoc.

Rand trzymał Lucy za rękę, gładził po policzku. Ze dwa lub trzy razy nawet udało mu się sprowadzić uśmiech na jej twarz. Zadzwonił do Sadie, aby powia­domić ją o nieszczęśliwym upadku Maksa, a kiedy Sa-die przyjechała do szpitala, przywożąc rzeczy dla Lucy - grzebień, ręcznik, kilka najbardziej potrzebnych kos­metyków - Rand otoczył ją równie troskliwą opieką, co jej siostrzenicę.

Wieczorem Maks smacznie spał w jednoosobowym pokoju, który Rand dla niego załatwił. Chłopiec do­skonale zniósł operację. Obudziwszy się, pokazał ma­mie, że bez problemu może poruszać wszystkimi pię­cioma palcami, po czym ponownie zapadł w sen.

Kiedy pora odwiedzin zbliżyła się do końca, Sadie pocałowała śpiące dziecko. Wyszli w trójkę na kory­tarz.

Po raz pierwszy od wypadku miała pewność, że Ma­ksowi naprawdę nic nie grozi.

Sadie skierowała się ku windzie, zostawiając Lucy z Randem.

Pokręcił przecząco głową.

Nie miała siły protestować.

Po raz pierwszy od przyjazdu do szpitala nawiązał do tego, o czym rozmawiali w domu, zanim zawiado­miono ich o upadku Maksa. Lucy prawie już zapo­mniała o kłótni, jaką toczyli, o tym, że chciała zerwać z Randem.

Teraz wszystko odżyło w jej pamięci. Westchnęła smutno.

- Byłoby wspaniałe. Potrząsnęła głową.

Wiedziała jednak, że dziś bez pomocy Randa cał­kiem by się załamała. Potrzebowała go, ale nie chciała mówić tego na głos. Nawet sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać.

Już raz się sparzyła i to jej w zupełności wystar­czyło. Zaufała człowiekowi, który pod wieloma wzglę­dami przypominał Randa, człowiekowi, który zostawił ją na lodzie.

Ponownie potrząsnęła głową.

W pokoju obok chłopiec mruknął coś pod nosem. Lucy w dwóch susach znalazła się przy łóżku. Rand przystanął w drzwiach.

Maks nie obudził się; przewrócił się z boku na bok i dalej spał w najlepsze. Ale Lucy pozostała przy nim. Zerknąwszy przez ramię, popatrzyła na Randa.

Rand skinął głową i odszedł zrezygnowany.

Lucy odprowadziła go wzrokiem do windy. Nie ro­zumiała, dlaczego łzy wzbierają jej pod powiekami. Wiedziała jednak, że nie mają nic wspólnego z wy­padkiem Maksa.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W poniedziałek od samego rana świeciło w Kali­fornii słońce. Kobieta znana wszystkim jako Meredith Colton odebrała telefon. Ucieszyła się, słysząc na dru­gim końcu linii głos detektywa, którego wynajęła, by odszukał jej siostrę. Dwóch poprzednich nie wywiązało się z powierzonego im zadania. Ten był trzeci.

Ku jej zadowoleniu, nikogo w domu poza nią nie było. Nie musiała się martwić, że ktoś podsłucha roz­mowę.

w porwanym ubraniu, zdezorientowana, mamrocząc coś o wypadku samochodowym. Wypuszczono ją pół roku później. W owym czasie wciąż cierpiała na amne­zję. Ponieważ miewała niezwykle barwne sny i nie­kiedy stawały jej przed oczami jakieś obrazy z prze­szłości, lekarze wierzyli, że prędzej czy później odzy­ska pamięć. Ale nie chcieli trzymać jej dłużej. Uważali, że ktoś taki jak ona, kto pokonał trwającą latami głę­boką depresję, dręczący niepokój, gwałtowne zmiany nastroju i niechęć do ludzi, powinien mieszkać w mie­ście, a do lekarzy regularnie przychodzić z wizytą. Kłopot w tym, że po wypisaniu ani razu nie pokazała się w klinice. Nikt też nie dysponuje jej aktualnym ad­resem.

Jego słowa uspokoiły kobietę zwaną Meredith.

Uchwyciła się przedstawionego wyjaśnienia, zupełnie jakby detektyw podał jej konkretne dowody, a nie swo­ją hipotezę.

Odłożywszy słuchawkę, uśmiechnęła się zadowolo­na. Wreszcie po latach jest bezpieczna! Nie musiała żyć w stanie ciągłego zagrożenia, bać się, że ni stąd, ni zowąd na farmie pojawi się jej siostra i wszystko się wyda.

Teraz mogła Skupić cały wysiłek na pozbyciu się tej wrednej małej Emily...

Dochodziło południe, kiedy w końcu Lucy dotarła z Maksem do domu.

Wprost nie mogła uwierzyć, jak szybko chłopiec doszedł do siebie po upadku i operacji. Był wesoły, pełen życia i tylko gips na ręku świadczył o jego wczo­rajszych traumatycznych przeżyciach.

Ona sama natomiast czuła się jak przepuszczona przez wyżymaczkę. A leżąca na stoliku duża paczka od Randa bynajmniej nie poprawiła jej nastroju.

Z kuchni wyłoniła się Sadie.

Kiedy chłopiec zorientował się, że paczka przezna­czona jest dla niego, czym prędzej zerwał kolorowe opakowanie. Zajrzawszy do środka, zapiszczał z rado­ści; jego oczom ukazało się kilka filmów o dinozau­rach, parę albumów, kilka książeczek do malowania i zestaw kredek.

Maks ucieszyłby się z każdego prezentu, ale prezent od Randa, którego wprost ubóstwiał, miał dla niego szczególne znaczenie. Lucy poczuła ostre kłucie w ser­cu: skoro jej syn darzył Randa tak wielkim uczuciem, to co będzie później, kiedy Rand przestanie ich od­wiedzać?

Starając się zapanować nad emocjami, wyjaśniła chłopcu, że po wyjściu ze szpitala ludzie często dostają prezenty.

Z każdą sekundą kłucie w sercu stawało się coraz ostrzejsze.

Lucy nie odpowiedziała na pytanie; zamiast tego podeszła do stołu i chcąc odwrócić uwagę syna od Randa, pokazała mu, że w paczce oprócz dinozaurów jest też mnóstwo roślinności - cały las tropikalny.

Kiedy chłopiec zajął się rozstawianiem drzew, Sa-die, która uważnie się wszystkiemu przyglądała, wez­wała Lucy do kuchni.

Maks lubił galaretkę bez niczego, bez śmietany, bez owoców, i ponieważ obie o tym doskonale wiedziały, Lucy domyśliła się, że galaretka jest tylko pretekstem. Ale nie miała wyboru; posłusznie podreptała za ciotką do kuchni.

- Co się dzieje? - spytała Sadie.

Sadie jednak nie zamierzała dać za wygraną.

Ciotka była tą osobą, której Lucy zawsze się zwie­rzała, nawet jako mała dziewczynka, nic więc dziw­nego, że teraz też to zrobiła. Wprawdzie z oporami, bo wolałaby o wszystkim zapomnieć, ale opowiedziała jej całą historię, od początku do końca. Skończywszy, czekała, by ciotka pocieszyła ją. Tak było w przesz­łości.

Ale zamiast wsparcia usłyszała co innego.

O to samo ją poprosił w sobotę wieczorem. Zaufała mu. I nie żałowała. Czy mogła znów mu zaufać? Nie na jedną noc, ale na całe życie?

Sadie wróciła do salonu z galaretką dla Maksa. Lu­cy została w kuchni. Podeszła do okna nad zlewem i wyjrzała na zewnątrz. Ale nic nie widziała, ani ogród­ków, w których o tej porze roku nie kwitły już żadne kwiaty, ani pozbawionych liści czereśni. Stała zadu­mana, rozmyślając nad tym, co mówiła Sadie, nad tym, co mówił Rand, i nad tym, co sama czuła.

Marshall oraz Rand... byli tacy podobni: powszech­nie szanowani, ambitni, dążący do sukcesów. Praco-holicy. Karierę stawiali ponad wszystko. Ludzie się z nimi liczyli, schodzili im z drogi, podziwiali ich. Obaj mieli wysokie wymagania, od podwładnych żą­dali bezwzględnego posłuszeństwa. Twardzi, nieustę­pliwi...

Nie, nieprawda, pomyślała nagle. Twardy i nieustę­pliwy był Marshall, ale nie Rand. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Faktycznie przypisywała Randowi cechy człowieka, który odwrócił się od niej, kiedy go po­trzebowała.

Owszem, odkąd zaczęła pracować u Randa, musiała się dostosować do jego życzeń, zostawać w pracy dłu­żej, niż zamierzała, ale... ale on też wielokrotnie szedł jej na rękę. Na przykład, kiedy pracowali u niego w domu, zaprosił Maksa, aby mogła zjeść z synem ko­lację i chwilę z nim pobyć.

Wprawdzie nie było to jakieś wielkie poświęcenie z jego strony, ale Marshall nigdy by nie wpadł na taki pomysł, a gdyby nawet wpadł, to natychmiast by go odrzucił.

Po dłuższym namyśle doszła do wniosku, że jest jeszcze jedna różnica między obydwoma mężczyzna­mi. W przeciwieństwie do Marshalla Rand nie był egoistą. Nie chciał jej mieć wyłącznie dla siebie; uwa­żał, że Maks ma większe do niej prawo. Marshall na­tomiast pragnął, żeby świat kobiety, z którą przebywa, obracał się wokół niego, a dziecko - jak oświadczył - wszystko by zepsuło. Randowi nie psuło; potrafił na­wiązać świetny kontakt z Maksem. Zachowywał się wobec niego jak ojciec, a jednocześnie jak przyjaciel. Dlatego chłopiec go uwielbiał.

Rand pochodził z licznej rodziny; wiedział, co to za sobą pociąga i jaką rolę powinien odgrywać ojciec. Jego własny zbyt mało czasu spędzał w domu. On sam wolał nie mieć dzieci, niż narażać je ha stres i tęsknotę.

W niedzielę w szpitalu zachował się jak cudowny ojciec i idealny mąż. Nie myślał o sobie, o czekającej go w poniedziałek rozprawie w sądzie; całą uwagę skupił na niej i na Maksie. Chociaż tuż przed przy­jazdem do szpitala odrzuciła jego... tak, właściwie to były oświadczyny... służył jej wsparciem, radą, pomo­cą. Bezinteresownie i wielkodusznie.

Innymi słowy, Rand zdał egzamin; udowodnił jej, że ona i Maks zawsze mogą na niego liczyć. Marshall zaś egzamin oblał.

Jednakże czy Rand będzie potrafił się przestawić, zmienić swoje życie, z pracoholika przeistoczyć się w domatora?

Nie była pewna.

Przypomniała sobie, co jej mówiła ciotka. Że po­winna zaufać Randowi. Że jest to człowiek, który zna siebie, nie podejmuje pochopnych decyzji i dokładnie wie, czego chce.

A Rand chciał stworzyć rodzinę. Z nią i Maksem. Gotów był ograniczyć pracę, aby mieć więcej czasu dla żony i dziecka.

Powtórzyła to ze dwa razy. I nagle ogarnęła ją ra­dość.

Pragnął ją poślubić.

Pragnął być ojcem dla Maksa.

Zawahała się. Czy powinna zaryzykować?

Chciała tego. O niczym bardziej nie marzyła. Chciała mieć Randa za męża, chciała założyć z nim rodzinę, chciała Maksowi dać ojca. Jeżeli jemu też na tym zależy...

Raptem uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę to nie do końca wie, o co mu chodziło. W sobotę przestra­szyła się. Nie chciała go słuchać. A może Rand nie­koniecznie myślał o małżeństwie? Może myślał o ży­ciu na kocią łapę?

Oczywiście, to zmienia postać rzeczy.

Musi z nim porozmawiać.

Na co czekasz? - spytała samą siebie.

Nie chciała jednak rozmawiać o tak ważnych spra­wach przez telefon, a nie mogła wyjść - przecież le­dwo przywiozła Maksa ze szpitala.

- Dziś wieczorem - powiedziała szeptem.

Tak, wieczorem, kiedy już położy Maksa spać, po­prosi Sadie, aby go popilnowała, a sama podjedzie do Randa.

Serce zaczęło jej walić ze zdenerwowania. A jeżeli w niedzielny poranek niewłaściwie odczytała intencje Randa? Jeżeli źle go zrozumiała? Co będzie, jeśli po­jedzie do niego i zrobi z siebie idiotkę?

Trudno. Postanowiła zaryzykować.

Dziś wieczorem, obiecała sobie. Dziś wieczorem od­będzie decydującą rozmowę.

O ile wcześniej nie stchórzy.

Portier rozpoznał Lucy, kiedy o dziewiątej wieczo­rem weszła do apartamentowca Randa, ale nie pozwolił jej wjechać na górę; powiedział, że musi ją zapowie­dzieć panu Coltonowi.

Stała w holu, przestępując nerwowo z nogi na no­gę. Różne głupie myśli krążyły jej po głowie, na przy­kład, że Rand jest w łóżku z inną kobietą i polecił po­rtierowi, aby mu nie przeszkadzano.

Po chwili portier wskazał ręką na windę. Lucy wsiadła do kabiny, ale zdenerwowanie jej nie opusz­czało. Bała się. Wczoraj odtrąciła Randa nie raz, lecz dwa razy. Nawet jeżeli wcześniej zależało mu na po­ważnym związku, może zmienił zdanie. Miał dwadzie­ścia cztery godziny do namysłu. Może zirytowany jej


228 VICTORIA PADE

zachowaniem wysłucha, co ma mu do powiedzenia, po czym najzwyczajniej w świecie wskaże jej drzwi.

Trudno. Wtedy wróci do domu jak niepyszna. Ale najpierw dowie się, co dokładnie Rand miał na myśli, kiedy mówił o wspólnym zamieszkaniu.

Mimo że kolana jej drżały, a serce waliło tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi, wiedziała, że musi odbyć tę rozmowę.

Kiedy winda zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand czekał na nią w otwartych drzwiach. Na ucieczkę było za późno. Zmuszając nogi do posłuszeństwa, Lucy ru­szyła w jego kierunku.

- Wszystko w porządku - uspokoiła go. - Maks czuje się świetnie.

Była wzruszona, że jego pierwsze pytanie dotyczyło syna. To ją przekonało, że słusznie postąpiła, decydując się na dzisiejszą wizytę.

Z kieszeni płaszcza wyjęła kartkę wyrwaną z nowej książeczki do malowania i podała ją Randowi-. Przed pójściem spać Maks pomalował rysunek kredkami, po czym kazał sobie pokazać, jak się pisze słowo "dzię­kuję". I dołu strony podpisał się swoim imieniem.

na rysunek. - Nie musiałaś przynosić mi tego osobi­ście. Zwłaszcza dzisiaj.

Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Nie ułatwiało to Lucy zadania. Zupełnie nie wiedziała, co Rand czu­je, tym bardziej że rozmawiali na korytarzu; nie za­prosił jej do mieszkania. Oczywiście wyobraźnia znów zaczęła jej podsuwać różne obrazy. Na pewno nie jest sam; na pewno jest u niego kobieta, na pewno poma­gała mu się rozebrać, miał bowiem wyciągniętą ze spodni, rozpiętą koszulę, spod której wystawał kawałek torsu. Przypuszczalnie zamierzali...

Wzięła się w garść.

- Przyszłam nie tylko po to, żeby dać ci rysunek - powiedziała. - Chciałam z tobą porozmawiać. Ale jeżeli masz gościa...

- Jestem sam - rzekł ostrym tonem. Najwyraźniej domyślił się, co jej chodzi po głowie,

i dał jej to odczuć. Po chwili jednak odsunął się na bok i wykonał ręką zapraszający gest.

Z trudem przełykając ślinę, Lucy weszła do środka. Miała nadzieję, że starczy jej odwagi, że nie odwróci się i nie ucieknie.

Stali w przedpokoju; jakoś Rand nie kwapił się z za­proszeniem jej do salonu.

Rand źle zrozumiał jej intencje.

Zaległa cisza. Lucy poczuła, jak jej odwaga coraz bardziej topnieje. Rand pierwszy się odezwał.

Postanowiła dłużej nie zwlekać.

Ogarnęła ją niewysłowiona ulga i po raz pierwszy od przyjścia uśmiechnęła się.

go jej pytanie.

Teraz już ani chwili nie musiała się zastanawiać.

Myślała, że zgarnie ją w ramiona i zacznie całować. Zamiast tego powiedział:

Lucy wybuchnęła radosnym śmiechem. Ostatnie słowa Randa do końca rozwiały jej wątpliwości. Rand nie ma w sobie źdźbła egoizmu. W przeciwieństwie do Marshalla, nie czuje się zagrożony jej ambicjami, popiera jej plany, chce spełnić jej marzenia.

Lucy zadrżała z podniecenia.

Płaszcz Lucy wylądował na podłodze, po chwili ubranie też. Rand przywarł mocno ustami do jej ust, a ona zapomniała o bożym świecie.

Przeniósł ją do sypialni i położył na puchowej koł­drze. Kochali się czule, a zarazem namiętnie, jakby chcieli przypieczętować swoją miłość i wiarę w to, że będą razem po wieki. A kiedy było po wszystkim, kie­dy leżeli objęci i szani, Lucy wypowiedziała słowa, których od zajścia w ciążę nie mówiła żadnemu mężczyźnie:

Rand uśmiechnął się pod nosem.

Wiedziała o tym, ale i tak zrobiło się jej ciepło na sercu.

się z bliskości Randa, z tego, że się odnaleźli, mimo iż ona straciła zaufanie do mężczyzn.

Randowi zaufała. Pokochała go. Wierzyła, że jest idealnym partnerem dla niej i będzie cudownym ojcem dla Maksa. Dla Maksa, który przyjmie go z otwartymi ramionami.

Tak, będą rodziną. Dobrą, kochającą się rodziną, o jakiej zawsze marzyła.

4

YICTORIA PADE

3

YICTORIA PADE

40 VICTORIA PADE

39 VICTORIA PADE

62

ROMANS Z SZEFEM

74

ROMANS Z SZEFEM

73

VICTORIA PADE

74

ROMANS Z SZEFEM

75 VICTORIA PADE

82

ROMANS Z SZEFEM

81 VICTORIA PADE

96

YICTORIA PADE

83

YICTORIA PADE

94 YICTORIA PADE

93 YICTORIA PADE

109

ROMANS Z SZEFEM

95 VICTORIA PADE

102

ROMANS Z SZEFEM

101 VICTORIA PADE

117

ROMANS Z SZEFEM

118

VICTORIA PADE

128

ROMANS Z SZEFEM

129 VICTORIA PADE

154 VICTORIA PADE

153 VICTORIA PADE

173 VICTORIA PADE

176 VICTORIA PADE

177 VICTORIA PADE

178

ROMANS Z SZEFEM

179

YICT0R1A PADE

190

ROMANS Z SZEFEM

189 VICTORIA PADE

200

YICTORIA PADE

199

YICTORIA PADE



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pade Victoria Romans z szefem 5
Pade Victoria Ród Coltonów 05 Romans z szefem
Williams?thy Romans z szefem
Williams Cathy Romans z szefem
638 Williams Cathy Romans z szefem
638 Williams Cathy Romans z szefem
Cathy Williams Romans z szefem
Pade Victoria Gdy szczęście puka do drzwi 02 Niemowlę w spadku
O143 Pade Victoria Cudowna przemiana
Pade Victoria Cudowna przemiana
GRD0638 Williams Cathy Romans z szefem
0638 DUO Williams Cathy Romans z szefem
Sztuka romańska w Europie Zachodniej (X XIII w 2
13 A X XI wiek sztuka romańska, Ruś, Bizancjum, Normanowieid 14428
Kwaśniewski szefem nowej żydowskiej

więcej podobnych podstron