Rafał Kosik - Bar
Bar, jak większość tego typu miejsc, był dosyć mroczny, ale w przeciwieństwie do większości tego typu miejsc nie był zadymiony. Wyjaśnić obydwie cechy można w prosty sposób: od miesiąca nie było prądu, a klientów od jakiś dwu tygodni. Poprawka: był jeden klient, do tego stały, ale nie palił. Pił za to dużo.
Bar miał ten duży plus, że znajdował się w suterenie. Nie było tu dużych okien przez które wpadałoby światło czy gwar miasta. Gwar miasta... jaki gwar miasta?...
- Wiesz co... - odezwał się stały klient znad szóstej szklanki szkockiej z colą.- Wcale nie zamierzam się zapijać na śmierć.
Był drobnym facetem pod czterdziestkę, już łysiejącym. Tania, szara marynarka wisiała na jego wąskich ramionach, jak na sklepowym wieszaku.
- Wiem też, co sądzisz o mieszaniu szkockiej z colą - kontynuował nalewając sobie kolejnego drinka połowę rozlewając na lepiący się bar. Robił to sam. Rachunek i tak musiał się zgadzać, skoro był jedynym klientem.- Ale pijąc samą whisky mógłbym się zapić, prawda? Jak mieszam, to się nie zapiję... Nieważne... Jak myślisz, ile czasu przetrwają dane na twardych dyskach serverów? Dziesięć lat? Dwadzieścia? Stare księgi, takie robione z papieru ze szmat, nie z pulpy drzewnej, potrafiły przetrwać chyba z pięćset? Jak myślisz? Ciekaw jestem losu mojego konta e-mailowego. Kilku wiadomości nie zdążyłem przeczytać nim wyłączyli prąd.
Mieszadełkiem do drinków przesuwał nieistniejące kostki lodu w szklance. Nie miał zbyt barwnego życia, a połowa najciekawszych wydarzeń rozegrała się w ostatnim miesiącu. Tematy do opowiadania skończyły mu się kilka dni temu, więc opowiadał je na nowo koloryzując w inny sposób.
- Korespondowałem z facetem z Alabamy - ciągnął.- Stąd wiem, że to nie wydarzyło się tylko w Polsce. Wiesz, to nie stało się nagle... Opowiadałem to wiele razy, wiem, ale to najbardziej niesamowita historia, jaką przeżyłem i zapewne ostania, więc pozwól, że opowiem ją jeszcze raz. To nie stało się nagle. Najpierw ci sąsiedzi z przeciwka, ci co mieli starego Saaba, zapakowali do bagażnika dwie wypchane torby i odjechali. Myślę, że oni właśnie byli pierwsi. Przyjechała ich córka i zrobiła z tego solidną aferę. Była też policja. Cóż to dało? Rodziców jak nie było tak nie ma... - mężczyzna zaśmiał się kończąc kaszlem.- Po tygodniu wyjechali następni, nawet nie zamykając okna na piętrze. Wtedy jeszcze nie łączyłem sobie tego w całość. Sąsiad, to był ktoś, komu mówiło się "dzień dobry" i szło w swoją stronę nim zdążył sprzedać ci jakiś swój problem w stylu "nie mogę odkręcić syfonu w łazience, a widziałem, że pan ma taką dużą żabkę..." Im mniej spotykałem sąsiadów, tym lepszy miałem humor. Ech... Nawet nie wiesz, ile dziś bym dał, żeby ktoś sprzedał mi jakiś swój problem. Wtedy jednak wracałem z pracy i jedyne, co chciałem zrobić, to usiąść przed telewizorem i poprzerzucać kanały popijając piwko. Nawet żony nie chciałem oglądać. Piętnaście lat po ślubie może się znudzić - znów się zaśmiał i znów zakaszlał.- Zaczęło się na poważnie koło dwudziestego lipca. Dziennie z sąsiedztwa odjeżdżał co najmniej jeden samochód. Zacząłem się bać dopiero, gdy pewnego dnia przyszedłem do biura i zastałem zamknięte drzwi. Już przedtem biurka obok robiły się puste, ale... zamknięte drzwi? Wtedy właśnie pojawiłem się tu po raz pierwszy, ale tego dnia poprzestałem na jednym piwie. Było tu wtedy jeszcze paru chłopaków...
Mężczyzna rozejrzał się po pustych ławach i zakurzonej podłodze baru. Westchnął.
- Kiedy zobaczyłem tych staruszków z rudery na rogu, jak pakują walizkę do Trabanta, poszedłem do nich i zapytałem, gdzie się wybierają. Powiedzieli "na zakupy" i unikając mojego wzroku wskoczyli do środka. Odjechali pozostawiając za sobą jedynie siwy dym. Tak samo odpowiedział student, który z braku samochodu odszedł piechotą z wielkim połatanym plecakiem Polsportu.
Kolejna porcja szkockiej znalazła się w szklance. Chwilę później dołączyła do niej cola. Jak co dzień, im później się robiło, tym proporcje coraz bardziej zmieniały się na korzyść szkockiej.
- Zapewne ciekawi cię, co stało się z moją żoną... Zapytałem ją gdzie się wybiera, gdy bez słowa wsadziła do bagażnika torbę podróżną i otworzyła bramę. Zdziwiona odpowiedziała "jadę na zakupy", ale spojrzenie miała niewyraźne. Nie zdziwiło mnie to nawet, bo sytuacja w kraju nie była normalna a przygotowanie zapasów wydawało się jak najbardziej na miejscu. A ta torba? Jakoś mnie to nie zainteresowało. Dlaczego nie pojechałem z nią, albo zamiast niej? Nie to, żebym jakoś szczególnie nie lubił robić zakupów. Sytuacja była jedną z tych, w które się nie wierzy, choćby się powtarzała setny raz. Powiedziała "jadę na zakupy". Tak samo mówili ludzie, którzy już nie wrócili. Ale, na Boga, ona co trzy dni jeździła na zakupy! To był jedyny sport jaki uprawiała.- Oparł głowę na dłoniach leżących na barze, ale nie zaczął płakać.- Nie kochałem jej wcale. Gdybym kochał może bym jej nie puścił, może przeczucie by mi coś podpowiedziało, ale my żyliśmy po prostu obok siebie i jej wyjazd do sklepu oznaczał dla mnie godzinę spokoju. W ogóle nie zastanawiałem się nad tą torbą w bagażniku. Dlaczego nie zdziwiła mnie ta torba? Nie, nie miałem nadziei na pozbycie się żony. Rozumiesz, było mi potem smutno, ale nie aż tak, jak powinno. Zadzwoniłem na policję. Nikt nie podnosił słuchawki. Oni też pojechali na zakupy, więc dałem sobie spokój.
Wrzucił dwa złote do automatu z orzeszkami i przekręcił mechanizm. Kilkanaście tłustych kształtów obsypanych drobno zmieloną solą wypadło na małą, tekturową tackę. Przysunął ją do siebie i niechętnym ruchem włożył pierwszego orzeszka do ust.
- Dosyć długo towarzyszyła mi staruszka z pobliskiej kamienicy. Mieszkali tam sami starsi ludzie i w myślach nazywałem "pensjonariuszami". Wiem, nieładnie, ale nigdy nie powiedziałem tak na głos. Kłaniałem się tej staruszce idąc do twojego baru, a ona uśmiechała się do mnie i też kiwała głową. Starsi ludzie potrafią cały dzień przesiedzieć wyglądając przez okno na ulicę, na której nic się nie dzieje. Wracając już się jej nie kłaniałem, bo ona spała, a ja skupiałem się na dojściu do domu i przewróceniu się na łóżko zamiast na nocny stolik. Dziesięć dni temu nie zobaczyłem babci. Poczułem wtedy jakiś ludzki odruch... takie poczucie więzi przez to codzienne kłanianie się... Wiesz co mam na myśli... Może staruszka nie miała co jeść, albo zemdlała. Wszedłem do kamienicy czując się jakbym... - uniósł ramiona szukając odpowiedniego określenia - jakbym był naprawdę dobrym człowiekiem. Wchodząc po schodach prawie płakałem z tego poczucia własnej szlachetności. Nacisnąłem dzwonek, ale nie było przecież prądu. Wtedy chciałem zapukać... jednak powstrzymałem się. Co bym zrobił, gdyby się okazało, że ona na prawdę nie ma co jeść? Musiałbym pojechać na zakupy. Nie muszę ci chyba tłumaczyć dlaczego nie miałem na to ochoty. Cała szlachetność uszła ze mnie, jak powietrze z dziurawej piłki. Teraz z tego wszystkiego muszę chodzić inną trasą. Babcia o mało co nie sprzedała mi swojego największego problemu.
Często myślałem wieczorami, zastanawiałem się, gdzie ci wszyscy ludzie poszli. No, bo cóż to znaczy "na zakupy"? Nigdy nie lubiłem robić zakupów, ale wiem, że od tego się nie umiera. Może tam gdzie szli były jakieś punkty zborne dla udających się na sąd ostateczny? Takie terminale do nieba. Może hasło "na zakupy" wymyślono, by mnie zmylić? Czy ja jestem aż tak zły, żeby mnie tak podstępnie pominąć? Nie jestem zły... Może nie odebrałem e-maila z instrukcją postępowania i lokalizacją mojego terminala?...
Tak, wiem. To pijackie brednie. Chyba jestem już pijakiem, nie?
Ile masz tej whisky? Jeszcze ze dwie butelki... Co potem? Będę pił White Russian? Przy trzecim się spawię. Nie umiem przyrządzać innych drinków, a połowy z tych twoich specjałów nie da się pić z colą. Och... na szczęście jest jeszcze wódka.
Dziesięć dni temu widziałem samochód przemykający Marymoncką. Zacząłem biec, ale wiesz, jak się biega po codziennym piciu od miesiąca... Nawet zapachu spalin nie poczułem.
To przykre... tak patrzeć na rozpad. Rozumiesz, reality show, entropia na żywo...
Najpierw bałem się rachunku, ale potem zrozumiałem, że ten już nigdy nie przyjdzie. Wykręcałem więc numery przypadkowych osób, najpierw z książką telefoniczną, potem tak, z głowy. Raz odebrało dziecko. Płakało, ale nie potrafiłem od niego wyciągnąć, gdzie jest. Jak w tym dowcipie mówiło cały czas "W domu, jestem w domu..." Może i lepiej dla mojego sumienia bo i tak nie odważyłbym się pojechać. Ktoś na górze mógłby to zinterpretować, jako wyjazd "na zakupy".
Nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo człowiek potrafi się czuć rozpieprzony. Wstaję rano i siadam przy stole. Nie jestem w stanie umyć zębów, bo to zbyt złożona czynność. W głowie kotłują mi się myśli, jakieś niezrealizowane zamówienia sprzed miesiąca mieszają się z rozwiązanym od dwóch dni butem (nie zdejmuję już butów do snu). Czuję się, jakbym spadał wewnątrz super-chaosu musząc nad nim zapanować. Wtedy wypijam setę (pożyczyłem dwie butelki z twojego zaplecza, dopisz do rachunku). Chaos nie znika, ale wtedy przynajmniej nie odczuwam potrzeby zapanowania nad nim. Odliczam czas do wyjścia z domu, albo od razu wychodzę. Teraz już nie myślę wieczorami, nocą nawet nie wiem gdzie kończę się ja a gdzie zaczyna się pościel. To idiotyczne uczucie, ale i tak lepsze od tych rozmyślań.
Internet zdechł wtedy, kiedy i telefony, na dwa dni przez elektrownią. Wcześniej sprawdzałem strony różnych polskich miast i patrzyłem, jak kolejno przestają istnieć. Potem dopiero doszło do mnie, że to nic nie znaczy, bo strona Szczecina może się znajdować w Krakowie. Sieć kurczyła się w strasznym tempie. Pod koniec znalazłem tego faceta z Alabamy. Potem trzy dni i było po ptakach. Amerykanin miał ciekawą teorię od czasu kiedy jego żona pożegnała go słowami "I'm going for a shoping". Powiedział, że to jakaś super promocja. Im więcej kupisz, tym mniej płacisz. Ci wszyscy ludzie biegają teraz po hipermarketach i zwalają wszystko do wózków, biją się między sobą i wydzierają sobie paczki pieluch, puszki z mielonką i słone paluszki.
Mężczyzna oparł głowę o bar nie dbając o pozlepiane włosy. Zasnął na dwie minuty, po czym poderwał głowę i kontynuował:
- Czyż to nie świadczy o nas źle, że dzieło naszej epoki - internet - przetrwało bez nas zaledwie kilka tygodni? Stonehenge... rzymskie akwedukty stoją do dziś, a kilka z nich nawet działa. Za kilka lat cały nasz dorobek przepadnie. Właśnie! Ile czasu może leżakować whisky? Są takie dwunastoletnie, to wiem, ale co potem? Zaczyna się psuć, czy co? Sprawdziłem całe zapasy żywności w piwnicy, bo wiesz... bez obrazy, ale rzygam już tymi twoimi orzeszkami. Nie zawierają kompletu witamin. Konserwy wyjem nim minie ich best before. A potem, zakładając, że się nie zapiję... potem, cóż, w końcu i ja będę musiał iść na zakupy.
Warszawa 2001
www.rafalkosik.com