Zola Émile
WALKA
Kilka epizodów z wojny francuskopruskiej
I.
W pobliżu Mulhouse, nad brzegami Renu, wpośród urodzajnej równiny rozłożono obóz. Był cichy wieczór sierpniowy; ciężkie chmury pokrywały zachód, a na ciemnem tle tem wyraźnie odbijały się białe namioty, tem wyraźniej błyszczały bagnety karabinów, ustawionych w kozły. Żołnierze, stojący na warcie, przechadzając się miarowym krokiem, czuwali nad obozem; zdala widać było szeroką wstęgę Renu.
Żołnierze, leżąc, siedząc lub stojąc gromadkami, rozmawiali; gwar głuchy panował w obozie. O piątej przyszli tu z Belfortu, i już była ósma wieczorem, a jeszcze nic ciepłego w ustach nie mieli z powodu braku drzewa; posilali się wiec sucharami, rozgrzewali wódką, która po
większała jeszcze znużenie, to też większość żołnierzy leżała lub siedziała. Dwaj jednak, mimo znużenia, szablami ścinali z poblizkich krzaków młode gałęzie, a ułożywszy z nich stos, napróżno usiłowali ogień rozniecić, gdyż mokre gałęzie wydawały tylko mnóstwo dymu, a zająć się płomieniem nie chciały.
W obozie znajdowało się około , ludzi, cząstka wielkiej armii, jaką Napoleon III, cesarz Francuzów, wystawił w r. przeciw wojsku Fryderyka Wilhelma, króla pruskiego. Jenerał Feliks Dounay był wodzem tej garstki; prowadził on swój oddział już od kilku dni, napróżno poszukując nieprzyjaciela. Znudzone bezcelowym marszem, zmęczone i głodne wojsko potrzebowało spoczynku, więc dotarłszy do równiny, rozciągającej się pod Mulhouse, jenerał kazał rozbić namioty. Jan Macquart, stary kapral, który walczył jeszcze podczas kampanii włoskiej, umacniał w ziemi kołki do rozpięcia namiotów, a jednocześnie uważnem okiem rozglądał się po obozie, strzegąc porządku.
— Loubet, Lapoulle! dajcież pokój, dym was zadusi! — krzyknął donośnym głosem i zbliżył się ku rozdmuchującym ogień żołnierzom.
Loubet, szczupły, pełen życia żołnierz, o spojrzeniu wesołem, zwrócił się ku niemu.
— Już się tli — odrzekł, — spójrz, panie kapralu. No, dmuchajże — dodał, trącając towarzysza, pochylonego nad stosem.
Towarzysz ten wydawał się olbrzymem w porównaniu z nim, jednakże posłusznie dmuchać na nowo zaczął; dym rzucił mu się w twarz gęstym kłębem, olbrzym zakrztusił się, oczy jego łzami zaszły; Loubet się rozśmiał.
— Przejdź na drugą stronę, wiatr będzie dym od ciebie odpędzał — zakomenderował Lapoulle.
Kapral popatrzył chwilę na nich, poczem, oddalił się, ruszywszy ramionami.
— Duście się, kiedy chcecie — mruknął, odchodząc.
O kilka kroków od ogniska, które Loubet i Lapoulle usiłowali rozniecić, stał młody żołnierz o twarzy białej, delikatnej, jak u dziewczyny; miał on jasne, pełne wyrazu, niebieskie oczy i blond włosy, rozmawiał z wielkiem ożywieniem z jakimś mężczyzną, ubranym po cywilnemu; drugi zaś żołnierz, przystojny brunet, przysłuchiwał się tej rozmowie z zajęciem. Kapral spojrzał niechętnie na tego, który cywilne ubranie miał na sobie, i rzekł:
— Radzę panu oddalić się; gdy kapitan was zobaczy, będzie niezadowolony.
Ten, do którego owe słowa były zwrócone, chciał zaraz odejść, lecz żołnierz o niebieskich oczach zatrzymał go.
— Zostań, Weiss — rzekł, a obróciwszy się. do kaprala, dodał tonem wyniosłym: — to mój szwagier, ma pozwolenie od kapitana, kapitan go zna.
Maurycy Levasseur, który, gdy wojna wybuchnęła, wstąpił jako ochotnik do wojska, jako młodzieniec z wykształceniem uniwersyteckiem i przyszły adwokat, uważał się za coś wyższego od kaprala, który może nawet i czytać nic umiał, a wydawał rozkazy tonem wodza.
— Róbcie, co chcecie — odparł Jan, — niech go rozstrzelają, kiedy ma ochotę.
Odwrócił się od nich, lecz nic odszedł daleko; usiadł w pobliżu i słuchał rozmowy. Maurycy i Weiss ciągnęli ją dalej w obecności Honoryusza, kuzyna Maurycego. Pierwszy z zapałem ochotnika dowodził, że wojna jest potrzebną., że jeśli w istocie, jak Weiss utrzymuje, cesarz zmusił Prusy do jej wypowiedzenia, to dobrze uczynił, bo nową sławą okryje Francyę i potęgi jej przysporzy. Weiss przeczył, w jego przekonaniu Prusy były silne, a zatem zwycięstwo wątpliwe.
— Więc ty przypuszczasz, że oni mogą nas pokonać? — zapytał tonem zdziwienia Maurycy.
— Nie tylko przypuszczam, ale prawie pewny tego jestem — odparł Weiss.
— Co? Niemcy mają nas pokonać! — wrzasnął kapral i z zaciśniętemi pięściami do Weissa przyskoczył — nie pleć pan głupstw, to nie ma sensu, co pan mówisz... Ja syn żołnierza, ja wiem, co oni warci... Ojciec mój był pod Jeną, pod Eylau, pod Friedland; on mi mówił, jak Francuzi bić umieją. Opowiadał mi nieraz, jak było w Egipcie; słowa jego wam powtórzę: " ludzi było nas tylko, Arabów tysięcy, a pobiliśmy ich... Gdybyście widzieli, jak broń rzucali i dalejże w nogi! Było na co patrzeć,"— Rozśmiał się stary kapral na całe gardło, a potem nagle spoważniał, brwi zmarszczył: — Francya pobita, Francya — rzekł — te podłe szwaby miałyby nas pobić? Niesłychane rzeczy... Gdy Prusacy przyjdą, damy im dopiero!
Maurycy wyciągnął rękę do starego wojaka i uścisnął mu dłoń serdecznie. Ten prosty chłop ujął go za serce swoją wiarą silną w potęgę Francyi; zachwycił go.
— Damy im! — powtórzył i śmiał się głośno, a stary Jan, zadowolony z siebie, oddalił się od nich.
Maurycy zwrócił się do Weissa:
— Bądź dobrej myśli — rzekł, — zwyciężymy; uściskaj Henrykę i powiedz jej, że sławą okryty powitam ją wkrótce.
— Daj to Boże! — odparł Weiss, całując go, i chciał już odejść, lecz Maurycy zatrzymał go jeszcze, by pomówić o Henryce. Kochał tę siostrę jedyną bardzo; jednego dnia światło dzienne ujrzeli; sierotami wcześnie zostali. Ona dziewczynka poważna, lubo równa mu wiekiem, była dla niesfornego chłopca dobrą mateczką w latach dziecięcych. Na myśl, że nie tak prędko może ją zobaczy, przykro mu się zrobiło; chciał chociaż pomówić trochę o niej ze szwagrem.
Tymczasem sierżant Sapin, mały, szczupły człowieczek, zaczął zwoływać żołnierzy, aby się przekonać, czy nikogo nie brak w obozie. Głos jego donośny rzucał w powietrze szybko, miarowo jedno nazwisko za drugiem; żołnierze odpowiadali najrozmaitszymi tonami. Naraz nastąpiła przerwa.
— Lapoulle! — zawołał sierżant powtórnie.
Wezwany nie odpowiedział. Każdy szukał wzrokiem brakującego, stary kapral pierwszy go dostrzegł; jeszcze klęczał nad stosem, pobiegł do niego i trącił go energicznie.
— Rzućże to do dyabła! — krzyknął — odpowiedz na apel.
Okopcony dymem, czerwony i spotniały, olbrzym podniósł na niego wzrok zdziwiony. Nie słyszał wołania sierżanta, nic rozumiał,
czego chce od niego kapral. Jan musiał po raz wtóry powiedzieć mu:
— Odpowiedz na apel.
Teraz dopiero zrozumiał, zwrócił się do sierżanta, wyprostował jak struna i głosem ochrypłym krzyknął:
— Lapoulle!
Śmiechem mu odpowiedziano; on zaś, nie zwracając na to uwagi, wrócił do ogniska i dmuchał znowu.
Umilkł wreszcie sierżant. Maurycy zwrócił się do Weissa, by tym razem już naprawdę go pożegnać, gdy tentent konia dał się słyszeć. Wśród namiotów ruch powstał; wyrazy: "depesza od jenerała Mac Mahona," przebiegały z ust do ust. Ciekawy, co zawiera depesza, Weiss zatrzymał się jeszcze; żołnierze dopominali się, by im oficerowie powiedzieli, jakie są wieści z głównego korpusu; nareszcie dowiedzieli się. Jenerał Dounay kazał oznajmić wojsku, że Mac Mahon odniósł zwycięstwo, że następca tronu pruskiego dostał się do niewoli, a z nim , żołnierzy, że Prusacy uciekli haniebnie z pola bitwy, pozostawiwszy armaty i bagaże.
— Niech żyje Francya! — krzyknęli żołnierze.
— A co! a co! nie mówiłem? Tak biją Francuzi!
Z temi słowami pobiegł Jan do Weissa. Weiss rozśmiał się i podał mu rękę.
— Daj to Boże — rzekł, ściskając dłoń kaprala, potem zwrócił się z pożegnaniem do Maurycego i oddalił się do domu.
— Ucałuj Henrykę — zawołał za nim Maurycy i ująwszy kaprala pod ramię, poszedł z nim do namiotu.
Położyli się obok siebie, chwilę gawędzili o depeszy pomyślnej, roili o spotkaniu z wrogiem, potem drzemać zaczęli; lecz, rzecz szczególna, teraz jakieś mary niepokojące obiegły ich; to jeden, to drugi budził się bez przyczyny; czarna, cicha noc nie dawała im spokoju. Naraz zdało się kapralowi, że widzi jakąś jasność krwawą, zerwał się i wybiegł przed namiot. W istocie ognisko, rozpalone przez Loubeta i Lapoulla, buchnęło wreszcie płomieniem. Niezadługo potem obudził się Maurycy. Ten usłyszał jakiś szmer; zdało mu się, że słyszy rozmowę, siadł przeto na posłaniu i zaczął słuchać uważnie. Nie mylił się — rozmawiano; poznał nawet głos. To kapitan Vineuil rozmawiał z majorem Bouroche. Z oderwanych słów, które do niego dobiegały, pochwycił treść rozmowy: jenerał Dounay wprowadził w błąd żołnierzy. Nie Prusacy zostali pokonani, ale Mac Mahon; rozbito go pod Troeschvillem, rozbito haniebnie. —
Łzy błysnęły w oczach młodego żołnierza, ukrył twarz w dłoniach, łokcie o kolana oparł
i siedział zgnębiony. Wtem uczuł rękę Jana na ramieniu; stary kapral również słyszał rozmowę,
— Więc twój szwagier miał słuszność — rzekł — oni są silni; ale to nic, nie damy się, zobaczysz.
— Czemu nas oszukują — odparł Maurycy z gniewem — czemu nam prawdy nie powiedzieli?
— Nie nasza rzecz ich sądzić, oni wiedzą, co robią, i radzę ci milczeć o tem, coś usłyszał przypadkiem.
Maurycy oparł znowu głowę na dłoniach i patrzył przed siebie ponuro. Tymczasem ruch powstał w obozie, ozwały się sygnały; podnieśli się przeto obaj i wyszli przed namiot. Prócz nich dwóch, zapewne żaden żołnierz nie wiedział o porażce Mac Mahona. Dostarczono drzewa i można było rozniecić ogień naprawdę. Ustawiano też kotły i przygotowywano śniadanie. Żołnierze byli głodni jak psy; myśl ich cała była zaprzątnięta tem, że jeść będą. Coraz więcej ognisk się pojawiało; woda zaczynała wrzeć w kotłach. Z Mulhouse dochodziły poważne dźwięki dzwonów kościelnych.
Naraz jakieś zamieszanie powstało w obozie; żołnierze ujrzeli śpiesznie ku nim idącego kapitana Plochas, który wychodził z namiotu
jenerała. Kapitan zatrzymał się. wśród ognisk, otoczonych przez żołnierzy.
— Zwijać namioty, bagaże na wozy — rzekł krótko.
— A śniadanie? — ozwało się kilku posępnie.
— Później, gdzieindziej — odparł kapitan.
Jednocześnie sygnał się rozległ.
— Jakto! mamy ruszać w drogę, nie zjadłszy nic ciepłego? Rosół już wrzeć zaczyna...
Ten i ów zanurzył łyżkę w kotle i poniósł ją do ust, lecz kapral odpędzał od kotłów i krzyczał:
— Żywo! śpieszyć się!
Ruszali ramionami, sarkali, lecz nie śmieli być nieposłuszni. Kwadrans nie upłynął, a namioty były zwinięte i bagaże na wozach, na równinie zostały tylko dogasające ogniska.
Ważny powód zmusił jenerała Dounay do tak nagłego zwinięcia obozu: otrzymał on depeszę; data wskazywała, że jest spóźniona, że była wysłana przed trzema dniami. Depesza ta zawiadamiała, iż zwycięskie wojska pruskie przechodzą Ren, można się było ich spodziewać lada chwila pod Mulhouse. Wobec przeważającej liczby nieprzyjaciela trzeba się było cofać. Więc, zamiast naprzód, ruszono w tył; gdy wojska weszły do Mulhouse, mieszkańcy,
dowiedziawszy się, że zostaną cofnięte, zaczęli głośno sarkać.
— Jakto — mówili, — zamiast zostać i bronić nas, armia odchodzi? Prusacy nadciągają, a Francuzi uchodzą przed nimi bez walki, a zatem prawdą być musi, co mówią, że Mac Mahon pobity, że lada dzień wrogowie zaleją Francyę, jak wezbrana rzeka.
Trwoga ogarnęła mieszczan; zdawało im się, że słyszą już huk armat, tentent koni, radosne okrzyki zwycięskiego nieprzyjaciela. Zrobił się popłoch, mieszkańcy zaczęli pakować swoje rzeczy; "uciekać" było jedyną myślą każdego. A wojsko szło ponure przez ulice pełne zgiełku. Głód żołnierzom dokuczał, w pamięci ich stały wywrócone kotły, wylana strawa; nie wiedząc, dlaczego jenerał taki rozkaz wydał, burzyli się. Maurycy szedł posępny, z głową zwieszoną; worek z chlebem ciężył mu na plecach, karabin gniótł ramię.
— Kiedy jeść nie pozwalają, to nie myślę dźwigać ciężaru — ozwał się żołnierz, idący tuż przed nim, i rzucił worek na ulicę. Loubet i Lapoulle, którzy szli z nim w jednym szeregu, to samo natychmiast uczynili.
— Macie słuszność — rzekł Maurycy, — ani myślę dźwigać worka i karabina, na co nam broń, gdy uciekamy?
Trzej inni za nimi cisnęli karabiny
Szeregi zatrzymały się; wtem nadbiegł kapral.
— Natychmiast podnieście broń i worki! — krzykną! — natychmiast!
Gniew straszny świecił z jego łagodnych zwykle oczów.
— Podnieście broń, bo inaczej we łby wam strzelać będę, bez sądu!
Żołnierze takim go jeszcze nigdy nie widzieli; mrucząc, podnieśli karabiny i poszli dalej. —
— Chłop! — sarknął Maurycy.
Kapral przysunął się do niego
— Tak — rzekł, — jestem prostym chłopem, ty zaś paniczem uczonym i dlatego zapewne jesteś nikczemnym, dlatego psujesz drugich, do złego głupich namawiasz.
— Milcz! — szepnął przez zaciśnięte zęby Maurycy, lecz Jan nie przestał.
— Ja sądziłem — mówił dalej, — że naukę dają po to ludziom, by lepsi byli od prostaków, widzę, żem się omylił. Ja chłop, a nie uczyniłbym tego, coś ty uczynił; ja prostak, a jednak rozumiem, że nieporządek nas zgubić może! Pocóż byłeś w szkołach, gdy się nawet tego nie nauczyłeś?
Łzy gniewu i upokorzenia zasłaniały oczy Maurycemu; chwiejnym krokiem szedł, jak
pijany; nienawidził w tej chwili starego żołdaka, a jednak czuł, że on prawdę mówi.
Ruch w mieście nie ustawał; mieszkańcy wynosili śpiesznie sprzęty z mieszkań, zabierali co mogli. Przed każdym niemal domem stały wozy, na które ładowano ruchomości. Kobiety z górnych piętr dla pośpiechu wyrzucały przez okna pościel; ówdzie stawiano na wozie kołyskę z niemowlęciem, tam znów szafę ciężką, komodę lub kufer okuty. Pomagano siadać na wozy chorym i starcom, zabierano dzieci. Ci, co wozów nie mieli, składali ubogie swoje sprzęty na taczki; inni z małymi tylko tłomoczkami na plecach uchodzili z miasta. Ulice się wyludniały, domy pustoszały — i wszędzie, gdzie tylko przechodzili, żołnierze widzieli sceny podobne. Mijali wioski tak puste, jakby zaraza przez nie przeszła. Wieść o zbliżaniu się Prusaków i o ucieczce Francuzów uprzedziła ich tutaj; mieszkańcy ich umknęli do lasów.
Na końcu jednej wioski ujrzeli chatę, której mieszkańcy nie opuścili. Stała ona samotna wśród pola; właściciel jej, ubogi wieśniak, nie chciał porzucić ziemi, która żywiła całą rodzinę; ostrzegano go, że niebezpieczeństwo grozi; radzono, by uciekał jak inni, on jednak pozostał i, siedząc na ławie przed domem, ponurem spojrzeniem przypatrywał się wojsku, które przechodziło.
Obok tego biedaka stała jego żona, młoda kobieta; trzymała ona na ręku niemowlę, a drugie dziecko, dwuletnie może, czepiało się jej sukni. Dzieci płakały i matka skarżyła się na los; wieśniak milczał. Naraz w drzwiach chaty ukazała się kobieta stara, wysoka, z twarzą pomarszczoną, z siwymi włosami, rozrzuconymi w nieładzie; wyciągnęła pięść ku żołnierzom i złorzeczyć im zaczęła.
— Podli, podli! — krzyczała głosem ochrypłym — tchórze! tchórze! uciekają, boją się kul pruskich. Ren nie tam, Ren za wami — chrapała, — a za Renem wróg, przed którym uciekacie, nikczemni' Tchórze, tchórze!
Gniew kipiał w sercu Maurycego.
— Dlaczego mam znosić te obelgi niesprawiedliwe? — pomyślał. — Rzucę broń, wypowiem posłuszeństwo tym, co mnie na takie upokorzenie narażają.
Wtem spostrzegł Jana. Kapral szedł z podniesioną głową, lecz oczy jego były pełne łez. Ten prosty chłop miał także ambicyę, czuł upokorzenie, jakiego doznawał, a jednak nie burzył się, lecz, jak na żołnierza przystało, spełniał rozkazy w milczeniu. Po. raz drugi uczuł Maurycy szacunek dla tego starego służbisty — nie rzucił broni: szedł dalej posłuszny.
II.
Wielkie było zdziwienie Maurycego, gdy się dowiedział, że oddział otrzymał rozkaz rozłożenia się obozem na dłuższe leże, a mieli przecież dążyć do Châlons, połączyć się z wojskiem tam się znajdującem i ruszyć razem na nieprzyjaciela. Dlaczego ta zmiana nagła? Zdziwienie jego wzrosło bardziej jeszcze, gdy, rozbiwszy namioty na wielkiej równinie, ciągnącej się wzdłuż kanału, który łączył rzeki Aisne i Marne, żołnierze opowiadać zaczęli, że wojsko, znajdujące się w Châlons, ma do nich przybyć. Jakoż przybyło w istocie i rozsypało się szeroko po równinie.
Było to po południu. Maurycy wałęsał się pomiędzy namiotami, zbierając świeże wieści. Karność wojskowa rozluźniła się; nikt nie
pilnował porządku, każdy robił, co mu się podobało: kapral Jan gdzieś się ukrył, żołnierze porozchodzili się z obozu do poblizkiego miasta Reims. Jan zrobił to samo; poszedł do kawiarni, gdyż głodny był, chciał się pożywić. Kawiarnia pełna była wojskowych; wszyscy mówili o cesarzu, o Prusakach, o Mac Mahonie. Niżsi rangą sarkali na jenerałów. Pomiędzy dwoma mieszczanami toczyła się żywa sprzeczka o liczbę wojska, jaką Mac Mahon miał z sobą. Oficerowie wmieszali się do sporu — powstał gwar ogłuszający. Maurycy, zmęczony, wziął kilka dzienników i wyszedł.
Siadł przed kawiarnią i począł przeglądać dzienniki, aby się z nich dowiedzieć, gdzie są obecnie Prusacy, lecz pod tym względem nie zaspokoił ciekawości, ale natomiast dowiedział się o strasznych rzeczach.
Klęska Mac Mahona, jak piorun, spadła na Paryżan. Oburzeni, odebrali cesarzowi tytuł naczelnego wodza i powierzyli dowództwo Bazainowi.
Maurycy przestał czytać i zamyślony wpatrzył się w przestrzeń, na której bielały namioty. Widok ich drażnił go; przypominały mu one ciężkie dni pochodu, jakie przebył i jakie czekały go niezawodnie; odwrócił spojrzenie od obozu. Po prawej stronie wznosiły się murowane domy Reimsu — tam wzrok
skierował. Dzieci bawiły się spokojnie na trawnikach, ludzie śpieszyli do codziennych zajęć, jak gdyby nic w kraju ważnego się nie działo, ale z okien kawiarni biegł gwar rozmów i sprzeczek; te przypominały Maurycemu smutną rzeczywistość. Wrócił do obozu zgnębiony i udał się na spoczynek. Śniły mu się bitwy przegrane, pochody wojsk, znękanych głodem i niewywczasem; cesarz, który był tylko obecnie cieniem monarchy, dla którego nie było miejsca ani w armii, ani w stolicy.
Zbudziwszy się rano, Maurycy dowiedział się z radością, że w nocy rada wojenna postanowiła cofnąć wojsko pod Paryż i tam, zebrawszy większe siły, oczekiwać nieprzyjaciela.
Wojsko miało ruszyć dopiero o ej; postanowił korzystać z czasu i posilić się dobrze przed podróżą. Pamiętał, iż wczoraj, gdy wchodzili na równinę, na której miano rozbić namioty, widział oberżę, i że koledzy mówili. mu, iż w tej wsi cesarz zatrzymał się na noc. Tam więc udał się Maurycy w nadziei, że może zobaczy cesarza. Siadłszy przed stołem czysto nakrytym, kazał sobie podać wino i kotlet, jadł i rozglądał się po zielonej równinie, po za którą rysowały się mury miasta Reims i wieżyce sławnej katedry. W tej świątyni niegdyś koronowali się królowie Francyi, do niej też Joanna d'Arc wprowadziła
w tryumfie Karola VI. Przeszłość Francyi stanęła mu żywo w pamięci, przeszłość pełna chwały; uczuł nadzieję, budzącą się w sercu. Wspomnienia te inne obrazy przywiodły mu przed oczy. Przypomniał sobie starego dziadka, który go wychował. Dziadek, dawny wojskowy z wielkiej armii, po śmierci rodziców Maurycego przygarnął sieroty do siebie — wnuka i siostrę jego Henrykę. Na całą pociechę starości miał te wnuki. Nieraz, posadziwszy Maurycego na jednem kolanie, Henrykę na drugiem, całemi godzinami opowiadał im o wojnach, w których brał udział, i o wielkim cesarzu. Anglicy, Prusacy, Austryacy przesuwali się ustawicznie w tych opowiadaniach, jak obrazy w kalejdoskopie, a zawsze wobec wielkiego cesarza, wobec bohaterów z pod Eylau, Friedland, Wagram i t. d. wyglądali niby lilipuci, zawsze bywali pobici.
Dawne wspomnienia rozproszyły smutne myśli Maurycego, nadzieja wstąpiła w jego serce, zapalił cygaro i puszczając gęste kłęby dymu, spoglądał w dal; a tymczasem wszystkie stoliki, stojące przed oberżą, otoczone zostały; zjawili się tutaj i Loubet i Lapoulle, Honoryusz i Jan i Rochos, oraz wielu innych. Każdy wołał, by mu jeść podano, każdy żądał czegoś innego; gwar był wielki. Naraz ktoś krzyknął:
— Cesarz!
Wszyscy porwali się z krzeseł i wyprostowali jakby podczas mustry. W alei lipowej, która wiodła do oberży, widać było gromadkę wojskowych wyższej rangi w paradnych mundurach, na koniach; za nimi, o kilka kroków, jechał Napoleon III, synowiec wielkiego bohatera.
— Niech żyje cesarz! — odezwało się kilka głosów.
Napoleon podniósł głowę; twarz jego była blada, oczy zamyślone, lecz gdy okrzyki rozległy się, źrenice jego zaświeciły blaskiem niespokojnym, uśmiech przymuszony wystąpił na usta, skinął głową zebranym pod oberżą i minął ją śpiesznie. Niejedno ciche przekleństwo pobiegło za nim — Maurycy słyszał to wyraźnie. Żarty, które dobiegały od innych stolików, drażniły go; powstał i wrócił do obozu. Tu dowiedział się, iż wojsko otrzymało nowy rozkaz; już nie do Paryża miało dążyć, ale na spotkanie nieprzyjaciela. Żołnierze, czynili przygotowania do marszu: zbierali bagaże i ładowali je na wozy. Domyślał się Maurycy, czemu zmieniono poprzednie postanowienie. Po klęsce cesarz nie miał odwagi pokazać się w Paryżu; widok jego mógłby wywołać rewolucyę w stolicy, mógłby go pozbawić tronu, a syna jego dziedzictwa korony. Nie wierzył
Maurycy, aby wojsko zwrócono wprost na nieprzyjaciela. Uchodzić będą Francuzi, jak to czynili dotąd, cesarz bowiem boi się swoich i lęka się wroga; woli tułać się, aniżeli spojrzeć w oczy silniejszemu wrogowi. Jakże małym i nędznym wydał mu się w porównaniu z wielkim cesarzem! Napoleon I i Napoleon III, co za ogromna różnica!
Zmrok zapadł; żołnierze udali się na spoczynek, Maurycy również. Nazajutrz, zaledwie wojska ruszyły w drogę, wybuchła straszna burza; strumienie wody lały się z chmur, droga zamieniła się w istny potok; żołnierze byli zmoczeni do nitki, musieli zatrzymać się i schronić pod drzewa... Nareszcie deszcz ustał; ruszyli dalej zmoczeni i zziębnięci, błoto utrudniało im pochód, na plecach ciążyły tornistry przesiąkłe wilgocią, ale to jakoś przeszło. Słońce osuszyło zmoczonych, a gdy zatrzymali się na dłuższy spoczynek, gdy się posilili do statecznie i odpoczęli, humor im powrócił, Maurycy, zjadłszy suchar i pokrzepiwszy się wódką, zdjął but z prawej nogi, gdyż czuł w niej jakiś ból dotkliwy.
— A tobie co? — zapytał stary Jan, który polubił młodego żołnierza i ciągle zwracał na niego uwagę.
— Bagatela — odparł Maurycy, — starłem sobie nogę, spuchła i boli.
Jan ukląkł przy nim, obejrzał nogę, głową pokiwał.
— Bagatela — mruknął — piękna mi bagatela! Owiń starannie nogę, bo może być źle; co wart żołnierz bez nogi? Pamiętani, we Włoszech, nasz kapitan mawiał zawsze: "Szanujcie, chłopcy, nogi, bo wygrywamy bitwy nogami."
To powiedziawszy, stary kapral kazał przynieść wody ze strumienia, płynącego w pobliżu, obmył starannie skaleczoną nogę i obwinął bandażem.
— Tylko nie kładź buta, póki w drogę nie ruszymy — rzekł do Maurycego.
Na czas uwinął się z opatrunkiem, w obozie bowiem rozległo się wołanie:
— Na obiad!
To Loubet wzywał towarzyszy na posiłek, który sam sporządził i do którego dostarczył potrzebnych produktów. Żołnierze tłumnie otoczyli wielki kocieł; Jan ujął warząchew do ręki i porcye zaczął rozdzielać; był to zwykły jego obowiązek, a rozdzielał sprawiedliwie. Stary wojak dobrze o tem wiedział, że gdyby jedną łyżkę strawy dał któremu więcej, wszystkich oczy zabłysłyby gniewem. Na widok smacznej zupy Maurycy zapomniał o bólu i zasiadł razem z innymi do obiadu. Oswoił się on już z. rubasznymi towarzyszami i jadł
z nimi z jednego kociołka. Nikt nic zapytał nawet, zkąd Loubet dostał mięsa i jarzyn na ową wyśmienitą zupę. Nareszcie zmietli wszystko i zabrali się do rozbijania namiotów, bo tutaj mieli noc spędzić. Jan uczył nowicyuszów, jak kołki trzeba wbijać w ziemię, by mocno siedziały, jak płótna rowkiem otaczać, by w razie deszczu woda miała gdzie ściekać. Z powodu chorej nogi Maurycy przypatrywał się bezczynnie krzątaninie towarzyszy i podziwiał czynność i zręczność starego kaprala.
Wreszcie namioty rozbito; żołnierze zajęli się przygotowaniem wieczerzy, błysnęły ogniska, na których umieszczono kotły. Starszyzna posilała się także; jenerał Bourgain Desfeuilles kazał kupić we wsi kurczę i upiec. Przynieśli mu je do namiotu, gdzie obmyślał plan dalszego działania. Zasiadł wygodnie do wieczerzy i opowiadał pułkownikowi, jaką drogą zamierza poprowadzić wojsko nazajutrz, lecz widocznie geografia była jego słabą stroną gdyż co chwila zadawał pytania pułkownikowi. Vineuil pochodzi. ł z tych stron, znał przeto doskonale miejscowość, dawał potrzebne wskazówki, lecz wydziwić się nie mógł, że ten, który podjął się prowadzić wojsko, tak słabo zna geografię własnego kraju. Słyszał on, iż w wojsku pruskiem każdy oficer posiada kartę geograficzną nie tylko Niemiec, lecz i Francyi;
w wojsku francuskiem nic mieli jej nawet jenerałowie.
Bourgain nie zgadywał, o czem myśli pułkownik i zdradzał się coraz bardziej ze swojem nieuctwem, a pułkownik uczył go cierpliwie; wtem po za namiotem dały się słyszeć krzyki.
— Co to? — zapytał jenerał.
Do namiotu wszedł wieśniak spłakany, giestykulując żywo. Począł opowiadać, iż żołnierze, wpadłszy do jego domu, rabują mu wszystko zboże, jarzyny, owoce, drób...
— Czemuż nie pochowałeś wszystkiego do piwnic, jak inni? — odparł obojętnie Bourgain, — czy nie wiesz, co to wojna? Gdybym chciał karać moich żołnierzy za takie sprawki, kilkudziesięciu dziennie musiałbym kazać rozstrzelać i w końcu nie byłoby komu walczyć.
— Myślałem, że radzi będą, gdy im co do jedzenia sprzedam... toć głodni bywają — rzekł, ocierając łzy kułakiem; — rano przyszedł do mnie jakiś żołnierz, Loubet podobno się nazywa, wziął cały wór jarzyn, parę królików i powiedział, że zapłaci, że wojsko nocować tu będzie; tymczasem, zamiast pieniędzy, przyprowadził całą hordę żołnierzy i rabują teraz mój dom i ogród...
— Nie nudź mnie! — ofuknął Bourgain — nic na to nie poradzę; pocóżeś był chciwy i sprzedawać chciałeś?
Wieśniak wyszedł, przeklinając wojnę i żołnierzy. Gdy się oddalił, jenerał kazał przywołać jednego z oficerów i zaczął mu czynić wymówki, że nie pilnują porządku w obozie, iż pozwalają na swawolę, lecz oficer wytłómaczył się z tego zarzutu.
— Żołnierze byli zgłodniali — rzekł, — furgony z żywnością nie przybyły, wojsko rzuciło się więc do rabunku; gdyby oficerowie nie pozwolili, byłby bunt.
Na takie tłómaczenie nie było odpowiedzi. Bourgain zwrócił się do pułkownika Vineuil i rozpytywał go znowu o drogę, jaką iść mieli nazajutrz, a oficer powrócił do żołnierzy. Wieczerza, przemocą zdobyta, już była gotowa; żołnierze jedli, a pomiędzy ogniskami, na których stały kotły, przechadzał się kapitan Beaudoin; chmurny był i głodny. Żołnierze spoglądali na niego szyderczo i szeptali do siebie:
— Patrzcie, jak węszy; dałby nie wiem co za łyżkę naszej zupy, a wyśmienita doprawdy.
Nie lubili go oni, bo surowym był dla nich i nieprzystępnym. Beaudoin słyszał szepty, lecz oddalił się z głową podniesioną; za nic nie zniżyłby się do prośby — wolał głód. Wtem ukazał się kapitan Rochos, surowy, rubaszny ale
przyjacielski; każdy żołnierz był mu bratem. I ten był głodny; żołnierze wyczytali to z jego miny, poczęli szeptać między sobą i po chwili podniósł się jeden z nich i nieśmiało przystąpił z kociołkiem.
— Jest tu trochę kartofli i udko gęsie — rzekł. — Panie kapitanie, proszę się nie obrazić; doprawy niezłe...
Rochos rozśmiał się i przyjął posiłek.
Nazajutrz o świcie ruszono w pochód przez dolinę rzeki Aisne. Droga prowadziła wśród płaszczyzn pustych, na których ani domów, ani drzew nie było; żołnierze odpoczywali pod gołem niebem, głodni i znużeni. Maurycemu rana w nodze dokuczała. Gdy wieczorem zatrzymali się na dłuższy odpoczynek, zdjął but natychmiast i bandaże odwinął, lecz, niecierpliwy, szarpnął zbyt prędko i świeża krew popłynęła; ból wydarł mu mimowolny krzyk z piersi; Jan był opodal.
— Boli, jak widzę — rzeki; — trzeba świeżo opatrzyć. Pozwól pan, zrobię to sam.
Z troskliwością matki obmył ranę starannie i owinął czysto. Maurycy był zdumiony; ten prosty człowiek czynił to tak delikatnie. Wyciągnął rękę do kaprala z podziękowaniem.
— Nie mów mi "pan" — rzekł, — wszakże jesteśmy towarzyszami.
Jan uśmiechnął się, podał rękę Maurycemu i uścisnęli sobie dłonie.
— Zapalmy papierosa — rzekł kapral, — mam dobry tytuń.
To mówiąc, podał młodemu żołnierzowi papierośnicę. Maurycy nie odmówił. Zapalili obaj i puszczając kłęby dymu, gawędzili.
* * *
Rana pogorszyła się przez noc, gdyż wydano rozkaz, aby żołnierze spali w obuwiu; Maurycy rad nierad musiał włożyć buty, noga spuchła mu przez noc, rana piekła straszliwie.
— Jeśli każą nam iść dalej — rzekł Jan, — dobrze zrobisz, chłopcze, gdy się do majora udasz i powiesz mu, że iść nie możesz.
Lecz Maurycy nie posłuchał życzliwej rady, ruszył razem z innymi pieszo; kulał, ale szedł. Szczęściem, po kilkogodzinnym marszu oddział, w którym znajdował się Maurycy, otrzymał rozkaz zatrzymania się na miejscu i oczekiwania nowych dyspozycyj. Maurycy był uszczęśliwiony z tej przerwy; rzucił się na miękką trawę i drzemał w cieniu drzew. Niżej, w dali, warczały młyny, a za nimi jeszcze dalej widać było skromne domki miasteczka, które przypominały mu jego miasto rodzinne. Zapomniał gdzie jest, zapomniał co w kraju' się
dzieje, cofnął się myślą w lata dziecięce i nawpół drzemiąc marzył o nich.
Gwar, jaki około godziny drugiej powstał w obozie, obudził go z tych miłych marzeń. Oficerowie wydawali rozkazy: "do broni!" Maurycy stanął w szeregu. Już cały oddział uszykowany był w porządku, gdy pułkownik Vineuil stanął przed wojskiem i rzekł:
— Zapewne dziś przed nocą spotkamy nieprzyjaciela; ufam, że powitacie go, jak na Francuzów przystało.
Okrzykami radości odpowiedzieli żołnierze, woleli bój choćby z dziesięć razy liczniejszym nieprzyjacielem, niż te ciągłe nużące, bezcelowe pochody.
— A twoja noga? — zapytał Jan Maurycego.
— Nie boli — odparł młody człowiek.
Nadzieja spotkania nieprzyjaciela zagłuszyła w nim wszelkie inne uczucia.
Ruszono w pochód. Maurycy kroczył raźno w szeregu. Gdy wieczór zapadł, zatrzymali się znowu i do wieczerzy się zabrali. Maurycy otrzymał rozkaz pójść na pikietę; kazano mu stanąć na skraju lasu i czuwać, dopóki inny żołnierz go nie zwolni. Czarna noc go otoczyła, a z nią głuche milczenie; tchórzem nie był nigdy, lecz gdy sam zupełnie pozostał, strach zajrzał do jego duszy. Za najlżejszym
szelestem serce jego uderzało mocniej, rozglądał się dokoła, nadstawiał ucha, wytężał wzrok.
W miasteczku widać było światła, migocące w oknach domów. Mieszkańcy, uwiadomieni o zbliżaniu się Prusaków, czuwali, drżąc na myśl bitwy, która tak blizko nich toczyć się miała. Od rzeki dobiegał szum toczących się fal, od lasu szept liści, poruszanych przez wiatr, a w ciszy nocy słabe te szmery głośnymi się wydawały; co chwila wrażeń nowych doznawał i co chwila zdawało mu się, że wróg nadchodzi... Męcząca to była pozycya stać kilka godzin nieruchomo, stać i nadsłuchiwać, a tyle różnych głosów odzywało się ustawicznie. Raz chwycił już za broń i kurek nacisnął; chciał wystrzelić, przekonany, że słyszy nieprzyjaciela. Lękał się, że zrobi fałszywy alarm; lękał się, iż może nie dostrzeże nieprzyjaciela i zgubi swoich. Godzina na pikiecie zdawała mu się wiekiem, zaczął przypuszczać, iż zapomnieli o nim, że pójdą dalej, a jego zostawią samego; była chwila, iż sądził, że nie wytrwa na stanowisku. Wtem zdało mu się, że słyszy kroki i szepty; zdjął z ramienia karabin, odwiódł kurek, słuch wytężył. Tymczasem nie było to złudzenie; kroki coraz wyraźniej się rozlegają, rozróżnia już głosy ludzkie.
— Kto idzie? — krzyknął
— Swój! — odpowiadają.
Tak, to swoi idą, poznał głosy, przyszli go zluzować; odetchnął całą piersią i powitał towarzyszy.
— Więc to dopiero godzina? — rzekł — myślałem, że dzień już niedaleko.
Wróciwszy do obozu, zastał wszystkich zebranych wokoło wielkiego ogniska; czuwali, by wróg ich śpiących nie zastał, ale to czuwanie niejednego znudziło; żołnierze szemrali na dowódców.
— Pewno cień Prusaka zobaczyli i zlękli się — szeptali, — będzie to samo, co było pod Mulhouse: będziemy czekali na wroga i nie doczekamy się go, potem pójdziemy go szukać i nie znajdziemy; nakoniec dadzą znać, że nadciąga, a wtedy uciekniemy walecznie.
Kilku rozśmiało się. z tego konceptu, lecz Maurycego żart ten podrażnił; w pamięci jego stanęło owo sromotne cofanie się przed nieprzyjacielem, obelgi, jakiemi obrzucała ich stara wieśniaczka. Na samo przypuszczenie, iż to samo miałoby się powtórzyć, gniew zakipiał w jego sercu.
Gdy dzień zaświtał, oficerowie oznajmili żołnierzom rozkaz do wymarszu; większość przyjęła tę wiadomość z radością. Maurycy powstał żwawo, by stanąć w szeregu, lecz jęknął przy pierwszym kroku. Ból w nodze się odezwał, ciężyła mu ona jak ołowiana.
— Znowu boli — ozwał się Jan, który jęk Maurycego usłyszał, — wiesz co, idź do majora i proś, by ci pozwolił pojechać do Chene, tam wyśpisz się wygodnie i na nas zaczekasz; mamy przechodzić tamtędy, jeśli lepiej ci będzie, jutro złączysz się z nami.
Maurycy usłuchał i udał się do majora Bouroche.
— Nogę mam skaleczoną, panie majorze — rzekł, stając przed stołem, przy którym Bouroche pił właśnie kawę.
Bouroche był w złym humorze, nie spojrzał nawet na niego.
— Nie jestem majorem, tylko doktorem, głupcze jakiś — odburknął.
Maurycy poczerwieniał, chciał się wytłómaczyć, lecz major nie dał mu przyjść do słowa.
— Noga skaleczona, wielka mi rzecz! najmij sobie pojazd i wróć do mamusi, albo wsiądź do balonu, prędzej jeszcze do niej się dostaniesz; nie potrzeba w obozie pieszczochów.
Maurycy odszedł wzburzony; swoją drogą zaczął rozpytywać się, czy kto do Chene nie jedzie, piechotą bowiem iść nie mógł w żaden sposób. Nareszcie dowiedział się, że w wiosce Talaise, koło której stał obóz, mieszka niejaki pan Lewi i że ten, obawiając się Prusaków, odwozi swoją jedynaczkę do Chene do ciotki,
że powóz zaprzęgnięty stoi już przed dworem. Nazwisko to nie było mu obce, przypomniało mu starego przyjaciela ojca; udał się przeto natychmiast do Talaise i odszukał dawnego znajomego.
Stary powitał go serdecznie i chętnie zgodził się, aby z nim jechał; wsiedli we troje do pojazdu i ruszyli do Chene. Przez drogę Lewi uskarżał się ustawicznie na ciężkie czasy; córka jego, szczupła, blada blondynka, cicho płakała, Maurycy drzemał znużony.
Tymczasem w obozie rozpalono ogniska, aby nieprzyjaciel sądził, że wojsko nie rusza się z miejsca, poczem wczesnym, ciemnym jeszcze rankiem pomaszerowano w tę samą stronę, w którą potoczył się powóz pana Lewi.
Siódmą godzinę wydzwaniał ratuszowy zegar miasta, gdy powóz zatrzymał się przed domem, w którym Maurycy się urodził i wychował.
Podziękowawszy uprzejmie za przysługę mu oddaną, młody żołnierz wysiadł, a namyśliwszy się chwilkę, skierował się w ulicę, na której mieszkaią dobra jego znajoma, pani Deroche. Szedł kulejąc, zamyślony, gdy naraz zastąpiła mu drogę średnich lat kobieta.
— Czy to być może?! Pan Lavasseur! — wykrzyknęła — ranny, mój Boże!
Maurycy zatrzymał się.
— Pani Cambette — odparł uprzejmie, poznał bowiem dawną swoją znajomą, żonę aptekarza z Chene; więc opowiedział jej zaraz, po co przybył i do kogo dąży.
Aptekarzowa ujęła go pod ramię.
— Nie puszczę pana — rzekła, — u nas spoczniesz i basta; mój mąż opatrzy ranę.. U pani Deroche stoi cesarz, tam miejsca niema, a u nas go nie brak. Biedna pani Deroche na strych wynieść się musiała, sztab cesarski zajął cały jej dom. Spojrzyj, widzisz te wozy, beczki, skrzynie, tłomoki? to wszystko ich bagaż. A ile butelek wina mają z sobą, a co różnych specyałów, a co bielizny! — paplała gadatliwa kobieta — ciekawa jestem, gdzie pani Deroche to wszystko pomieściła?
Maurycemu stanął w pamięci ów dzień, w którym żołnierze z głodu zrabowali ubogiego wieśniaka, zasępiło się jego czoło szlachetne.
Doszli do apteki. Właściciel jej, pan Cambette, mały, suchy człowieczek, poznał Maurycego od pierwszego wejrzenia i powitał serdecznie, prosząc, by spoczął w pokoju przyległym do apteki. Gdy żona zajęła się przygotowaniem wieczerzy, rozpoczął z gościem rozmowę. O czemże mogli mówić, jak nie o wojnie; był to w owym czasie jedyny przedmiot, zajmujący wszystkich. Niepomyślnych nowin dowiedział
się Maurycy. Prusacy już wkroczyli do Chalons i coraz bardziej rozpościerali się we Francyi; przypuszczano, że Paryż może być oblężony. Maurycy postanowił odwiedzić jeszcze tego dnia panią Deroche.
— Może od niej coś pomyślniejszego się dowiem — pomyślał i powiedział aptekarzowi, że wyjdzie na parę godzin, lecz przed wieczorem powróci niezawodnie.
Śpiesznym krokiem udał się. do staruszki. Pani Cambette nie przesadziła, dom pani Deroche był przepełniony przez wojskowych. Minąwszy wielką sień, do bocznej się skierował, a z tej na schody, prowadzące na poddasze. Zapukał do drzwi, staruszka je uchyliła, lecz zobaczywszy żołnierza, cofnęła się, nie poznała Maurycego; dopiero gdy się do niej odezwał, powitała go i wprowadziła do maleńkiej izdebki.
— Dziecko moję, czego ja doczekałam, co to za ludzie! Wszystko mi zabrali, jeszcze dom podpalą. — Usiadła na zwyczajnym stołku drewnianym, drugi wskazała gościowi.
— Widziałeś go? — spytała.
— Kogo?
— Cesarza; istna mumia, prawdziwy trup żyjący, ale co dziwnego? Tylu ludzi zmarnował. Choć mi zabrali wszystko, nie chciałabym być na jego miejscu.
Opowiadała o czem mówią w Chene; wszystko, co słyszał Maurycy u aptekarza, potwierdziła; to też wyszedł od niej bardziej jeszcze przybity, niż przedtem. Przechodząc pod oknami parterowego mieszkania, mimowoli zajrzał w jedno i stanął, jak wryty.
Ujrzał duży pokój, na środku stół zastawiony wspaniale, przy tym stole siedział cesarz i jego adjutanci; oni jedli i pili, on siedział nieruchomy i milczący. Po chwili wziął do ręki kieliszek, napełniony czerwonem winem, i wychylił go; talerz czysty odsunął, nic nie jadł; nareszcie wstał i niespokojnym krokiem zaczął chodzić po sali. Na twarzy jego malowało się wielkie cierpienie.
Smutny powrócił Maurycy do Cambettów. Aptekarz opatrzył mu nogę, aptekarzowa zaprosiła na kolacye; zjadł i udał się na spoczynek, ale spać nie mógł; zdawało mu się, że jego oddział minie Chene i on sam zostanie.
Nie mógł doczekać ranka, zerwał się przed świtem i wyszedł z mieszkania, nie pożegnawszy gospodarzy i śpiesznie podążył do obozu. Przeczucie nie omyliło go: spotkał swoich.
Jan spostrzegł go pierwszy.
— Maurycy! — zawołał radośnie — myślałem właśnie, jakim sposobem dać ci znać, że do Chene już nie idziemy.
Poszli razem.
— Nowe rozkazy — rzekł Jan, — jakie, nie pytam; jako żołnierz wykonywam je ślepo.
Między wojskiem słychać było szmery niezadowolenia.
— Rano rozkaz wydadzą — mówili — wieczorem go odwołają; idą niby na wroga, a gdy go zobaczą, uciekają.
Maurycy słuchał tych sarkań i przypominał sobie cesarza; rozumiał dobrze jego niepokój... to wojsko, skazane na ciągłe tułactwo, na śmierć nie od kuli wroga, lecz z głodu i niewywczasu, mogło być dla niego strasznym wyrzutem sumienia.
III.
Do licha! Jeść mi się chce, jak psu, wypiłbym cały kocieł kawy i zjadł kilka funtów mięsa.
Z temi słowami na ustach podniósł się rano z niewygodnej swojej pościeli żołnierz Chouton i ziewnął na cały głos.
Oddział jenerała Dounay znajdował się teraz pod Boule aux Boix. Żołnierze przyszli dnia poprzedniego, wieczorem dostali zaledwie trochę kartofli, więc głodni byli i wyrzekali.
— Ruszyć się nie mogę — odezwał się Loubet, z trudnością podnosząc się z ziemi; — nie pociągnę długo, jeśli mnie tak będą żywili.
Inni także mruczeli.
— Jeść nie dadzą, lecz każą maszerować bez końca.
Jeden żołnierz, pokorniejszy od towarzyszy, ukląkł i modlił się pobożnie. Chouton przystąpił do niego.
— Westchnij i za mnie — rzekł, — a może aniołowie przyślą mi kawałek kiełbasy.
— Gdyby choć chleba kromkę — rzekł Loubet.
— Czy nie wstyd tak narzekać? Walczycie za kraj, a wciąż o żołądkach myślicie — odezwał się kapitan Rochos. — I ja wczoraj nic nie jadłem, a nie utyskuję.
Żołnierze umilkli zawstydzeni, wtem ukazał się Beaudoin i posępny przystąpił do kapitana Rochos.
— Wyobraź sobie, kolego, zagubili mi w pochodzie tłumok — rzekł z kwaśną miną, — nic mogę zmienić bielizny; to okropność.
Rochos machnął ręką.
— Bywają większe nieszczęścia — odparł, poczem zwrócił się do żołnierzy.
— Głowy do góry! — rzekł — nie mieliśmy śniadania, za to obiad lepiej będzie smakował.
Zbudził się i Maurycy; płaszcz, którym był okryty podczas nocy, ociężał od wilgoci, a nie tylko płaszcz, ale i koszula i kości jego i całe ciało zdawały się być napojone deszczem, jaki mżył całą noc. Wstał, bo mu kazano iść po wodę; towarzysze naglili, by śpieszył, błysnęła im bowiem nadzieja, że dostaną śniadanie.
Ruszył żwawo, gdyż rana w nodze była prawie zagojona; idąc, rozglądał się po szerokiej równinie: z jednej strony widać było zabudowania poblizkiego miasteczka, z drugiej las, z trzeciej wioskę Belleville, z czwartej ciągnęły się obszerne równiny.
— Tędy nadciągnie pewno nieprzyjaciel — rzekł sam do siebie Maurycy.
Gdy powrócił z wodą, zastał już porozpalane ogniska. Żołnierze, nalawszy do kotłów wody, ustawili je nad ogniskami; niebawem woda zawrzała, lecz mięsa nie mieli, a rabować im zabroniono — szczęściem znaleźli trochę kawy, ale tylko kawy; ani cukru, ani mleka nie było.
Zaczęły się znowu narzekania.
— Włóż wielki palec do kociołka, a osłodzi kawę — radził Loubet, lecz nikt się nic rozśmiał z tego konceptu.
— Gdybym był wiedział, że tak będzie, byłbym w Chene trochę cukru i chleba kupił — odezwał się Maurycy.
Jan udawał, że nie słyszy narzekań; rozumiał on dobrze, że w podobnem położeniu trzeba wiele rzeczy nie widzieć i nie słyszeć.
— Co dziwnego, że sarkają — pomyślał, — głodni są.
Zamiast więc łajać i grozić, sypał żartami, dodawał nadziei, że jutro lepsze będzie. Skarga Maurycego wzruszyła go więcej, niż inne;
miał dla niego współczucie, delikatny paniczyk budził w sercu jego litość. Wstał i zniknął na chwilę z pomiędzy gromadki żołnierzy; poszedł do namiotu, coś długo w nim szperał, nareszcie dobył jakieś zawiniątko i pośpieszył z niem do Maurycego.
— Weź to i zjedz tak, żeby nikt nie widział — rzekł, wtykając mu w rękę paczkę.
— A ty? — spytał wzruszony Maurycy.
— Nie troszcz się o mnie, mam kilka sucharów — odparł Jan.
O dziesiątej godzinie ruszyło wojsko w dalszy pochód, niebo pokryło się znowu chmurami, posępnie było dokoła, jak gdyby natura przywdziała żałobę, żołnierze szli milcząc, powoli, gdyż trudno im było wyciągać nogi z błota; uginali się pod ciężkimi od wilgoci workami i płaszczami. Szli bez wiary w wodzów bez nadziei zwycięstwa.
Nagle twarz Maurycego ożywiła się, wzrok wlepił w czarny, w dali rosnący wielki las.
— Prusacy — szepnął sam do siebie.
Z pomiędzy wyniosłych sosen, rosnących po lewej stronie, wysunął się w istocie jakiś kawalerzysta, niebawem pojawił się drugi, potem jeszcze jeden. Trzeba było mieć wzrok bardzo bystry, aby poznać, że to ludzie zbrojni na koniach. Maurycy trącił w łokieć Jana.
— Patrz, tam pod lasem, ułani — rzekł.
Kapral zwrócił wzrok we wskazanym kierunku.
— Widzę, mamy ich wreszcie — odparł wesoło.
Byli to w istocie ułani, pierwsi Prusacy, jakich zobaczył oddział jenerała Dounay. Od sześciu tygodni wojsko już było w pochodzie, a nie wystrzeliło jeszcze ani jednego ładunku, to też widok tych trzech Prusaków wzbudził ogólne zajęcie: wszystkie głowy zwróciły się w kierunku lasu.
— Jeden tłusty jak wieprz — rzekł Loubet — dobry byłby na pieczeń.
Śmiechem przyjęto ten żart, wesołość powróciła wojsku.
Niebawem cały oddział Prusaków wyłonił się z lasu, jenerał Dounay kazał żołnierzom stanąć i przygotować się do bitwy. Wszystkim serca nadzieją zabiły. Jazda zajęła poblizkie wzgórze, piechota ustawiła się niedaleko. Czekali ataku... Minął kwadrans, jeden i drugi bezczynnie, minęła wreszcie godzina.. Prusacy zajęli pozycyę naprzeciw i również nie ruszali się z miejsca; może też i oni czekali zaczepki.
Jenerał Dounay nie miał wszakże tyle odwagi, aby uderzył pierwszy na nieprzyjaciela, nie wiedział albowiem dokładnie, jakie są siły strony przeciwnej.
Prusacy nie opuścili stanowiska, Dounay stracił cierpliwość i wydał rozkaz ruszenia dalej w pochód.
— Więc jeszcze i nie teraz? — westchnął Jan.
— Kiedyż więc? — rzekł z gniewem Maurycy, któremu w żyłach krew wrzała. Wszyscy sarkali. Ruszyli jednak w drogę, przygnębieni. Prusacy zdawali się z nich naigrawać, gdyż za ich przykładem opuścili także stanowiska, a potem posuwali się w tym samym kierunku, co Francuzi i to wysuwali się z pomiędzy drzew, to ginęli w gąszczu, by zjawić się znowu... Bawili się w chowanego.
— Ależ to nareszcie może ogłupić człowieka — mruknął Lapoulle; — gdyby choć parę nabojów pozwolono wystrzelić.
Nie pozwolono; kazano iść wciąż po błocie i przestrzegano surowo subordynacyi; gdy który żołnierz opóźniał się w pochodzie, grożono mu rozstrzelaniem. Powoli deszcz ustał, słońce przedarło się przez chmury, zrobiło się gorąco nieznośne, głód i pragnienie dokuczały wszystkim. Nareszcie Saint Pierremont ukazało się w dali, żołnierze mieli nadzieję, że tam się zatrzymają, lecz znowu ukazali się Prusacy. Dounay kazał iść do Berace i tam obiecywał dać spoczynek.
— Jeszcze trzy mile do celu — szepnął Maurycy do Jana, gdy rozkaz usłyszał, — czyż dojdziemy, ja już nóg nie czuję.
Żołnierzy opanowywało coraz większe znużenie, idąc, chwiali się na nogach; niejeden, wyczerpawszy siły, padał na ziemię zemdlony i nieprzytomny. Zostawiano go na drodze, na pastwę losu.
Jan spostrzegł, że i Maurycy blednie, że chwiać się zaczyna, chciał go więc otrzeźwić rozmową.
— Twoja siostra mieszka w Sedanie, wszak prawda? — zapytał — my tam dążymy.
— Przecież nie idziemy do Sedanu, tylko do Berace — opryskliwie odparł Maurycy.
— Z Berace bardzo blizko do Sedanu. Musisz bardzo kochać twoją siostrę?
Tym razem Jan dopiął celu; oczy Maurycego ożywiły się.
— O, bardzo — odparł.
Jan nie wiedział, co powiedzieć więcej, zamilkli przeto obaj. Maurycy znowu zbladł i chwiać się zaczął, stary kapral ujął go pod ramię.
— Biedny chłopcze, opuszczają cię siły, daj mi twój karabin — rzekł łagodnie.
Młody żołnierz przyjął przysługę; szli razem, starszy wspierał młodszego.
— Boże wielki! toż połowę ludzi zostawimy za sobą, niepodobna iść dalej — sarknął po raz pierwszy Jan.
Maurycy nic mu nie odpowiadał, słabo mu się zrobiło.
Nareszcie ukazała się wysoka żółta wieża kościoła miasta Oches.
— Tam pewno się zatrzymamy — odezwał się Jan, chcąc dodać otuchy przyjacielowi.
Tak się stało. Jenerał, widząc, że nie doprowadzi wojska do Berace, że połowę ludzi straci, jeżeli zechce iść dalej, postanowił pod Oches zatrzymać się. Najbardziej skłoniło go do tego kroku to, że cesarz nadciągnął ze swoim licznym konwojem, pojazdami, bagażami, adjutantami i że cały ten obóz obalonego monarchy przeciął mu drogę.
Noc zapadała; żołnierze byli tak znużeni i wyczerpani, że nie myśląc już nawet o pożywieniu, kładli się, jak który stał, na ziemi i zasypiali snem kamiennym.
Gdy Jan z sucharem w ręku przyszedł do Maurycego, zastał go już śpiącym; zrazu chciał go obudzić, lecz rozmyślił się, schował suchary do worka, a worek ukrył tak troskliwie, jak gdyby złoto zawierał.
Ci, co spać nie poszli, puścili się na wędrówkę po okolicy, by zdobyć zapas żywności, której w obozie brakło. Przynieśli trochę
marchwi i rzepy, lecz ponieważ nie pozwolono ognisk rozniecać, by nieprzyjacielowi drogi do obozu nie wskazać, zjedli więc na surowo; kilku rozchorowało się po takiej wieczerzy, nie zraziło to wszakże innych: jedli, bo głodni byli.
Naraz wystrzał obudził śpiących żołnierzy. To Loubet, który poszedł wieczorem do lasu, aby schwytać kilka królików, ujrzał cienie ludzi między drzewami. Sądząc, że to Prusacy, dał ognia, lecz szczęściem chybił, byłby swoich zabił... Strzał zaniepokoił obóz, Jan i Maurycy pośpieszyli do lasu przekonać się, co to znaczy; spotkali Loubeta, który rozmawiał z jakimiś wieśniakami. Było ich trzech, wszyscy mieli bluzy robotnicze na sobie. Ludzie ci mówili, że pochodzą z sąsiedniej wioski i że chcą się widzieć z jenerałem, gdyż mają ważne rzeczy do zakomunikowania.
Jan i Maurycy wahali się, co czynić.
— Nazywam się Cabas — rzekł jeden z wieśniaków — a to są moi przyjaciele; ten krępy nazywa się Ducat, ten czarny z wielkim nosem, Sambac; jeśli nam nie dowierzacie, chodźcie do wsi, a ludzie potwierdzą, że tak jest.
Jan zdecydował się zaprowadzić ich do obozu, lecz ponieważ jenerał Dounay spał w mieście, przeto udał się z nimi do pułkownika Vineuil; ten chciał sam ich wybadać, lecz
oświadczyli, iż tylko z jenerałem mówić będą, odesłał ich przeto do jenerała Bourgain. Ten zły, bo strzał, dany przez Loubeta, zbudził go ze snu smacznego, zwymyślał na wstępie przybyszów. Cabas jednak, wysłuchawszy łajań i krzyków, rzekł śmiało:
— Przyszliśmy ostrzedz was, jenerale, że las poblizki pełen jest Prusaków, , tych łotrów znajduje się o parę mil drogi od tego obozu.
Jenerał ruszył ramionami.
— Śni ci się chyba — rzekł, — strach potroił liczbę w twych oczach.
— Możesz pan nic wierzyć, to już nie nasza rzecz — odparł Cabas, — spełniliśmy obowiązek.
Powiedziawszy te słowa, chciał odejść, lecz Bourgain nie pozwolił; kazał zwinąć namioty, a Cabasowi i jego towarzyszom pozostać z wojskiem, by, jako znający miejscowość, wskazywali drogę. Gdy dano znak do pochodu, Maurycy westchnął ciężko.
— Czyś głodny, czy zmęczony? — zapytał go Jan.
— Głodny okropnie.
Kapral sięgnął do worka, dobył z niego dwa suchary i podał je towarzyszowi.
— Masz, schowałem dla ciebie, ja już jadłem — rzekł.
Tym razem kłamał, nic nie miał w ustach tego dnia.
I znowu ruszyli, by oddalić się od nieprzyjaciela. Do samego południa szli prawie bez odpoczynku. Naraz doleciał ich huk armat, nie ulegało wątpliwości, że bój w pobliżu się toczy...
Wojsko zatrzymało się., Maurycy zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć:
— Prowadźcie nas nareszcie tam, gdzie wróg.
Nigdy jeszcze nie był tak podniecony, każdy wystrzał targał mu nerwy; inni takich samych wrażeń doznawali, Cabas i jego towarzysze tryumfowali, wojsko wrzało, oficerowie obiegali oddział i uspokajali żołnierzy. Jenerał siedział na koniu i chmurny wsłuchiwał się w strzały. Wtem zagrzmiał rozkaz, aby iść dalej.
Tym razem nawet starsi rangą zaczęli sarkać.
— Tam naszych mordują, a my oddalamy się w inną stronę — rzekł kapitan Rochos do jenerała Vineuil.
Ruszyli jednak...
Znużeni i głodni dotarli wieczorem do miasteczka Roucourt; nie mieli w obozie nic, czemby głód zaspokoić. Miasto było ludne i bogate, mieszkańcy przynieśli żołnierzom chleba, wina.
owoców i wędlin różnych. Niełatwo było jednakże nakarmić wszystkich; kto się nie cisnął, nie żebrał, rąk nie wyciągał, ten nic nie dostał. Do takich należał Maurycy, to też naraz zachwiał się i padł na bruk; Jan pochylił się nad nim, chciał go podnieść, lecz Maurycy go odsunął.
— Zostaw mnie — rzekł, — niech się to już raz skończy; gdy umrę, to przynajmniej ostatecznej sromoty Francyi nie zobaczę.
Stary kapral nie odszedł wszakże, choć już wojsko się oddaliło.
— Czy chcesz, by cię Prusacy podnieśli i do niewoli wzięli! — krzyknął, gniew udając — wstawaj natychmiast!
Słowa te szorstkie otrzeźwiły zemdlonego; wstał i powlókł się. Jan wydobył z worka ostatni suchar.
— Jedz — rzekł.
— A ty? — spytał Maurycy — jadłeś co?
— Jadłem — odparł kapral, — o mnie się nie troszcz; stary żołnierz jestem, przyzwyczajony do głodu i chłodu.
Maurycy chciwie jeść począł.
— Wesprzyj się na mojem ramieniu — rzekł Jan — łatwiej ci iść będzie.
Poszli razem. Suchar niewiele pokrzepił Maurycego, niedługo znów się zachwiał; tym razem Jan nie miał już czem pokrzepić, wziął
go przeto na ręce i niósł przez jakiś czas. Maurycy tak byt bezsilny, że oporu nie stawiał: oplótł ramiona koło szyi przyjaciela i przytulił się do jego szerokiej piersi; przypomniały mu się lata dziecięce; zdawało mu się, że to stary dziadek tuli go w swem objęciu. Odpoczynek powrócił mu siły.
— Pójdę znowu — rzekł i oparłszy się na ramieniu kaprala, wlókł się za wojskiem.
Tymczasem wieczór nadszedł, horyzont przybierał barwę fioletową, ukazały się gwiazdy. Każdy myślał o spoczynku, gdy znowu rozległy się strzały. Tym razem znajdowali się jeszcze bliżej pola bitwy, tak dalece bliżej, że jakaś zabłąkana kula obiła się o kask kapitana Rochos i zrzuciła mu go z głowy.
Żołnierze zatrzymali się.
— Na wroga! na wroga! — wołać poczęli.
Rochos zwrócił się do nich.
— Dzieci! cierpliwości — rzekł; — jenerał wysłał rokonesans; jeżeli będzie można, poprowadzi was na bój.
Słowa te wszystkim otuchy dodały; Maurycy puścił ramię Jana, wyprostował się, karabin wziął na ramię.
Po za rzeką światła błyszczały, był to Sedan.
— A tam Remilli — rzekł Jan. — Tam odpoczniemy pewno, jeśli na bój nas nic poprowadzą.
Kazano im iść do Remilli, lecz dlaczego nie na bój, nie tłómaczono im tego; żołnierze tak byli znużeni, iż tym razem nie sarkali, tylko ożywienie opuściło ich i szli chmurni i milczący.
Gdy rozłożyli się pod miastem obozem. Jan, siadłszy obok Maurycego, rzekł:
— Ziemię gryzłbym, tak mi się jeść chce.
— Wiesz co? w Remilli mieszka mój daleki krewny, stary Fouchard, ojciec Honoryusza — rzekł Maurycy — znam go, pójdźmy do niego, może nas pożywi; a jeśli nie on, to Sylwia, żona Honoryusza, ugości nas napewno, to dobra kobieta.
Jan się zgodził na projekt i poszli do miasta, lecz gdy doszli do domu Foucharda, zastali go oblężonym przez żołnierzy, dobijających się do drzwi, które Fouchard zaryglował, lękając się rabunku.
— Dawajcie pić i jeść! — krzyczeli żołnierze — otwórzcie natychmiast!
Bili z całej siły pięściami, drzwi drżały pod temi uderzeniami, ale nie ustępowały. Wtem nagle okienko, znajdujące się w dachu, otworzyło się i ukazała się w niem czerwona, pełna gniewu twarz papy Foucharda.
Precz, rabusie — krzyczał, pięścią żołnierzom grożąc — precz natychmiast!
Żołnierze nie cofnęli się, tylko przestali dobijać się do drzwi.
— Zdychamy z głodu! — prosili — daj nam choć chleba, panie Fouchard.
— Nie mam ani kawałeczka — odparł stary, — przed wami byli tu inni i wyjedli wszystko.
— Chleba! chleba! — wołali żołnierze.
Hałas był piekielny.
— Jeśli nie odejdziecie, strzelać będę! — krzyknął Fouchard i przy tych słowach wysunął strzelbę przez okno.
Maurycy usłyszał groźbę.
— Odejdźcie, proszę — rzekł do żołnierzy łagodnie, — to mój krewny; pójdę do niego i przyniosę wam chleba.
Żołnierze odstąpili, Maurycy zbliżył się do drzwi.
— Ojcze Fouchard! — zawołał — to ja, Maurycy Lavasseur — wszak mnie poznajecie?
Strzelba zniknęła z okna, została w niem tylko czerwona twarz papy Fouchard.
— Niech tamci odejdą do obozu, a otworzę — rzeki.
Jan nakłonił żołnierzy, by odeszli; Fouchard ścigał ich wzrokiem, poczem poszedł otworzyć Maurycemu; ujrzawszy za nim kaprala, nachmurzył się znowu.
— A ten czego tu chce? — mruknął.
— To mój przyjaciel serdeczny — odparł Maurycy i nie zważając na niezadowolenie krewnego, wprowadził Jana do pokoju.
— Czy Sylwia w domu? — zapytał.
— Niema jej, poszła na ulicę — odparł papa Fouchard — wysłał ją po coś Honoryusz.
— Więc Honoryusz jest tu? — wykrzyknęli jednocześnie przybyli.
W odpowiedzi na to pytanie Honoryusz ukazał się w progu drzwi; trzymał on w ręku dwa bochenki chleba i zbliżył się z nimi do towarzyszy.
— Z głodu umieramy, ojcze — rzekł, — mógłbyś dać nam co więcej.
Stary, mrucząc, powiódł gości do jadalni, gdzie ujrzeli stół zastawiony obficie.
— Sylwia zaniosła do obozu pełen kosz żywności — szepnął Honoryusz do Maurycego.
Gdy się posilili, Honoryusz zaprowadził ich do pokoju, w którym stały dwa łóżka; rzucili się na nie i zasnęli natychmiast. Zaledwie upłynęło pół godziny, Fouchard zbudził ich wieścią, że wojsko rusza dalej. Porwali się i pożegnawszy śpiesznie gospodarza, powrócili do swoich.
Omal się nie spóźnili; wojsko w porządku postępowało ku Meurie. Dogonili oddział i stanęli w szeregu. Z początku szli razem, lecz
wkrótce rozdzieleni zostali. Od Beaumont, gdzie wojska francuskie poniosły klęskę, napłynęło mnóstwo żołnierzy, których ucieczka zbawiła od niewoli. Odarci, okryci kurzem i błotem, powalani krwią, straszny przedstawiali obraz. W korpusie, skutkiem napływu obcych żołnierzy, powstało zamieszanie; Jan i Maurycy zostali rozdzieleni. Byli jednak pewni, że gdy się zatrzymają dla odpoczynku, to się odnajdą. O siódmej godzinie wieczorem oddział wkroczył do Sedanu, gdzie miał mieć dłuższy spoczynek. Jan zaczął szukać Maurycego, lecz znaleźć go nie mógł; przypuszcza!, że poszedł do siostry, która w Sedanie mieszkała. Najprostszą było rzeczą dowiedzieć się, gdzie Henryka mieszkała, lecz Jan zapomniał nazwiska jej męża, nie wiedział więc, co począć; wtem zbliżyli się do niego Pache i Lapoulle.
— Niech Bóg zlituje się nad nami — rzeki pierwszy, a oczy jego były pełne łez — za wiele cierpimy.
Lapoulle patrzył ponuro przed siebie.
— Do dyabła! czy i tu ciepłej strawy nam nie dadzą — mruknął.
Jan nie wiedział, co im powiedzieć.
— Kapralu! — usłyszał za sobą wołanie. Obrócił się: to kapitan Rochos przyszedł do niego; chciał dać mu jakiś rozkaz, gdyż
poruszył ustami, lecz nie miał siły głosu wydobyć, siadł obok żołnierzy, powalił się na ziemię i usnął.
Jan opuścił towarzyszy i udał się do miasta w celu wyszukania Henryki, a raczej Maurycego. Liczył na Opatrzność i ta pomogła mu: przypomniał sobie nazwisko Delaroche.
Mąż Henryki pracował u pana Delaroche. Jan zatrzymał jakiegoś przechodnia i zapytał, czy nie wie, gdzie mieszka pan Delaroche.
— Na ulicy Maqua, na rogu ulicy Beurre — odpowiedział przechodzień. — piękny, duży dom, poznasz go pan zaraz.
Delaroche znany był w mieście; fabryka, jaką posiadał w Sedanie, już od lat tę samą firmę nosiła, trzy pokolenia zrobiły na niej majątek; nie było w Sedanie człowieka, któryby nie wiedział, gdzie mieszka Delaroche.
Tego samego dnia, w którym korpus jenerała Dounay dotarł do Sedanu, Delaroche, dowiedziawszy się o przybyciu wojsk francuskich, wezwał swego pomocnika Weissa, szwagra Maurycego, i zapytał go, czy nie ma ochoty powitać przybyłych. Weiss zgodził się na to bardzo chętnie i wybrali się kabryoletem do obozu. Pan Delaroche znał osobiście kapitana Beaudoina, wiedział, że służy w oddziale jenerała Dounay i Weiss miał nadzieję, iż spotka
szwagra i obaj znaleźli tych, których widzieć chcieli. Zbiedzone miny wojaków wzruszyły ich, zabrali ich natychmiast do siebie. Właśnie Delaroche siedział ze swoim gościem przy śniadaniu, kapitanem Beaudoin, który już był wystrojony, ufryzowany i wyperfumowany, zajadał befsztyk i popijał go porterem; nie mógł jednak jeszcze zapomnieć przeszłości i opowiadał o tem, co przebył.
— Wyobraź sobie pan — mówił głosem pełnym oburzenia — zagubiono mi w drodze walizkę, gdzie miałem bieliznę, i z tego powodu przez cały tydzień musiałem się obywać bez chustki do nosa, koszuli zmienić nie mogłem; myślałem, że oszaleję.
Delaroche rozśmiał się z niedoli kapitana, gdy weszła do pokoju służąca i rzekła:
— Proszę pana, na schodach czeka jakiś żołnierz i pyta o adres pana Weissa.
— O adres Weissa? — zdziwionym tonem powtórzył Delaroche — ciekawa rzecz, co chce od niego; przyprowadź go tutaj.
Dziewczyna wyszła i niebawem wróciła, wiodąc z sobą kaprala. Jan chwiał się jak pijany, mimo to, ujrzawszy kapitana, wyprostował się i salutował po wojskowemu, a zapytany przez Delaroche, co za interes ma do Weissa, odpowiedział jasno, iż ma nadzieję,
ie tam znajdzie towarzysza swojego, Maurycego Lavasseura.
Beaudoin opowiedział Delarochowi, jak ścisła przyjaźń łączy starego żołnierza z Maurycym. Delaroche dał mu przeto żądany adres.
Weiss mieszkał przy ulicy Vogards. Zajmował na trzeciem piętrze trzy czyste i duże pokoje, starannie przez Henrykę utrzymywane.
Jan odnalazł dom wskazany z łatwością; gdy zapukał do mieszkania i zapytał służącą, która mu drzwi otworzyła: "czy pan Lavasseur jest tutaj?"
— Jest, jest — odpowiedział mu z drugiego pokoju głos miły i dźwięczny.
Z temi słowami wbiegła do przedpokoju młoda, ładna blondynka, podała mu rękę i przedstawiwszy się sama, jako siostra Maurycego, wprowadziła go do przyległego pokoju.
— Czekaliśmy pana i niecierpliwiliśmy się — mówiła, — nie wątpiliśmy, że pan przyjdzie, że nas odnajdziesz; wszystko gotowe na przyjęcie pana.
I wprowadziła gościa do jadalni, gdzie był stół nakryty; pod jedną zaś ze ścian stało łóżko czysto usłane, a na niem spał Maurycy i chrapał na cały głos. Weiss podniósł się na powitanie kaprala, zaprosił go do stołu i częstował, a Henryka kazała tymczasem posłać drugie łóżko. Kapral jadł niewiele, mniej
jeszcze rozmawia!; tak był znużony, iż chwilami nie rozumiał, co mówi do niego Weiss, oczy się mu kleiły, wciąż zazdrosnem okiem spoglądając na Maurycego. Zrozumiał wreszcie Weiss, iż żołnierzowi więcej odpoczynek, niż posiłek i rozmowa potrzebne, skinął na żonę i oddalili się. Pół dnia i noc całą spali snem nieprzerwanym strudzeni żołnierze. Pierwszy przebudził się Jan.
— Trzeba wracać do obozu — rzekł budząc Maurycego, — może każą iść dalej.
Maurycy otworzył zaspane oczy i zaczął gderać, że mu dano tak długo spać. Słysząc rozmowę, Weiss wszedł do pokoju.
— Wyjrzyjcie przez okno, a zobaczycie coś ciekawego — rzekł.
Naprzeciw jego mieszkania wznosił się nizki, parterowy domek, więc widok z okna był rozległy: od południa widać było Meusę, toczącą zwolna srebrne fale, z przeciwnej strony Remilli, z prawej długi łańcuch wzgórzy niewielkich.
— Czy widzisz te czarne pasy na szczytach wzgórz? — zapytał Weiss kaprala, który do okna przystąpił.
— Prawda! — zawołali obaj — jeden, dwa, trzy szeregi, czwarty... kiedyż będzie koniec?
— To Prusacy — rzekł ponuro Weiss; — od rana ich obserwuję, przybywa ich coraz więcej, z ziemi zdają się wyrastać.
Na te słowa Maurycy rzucił się na poduszki i łkać zaczął. Weszła Henryka.
— Co ci jest? — spytała troskliwie, chyląc się do niego z pocałunkiem.
Lecz on odsunął ją.
— Byłem zawsze powodem twych zmartwień — rzekł — i widocznie nim będę: w szkołach źle się uczyłem, teraz doczekasz się, iż zmarnieję w wojsku.
— Nie zmarniejesz, lecz sławą się okryjesz — odparła łagodnie Henryka — ja jestem dumna z ciebie.
— Dumna? — powtórzył z goryczą — czy z tego, że od miesiąca uciekamy przed Prusakami?... Ludzie nam od podłych tchórzów wymyślają, czy ty wiesz o tem?...
— Robiliśmy co nam kazano — odezwał się Jan surowo; — żołnierz ma największą zasługę, gdy spełnia rozkazy.
— Nie wrócę już do obozu — mówił Maurycy — po cóż, na co wracać? by znowu uchodzić i kryć się przed nieprzyjacielem? Nie wrócę stanowczo.
Henryka spojrzała na niego z wymówką i wyszła z pokoju, by ukryć łzy, które jej do oczu nabiegły.
— Chcesz dezerterować w chwili, gdy nam takie niebezpieczeństwo grozi? — z wymówką odezwał się Jan.
Maurycy wyskoczył z łóżka.
— Gdzie moja broń! — krzyknął — palnę sobie w łeb i skończę raz te męki.
— Naturalnie, uciekaj, gdy chwila trudna się zbliża — mruknął Jan.
Maurycy rzucił na niego pełne wyrzutu spojrzenie, siadł na łóżku i rzekł do Weissa:
— Ty jeden prawdę mówiłeś: niedorzecznością jest ta wojna, ściągnie tylko hańbę na Francyę.
Weiss westchnął.
— Tak mówiłem, nie przeczę, a jednak kto wie, czy sam do walki nie stanę — odparł po chwili namysłu — nie zatrzymamy już wypadków, wojna toczyć się musi, a im więcej nas stanie w szeregach, tem więcej zginie Prusaków...
I odwrócił się do okna, wzrok posępny utkwił w pagórki, na których szczytach wciąż snuły się czarne pasma.
— Gdybym był wolny, nie wahałbym się jednej chwili — rzekł z przekonaniem.
Oczy jego świeciły w tej chwili blaskiem szlachetnego zapału; spokojny mieszczanin w bohatera się przeistoczył.
Maurycy zawstydził się swych słów, a gdy Henryka powróciła, gotowy już był do wyjścia.
— Nie gniewaj się na mnie, siostro — rzeki —
wracam do obozu.
W jej oczach znowu pokazały się łzy.
— Ach ta wojna, ta wojna!... — szepnęła.
— A jednak chcesz, bym się bił — rzekł Maurycy.
— Bo to twój obowiązek — rzekła powabnie — uważam wojnę za rzecz okropną i wstrętną, lecz w tej chwili musimy się bić..
Jan poda! rękę Weissowi na pożegnanie, a potem Henryce; Maurycy ucałował siostrę i szwagra i wyszli obaj. Henryka odprowadziła ich na schody.
— Powierzam panu brata mego — rzekła głosem wzruszonym, raz jeszcze dłoń starego żołnierza ścisnąwszy — bądź mu dalej przyjacielem.
Jan zmieszany białą jej rączkę do ust przycisnął.
W milczeniu doszli do obozu.
— Otóż i nasz kapral! — takim wykrzyknikiem powitali ich towarzysze — pewno nam co przyniósł, to dobry człek.
Jan usiadł na ziemi, worek zdjął z pleców i rozwiązał go; Henryka zaopatrzyła ich obu w różne prowianty; miał w worku i chleb,
IV.
Weiss posiadał w Bazeille, miasteczku blizkiem Sedanu, domek, gdzie miał zamiar z czasem się, przenieść i urządzał go powoli. Poprzedniego wieczora przyjechał tam właśnie; mówiono mu, że Prusacy są o parę. mil od Bazeille, chciał więc zabezpieczyć się od rabunku. W Bazeille spędził noc. Spał jeszcze, gdy zbudził go huk armat. Bitwa toczyła się pod miastem... W pokoju było jeszcze ciemno; z trudnością znalazł zapałki, zapalił świecę, spojrzał na zegarek, była czwarta rano. Wstał i ubrał się prędko, poczem otworzywszy okno, wyjrzał na ulicę: była zupełnie pusta. Weiss przeszedł do drugiego pokoju, z którego okien widać było Meuzę. Białawe opary podnosiły się z rzeki i zasłaniały
horyzont, huk armat, który o wiele wyraźniej słychać tu było, dochodził z poza tej mglistej zasłony; strzały ręcznej broni mieszały się z odgłosem dział. Weisss nie wątpił już teraz, że poza Meuzą toczy się bitwa. W sercu jego zbudziła się troska o domek, który urządził tak pięknie; z tyłu był ogródek, pełen kwiatów i drzew owocowych, frontową ścianę rzeźby zdobiły; z okien widać było szeroką ulicę i kościół wspaniały; z ogródka, ze wzgórza w nim się znajdującego, srebrną wstęgę rzeki, wijącą się wśród łąk szerokich, wspaniały most i błonia rozlegle poza rzeką. Weiss jeszcze poprzedniego dnia kazał wszystko, co było można, wynieść z mieszkania i ogródka do piwnicy; mimo to spokojnym nie był. Gniew wzbierał mu w piersi na myśl, że mogą mu zniszczyć to piękne gniazdko swemi bombami. Pewny, że za rzeką bój się toczy, udał się do ogródka w nadziei, iż ze wzgórza zobaczy Prusaków; wtem usłyszał, iż ktoś woła na niego:
— Weiss! dokąd idziesz?
Odwrócił się i zobaczył pana Delaroche, z którym wczoraj przyjechał razem do Bazeille; tamtego prosta ciekawość ściągnęła.
— Już się zaczyna, czy słyszysz? — rzekł Delaroche — roztropniej będzie, gdy wrócimy do Sedanu.
W istocie mgła zasłoniła cały horyzont; gdy wdarli się na wzgórze, prócz białej zasłony, rozpościerającej się dokoła, nie widzieli nic. Naraz złote promienie słońca rozdarły ową zasłonę i odbiły się w wodach Meuzy; zdawało się, że kurtyna, zasłaniająca horyzont, podniosła się w górę. Na tle błękitu ujrzeli dwa wielkie wojska. Delaroche wyciągnął rękę w kierunku rzeki.
— Wchodzą na most, czy widzicie? — rzekł — czemuż nasi nie wysadzili go w powietrze? jakże można było tak kapitalne głupstwo popełnić!!
Pułkownik machnął ręką.
— Miny były przygotowane — odparł, — zapewne zapomnieli podłożyć ognia. Niema dnia, by o czemś nie zapomnieli.
Francuzi zajmowali dobrą pozycyę; z dwóch stron broniły ich zabudowania miasta, z trzeciej rzeka; z jednej tylko, gdyby byli nie zapomnieli wysadzić w powietrze mostu, byliby się mogli dostać do nich nieprzyjaciele; lecz, niestety, most stał silny, ''olbrzymi, a Prusacy kroczyli po nim spokojnie.
— W Bazeille rozstrzygną się losy bitwy — odezwał się pułkownik.
Weiss zwrócił się do niego z żywością.
— Tak pan przypuszczasz? — rzekł głosem, w którym niepokój było słychać.
— Pewny jestem — odparł pułkownik.
— Wracajmy do Sedanu — odezwał się Delaroche, w którym strach brał górę nad uczuciem ciekawości.
— Za chwilę będę gotów — odparł Weiss.
Chciał obejrzeć raz jeszcze swój domek, zbiegł szybko ze wzgórza; wtem po nad głową jego rozległ się huk straszny, a jednocześnie od ściany domu odleciał kawał muru, padł na ziemię i rozbił się na cząsteczki.
— Rozbójnicy! — mruknął Weiss — dom mi rozwalą.
To mówiąc, zwrócił się w stronę, z której kula przyleciała, lecz zapomniał w tej chwili o domu: na ziemi, w ogrodzie, leżał powalony wznak żołnierz, który niedawno tak wesoło salutował go na wzgórzu; kula pruska przeszyła mu pierś, potem dopiero obiła się o ścianę i uszkodziła ją. Weiss przystąpił do nieszczęśliwego. Ten nie żył już.
— Uciekam, nie czekam dłużej! — rozległ się głos Delarocha w ogrodzie.
Słowa te zbudziły Weissa z zamyślenia. Delaroche i pułkownik przystąpili do niego.
— W istocie lepiej panowie zrobicie, opuściwszy to miejsce; lada chwila nieprzyjaciel wedrzeć się może do miasta — rzekł pułkownik.
Weiss, lubo niechętnie, zdecydował się opuścić miasto, chciał tylko jeszcze drzwi piwnicy zamknąć i klucz zabrać z sobą.
— Ja też będę gotów — rzekł do pryncypała — siadaj pan do powozu, nadbiegnę natychmiast.
I pośpieszył do piwnicy; w drodze spotkał stróżkę domu, Franciszkę.
— Bierz dziecko i wsiadaj z nami — rzekł do niej — nie zostaniesz przecież sama w takiej chwili.
— Nie mogę, panie — odparła kobieta — mój synek ma odrę, doktor kazał mu leżeć; zabiłabym go, gdybym na chłód go wyniosła.
— Niech Pan Bóg czuwa nad wami — rzekł Weiss i pobiegł do piwnicy, zamknął drzwi, klucz do kieszeni schował, poczem do sieni, przed którą czekał na niego Delaroche. Już dochodził do sieni, gdy zatrzymał go straszliwy łoskot, jaki rozległ się po nad nim' podniósł wzrok w górę: znowu kula wroga ugodziła w jego dom; tym razem obaliła mu komin, gruzy sypały się z dachu na ziemię. Weiss wbiegł do domu, podążył na strych, chciał zobaczyć, czy wewnątrz dom nie został uszkodzony. Na strychu mieszkała Franciszka; otworzył drzwi od jej pokoiku i cofnął się od progu. Franciszka, krwią oblana, leżała na ziemi; kula dostała się aż tutaj i zabiła ją. Dzieciak, nie
rozumiejąc całego ogromu nieszczęścia, jakie nań spadło w tej chwili, wychylił się z łóżka; czerwoną, krostami okrytą twarzyczkę zwrócił na matkę, nie płakał, nie wołał, dziwił się tylko, co się jej stało?... Z głowy jej płynęła czerwona struga krwi.
Weiss oprzytomniał tymczasem.
— Na Boga, toż oni kobiety mordują! — krzyknął — podli zbóje! nie ruszę się ztąd!
To powiedziawszy, pobiegł do ogrodu, wziął leżący na ziemi karabin zabitego żołnierza, pośpieszył na wzgórze i stanął w tych szeregach, które na strzały wroga odpowiadały również wystrzałami.
W tej samej chwili Delaroche rzekł sam do siebie:
— Dłużej nie czekam, niech radzi sobie jak chce. Jedź! — krzyknął na woźnicę.
I powóz jego potoczył się szybko drogą do Sedanu.
* * *
Na rozległej równinie Floiry znajdował się obóz; żołnierze, zmęczeni długim marszem, spali twardo, większość nie pod namiotami, lecz pod gołem niebem; sierżanci biegali między nimi i budzili śpiących; Jan szarpał Maurycego.
— Czego chcesz? — zapytał go na pół przytomny młody żołnierz.
Lecz w tej samej chwili dobiegł go huk armaty, zerwał się więc na równe nogi.
— A... to dziś? — rzekł, przecierając oczy — to i dobrze; może raz się wszystko skończy.
— Nie tak zaraz — odparł Jan.
Wokoło nich zawrzało; przebudzili się inni, przypomnieli sobie, że dzień stanowczy nadszedł i wstawać śpiesznie zaczęli.
— Lecz gdzie strzelają? — zapytał Maurycy.
— Zdaje mi się, że nad Meuzą — odparł Jan — ale głowę utnij, jeśli wiem, gdzie jesteśmy.
— Słuchaj, będziemy się trzymali razem, żaden z nas ręczyć nie może, co mu dziś przeznaczone — dodał głosem nieco wzruszonym.
— Kiedy śniadanie? — ozwało się kilku żołnierzy.
— Nie czas myśleć teraz o jedzeniu — rzeki oficer.
— Kto głodny, bić się nie może — mrukną! Chouton.
Wszyscy sarkać zaczęli.
— Oszukiwali nas, pisali w gazetach, że Prusacy z głodu umierają, z brudu gniją, a Prusacy są wytuczeni, jak wieprze.
— To my z głodu zdychamy — mruknął Lapotille.
— Cóż chcesz? dziennikarze się pomylili — zaśmiał się Loubet.
— Nie śmieszy mnie wcale ten koncept — odparł Pachę.
— A wiecie, co mówią o naszych jenerałach? — odezwał się znowu Chouton.
— Cóż takiego?
— Że nas sprzedali, jak Judasz Chrystusa.
— Kto sprzedał? — wykrzyknął z oburzeniem Honoryusz.
— Kto? Mac Mahun; wziął trzy miliony i wydał wojsko wrogom.
— Nie gadaj głupstw! — krzyknął oburzony Maurycy.
— Paniczyk, broni panów — mruknął Chouton.
— Milcz! — krzyknął Jan, — jeśli ważysz się raz jeszcze coś podobnego powiedzieć, to...
Chouton nie uląkł się pogróżki.
— Bronicie ich, bo nie jesteście głodni — mruknął — boście się najedli w Sedanie.
— Francuzem trzeba być, by się kłócić, gdy nieprzyjaciel na karku! — krzyknął znowu Jan. — Stulicie raz gęby, co?
— Co to za hałasy? — odezwał się naraz głos silniejszy nad tę całą wrzawę i kapitan Rochos w pomiętym kasku, w wyszarzanym mundurze, przy którym brakowało kilku guzików, blady, stanął wśrod zwaśnionych,
— Kapitanie, oni mówią, żeśmy się sprzedali Prusakom, to jest, że jenerałowie nas sprzedali — rzekł Maurycy — Jan i ja nie pozwalamy na takie potwarze i ztąd kłótnia.
Rochos popatrzył w milczeniu na mówiącego, poczem zwrócił się do żołnierzy:
— Zamiast sądzić czyny drugich, myślcie raczej o tem, że nieprzyjaciel przed nami i że przygotować się powinniśmy, by go przyjąć, jak przystało — rzekł surowo.
To powiedziawszy, wyciągnął rękę w kierunku, zkąd szedł huk armat.
Tam się biją — dodał — i my tam bić się wkrótce będziemy i zwyciężymy! Chłopcy, wychylmy kilka kropel na cześć przyszłego zwycięstwa.
Dobył z kieszeni "flaszę sporą oraz kieliszek i, nalawszy, podał pierwszemu z brzegu. Twarze żołnierzy się rozjaśniły.
— Na cześć Francyi! — krzyknął ten, którego kapitan poczęstował, i wychylił napój co do kropli; potem inni to samo uczynili.
Ranek był chłodny, wódka ich rozgrzała, odzyskali humor, czuli, jak ciepło ogarnia ich ciało.
— Dlaczegobyśmy nie mieli zwyciężyć Prusaków? — mówili do siebie — może właśnie nadeszła chwila odwetu.
— Czemu nie ruszamy naprzeciw nieprzyjaciela, kapitanie? — pytali niespokojnie.
Rochos uczynił znak ręką, że niema rozkazu i oddalił się. Za chwilę drugi kapitan ukazał się. Był to Beaudoin. Żołnierze spojrzeli nań ze zdziwieniem: miał na sobie czystą koszulę, buty wyszuwaksowane; był umyty, uczesany, wyperfumowany, jak zwykle.
— Ten znalazł swoje bagaże — mruknął Loubet.
— Co za mgła — przemówił Beaudoin.
Zdawał się usposobiony do rozmowy, lecz ani jeden z żołnierzy nie zbliżył się do niego. Wtem nadbiegł adjutant z rozkazem, by wojsko ruszało ku rzece. Rozkaz okrzykami radości przyjęto; żołnierze ustawili się w porządku, rozwinęli chorągwie i skierowali się ku Meuzie. Jan szedł obok Maurycego, a z nimi w jednym rzędzie młody żołnierz nazwiskiem Sapin.
— Zginę dziś niezawodnie — odezwał się on.
— Ten zginie, komu śmierć przeznaczona — odparł mu Jan — najlepiej Bogu się polecić.
Sapin westchnął.
— Mam przeczucie, że godzina moja się zbliża — szepnął.
Kilku zwróciło się ku niemu.
— Czy ci się co śniło? — spytali.
— Nic — odparł smutnym tonem, — jednakże myśl ta nie opuszcza mnie; moja matka stoi mi ciągle na pamięci: biedna, gorzko zapłacze po stracie syna.
Był to pieszczony jedynaczek, na odgłos wojny schwycił za broń, teraz opanowało go przeczucie, że zginie i żal mu było życia, boć taka wojna sławy i szczęścia Francyi nie przysporzy.
Na tę myśl westchnął ciężko.
— Tak, zabiją mnie dzisiaj — odezwał się znowu.
Umilkli wszyscy. Naraz kazano się zatrzymać. Dlaczego? Nikt nie wiedział.
— Gdzie jesteśmy? — spytał Maurycy Jana — widzę wodę przed sobą, lecz czy to Meuza, czy Mozella, nie wiem doprawdy.
— A, już wiem — dodał po chwili — ta wioska, którą widać tam w dali, to Floiry; tam niżej, to Saint Menges, a jeszcze dalej ten las, to granica.
Tu umilkł i okiem zadumanem wodził po okolicy.
Słońce jaśniej zaświeciło w tej chwili; z równiny, na jakiej się znajdowali, jak na dłoni widać było pole, na którem ścierały się zbrojne szeregi. Wojsko, zatrzymane w pochodzie, mając przed sobą wroga, zaczęło się niecierpliwić.
— Czemu czas tracimy? — mruczeli jedni.
— Dlaczego nie pozwalają nam iść swoim na pomoc? — sarkali drudzy.
Naraz z prawej strony zagrały armaty.
— W tył! — rozległ się krótki, stanowczy głos.
Wojsko, jak jedna masa ruchoma, cofnęło się o metrów i znowu rozległ się rozkaz:
— Stać!
Wszystkie twarze były posępne; milczenie, pełne grozy, panowało wśrod żołnierzy.
— Bawią się nami — myśleli.
— Na ziemię! — zabrzmiała komenda.
Padli wszyscy na ziemię, rosa świeciła na liściach traw, oni twarze w tej wilgotnej trawie ukryli. Maurycy szepnął do Jana:
— Powiedzże mi, dlaczego u dyabła mamy tak leżeć? pastuchami nie jesteśmy przecież.
Jan pokazał mu palcem oddział, który o kilkadziesiąt kroków od nich stał przygotowany do boju. Zrozumiał; mieli czekać, póki tamci ich nie wezwą, lecz czemuż czekać leżąc? tego jeszcze nie rozumiał. Naraz zdjęła go ciekawość zobaczyć, czy w przednich szeregach niema Honoryusza; podniósł się przeto i począł rozglądać, wtem zagrzmiał nad nim gniewny głos kapitana Rochos:
— Na ziemię!
Zaledwie zdążył rozkaz wykonać, kula pruska ze świstem złowrogim przeleciała tuż nad jego głową, za nią zaraz druga, potem trzecia, coraz więcej.
— To jakby muchy przelatywały, brzęcząc nad nami — rzekł do Jana.
— Powiedz przynajmniej: "jakby pszczoły" — mruknął kapral.
Głuchy śmiech mu zawtórował.
— Jedna, dwie, trzy... — liczyli, leżąc, żołnierze.
— Dzieci, celujcie; strzelać wam nie bronię, lecz tylko wstawać nie wolno! — odezwał się Rochos.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy kilku już dało ognia, lecz niewygodna pozycya nużyła Maurycego, przytem chciał zobaczyć, co się dzieje naprzeciw, więc wstał znowu; nim zdążył wszakże obejrzeć się, pociągnął go Jan za nogi.
— Czyś zwaryował? — mruknął — a jednocześnie kapitan Rochos krzykną!:
— Kładź się natychmiast!
— Panie kapitanie, a pan czemu nic leżysz? — zapytał Maurycy.
— Ja co innego — odparł Rochos — ja muszę wszystko widzieć.
O kilka kroków od Rochosa stał kapitan Beaudoin; żołnierze dziwili się, że nie uciekł
z pola na widok kul; widocznem jednak było, iż niepokój nie pozwala mu ustać chwili na jednem miejscu, ciągle zmieniał pozycyę.
— Powiedzno, długo tak będziemy Ieżeli? — zapytał Jana Maurycy.
— Być może, że bardzo długo — odparł sierżant.
Maurycy westchnął.
— Nie martw się, przyjdzie czas i na nas — rzekł Jan — nadstawimy wtedy piersi. Gdyby pozwolono wszystkich wystrzelać od razu, nie byłoby komu dalej wojny prowadzić.
Godziny mijały, bitwa w dali wciąż wrzała, artylerya pruska brała przewagę, strzały nieprzyjacielskie odzywały się daleko częściej, niż francuskie; kompanie Rochosa i Beaudoina czekały rozkazów. Naraz tentent konia zwrócił ich uwagę; to jenerał Dounay przypadł do kapitana Rochos i zamienił z nim kilka słów.
— Mac Mahoń ranny — usłyszał Maurycy — Prusacy górą, znoszą nasze oddziały jeden za drugim.
Dalszych słów nie dosłyszał, zwrócił bowiem uwagę na co innego: leżący obok niego Sapin wydał krzyk przeraźliwy, Maurycy obejrzał się na niego; krew toczyła się z jego boku; choć nie wstawał, trafiła go jednak kula. Z jękami wzywał ratunku.
— Zabierzcie mnie ztąd, zanieście do ambulansu — wołał, — ratujcie, chcę żyć.
Nikt nie ruszył się jednak, ranny jęczał i wołał coraz głośniej; wreszcie ulitował się nad nim kapitan Rochos, kazał dwom żołnierzom wstać i zanieść go do poblizkiego lasu. Podjęło go dwóch żołnierzy, lecz w drodze skonał; trupa przynieśli do lasu.
V.
Henryka spać nie mogła; myśl, że mąż jej znajduje się w Bazeille, tak blizko obozu pruskiego, odpędzała sen z jej powiek. Napróżno przypominała sobie obietnicę męża, że wróci, gdy niebezpieczeństwo blizkie będzie; nie mogła usnąć. Wstała przeto, otworzyła okno i patrzyła na ulicę, nasłuchując, czy mąż nie nadjeżdża.
Noc była bardzo ciemna, zaledwie pozwalała odróżnić bruk wązkiej ulicy, ciągnącej się wśrod nizkich domów. Na końcu wznosiła się wysoka latarnia, której żółte światło nie rozpraszało cieni; ze wszystkich stron dochodziły jakieś tajemnicze głosy. Zdawało się Henryce, że słyszy tentent koni, huk armat, szczęk szabel i biedne jej serce biło niespokojnie.
Tak upłynęło kilka godzin. Zdala, wśród wiosek, miasto otaczających, zaczęły ukazywać się jakieś ognie; zapalały się one i gasły natychmiast, niektóre paliły się dłużej. Już teraz nie wątpiła, że słyszy wielki, straszny głos wojny; chwilami zdawało się jej nawet, że ucho jej chwyta chrapanie koni, jęk rannych. Naraz donośny huk armaty wstrząsnął ścianami domu, potem cisza posępna nastała. Krew zastygła w żyłach Henryki.
— Ach, czemu on nie wraca?...
I oddaliła się od okna; poszła do sypialni, próbowała, czy nie uśnie i już sen ją ogarniał, lecz przyniósł tak przykre widziadła, iż zbudziła się i drżąca, blada, siadła na łóżku. Zdawało się jej, że dym gęsty napełnia jej pokoik; rozejrzała się uważniej, było to tylko złudzenie; wstała i przeszła do drugiej stancyi, z której był widok rozległy. Armaty grały teraz ustawicznie, dzień świtał, lecz na ulicy cicho jeszcze było; zaczęła wsłuchiwać się skąd strzały dochodzą; zdawało się jej, że z Bazeille; dreszcz trwogi ją przebiegł.
— Nie zniosę dłużej tej niepewności — szepnęła.
Chwyciła szal, leżący na jednem z krzeseł, otuliła się nim i wybiegła na ulicę. Doszedłszy do rogu, zawahała się, tak było ciemno i pusto wokoło, lecz niepokój o męża pchnął
ją dalej. Minęła jedną i drugą ulicę, minęła plac — wszędzie cisza i pustka; nigdy Sedan tak smutnym, tak tragicznym nie wydał się jej, jak dzisiaj; szła jednak wciąż odważnie.
Nareszcie dotarła do ulicy Maquat, na której mieszkał Delaroche; wiedziała, iż pojechał z mężem do Bazeille. Jeśli wrócił — myślała — dowiem się przecież coś od niego."
Dzień zbudził mieszkańców; na ulicy Maquat ruch powstał, stróże otwierali bramy, na chodnikach zaczęli ukazywać się ludzie. Naraz ujrzała toczący się zwolna powóz, w jednego konia zaprzężony; konia prowadził za uzdę żuaw; za powozem postępowało kilku żołnierzy.
Zadrżała.
— Może go nieszczęście spotkało — rzekła sama do siebie i przyśpieszyła kroku.
W powozie ktoś leżał, ranny pewno.
— Oby nie on — pomyślała.
Wspięła się na palce i zobaczyła rannego. Był to marszałek Mac Mahoń; z głową odkrytą, blady, leżał nieruchomo na poduszkach, złote hafty jego munduru krwią były poplamione. Poczuł jej wzrok przerażony, utkwiony w nim, uśmiech łagodny wystąpił na jego usta, skinął jej głową.
Henryka odetchnęła.
— To nie on — szepnęła i poszła dalej.
Tu i owdzie stały na ulicy gromadki ludzi; rozprawiali głośno, palcami pokazywali sobie powóz, wiozący rannego wodza. Henryka mijała je obojętnie i dążyła śpiesznie do domu Delarocha. Naraz spostrzegła wśród jednej z grup ludzi tego, którego pragnęła zobaczyć: Delaroche stał otoczony słuchaczami i coś żywo opowiadał, pomagając sobie giestykulacyą; serce jej uderzyło gwałtownie; przystąpiła do pryncypała.
— A mąż mój? — spytała drżącym głosem.
Lecz Delaroche nie usłyszał pytania, nadto był zajęty opowiadaniem tego, co widział w Bazeille. Przedstawiał się, jako bohater: omal dwadzieścia razy nie został zabity, kule latały koło niego, jak muchy, granaty pękały mu nad głową.
Słuchacze patrzyli na niego z przerażeniem. Henryka ujęła go za rękę.
— Panie, a gdzie mąż mój? — zapytała. Delaroche obejrzał się.
— Weiss? — rzekł — został tam.
— Gdzie?
— W Bazeille; zabrał rannemu żołnierzowi strzelbę i bije się.
— Bije się — szepnęła Henryka, blednąc — dlaczego?
Delaroche ruszvł ramionami.
— Wołałem na niego, nie słuchał, więc wróciłem sam; nie mogłem się dla jego fantazyi narażać na śmierć niezawodną.
Henryka patrzyła na niego szeroko rozwartemi oczyma, zdawała się go nie rozumieć.
— Pójdę do niego — rzekła po chwili.
— To niepodobna — odrzekł; — kule i granaty latają ustawicznie w powietrzu.
Ona spojrzała na niego spokojnie.
— To i cóż? — rzekła.
Próżno odradzał jej, zdawała się go nie słyszeć, skinęła głową i oddaliła się wolnym krokiem; Delaroche dogonił ją.
— To szaleństwo — rzekł; — pani się nie dostaniesz do Bazeille.
Lecz nie zatrzymała się, dążyła ku bramie miasta; on zrazu ją gonił, potem zmęczony zatrzymał się. Walczyły w nim dwa uczucia: głos uczciwego człowieka mówił mu: "nie powinieneś puścić jej samej," głos egoisty radził wrócić do domu. Pierwszy zwyciężył; poszedł za nią.
Już dzień byt zupełny, na ulicach Sedanu ruch się wzmagał, coraz to nowy wóz ambulansowy zjawiał się; za nimi dążyli pieszo żołnierze lżej ranni. Publiczność pytała o wieści z pola bitwy. Henryka szła wciąż milcząca, na nic i na nikogo nie patrząc; chmurny dążył
za nią Delaroche. Tak dotarli do bramy miasta; tu spotkali oddział wojska z pola bitwy powracający. Tłum ludu cisnął się naprzeciw niego; ten brata, ów męża lub syna szukał. Henryka wcisnęła się w ten tłok i Delaroche stracił ją z oczów. Przystanął, rozglądał się, nie mógł jej dopatrzeć.
— Głupstwo! — mruknął po chwili, ruszył ramionami i zawrócił do Sedanu.
Tymczasem Henryka, nie spostrzegłszy nawet, że Delaroche jej nie towarzyszy, minąwszy z trudem tłum i wojsko, szła znowu krokiem śpiesznym. Droga znaną jej była dobrze; nieraz przebywała ją, dążąc z mężem do Bazeille. Przeszkód zrazu nie napotykała żadnych, dopiero w Balon oddział jazdy zagrodził jej drogę. Stuliwszy ramiona, jak gdyby tym sposobem mogła stać się mniejszą, przesuwała się bokiem; żołnierze potrącali ją, nie zważała na to, szła wytrwale. Wtem spostrzegł ją kapitan oddziału.
— Kobieto, dokąd idziesz? — zapytał.
— Do Bazeille — odrzekła spokojnie.
— Do Bazeille? — powtórzył tonem zdziwienia — zwaryowalaś chyba.
Żołnierze śmiać się zaczęli.
— Do Bazeille — odezwał się znowu kapitan — i my tam idziemy; poprowadź nas, może się łatwiej dostaniemy.
— Idę do Bazeille, do męża — odparła Henryka, pełne smutku oczy podniósłszy na mówiącego.
Wszyscy przestali się śmiać; stary, siwy sierżant do niej przystąpił.
— Biedne dziecko, wróć do domu — rzekł łagodnie; — nie kobiety rzecz w czasie wojny tułać się po drogach; bądź rozsądną, mąż wróci.
Henryka nic nie odpowiedziała; przystanęła, czekała, aż wojsko ją minie. Żołnierze, przechodząc mimo niej, rozmawiali z sobą głośno; dowiedziała się różnych rzeczy, o których nie słyszała jeszcze. Narzekali na nieład, panujący w wojsku, na brak zgody między wodzami; gdy Mac Mahoń został ranny, powierzono dowództwo jenerałowi Ducrot; ten kazał cofnąć się im z pod Bazeille, gdyż chciał zebrać wszystkie oddziały na równinie d'Illy, lecz Ducrot został usunięty z dowództwa; mianowano dowodzącym jenerała Wimpfena, który wprost przeciwne wydał rozporządzenia: kazał wracać do Bazeille, które obiegli Prusacy.
I oto wracali, by zdobyć miasto i nieprzyjaciół z pod niego wypędzić.
Wojsko minęło Henrykę; ona pociągnęła za niem zwolna, lecz nowa przeszkoda zatrzymała ją wkrótce. Ujrzała gromadkę ludzi ubogich z tłomokami na plecach, z dziećmi na
ramionach; szli, płacząc. Jedna z kobiet przystąpiła do Henryki.
— Zmiłuj się, pani — rzekła; — nie mam grosza w kieszeni, stary ojciec i dzieci głodni; uciekamy z Bazeille; nasz dwór stoi w płomieniach, wesprzyj nas czemkolwiek.
Gdy to mówiła, siwy starzec, trzymając za ręce dwie małe dziewczynki, przystąpił do nich; dzieci, płacząc, uczepiły się sukni matki.
— Przekleństwo im! — rzekł starzec; — zniszczyli nasze mienie, gdzie my się teraz podziejemy, co jeść damy dzieciom?
— Nie skarżcie się — odparła łagodnie Henryka, — wojna nie zabrała wam nikogo z tych, których kochacie, macie jeszcze za co Bogu podziękować.
Dobyła z kieszeni kilka franków i wsparła nieszczęśliwą rodzinę.
Błogosławiąc ją, poszli dalej. Henryka szła jakiś czas spokojnie, lecz niezadługo zatrzymała się znowu. Tym razem nie ludzie byli tego przyczyną: ujrzała przed sobą wodę; zapomniała, iż Meuza wezbrała i w wielu miejscach potworzyła kałuże. Chwilę stała niepewna, co czynić, lecz niepokój o męża dodał jej odwagi, zdjęła trzewiki i w bród poszła; woda sięgała jej wyżej kostek. Dotarła nareszcie do parkanu, otaczającego jakiś ogród, schwyciła się szczebli i dostała się na pustą i suchą ulicę.
— Nie bój się, pani, przejdziemy — rzekł chłopiec.
I wdrapał się ze zręcznością kota na parkan, pociągnął Henrykę za sobą i dostali się do ogrodu warzywnego, przebyli go szybko i znowu trafili na przeszkodę: na końcu ogrodu wznosił się drewniany domek; śmiały malec, nie zawahawszy się chwili, pchnął drzwi, wpadli do wnętrza, minęli pokój, w którym stara kobieta siedziała z różańcem w ręku i, przerwawszy pacierze, patrzyła na nich przerażona; minęli drugi i trzeci, nie spotkawszy w nich nikogo; dostali się na dziedziniec. Wydobywszy się szczęśliwie z dziedzińca na szeroką ulicę, przystanęli, aby odpocząć.
— Dokąd pani idzie? — zapytał chłopiec.
— Do Bazeille — odparła Henryka.
— Do Bazeille? — powtórzył — to nie moja droga; dobranoc pani.
I odszedł.
Strach ogarnął Henrykę, gdy została sama; granaty nie padały tutaj, lecz cisza otaczająca przerażała ją. Prusacy zdobyli miasto, zwycięskie hufce weszły w ulice Bazeille. Obejrzawszy się uważnie, Henryka poznała gdzie jest i wolnym krokiem skierowała się ku miastu.
— Czego się mam bać? — rzekła sama do siebie.
Wtem ujrzała naprzeciw krwawą łunę; domyśliła się, że miasto płonie i, zamiast uciec, zaczęła biedz naprzód...
* * *
Weiss ani myślał opuścić zagrożonego domu; wojsko otrzymało rozkaz cofnięcia się, on został sam ze strzelbą, wtem zobaczył dziesięciu żołnierzy, którzy nie wiedzieli, gdzie ich oddział. Zabrał ich do swego domu; postanowili bronić się w nim. jak w fortecy. Gdy weszli do mieszkania, jeden z żołnierzy rzekł:
— Dziecko płacze.
Weiss przypomniał sobie małego Gucia i Franciszkę i opowiedział o nich towarzyszom; poszli zobaczyć, co się z dzieckiem dzieje.
Gdy weszli na strych, straszny obraz przedstawił się ich oczom: mały, rozpalony gorączką, wolał "pić" słabym głosem, do jęku podobnym, obok łóżka leżała nieruchomo kobieta w kałuży skrzepłej krwi.
Weiss napoił Gucia, towarzysze jego usunęli trupa matki z przed oczu sieroty.
— My cię pomścimy, maleńki — rzekł jeden.
Poszli obejrzeć dolne mieszkanie. Nie można było wątpić, iż Prusacy wedrzeć się zechcą do środka; musieli obmyśleć plan obrony. Zrazu mieli zamiar strzelać z okien dachu, lecz
spostrzegli, że nie będą mogli z nich dostatecznie widzieć nieprzyjaciela, umieścili się przeto na parterze.
Tymczasem Prusacy obiegli dom; za pierwszymi strzałami padło dwóch żołnierzy francuskich, szczupła ich liczba zmniejszyła się jeszcze. Weiss okna pozastawiał szafami, jedno tylko wolne zostawił, w tem stanęli wszyscy z wymierzonemi lufami karabinów. Z jednej i z drugiej strony rozległy się strzały, tu i tam padli na ziemię ugodzeni, lecz Prusaków było około stu, Francuzów tylko dziewięciu, a teraz dwóch jeszcze ubyło.
— Przekleństwo! — przez zaciśnięte zęby wyrzekł Weiss.
— Na Boga, armaty! — krzyknął stojący obok niego żołnierz.
W istocie nieprzyjaciel, nie zgadując z jaką garstką walczy, otoczył domek armatami. Energia w miarę niebezpieczeństwa wzrastała w Weissie; nie przestawał strzelać i trafiał za każdym razem; Prusacy wymyślali mu, brali go na cel, lecz trafić nie mogli. Ubywało wszakże towarzyszów Weissowi, już tylko dwóch stało koło niego; nareszcie został się tylko jeden, nie chcieli się wszakże poddać. Rozjątrzeni nieprzyjaciele podpalili dom; z dwóch stron podniosły się czerwone języki, cisza nastała, strzały ucichły; z okna, znajdującego
się na poddaszu, dobiegał tylko płaczący głos
dziecka.
— Mamo! mamo! — wolał Gucio.
Podniósł się z łóżka i ręce wyciągnął, lecz, zamiast matki, ujrzał wchodzący do niego przez okno czerwony słup ognia. Rozszerzył źrenice, patrzył zdziwiony i umilkł, a płomień zbliżał się ku niemu zwolna...
Weiss widząc, że grozi mu niebezpieczeństwo spalenia się żywcem, wybiegł przed dom, na towarzysza się nie oglądając; Prusacy otoczyli go i do muru przyparli; wtem na ulicy rozległ się krzyk okropny, wszyscy się obejrzeli: jakaś młoda kobieta z włosem rozwianym pędziła ku nim; przypadła, rozepchnęła żołnierzy i rzuciła się Weissowi na szyję. Była to Henryka.
— Oni chcą cię zabić? nie dam, nie pozwolę! — zawołała głosem pełnym łez.
— Tyś ranna — rzekł, patrząc na nią z miłością.
— To nic — odparła z uśmiechem; — kula drasnęła umie widocznie, lecz bólu nie czuję.
— To szaleństwo, żeś przyszła — rzekł Weiss, tuląc ją do piersi — po co było się narażać?
— Czego ta pani chce? — odezwał się surowo pułkownik pruski.
— Po męża przyszłam — odparła Henryka,
— Mąż pani na śmierć skazany, mamy go rozstrzelać — rzekł pułkownik.
Ona podniosła na niego spojrzenie, w którem śmiertelna trwoga się malowała i, nie puszczając z objęć skazanego, powtórzyła głosem drżącym:
— Po męża przyszłam.
Pułkownik przystąpił do niej, ujął ją za ramię i usunąć chciał, lecz ona odtrąciła jego rękę; on nie rozgniewał się.
— Proszę odejść — rzekł łagodnie — nie chcę, by panią raniono.
— Po męża przyszłam! — powtórzyła po raz trzeci, tym razem groźnym głosem.
Pułkownik skinął na jednego ze swoich żołnierzy.
— Weź ją! — rzekł krótko.
Żołnierz chciał przystąpić do nieszczęśliwej kobiety, gdy przed domem ukazał się żołnierz francuski, ostatni z towarzyszy Weissa, i zbliżył się do pułkownika.
— Ja nie mam żony, sam jestem na świecie; mnie pan każ rozstrzelać — rzekł.
— Co to za komedye! drwicie ze mnie, czy co? — wrzasnął pułkownik, skinął na żołnierzy i wskazał Henrykę, która zawisła obu rękoma na szyi męża.
— Bierzcie ją! — rzekł tonem stanowczym.
Żołnierz pochwycił nieszczęśliwą, lecz Henryka puścić męża nie chciała.
— Chcę razem z nim umrzeć! — wołała.
Weiss przemocą rozplótł jej ręce i sam ją oddał żołnierzowi.
__ Tyś zginąć nie powinna — rzekł, całując
ją w czoło; — żegnaj, Henryko ukochana!
Żołnierz odstąpił z szamoczącą się na jego rękach kobietą, inni otoczyli Weissa; on stanął spokojny.
— Prędzej! — krzyknął niecierpliwym tonem.
Huk się rozległ; Weiss padł u stóp płonącego domu, a z nim razem i ten, co chciał zginąć za niego, bo i do niego mierzyli.
Henryka słyszała strzały, wpiła paznogcie i zęby w ramię Prusaka, lecz on, mimo bólu, nie puścił jej; zemdlała w końcu i nic nie wiedziała, co się z nią dalej stało. Gdy odzyskała przytomność, ujrzała się w Balon u obcych łudzi, w ubogiej izdebce; tam ją żołnierz zostawił.
VI.
Oddział kapitana Rochos wciąż jeszcze leżał na ziemi, a kule pruskie coraz częściej nad nim przelatywały i trafiały czasami ukrytych w wilgotnej trawie żołnierzy. Słońce zaczynało dopiekać, pozycya stawała się niemożliwą, wielu omdlewało ze znużenia; Jan spostrzegł, że głowa Maurycego zwisła, oczy jego się zwarły, twarz pobladła, że leży nieruchomy; zląkł się o niego.
— Co tobie? — spytał, trącając go.
Maurycy usnął tylko; zbudzony, otworzy! oczy i spojrzał zdziwiony dokoła, nie mógł sobie zdać sprawy gdzie jest; czuł tylko, że mu było bardzo dobrze przed chwilą i że Jan wytrącił go niemiłosiernie z tego błogiego stanu. Świst kul przywołał go do rzeczywistości.
— Bodajcie! — mruknął — spałem tak dobrze.
— Myślałem, żeś chory — tłómaczył się Jan.
— Gdzie tam chory — wesoło odparł Maurycy; — sen mię pokrzepił, czuję się tak silny i rzeźwy, jak dawno nie byłem.
Zaczął żartować, że dłużej leżeć nie będzie, że wstanie, schowa się za drzewa i cygaro zapali. Potem rozejrzał się wokoło, a nie mogąc dopatrzeć dwóch towarzyszy: Choutona i Loubeta, mówił, ie pewno poszli na pole zbierać trupy, lecz nie po to, by je do mogiły złożyć, tylko, by przejrzeć ich kieszenie.
— Nie przyniesie im to szczęścia — dowodził; — chłop powiada, że kto dotknie się umarłego, ten sam wkrótce umrze.
— Cicho, do stu piorunów! — krzyknął mu nad uchem kapitan Rochos — mielesz i mielesz językiem, jeszcze śmierć do siebie zwabisz.
O kilka kroków od nich siedział na koniu poważny zwykle i milczący pułkownik Vineuil, lecz na te słowa uśmiechnął się i zwrócił spojrzenie ku Maurycemu.
— W istocie, nie przypominaj się śmierci — rzekł.
Maurycy umilkł, lecz nie przestawał rozglądać się po polu... W dali ujrzał żołnierzy rozbijających namiot ambulansowy, jak się niebawem przekonał, gdyż do owego namiotu posługacze szpitalni zaczęli znosić rannych. Mieli
oni na sobie szare bluzy, na kaskach czerwone krzyże, uwijali się ustawicznie po polu; czekali ukryci w rowach i za drzewami i gdy zobaczyli padającego na ziemię człowieka, wnet wysuwali się z kryjówki, czołgali się żwawo na kolanach do leżącego we krwi, badali, czy to trup, czy zemdlony, przykładali czujne ucho do piersi rannego, a gdy najlżejszy oddech usłyszeli, podnosili mu głowę, obmywali twarz z kurzu, błota i krwi, a gdy chory oczy otworzył, zabierali go do ambulansu.
Snuli się ustawicznie po polu, to dążąc do namiotu ambulansowego, to śpiesząc tam, gdzie jęki się rozlegały. Nieraz po kilka minut czekali pochyleni nad rannym, aby się przekonać, czy żyje; czekali, choć kule nad ich głowami latały, obojętni na nie, jak gdyby dosięgnąć ich nie mogły, lub może tak się ze śmiercią oswoili, że się jej nie lękali. Bohaterstwo ich było bez sławy, bez rozgłosu.
Maurycy widział, jak jeden z tych ludzi, obejrzawszy ranę żołnierza, który padł właśnie kulą wroga ugodzony, opatrzył ją starannie, potem wziął go na ręce troskliwie, jak matka chore dziecko, i skierował się z nim do ambulansu, z którego rannych w miarę przybywania odwożono potem do miast sąsiednich, do szpitali.
Żołnierz oplótł ręce koło szyi tego, co go niósł, oparł głowę na jego ramieniu i oczy przymknął, czuł się zupełnie bezpieczny. Posługacz uginał się wprawdzie pod ciężarem, lecz szedł wytrwale. Nogi żołnierza wlokły się po ziemi i zaczepiały czasem o przedmioty na niej leżące i to mu utrudniało pochód, nie ustawał jednak; wtem granat zahuczał w powietrzu i pękł po chwili z hałasem, cząstki jego rozleciały się na różne strony, posługacz ambulansowy zachwiał się i przewrócił z ciężarem; zapewne ułamek granatu ugodził go, a może i żołnierza, którego niósł. Leżeli razem na ziemi, wtem zbliżył się do nich inny z tych łudzi pełnych poświęcenia, zbadał obu, odsunął towarzysza, bo ten nie żył już, żołnierza zaś dźwignął z ziemi i zaniósł do namiotu.
Pociski padały jak grad, niebezpieczeństwo wzrastało, żołnierze nie sarkali jednak, oswoili się z niebezpieczeństwem, lecz kapitan Beaudoin coraz niespokojniej się przechadzał, nakoniec przystąpił do pułkownika Vineuil.
Litości trzeba nie mieć w sercu, żeby tak wyczerpywać ludzką cierpliwość — rzekł tonem podrażnionym; — czemu nie działamy?
— Niema rozkazu — odparł spokojnie pułkownik.
Wtem ukazał się oficer na koniu, pędził galopem; mijając pułkownika, rzucił mu w biegu jakiś papier i dalej pojechał; była to sztafeta od głównego wodza. Vineuil, przeczytawszy pismo, zwrócił się do leżących żołnierzy, szpadą wskazał im wzgórze, na którem bój się toczył.
— Nareszcie przyszła na nas kolej; naprzód, dzieci! tam na wzgórze — odezwał się dobitnym głosem.
Porwali się wszyscy jednocześnie, uszykowawszy się w porządku, i ruszyli żwawo ku wzgórzu, lecz zaledwie kilka kroków uczynili, rzucili się raptem w bok; tak silny był ogień nieprzyjaciela.
— Baczność, mały — rzekł, śmiejąc się, Jan do Maurycego — nie pokazuj Niemcom nosa, bo ci go utną; a nogi zbieraj, jeśli nie chcesz ich tutaj zostawić; szczęśliwy ten, co ztąd wyjdzie cały!
Maurycy nie słyszał; straszny hałas, jaki powstał skutkiem zamieszania, głuszył wszystko; porwany przez tłum, cofał się z innymi; sam nie wiedział, czy się boi, czy nie, nie miał w tej. chwili ani woli ani świadomości; był drobną cząstką wielkiej masy, jedną kroplą wartkiego strumienia. Płynął, gdzie inni płynęli. Wtem pułkownik Vineuil zastąpił im drogę.
— Dzieci! zawołał głosem wzruszonym — chcecie uciekać przed wrogiem, okryć Francyę nową hańbą?... Korpus nasz nie uciekał nigdy, wy go pierwsi nie splamicie nazwą tchórzy...
Jeszcze mówił, gdy nadbiegł Rochos; ten nie prosił, o honorze nie deklamował, lecz dobywszy szabli, zaczął bić i lżyć jednocześnie uciekających, koniem na nich najeżdżał.
— Łeb rozpłatam temu, co się nie zatrzyma! — wrzeszczał wściekły.
Raziło to postępowanie pułkownika.
— Oni pójdą za nami, kapitanie — odezwał się tonem reflektującym — prawda, dzieci, że pójdziecie? — dodał, zwróciwszy się do żołnierzy — tam, na wzgórze!
— Na wroga! — krzyknęło wojsko i cały ten tłum, cofający się w nieporządku, naraz biedz zaczął za pułkownikiem.
— Na wroga!!
Prusacy widzieli ucieczkę, widzieli powrót; gęściej posypały się kule i bomby, jedna rozerwała któregoś z oficerów na pół; żołnierze padali po kilku naraz.
Maurycy i Jan spokojni byli o siebie; naprzeciw nich wznosił się parkan, który zasłaniał ich od pocisków; biegli bezpiecznie ku wzgórzu i rozglądali się z przerażeniem wokoło; widok krwawego pola, zasłanego trupami
grozą ich przejmował; jeden z rannych wył z bólu, drugi przeklinał wojnę i wzywał pomsty nieba na tych, co ją wywołali; obok ludzi leżały konie, krwią oblane, i rżały głośno, a rżenie ich płacz ludzki przypominało. Maurycego paliło straszliwe pragnienie.
— Jak mi się pić chce! — rzekł do Jana — zdaje mi się, że język mi usechł, że gardło mam pełne sadzy.
Jan wstrząsnął głową.
— Znam to — odparł, — zwykła to rzecz na wojnie; zatrzymaj się, mam trochę wódki, napijemy się.
I zatrzymali się na sekundę i połknęli każdy kilka haustów z wielkiej flaszy, którą Jan z za munduru wydobył; lecz wódka, zamiast ich ochłodzić, ' rozpaliła tylko bardziej jeszcze.
— Gdyby tak co przegryść — szepnął Maurycy.
Lecz niepodobna było dłużej stać, poszli za towarzyszami; po chwili dotarli do wzgórza; tu Rochos ich zatrzymał. Jenerał Dounay przysłał rozkaz, aby podzielili się na trzy oddziały. Spełniono dosłownie ten rozkaz, lecz nie wszystkim podobał się on.
— Do czego to podobne? — sarkał Beaudoin — jakże można, by artylerya nie szła razem z nami, powinna nas wspierać — rzekł, zbliżywszy się do kapitana Rochos.
Ten machnął ręką.
— Wszystko jedno — odparł, — a co najlepsze w naszem położeniu, nie kręcić się nadto.
— Ależ my zginiemy wszyscy — sarkał Beaudoin — trudno dobrowolnie skazywać się na śmierć.
To mówiąc, oddalił się chmurny.
— Idzie szukać bezpieczniejszej pozycyi — mruknął za nim Rochos.
— Dotąd będzie jej szukał, dopóki z kulą się nie spotka — dorzucił Vineuil.
Jeszcze mówił, gdy rozległ się krzyk; obejrzeli się wszyscy: Beaudoin leżał na ziemi, odłamek granata zgruchotał mu nogę, jęczał żałośnie.
— Byłem tego pewny — rzekł Rochos; — kręcił się, dopóki guza nie złapał.,
Jan i Maurycy widzieli jak kapitan padał, podbiegli obaj do niego.
— Przyjaciele, nie opuszczajcie mnie... zanieście do ambulansu — prosił omdlałym głosem Beaudoin.
— Niełatwa to sprawa — odparł Jan — lecz spróbujemy; pomóż mi, chłopcze — dodał, zwróciwszy się do Maurycego.
Już dźwignęli rannego z ziemi" gdy spostrzegli pod parkanem dwóch posługaczy, którzy zdawali się szukać wzrokiem, czy kto nie po
trzebuje ich pomocy. Jan skinął na nich; przybiegli natychmiast, z rąk utworzyli nosze i prosili Jana, by na nich umieścił kapitana. Beaudoin oplótł ręce koło ich szyi i ponieśli go do ambulansu. Idąc, spotkali pułkownika Vineuil; lubił on bardzo kapitana, lubo znał drobne jego wady; widział, jakie nieszczęście go spotkało i śpieszył do niego wzruszony.
— Odwagi, przyjacielu — rzekł, podając mu rękę — nic ci nie będzie, wyleczysz się.
Słowa współczucia pokrzepiły rannego, ucichł.
— Stało się! — odparł; — wolę ranę, niż to straszne wyczekiwanie, tę niepewność, w jakiej nas od rana trzymali.
Uścisnęli sobie dłonie i rozeszli się. Vineuil z Maurycym i Janem podążyli na wzgórze, on na koniu, oni pieszo.
— Panie pułkowniku, pan ranny jesteś! — wykrzyknął naraz Maurycy, spojrzawszy na nogę pułkownika.
Vineuil pochylił się, obejrzał nogę: z buta. krew się sączyła, obcas był oderwany i podeszwy kawałek brakło.
— W istocie — odparł spokojnie, — ale to drobnostka, nawet nie czułem, na koniu siedzieć mogę, niema więc o czem mówić.
Zanim wdarli się na wzgórze, nadciągnęła zatrzymana chwilowo artylerya, którą jenerał
właśnie powołał do działania. Wyglądała bardzo wspaniale, konie postępowały w porządku, za każdym oddziałem ciągnęły ciężkie armaty, obok nich z lontami, miarowym krokiem, postępowali kanonierzy, za armatami sunęły jaszczyki z prochem; zdawało się, że wojsko idzie na rewię, tak swobodne, tak pogodne były spojrzenia żołnierzy.
— Patrzaj, Honoryusz nadciąga ze swoimi — rzekł Maurycy, trąciwszy Jana.
— Widzę go — odparł kapral.
Artylerya dotarła do wzgórza, kanonierzy zatrzymali armaty, wycelowali ich paszcze w stronę obozu pruskiego i konie odprzęgli. Sześć dział jednocześnie ozwało się głosem do pioruna podobnym; piechota okrzykami radości ten hałas powitała, lecz okrzyk wnet w głuchy szmer niezadowolenia się zamienił. Pociski armatnie nie dosięgły wroga, bomby pękły zanim dobiegły do celu; tymczasem pociski pruskie, wysłane Francuzom w odpowiedzi, sprawiły wśród nich wielkie zamieszanie. Padł stojący, tuż obok Honoryusza żołnierz, padło wielu innych.
Trzeba było umieścić gdzieindziej armaty; wodzowie wydali rozkaz i wzięto się do wykonania trudnego i niebezpiecznego zadania. Popchnięto armaty naprzód. Po małej przerwie ozwały się one znowu ponurym głosem
i znowu pruskie armaty im odpowiedziały; tym razem jedna z bomb nieprzyjacielskich ugodziła w armatę Honoryusza, lecz nie rozbiła jej. Maurycy krzyknął, zląkł się o krewnego, lecz niepotrzebnie: Honoryusz nawet zadraśnięty nie był.
Niebezpieczeństwo dla wszystkich wzrastało; wodzowie przekonywali się coraz widoczniej, że nie będą w stanie utrzymać pozycyi, jaką zajęli na wzgórzu, lecz jeszcze się upierali; grad kul i bomb padał bez ustanku, ziemia zaścielała się trupami, żywi deptać musieli po ciałach braci; jęki rannych i chrapanie konających mieszały się z hukiem strzałów.
— Ależ to koniec świata — sarkał Maurycy.
— Zostaniemy tutaj wszyscy — mruczał Jan.
Honoryusz stał spokojny obok swej armaty, Maurycy mógł go obserwować; nareszcie wodzowie zdecydowali się, zabrzmiał rozkaz stanowczy:
— Na lewo w tył! Wojsko cofnęło się.
— Bracia! — zawołał Honoryusz — nie zostawimy dział naszych wrogom; ja moje z sobą zabieram.
Tu zaczął ciągnąć armatę, kilku rzuciło się, by mu pomódz; zaprzęgli się do działa i toczyli je ze wzgórza, naraz wpadła pomiędzy
nich bomba; krzyk trwogi się rozległ, żołnierze rozbiegli się; Honoryusz nie ruszył się, pocisk ugodził go w serce; pochylił się na swoją armatę i pozostał na niej, jak gdyby na wozie tryumfalnym, pozostał spokojny, z twarzą ku wrogom zwróconą, gniew szlachetny na niej się malował, z piersi toczyła się struga krwi.
Maurycy wszystko to widział. — Biedny chłopiec — szepnął; — patrz, Janie.
Tu zwrócił się do kaprala, lecz jakże się zdziwił: Jan trzymał przy ustach spory kawał chleba i zjadał go chciwie, drugi miał w ręce; gdy Maurycy do niego przystąpił, podał mu go.
— Jedz — rzekł; — teraz strzelać nie każą, tylko uciekać, mamy czas.
Maurycy oburzył się.
— Jeść w takiej chwili? — rzekł.
— Jedz natychmiast! — krzyknął gniewnie kapral — siły nam potrzeba, a głód jej nie da.
Maurycy machinalnie poniósł chleb do ust, a gdy ugryzł pierwszy kęs, zapomniał o Honoryuszu, głód obudził się w nim w całej sile.
Fala cofającego się wojska popchnęła ich i porwała z sobą; znowu pędzili bez myśli i pamięci, unoszeni przez innych, nie zdając sobie sprawy, dokąd i dlaczego uciekają, a kule pruskie goniły ich uporczywie; naraz Jan się zachwiał.
— Jestem ranny — szepnął i podniósł rękę do głowy, z której kask zleciał, dotknął jej palcami i ciepłą krew poczuł; wrażenie, jakiego doznał, było tak silne, że byłby padł na ziemię i zdeptaliby go towarzysze, gdyby Maurycy nie był go podtrzymał; zatrzymali się obaj, opierając się tłoczącemu wojsku, lecz w tej samej prawie chwili ozwał się donośny głos kapitana Rochos:
— Na prawo!
Wojsko posłuchało rozkazu, tuż za niem pędzili Prusacy, trzeba było im zniknąć z oczu.
— Schronimy się za mur, który tam w dali się wznosi, z poza niego bronić się będziemy! — wołał Rochos i szpadą w dal wskazywał.
Maurycy i Jan zostali sami, Jan osunął się na ziemię i zemdlał.
— Czego stoisz? — krzyknął na Maurycego kapitan.
— Kapral jest ranny — odparł młody żołnierz.
— To go zostaw i myśl o sobie.
— Za nic go nie zostawię, on żyje jeszcze — stanowczym tonem rzekł Maurycy; — kto mi pomoże dźwignąć rannego?
Nikt się nie zatrzymał; Rochos ruszył ramionami i za żołnierzami podążył.
— Pache! Lapoulle! Chouton! — wołał Maurycy — pomóżcie, nie dźwignę go sam.
Nawet nie obejrzeli się na niego, każdy o sobie myślał tylko; pędzili do muru i zniknęli za nim, Prusacy już o sto kroków byli od nich.
Płacząc z gniewu, Maurycy pochylił się, objął przyjaciela i podniósł go z ziemi, lecz w istocie za słaby był na taki ciężar, zaledwie uszedł kilka kroków, przewrócił się z nim razem. Powstawszy, obejrzał się wokoło, szukając wzrokiem pomocy; wszyscy ich odbiegli.
— Niema rady — szepnął; — trzeba uciekać za innymi.
Wzrok jego w tej samej chwili padł na zemdlonego. Przyjaźń pokonała strach; przykląkł nad Janem, wziął go znowu na ręce, podniósł się z trudnością i poszedł, uginając się pod ciężarem; gdyby nie chleb, jaki jadł niedawno, może nie byłby dokonał tego co chciał, a może miłość jest tak wielką potęgą. On pokochał szczerze tego prostego wieśniaka, pokochał go, jak gdyby bratem mu był, jak gdyby jedna matka ich karmiła.
Minąwszy mur, Maurycy złożył swój ciężar na ziemi i odetchnął całą piersią; teraz byli bezpieczni.
— Dzięki niebu! — rzekł; — trzeba ocucić towarzysza.
To mówiąc, zdjął kask z głowy i podążył w lewą stronę, płynął tam bowiem strumień czysty. Napełniwszy kask, powrócił do przyjaciela. Jakaż była jego radość, Jan otworzył oczy...
— Myślałem, że już po tobie — rzekł, klęknąwszy przy nim, i zbliżył wodę do ust rannego; — ależ dyabelnie ciężki jesteś — dodał.
Jan zdawał się budzić ze snu ciężkiego, nareszcie przypomniał sobie wszystko. Dwie łzy wielkie stoczyły się zwolna po jego twarzy krwią powalanej; więc ten delikatny chłopiec, ten drobny paniczyk potrafił go unieść taki kawał? Tylko przyjaźń mogła mu dać siły, on go kocha zatem szczerze; myśl ta wzruszyła starego żołnierza.
— Poczekaj, zobaczę twoją dziurę — mówił tymczasem, śmiejąc się, Maurycy; tak się czuł szczęśliwy z tego, co uczynił.
Jan posłusznie poddał się. opatrunkowi; rana nie była głęboka, lecz upływ krwi znaczny i to kaprala tak osłabiło. Teraz ze krwi skrzepłej utworzyła się skorupa mocna, Maurycy nie chciał jej zmywać, aby krew na nowo płynąć nie zaczęła, obmył tylko twarz i ręce przyjacielowi.
— Wyglądasz znowu, jak człowiek — rzekł wesoło — teraz siądź, a ustroję cię.
Jan dźwignął się, siadł na ziemi; Maurycy obejrzał się wokoło, tu i owdzie leżeli zabici: podszedł do jednego, zdjął mu z głowy kask i włożył na głowę Jana.
— A teraz, jeśli możesz, wstań — rzekł; — chodźmy się swoim pokazać.
Jan wstrząsnął głową, jak gdyby chciał się przekonać, czy głowa jego mocno siedzi na karku, i wstał powoli, wyciągnął dłoń do Maurycego, objął go w ramiona i do serca przycisnął.
— Mój mały, mój poczciwy mały... — szepnął, na więcej zdobyć się nie mógł.
Prusacy nadciągali, dłużej za murem nie można było pozostawać; pułkownik Rochos wydał rozkaz, by wojsko cofnęło się ku lewej stronie, gdzie w dali las czerniał, i szeregi opuściły stanowisko; Maurycy i Jan podążyli za nimi, broni nie mieli wprawdzie, lecz biegnąc znaleźli ją, leżało jej dosyć na ziemi; podjęli każdy dla siebie po karabinie i na ramiona je wziąwszy, zrównali się ze swymi. Po niedługiej chwili dotarli do lasu; wszyscy pewni byli, że są ocaleni, że ich drzewa osłonią.
Teraz odetchniemy — ozwał się kapitan Rochos, gdy stanęli na skraju lasu.
Lecz jakże się omylił! las ten stał się piekłem dla nich, miejscem śmierci i rozpaczy... Prusacy przeczuli, że tutaj zwrócą się cofające szeregi, więc osaczyli las; zaledwie weszło do niego wojsko, zaczęli strzelać; kartacze padały, z gałęzi liście sypały się, jak gdyby wicher jesienny je strącał, a z tym hałasem mieszały się jęki ranionych, krzyki trwogi tych, co wpadli w tę straszną zasadzkę. Jan i Maurycy nie wiedzieli, dokąd uciekać: zewsząd leciały pociski, kule krzyżowały się ustawicznie, jedne trafiały w piersi, inne z tyłu godziły; tu lecą granaty, tam kule, spadają połamane gałęzie, nigdzie miejsca bezpiecznego niema. Olbrzymie pnie dębów wywróconych otoczyły ich wałami, trudnymi do przebycia, zabici towarzysze własnemi ciałami zasłali im las, coraz któryś bryzgał im ciepłą krew w oczy.
— Jezus, Marya! my ztąd żywi nie wyjdziemy — rzekł Maurycy.
Był on blady śmiertelnie, czuł dreszcze; nawet Jan, ów dzielny, wytrawny żołnierz zbladł i zimno również robiło mu się chwilami. Strach, owo przykre i upokarzające człowieka uczucie, zaraźliwe nieznośnie, udzielił się im, pragnienie paliło ich, straszne, okropne pragnienie: wargi mieli spieczone, w gardle ściskało ich coś, słabo im się robiło, nogi chwiały się pod nimi. Zdala, na końcu lasu, widzieli czarne
punkciki, migające pomiędzy drzewami; punkciki te zwiększały się, przybierały kształty ludzi, zbliżały się do nich; oni nie uciekali, bo wiedzieli, że gdzie się obrócą, tam zobaczą je.
— To nie do wytrzymania! po co ja tu przyszedłem? — wybuchnął Maurycy.
Egoizm budził się w nim.
— Gdyby się to chociaż na co przydało, to już niechby tam! — rzekł Jan; — niegodziwe słońce, przyświeca im ciągle — dodał po chwili — gdyby świecić przestało, przestaliby strzelać.
I spoglądali od czasu do czasu na niebo, zdawało się im, że dzień ten końca mieć nie będzie. Nareszcie zaczęli się oswajać ze swojem położeniem, a raczej tak byli odurzeni tem, co się koło nich działo, że stracili świadomość wszystkiego. Już nie szukali wyjścia z tego przeklętego lasu, obojętnie patrzyli na męki towarzyszy; jeden leżał z przeszytą piersią i chrapał, drugiemu bomba obie nogi urwała, krzyczał i jęczał straszliwym głosem, trzeci rzucał się w śmiertelnych konwulsyach, dalej widać było wielu innych, a każdy był ranny, każdy w cierpieniach konał.
Przeklęty las, pełen jęków, szlochań, trzasku, świstu; przeklęty las, założony trupami, rannym i powalonemi kłodami drzew!...
— Do mnie! do mnie! — rozległo się naraz krzykiem najwyższej rozpaczy
To podpułkownik, któremu Rochos, gdy uchodzili przed nieprzyjacielem, powierzył chorągiew, wołał ku sobie towarzyszy; kula pruska ugodziła go w piersi, krew rzuciła mu się ustami, zachwiał się i oparł bezsilny o pień drzewa, lecz chorągwi z dłoni nie wypuścił.
— Do mnie, do mnie! — wołał, bo czuł, że go siły opuszczają, chciał drogi sztandar któremu ze swoich powierzyć.
Jednym skokiem Rochos był przy nim i odebrał mu chorągiew.
— Umieram... ocal ją... — szeptał podpułkownik, oddając mu sztandar, i padł na miękki mech, las zaścielający.
Dwie godziny męczył się biedak.
Nareszcie wydobyli się z lasu, lecz garstka tylko, zaledwie kilku; Prusacy, zadowoleni z tego, co uczynili, odeszli. Cisza otoczyła niedobitków; milczący skierowali się drogą, wijącą się wśród szerokich pól, ku wiosce, która poza nimi ukazała się im; zrazu nikogo nie spotykali, lecz im bliżej byli wsi, tem więcej zaczęło się ożywiać koło nich, zewsząd ukazywali się rozbitki z korpusu jenerała Dounay, tudzież z innych; spotykali też znajomych, mężczyzn i kobiety; witali się i opowiadali sobie przygody dnia. Nagle Maurycy krzyknął:
— Henryka!
W jednej z kobiet, naprzeciw nich idących, poznał siostrę.
Ona, usłyszawszy swe imię, podniosła zgasłe oczy i zobaczyła Maurycego.
Podeszli ku sobie i dłonie sobie podali.
— Wiesz, rozstrzelali go... byłam przy tem... — rzekła cicho — lecz muszą ciało mi oddać, idę właśnie po nie...
Nie wymieniła ani Weissa nazwiska ani Prusaków; zdawało się jej, że wszyscy wiedzą
o nieszczęściu, jakie ją spotkało, że ją zrozumieć powinni. I zrozumiał ją Maurycy, zaszlochał jak dziecko, objął ją ramieniem i do serca przycisnął.
— Biedna ty moja siostrzyczko — mówił, całując ją czule.
Ona oparła głowę na jego ramieniu i opowiedziała mu wszystko, co przebyła w Bazeille i później. Gdy odzyskała przytomność, ujrzała się w Balon, u obcych zupełnie ludzi, biedaków jakichś, w małej kuchni; nie rozpłakała się jednak, nie upadła na duchu, silna była to bowiem dusza; postanowiła wrócić do Bazeille. Wszyscy jej odradzali, przedstawiali niemożliwość podobnego kroku, straszyli trudnościami i tysiącem niebezpieczeństw, lecz ona nie zmieniła postanowienia.
Maurycy słuchał wzruszony jej opowiadania, a gdy skończyła i znowu powtórzyła: "Idę
właśnie do Bazeille, muszą mi oddać jego ciało," on ucałował ją powtórnie.
— Pójdziemy tam razem — rzekł stanowczo; — poproszę pułkownika Rochos, by mi oddał chorągiew, chcę ją w bezpiecznem miejscu umieścić, odniosę ją do Sedanu, tam chyba nie dostaną się Prusacy.
— Dobry z ciebie brat — rzekła Henryka. Jan, gdy się dowiedział o ich zamiarach,
oświadczył, że nie odstąpi ich; pułkownik Rochos nie odmówił prośbie Maurycego i ruszyli we troje do Sedanu.
* * *
Pan Delaroche nie wiedział, jaki los spotkał Weissa, lecz nie wątpił, że go już nie ujrzy więcej, bo słyszał o zdobyciu Bazeille i o tem, jak z miastem obeszli się Prusacy.
— Pewno rozsiekali tego waryata — myślał sobie w duszy, — bo też co mu przyszło do głowy, żeby zostawać w takiej chwili.
Ciekawy wypadków wojny wyszedł na ulicę, by się czego dowiedzieć. Miasto już od kilku dni było oblężone przez Prusaków, bomby nieprzyjacielskie poczyniły tu i owdzie uszkodzenia, lecz niewielkie; Sedan mniej ucierpiał, niż sądził Delaroche, kilka tylko domów stało w płomieniach. Nie było też wielkiego hałasu
i zgiełku na ulicach; fortece już me dawały ognia z powodu braku amunicyi; tylko od jednej bramy leciały jeszcze strzały, mimo, że biała chorągiew powiewała na murach miasta; musieli jej nie widzieć ci, co się jeszcze bronić usiłowali, musieli nie słyszeć, że cesarz postanowił wejść z oblegającymi w układy.
Delaroche wrócił do domu i poszedł na strych, by z dachu rozejrzeć się po okolicach miasta i ujrzał ciekawy widok: na niewielkiem wzgórzu poza murami miasta snuły się wojska pruskie, zdawały się one oczekiwać w zupełnym spokoju końca dramatu; oficerowie, pułkownicy, jenerałowie, książęta, wszyscy zaopatrzeni byli w lunety i obserwowali pilnie wojsko. Wśród nich król Wilhelm, otoczony adjutantami, znużony obserwacyą i dniami poprzednimi, siedząc w wygodnem krześle, opuścił lunetę i w zamyśleniu w dal gołem okiem patrzył; jasne słońce siało złoto na zielone łąki, rozpostarte u stóp wzgórza, na wioski wśród nich rozsypane, na domy Sedanu, forty jego, ciemne lasy, okalające miasto, i na srebrną wstęgę rzeki Meuzy. Plac boju, zasiany trupami, zajmował niewielką cząstkę w całym tym obrazie, którego tło stanowiły czyste, pogodne błękity.
Delaroche zszedł z dachu i znowu na miasto podążył. Teraz ulicami Sedanu ciągnęły
wozy ambulansowe, wiozące rannych do szpitali miasta; pomiędzy nimi ujrzał toczący się zwolna powóz, a w nim pułkownika Vineuil nawpół omdlałego. Dzielny ten człowiek nie zsiadł z konia, dopóki nieprzytomny nie spadł z siodła. Sedan przepełniony był rannymi, niewiadomo już, gdzie ich mieścić; od rana przywieziono tutaj . Lekarze nadążyć nie mogli opatrunkom; jeszcze z jednym nie załatwili się, już do drugiego ich wołano.
Odurzony jękami, jakie się rozlegały na ulicach, widokiem bladych twarzy i skrwawionych mundurów, Delaroche postanowił wrócić do domu, uciec od tego smutnego widoku. Już skierował się ku ulicy Maquat, gdy wtem ujrzał pędzącego na koniu któregoś z jenerałów w paradnym mundurze na czarnym, pięknym koniu; poprzedzał go huzar z białą chorągwią. Zaciekawiony na nowo zatrzymał się i zaczął przechodzących dopytywać o nazwisko jenerała i o warunki ugody, boć domyślał się, iż jenerał śpieszy do obozu pruskiego, by pokój zawrzeć. Dowiedział się więcej, niż żądał. Był to jenerał Reille, który był wysłany do króla pruskiego Wilhelma z listem od Napoleona III, a list był następującej treści: "Nie mogąc zginąć w boju, nic mi nie pozostaje, jak oddać szpadę w ręce waszej królewskiej mości."
Sądząc, że wzruszy pokorą potężnego wroga, Napoleon poddał się dobrowolnie.
— Nie mógł zginąć w boju, bo me chciał — mruknął Delaroche.
Chęć powrotu do domu opuściła go, na ulicach nie groziło żadne niebezpieczeństwo; wałęsał się przeto dalej chmurny, zły, boć chociaż żołnierzem nie był, był wszakże Francuzem, więc losy kraju go obchodziły. Zaczepiał oficerów, dopytywał ich o szczegóły ostatnich wypadków i doczekał się wreszcie powrotu jenerała.
Reille, przybywszy do obozu wroga, zsiadł naprzód z konia, potem szpadę odpasał i wziął ją w ręce; była to szpada cesarza; list wyjął z kieszeni i postąpił do króla Wilhelma. Król skinieniem głowy go powitał, kazał swemu sekretarzowi list odebrać i przeczytać go głośno; wysłuchał go z twarzą obojętną, potem rzekł:
— Przyjmuję szpadę i czekać będę przysłania kogoś, ktoby ułożył warunki pokojowe.
Delaroche samego jenerała Reille nie widział; tych wszystkich szczegółów o jego wizycie w obozie pruskim udzielili mu oficerowie. Dowiedział się jeszcze od nich, że Wimpfen ma być wysłany przez cesarza, by zawrzeć układy, że otrzymał zupełne pełnomocnictwo do działania, że jednakże obecnie zwołano
radę wojenną, która ma rozstrzygnąć, czy możliwem jest prowadzić dalej wojnę, czy też trzeba polecić Wimpfenowi, aby wytargował koniecznie pokój.
— Doczekam się jeszcze decyzyi rady, a potem wrócę do domu — rzekł Delaroche.
I udał się do pałacu prefektury, gdzie rada była zebrana i włóczył się przed wielkim gmachem znudzony i niecierpliwy. Godziny wyczekiwania wydały się nieskończenie długie; wreszcie usłyszał szepty:
— To on idzie, tam.
Obejrzał się i ujrzał jenerała Wimpfena; zdawało mu się, że oczy miał czerwone; czyżby płakał? Dwóch niższych rangą jenerałów i kapitan towarzyszyli mu, wszyscy mieli twarze zasępione. Przed pałacem czekały osiodłane rumaki, wskoczyli na nie i popędzili ku Meuzie. A zatem rada zgodziła się na kapitulacyę. Delaroche postanowił wrócić do domu, głodny był, lecz z trudnością mógł iść, ulice były teraz przepełnione ludźmi, końmi, armatami; rzekłbyś, iż tłumy barbarzyńców wpadły tutaj, by miasto zrabować; całe masy mieszkańców zalały je, a wpadłszy głodni, rzucili się z krzykiem, do wycia hijen podobnym, na sklepy, na mieszkania prywatne, na piwnice.
— Dajcie jeść! — wołali.
I porywali, co tylko spostrzegli, co zjeść było można, nie zważając na klątwy i groźby tych, co bronili własności; chciwie wypróżniali beczki z winem, pożerali chleb i mięso; inni, zmęczeni śmiertelnie, nie pytając o pozwolenie, padali na łóżka, kanapy, krzesła i zasypiali twardo; inni jeszcze, nie zdoławszy dojść do mieszkań, zasypiali na bruku ulicznym, nie czując, że leżą na kamieniach.
Teraz dopiero zrozumiał Delaroche, dlaczego Francya kapitulowała — była głodną...
Cóż można było dokonać z temi masami wycieńczonemi, wychudzonemi i obdartemi? Cóż można było dokonać, nie mając chleba i amunicyi?...
Z trudnością torował sobie drogę w tym zgiełku, a idąc, rozglądał się ciekawie wokoło, lub do wnętrza mieszkań parterowych rzucał spojrzenia. Przechodząc koło hotelu "Złotego krzyża," ujrzał w oknie smutny obraz: przed pustym stołem siedziało dwóch jenerałów, służba nie miała im co podać jeść: ani chleba, ani mięsa, ani wina nie było już w hotelu. Ponurym wzrokiem, głodni widocznie, patrzyli oni przed siebie; wtem trzeci ukazał się w progu sali, twarz miał rozjaśnioną, powrócił widocznie z kuchni, czynił tam poszukiwania, bo trzymał w ręce kawałek zatłuszczonego papieru i pokazywał go z uśmiechem towarzyszom
broni. Taki tłum zebrał się koło okna, iż zaledwie siłą łokci wydobył się Delaroche z tłoku; potem na ulicy Wielkiej sądził, że chyba do nocy stać mu przyjdzie, tak ludno na niej było; musiał się wdzierać na wozy ambulansowe, skakać z jednego na drugi, lub przechodzić pod brzuchami koni.
Na placu Kolegium przez kilka minut był literalnie unoszony przez tłum, a gdy wreszcie dostał się na ulicę Maquat, spostrzegł, że ubranie ma całkiem poszarpane. Nareszcie wrócił do domu. Wszedłszy do swego gabinetu, zatrzymał się w progu zdziwiony: na jego kanapie leżał jakiś żołnierz, na podłodze, obok kanapy, drugi, owinięty w kołdrę, obaj spali twardo; pochyliwszy się nad nimi, poznał ich, byli to Maurycy i Jan. Nie budząc ich, poszedł cicho na palcach do sypialnego pokoju; tu paliła się lampa, przy jej świetle zobaczył, iż oba łóżka, znajdujące się w pokoju, były zajęte: na jednem spała żona Jego, na drugiem Henryka. Ujrzawszy ją, przypomniał sobie; iż chciała iść do Bazeille, miał ochotę zapytać ją, czy się dostała i czy Prusacy oddali jej ciało męża, lecz żal mu było budzić strudzoną; wyszedł cicho z pokoju i poszedł do jadalni, w nadziei, że znajdzie tam coś zjeść, głód odezwał się w nim znowu. W jadalni spotkał matkę, siedziała w oknie zadumana.
— Nie śpisz, mamo? — spytał zdziwiony.
— Czuwam nad pułkownikiem Vineuil — odparła — kazałam go położyć w moim pokoju; silna gorączka objawiła się u niego, majaczy i zrywa się co chwila; chodź do niego, może nie śpi.
To mówiąc, wstała; Delaroche podążył za nią; drzwi były na oścież otwarte, weszli bez hałasu. Vineuil leżał z zamkniętemi oczami, lampka, gazetą zasłonięta, słabe światło dawała; przy tem świetle wydawał się bardzo blady. Pani Delaroche pochyliła się nad nim.
— Nie śpi — rzekła po chwili, zwróciwszy się do syna.
W istocie nie spał, podniósł wzrok, zobaczył Delarocha, dźwignął nieco głowę z poduszek.
— Czy skończone już? — zapytał słabym głosem — czy kapitulujemy?
Pani Delaroche mrugnęła na syna, on zrozumiał tę niemą mowę, lecz życzeniu matki zadość nie uczynił. "Po co kłamać — pomyślał; — pierwszy lepszy powie mu prawdę, a kto wie w jaki sposób."
— Cóż pan chcesz? — odparł tonem zakłopotanym — czyż można było inaczej postąpić? gdybyś wiedział, co się dzieje na ulicach! Jenerał Wimpfen udał się właśnie do obozu pruskiego, by ułożyć warunki pokoju
— Boże, mój Boże! — jęknął pułkownik; głowa jego opadła na poduszki, oczy się zwarły, — a mówiłem, radziłem, nie wierzyli — dodał szeptem.
I znowu majaczyć zaczął; zdawało mu się, że jest na polu bitwy: dawał rozkazy, łajał, przemawiał, komenderował.
— Czy doktor ręczy za niego? — spytał cicho Delaroche matki.
Ona skinieniem głowy dała znak potwierdzający.
— Poleży jednak długo, rany w nogach bywają uporczywe — szepnęła i wróciła do sypialni.
Delaroche poszedł do kuchni szukać co do zjedzenia, lecz nic tam nie znalazł: na kominie ognisko było wygasłe, garnki próżne stały na pułkach; wielka szafa, stojąca obok komina, rozwarta była, jakby na pokazanie, że w niej nic niema; na jednym stole walała się ścierka rzucona niedbale, na drugim widać było parę talerzy jeszcze nieumytych. Zdawało się, że i tu uragan zniszczenia przebiegł i wymiótł wszystko. Maleńka lampka naftowa posępnym blaskiem oświetlała tę biedną kuchnię.
Westchnąwszy nad swoją dolą, głodny, Delaroche już chciał wrócić do swego gabinetu, gdy na oknie spostrzegł małą ryneczkę, zajrzał do niej, było tam trochę szablastego
grochu; uszczęśliwiony tem odkryciem, rzucił się na groch łakomie, jak gdyby nie wiem jaki przysmak znalazł. Pokrzepiony cokolwiek tym skromnym posiłkiem, podążył do swego gabinetu siadł w fotelu i, nie budząc śpiących żołnierzy, sam starał się usnąć, lecz sen przyjść nie chciał... Nie mógł zasnąć, wstał i postanowił iść znowu na ulicę; w progu sieni zetknął się z lekarzem wojskowym.
— Cóż tam za nowiny? — zapytał — czy kapitulacya już podpisana?
— Nie — odparł; — Wimpfen powrócił z niczem; ci rozbójnicy stawiają warunki niemożliwe; trzeba bić się, niema rady; lepiej zginąć wszystkim, niż podpisać taką umowę.
Delaroche pobladł, twarz mu się przedłużyła.
— Czy to pewna wiadomość? — zapytał.
— Najpewniejsza.
I lekarz zaczął opowiadać, iż widzenie Wimpfena z reprezentantami króla pruskiego: jenerałem Moltkem i Bismarkiem, odbyło się w pałacu Bellevue, że obaj traktowali bardzo wyniośle Wimpfena.
— Straszny to człowiek, ten Moltke — mówił, — suchy, długi, z twarzą matematyka, wygrywa bitwy za pomocą algebry. Naprzód oświadczył, że zna, położenie armii francuskiej że wie, iż braknie nam żywności i amunicyi że wojska nasze są zdemoralizowane, prędzej
do buntu skłonne, niż do walki; że osaczeni zewsząd jesteśmy, poczem chłodno, dobitnie podyktował następujące warunki: całe wojsko francuskie ma oddać się w niewolę z bronią i bagażami, Alzacya i Lotaryngia przejdą pod panowanie Prus, Francya zapłaci koszta wojenne. Bismark, mrucząc jak buldog, skinieniem głowy przytakiwał tylko towarzyszowi... Próżno Wimpfen użył całej swojej elokwencyi, próżno chciał wzruszyć serca tych żelaznych ludzi, próżno bohaterstwo naszych wojsk malował, ambicyę żołnierzy, niebezpieczeństwo mogące wyniknąć, jeśli zadraśnie honor narodu. Całe trzy godziny prosił, groził, trzy godziny bronił z zapałem sprawy wojska; radził, by się zadowolnili wysłaniem zwyciężonych wojsk do Algieru. Jedyne ustępstwo, na jakie się zgodzili, było, że ci z oficerów, którzy piśmienne złożą zapewnienie, że więcej w wojsku służyć nie będą, otrzymają pozwolenie powrotu do ognisk rodzinnych. Do dziesiątej jutro rano zostawili nam czas do namysłu i jeśli do tej pory nie podpiszemy warunków przez nich podanych, przypuszczą na nowo szturm do Sedanu i miasto spalą.
Delaroche nie pytał więcej; to, co usłyszał, było dostateczne, by go zgnębić; odprowadził doktora do pułkownika Vineuil, poczem udał się na strych i wszedł na dach, by obser
wować ruchy nieprzyjaciela; lecz teraz noc ciemna roztaczała się dokoła, ani jedna gwiazda nie świeciła, ciężkie ołowiane chmury zawisły między niebem a ziemią; prócz niewyraźnych konturów kamienic miasta, Delaroche nic rozróżnić nie mógł, patrzył wzrokiem, w którym rozpacz się malowała, w ciemną, czarną dal, i zdawało mu się, że widzi tam, naprzeciw siebie, krwawemi zgłoskami wypisany wyraz: "Jutro."
Wsłuchiwał się zgnębiony w ciszę nocy i zdawało mu się, iż ze wszystkich stron dolatują go głuche jęki, łkania i skargi; wrócił śpiesznie na dół, zamknął się sam w salonie, rzucił się w fotel i myślał o tem smutnem jutrze, o łzach, o niedoli tysięcy, jakie jutro z sobą przyniesie, i tak minęła mu noc.
Brzask dnia obudził Maurycego; dźwignął głowę z poduszek, zwrócił wzrok ku oknu, okropne wspomnienia cisnęły się do jego pamięci: przegrana bitwa, ucieczka, zniszczenie, wszystko co przebył z najdrobniejszymi szczegółami przesuwało się przed oczyma jego duszy, cierpiał strasznie, myśląc o tem...
Po tamtych przyszły inne wspomnienia do jego wyobraźni: stanęły mu w pamięci opowiadania dziadka, tego dzielnego żołnierza wielkiej armii; żal zbudził się w jego sercu, że on nie w tamtych żył czasach, byłby dzielnym
rycerzem, czuł to; byłby chwałę Francyi oglądał, a teraz jest słabym, zdenerwowanym jak kobieta i patrzeć musi na śmierć Francyi...
Łkanie wyrwało się z jego piersi, złożył ręce i ukląkł.
— Boże! — zawołał — zabierz mnie z tej ziemi, zanim stanie się ta rzecz straszna, która się stać musi, zabierz wszystkich, którzy tak jak ja cierpią.
Jan obudził sie, siadł na podłodze.
— A tobie co? — zapytał zdziwiony.
— Pytasz? — odparł tonem wymówki Maurycy — godzina ostatnia dla nas wybiła.
— Co ty pleciesz? — rzekł Jan z oburzeniem.
Słowa te, podniesionym wymówione tonem, zbudziły Henrykę, przyszła powiedzieć bratu "dzień dobry."
— W porę pani przychodzi — temi słowy powitał ją Jan; — złaj go, pani, zasłużył na to.
Maurycy otarł łzy, wyciągnął rękę do siostry, uścisnęli się.
— Moja biedna siostrzyczko, tyś dzielniejsza ode mnie — rzekł — nie płaczesz, lecz wiem, że cierpisz, tyś go tak kochała; co ty zrobisz teraz sama? ja nie potrafię cię otoczyć opieką.
Henryka zasłoniła mu usta ręką, chciała coś powiedzieć, gdy czyjeś kroki rozległy się w sąsiednim pokoju. Wszedł Delaroche.
— Rozbójnicy! — rzekł; — czy wiecie? mają podpalić Sedan, mają go zburzyć, jak zburzyli Bazeille.
Wtem spostrzegł Henrykę.
— Nie oddali ci ciała... — odezwał się do niej. — biedny Weiss... spotkałem w tej chwili naszego piekarza, wychodził od nas z kuchni, by! w Bazeille wczoraj, mówił mi, że go rzucili w płonący dom.
Krzyk rozdzierający rozległ się w pokoju; Henryka z łkaniem rzuciła się w objęcia brata, hart duszy ją opuścił. Więc nawet tej pociechy Bóg jej odmówił, by ciało ukochanego pogrzebała po chrześcijańsku, by mu kazała usypać mogiłę, by na niej czasami pomyślała o nim.
Maurycy objął ją ramieniem, do serca przytulił i płakał nad nią, łzy ich mieszały się. Delaroche popatrzył na nią, westchnął i zaczął opowiadać wszystko, co usłyszał od lekarza wojskowego; oni zrazu zdawali się go nie słuchać, potem oboje przestali płakać i blade twarze zwrócili ku niemu i zapomnieli o Weissie.
VII.
W dzień owej niefortunnej bitwy, w której Honoryusz, krwią oblany, upadł na swoją armatę, Sylwia wybiegała ustawicznie z domu, by spojrzeć w stronę Sedanu, a widząc miasto dymem otoczone, słysząc huk armat, drżała o męża; niepokój jej wzrósł nazajutrz, gdy znikąd wieści żadnej z pola bitwy otrzymać nie mogła, gdyż wszystkie drogi zajęte były przez Prusaków. Zwykle wesoła i rozmowna, teraz na słowo zdobyć się nie mogła, głucho było w domu ojca Fouchard; mgły gęste, które pokryły niebo, smutniejszym go jeszcze czyniły; stary dreptał po swem domostwie i gderał ustawicznie, Sylwia po cichu wzdychała.
Pod wieczór, mniej myśląc o synu, niż o nieszczęściu ogólnem, Fouchard wyszedł przed
dom, by się rozejrzeć po świecie; wtem ujrzał młodego chłopca w bluzie, który zdawał się mieć chęć zbliżyć się do niego, a lękał się tego uczynić; widocznie przypatrzywszy mu się lepiej, poznał znajomego.
— Prosper! — zawołał — skądże ty tutaj? — a w myśli dodał: "w bluzie robotnika? Wszakżeś w wojsku służył..."
Prosper położył palec na ustach, jakgdyby zalecał milczenie, poczem zbliżył się do starego i pochylił się nad jego uchem:
— Uciekłem z szeregów — rzekł cicho — nie mam ochoty bić się za nic; może pan potrzebuje parobka? przyjmę każdy obowiązek z ochotą, nawet darmo, bylebym miał co jeść.
— Hm... — mruknął stary — w tej chwili nie potrzebuję nikogo, nic zostawię cię jednakże na drodze; chodź do domu, napijesz się szklankę wina; musisz być znużony.
To powiedziawszy, poprowadził chłopca do wielkiej izby, gdzie Sylwia krzątała się właśnie koło przygotowania obiadu, i kazał jej przynieść butelkę wina. Nie poznawszy gościa, poszła spełnić rozkaz ojca; dopiero gdy nalała szklankę wina i podała ją Prosperowi, wówczas wykrzyknęła radośnie:
— Więc wróciliście już, więc już po wszystkiem? a gdzież Honoryusz?
— Honoryusz? — powtórzył Prosper i chciał powiedzieć: "zabity," lecz się zatrzymał, "po co śpieszyć z tak przykrą wieścią? — pomyślał — a może zdawało mi się?"
Tyle krwawych obrazów przesunęło się przed jego oczyma, tyle wrażeń różnych doznał, że nie był pewny, które są prawdziwe, a które podniecona wyobraźnia stworzyła. Zdawało mu się, że widział krwią oblanego Honoryusza, lecz gdyby kto żądał, by przysiągł, że go widział, nie byłby tego uczynił.
— Honoryusz?... — powtórzył, namyślając się — doprawdy tak nie wiem, nie mogę na pewno powiedzieć.
Sylwia wpatrzyła się w niego badawczo i niespokojnie.
— Nie wiesz, nie widziałeś go?
— Czyż można było co widzieć w takiem piekle — odparł.
To powiedziawszy, podniósł szklankę wina do ust; Sylwia zamyśliła się smutnie.
— Więc nie widziałeś go wcale? — odezwała się po chwili.
Prosper postawił szklankę na stole, chrząknął, sam nie wiedział, co powiedzieć.
— Zdaje mi się, że tam został — rzekł nareszcie.
— Gdzie? — spytała Sylwia.
— Tam, na polu; zdaje mi się, żem go widział pochylonego na armacie, że krew płynęła mu z piersi.
Milczenie zapanowało w izbie; Sylwia zbladła, rozszerzone jej źrenice wpatrzyły się w Prospera, Fouchard zwrócił wzrok także na niego, sapał, lecz nic nie mówił.
— Więc panu się tylko zdaje? — odezwała się wreszcie Sylwia głosem wzruszonym.
Prosper chwilę pomyślał, poczem rzekł stanowczym tonem:
— Nie, nie zdaje mi się, przypominam sobie teraz wszystko. Musieliśmy się cofać, on armaty swojej odstąpić nie chciał, został przy niej, strzał się rozległ i padł na nią... w pierś go ugodzili; pewno tam jeszcze stoi i patrzy martwem okiem na Prusaków... trzy topole rosną w pobliżu... tak, przypominam sobie dobrze.
— A więc zaprowadź mnie do niego — odparła Sylwia — pojedziemy, zabierzemy ciało i przywieziemy je tutaj.
Łzy stłumiły jej głos, dłużej walczyć z boleścią nie potrafiła; oparłszy łokcie o stół, ukryła twarz w dłoniach i głośnym płaczem wybuchła. Fouchard nie łkał, lecz i po jego twarzy toczyły się zwolna wielkie łzy, zdawał się wszakże nie czuć tego. Patrzył w przestrzeń i widział oczyma duszy syna swego w kolebce różową dziecinę, co wyciągała do niego z uśmie
chem ręce; widział go w mundurku szkolnym, jak śpieszył żwawo do domu na obiad, widział go w kasku żołnierza, jak oddalał się z pod strzechy rodzicielskiej, by walczyć za kraj: widział go z twarzą martwą i bladą, z raną śmiertelną.
Siwa głowa starca opadła na piersi.
— Jednego mi, Panie, dałeś i tego mi wziąłeś... — rzekł cicho.
Gwałtowny płacz znużył wreszcie Sylwię; otarłszy oczy, ' wróciła do swej myśli, by ciało Honoryusza odszukać, przywieźć i na cmentarzu rodzinnym pochować.
Próżno ojciec przedstawiał jej niebezpieczeństwo, słuchać go nawet nie chciała; nareszcie musiał uledz: dał jej wózek i osła, namówił Prospera, by jej towarzyszył i wybrali się oboje. Sylwia wysłała wózek sianem i kołdrą je przysłoniła, włożyła trochę zapasów żywności i o siódmej godzinie wieczorem opuściła fermę.
Deszcz padał całą noc poprzedzającą, więc drogi pełne były błota, po niebie snuły się szare, ciężkie chmury, osieł z trudnością ciągnął wózek. By prędzej dostać się do celu, Prosper postanowił jechać na Sedan, lecz po godzinie jazdy posterunek pruski zatrzymał ich; długo musieli się tłómaczyć, gdzie i po co jadą, zanim pozwolili im dalej jechać, kazali im na
Bazeille się skierować, musieli przeto zwrócić się na lewo i nadłożyć spory kawał drogi.
W Bazeille, które minęli, wlokąc się żółwim krokiem, gdyż strudzony osieł prawie ustawał, przedstawił im się obraz następstw wojny w jak najjaskrawszych barwach: trupów nie było już na ulicach, z obawy zarazy sprzątnięto je, deszcz spłukał plamy krwi z ziemi, lecz wszystkie domy były w gruzach; zdawało się, że straszny huragan przeleciał tędy i zniszczył wszystko, z wesołego i miłego miasteczka zostały tylko zgliszcza i popioły. Kościół płonął jeszcze, sądzić można było, że ktoś umyślnie w pośrodku ruin i gruzów zatknął olbrzymią pochodnię, by dzieło zniszczenia oświetliła; czarne kłęby dymu żałobną krepę roztaczały nad zniszczeniem miastem; w powietrzu czuć było zapach spalenizny. Tu i owdzie widać było jeszcze płonące domostwa, tu i owdzie walały się w błocie sprzęty, naczynia, a nawet przedmioty z ubrania, które mieszkańcy wyrzucili na ulicę z płonących domów, lecz unieść z sobą nie zdążyli. Głucha, ponura cisza panowała w mieście, przez rozwalony front jednego z domów widać było wiszący na wewnętrznej ścianie wielki, milczący zegar; życie, które tu wrzało przed kilkoma jeszcze dniami, zamarło zupełnie. Prosper, rozglądając się koło siebie, zaciskał pieści; krew żołnierza budziła się w nim.
— Barbarzyńcy — szepnął.
Sylwia milczała.
Przy płonących budynkach Prusacy porozstawiali straże, które pilnowały, by ogień zniszczenia dokonał; gromadki ludzi przypatrywały się im groźne i milczące; jakaś młoda kobieta z włosem rozwianym, z suknią zabłoconą chciała wedrzeć się koniecznie do jednego z płonących domów, Prusacy odpychali ją kolbami, ona wymyślała im; nie rozumiejąc, co mówi, żołnierze śmiali się w głos; ludzie szeptali między sobą, że dziecko jej spłonęło w tym domu; na opuszczonym dziedzińcu, w budzie drewnianej, którą ogień oszczędził, wył przeraźliwie pies, przykuty łańcuchem do miejsca; wszystko to razem przedstawiało straszny obraz.
Znużeni moralnie i fizycznie, Prosper i Sylwia dotarli do wioski Balon; tutaj zatrzymali się dla spoczynku, rzuciwszy osłowi wiązkę siana. Prosper zaprowadził Sylwię do oberży i zmusił ją, by wypiła szklankę wina, sam posilił się kawałkiem mięsa, poczem ruszyli dalej. Znowu posterunek pruski ich zatrzymał. Tym razem na twardszych ludzi natrafili: oficer powiedział Sylwii, iż nie wierzy, że po ciało męża jedzie i puścić ich nie chciał; nie dość na tem, zabrali im wózek i osła, a gdy Sylwia płakała i prosiła, kazali jej iść precz, grożąc, że ją obiją kolbami, jeśli naprzykrzać się dłużej będzie,
lecz odważna kobieta nie odeszła; póty błagała i prosiła, aż zmiękli wreszcie, oddali im wózek i jechać dalej pozwolili. Zwrócili się teraz na lewo, tysiące niebezpieczeństw tamowało im ustawicznie drogę. Naraz, zmęczonym widokiem tylu okropności ich oczom, ukazała się wesoła dolina, której nieszczęście ogólne nie dotknęło: drzewa szumiały na niej spokojnie, ani jeden listek nie był z nich strącony, w pośrodku płynął swobodnie czysty strumień i szemrał cicho, trawy nie były splamione krwią ludzką. Prosper zatrzymał osła, chciał odpocząć chwilę w tem miłem ustroniu.
— Jak tu przyjemnie — rzekł, rozglądając się wokoło.
Lecz Sylwia nagliła by jechać, jej wszystko teraz było obojętne; jedna tylko myśl ją zajmowała: czy znajdzie męża?
— Jedźmy, jedźmy! — wołała.
I Prosper popędził osła.
Dotarli wreszcie do płaszczyzny Illy, na której bój się stoczył; smutne było to pole bitwy: Prusaka ani jednego nie spostrzegli, pogrzebali ich swoi, lecz Francuzi jeszcze leżeli, czekając zmiłowania braci lub obcych. Pierwszy, jakiego spotkali, był to sierżant; zdawał się spać spokojnie i uśmiechać we śnie, ból nie wykrzywił mu twarzy, rany widać nie było, lecz inni, których potem spotkali, okropne wrażenie na
nich wywarli. Jeden miał głowę roztrzaskaną, cały mózgiem był obryzgany, drugi nogi miał urwane, trzeci na pół był rozszarpany, każdego inaczej śmierć zaskoczyła, każdy w innych mękach skończył, a tylu ich było!... Stada kruków unosiły się nad nimi i krakały radośnie, roje much latały koło nich.
Sylwia zasłaniała oczy dłońmi, uciekłaby stąd z ochotą; lecz nadzieja, że dojadą wreszcie do miejsca, na którem poległ Honoryusz, zatrzymywała ją.
— Czy daleko jeszcze? — pytała ustawicznie.
Prosper nie odpowiadał, chmurnym wzrokiem, milcząc, rozglądał się tylko dokoła. Naraz zdało się obojgu, że ziemia drży, jakiś głuchy hałas ich dobiegł. Prosper zatrzymał osła, obejrzał się.
— Konie, konie! — krzyknął — uciekajmy!
I skręcił raptownie wózek i osła batem śmignął, by prędzej szedł, lecz osieł stanął i ruszyć się nie chciał z miejsca. Prosper pociągnął Sylwię za rękę, wyskoczyli z wózka i odbiegli na stronę; na czas to uczynili: ze szczytu poblizkiego pagórka pędziło około stu koni, nikt ich nie poganiał, pędziły same, gnał je chyba głód tylko. Były to konie poległych żołnierzy, nie jadły nic przez całe dwie doby; straciwszy panów, żywiły się zrazu zielskiem, rosnącem na polu bitwy, potem poogryzały
liście z poblizkich krzewów, korę z drzew, a teraz głodne pędziły dzikim galopem, szukając pożywienia, gniotąc kopytami umarłych.
— Zabiją, osła — szepnęła Sylwia — Boże, Boże!
Lecz konie przeskoczyły przeszkodę, po chwili stracili je z oczu: popędziły dalej, głuchy tylko hałas dochodził jeszcze z dala, przypominając, którędy się oddaliły.
Sylwia pośpieszyła do wózka.
— Czy daleko jeszcze? — spytała wsiadając.
Prosper obejrzał się wokoło.
— Trzy topole tam rosły, pamiętam dobrze — odparł — nie widzę ich jeszcze, lecz cierpliwości, dojedziemy wreszcie.
To powiedziawszy, chciał usiąść obok Sylwii, lecz ujrzawszy o kilkanaście kroków od siebie dwóch ludzi, postanowił wypytać ich o miejscowość i skierował się ku nim; lecz jakże się zdziwił: ludzie ci, spostrzegłszy go, zaczęli uciekać przed nim śpiesznie. Prosper zatrzymał się, obejrzał wokoło i domyślił się, czemu uciekali. Byli to złodzieje; umarli, którzy tu leżeli, nie mieli butów na nogach i mundurów na sobie, Okradziono ich po śmierci. Całemi bandami ciągnęli za wojskiem niemieckiem włóczęgi i złodzieje; więcej ich ujrzał niebawem Prosper, lecz wszyscy, spostrzegłszy go, umykali natychmiast z pola; jeden na koniu uciekał
z wielkim workiem, wyładowanym zapewne rzeczami umarłych. Sylwia, zobaczywszy owych włóczęgów, nie domyślając się, kto oni, zsiadła z wózka i zbliżywszy się do Prospera, rzekła:
— Zapytaj tych ludzi, może coś wiedzą.
Lecz Prosper nawet jej nie odpowiedział; zwrócił się na prawo i oddalił od niej; zobaczył właśnie w tej stronie wieśniaków, kopiących długie doły, chciał się od nich coś dowiedzieć. Sylwia domyśliła się i czekała cierpliwie. On tymczasem zatrzymał się w połowie drogi i zdawał się wahać czy iść dalej, spostrzegł bowiem w pobliżu wieśniaków kilku uzbrojonych Prusaków, którzy pełnili tutaj straż, jenerał pruski kazał bowiem wieśniakom pogrzebać poległych rodaków; przygotowywali oni groby dla zabitych, a Prusacy ich pilnowali.
Prosper wrócił do Sylwii.
— Jeszcze nam wózek zabiorą — rzekł; — jedźmy dalej.
I wsiedli oboje i ruszyli w drogę; głód i znużenie dokuczały im, osieł wlókł się żółwim krokiem, a na domiar złego deszcz drobny zaczął padać, trzeba było koniecznie pomyśleć o spoczynku; rozglądali się wokoło, szukając z utęsknieniem jakiego domostwa i spostrzegli wreszcie o kilka kroków przed sobą mały drewniany domek; widok tem ucieszył wszystkich, nawet osieł przyśpieszył biegu. Dotarłszy do
owego domku, zatrzymali się; ku wielkiemu ich zdziwieniu znaleźli drzwi otwarte, ze środka dobiegały czyjeś jęki. Zeskoczywszy z wózka weszli śpiesznie do mieszkania; składało się ono z dwóch izb, w obu kilku rannych zastali, leżeli tu od kilku dni, wszelkiej pomocy pozbawieni.
— Pić! — wołali rozdzierającym głosem — pić dajcie.
Sylwia, zapomniawszy w tej chwili o Honoryuszu, pośpieszyła po wodę; Prosper zbliżył się do nich i zaczął dopytywać z jakiego są pułku. Byli z tego samego, w którym służył Honoryusz. Gdy Sylwia wróciła, powiedział jej Prosper, że teraz wie na pewno, gdzie trzeba jechać. Napoiwszy rannych, przyrzekłszy, że im przyszłą pomoc, ruszyli natychmiast w drogę. O parę kroków za owym domkiem spotkali posługaczy szpitalnych, którzy poszukiwali rannych; posłali ich do tych, których niedawno napoili.
— Oto trzy topole! — wykrzyknął naraz Prosper i osła zatrzymał — tam znajdziemy go niezawodnie — dodał.
Wyskoczyli z wózka i skierowali się ku drzewom, rosnącym w dali; pod Sylwią nogi się chwiały, była bladą, jak umarli, koło których przechodziła; sporo ich leżało tutaj wśród trawy. Przeszli dobry kawał błonia, a Honoryusza
nie znaleźli. Sylwia podniosła jaśniejące nadzieją spojrzenie na Prospera.
— A może on żyje? — rzekła cicho.
Wtem z piersi jej wyrwał się krzyk głuchy, bolesny, rzuciła się na kolana przed jednym z leżących na ziemi; był to Honoryusz z raną w piersi, lecz z twarzą spokojną; śmierć nie starła z niej jeszcze szlachetnego gniewu, oczy miał otwarte, patrzył niemi, jakby z wymówką, w niebo.
— Mój drogi, mój najdroższy! — zaczęła wołać Sylwia i zimne dłonie męża do ust cisnęła i łkała cicho — mój drogi, mój najdroższy, zabili mi ciebie!...
Prosper, zdjąwszy derę z wózka, przystąpił z nią do nieszczęśliwej kobiety.
— Trzeba go na wózek zanieść — rzekł łagodnie i derę na ziemi rozłożył.
Ona podniosła się, łkając, pomogła dźwignąć trupa z ziemi; położyli go na derze i do wózka ponieśli, a potem Sylwia usiadła obok zwłok męża, Prosper ujął osła za cugle i zwrócili się ku domowi. Sylwia cicho płakała, Prosper nie próbował jej pocieszać, czuł, że nie potrafiłby, szedł posępny obok osła. Wtem poza nimi rozległ się znowu głuchy tentent.
— Konie! — krzyknął Prosper.
Drugie głodne stado pędziło, grzywy na wiatr rozpuściwszy. Rżąc żałośnie, ziemię bijąc
kopytami, pędziły, same nie wiedząc dokąd. Sylwia obie ręce nad zwłokami męża rozciągnęła, chciała własnem ciałem te drogie zwłoki zasłonić, lecz próżne były jej obawy, konie ominęły ich, tylko deszcz piasku rzuciwszy im na głowy.
Prosper obejrzał się za nimi.
— Biedne koniska — szepnął.
Po długiej i nużącej podróży dotarli wreszcie do domu; gdy ojciec Fouchard ujrzał zwłoki syna, stanął jak martwy.
— Więc to prawda?... — rzekł dopiero po chwili.
Nieszczęśliwy starzec łudził się jeszcze; powrót Sylwii i Prospera rozwiał te złudzenia.
VIII.
Kapitulacya podpisana została; Maurycy i Jan usłyszeli po raz ostatni wesołe dźwięki trąbek francuskich; razem z wieloma innymi szli jako jeńcy ku granicy niemieckiej; po prawej i lewej stronie, z karabinami na ramionach, postępowali obok nich żołnierze pruscy, strzegąc, by który nie uciekł. Ostre tony trąb niemieckich odzywały się od czasu do czasu... Mieli iść na Sedan, Maurycy ucieszył się, dowiedziawszy się o tem.
— Może Henrykę zobaczę — pomyślał.
Lecz radość jego znikła, gdy weszli na przedmieście: we drzwiach i oknach kamienic, jakie mijali, ujrzeli posępne twarze ich mieszkańców; w milczeniu ponurem przypatrywali się oni żołnierzom; wzrok ich zdawał się czynić.
im wymówki, że na Francyę hańbę ściągnęli. Rumieniec wstydu i upokorzenia wybiegł na lica Maurycego, spuścił czoło i szedł zgnębiony. Jan, mniej wrażliwy od niego, praktyczniejszy o wiele, nie myślał o tem, co sądzą o nich mieszkańcy Sedanu, lecz o tem, że zrobił wielkie głupstwo, bo w pośpiechu nie tylko że sam nic nie zjadł, lecz nie pamiętał, by Maurycy czem się posilił. Puścili się obaj na czczo w drogę i nic nie wzięli z sobą.
— Niezadługo zacznie nam głód dokuczać — mówił sobie w duszy, — już mniejsza o mnie, lecz mały gotów zemdleć na nowo.
Wielu musiało to samo zrobić, co i on, gdyż wyciągali ręce ku przypatrującym się im mieszkańcom Sedanu i wołali:
— Chleba!
Jeden, wysoki, szczupły blondyn wzniósł dłoń w górę, błysnął złotym pieniądzem i krzyknął:
— Dajcie jeść! zapłacę.
Wtem kapral spostrzegł sklepik, w nim stos bułek; dobył z kieszeni pieniędzy i chciał zbliżyć się do sklepiku, lecz Prusak, idący obok niego, popchnął go brutalnie, a kapitam przyskoczył do szeregów z rewolwerem w ręku.
— Kto waży się wyjść z szeregu, temu łeb roztrzaskam! — krzyknął.
Na takie słowa opuścili wszyscy ręce i pokornie poszli dalej; szli, jak stado owiec, pędzone batem. Maurycy rzucał na kapitana ponure wejrzenie, lecz milczał; wielu to samo czyniło.
Sceny brutalne powtarzały się ustawicznie, lecz nikt nie śmiał wystąpić głośno. Gdy weszli na most, rozciągający się na Meuzie, jakaś kobieta, matka zapewne, chciała uścisnąć młodego sierżanta, lecz odepchnięta tak silnie została, iż przewróciła się na bruk i głowę zraniła. Na placu Turenne kilku mieszczan wybiegło z zapasami żywności; nie pozwolono im zbliżyć się do jeńców, odpędzono ich słowami zelżywemi; na wązkiej ulicy jeden z żołnierzy francuskich potknął się i upadł, odbierając butelkę wina, którą mu jakaś kobieta podała. Prusacy kopali go nogami, żeby wstał.
Nareszcie weszli w ulicę Maquat; gdy dotarli do domu pana Delaroche, Maurycy podniósł wzrok ku oknom: wszystkie były otwarte; w jednem ujrzał pana Delaroche, w drugiem matkę i żonę jego, a przed nimi stosy chleba leżały; zacne kobiety rzucały go jeńcom, którzy po chleb ręce wyciągali. Maurycy nie czuł jeszcze głodu, więcej myślał o siostrze, niż o chlebie, szukał jej wzrokiem w oknach, lecz dopatrzyć się nie mógł; Jan, zajęty myślą za
opatrzenia się w żywność, potrącał go łokciem
i szeptał:
— Łapże przecie.
On nie słyszał go.
Pani Delaroche poznała natychmiast obu, uśmiechnęła się do nich i skinąwszy im głową, rzuciła każdemu bochenek chleba; Jan schwycił jeden i drugi i do worka schował; Maurycy, zamiast chleb łapać, podniósł w górę głowę i zawołał:
— Gdzie Henryka?
Usłyszeli go i Delaroche coś mu odpowiedział, lecz kroki idących zagłuszyły jego słowa. Spostrzegłszy, że Maurycy go nie zrozumiał, Delaroche wskazał mu na południe. Miałożby to znaczyć, że tam jest Henryka? Sam nie wiedział, co sądzić i niespokojnym wzrokiem wciąż szukał siostry, lecz nigdzie spostrzedz jej nie mógł. Minęli dom Delarocha, potem ulicę Maquat, nareszcie Sedan i nie zobaczył jej wcale, a o zatrzymaniu się i zapytaniu kogo o nią ani myśleć było można: Prusacy gnali ich bez miłosierdzia, odetchnąć nie dali; zdawało się, iż się lękają, by skąd hufiec zbrojny nie wypadł i łupu im nie odbił. Minęli potem Bazeille, którego domy jeszcze się paliły. Całe prawie miasteczko było zburzone, dziesięć kamienic tylko ocalało; nareszcie w wiosce Douzy zatrzymali się na dłuższy wypoczynek.
Znużeni długim marszem, wycieńczeni głodem, jeńcy rzucili się na trawę, by snem się pokrzepić; kilka litościwych kobiet przyniosło im chleba i wina, lecz Prusacy je odpędzili, odebrali im butelki z winem i pijąc je sami, śmiali się rubasznie z jeńców i kobiet. Jan i Maurycy podzielili się chlebem, rzuconym przez panią Delaroche, i popili go wódką, którą dostali po drodze od poczciwego wieśniaka.
Po godzinie spoczynku kazano im wstać, na nocleg mieli iść do Mouzon; niejeden podnosił się z jękiem bolesnym, tak go kości bolały, większość zdjęła buty, bo nogi mieli pokaleczone, i boso szli dalej; jeden, zaledwie. uczynił parę kroków, upadł zemdlony; zostawili go Prusacy bez żadnej pomocy samego, w pustem polu; zabrali go potem wieśniacy z miejscowej wsi i w jednej ze swoich chat dali mu przytułek.
Dysenterya zaczęła się objawiać i coraz któryś wołał, że iść dalej nie może, lecz kapitan wydał rozkaz, by zmuszać ociągających się i gnano ich batem. Jednego, który stanowczo oświadczył, że nie pójdzie dalej, ujęli żołnierze pruscy pod ramiona i wlekli z sobą. Maurycy czuł, że go siły także opuszczają, wszystko go drażniło: pośpieszny pochód, tłok, dźwięki trąb; byłby płakał, ulżyłoby mu to...
Pewnym był, że nie dojdzie do granicy, że sobie rozbije głowę po drodze; pełne współczucia spojrzenia wieśniaków, przez których wioski jeńcy przechodzili, upokarzały go, a na myśl, jak szydzić z nich będą Niemcy, gdy przejdą granicę, jak ich zamkną w fortecy, ogarniała go rozpacz.
— Nie, nie... stokroć lepiej umrzeć, niż hańby ostatecznej doczekać, niż żyć w ciemnej celi więziennej! — wybuchnął naraz głośno i potrącił Jana. — Słuchaj — rzekł, pochyliwszy się ku niemu — czy widzisz ten las czarny w dali?
— Widzę — odparł Jan.
— Gdy dojdziemy do niego, uciekniemy; granica Belgii tak blizko — szepnął Maurycy.
Jan ruszył ramionami, popatrzył na niego.
— Czyś oszalał? — zapytał chłodno — a toż strzelą za nami i obu zabiją.
Maurycy ruszył ręką, jakby powiedzieć chciał: "niniejsza o to."
— A choćby nawet udało nam się stąd uciec — mówił dalej Jan — to cóż zrobisz z mundurem? dziesięć razy poznają cię po nim, zanim dobiegniesz do granicy; poznają, pochwycą i odprowadzą do tego dyabła, co nas Wiedzie i gorzej nam jeszcze będzie; za nic nie pozwolę ci podobnego szaleństwa popełnić.
To powiedziawszy, ujął pod rękę przyjaciela, udawał, iż się na jego ramieniu silni
wspiera, a w istocie po to go trzymał, by nie uciekł.
Tuż za nimi szli Chouton i Loubet; słyszeli oni całą rozmowę.
— Świetna myśl — odezwał się Chouton do przyjaciela; — głupim będzie Maurycy, jeśli starego posłucha; we czterech udałoby się niezawodnie, jeśli nie wszystkim, dwom przynajmniej; warto spróbować, doprawdy.
Maurycy usłyszał go i na nowo zaczął namawiać Jana; stary zżymał się i łajał obu; kłócili się we trzech, a Loubet, który milczał, rozglądał się tymczasem uważnie dokoła; miał w tej chwili minę wyżła, który coś węszy. Powziął on stanowcze postanowienie, iż do granicy Niemiec nie dojdzie, ufał swym nogom i swemu sprytowi, lecz nie zwierzał się ze swego postanowienia nikomu, szedł cichy, uważny dopiero gdy dotarli do lasku, mruknął sam do siebie:
— Mam ich dosyć.
I naraz przedarł się przez szeregi towarzyszy i do lasu zaczął biedz; uczynił to tak prędko, iż Maurycy nie spostrzegł jego ucieczki, lecz Chouton, który od czasu do czasu zwracał na niego spojrzenie, zobaczył i puścił się za nim. Omylili się wszakże, sądząc, iż Prusacy nie widzą ich ucieczki; natychmiast dwóch rzuciło się za nimi w pogoń; Loubet
biegł pierwszy, za nim Chouton, tego już prawie sięgali za ramię, gdy naraz Loubet potknął się i padł na ziemię; przyskoczyli do niego Prusacy i bić go zaczęli kolbami niemiłosiernie. Chouton wygrał na tem: zapomnieli o nim i uciekł szczęśliwie. Loubet wyszedł strasznie pokaleczony z rąk tych, którzy go schwytali, złamali mu rękę i czaszkę rozbili, a widząc, że wstać nie może, złożyli go na wózek chłopa który właśnie drogą przejeżdżał, i na nim umarł biedak, nie dojechawszy nawet do Mouzon.
— Widziałeś? — rzekł Jan do Maurycego, a w tonie jego brzmiała przestroga.
Maurycy nic nie odpowiedział; mimo tej strasznej lekcyi nie stracił jeszcze ochoty do ucieczki. W błotnistej nizinie pod miastem rozłożono na noc obóz; Francuzi tak byli znużeni, iż Prusacy musieli za nich rozbić namioty. Kapitan oddalił się do miasta, straże złagodniały, dozwoliły dzieciom i kobietom przynieść jeńcom owoców, wina i chleba; tłum przekupniów napełniał obóz, kto miał pieniądze najadł się i napił do syta. Maurycy nie chciał wszakże nic jeść, myślał wciąż o ucieczce.
— Wszystko sprzyja teraz — szeptał Janów do ucha — noc czarna, tłum mieszczan, co obóz zalega... aniby spostrzegli naszej ucieczki.
— A więc zmykajmy — zadeycydował w końcu Jan.
Nie tylko żywność przynieśli mieszkańcy Mouse do obozu, lecz i bieliznę, wiedzieli bowiem, że jej brak w obozie. Jakaś młoda dziewczyna zbliżyła się do Maurycego z koszykiem, w którym parę bochenków chleba leżało, a gdy Maurycy pochylił się, by wziąć sobie jeden, ona wspięła się na palce i szepnęła mu do ucha:
— Mam ubrania robotników, — poczem głośno zawołała:
— Kto kupi chleba?
Maurycy wziął cały koszyk i chciał jej wsunąć dwadzieścia franków, lecz ta cofnęła szybko rękę i skinąwszy im głową, oddaliła się prędko.
Maurycy i Jan z razu nie wiedzieli co począć z koszem.
— A nuż straż zobaczy? — mówił Jan.
Lecz nikt jakoś nie patrzył na nich, więc weszli do próżnego namiotu i przebrali się; Maurycy miał strój kompletny: bluzę, spodnie i czapkę robotnika; Janowi brakło czapki, wyszedł z gołą głową; wtem spostrzegł starego kramarza, który handlował cygarami; miał on na głowie dziurawy kapelusz, podszedł do niego i porozumiał się z nim po cichu, kupił kapelusz i towar, kapelusz nacisnął na oczy, pudełko z cygarami zawiesił na piersiach, skinął na Maurycego i zmienionym głosem wołając: "Sztuka trzy franki! cygara z Brukselli!" zaczął
obchodzić obóz, lecz zwolna kierował się ku wyjściu; tuż za nim szedł Maurycy. Kupowali swoi i Prusacy, nikt go nie poznał, noc była tak ciemna. Rozprzedawszy wszystko, schował pieniądze do kieszeni i opuścili obóz. Maurycy biegł prawie.
— Nie tak prędko — gderał na niego Jan — jeszcze się domyśla.
Lecz mimowoli i on szedł przyśpieszonym krokiem.
Zmęczeni dotarli do rozstajnej drogi, przy której widać było jakąś oberżę; kilku mieszczan i kilku żołnierzy niemieckich stało przy niej, serca zabiły im niespokojnie, lecz udali obojętnych i zbliżyli się do oberży i zamienili kilka słów ze stojącymi przed nią. Jan zwrócił się do tego, który stał w samych drzwiach sieni; twarz jego budziła w nim zaufanie.
— Czy na drodze do Belgii stoją straże? — zapytał.
— Stoją — odparł właściciel oberży — lecz można je ominąć, idąc przez las.
Jan skinął mu głową i poszli dalej; niebawem czarny, milczący bór ich otoczył; wzruszenie ogarnęło obu, nie wątpili, że są ocaleni. Rzucili się sobie w objęcia, Maurycy rozpłakał się, jak dziecko.
— Więc koniec naszym cierpieniom — rzekł; — więc niebo miało litość nad nami?
I całowali się i ściskali.
— Bardzo dobrze, że ich nie widzimy już i nie słyszymy — odezwał się Jan, pierwszy wyrwawszy się z objęć — lecz rozejrzyjmy się teraz, gdzie jesteśmy; jeszcześmy nie u celu.
I radzić zaczęli dokąd się zwrócić: Maurycy dowodził, że najlepiej będzie, gdy prosto iść będą. I tak poszli, jeden za drugim, słowa do siebie nie mówiąc; wtem naprzeciw siebie ujrzeli w dali ognisko, a przy nim kilku Prusaków i bagnety ich błyszczące. Stanęli jak wryci. krew zastygła im w żyłach; rychło jednakże ochłonęli z wrażenia i cofnęli się ostrożnie; zdawało się im, że słyszą za sobą wołanie, więc biedz zaczęli, strach odjął im przytomność: nie wiedzieli, dokąd biegną i zamiast w głąb uciec, znaleźli się po chwili na tem samem miejscu, z którego dopiero uciekli, naprzeciw pikiety pruskiej. Tym razem usłyszano ich.
— Kto idzie? — zabrzmiało w ciszy nocy pytanie.
Zamiast odpowiedzi, uciekać zaczęli; nie pytali ich więcej, tylko dwie kule ze świstem przeszyły powietrze i pogoniły za nimi.
— Jezus, Marya! — krzyknął Jan głuchym głosem.
Kula trafiła go w łydkę; zachwiał się i oparł o drzewo.
— Rannyś? — spytał go Maurycy.
Jan ściągnął brwi.
— W nogę tym razem — odparł.
I obaj umilkli; wsłuchiwali się w ciszę nocy, ale prócz szumu drzew nic nie słyszeli, Prusacy nie ścigali ich zatem. Jan chciał postąpić dalej, lecz z piersi jego wydarł się jęk.
— Nie możesz iść? — spytał Maurycy.
— Spodziewam się — mruknął kapral. Gniew głuchy zbudził się w jego sercu łagodne m.
— Skaranie Boże! — zaklął — żeby też dać sobie nogę postrzelić, gdy ona tak potrzebna. Co tu robić? Wiesz co? uciekaj sam.
— Głupiś! — bąknął Maurycy, a potem zaraz ujął go pod ramię. — Spróbuj iść — dodał łagodnie.
I poszli zwolna. Jan całą siłą wspierał się na ramieniu towarzysza, który starał się usilnie ułatwić mu drogę. Zaledwie kilka kroków uszli, ujrzeli przez gałęzie drzew na skraju lasu jakiś domeczek; w oknach jego było ciemno, drzwi były rozwarte, zdawał się opuszczony; zatrzymali się nieco, by Jan odpoczął i skierowali się do owego domu. Na podwórzu nie spotkali nikogo; osiodłany koń, przywiązany do płota, gryzł trawę; kto na nim tutaj przyjechał, kiedy, gdzie się podział? o tem nie dowiedzieli się nigdy.
Maurycemu błysnęła dobra myśl.
— Wiesz co? — rzekł z ożywieniem — granica Belgii daleko, lecz Remilly blizko, jedźmy do wuja Fouchard; los zesłał nam konia, wsiądziesz na niego, poprowadzę cię, nie zbłądzę z pewnością.
— Jedź sam, ja tutaj zostanę — odparł Jan, wskazując wzrokiem drzwi domu — na koniu prędzej się dostaniesz.
— Et, głupi jesteś! mówiłem już raz — ofuknął Maurycy.
I poprowadził rannego do konia, pomógł mu wsiąść na siodło, i ujął za uzdę i bocznemi ścieżynami, unikając głównych dróg, skierował się ku Remilly. Ciągłe przeszkody zatrzymywały ich w drodze: to Janowi słabo się robiło i trzeba było go trzeźwić, szukać wody dla niego, to płoty i rowy przesadzać musiał, lecz zwyciężył wszystko: o piątej rano dotarli do Remilly... Ojciec Fouchard już nie spał; czynny, jak zawsze, właśnie wyszedł na dziedziniec, by gospodarstwo obejrzeć, gdy ujrzał Maurycego, prowadzącego konia z siedzącym na nim kapralem. Pośpieszywszy naprzeciw, powitał obu serdecznie, a dowiedziawszy się, że Jan ranny, chciał go natychmiast do ambulansu odesłać, lecz Maurycy oparł się, robiąc słuszną uwagę, że tam Prusacy napowrót zabraliby go, jak swego. Stary nic miał ochoty rannego u siebie zatrzymać, gdyż lękał się Prusaków; radzili
co z nim zrobić; nadeszła Sylwia i wmieszała się. do rozmowy, była tegoż zdania, co i Maurycy: namawiała, by Jan u nich pozostał, lecz Fouchard się wahał, namyślał, przedstawiał niebezpieczeństwo, mogące stąd wyniknąć dla obu stron; wtem rozwarły się drzwi sieni i w progu stanęła młoda kobieta, blada, w żałobie.
— Henryka! — krzyknął Maurycy; — skądże ty tutaj?
Henryka zbliżyła się ku niemu zwolna, ucałowała go i powiedziała, że była słabą, że doktor kazał jej koniecznie wyjechać na świeże powietrze i zająć się czem czynnie, więc przyjechała do wuja na kilka tygodni i pielęgnuje rannych w ambulansie, który w pobliżu fermy się znajduje. Maurycy nawzajem wszystko jej opowiedział o sobie i o Janie; Henryka zwróciła się do wuja z prośbą za przyjacielem brata i stary uległ w końcu. Sylwia z pomocą Henryki i Maurycego urządziła na końcu domu dla rannego wygodny pokój, do którego Maurycy zaprowadził Jana. Przywołany następnie doktor, opatrzywszy ranę, oświadczył, że nie jest niebezpieczną, lecz nieprędko pozwoli rannemu wstać. Jan tak czuł się szczęśliwy z odzyskanej swobody, iż wcale się nie martwił, że jest rannym; Maurycy, wywdzięczając się wujowi, iż uległ jego prośbom, podarował mu
konia, w drodze zdobytego, a dar ten rozjaśnił zachmurzone czoło starego, który skąpym był i gniewało go, że obcego będzie żywił.
Długo wieczorem tego dnia wszyscy razem gawędzili przy łóżku chorego, Fouchard przybyszom udzielił ciekawych nowin; dowiedzieli się od niego, że Francya chce walczyć, że naród nie zgadza się na kapitulacyę.
— Kraj wre cały — mówił stary — kto wie, co to z tego będzie jeszcze?
Maurycy udał się zamyślony na spoczynek i długo w noc usnąć nie mógł; nazajutrz wstał o świcie, poszedł do pokoju siostry i rzekł do niej:
— Pożegnam was dzisiaj, pojadę do Paryża, może się tam przydam na co.
Ona nie rozpłakała się, nie prosiła, by został, według niej tak powinien był postąpić; uścisnęli się w milczeniu, potem Maurycy poszedł do Jana i powiedział mu o swem postanowieniu; ten również nie odradzał, westchnął tylko, że sam iść nie może.
— Przeklęta noga! — mruknął — poszlibyśmy razem, czuwałbym znowu nad tobą, bo ci tego potrzeba, mój mały.
Uśmiechnął się Maurycy, podał mu rękę
i ucałował go serdecznie.
— W istocie byłeś kilkakrotnie moim aniołem stróżem — odparł — muszę ci to przyznać.
Jan objął go ramieniem i uścisnęli się tak serdecznie, jak tam w lesie, gdy się z pod opieki pruskiej wyrwali; dni głodu, noce bezsenne, marsze pełne trudu, napominania jednego, chęć do buntu drugiego, wszystko, co razem przeżyli, co jeden dla drugiego dobrego uczynił, stanęło im na pamięci; łzy ciche potoczyły się po ich twarzach i zmieszały razem.
Z trudnością wyrwawszy się z objęć przyjaciela, Maurycy wrócił jeszcze do siostry i podał jej dłoń.
— Powierzam twojej opiece poczciwego Jana — rzekł, całując ją — kochaj go, Henryko, jak mnie kochasz, to mój brat serdeczny; śmiercią moralną i fizyczną dawno byłbym umarł, gdyby nie on.
* * *
Obawiając się, by Prusacy nie spostrzegli, że ukrywa u siebie w domu jeńca, stary Fouchard oddał Janowi izbę, znajdującą się na końcu domu, w której zwykle zimą jabłka przechowywał. Sylwia kazała tam postawić łóżko żelazne, stół biały i dwa krzesła oraz szafę olbrzymią, w którą, w razie niebezpieczeństwa, chory wygodnie mógłby się schować. Okno izby wychodziło na pole i las; rzadko kto chodził tamtędy. Doskonała to była kry
jówka, nikt podejrzenia nie mógł powziąć, że w niej ktoś mieszka, nigdy twarzy ludzkiej w oknie jej nie widziano. Ostrożna Henryka postanowiła, iż ona tylko i doktor będą odwiedzali Jana; nawet Sylwii był wzbroniony wstęp do rannego, jeśli przy nim Henryki nie było. Rano szły razem do niego, sprzątały w pokoju, prześcielały mu łóżko, śniadanie przynosiły, potem Sylwia się oddalała, a Henryka czekała odwiedzin doktora, który pod pozorem, iż wstępuje po Henrykę, by ją do ambulansu zabrać, dostawał się do pokoju chorego, opatrywał mu nogę, udzielał trochę nowin ze świata, następnie zabierał z sobą Henrykę i szli razem do ambulansu, a stary kapral cały ranek i południe spędzał sam jeden, ale cisza, jaka go tutaj otoczyła, miłą mu była po hałasie wojny, nie tęsknił bynajmniej do gwaru życia.
Wróciwszy z ambulansu, Henryka nie odstępowała już chorego, z nim jadła obiad, czytała mu dzienniki, opowiadała o rannych, od których wróciła dopiero, rozmawiała z nim o Maurycym i czas im szybko upływał; dziwili się, gdy mrok izbę zalegał i lampę zapalić trzeba było. Nocą, jeśli ranny potrzebował pomocy, to stukał w ścianę, poza którą Henryka miała swój pokój, a ona zjawiała się
natychmiast z Sylwią i pytały, czego żąda; troskliwszej nigdzie nie znalazłby opieki.
Tak mijały dni za dniami, październik się zbliżył; w życiu Jana nic się nie zmieniło, jeszcze leżał, Henryka zawsze czuwała nad nim. Pewnego ranka wróciła ona z ambulansu niezwykle ożywiona.
— Ciesz się pan, jest list od Maurycego — rzekła, wszedłszy do pokoju chorego.
Jemu oczy zaświeciły radością.
— Co pisze? — zapytał.
Henryka siadła przy stole, przysunęła sobie lampę bliżej i list rozłożyła. Długi był, osiem stronic zawierał. Maurycy donosił, iż dosta! się do Paryża bez przeszkód, iż ani jeden Prusak go nie zaczepił, że znowu mundur przywdział, lecz jeszcze do działania powołanym nie został; że jednak ma nadzieję, iż wkrótce otrzyma jaki rozkaz, bo mieszkańcy Paryża dopominają się, by im działać pozwolono; że wiadomość o kapitulacyi wywarła wielkie wzburzenie w stolicy, iż na bulwarach gromadzą się co chwila tłumy i krzyczą: "Francya ginie, ratujmy ją!" iż pospólstwo tak odgrażało się cesarzowej, iż ta, zabrawszy syna, uciekła tajemnie z Louvru, a Napoleon III wyniósł się do Wilhelmshoe; iż ogłoszona została obecnie we Francyi rzeczpospolita.
Jan słuchał uważnie listu; ostatnie wiadomości przykre na nim zrobiły wrażenie, gdyż wstrząsnął głową, brwi zsunął.
— A zatem mamy rzeczpospolitą — rzekł posępnie i zamyślił się.
Stary wojak wielkiej armii był wielbicielem cesarstwa, straszono go zawsze rzeczpospolitą; nie sądził, by to było dobrze, iż ją wprowadzano na nowo, lękał się, by ona dni Ludwika XVI nie sprowadziła na Francyę, lecz ponieważ za największe zło uważał niezgodę, burzyć się głośno ani myślał zatem.
— Niechaj będzie i rzeczpospolita, byleśmy Prusaków wypędzili — rzekł po chwili.
Tymczasem Henryka przerwane czytanie rozpoczęła na nowo. Maurycy w dalszym ciągu listu donosił, że Prusacy zbliżają się szybkim krokiem do Paryża, że d. go widziano ich w Lagny, lecz to go nie trwożyło; był pewnym, że potęga wroga rozbije się pod murami stolicy Francyi, że w niespełna trzy tygodnie odpędzą Paryżanie śmiałków od swych murów.
"Nie lękam się ich — pisał — bodajby przyszli już raz, bo, doprawdy, niewesołe teraz nasze położenie: jesteśmy oddzieleni zupełnie od świata, czyni to wrażenie na mnie, jak gdybym był zamknięty w olbrzymiem więzieniu; co prawda w tem więzieniu żyje dwa miliony ludzi, lecz
cisza, jaka nas otacza, do rozpaczy doprowadza mnie chwilami; czasem się lękam, bym jakiego szaleństwa nie popełnił, przydałby mi się mój poczciwy Jan."
— Nowa troska spadła mi na serce — rzekła Henryka, skończywszy list — boję się, by w istocie Maurycy głupstwa jakiego nie zrobił, on taki gwałtowny i boję się, by oblężenie Paryża nie przedłużyło się, z głoduby gotowi poumierać.
— Któż to tak czarno patrzy? — odezwał się Jan — dwa miliony ludzi zagłodzić się przecież nie da, poradzą Sobie; a co do Maurycego,. kiedy pisze, to z pewnością głupstwa żadnego nie zrobi.
Słowa te uspokoiły Henrykę, zaczęli więc rozmawiać o czem innem.
I płynęły cicho dalej dni; minął październik, wiatr jesienny poogołacał drzewa z liści, na niebo ciężkie chmury napędził, słońce coraz słabiej świeciło, coraz częstsze były dni słotne; Jan zaczynał niecierpliwić się swojem położeniem, rana goiła się tak powoli; często sarkał:
— Tam moi się biją, drogi mój chłopak głowę nadstawia, a ja tu leżę bezczynny, jak nygus ostatni.
— Nadstawiałeś pan swoją głowę, póki mogłeś, jeszcze blizna na niej czerwona — odpowiadała Henryka, by go uspokoić.
Wróciwszy z ambulansu, nie odstępowała ona teraz na krok chorego; by rozerwać jego smutne myśli, opowiadała mu o rannych, nad którymi rano czuwała; znał każdego z imienia i nazwiska, pytał zawsze z zajęciem o nich; operacye i opatrunki, jakim podlegali, zajmowały go bardzo.
— Dziś rękę odjęto jednemu, a drugiemu nogę; dziś pochowaliśmy dwóch — mówiła Henryka, siadłszy przy jego łóżku.
A on zapytywał, czy odważnie znieśli amputacyę, czy spokojnie umierali, lub ze' współczuciem wstrząsał głową.
— Biedni — szeptał.
Pewnego ranka, gdy tak siedzieli we dwoje i rozmawiali spokojnie, drzwi izdebki gwałtownie się rozwarły i w progu stanął doktor; był blady bardzo, w twarzy miał smutek głęboki, przytem zjawił się o niezwykłej porze; wszystko to razem zdziwiło Henrykę, podniosła się, by go powitać.
— Czy się co stało? — zapytała. Doktor, nie podając jej ręki, padł na najbliższe krzesło.
— Przepadła Francya! Bazaine ją zdradził — rzekł głuchym głosem.
Jan i Henryka oczyma, pełnemi przerażenia, patrzyli na doktora.
— Czy to pewna wieść? — odezwał się po chwili Jan; — kto panu o tem powiedział?
W odpowiedzi doktor wydobył z kieszeni wielki dziennik belgijski, rozłożył go, a przerzuciwszy oczyma całą stronicę, zatrzymał wzrok na jednej ze szpalt i przeczytał następujące słowa:
"Dramat Sedanu powtórzył się; jenerał Bazaine wydał Prusakom Metz, , jeńców, chorągwi, armat, , wozów ambulansowych dostało się w ręce nieprzyjaciela."
Zbrakło głosu czytającemu, umilkł, rzucił dziennik na łóżko i znowu wpatrzył się posępnie w podłogę.
— Na miłość Bożą, czemu on to zrobił?! — wykrzyknął Jan — był wszystkiem w kraju, miał władzę, miał siłę, miał miłość i szacunek narodu... Cóż Paryż na to? — zapytał naraz.
To samo pytanie zadała sobie w duszy Henryka, lecz głośno uczynić go nie śmiała. Doktor podniósł głowę.
— Co Paryż na to?... — powtórzył z zamyśleniem; — Paryż wzburzony do najwyższego stopnia; pospólstwo odgraża się, że zburzy stolicę, jeśli ją zechcą wodzowie oddać Prusakom, że spali ją, zniszczy, kamienia na kamieniu
nie zostawi, a podobno wielu z klas inteligentnych łączy się z tłumem.
— Boże wielki! żeby Maurycy nie wmieszał się w te zaburzenia — szepnęła Henryka.
— W istocie — mruknął Jan, ale zaraz się pomiarkował, iż głupstwo powiedział, bo niepotrzebnie zaniepokoił słabą kobietę.
— Metz przecie nie Paryż — rzekł głośno, — to cóż, że Metz oddali, pewno byli zmuszeni; Paryż, to potęga, tego nie oddadzą, prowincya nowych sił dostarczy i obronią stolicę, o czem nie wątpię ani chwili.
Mówił on zrazu bez przekonania, potem jednakże własne słowa rozgrzały go, uwierzył w siebie i z coraz większym zapałem dowodził, że o mury Paryża rozbije się potęga wrogów.
Doktor słuchał go w milczeniu, nareszcie odezwał się poważnie:
— Nieraz ja skazywałem rannych na śmierć, a jednak po tygodniu wyzdrowieli, codziennie się dzieją cuda na ziemi.
Twarz Jana rozjaśniła się, wyciągnął dłoń do mówiącego.
— Doktorze, wylecz mnie prędko, a stanę w szeregach i będę bronił Paryża — rzekł z mocą — głupcy myślą o zburzeniu go, niechaj biorą broń na ramię i na wroga idą.
Doktor uścisnął mu dłoń.
— Cierpliwości — odparł; — za kilka tygodni będziesz mógł tańczyć.
Lecz słowa jego nie spełniły się, rana goiła się bardzo powoli, jesień minęła, a Jan jeszcze leżał; nie tracił on wszakże nadziei, patrząc na martwą naturę, na szare niebo, na pole, białym całunem zakryte, myślał o Maurycym, który tam w stolicy nie ma może przy czem skostniałych członków rozgrzać, czem głodu zaspokoić i liczył dnie, kiedy pośpieszy do niego, kiedy trudy i cierpienia żołnierza zacznie z nim dzielić.
Do Remilly dobiegały niepewne i rzadkie wieści ze stolicy, jedna drugą zbijając najczęściej. Opowiadano sobie na przykład, że jenerał Durat pobił Prusaków drugiego grudnia pod Champigny, a jednocześnie druga wersya krążyła, iż pobity, zmuszony był opuścić pozycyę, jaką zajmował. Mówiono, że w ściśniętym Paryżu przez pruskie wojska głód wywołał tak zwany tyfus głodowy, a jednocześnie opowiadano, że stolica zakupiła na prowincyi moc zapasów spożywczych, przewidując długie oblężenie.
Jan wolał dobrym wieściom wierzyć, nie tracąc humoru, powoli przychodził do zdrowia, już przechadzał się po pokoju o własnej sile, już nawet na dziedziniec odważał się wyjść czasami, nareszcie jednego wieczora oznajmił
Henryce, iż nazajutrz opuści Remilly i do stolicy podąży, lecz Henryka oparła się stanowczo temu zamiarowi.
— Nie puszczę pana jeszcze — rzekła — jesteś za słaby, trzeba pierwej sił nabrać, zaczekaj dni kilka, a sama cię wyprawię.
Doktor potwierdził jej zdanie i Jan musiał jeszcze pozostać.
Przy ulicy Maquat również nic się nie zmieniło w położeniu mieszkańców domu pana Delaroche. Pułkownik Vineuil jeszcze nie opuścił pokoju, który mu oddała pani Delaroche, jeszcze nie wstał nawet z łóżka; kazał on pozamykać u siebie starannie okna i pozasłaniać je, nigdy powiew świeżego powietrza nie dolatywał tutaj, nigdy gwar ulicy nie wbiegł ani na chwilę; cisza, grób przypominająca, tu panowała. Pułkownik dowodził, że mu tak najlepiej, bo go oczy bolą, więc światło go razi i głowa często boli, a gwar go męczy; czy było prawdą to, co mówił, któż to zgadnie? może jasne promienie słońca raziły smutną jego duszę... Cale dwa miesiące rana zagoić się nie chciała, a gdy wreszcie mógł wstać z łóżka, jakaś apatya moralna tak nim owładnęła, iż całymi dniami leżał bezczynny na szeslongu w ciemnym pokoju, słowa nie mówiąc do nikogo, wpatrzony w ogień płonący na kominku; chudł, mizerniał z każdym dniem więcej, cieniem się stawał
samego siebie, niknął widocznie. Doktor nie mógł zgadnąć przyczyny tej powolnej śmierci; nareszcie jednego ranka zgasł cicho, jak lampa, w której oliwy zbraknie.
Prócz pułkownika Vineuil mieli jeszcze państwo Delaroche innych lokatorów, którzy sami, bez ich zaproszenia, rozpostarli się w ich mieszkaniu; do tych należał niejaki Gartenlaube, kapitan landwery, który zajął aż dwa pokoje; był on bardzo dobrze wychowany, lecz jednocześnie bardzo wyniosły, spojrzeniem mówił każdemu: "Jam zwycięzca." Mieli także kilku oficerów pruskich, których także, mimo swej woli, na kwaterę dostali; ci nie rozumieli co to wyraz delikatność: palili obrzydliwy tytuń w pokojach, wracali pijani wieczorem, w nocy hałasy wyprawiali, rozpościerali wszędzie najwyższy nieporządek, w butach zabłoconych rozkładali się po kanapach, przylepiali świece do stolików mahoniowych, robili, jednem słowem, wrażenie barbarzyńców.
Nie tylko Delarochowie podobnych gości pomieścić u siebie byli zmuszeni, na wszystkich właścicielach domów Sedanu ciężył ten sam obowiązek. Miasto lękało się rabunku, przeludnione było bowiem wojskiem zwycięskiem, lecz po kilku tygodniach główne korpusy podążyły ku Sekwanie, a w Sedanie został tylko jeden garnizon, który żywić trzeba było.
Niestety, żywności było za mało nawet dla zwykłych mieszkańców miasta, wojsko pruskie wyjadło wszystko w okolicy. Pewnego ranka zbrakło przeto mięsa i chleba w mieście, trzeba było aż do Belgii się udać — obiecali przysłać.
IX.
Dziwny widok przedstawiała stolica Francyi w czasie oblężenia: na ulicach spotkać było można tylko uzbrojonych mężczyzn, wszyscy przerwali zajęcia codzienne, mieszczanie utworzyli straż narodową, która wspierać wojsko francuskie postanowiła. Jak w wielkim zegarze, w którym pęknie sprężyna, zatrzymują się naraz wszystkie koła, tak w Paryżu, gdy Prusaków ujrzano, całe życie zatrzymało się w jednym dniu, sklepy były pozamykane, warsztaty bezczynne, fabryki również; jedna myśl, jedno uczucie owładnęło ludnością: walczyć, zginąć lub zwyciężyć. Z nadziei wpadali w rozpacz, z rozpaczy do nadziei wracali, żyli życiem nienaturalnem, gorączkowem; dwa świa
ty się wytworzyły: wojsko i miasto, jeden i drugi pragnął walki, lecz miasto goręcej.
Oddział, w którym znajdował się Maurycy, leżał obozem w stronie południowej miasta; bezczynność denerwowała Maurycego do najwyższego stopnia, to też za lada sposobnością wymykał się z obozu i biegł do środka stolicy, by wieści świeżych zaczerpnąć. Różne przychodziły i dobre i złe, lecz ważnych nie było; wojsko, tu i owdzie staczało drobne potyczki, które losów stolicy rozstrzygnąć nie mogły. Maurycy niecierpliwił się, nie rozumiał dlaczego tak wolno działano, marzył o wielkiej bitwie, a nic jej nie zwiastowało. Pospólstwo Paryża było tych samych, co i on, przekonań, lubił też bratać się z tłumem, gdyż rozumiał go. Nareszcie oddział jego otrzymał rozkaz, aby przeszedł rzekę, ruszono przeto; pod najstraszliwszym ogniem pruskim dostali się do wioski Champigny, stamtąd poszli dalej, mieli spotkać się z innymi oddziałami, a potem razem uderzyć na Niemców, lecz pierwej trzeba im było ominąć mur ogradzający park de Villier, poza którym korpus Prusaków urządził sobie fortecę; dotarłszy do owego muru, stracili odwagę, by iść dalej: strzały nieprzyjacielskie tak gęsto padały, iż kapitan wydał rozkaz, ażeby się cofnąć
Wojsko wróciło zgnębione i zmęczone śmiertelnie; Maurycy, padłszy na ziemię, płakał nad
rozwianemi marzeniami i żałował, że do pospólstwa nie należy, bo tam na upokorzenia nie byłby narażony. Na drugi dzień przyszły do obozu wieści, które go jeszcze bardziej zgnębiły: pod Orleanem Francuzi zostali rozbici, Prusacy zbliżyli się do Paryża; stolicy głód zaczął grozić, mięsa' wołowego już dostać nie było można, nawet baraniny zbrakło, bito konie, by ludzie mieli co jeść, chleb tylko czarny wypiekano; miasto zaczęło przybierać charakter ponury: od świtu do nocy stały przed piekarniami szeregi ludzi, czekając niespokojnie, czy chleba dostaną. Gdy dzień uchodził, mrok zalegał ulice, bo gazu nie było, kilka lamp naftowych paliło się gdzieniegdzie.
Maurycy postanowił jednego dnia wybrać się do stolicy, by naocznie przekonać się, czy wszystko, co mu o niej opowiadano, jest prawdą; tak w istocie było, jednak o ile wojsko było zgnębione, o tyle mieszczaństwo podniesione na duchu; tutaj o poddaniu nikt nie śmiał wspomnieć, bo ludność rozszarpałaby go, gdyby z podobnem słowem się odezwał; tutaj ufano w przyszłość.
Maurycy wrócił orzeźwiony na duszy do obozu, lecz niebawem stracił humor; bezczynność demoralizowała codzień bardziej wojsko, pragnąć ono zaczęło pokoju; niewielka tylko liczba, do której należał Maurycy, innych była
przekonań; ci wymykali się, o ile mogli najczęściej, z obozu do stolicy, by wśród ludu odzyskać otuchę. Maurycy widział nieraz odjeżdżających śmiałków balonami, by zbadać położenie wroga, widział odlatujące gołębie z depeszami i przynoszące odpowiedź. Tu działano, a czyn ducha podtrzymywał.
Słyszał huk dział pruskich, widział zniszczenie, jakie one rozpościerały po ulicach, śmierć, jaką rozsiewały; raz, w jego oczach, bomby zabiły dwie małe dziewczynki, ale nie siały tu strachu, tylko nienawiść krzewiły dla wroga; coraz więcej Maurycy zniechęcał się do wojska, a sercem garnął do mieszczaństwa. Gdy wrócił do obozu, wymyślał na wodzów, podburzał do nieposłuszeństwa towarzyszy, kłócił się z tymi, którzy utrzymywali, że niema innej drogi dla Francyi, jak zgodzić się na pokój, chociażby pod najbardziej upokarzającymi warunkami.
Ciężkie dni nastały dla Paryża: tyfus głodowy szerzył śmierć wśród ludności uboższej razem z bombami pruskiemi, w szpitalach miejsca dla chorych i rannych nie było, zamieniono teatr na szpital; w głuchej, ponurej ciszy, która zaległa zgnębione miasto, tylko huk pękających granatów było słychać. Mówiono, że chleba starczy już tylko na dni dziesięć; mówiono, że Prusacy przecięli miastu wszelką
komunikacyę z prowincyą, i że ani mięsa, ani mąki Paryż więcej nie dostanie; nareszcie dnia jednego rozeszła się pogłoska, że wodzowie prowadzą układy z Prusakami i że wojsko znowu zwycięzcy w niewolę oddane będzie. Maurycy był w mieście, gdy dowiedział się o tej pogłosce.
— A zatem nie wrócę do obozu! — zawołał oburzony.
Zrzucił mundur i wstąpił do gwardyi narodowej, lecz ponieważ przed siostrą tajemnic żadnych nie miał, napisał przeto zaraz do niej o tem. Nazajutrz otrzymał list od Henryki, nie mogła to być jeszcze odpowiedź. Henryka posyłała mu dobrą wiadomość, że Jan już zdrów zupełnie, że wrócił do szeregów, cieszyła się, iż może wkrótce się spotkają i będą znowu razem.
— Będziemy znowu razem — powtórzył z goryczą, przeczytawszy ten ustęp listu — za późno już, gdyby wcześniej przybył, może byłbym w wojsku pozostał.
Znał przekonania starego przyjaciela, po raz pierwszy zastanowił się dziś nad tem, co powie, gdy się dowie o wszystkiem; pewnym był, że go potępi i przykrą była mu ta myśl.
Maurycy nie wiedział nic o tem, że Jan od kilku dni jest już pod Paryżem, że dopytuje się każdego o niego i dziwi, iż spotkać się
z nim nie może. Stary kapral ustroił się napowrót w mundur i choć osłabiony stanął w szeregach. Wojsko otrzymało rozkaz skoncentrowania się w jednem miejscu; szedł, gdzie mu kazano. Zdecydowano ostatecznie, iż trzeba się poddać, a ponieważ pospólstwo broniło zawzięcie Paryża, kazano wojsku francuskiemu zdobyć miasto; tłum był oburzony na wojsko, widok żołnierza doprowadzał go do wściekłości.
Pewnego dnia, idąc bulwarem Saint Martin, zobaczył, że kilkudziesięciu z pospólstwa otoczyło mały oddział wojska i że jakaś żywa sprzeczka tam się toczy; jeden z żołnierzy spokojnie tłómaczył rozdrażnionemu pospólstwu, że nie powinni ich napadać, bo idą spokojnie i spełniają swój obowiązek; Maurycemu zdawało się, że poznaje w mówiącym głos Jana, podążył przeto do nich; słuch go nie mylił, zobaczył starego kaprala, uradowany rozepchnął tłum i z okrzykiem: "To ty!?" rzucił się mu na szyję. v
Jan poznał go natychmiast.
— Mój mały! — wykrzyknął — jakem rad, że cię znalazłem.
I nawzajem objął go za szyję i całować zaczął.
Tłum zrazu się rozstąpił, lecz potem otoczył ich i mruczeć zaczął. Maurycy obrócił się do tłumu.
— Obywatele, pozwolicie mi porozmawiać z nim — rzekł — to poczciwi ludzie, ręczę za nich.
Poczem oparł rękę na ramieniu Jana i spojrzał mu w oczy.
— Ty z nami zostaniesz, prawda? — zapytał.
Jan podniósł na niego zdziwiony wzrok.
— Jakto z wami? — powtórzył.
Maurycy wylał przed nim całą gorycz serca na wodzów, mówił z zapałem, gdzie jedynie widzi zbawienie Francyi: nie w poddaniu, o nie, nie tam, gdzie oni idą.
— Macie się skoncentrować, by potem na nas uderzyć, wydrzeć nam Paryż i oddać go Prusakom, ależ to zbrodnia! — mówił z zapałem — ty nie pójdziesz do nich, ty z nami zostaniesz.
Jan słuchał go w milczeniu, marszczył czoło, brew ściągał, nie rozumiał go zrazu; nareszcie stały mu się jasnemi jego słowa i smutek głęboki wystąpił na poczciwą jego twarz.
— Nie, chłopcze, nie zostanę z tobą — odparł; — znasz moje przekonania: nieporządek w wojsku, niezgoda w narodzie, to zguba Francyi; mój kapitan powiedział mi: "Mamy się zcentralizować, bierz oddział i poprowadź go do Vaugirard." Pójdę tam, chociażby pioruny padały.
To powiedziawszy, ujął Maurycego za rękę i uśmiechnął się do niego.
— Ty pójdziesz z nami — dodał — wszak prawda, że pójdziesz; nie było mnie przy tobie, oszołomili cię, zrzuciłeś mundur, ale ty go włożysz napowrót.
Maurycy wyrwał mu rękę, odstąpił od kaprala parę kroków, kilka chwil w oczy sobie, milcząc, patrzyli badawczo, jeden i drugi nie chciał uwierzyć, by przekonania mogły ich rozdzielić, badali siebie, który któremu ustąpi; nareszcie Jan rzekł smutnym głosem:
— Do widzenia zatem.
Wyczytał w oczach młodego przyjaciela, iż tym razem nie ustąpi.
— Do widzenia! — odparł posępnie Maurycy.
Obudwom żal było rozdzielać się, obydwa cierpieli, jednakże każdy poszedł tam, gdzie przekonanie go pchało, gdzie widział zbawienie Francyi, bo ze wszystkich uczuć, jakie w piersi mieli, przywiązanie do swej ziemi było najsilniejsze. Rozeszli się, dłoni sobie nie podawszy, skinęli tylko głowami.
— Do widzenia! — krzyknęli razem, zwracając się każdy w inną stronę, a w głosie ich łzy drżały.
Pospólstwo popatrzyło na nich w milczeniu i oddaliło się, krzywdy żołnierzom nie uczyniwszy.
— Czy też spotkamy się jeszcze kiedy w życiu? — pytał siebie Maurycy, idąc zamyślony.
Niebawem dobiegły do Paryża wieści, iż układy z Prusakami skończone zostały, zawarto pokój, odstąpiono im Alzacyę i Lotaryngię i przyrzeczono zapłacić koszta wojny; zwycięskie wojsko miało wkroczyć w tryumfie do Paryża, a w razie, gdyby ludność stolicy opór temu stawiała, wojsko francuskie miało im torować drogę.
Jeden krzyk oburzenia podniósł się w Paryżu, pospólstwo zaczęło stawiać barykady na ulicach.
— Niech spróbują wejść w nasze ulice, a wymordujemy ich co do jednego! — wołały tłumy — wymordujemy razem z nimi swoich, jeśli torować będą im drogę.
— Spalimy miasto pierwej, nim ich tutaj zobaczymy; nie znieważą ich stopy naszych kamieni, nie ujrzą ich oczy naszych świątyń! — wołali drudzy.
I w istocie tu i owdzie zaczęły płonąć domy, gwardya narodowa strzegła bram miasta, by nieprzyjaciel nie dostał się do środka. Wojsko francuskie otrzymało rozkaz zmuszenia ludności Paryża do posłuszeństwa; rozpoczęła się walka bratnia.
Maurycy był jednym z czynniejszych, wszędzie go było pełno: staczał utarczki z wojskiem
francuskiem przy bramach miasta, stawiał barykady na ulicach, zachęcał wymową opieszalszych do działania, zapomniał całkiem o starym przyjacielu, nie istniał on już obecnie dla niego. Jan, przeciwnie, wciąż myślał o Maurycym, za każdem spotkaniem z szeregiem gwardyi narodowej drżał, by wśród przeciwników jego nie ujrzał; nie był pewnym, co uczyniłby w takim razie.
Wojsko zdobyło bramy miasta i weszło w ulice Paryża, za niem lada dzień zjawić się mieli Prusacy; lud z płonącemi pochodniami obiegał stolicę i pożar szerzył wszędzie; inni, ukrywszy się za barykady, walczyli jeszcze z wojskiem. Nierozsądny opór tłumu oburzał Jana; spotkawszy na jednej z ulic barykadę, sam pierwszy z wzniesionym bagnetem rzucił się na nią i sięgnąwszy przez deski, zaczął kłuć ukrytych za nią; czuł, że w kogoś trafił; jęk, który dobył się z za ściany, potwierdził to; podniecony powodzeniem pchnął silniej karabinem, ściana barykady runęła, spojrzał i stanął jak wryty, źrenice jego rozszerzyły się, usta rozwarły: pomiędzy tymi, których kryła barykada, ujrzał Maurycego; blady był i krwią zbroczony, jego to ranił; spojrzeli sobie w oczy.
— To ty?! — szepnął Maurycy, zachwiał się i upadł.
Towarzysze jego, nie myśląc go ratować, rozpierzchli się w różne strony; żołnierze, którymi kapral dowodził, pogonili za nimi; stary sam pozostał, blady, nieprzytomny patrzył na powalonego u nóg jego Maurycego, potem naraz wydarł się z piersi jego krzyk do wycia podobny; padł na kolana.
— Mój drogi, mój kochany chłopiec — szeptał i usiłował dźwignąć z ziemi przyjaciela.
* * *
Gdy pociąg, który przybywał z Sedanu po niezliczonych przeszkodach, około ej wieczorem dotarł do stacyi St. Denis, czerwona łuna oświetlała cały horyzont od południa. Henryka pierwsza wyskoczyła z wagonu, więc pierwsza ją spostrzegła; zdumiona i przerażona, zatrzymawszy się na platformie, wpatrzyła się w zaczerwienione niebiosa, czyniąc sobie w duszy pytanie: co to znaczy? Niebawem się dowiedziała: Prusacy, którzy zajęli stacyę i obowiązki służby kolejowej francuskiej spełniając, naglili pasażerów, by śpiesznie z wagonów wysiadali, jednocześnie łamaną francuzcżyzną wołali:
— Paryż się pali! Paryż się pali!
Henryka zbladła.
— Paryż się pali! — powtórzyła machinalnie i postawiła walizkę na ziemi.
Ręce jej opadły, przybyła zatem za późno... Ostatni list Maurycego nabawił ją śmiertelnej trwogi; zrazu namyślała się, co czynić, napisała do niego list obszerny, w którym błagała go, by w wojsku pozostał, lecz odpowiedzi na niego nie otrzymała, postanowiła przeto udać się do Paryża, by pomówić z nim i wpłynąć na niego; niestety, za późno się zdecydowała.
— Wszyscy wysiadają... nie można dalej jechać... Paryż się pali! — wołali monotonnym głosem Prusacy.
Ona stała nieruchoma, zgnębiona, nie wiedząc, co czynić; nareszcie się zdecydowała.
— Muszę się dostać do Paryża, muszę go zobaczyć — szepnęła sama do siebie.
Z tem postanowieniem podjęła napowrót walizkę i rozejrzała się w około, jak gdyby kogoś szukała. Wśród żołnierzy pruskich, zalegających platformę, dojrzała jednego starszego rangą i zbliżyła się do niego.
— Chcę koniecznie dostać się do stolicy, mam tam brata, o którego niespokojną jestem — rzekła drżącym głosem — proszę, niech mi pan powie, jaką drogą się mam udać.
I podniosła wzrok nieśmiały na stojącego przed nią i wykrzyknęła naraz radośnie:
— To pan, panie kapitanie!
Poznała w nim bowiem jednego z rannych, którego niedawno pielęgnowała w ambulansie w Remilly.
— O, bądź pan tak dobry, daj mi przewodnika, któryby mnie przeprowadził pomiędzy wojskiem — śmielej prosić zaczęła; — pan wiesz, mój brat jest żołnierzem, nie miałam tak dawno listu od niego, może ranny, może mojej pomocy potrzebuje.
Kapitan przypatrywał się jej badawczo, nie mógł widocznie przypomnieć jej sobie, nareszcie poznał ją, podał jej rękę na powitanie.
— Daję słowo honoru pani, że nic zrobić nie mogę — odparł tonem grzecznym, — szyny zdjęte, pociągi nie kursują, a powozu ani koni nie mam wcale; co do przewodnika, dać nie mogę, ludzie mi potrzebni.
Henryka popatrzyła na niego z wymówką:
— Więc nic nie zechcesz pan zrobić dla mnie? — szepnęła. — Boże mój, do kogo ja się udam?
Żal stłumił jej głos, zapanowała jednak nad nim.
— Więc powiedz mi pan chociaż, co się dzieje w Paryżu, musisz przecież wiedzieć — rzekła na pozór spokojnie.
Kapitan uśmiechnął się złośliwie.
— Paryż się pali, chodź pani, pokażę ci — odparł prawie wesoło.
I poszedł przodem, a ona za nim.
— Z wału widać doskonale — mówił, mijając platformę — wspaniały obraz!
Wspięli się oboje na wał, kolej otaczający; kapitan zatrzymał się na nim i palec wskazujący ku południowi wyciągnął.
— Patrz, pani, wasza stolica cała w ogniu — rzekł prawie z tryumfem.
Henryka podniosła wzrok we wskazanym jej kierunku: niebo było tam czarne, jak gdyby smołą zalane, a na tem tle posępnem widać było zdala rosnące zwolna w górę krwawe słupy, jedne były czerwieńsze, drugie bledsze, jedne wysokie, drugie nizkie; z każdego wybiegały gęste kłęby dymu, które rozlatywały się na wszystkie strony. Coraz nowe zjawiały się ogniska: tam kamienica stanęła naraz cała w płomieniach, tu wioska, gdzieindziej kościół; zdawało się, iż ów olbrzymi płonący stos, ów Paryż gorejący ogarnie powoli swymi płomieniami całą ziemię.
Henryka oniemiała z przerażenia; nieruchoma, jak posąg kamienny, stała milcząca i patrzyła na dzieło zniszczenia, zdrętwiała po prostu. Kapitan przypatrywał się obojętnie, z pewnem zadowoleniem dawał jej potrzebne objaśnienia.
— To Montmartre — mówił spokojnie — a tam, na lewo, Villette; Belleville jeszcze nie
w płomieniach, lecz pewno lada chwila gorzeć zacznie. Spojrz pani na prawo: w tej chwili wybuchł tam nowy płomień, i tam znowu, i tam jeszcze...
I wskazywał palcem wciąż w innym kierunku i głosem, obwieszczającym tryumf, oznajmiał jej coraz nowe nieszczęście.
Z sercem, ściśniętem bólem niewysłowionym, patrzyła na zniszczenie drogiego miasta.
Kapitan przybrał wyraz twarzy surowy, wyciągnął rękę ku Paryżowi, chciał coś powiedzieć, lecz spojrzawszy na bladą twarz kobiety, zamilkł; zrozumiała go jednak: giest, jaki uczynił ręką, nadto wymownie wypowiedział jego myśl: Bóg chłostał lud występny i zepsuty, Paryż się palił za karę wiekowych grzechów...
Według jego przekonania, oni, Prusacy, byli biczem Bożym, byli sprawiedliwością Bożą.
Lecz słowami nie wyraził swej myśli, żal mu się zrobiło tej bladej kobiety.
— Koniec świata! — rzekł głośno — nowe słupy ognia się podnoszą; spojrz pani, doprawdy to wspaniały widok; zdaje się, jak gdyby ognista rzeka płynęła.
W istocie potoki ognia rozlewały się z zadziwiającą szybkością, z każdą sekundą to morze ogniste zwiększało się; gęste kłęby dymu aż do nich swąd przynosiły. Henryka podniosła zamglone źrenice na kapitana.
— Więc pan nie możesz nic dla mnie zrobić? — zapytała.
On ruszył ramionami.
— Nic zupełnie — odparł; — po co pani chcesz tam jechać? — dodał po chwili — jutro będą tam tylko gruzy i popioły.
Nie odpowiedziała mu nic na to, dźwignęła walizkę i wzdłuż szyn się skierowała, smutnym wzrokiem patrząc przed siebie; on pozostał na wale wpatrzony w obraz zniszczenia, który mu upadek Babilonu przypominał.
Idąc wśród ciemnej nocy zgnębiona, lecz zdecydowana bądź co bądź dostać się do Paryża, spotkała jakiś pojazd, dążący w tę samą co i ona stronę; w powozie siedziała tłusta jejmość o twarzy, na której dobroć była rozlaną. Henryka krzyknęła na woźnicę, który zatrzymał się natychmiast, a jadąca w powozie wychyliła się do niej i wzrokiem zdawała się ją zachęcać, by przystąpiła do niej; więc zbliżyła się do powozu i zapytała nieznajomą, czy jedzie do Paryża, a gdy otrzymała twierdzącą odpowiedź, prosiła,. by ją zabrała z sobą. Otyła dama zgodziła się uprzejmie i pojechały razem. Całą drogę bawiła nieznajoma Henrykę opowiadaniem, jak jest niespokojną o sklep, który w Paryżu posiada: zostawiła w skrytej szafie pieniądze i różne kosztowności, jeśli pożar sklep objął, będzie zrujnowana zupełnie.
Henryka słuchała cierpliwie wynurzeń, od czasu do czasu rzucała jej słowo pociechy, lecz najwięcej myślała o Maurycym; czyniła najrozmaitsze przypuszczenia, lecz ani razu rzeczywistość nie stanęła przed jej oczyma.
Jan otoczył przyjaciela jak najtroskliwszą opieką, otrzeźwił go, opatrzył mu ranę, potem na jego własne żądanie odprowadził go do jego mieszkania. Szli bardzo wolno i bardzo ostrożnie, niebezpieczna to była bowiem przeprawa: wojsko francuskie pilnie poszukiwało żołnierzy z gwardyi narodowej, mnóstwo ich snuło się po ulicach. Jan ustroił Maurycego we własny mundur, oglądali się za nim, lecz nie zaczepiali go, pewni byli, że prowadzi rannego towarzysza; szli bocznemi ulicami, gdzie mało ruchu było, i bez przeszkód dotarli do celu. Gdy wdarli się z wielką trudnością na szóste piętro, Maurycy, przestąpiwszy próg swej izdebki, zbliżył się do okna i objął miasto jednem spojrzeniem; straszny obraz przedstawiało ono, zewsząd wspinały się ogniste słupy.
— Wspaniała iluminacya na cześć zwycięzców — rzekł z goryczą — tańczcie teraz, wy, coście im ułatwili wejście do stolicy, tylko ich patrzeć.
Jan spojrzał na niego z wymówką; przykre mu były te słowa w ustach chłopca, którego tak kochał, lecz nie śmiał go tajać, zawinił
względem niego tak ciężko. Wtem Maurycy zachwiał się, stary kapral podbiegł do niego, ujął pod ramię i do łóżka poprowadził. Ranny nie opierał się, był blizkim omdlenia; Jan rozebrał go i położył do łóżka, poczem pobiegł po doktora. Zaraz w drugim domu mieszkał jeden z lekarzy miejskich; w pół godziny był z powrotem, wrócił z doktorem, który zbadawszy ranę oświadczył, że jest niebezpieczną.
— Jeśli zapalenie dojdzie do płuc, ranny umrze niezawodnie — rzekł do Jana, gdy ten, odprowadziwszy go na schody, zapytał o stan chorego.
Zgnębiony tem, co usłyszał, stary kapral nie umiał ukryć smutku: siadł milczący obok łóżka Maurycego i ponurym wzrokiem patrzył przed siebie, zapomniał nawet drzwi od sieni na klucz zamknąć.
— Jesteś zabójcą tego młodego chłopca — powtarzał sobie w duszy.
O niczem innem nie umiał pomyśleć, byłby szlochał, byłby ryczał, rwał włosy, ulżyłoby mu to, lecz wstrzymywał się przez wzgląd na chorego. Maurycy, zmęczony drogą i wrażeniami, nie patrzył na starego, czasami pić zażądał, wtedy podnosił zwolna powieki, zatrzymywał wzrok głęboko smutny na dawnym towarzyszu broni, lecz gdy mu szklankę z wodą
podał, niósł ją chciwie do ust i zawsze zamykał oczy.
Pod wieczór objawiła się silna gorączka, chory zaczął majaczyć: rzucał się na posłaniu, bredził, to zdawało mu się, że jest znowu w wojsku, że do marszu się gotuje, lub stacza potyczki, to krzyczał: "Palcie, niszczcie starą stolicę, niech gruzy zobaczą, niech nie zobaczą naszych arcydzieł."
Jan siedział zgnębiony, ponury i milczący, wtem drzwi od sieni skrzypnęły, czyjeś kroki się rozległy; teraz dopiero przypomniał sobie, iż drzwi nie zamknął, serce zabiło mu gwałtownie w piersiach, porwał się z krzesła.
— Pewno wydał nas ktoś, pewno żandarmi idą — rzekł w duszy i pobiegł naprzeciw.
W progu sieni jakaś kobieta zastąpiła mu drogę, spojrzał: była to Henryka z walizką w ręku, w ubraniu podróżnem; uśmiechnęła się do niego słodko, walizkę na ziemi postawiła i obie ręce ku niemu wyciągnęła; on cofnął się o kilka kroków, zbladł śmiertelnie, mniejby się przeraził żandarma, niż tej pełnej poświęcenia kobiety, która tak cierpliwie tyle dni i nocy nad nim czuwała.
Henryka sądziła, że jej nie poznaje, postąpiła ku niemu z dłonią wyciągniętą, z uśmiechniętą twarzą, Jan nie cofnął się dalej, lecz i jej nie ujął.
— To ja go raniłem — rzekł głuchym głosem.
Ona go nie zrozumiała, patrzyła na niego zdziwiona.
— To ja go raniłem — powtórzył dobitniej — byliśmy nieprzytomni, opętani, nie wiedzieliśmy, co robimy, brat godził na brata, spotkałem go za barykadą i raniłem śmiertelnie.
Teraz zrozumiała całą okropność słów, jakie jej na samym wstępie powiedział; cofnęła się od niego ze zgrozą i wzrokiem pełnym przerażenia na niego spojrzała.
Więc tegoż jeszcze doczekała, zabito jej brata i kto go zabił? przyjaciel jego, ten, dla którego ona siostrą tak długo była!
Z piersi jej wydarł się jęk, zwróciła się do Maurycego, padła na kolana przed jego łóżkiem.
— Ja cię uleczę, ja cię muszę uleczyć! — załkała.
Maurycy otworzył oczy.
— Henryka! — zawołał słabym głosem, lecz w głosie tym radość brzmiała — jakżem rad, że cię przed śmiercią zobaczyłem.
Ona dłonią zasłoniła mu usta, pocałowała go w czoło.
— Ty nie umrzesz — rzekła — ty umrzeć nie możesz, to byłoby zbyt straszne.
I twarz ukrywszy w dłonie, znowu się rozpłakała.
Jan zdala przypatrywał się blady tej scenie, okropne męki przechodzi!, nareszcie nie mógł dłużej wytrzymać, zbliżył się do łóżka chorego.
— Masz teraz opiekę, wrócę do pułku — odezwał się nieśmiałym głosem.
Maurycy podniósł na niego wzrok pełen prośby.
— Zostań — odparł cicho — chcę cię mieć przy sobie.
Stary kapral zwiesił głowę, jak skazany na tortury, lecz słowa nie rzekł, pozostał; usiadł od nich zdala i czekał rozkazów. Noc, która niebawem nastała, okropną była: z ulicy dolatywały głuche hałasy, krwawa łuna, świecąca na horyzoncie, odbijała się na ścianach izdebki; Maurycy majaczył znowu.
— Czy wszystko się pali, czy się już spaliło? — pytał — ach, jak to długo trwa.
Henryka siedziała tuż przy nim, oczy jej były pełne łez, Jan widział to, lecz zbliżyć się do niej ze słowem pociechy nie śmiał; gdy ranek zaświtał, wstał, skłonił się jej z daleka.
— Do widzenia — rzekł.
I wyszedł i nie wrócił aż wieczorem; przyszedłszy powiedział, że oddział jego otrzymał rozkaz pozostania w mieście i strzeżenia porządku, że codzień wieczorem będzie przychodził dowiadywać się, co chory porabia; że jeśli Henryka
pozwoli, sprowadzi doktora wojskowego. Zgodziła się na to, poszedł przeto zaraz i wrócił niebawem, lecz gdy doktor zbliżył się do Maurycego, zamiast ranę obejrzeć, odsunął się gwałtownie.
— Cóż to, kpisz czy co? — rzekł tonem mocno podrażnionym, zwróciwszy się do Jana — sprowadzać mnie do rozbójnika, tego ratować nie będę przecie.
Z temi słowami skierował się ku drzwiom sieni; w progu zastąpiła mu drogę Henryka.
— To mój brat — szepnęła — walczył pod Sedanem.
On spojrzał na nią i litość zbudziła się w jego sercu, była tak bladą i smutną.
Mrucząc powrócił do łóżka, opatrzył ranę i zdanie swego kolegi potwierdził.
— Jutro go odwiedzę — rzekł, podając rękę Henryce na pożegnanie.
Ona podziękowała, ścisnąwszy mu dłoń w milczeniu, potem wróciła do łóżka chorego i znowu całą noc nad nim czuwała, a on majaczył i zrywał się z pościeli.
Tak upłynął tydzień; Jan tylko wieczorami się zjawiał, przychodził dowiedzieć się, co chory porabia i nowin z miasta Henryce udzielić. Maurycy jednego dnia miał się lepiej, drugiego gorzej, doktor wciąż jedno powtarzał, że nic
jeszcze stanowczego powiedzieć nie może, nie robił nadziei, nie odejmował jej też zupełnie; z nadziei do rozpaczy, z rozpaczy do nadziei przechodzili Jan i Henryka, a Paryż płonął ciągle, codzień inny gmach podpalała jakaś tajemnicza ręka, codzień smutną nowinę przynosił stary kapral.
— Ratusz w gruzach — mówił jednego dnia; — trzydzieści domów dziś spalili — oznajmił drugiego.
— Teatr liryczny w płomieniach. Panteon runął — wygłosił innego dnia.
A Henryka bladła słuchając go i szeptała:
— Straszna, potworna wojna.
— Przeklętą niechaj będzie! — wybuchnął raz Jan.
Maurycy go usłyszał.
— Nie przeklinaj — rzekł łagodnym głosem — snać była potrzebną, kiedy była.
Lecz Jan zapomniał, że chorych drażnić nie należy.
— Przeklinam ją i przeklinać będę! — rzekł z morą; — gdy patrzę na ciebie, gdy myślę, że to ja cię raniłem, to czuję w sobie taki gniew, taki żal do tych, którzy ją wywołali, iż z trudnością panuję nad sobą.
Maurycy ręką ruszył.
— Nie ty, inny byłby to samo zrobił — odparł, — tak miało być i tak się stało, byłeś tylko narzędziem wyższej siły. Czego ty się martwisz, kiedy ja życia nie żałuję, po tem wszystkiem nie chciałbym żyć.
To powiedziawszy, zamknął oczy; zmęczyła go rozmowa, pragnął spoczynku. Jan oddalił się cicho.
Henryka lękała się, czy ta rozmowa nie rozdrażniła nadto brata, lecz próżne były jej obawy, nazajutrz obudził się rzeźwiejszy o wiele; nagle polepszenie nastąpiło, był spokojny, gorączka spadła, rozmawiał przytomnie. Henryka nie posiadała się z radości, gdy wieczorem zjawił się Jan, powitała go po dawnemu: szczerze, serdecznie.
— Lepiej się ma — rzekła zaraz na wstępie — Bóg zlituje się może nad nami; chodź, zobacz go pan.
Jan pośpieszył do łóżka przyjaciela, Maurycy uśmiechnął się i rękę mu podał, ucałowali się w oba policzki.
— No, widzisz, lepiej ci — rzekł Jan, patrząc z uśmiechem szczęścia na przyjaciela.
— Może się wygrzebie — odparł Maurycy.
I zaczęli rozmawiać o wypadkach bieżących; stary kapral, podniecony nadzieją wy
zdrowienia Maurycego, wpadł w humor wyśmienity; zapomniawszy zupełnie o tem, że przekonania rannego inne są zupełnie od jego przekonań, z zapałem opowiadał o tem, co słyszały i widział.
— Lada dzień skończy się wszystko; tłum broni się coraz słabiej — mówił — widziałem dziś mnóstwo jeńców, prowadzonych do Wersalu, między nimi wiele kobiet i dzieci. Szli pokorni i cisi, już nie wymyślają nam i nie napadają na nas, spuścili z tonu.
Maurycy słuchał go w milczeniu, nie wyrażał wcale, jakie wrażenie sprawiają na nim te słowa, marszczył tylko czoło i brew ściągał, jak gdyby go coś bolało, lecz Jan tego nie widział i z coraz większym zapałem opowiadał o tryumfie wojska. Henryka widziała, lecz przypuszczając, że ból fizyczny wywołuje te zmarszczki na czole brata, rada była, że stary kapral opowiada z werwą, myślała: "Rozerwie go, zapomni o ranie."
Rozstali się wszyscy troje serdecznie, Jan uścisnął obojgu dłonie.
— Za tydzień przewieziemy go na świeże powietrze — rzekł wesoło, — zabiorę was do siebie na wieś, mam chatę dużą i jasną, będzie mu w niej przestrono i wygodnie.
— Kto wie, gdzie ja za tydzień będę — odparł Maurycy.
Nazajutrz, była to niedziela, wcześniej, niż zwykle, udał się stary kapral na ulicę Orties, szedł z dobrą myślą; wczoraj było lepiej Maurycemu, może w fotelu go dziś zastanie. Wszedłszy na schody mieszkania, zatrzymał się na ostatniem piętrze, wsłuchując się, czy go głosy przyjaciół nie dobiegną.
— Pewno rozmawiają wesoło z sobą — rzekł sam do siebie; — drogi, kochany chłopiec, więc zdrów będzie znowu.
Lecz za drzwiami cisza panowała, zaniepokoiło go to. Nacisnął klamkę, drzwi na klucz nie były zamknięte, rozwarły się, wszedł; przytłumione łkanie go dobiegło.
Przed łóżkiem chorego klęczała Henryka z twarzą w dłoniach ukrytą i płakała cicho. Maurycy jej nie pocieszał, nie mówił do niej, nie patrzył na nią, leżał sztywny, blady, nieruchomy, spokojny zupełnie: Maurycy nie żył już.
Stary kapral zachwiał się, potem z ust jego wyrwał się krzyk.
— Mój drogi, mój kochany chłopiec! — i padł na kolana obok Henryki — to ja cię zabiłem, ja nieszczęsny — jęczał.
Ona drgnęła, obejrzała się na niego, a w spojrzeniu jej malowało się przerażenie, wstała i odsunęła się na stronę. Spostrzegł to Jan; ból ścisnął jego sercem, podniósł się zwolna i z głową zwieszoną ku drzwiom postąpił. W progu zatrzymał się jednak, zwrócił na Henrykę wzrok pełen prośby pokornej.
— Czy przebaczysz mi kiedy, pani? — zapytał.
Spojrzenia ich spotkały się, chwilę patrzyli na siebie milcząc, ona nie mogła zdobyć się na słowa.
— Żegnam panią — rzekł — nie spotkamy się pewno więcej.
Łkanie przerwało mu mowę.
— Niech Bóg ci przebaczy — odparła Henryka.
Poczem wróciła do łóżka brata; leżał on taki cichy i pogodny, jakby zadowolony, że to się już skończyło. Łzy wielkie potoczyły się po jej twarzy, pochyliła się nad nim i pocałowała zimne jego czoło.
— Oboje mu przebaczamy — szepnęła, a słowa te dziwną ulgę przyniosły jej sercu.
Jan spojrzał na nią z wdzięcznością, poczem wysunął się cicho z pokoju z głową zwieszoną, minął gwarne miasto i podążył do swej chaty, w której trud i praca miały dać
mu osłodę w cierpieniu, zapomnienie przeszłości.
A z Francyą co się stało? Francya wróciła również do cichej i wytrwałej pracy, która miała ją dźwignąć i zagoić wszystkie jej bóle, wszystkie straty.
KONIEC.
Emil Zola
ATAK NA MŁYN
Emil Zola
ATAK NA MŁYN
W ten piękny letni wieczór młyn starego Merlier przybrał odświętny wygląd. Na podwórzu trzy zestawione razem stoły czekały nakryte na gości. Wszyscy w okolicy wiedzieli, iż tego dnia mają się odbyć zaręczyny córki młynarza, Franciszki, z Dominikiem, chłopakiem, któremu zarzucano wprawdzie próżniactwo, ale tak był przystojny, że na jego widok wszystkim kobietom w promieniu trzech mil błyszczały oczy.
Młyn starego Merlier wyglądał jak sama radość. Znajdował się akurat w środku Rocreuse, w miejscu, gdzie gościniec tworzy zakręt. Wieś ma tylko jedną ulicę, ujętą w dwa szeregi chałup; lecz tam, przy zakręcie, łąki rozpościerają się szeroko, a wyniosłe drzewa rosnące wzdłuż nurtu Moreli rzucają na dolinę hojny cień. W całej Lotaryngii nie znajdziesz bardziej rozkosznego zakątka. Na lewo i na prawo wysokopienne lasy, gęste bory wspinają się po łagodnych zboczach, wypełniają widnokrąg morzem zieloności, na południe zaś ciągnie się cudownie urodzajna równina roztaczając w bezkres poletka poprzecinane żywopłotami. Największym jednak urokiem Rocreuse jest chłód, jaki daje owa obfitość zieleni w skwarne dni lipca i sierpnia. Morela spływa z lasów Gagny i zdaje się, jakby ten chłód czerpała z listowia, pod którym toczy się całymi milami, niosąc z sobą szmery i szelesty, lodowaty, skondensowany cień lasów. Nie ona jedna dostarcza ochłody: wszelakiego rodzaju zdroje gwarzą wśród drzew, co krok tryska źródło. Gdy idziesz wąskimi ścieżkami, czujesz, jakby podziemne jeziora przebijały się przez mech, korzystając z najmniejszych szczelin u stóp drzew i między skałami, by rozlać się kryształową krynicą. Szepty i pluski strumyków są tak mnogie i głośne, że zagłuszają śpiew gilów. Zda się, że to park zaczarowany, gdzie ze wszystkich stron biją kaskady. Łąki w dolinie nasycone są wilgocią. Olbrzymie kasztany rzucają tu mroczny cień. Na skraju łęgu ustawione szeregiem topole zlewają się w jedną szeleszczącą kotarę. Dwie aleje wysadzane potężnymi platanami pną się przez pola ku ruinom zamku Gagny. Na tej ziemi nieustan
nie zraszanej rosną trawy nadzwyczaj wybujałe. Jest to jak gdyby kwietny ogród miedzy dwoma zadrzewionymi stokami, ogród naturalny, gdzie trawnikami są łąki, a korony rozrosłych drzew kolosalnymi klombami. W południe, gdy promienie słoneczne padają prawie prostopadle, cienie błękitnieją, a rozpalone trawy drzemią w upale, pod listowiem przebiega lodowaty dreszcz.
W tym właśnie miejscu młyn starego Merlier rozweselał swym terkotem zakątek bujnej zieleni. Budowla, sklecona z gipsu i drzewa, wydawała się stara jak świat. Podmywały ją do połowy wody Moreli, rozlewające się tutaj w przejrzysty basen. Spiętrzona śluzą woda spadała z wysokości kilku metrów na młyńskie koło, które obracało się z trzeszczeniem przypominającym astmatyczny kaszel starej, wiernej służącej. Gdy radzono młynarzowi, by je zmienił, potrząsał głową, mówiąc, że nowe koło byłoby bardziej leniwe i nie znałoby się tak dobrze na robocie. I łatał starowinę, czym się dało: klepką beczkową, zardzewiałym żelastwem, cynkiem, ołowiem. A koło, którego profil wyglądał coraz dziwaczniej, obracało się jakby weselsze w swym pióropuszu z zielska i mchu. Gdy woda spadała na nie srebrzystym strumieniem, okrywało się perłami, a spod tej mieniącej się tęczowo szaty przezierał jego cudaczny szkielet.
Część młyna zanurzona w Moreli wyglądała niby arka pierwotna, osiadła na mieliźnie. Więcej niż połowa domostwa zbudowana była na palach. Woda podchodziła pod samą podłogę; w dziurach, dobrze znanych całej okolicy, łowiono węgorze i ogromne raki. Poniżej wodospadu toń miała przejrzystość zwierciadła, a gdy nie mąciła jej spadająca z koła piana, widać było ławice wielkich ryb, powolne w ruchach niby eskadra. Sfatygowane schodki prowadziły do rzeki nie opodal pola, gdzie przywiązana była barka. Ponad kołem młyńskim biegła drewniana galeryjka. Wychodzące na tę stronę okna rozmieszczone były nieregularnie. Labirynt zakamarków, przymurków i dobudówek, belek i daszków nadawał młynowi wygląd starej, na poły zburzonej forteczki. Ale bluszcze i rozmaite inne pnące rośliny zasłaniały co większe szczerby i okrywały stare domostwo zielonym płaszczem. Przebywające w tych stronach panienki rysowały w swych albumach młyn starego Merlier. Od strony drogi dom zbudowany był solidniej. Przez kamienną bramę wchodziło się na
obszerne podwórze, otoczone z lewej z prawej szopami i stajniami. Ogromny wiąz obok studni osłaniał swym cieniem połowę podwórza. W głębi widniał dom z czterema oknami pierwszego piętra, nad którym górował gołębnik. Jedyna próżność starego Merlier polegała na tym, że raz na dziesięć lat nakazywał wypędzlować tę fasadę. Była właśnie świeżo pobielona i kiedy południowe słońce świeciło wprost na nią, olśniewała całą wieś.
Od dwudziestu lat stary Merlier był merem Rocreuse. Cieszył się poważaniem dla majątku, który potrafił zgromadzić. Szacowano go na jakieś osiemdziesiąt tysięcy franków, ciułanych grosz do grosza. Zaślubiając Magdalenę Guillard, która ten młyn wniosła mu w posagu, nie miał nic, tylko dwoje rąk do roboty. Ale tak dzielnie umiał gospodarzyć, że Magdalena nigdy nie żałowała swego wyboru. Teraz był wdowcem, pozostała mu tylko córka, Franusia. Bogiem a prawdą mógłby już odpocząć, pozwolić, by młyńskie koło omszało w bezruchu, przykrzyłoby mu się jednak, a dom zdawałby się wymarły. Pracował więc dalej dla czystej przyjemności. Merlier był w owym czasie wysokim, milczącym starcem o pociągłym obliczu. Nigdy się nie śmiał, lecz miał w sobie wiele wewnętrznej pogody. Wybrano go na mera z racji majątku, a także z uwagi na pełną godności minę, jaką umiał przybrać, kiedy dawał ślub.
Franciszka Merlier skończyła właśnie osiemnaście lat. Jako że była wątłej budowy, nie uchodziła za jedną z tutejszych piękności. Do piętnastego roku życia była nawet brzydka. Nikt w Rocreuse nie mógł pojąć, dlaczego córka takich rodziców — oboje Merlier byli rośli — rozwija się marnie i mizernie wygląda. Gdy osiągnęła piętnasty rok życia, chociaż nadal delikatna, nabrała prześlicznych kształtów. Miała krucze włosy, czarne oczy, a przy tym była różowiutka. Buzia zawsze uśmiechnięta, dołki w policzkach, jasne czoło, jakby promieniejące słońcem. Szczupła jak na tutejsze gusta, bynajmniej nie była chuda; tyle tylko, że nie mogłaby dźwignąć worka ze zbożem. Z wiekiem stawała się coraz pulchniejsza, zapowiadała się na dziewczę okrąglutkie i smakowite jak przepióreczka. Milczące usposobienie ojca sprawiło jednak, że nawet we wczesnej młodości nie była trzpiotką. Jeżeli uśmiechała się stale, to po to, by innym zrobić przyjemność. W gruncie rzeczy była poważna.
Łatwo zrozumieć, że wszyscy naokoło zalecali się do niej, więcej jeszcze dla jej fortuny niż dla wdzięków. Wybór, którego wreszcie dokonała, wywołał zgorszenie w całej okolicy. Po drugiej stronie Moreli mieszkał młodzieniec nazwiskiem Dominik Penquer. Nie pochodził z Rocreuse. Dziesięć lat temu przybył z Belgii, by objąć w spadku po wuju małą gospodarkę na skraju lasu Gagny, położoną wprost młyna, na odległość kilku strzałów. Przyjechał, by sprzedać tę posiadłość, jak mówił, i wrócić do siebie. Okolica musiała go jednak oczarować, bo już się stąd nie ruszył. Widziano, jak uprawiał swój zagon i zbierał jarzyny, którymi się żywił. Łowił ryby, polował, mało brakowało, a nieraz gajowi przyłapaliby go i spisali protokół. Tutejsi chłopi nie bardzo wiedzieli, na jakich zasobach opiera swą niczym nie skrępowaną egzystencję, co w rezultacie urobiło mu złą opinię. Podejrzewano, że zajmuje się kłusownictwem. W każdym razie był próżniakiem, bo często widywano, jak spał na łące w porze, kiedy powinien był pracować. Także rudera, w której mieszkał pod lasem, nie wyglądała na domostwo porządnego człowieka. Wcale by się nie zdziwiły stare babska, gdyby miał konszachty z wilkami gnieżdżącymi się w ruinach zamku Gagny. Jednakże dziewczęta odważały się niekiedy brać w obronę podejrzanego młodziana, ponieważ był nad podziw dorodny: smukły, wysoki jak topola, miał bardzo białą cerę, jasną brodę i włosy, które w słońcu mieniły się złotem. I oto pewnego ranka Franusia oświadczyła ojcu, że kocha Dominika i nigdy nie zgodzi się wyjść za innego.
Można sobie wyobrazić, że starego Merlier jakby kto pałką po głowie zdzielił. Swoim zwyczajem nie rzekł ni słowa. Miał jak zawsze twarz skupioną, tylko oczy nie błyszczały już tą jego wewnętrzną pogodą. Dąsali się na siebie przez tydzień. Franka również była bardzo poważna. Najwięcej dręczyło młynarza, jakim cudem ten hultaj kłusownik potrafił zbałamucić mu córkę: nigdy przecież nie był w młynie. Merlier zaczaił się i wypatrzył galanta na drugim brzegu Moreli, jak leżąc w trawie, udawał, że śpi. Franka mogła go widzieć ze swego pokoju. Było jasne: musieli się zakochać robiąc do siebie słodkie oczy ponad młyńskim kołem.
Upłynął następny tydzień. Franusia stawała się coraz poważniejsza. Stary Merlier nadal się nie odzywał. Aż pewnego wieczora, bez słowa, sam przyprowadził Dominika. Franka nakry
wała właśnie do stołu. Nie wydawała się zdziwiona, dodała po prostu jedno nakrycie, tylko dołki ukazały się znowu na jej policzkach, które okrasił dawny uśmiech. Rankiem stary Merlier wybrał się był do rudery Dominika stojącej na skraju lasu. Rozmawiali przez trzy godziny przy zamkniętych drzwiach i oknach. Nikt nie dowiedział się nigdy, co mogli byli sobie powiedzieć. Jedno tylko jest pewne, że wychodząc Merlier traktował już Dominika jak syna. Widocznie stary przekonał się, że w tym próżniaku, wylegującym się na łące, by zawracać w głowie dziewczętom, tkwi przyzwoity chłopak.
Cała wieś plotkowała. Na progach domów kobiety nie przestawały gadać o szaleństwie starego, który brał pod swój dach nicponia. Merlier puszczał to mimo uszu. Przypomniał sobie może własne małżeństwo. On także nie miał złamanego grosza, gdy poślubił Magdalenę i jej młyn, a nie przeszkodziło mu to przecież być dobrym mężem. Zresztą Dominik sam zamknął usta plotce, zabierając się do roboty tak dziarsko, że cała okolica nie mogła wyjść z podziwu. Właśnie pomocnik młynarski powołany został do wojska i Dominik za nic nie chciał się zgodzić, aby przyjęto do służby innego. Dźwigał wory, furmanił, mocował się ze starym kołem, kiedy trzeba je było prosić, aby się kręciło; wszystko to robił z takim zapałem, że ludzie dla przyjemności przychodzili nań popatrzeć. Merlier uśmiechał się w milczeniu, dumny, że poznał się na chłopaku. Bo też nic tak jak miłość nie dodaje energii młodym ludziom.
W kołowrocie ciężkiej pracy Franka i Dominik uwielbiali się. Nie rozmawiali z sobą wcale, tylko spoglądali na siebie uśmiechnięci, oczyma pełnymi słodyczy. Dotychczas Merlier nie wspomniał słowem o małżeństwie; oboje szanowali jego milczenie czekając, aż wyrazi swą wolę. I oto pewnego dnia, gdzieś w połowie lipca, kazał nakryć trzy stoły na podwórzu, pod wielkim wiązem, i zaprosił przyjaciół z Rocreuse, by przyszli wieczorem na szklankę wina. Gdy podwórze zapełniło się, a każdy miał w ręku szklanicę, stary Merlier wzniósł swą wysoko i rzekł:
— A więc mam przyjemność oznajmić wam, że za miesiąc, na świętego Ludwika, Franciszka zaślubi tego oto zucha.
W odpowiedzi hałaśliwie trącano się szklankami, rozległy się śmiechy. Lecz Merlier podnosząc głos dorzucił:
— Dominiku, pocałuj swoją narzeczoną. Tak się należy. Pocałowali się, spłonieni, wśród donośnego śmiechu zebranych.
Było to prawdziwe święto. Wysuszono całą beczułkę. A kiedy zostali już tylko najbliżsi przyjaciele, gawędzono w spokoju. Zapadła noc, gwiaździsta i bardzo jasna. Dominik i Franusia w milczeniu siedzieli obok siebie na ławce. Jakiś stary wieśniak prawił o wojnie, którą cesarz wypowiedział Prusom. Wszystkich młodych ze wsi już zabrano. Wczoraj znowu przechodziło wojsko. Będzie z tego sroga bijatyka. W starym młynarzu odezwał się egoizm człowieka szczęśliwego:
— Cóż! Dominik jest cudzoziemcem, nie wezmą go... Gdyby zaś przyszli Prusacy, zostanie na miejscu, by bronić swej żony.
Sama myśl, że Prusacy mogliby przyjść, wydawała się po prostu żartem. Dostaną solidne lanie i na tym się skończy.
— Widziałem już ich, widziałem... — powtarzał stary wieśniak.
Zapadło milczenie. Potem trącono się raz jeszcze. Franusia i Dominik nie słyszeli niczego; wzięli się delikatnie za ręce, z tyłu ławki, tak aby nikt ich nie widział, i siedzieli z oczami utkwionymi w mrok. Było im tak dobrze!
Co za wspaniała, ciepła noc! Po obu stronach białej drogi wieś zasypiała spokojnym snem dziecka. Słychać było tylko z rzadka pianie zbudzonego przedwcześnie koguta. Głębokie tchnienie pobliskich lasów spływało na dachy łagodną pieszczotą. Łąki, pogrążone w cieniu, nabierały tajemniczej, skupionej dostojności, wszystkie zaś źródła, wszystkie strumienie pluskające w pomroce były jakby rześkim, rytmicznym oddechem uśpionej natury. Chwilami sędziwe koło młyńskie zdawało się bredzić przez sen jak stare psy podwórzowe, co chrapiąc szczekają; skrzypiało, gwarzyło, kołysane przez wodospad, którego szeroka struga wydawała przeciągły dźwięk piszczałki organowej. Nie było na świecie szczęśliwszego zakątka, pogrążonego w równie głębokim spokoju.
Dokładnie miesiąc później, w wigilię świętego Ludwika, trwoga padła na Rocreuse. Prusacy pobili cesarza i zbliżali się forsownym marszem. Od tygodnia ludzie przejeżdżający gościńcem zapowiadali ich nadejście:
— Są w Lormiere! Już są w Novelles!
Pod wpływem wieści o szybkim posuwaniu się wroga mieszkańcom Rocreuse zdawało się co ranka, że widzą już Prusaków wchodzących przez lasy Gagny. Nie przybywali jednak, co jeszcze większy wzbudzało strach: na pewno wpadną do wsi nocą i wyrżną całą ludność.
Ostatniej nocy, krótko przed świtaniem, podniesiono alarm. Zbudził wszystkich wielki ruch na drodze. Kobiety padały już na kolana robiąc znak krzyża, gdy przez uchylone ostrożnie okna rozpoznano czerwone spodnie żołnierzy. Był to oddział francuski. Kapitan od razu wezwał mera, rozmówił się ze starym Merlier i pozostał w młynie.
Słońce wschodziło tego dnia wesoło. Zapowiadał się upał. Nad lasami stała złocista poświata, niżej zaś, z łąk, unosiły się mleczne opary. Wioska, urocza i schludna, budziła się pełna świeżości, a cała okolica, z rzeką i krynicami, miała wdzięk naręcza wilgotnych kwiatów. Ów piękny dzień nie radował jednak nikogo. Widziano, jak kapitan kręci się koło młyna, ogląda sąsiednie domy, przeprawia się na drugi brzeg Moreli i stamtąd przez lornetkę obserwuje teren. Zdawało się, że Merlier, który mu towarzyszył, coś tam wyjaśnia i tłumaczy. Potem kapitan rozstawił żołnierzy pod osłoną murów, za drzewami, w dołach. Większość oddziału rozłożyła się obozem na podwórku młynarza. Czyżby zanosiło się na bitwę? Gdy Merlier wrócił, zasypano go pytaniami. Nic nie mówiąc skinął głową. A więc tak, będzie bitwa.
Franciszka i Dominik, którzy również byli na podwórzu, patrzyli na niego pytająco. Wyjął wreszcie fajkę z ust i powiedział zwyczajnie:
— Biedne moje dzieciaki, nie wyprawię ja wam jutro wesela. Dominik miał zaciśnięte usta, zmarszczone gniewem czoło; od
czasu do czasu wyciągał szyję i wlepiał wzrok w lasy Gagny, jakby chciał zobaczyć nadchodzących Prusaków. Franka, blada i poważna, krzątała się przynosząc żołnierzom, co im było potrzebne. Gotowali zupę w kącie podwórza i dowcipkowali czekając na posiłek.
Tymczasem kapitan zdawał się być zachwycony. Obejrzał pokoje w młynie i wielką izbę, której okna wychodziły na rzekę. Teraz siedział przy studni, rozmawiając ze starym Merlier.
— Macie tu prawdziwą fortecę — powiedział. — Utrzymamy się aż do wieczora... Bandyci spóźniają się. Powinni już tu być.
Merlier miał twarz chmurną. Widział już swój młyn płonący jak pochodnia. Ale nie skarżył się, wiedząc, że byłoby to bezcelowe. Rzucił tylko:
— Należałoby ukryć łódź za kołem młyńskim. Jest tam wgłębienie, w którym się mieści. Może być potrzebna...
Kapitan wydał rozkaz.
Był to dorodny mężczyzna około czterdziestki, wysoki, o miłej twarzy. Widok Franki i Dominika musiał mu sprawiać przyjemność. Interesował się nimi, jakby nie myślał o czekającej go walce. Wodził wzrokiem za Franusią, a mina jego wyraźnie zdradzała, że był nią oczarowany. Potem zwrócił się do Dominika, zadając mu znienacka pytanie:
— Cóż to, nie jesteś w wojsku, mój chłopcze?
— Jestem cudzoziemcem.
Ten argument niezbyt trafił do przekonania kapitanowi, który mrugnął tylko okiem i uśmiechnął się. Przyjemniej jest obsługiwać Franusię niż armatę. Widząc ten uśmiech, Dominik dodał:
— Jestem cudzoziemcem, ale trafiam w jabłko z pięciuset metrów... Proszę, moja strzelba myśliwska leży tam, za panem.
— Może ci się przydać — odparł kapitan.
Franka zbliżyła się, z lekka drżąca. Nie zważając na obecność obcych, Dominik ujął i uścisnął jej ręce, wyciągnięte ku niemu jakby w poszukiwaniu opieki. Kapitan znowu uśmiechnął się, ale nie wyrzekł słowa. Zapatrzony w dal, siedział trzymając szpadę między nogami i zdawało się, że pogrążony jest w marzeniach.
Była już dziesiąta. Upał wzmagał się. Panowała ciężka cisza. Na podwórzu, w cieniu szop, żołnierze zabrali się do jedzenia zupy. Żadne odgłosy nie dochodziły ze wsi, której mieszkańcy zabarykadowali drzwi i okna. Wył tylko jakiś samotny, pozostawiony na drodze pies. Z okolicznych lasów i łąk, omdlałych od spiekoty, płynęła daleka, przeciągła muzyka, złożona z tysiąca nieuchwytnych dźwięków. Zakukała kukułka. Potem cisza stała się jeszcze głębsza.
To drzemiące powietrze przeszył nagle strzał. Kapitan zerwał się na równe nogi, żołnierze rzucili talerze z nie dojedzoną zupą.
W ciągu paru sekund wszyscy zajęli stanowiska bojowe. Młyn obsadzony był od góry do dołu. Jednakże kapitan, który wyskoczył na drogę, nie dostrzegł niczego; na lewo i na prawo ciągnął się gościniec, biały i pusty. Rozległ się drugi strzał i nadal nic, ani śladu. Lecz odwracając się w stronę Gagny, oficer dojrzał leciutki obłoczek dymu między dwoma drzewami, podobny do babiego lata. Bór czerniał nieprzenikniony i cichy.
— Łajdaki! Zaszyli się w lesie — mruknął. — Wiedzą, że jesteśmy tutaj.
Wywiązała się strzelanina, coraz gęstsza, pomiędzy rozstawionymi wokół młyna żołnierzami francuskimi a Prusakami, którzy kryli się za drzewa. Kule świstały ponad Morelą, nie wyrządzając szkody żadnej ze stron. Spoza krzaków padały nieregularne strzały i nadal widać było tylko małe dymki, lekko kołyszące się na wietrze. Trwało to prawie dwie godziny. Oficer nucił coś z obojętną miną. Franka i Dominik pozostali na podwórzu i wspinając się spoglądali poprzez murek. Przykuwał ich uwagę żołnierzyk, który zajął pozycję nad brzegiem Moreli, za wrakiem starej barki. Leżąc na brzuchu czatował, oddawał strzał, potem ześlizgiwał się w tył do rowu, by znów załadować karabin. Ruchy miał tak za; bawne, tak przebiegłe, tak zwinne, że widząc go, trudno było powstrzymać uśmiech. Wypatrzył pewnie łeb jakiegoś Prusaka, bo szybko uniósł się i wymierzył. Nim jednak zdążył strzelić, krzyknął, przekoziołkował i stoczył się do rowu; jego nogi wyprężyły się konwulsyjnie jak łapki zarzynanej kury. Kula trafiła żołnierza w samą pierś. Był to pierwszy trup. Franka bezwiednie chwyciła rękę Dominika i ściskała ją kurczowo.
— Nie stójcie tak — rzekł kapitan. — Kule sięgają aż tutaj. Istotnie z korony starego wiązu doszedł suchy trzask i kawałek
gałęzi kołysząc się upadł na ziemię. Ale młodzi nie ruszyli się z miejsca, przykuci grozą widowiska. Na skraju lasu jakiś Prusak wysunął się nagle zza drzewa jak zza kulisy i bijąc rękami powietrze upadł na wznak. Wszystko zamarło w bezruchu, dwaj zabici zdawali się spać w pełnym słońcu, wśród ociężałych pól nie widać było żywego ducha. Ustało nawet pykanie strzałów. Tylko Morela gadała swym klarownym szeptem.
Merlier spojrzał na kapitana zdziwiony, jakby pytając, czy to już po wszystkim.
i posępne. Mimo to szli naprzód. Gdy było ich pół setki na łące naprzeciw młyna, oficer rzucił tylko:
— Jazda!
Potężny huk rozdarł ciszę, po czym rozległy się pojedyncze strzały. Franka, przeszyta dreszczem, odruchowo zakryła uszy rękami. Dominik spoglądał zza pleców żołnierzy, a kiedy dym rozproszył się nieco, zobaczył trzech Prusaków leżących na wznak pośrodku łąki. Inni skoczyli za wierzby i topole.
Zaczęło się oblężenie.
Przez dobrą godzinę młyn był pod obstrzałem. Kule niczym grad smagały stare ściany. Słychać było, jak trafiając na kamień, spadały zgniecione do wody, w drewnie zaś grzęzły z głuchym dźwiękiem. Niekiedy trzask jakiś oznajmił, że ugodzone zostało młyńskie koło. Zamknięci w środku żołnierze oszczędzali naboi, strzelali wyłącznie do konkretnego celu. Od czasu do czasu kapitan spoglądał na zegarek. Gdy kula roztrzaskała okiennicę i utkwiła w suficie, burknął:
— Czwarta. Nie utrzymamy się w żaden sposób. Rzeczywiście strzelanina była tak piekielna, że stary młyn
drżał w posadach. Podziurawiona na rzeszoto, jedna z okiennic spadła do wody i trzeba ją było zastąpić materacem. Merlier wychylał się co chwila, by zobaczyć, jakie szkody poniosło jego biedne koło, którego trzaski raniły mu serce. Teraz już koniec, nigdy nie zdoła go wyłatać. Dominik błagał Franusię, by się oddaliła, ale dziewczyna uparła się, że zostanie przy nim; usiadła tylko za ogromną dębową szafą, która ją osłaniała. Kula trafiła jednak w szafę, jej ścianki odpowiedziały basowym jękiem. Wtedy Dominik stanął przed Franciszką. Dotychczas nie strzelał jeszcze, fuzję trzymał w ręku, nie mogąc dostać się do okien szczelnie obstawionych przez żołnierzy. Za każdą salwą podłoga drżała.
— Uwaga, uwaga! — zawołał nagle kapitan.
Spostrzegł właśnie ciemne mrowie wyłaniające się z lasu. W tej samej chwili rozpętał się straszliwy ogień salwowy. Jakby trąba powietrzna przeszła nad młynem. Rozleciała się druga okiennica i przez pusty otwór zaczęły wpadać kule. Dwaj żołnierze zwalili się na podłogę. Jeden nie poruszył się więcej; odsunięto go pod ścianę, ponieważ zawadzał. Drugi wił się błagając, by go dobito, ale nikt nie zwracał nań uwagi, kule gwizdały bez
ustannie, każdy krył się próbując znaleźć jakiś otwór, przez który można by strzelać. Trafiony został trzeci żołnierz. Bez słowa osunął się na brzeg stołu, oczy miał nieruchome i błędne. Na widok trupów Franka, ogarnięta przerażeniem, machinalnie odepchnęła krzesło i usiadła na podłodze pod ścianą. Czuła się tam mniejsza i bardziej bezpieczna. Tymczasem pościągano materace z całego domu i jako tako zatkano okno. Coraz więcej było w izbie gruzu, strzaskanej broni, pogruchotanych sprzętów.
— Piąta — rzekł kapitan. — Trzymajcie się... Będą chyba próbowali przejść rzekę.
W tym momencie Franka krzyknęła. Kula rykoszetem drasnęła jej czoło. Pokazało się parę kropel krwi. Dominik spojrzał na nią. Potem, zbliżywszy się do okna, wypalił po raz pierwszy i już nie przestał. Ładował, strzelał nie zważając na to, co się wokół niego dzieje, tylko od czasu do czasu rzucał okiem na Franusię. Nie śpieszył się zresztą, celował starannie. Posuwając się wzdłuż topoli, Prusacy, jak przewidział kapitan, próbowali przejść Morelę. Którykolwiek jednak odważył się na to, padał trafiony w głowę kulą Dominika. Obserwujący całą tę grę kapitan był zachwycony. Gratulował młodzieńcowi mówiąc mu, że byłby szczęśliwy, gdyby miał wielu takich strzelców. Dominik nie zwracał na to uwagi. Kula skaleczyła mu ramię, inna kontuzjowała rękę. On strzelał dalej.
Znowu padło dwóch żołnierzy. Poszarpane materace nie osłaniały już okien. Jeszcze jedna salwa, a młyn, zdawało się, zostanie zmieciony. Pozycja była nie do utrzymania. Oficer powtarzał jednak:
— Trzymajcie się! Jeszcze pół godziny...
Teraz liczył już minuty. Zobowiązał się wobec swych dowódców zatrzymać nieprzyjaciela aż do wieczora i nie ruszyłby na krok przed ustaloną godziną odwrotu. Minę miał nadal pogodną, uśmiechał się do Franusi, by dodać jej otuchy. Podniósł właśnie karabin zabitego żołnierza i sam zaczął strzelać.
W izbie pozostało tylko czterech żołnierzy. Na drugim brzegu Moreli ukazała się chmara Prusaków; było oczywiste, że lada chwilę sforsują rzekę. Upłynęło jeszcze kilka minut. Kapitan trwał przy swoim, nie chcąc dać rozkazu do odwrotu, kiedy nadbiegł sierżant ze słowami:
— Są na drodze, zajdą nas od tylu! Prusacy odnaleźli widać most. Kapitan wyciągnął zegarek.
— Jeszcze pięć minut — powiedział. — Nie będą tu przed upływem pięciu minut.
Wreszcie, punkt szósta, zgodził się wypuścić swych ludzi przez furtkę prowadzącą na małą dróżkę. Tam skoczyli w rów, którym przedostali się do lasu Sauval. Przed odejściem kapitan szarmancko zasalutował staremu Merlier i prosząc o wybaczenie, dodał:
— Zabawiajcie ich... Wrócimy tu jeszcze.
Tymczasem Dominik został sam w wielkiej izbie. Strzelał nadal, nic nie słysząc, nie wiedząc o niczym. Czuł wyłącznie potrzebę bronienia Franusi. Nie zauważył nawet, jak żołnierze odeszli. Celował i za każdym strzałem kładł trupem upatrzonego Prusaka. Nagle podniósł się harmider, Prusacy od tyłu wtargnęli na podwórze. Dominik po raz ostatni dał ognia, dopadli go, gdy fuzja jeszcze dymiła.
Trzymało go czterech ludzi. Inni wrzeszczeli wokół niego w obcym, okropnym języku. O mało nie zatłukli go na miejscu. Franciszka rzuciła się z błaganiem. Wszedł jednak oficer i zażądał jeńca. Zamieniwszy z żołnierzami kilka zdań po niemiecku, odwrócił się do Dominika i powiedział surowo, doskonałą francuszczyzną:
— Za dwie godziny będziecie rozstrzelani.
Z rozkazu niemieckiego sztabu głównego każdy Francuz nie należący do armii regularnej, a schwytany z bronią w ręku, miał być rozstrzelany. Nawet kompanie wolnych strzelców nie były uznawane za stronę walczącą. Stosując okrutne represje wobec chłopów broniących swych zagród, Niemcy chcieli zapobiec pospolitemu ruszeniu, którego poważnie się obawiali.
Oficer, wysoki i suchy mężczyzna około pięćdziesiątki, poddał Dominika krótkiemu przesłuchaniu. Chociaż mówił po francusku bardzo czysto, miał akcent typowo pruski.
— Pochodzicie z tych stron?
— Nie, jestem Belgiem.
— Dlaczego chwyciliście za broń? To wszystko nie powinno was obchodzić.
Dominik nie odpowiedział. W tym momencie oficer spostrzegł Frankę, która przysłuchiwała się blada, z białym czołem przeciętym czerwoną pręgą. Popatrzył kolejno na młodych, zrozumiał jakby i dodał:
— Nie zaprzeczacie, żeście strzelali?
— Strzelałem, ile tylko mogłem — odpowiedział spokojnie Dominik.
Wyznanie to było zbędne, ponieważ stał czarny od prochu, zroszony potem, powalany krwią z zadraśniętego ramienia.
— Dobrze więc. Za dwie godziny będziecie rozstrzelani — powtórzył oficer.
Franka nie jęknęła nawet. Złożyła ręce i wzniosła je w geście niemej rozpaczy. Oficer zauważył ten gest. Dwaj żołnierze zaprowadzili Dominika do sąsiedniego pokoju, gdzie mieli nie spuszczać go z oka. Dziewczyna opadła na krzesło, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Nie mogła płakać, dusiła się. Oficer wciąż się jej przyglądał, wreszcie odezwał się:
— Czy to brat panienki?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Oficer nadal był sztywny, bez uśmiechu. Po chwili milczenia zapytał:
— Od dawna mieszka w tych stronach? Potwierdziła skinieniem.
— Musi więc dobrze znać okoliczne lasy?
Tym razem odezwała się patrząc nań nieco zdziwiona:
— Tak, proszę pana.
Nie powiedział nic więcej, obrócił się na pięcie i zażądał, by sprowadzono mera. Franka wstała z lekkim rumieńcem na twarzy, zdawało się jej, że pojmuje sens tych pytań. Wstąpiła w nią nadzieja. Sama pobiegła po ojca. Z chwilą gdy strzały umilkły, Merlier żwawo zszedł drewnianą galeryjką, by obejrzeć swoje koło. Uwielbiał córkę, głęboką przyjaźnią darzył przyszłego zięcia, ale i koło młyńskie zajmowało w jego sercu niemało miejsca. Ponieważ dzieciaki, jak ich nazywał, wyszły z opresji zdrowe i całe, myślał o swym trzecim pupilu, który szczególnie, biedak, ucierpiał. Schylony nad ogromnym drewnianym szkieletem, z bo leścią przyglądał się ranom koła. Było gęsto podziurawione ku
lami, z pięciu łopatek pozostały szczątki. Wkładał palce w otwory, by zmierzyć ich głębokość, przemyśliwał nad sposobem naprawienia wszystkich tych uszkodzeń. Franka zastała go, jak zatykał właśnie szpary drzazgami i mchem.
— Wzywają ojca.
Teraz dopiero rozpłakała się i opowiedziała mu, co się stało. Merlier pokręcił głową. Nie rozstrzeliwuje się ludzi tak od razu. Trzeba zobaczyć, o co chodzi. I wrócił do młyna, milczący i spokojny jak zwykle.
Gdy oficer zażądał żywności dla swych żołnierzy, Merlier odpowiedział, że mieszkańcy Rocreuse nie są przyzwyczajeni do brutalnego traktowania i że przemocą nic się u nich nie wskóra. Podejmuje się to załatwić tylko pod warunkiem, że pozostawi mu się swobodę działania. W pierwszej chwili oficer zdawał się być podrażniony tym beznamiętnym tonem, potem, wobec krótkich i jasnych słów starego, ustąpił. Przywołał go jeszcze, by spytać:
— Te lasy naprzeciw jak się nazywają?
— Lasy Sauval.
— Daleko się ciągną? Młynarz zmierzył go wzrokiem.
— Nie wiem — odpowiedział i oddalił się.
Po upływie godziny żywność i pieniądze, kontrybucja nałożona przez oficera, znajdowały się na podwórzu młyna.
Zbliżała się noc, Franka z trwogą śledziła ruchy żołnierzy. Nie oddalała się od pokoju, w którym zamknięty był Dominik. Około siódmej przeżyła chwile bolesnego napięcia. Widziała, jak oficer wszedł do więźnia, i przez kwadrans słyszała ich głosy. W pewnym momencie oficer ukazał się na progu, by wydać po niemiecku rozkaz, którego nie rozumiała. Gdy jednak na podwórzu ustawiło się dwunastu żołnierzy z karabinami w ręku, ogarnęło ją drżenie, zdawało jej się, że padnie trupem. A więc stało się, zaraz odbędzie się egzekucja. Przez dziesięć minut żołnierze czekali na miejscu, słychać było nadal głos Dominika, który gwałtownie czegoś odmawiał. Wreszcie oficer wyszedł trzaskając drzwiami.
— Dobrze więc, zastanówcie się... Daję wam czas do rana.
I ruchem ręki kazał rozejść się dwunastu żołnierzom. Franka stała półprzytomna. Merlier, który kurząc fajkę przyglądał się
z ciekawością plutonowi, wziął teraz dziewczynę pod rękę, czule, po ojcowsku, i zaprowadził do jej pokoju.
— Bądź spokojna, staraj się zasnąć. Jutro, gdy wstanie dzień, zobaczymy...
Wychodząc, na wszelki wypadek zamknął drzwi na klucz. Hołdował zasadzie, że kobiety nie na wiele się przydają, a już wszystko mogą popsuć, gdy zabierają się do spraw poważnych.
Franka nie położyła się jednak. Długo siedziała na łóżku, wsłuchując się w odgłosy, jakie dochodziły z całego domu. Obozujący na podwórzu Prusacy śpiewali i śmiali się. Musieli jeść i pić aż do jedenastej, hałas bowiem nie ustawał ani na chwilę. W samym młynie słychać było od czasu do czasu ciężkie kroki, zapewne zmieniano posterunki. Ale najbardziej interesowały Frankę odgłosy z izby pod jej pokoikiem. Raz po raz kładła się na podłodze, przytykając do niej ucho. W tej właśnie izbie zamknięty był Dominik. Chodził pewnie od ściany do okna, długo bowiem słyszała miarowy rytm jego kroków. Potem nastała cisza, chyba usiadł. Zresztą hałasy milkły, wszystko zasypiało. Kiedy dom zdawał się drzemać, możliwie jak najciszej otworzyła okno i oparła się łokciami o parapet.
Noc była pogodna i ciepła. Wąski sierp księżyca, wędrujący za lasy Sauval, oświetlał pola blaskiem nocnej lampki. Wydłużone cienie drzew rysowały łąkę czarnymi kreskami, zaś w miejscach odsłoniętych trawa nabierała miękkiej zieloności aksamitu. Ale Franka nie zwracała uwagi na tajemnicze uroki nocy. Obserwowała okolicę, wypatrując wartowników, których, jak przypuszczała, Niemcy musieli porozstawiać. Zobaczyła wyraźnie ich cienie czerniejące w równych odstępach nad Morelą. Jeden tylko wartownik stał przed młynem, po drugiej stronie rzeki, obok wierzby, której gałęzie kąpały się w wodzie. Franka widziała go doskonale. Wysoki, nieruchomo wpatrzony w niebo, wyglądał jak zatopiony w marzeniach pasterz.
Kiedy już dokładnie zlustrowała okolicę, z powrotem usiadła na łóżku. Siedziała tak przez godzinę, całkowicie pogrążona w rozmyślaniach. Potem znowu wytężyła słuch: ani szmeru w całym domu. Podeszła do okna i wyjrzała. Wystający jeszcze spoza drzew róg księżyca zdawał się ją krępować, dalej bowiem czekała. Wreszcie nadeszła odpowiednia chwila. Noc była czarna, Franka
nie dostrzegała już wartownika z przeciwka, pola zamieniły się w atramentowe morze. Po chwili nasłuchiwania zdecydowała się. W pobliżu okna umocowane w murze pręty tworzyły żelazną drabinkę, która prowadziła od koła młyńskiego aż na strych, umożliwiając niegdyś młynarzowi doglądanie poszczególnych części mechanizmu. Później maszynerię zmieniono, drabinka zaś od dawna tonęła w gęstym bluszczu, pokrywającym młyn od tej strony. Franka odważnie przeszła przez balustradkę okna, chwyciła za jeden z żelaznych prętów i zawisła w próżni. Zaczęła schodzić. Spódnice bardzo jej przeszkadzały. Jakiś kamień oderwał się nagle od muru i wpadł do Moreli z dźwięcznym pluskiem. Zamarła, przeszyta lodowatym dreszczem. Uświadomiła sobie jednak, że nieustanny szum wodospadu zagłusza na odległość wszelkie hałasy, jakie mogła spowodować, schodziła przeto śmielej, rozsuwając stopą bluszcz, by namacać szczeble. Na wysokości pokoju, w którym uwięziony był Dominik, zatrzymała się. Nieprzewidziana trudność omal że nie odebrała jej całej odwagi: okno Dominika nie znajdowało się dokładnie pod oknem jej pokoju, było bardziej oddalone od drabinki, więc gdy wyciągnęła rękę, natrafiła na mur. Miałaby wrócić na górę, nie doprowadziwszy swego planu do końca? Ręce odmawiały posłuszeństwa, szum Moreli zaczynał ją przyprawiać o zawrót głowy. Jęła tedy wydrapywać z muru kawałeczki gipsu i rzucać nimi w okno Dominika. Nie słyszał, pewnie spał. Dalej wykruszała mur, ocierając sobie palce do krwi. Była już u kresu sił, czuła, że zaraz spadnie, gdy Dominik cichutko uchylił okna.
— To ja — szepnęła. — Trzymaj mnie! Prędko, bo upadnę!
Po raz pierwszy powiedziała mu „ty”. Wychylając się schwycił ją i wciągnął do pokoju. Tu dopiero wybuchnęła płaczem. Tłumiła jednak łkanie, aby nikt nie usłyszał. Wreszcie najwyższym wysiłkiem woli opanowała się.
— Pilnują cię? — spytała cicho.
Nie ochłonąwszy jeszcze z wrażenia, że widzi ją tutaj, Dominik wskazał tylko drzwi, za którymi słychać było chrapanie. Zmożony sennością wartownik położył się pod drzwiami, przekonany, że dzięki temu więzień nie będzie mógł umknąć.
— Musisz uciekać — powiedziała gorączkowo. — Przyszłam błagać cię, abyś uciekł, i pożegnać się z tobą.
Dominik zdawał się jej nie słyszeć. Powtarzał tylko:
— A więc to ty, to ty... Jakżeś mnie przestraszyła! Mogłaś się zabić.
Ujął jej ręce i całował je.
— Tak bardzo cię kocham, Franusiu! Jesteś równie odważna, jak dobra. Jednego się tylko obawiałem, że umrę nie zobaczywszy cię więcej. Ale jesteś przy mnie, teraz mogą mnie rozstrzelać. Gdy zostaniesz ze mną choć kwadrans, będę gotów na wszystko.
Przygarnął ją do siebie, Franka oparła głowę na jego ramieniu. Niebezpieczeństwo popchnęło ich ku sobie. W uścisku zapomnieli o całym świecie.
— Franusiu — powiedział pieszczotliwie — dziś jest świętego Ludwika, długo wyczekiwany dzień naszego ślubu. Nic nas nie mogło rozdzielić, bo oto jesteśmy sami, we dwoje, wierni naszemu spotkaniu... Dziś nasz ślub, prawda?
— Tak, tak — powtórzyła — dziś nasz ślub.
Złączyli się w pocałunku, przejęci dreszczem. Nagle Franka uwolniła się z uścisku, ujrzała na nowo okrutną rzeczywistość.
— Musisz uciekać, musisz uciekać! Nie traćmy ani minuty. A gdy znów wyciągnął po nią ramiona w ciemności, rzekła:
— Proszę cię, słuchaj mnie... Jeżeli ty umrzesz, ja umrę także. Za godzinę będzie jasno. Chcę, żebyś zaraz wyruszył.
I szybko wyłożyła mu swój plan. Żelazna drabinka schodzi do samego koła; tam, trzymając się łopatek, może wejść do łodzi znajdującej się w zagłębieniu. Potem z łatwością przeprawi się na drugi brzeg rzeki i ucieknie.
— Muszą tam przecież stać wartownicy — odparł.
— Tylko jeden, naprzeciwko, koło pierwszej wierzby.
— Jeśli mnie zauważy, jeśli zacznie krzyczeć?
Frankę przeszły ciarki. Wetknęła mu w rękę nóż, który z sobą przyniosła. Przez chwilę milczeli.
— A ojciec? A ty! — odezwał się Dominik. — Ależ nie, nie mogę uciekać. Jeśli mnie tu nie będzie, żołdacy gotowi was zamordować. Nie znasz ich. Obiecali, że darują mi życie, gdy zgodzę się przeprowadzić ich przez lasy Sauval. Jeżeli nie zastaną mnie tutaj, będą zdolni do wszystkiego.
Dziewczyna nie traciła czasu na dyskusje. Każdy jego argument odpierała słowami:
— Przez miłość do mnie, uciekaj! Jeśli mnie kochasz, Dominiku, nie zostawaj tu ani minuty dłużej.
Potem przyrzekła, że wróci do swego pokoju. Nie będą wiedzieli, że mu pomogła. Wreszcie, aby go ostatecznie przekonać, zarzuciła mu ramiona na szyję i całowała z niepohamowaną namiętnością. Dominik uległ. Prosił tylko o jedno:
— Przysięgnij, że ojciec wie o wszystkim i że doradza mi ucieczkę.
— Właśnie ojciec mnie tu przysłał — odrzekła bez wahania. Kłamała. W tym momencie czuła jedną nieprzepartą potrzebę:
wiedzieć, że Dominik jest w bezpiecznym miejscu, wyzwolić się od potwornej myśli, że wschód słońca ma być zwiastunem jego śmierci. Gdy już będzie daleko, niech spadają na nią wszelkie nieszczęścia, przyjmie je radośnie z chwilą, gdy on zostanie przy życiu. Egoizm jej miłości domagał się przede wszystkim, by Dominik żył.
— No więc dobrze — rzekł — uczynię, jak chcesz.
Nie mówili więcej. Dominik miał już otworzyć okno, gdy przeraził ich jakiś łoskot. Drzwi drgnęły, zdawało się, że ktoś je otwiera. Widocznie ront usłyszał ich głosy. Stali przytuleni do siebie, w niewypowiedzianej trwodze oczekiwania. Drzwi znowu zadygotały, nie otworzyły się jednak. Oboje odetchnęli z ulgą, domyślili się, że to żołnierz leżący w progu przewrócił się na drugi bok. Rzeczywiście, zaległa cisza i znów było słychać chrapanie.
Dominik obstawał przy tym, aby Franka pierwsza wróciła do siebie. Wziął ją w ramiona, pożegnał bez słów. Potem pomógł jej uchwycić drabinkę i sam z kolei uczepił się prętów. Nie zgodził się jednak zejść ani o jeden szczebel, zanim Franka nie znalazła się w pokoju. Kiedy już była u siebie, szeptem lekkim jak tchnienie rzuciła mu:
— Do widzenia. Kocham cię!
Oparta łokciami o parapet, próbowała śledzić wzrokiem Dominika. Ciemności były nadal nieprzeniknione. Wypatrywała wartownika, nie dostrzegła go jednak; tylko wierzba odcinała się w mroku bladą plamą. Przez chwilę słyszała, jak Dominik schodząc ociera się o bluszcz. Potem zaskrzypiało koło i doszedł ją lekki plusk świadczący o tym, że zbiegowi udało się znaleźć łódź. Istotnie, po upływie minuty na szarej fali Moreli rozpoznała
ciemną sylwetką łodzi. Znów schwycił ją za gardło straszliwy niepokój. Zdawało jej się co chwila, że wartownik woła na alarm. Najlżejsze odgłosy dochodzące z mroku brała za przyśpieszone kroki żołnierzy, za chrzęst broni, szczęk nabijanych karabinów. Jednakże sekundy mijały, a w naturze panował niezmącony spokój. Dominik musiał przybić do drugiego brzegu. Franka nic już nie widziała. Wśród majestatycznej ciszy usłyszała raptem tupot, chrapliwy krzyk, głuchy odgłos padającego ciała. Potem cisza była jeszcze głębsza. Franka odczuła jakby powiew śmierci. Stała lodowata, oko w oko z gęstą nocą.
Od samego świtu młyn napełnił się głośnymi krzykami. Merlier otworzył drzwi od pokoju Franki. Blada, bardzo spokojna, zeszła na podwórze. Tu jednak nie mogła powstrzymać dreszczu na widok zabitego żołnierza pruskiego, który leżał przy studni na rozpostartym płaszczu.
Wokół trupa żołnierze gestykulowali i wrzeszczeli z wściekłością. Wielu z nich wygrażało pięściami w stronę wioski. Tymczasem oficer kazał wezwać starego Merlier jako mera.
— Oto jeden z naszych ludzi — rzekł głosem zdławionym od gniewu. — Znaleziono go zamordowanego nad brzegiem rzeki. Musimy dać surową nauczkę. Liczę, że pomożecie nam wykryć zabójcę.
— Wszystko, co pan rozkaże — odpowiedział młynarz ze swą zwykłą flegmą. — Tylko to nie będzie takie proste.
Oficer schylił się i odsunął połę płaszcza, zakrywającą twarz zmarłego. Ukazała się straszliwa rana. Wartownik ugodzony został w szyję nożem, który w niej tkwił dotychczas. Było to zwykłe kuchenne narzędzie z czarnym trzonkiem.
— Przyjrzyjcie się temu nożowi — rzekł oficer do młynarza. — Może nam pomóc w poszukiwaniach.
Starego ciarki przeszły. Ale zaraz opanował się i odpowiedział z twarzą, na której nie drgnął ani jeden mięsień:
— Wszyscy w tych stronach mają podobne noże... Kto wie, może waszemu żołnierzowi przejadła się już wojaczka i sam się z sobą załatwił. To się zdarza.
— Milczeć! — krzyknął z pasją oficer. — Nie wiem, co mnie jeszcze wstrzymuje od puszczenia z dymem całej tej wsi.
Gniew nie pozwolił mu na szczęście zauważyć głębokiej zmiany na twarzy Franki. Musiała usiąść na kamiennej ławce koło studni. Mimo woli nie spuszczała wzroku z trupa, który leżał prawie u jej stóp. Był to wysoki, przystojny chłopiec o jasnych włosach i niebieskich oczach, podobny do Dominika. Owo podobieństwo przejmowało ją do głębi serca. Myślała sobie, że może zmarły zostawił gdzieś w Niemczech ukochaną, która będzie po nim płakać. Widziała swój nóż w jego gardle. To ona go zabiła.
Podczas gdy oficer zapowiadał, że zastosuje wobec wsi drakońskie represje, nadbiegli żołnierze. Dopiero teraz zauważono ucieczkę Dominika. Wywołało to ogromne poruszenie. Oficer udał się na miejsce, wyjrzał przez pozostawione otworem okno, zrozumiał wszystko i wrócił rozjątrzony do ostateczności.
Merlier wydawał się bardzo niekontent z ucieczki Dominika.
— Głupiec! Pokpił całą sprawę — mruknął.
Słysząc to Franka przeraziła się. Ojciec nie podejrzewał jej zresztą o zmowę. Kiwając głową, rzekł do niej półgłosem:
— Ładnie teraz będziemy wyglądać!
— To ten łajdak, ten łajdak! — krzyknął oficer. — Już pewno jest w lesie. Ale muszę go odnaleźć, inaczej wieś za niego zapłaci.
Zwrócił się do młynarza:
— Wy chyba wiecie, gdzie się ukrywa?
Merlier uśmiechnął się po swojemu, wskazując na ciągnące się w dal zalesione zbocza.
— Czy można znaleźć człowieka w takim gąszczu? — rzekł.
— O, już wy tam musicie znać kryjówki Dam wam dziesięciu ludzi. Poprowadzicie ich.
— Zgoda. Ale trzeba nam całego tygodnia, by przetrząsnąć wszystkie okoliczne lasy.
Spokój starego doprowadzał oficera do wściekłości. Prawdę mówiąc, rozumiał on niedorzeczność takiej obławy. Teraz dopiero spostrzegł na ławce Frankę, bladą i rozdygotaną. Uderzył go lęk malujący się na twarzy dziewczyny. Przez chwilę milczał przypatrując się kolejno młynarzowi i Franciszce. Wreszcie spytał starego brutalnie:
— Czy ten człowiek nie jest aby kochankiem waszej córki?
Merlier zsiniał i wydawało się, że zaraz skoczy na Prusaka, by go udusić. Zebrał się w sobie, skamieniał i nic nie odpowiedział. Franka ukryła twarz w dłoniach.
— A więc tak — ciągnął oficer. — Albo wy, albo wasza córka pomogliście mu w ucieczce. Jesteście jego wspólnikiem... Pytam po raz ostatni, wydacie go czy nie?
Młynarz nie odpowiedział. Odwrócił się i patrzał w dal obojętnie, jakby słowa oficera nie do niego były skierowane. Dopełniło to miary gniewu, Prusak oświadczył:
— Dobrze, będziecie rozstrzelani zamiast niego.
I ponownie rozkazał sformować pluton egzekucyjny. Merlier zachował swoją flegmę. Wzruszył tylko lekko ramionami; cały ten dramat wydawał mu się w złym guście. Nie wierzył zapewne, aby tak łatwo można było rozstrzelać człowieka. Potem jednak, gdy pluton stał gotowy, młynarz rzekł z powagą:
— A więc to na serio? Zgoda. Jeśli wam koniecznie potrzebna głowa, równie dobra moja, jak każda inna.
— Łaski! Niech pan nie robi krzywdy memu ojcu. Mnie proszę zabić zamiast niego... To ja pomogłam uciec Dominikowi. Tylko ja jestem winna.
— Zamilcz, córeczko! — wykrzyknął Merlier. — Dlaczego kłamiesz? Spędziła noc zamknięta w swym pokoju, proszę pana. Ona kłamie, zapewniam.
— Nie, nie kłamię! — żarliwie zawołała dziewczyna. — Zeszłam przez okno, namówiłam Dominika do ucieczki... To prawda, szczera prawda...
Stary pobladł. Czytał w jej oczach, że nie kłamie, cała ta historia zaczynała go przerażać. Ach, te dzieci ze swymi gorącymi sercami, jak one wszystko psują! Wpadł w gniew.
— Ona oszalała, niech jej pan nie słucha. Opowiada niestworzone historie... Skończmy już z tym wreszcie.
Chciała jeszcze protestować. Uklękła, złożyła ręce. Oficer z zimną krwią przyglądał się tym bolesnym zmaganiom.
— Mój Boże! — powiedział wreszcie. — Biorę ojca, ponieważ nie mam w ręku tamtego... Niech panienka postara się go odnaleźć, a ojciec będzie wolny.
Przez chwilę patrzyła nań szeroko rozwartymi oczami, osłupiała wobec tak nieludzkiej propozycji.
— To okropne — szepnęła. — Gdzie mam teraz szukać Dominika? Poszedł, czy ja wiem, dokąd?
— Niech panienka wybiera. On albo ojciec.
— Wielki Boże! Czyż mogę wybierać? Gdybym nawet wiedziała, gdzie jest Dominik, nie mogłabym dokonać wyboru! Rozdziera mi pan serce na dwoje... Wolałabym zaraz umrzeć. Niechby się to już prędzej skończyło. Zabijcie mnie, proszę, zabijcie...
Ta scena rozpaczy i łez zaczynała niecierpliwić oficera.
— Dość już tego! Chcę okazać dobrą wolę, daję panience dwie godziny... Jeśli za dwie godziny kochanek nie zjawi się tu, ojciec zapłaci za niego.
I kazał zaprowadzić starego do pokoju, który służył za więzienie Dominikowi. Merlier upomniał się o tytoń i zaczął palić. Na jego nieruchomej twarzy nie widać było śladu wzruszenia. Dopiero gdy został sam ze swą fajką, dwie wielkie łzy spłynęły mu wolno po policzkach. Biedna, kochana córeczka, jakże ona cierpi!
Franka stała na środku podwórza. Żołnierze pruscy mijali ją ze śmiechem. Niektórzy rzucali jej jakieś niezrozumiałe słówka, jakieś żarty. Wpatrzona była w drzwi, za którymi zniknął właśnie jej ojciec. Powolnym ruchem podniosła rękę do czoła, jakby bała się, że jej czaszka pęknie.
Obracając się na pięcie, oficer powtórzył:
— Ma panienka dwie godziny. Radzę je wykorzystać.
Dwie godziny... Słowa te brzęczały jej w głowie. Bezwiednie wyszła z podwórza, idąc przed siebie. Dokąd skierować kroki? Co robić? Nie próbowała nawet powziąć decyzji, zdając sobie sprawę, że daremne są jej wysiłki. A jednak pragnęła zobaczyć się z Dominikiem. We dwoje coś by już wymyślili, znaleźliby może jakiś wybieg. Pośród zamętu myśli zeszła na brzeg Moreli i przebyła rzekę poniżej śluzy, w miejscu gdzie sterczały wielkie kamienie. Nogi same zaprowadziły ją pod pierwszą wierzbę na skraju łąki. Schyliwszy się pobladła na widok kałuży krwi. To tutaj. I szła po śladach, jakie Dominik wydeptał w trawie. Musiał biec, odciski jego stóp w dużych odstępach przecinały łąkę na ukos. Potem straciła ślady. Ale na sąsiedniej łączce je odnalazła. Dotarła w ten sposób do skraju lasu, gdzie wszelki znak się urywał.
Mimo to Franka zapuściła się w gęstwinę. Samotność przynosiła jej ulgę. Usiadła na chwilę. Potem, na myśl, że czas upływa,
zerwała się. Jak dawno wyszła z młyna? Pięć minut temu? Pół godziny? Straciła poczucie czasu. Może Dominik ukrył się w zagajniku, gdzie pewnego popołudnia byli razem na orzechach? Poszła do zagajnika, przeszukała go. Tylko kos wzleciał, wygwizdując tkliwą, smętną frazę. Pomyślała wówczas, że Dominik schronił się w pieczarze, gdzie stawał niekiedy na czatach. Ale pieczara była pusta. Po co go szukać, nie znajdzie go.
Stopniowo jednak pragnienie odszukania Dominika potęgowało się, Franka szła coraz prędzej. Nagle wpadła na myśl, że mógł się wdrapać na drzewo. Idąc patrzyła odtąd w górę i, by dać znać o swej obecności, wołała go co piętnaście, dwadzieścia kroków. Odpowiadały jej kukułki. Powiew wiatru poruszający gałęziami wywoływał w niej wrażenie, że oto jest i już schodzi z drzewa. Raz nawet uroiła sobie, że go widzi. Stanęła bez tchu, miała ochotę uciekać. Co mu powie? Czyż po to przyszła, by go zabrać ze sobą na rozstrzelanie? O nie, nie wspomni nawet o tym. Będzie go zaklinała, by uciekał, by nie zostawał w pobliżu. Po chwili myśl o ojcu, który czeka na nią, zadała jej ostry ból. Upadła z płaczem na murawę, powtarzając głośno;
— Boże mój, Boże! Po co ja tu przyszłam?
Szaleństwem było tu przychodzić. I jakby zdjęta nagłym strachem, zaczęła biec szukając wyjścia z lasu. Trzy razy myliła drogę, myślała już, że nie trafi do młyna, aż oto wpadła prosto na łąkę, naprzeciwko Rocreuse. Na widok wioski zatrzymała się. Miałażby wrócić sama? Gdy tak stała, doszło ją ciche wołanie:
— Franusiu! Franusiu!
I ujrzała Dominika wychylającego głowę z rowu. Boże sprawiedliwy! Więc go znalazła! Czyżby niebiosa chciały jego śmierci? Zdusiła w sobie okrzyk, wśliznęła się do rowu.
— Szukałaś mnie? — zapytał.
— Tak.
Szumiało jej w głowie, nie wiedziała, co mówić.
— Co się stało? Spuściła oczy i wyjąkała:
— Ależ nic, bałam się o ciebie, miałam ochotę cię zobaczyć. Uspokojony, wyjaśnił jej, że nie chciał się oddalać z obawy
o nich. Te łotry Prusaki zdolne są mścić się na kobietach i starcach. No, ale że wszystko w porządku, dorzucił śmiejąc się:
— Za tydzień wyprawimy wesele, zobaczysz.
Lecz widząc, że nadal jest wstrząśnięta, spytał poważnie:
— Co ci jest? Ukrywasz coś przede mną.
— Nie, przysięgam. Po prostu biegłam tu.
Ucałował ją, mówiąc, że dalsza rozmowa byłaby ryzykowna i dla niej, i dla niego. Chciał już wracać rowem do lasu. Zatrzymała go drżąca.
— Wiesz co, może jednak lepiej będzie, jeśli tu zostaniesz... Nikt cię nie szuka, nie musisz się niczego obawiać.
— Ukrywasz coś przede mną, Franusiu — powtórzył. Znowu przysięgała, że niczego przed nim nie ukrywa, tylko
woli mieć go bliżej siebie. I wyjąkała jeszcze jakieś powody. Zrobiła na nim tak dziwne wrażenie, że teraz on sam nie zgodziłby się oddalić. Wierzył zresztą w powrót Francuzów, widziano ich od strony Sauval.
— Ach, żeby się tylko pośpieszyli, żeby tu byli jak najprędzej! — szeptała żarliwie.
W tym momencie na wieży kościoła w Rocreuse wybiła jedenasta. Dźwięki brzmiały czysto i wyraźnie. Zerwała się przerażona: już dwie godziny, jak wyszła z młyna.
— Wiesz co — powiedziała szybko — gdybyś nam był potrzebny, wejdę do mego pokoju i pomacham chusteczką.
Pobiegła pędem. Tymczasem Dominik wyciągnął się wzdłuż brzegu rowu i z niepokojem obserwował młyn. Wracając do wsi, Franka spotkała starego żebraka, dziadka Bontemps, który znał całą okolicę. Pozdrowił ją: właśnie widział młynarza otoczonego Prusakami. Przeżegnawszy się, mrucząc coś pod nosem powędrował dalej.
— Dwie godziny minęły — rzekł oficer na widok Franciszki. Merlier siedział na ławce koło studni, nie przestając palić.
Dziewczyna znowu zaczęła błagać, płakała, upadła na kolana. Chciała zyskać na czasie. Obudziła się w niej nadzieja na powrót Francuzów i zdawało się jej, gdy tak lamentowała, że słyszy w oddali miarowy krok wojska. Ach, gdyby się zjawili, gdyby wyzwolili ich wszystkich!
— Proszę pana, godzinę, jeszcze godzinę... Może nam pan dać przecież godzinę czasu!
Lecz oficer był nieugięty. Rozkazał nawet dwóm ludziom zabrać ją, by móc spokojnie przystąpić do egzekucji starego. W sercu Franki rozgorzała straszliwa walka. Nie mogła dopuścić, by zamordowali ojca. Nie, nie, raczej umrze z Dominikiem! Wyrwała się, chciała biec do swego pokoju, gdy na podwórze wszedł Dominik we własnej osobie.
Oficer i żołnierze wydali triumfalny okrzyk. Lecz on, jakby tam była tylko Franusia, podszedł do niej, spokojny, nieco surowy.
— To niedobrze — powiedział. — Dlaczegoś mnie nie przyprowadziła? Trzeba było, żeby dziadek Bontemps opowiedział mi wszystko... No, ale jestem.
Była trzecia. Wielkie czarne chmury, ogon przechodzącej bokiem burzy, powoli zasnuły horyzont. Żółte niebo w łachmanach postrzępionych miedzią przeobraziło dolinę Rocreuse, tak wesołą w słońcu, w spelunkę pełną podejrzanych cieni.
Oficer pruski poprzestał na uwięzieniu Dominika, nie wypowiadając się co do swych dalszych wobec niego zamiarów. Od południa już koszmarna trwoga trzymała Frankę w śmiertelnym uścisku. Mimo nalegań ojca nie chciała odejść z podwórza. Czekała na Francuzów. Godziny płynęły, niedługo dzień miał się skończyć. Cierpienie jej było tym dotkliwsze, że mimo całego zyskanego czasu nie zanosiło się na zmianę tragicznego rozwiązania.
Jednakże około trzeciej Prusacy zaczęli przygotowywać się do wymarszu. Przed chwilą oficer zamknął się z więźniem jak poprzedniego dnia. Franka zrozumiała, że rozstrzyga się życie Dominika. Złożyła ręce, zaczęła się modlić. Merlier, obok niej, zachowywał milczącą, surową postawę starego wieśniaka, który nie buntuje się przeciwko przeznaczeniu.
— Mój Boże, mój Boże! — zawodziła Franusia. — Zabiją go... Młynarz pociągnął ją do siebie i wziął na kolana jak dziecko. W tym momencie oficer wyszedł, a za nim dwaj ludzie prowadzący Dominika.
— Nigdy, przenigdy! — wołał więzień. — Gotów jestem umrzeć.
— Namyślcie się dobrze — odparł oficer. — Przysługę, której odmawiacie, i tak odda nam kto inny. Daruję wam życie, jestem wspaniałomyślny. Chodzi tylko o przeprowadzenie nas lasami do Montredon. Muszą przecież być jakieś ścieżki.
Dominik nie odpowiadał.
— A więc upieracie się?
— Zabijcie mnie, niech już raz będzie koniec.
Franka złożyła ręce, błagała go z daleka. Niepomna na nic, gotowa była doradzić mu zdradę. Ale ojciec schwycił ją za ręce, by Prusacy nie dostrzegli gestu półprzytomnej dziewczyny.
— Ma rację — szepnął. — Lepiej umrzeć.
Pluton egzekucyjny stał w pogotowiu. Oficer liczył, że Dominik ulegnie, wciąż czekał na chwilę słabości. Zapanowało milczenie. W dali odzywały się potężne grzmoty. Ciężka duszność wisiała nad wsią. W ciszy rozległ się naraz okrzyk:
— Francuzi! Francuzi!
Rzeczywiście. Na drodze z Sauval, na tle lasu odcinał się jaskrawo długi rząd czerwonych spodni. W młynie zakotłowało się. Prusacy biegali na wszystkie strony, wydając gardłowe okrzyki. Dotychczas nie padł ani jeden strzał,
— Francuzi! Francuzi! — zawołała Franka klaszcząc w dłonie. Zachowywała się jak szalona. Wyrwawszy się z uścisku ojca,
śmiała się i wymachiwała rękami. Więc przybyli, nareszcie, i przybyli na czas, ponieważ Dominik stoi tu jeszcze żywy i cały!
Straszliwa salwa ogłuszyła ją jak uderzenie piorunu. Odwróciła się.
Chwilę przedtem oficer wycedził przez zęby:
— Przede wszystkim trzeba załatwić tą sprawę.
I popychając Dominika pod ścianę szopy, dał rozkaz: „Ognia!”
Gdy Franka odwróciła się, Dominik leżał na ziemi przeszyty dwunastoma kulami. Nie uroniła ani jednej łzy, popadła w nieme odrętwienie. Ze szklanym wzrokiem siadła pod szopą o parę kroków od ciała Dominika. Patrzała na nie i co pewien czas czyniła ręką dziecięcy, bezsensowny ruch.
Starego Merlier Prusacy wzięli jako zakładnika.
Piękna to była bitwa. Widząc, że odwrót równoznaczny jest zagładą, oficer szybko rozstawił żołnierzy. Należało przynajmniej drogo sprzedać swe życie. Tym razem Prusacy bronili młyna.
Francuzi zaś przypuszczali atak. Strzelanina rozpoczęła się z niesłychaną gwałtownością. Nie ustawała przez pół godziny. Potem rozległ się głuchy huk i kula armatnia złamała konar stuletniego wiązu. Francuzi mieli działa. Bateria, ustawiona akurat nad rowem, w którym ukrywał się Dominik, ostrzeliwała jedyną ulicę Rocreuse. Od tej chwili walka nie mogła trwać długo.
Biedny młyn! Kule armatnie przeszywały go na wylot. Zniosło połowę dachu, runęły dwie ściany. Ale najstraszniejszym zniszczeniom uległ młyn od strony Moreli. Oderwany od chwiejących się murów bluszcz zwisał w strzępach. Rzeka unosiła najrozmaitsze szczątki, a przez wyrwę w ścianie widać było pokoik Franusi i jej łóżko z białymi, starannie zaciągniętymi firaneczkami. Stare koło, ugodzone raz za razem przez dwie kule armatnie, wydało ostatni jęk: łopatki porwał prąd, szkielet został zmiażdżony. Wesoły młyn wyzionął ducha.
Francuzi przypuścili szturm. Stoczono zaciekły bój na białą broń. Pod rudym niebem przeobrażona w mordownię dolina zapełniła się trupami. Rozległe łąki z ciemnymi plamami cienia od wielkich samotnych drzew, od stojących w szeregu topól sprawiały wrażenie niesamowite. Po lewej i po prawej ściany lasów otaczały, niby w cyrku, arenę z walczącymi, a źródła, krynice i strumienie zdawały się szlochać wśród ogarniętych popłochem pól.
Pod szopą, skulona naprzeciw ciała Dominika, Franusia trwała w bezruchu. Stary Merlier, trafiony jakąś zabłąkaną kulą, padł na miejscu. Kiedy już Prusacy wybici byli do nogi, a młyn stał w płomieniach, na podwórze wkroczył francuski kapitan. Był to jedyny jego sukces od samego początku kampanii. Toteż cały w gorączkowym podnieceniu, prostując swą wysoką postać, śmiał się z miną dziarskiego kawalera. Ujrzawszy Franusię, obłąkaną pomiędzy trupem męża i trupem ojca, wśród dymiących ruin młyna, z galanterią zasalutował jej szpadą, wołając:
— Zwycięstwo! Zwycięstwo!
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
Emil Zola
KAPLICA SYKSTYŃSKA I STANZE RAFAELA
Rzym ()
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
[...] Piotr został sam. Wszedł w drzwi z brązu z sercem bijącym tak głośno, jakby wchodził do świętego i groźnego miejsca, w którym opracowywano szczęście przyszłych pokoleń. Przy drzwiach wartownik, szwajcarski gwardzista, przechadzał się wolno, okryty sutym szaroniebieskim płaszczem, spod którego widać było tylko spodnie w pasy czarne, żółte i czerwone; i mogłoby się wydać, że ten bezbarwny płaszcz został narzucony na przebranie, żeby ukryć jego dziwaczność, dziś już żenującą. Z prawej strony znajdowały się wielkie kryte schody, prowadzące na dziedziniec świętego Damazego. Ale do Kaplicy Sykstyńskiej szło się przez długą galerię między dwoma rzędami kolumn, a potem po Schodach Królewskich. Piotr wszedł w ten gigantyczny świat, gdzie wszystkie wymiary były przesadnie ogromne, przytłaczające majestatycznością, i zasapał się nieco wstępując po szerokich stopniach.
Kiedy wszedł do Kaplicy Sykstyńskiej, w pierwszej chwili zdziwił się. Wydała mu się mała ta prostokątna sala, bardzo wysoka, przedzielona rzeźbioną marmurową przegrodą na dwie niejednakowe części, tę, w której podczas uroczystości zasiadają zaproszeni goście, i chór, w którym zasiadają kardynałowie na zwykłych dębowych ławach, prałaci zaś stają z tyłu za nimi. Tron papieski na niewielkim podwyższeniu, surowy w swej drogocennej okazałości, znajdował się po prawej stronie ołtarza. Z lewej strony otwierała się w ścianie wąska loża z marmurowym balkonem, przeznaczona dla śpiewaków. I dopiero trzeba podnieść głowę, trzeba, żeby wzrok przewędrował od olbrzymiego fresku przedstawiającego Sąd Ostateczny, który zajmuje całą ścianę zamykającą salę, ku malowidłom na sklepieniu schodzącym aż do gzymsów między dwunastoma jasnymi oknami, których jest z każdej strony sześć — żeby nagle wszystko wyogromniało, rozsunęło się i uleciało gdzieś w nieskończoność.
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
W kaplicy było na szczęście tylko kilku niehałaśliwych turystów. I Piotr od razu spostrzegł Narcyza na jednej z ław kardynalskich nad stopniem, na którym siadają kaudatariusze. Młodzieniec siedział z głową przechyloną w tył, nieruchomy, jak w ekstazie. Ale nie na dzieło Michała Anioła patrzył. Nie spuszczał wzroku z jednego z fresków wcześniejszych, poniżej gzymsu. Kiedy i on z kolei spostrzegł księdza, rzekł mu tylko tyle, nie patrząc nań:
— Ach, drogi przyjacielu, spójrzże na Botticellego.
I znów się pogrążył w zachwycie.
Ale Piotra, wstrząśniętego do głębi serca i umysłu, całkowicie pochłonął nadludzki geniusz Michała Anioła. Reszta znikła, pozostał tylko ten niezwykły twór sztuki w górze, niby nieskończone niebo. Zdumiewało go to najbardziej, że malarz zechciał zostać jedynym rzemieślnikiem przy swym dziele pracującym. Nie chciał kamieniarzy, złotników, brązowników ani żadnej innej pomocy. Sam jeden swoim malarskim pędzlem stworzył pilastry, kolumny, marmurowe gzymsy, posągi i ornamenty z brązów, kwiatowy i złote rozety, całą dekorację bogatą niesłychanie, jaka obramiła fresk. I wyobraził sobie ów dzień, w którym mu dano sklepienie, nagie, sam gips, sam mur czysty i biały, setki metrów kwadratowych do zamalowania. I widział go przed tą ogromną kartą: nie chciał, pomocników, przepędził ciekawych, zamykał się sam ze swoją ogromną pracą, zazdrośnie, i przeżył cztery i pół roku w surowej samotności, w codziennej męce tworzenia. To był kolos! A to jego ogromne dzieło, dzieło, które wypełnić by mogło całe życie, dzieło, które rozpoczynał spokojnie, ufając swojej woli i swojej sile, cały świat z jego mózgu wydobyty i rzucony na tynk w nieustającym przypływie twórczej męskości, w pełnym rozkwicie wszechmocy!
W swym podziwie Piotr u,czuł dreszcz wzruszenia, kiedy się przypatrywać zaczął tej całej ludzkości wyolbrzymionej przez wizjonera, ukazanej w ogromnej syntezie, w tytanicznym symbolizmie. Niby naturalne kwitnienie jaśniały tu wszystkie rodzaje piękna, królewski wdzięk i szlachetność, władczy spokój i potęga. Doskonałe mistrzostwo odważyło się na najryzykowniejsze skróty, pewne siebie, odnosiło nieustające techniczne zwycięstwa nad trudnościami wymkającymi z krzywizn powierzchni. Najbardziej zaś niewiarygodna była prostota użytych środków: materia niemalże unicestwiona, parę farb kładzionych szeroko, bez popisów wirtuozerii, bez szukania efektów. I to wystarczyło, i krew szumiała w żyłach, mięśnie prężyły się pod skórą, postaci ożywały i wychodziły z ram pełne takiego życia, takiej energii, jakby tam w górze przeszedł jakiś płomień dając temu ludowi istnienie nadludzkie, nieśmiertelne. Było to życie, życie buchające, triumfujące, życie ogromne i ruchliwe, cud życia urzeczywistniony jedyną ręką, która posiadła dar najdoskonalszy — prostotę w sile.
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
Wiedział, że widziano w tym zamysł filozoficzny, że chciano odnaleźć w tym przeznaczenie, stworzenie świata, mężczyzny i kobiety, grzech, karę, odkupienie i wreszcie sprawiedliwość bożą w ostatnim dniu istnienia; ale już od tego pierwszego spotkania, tkwiąc w zachwyconym zdumieniu, w jakie wprawiło go to dzieło, Piotr nie mógł się na tym zatrzymać. Cóż to bowiem za wywyższenie ciała ludzkiego, jego piękna, siły i wdzięku! O, ten Jehowa rodzący światy, ten królewski starzec, straszliwy i ojcowski, unoszący się z rozwartymi ramionami w wirze stworzenia! A ten wspaniały Adam o szlachetnych liniach, z wyciągniętą ręką, którego Jehowa ożywia ruchem palca, nie dotykając go; ten piękny gest zaznaczający świętą przestrzeń, która oddziela palec stwórcy od palca stwarzanego, niewielka odległość, gdzie tkwi nieskończoność i tajemnica niewidzialnego! A ta mocna i piękna Ewa, Ewa, której silne łono potrafi unieść przyszłą ludzkość, o dumnym i łagodnym wdzięku kobiety żądającej miłości aż do potępienia, reprezentująca wszystkie kobiety, ich moc uwodzicielską, ich płodność, ich panowanie! Wreszcie nawet dekoracyjne postaci, siedzące na pilastrach w czterech narożnikach fresków, także głosiły triumf ciała: dwudziestu młodzieńców w pozach bohaterów szczycących się swą nagością, o nieporównanym pięknie torsów i kończyn, o nasileniu życia tak wielkim, że szaleństwo ruchów unosi ich, skręca i przewraca. A pomiędzy oknami królowali giganci, prorocy i Sybille, mężczyźni i kobiety przemienieni w bogów, górujący nad ludźmi zarówno siłą mięśni, jak potęgą intelektualnego wyrazu. Jeremiasz z łokciem wspartym na kolanie i ręką osłaniającą podbródek, zamyślony, zagłębiony w wizji i marzeniu; Sybilla Erytrejska o czystym profilu, tchnąca bujną młodością, wodząca palcem po otwartej księdze przeznaczenia; Izajasz o szerokich, prawdę głoszących ustach, obrzękłych od płonącego ognia, wyniosły, z twarzą zwróconą w bok i ręką podniesioną władczym gestem; Sybilla Kumańska przerażająca wiedzą i starością, mocny jak skała szczątek z pomarszczoną twarzą, drapieżnym nosem, kwadratowym, wysuniętym, upartym podbródkiem; Jonasz, wypluty przez wieloryba, ukazany w niezwykłym skrócie, ze skręconym torsem, ściśniętymi ramionami, głową odrzuconą do tyłu, szeroko otwartymi w krzyku ustami; i inni, jeszcze inni, wszyscy z tej samej majestatycznej rodziny istot, które posiadły przywilej wiecznej młodości i wiecznej inteligencji, ucieleśnienie marzenia o niezniszczalnej ludzkości, większej i wznioślejszej niż ta, która istnieje. Zresztą jeszcze na ścianach międzyokiennych i na lunetach jawiły się postaci pełne piękna, mocy i wdzięku, tłoczyli się tłumnie przodkowie Chrystusa, zamyślone matki z pięknymi nagimi dziećmi, ludzie o oczach zwróconych w dal, zapatrzeni w przyszłość, rasa pokonana, zmęczona, spragniona przyrzeczonego Zbawiciela; tymczasem na czterech narożnych pendentywach przywołane zostały tchnące życiem sceny biblijne, zwycięstwa Izraela nad duchem zła. I wreszcie kolosalny fresk
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
w głębi sali, Sąd Ostateczny z kłębiącym się tłumem niezliczonych postaci, dla których dokładnego obejrzenia trzeba wielu, wielu dni; przerażony tłum, unoszony gorącym tchnieniem życia, w którym mieści się wszystko: od umarłych obudzonych przez wściekle dmące w trąby anioły Apokalipsy poprzez potępionych splecionych w grona rozpaczy, których demony strącają do piekła, aż do Chrystusa, sprawiedliwego sędziego w otoczeniu apostołów i świętych, aż do promieniejących wybrańców wstępujących do nieba z pomocą aniołów, gdy tymczasem jeszcze wyżej inne anioły, niosące narzędzia Pasji, triumfują w pełni chwały. A jednak plafon zachowuje swój rozmach, swoją niezaprzeczalną wyższość nad tą gigantyczną pracą namalowaną trzydzieści lat później, w pełni dojrzałego wieku; w nim bowiem artysta zawarł swój dziewiczy wysiłek, całą swoją młodość, pierwszy płomień swego geniuszu.
Piotr potrafił to nazwać tylko jednym słowem. Michał Anioł był monstrum wyrastającym ponad wszystko, wszystko przytłaczającym. Dość było zobaczyć pod ogromem jego dzieła — dzieła Perugina, Pinturicchia, Rossellego, Signorellego, Botticellego, freski wcześniejsze, prześliczne, które biegły pod gzymsem dokoła kaplicy.
Narcyz nawet nie spojrzał na porażającą świetność plafonu. Pogrążany w ekstazie, nie odrywał spojrzenia od Botticellego, który ma tam trzy freski. Wreszcie przemówił szeptem:
— Ach, Botticelli, Botticelli! Wykwint i wdzięk, namiętność, która cierpi, głębokie uczucie smutku w rozkoszy! Cała nasza nowoczesna dusza odgadnięta i odtworzona z czarem najbardziej niepokojącym ze wszystkich, jakie emanowały kiedykolwiek z dzieła artysty!
Piotr spojrzał nań zdumiony. I ośmielił się zapytać:
— Pan tu przychodzi tylko po to, żeby oglądać Botticellego?
— Ależ oczywiście — odparł spokojnie młodzieniec. — Przychodzę tylko dla niego, na całe godziny, co tydzień, i tylko na niego patrzę... O, niech się ksiądz przyjrzy temu freskowi, Mojżeszowi i córkom Jetra. Prawda, że to najbardziej przejmująca rzecz ze wszystkich, jakie stworzyły ludzka czułość i smutek?
Mówił i mówił, a głos mu drgał nabożnym wzruszeniem, twarz zaś była jak twarz kapłana wchodzącego z rozkosznym i niepokojącym dreszczem do sanktuarium. Ach, Botticelli, Botticelli! Kobieta Botticellego ze swą wydłużoną, zmysłową i szczerą twarzą, zwartym brzuchem pod cienką draperią, z wyniosłym, giętkim i jakby unoszącym ją ku górze stąpaniem, w którym uczestniczy całe ciało! Młodzieńcy, aniołowie Botticellego, tak przedziwni, a przecież piękni jak kobiety, o dwuznacznej płci, w której uczona solidność muskułów miesza się z nieskończoną subtelnością konturu, wszyscy unoszeni płomieniem pożądań palących patrzącego! O, usta Botticellego, owe cielesne usta, twarde jak owoce, ironiczne lub bolesne, których tajemniczy grymas może skrywać
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
zarówno czyste myśli, jak potworności! Oczy Botticellego, oczy wyrażające tęsknotę, namiętność, omdlenie mistyczne lub omdlenie z rozkoszy, czasami skrywające w swej radości tak głęboki ból, ze nie znajdziesz na świecie innych równie nieprzeniknionych, równie szeroko otwartych na ludzką nicość! Ręce Botticellego, tak wypracowane, tak wypielęgnowane, żyjące jakby intensywnym życiem, rozigrane w powietrzu, łączące się ze sobą w rozmowie lub pocałunku, tak pełne wdzięku, że czasem aż zmanierowane, ale każda mająca własny wyraz, ukazują wszystkie możliwe odcienie rozkoszy i cierpienia od dotknięcia! A przecież nie ma tu zniewieściałości ani kłamstwa, wszędzie jakiś rodzaj męskiej dumy, namiętny, wspaniały ruch unoszący postaci, bezwzględna troska o prawdę, bezpośrednie studium, świadomość, prawdziwy realizm, który poprawia i podmienia genialną dziwaczność uczuć i charakterów, nawet brzydocie nadaje piętno niezapomnianego wdzięku.
Piotr z coraz większym zdziwieniem słuchał Narcyza; i jakby po raz pierwszy dopiero zauważył jego nieco sztuczną wytworność, kędzierzawe włosy przycięte florencką modą, oczy niebieskie, niemal bladofiołkowe, które z zachwytu jeszcze bardziej zbladły.
— Zapewne — rzekł wreszcie — Botticelli to cudowny artysta... Jednak zdaje mi się, że tutaj Michał Anioł.
Narcyz przerwał mu ruchem niemalże gwałtownym.
— O nie, nie, o nim niech mi ksiądz; nie wspomina. Wszystko popsuł, wszystko zaprzepaścił. Człowiek, który się zaprzągł do pracy jak wół, odwalał robotę jak rzemieślnik, po ileś tam metrów na dniówkę. Człowiek wyprany z tajemniczości, wyprany z nieznanego, który widział tak grubo, że może obrzydzić piękno, akty męskie podobne do pni drzew, kobiety jak rzeźniczkiolbrzymki, masy głupiego cielska bez żadnej duszy, niebiańskiej czy piekielnej... Murarz, jeśli ksiądz chce, owszem, murarz wielkiej miary, ale nic więcej.
Ten nowoczesny zmęczony mózg, skomplikowany, zepsuty szukaniem niezwykłości i rzadkości, mimo woli zdradził się, wybuchnął instynktowną nienawiścią do zdrowia, siły, mocy. Michał Anioł tworzący w znojnej pracy, który zostawił dzieło najniezwyklejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek zrodził artysta — był wrogiem. Bo zbrodnią było tworzyć, stwarzać życie, stwarzać je aż tak bardzo, że wszystkie wątłe twory innych, nawet najbardziej urocze, zostały zalane, znikły w tej przelewającej się fali istot rzuconych na światło słoneczne i żywych.
— Trudno — rzekł odważnie Piotr — ale nie zgadzam się z pańskim zdaniem. Właśnie tu zrozumiałem, że w sztuce życie jest wszystkim, że nieśmiertelne są tylko dzieła żywe. Casus Michała Anioła jest ostatecznie przekonywający, bo jest on mistrzem nadludzkim, potworem, który unicestwia innych tylko dlatego, że umiał tak niebywale stwarzać ciało żywe i wspaniałe, czym tak bardzo uraża pańską subtelność. I oto
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
na przekór poszukiwaczom wrażeń, pięknoduchom, dociekliwym intelektualistom mędrkującym o wieloznacznym i niewidocznym, dla których o smaku sztuki decyduje misterność kreski i półmrok symbolu — Michał Anioł zostanie wszechmocnym stworzycielem ludzi, mistrzem światła, prostoty i zdrowia, wiecznym jak samo życie.
W odpowiedzi Narcyz już tylko uśmiechnął się z pobłażliwą, uprzejmą pogardą. Pewnie, że nie wszyscy chodzą do Kaplicy Sykstyńskiej po to, by, wysiadywać godzinami przed Botticellim, nawet nie podniósłszy wzroku na Michała Anioła! I zmienił temat mówiąc:
— Już jedenasta. Mój kuzyn miał tu nam dać znać, kiedy będzie mógł nas przyjąć, dziwię się, że jeszcze nikogo nie przysłał... Jeśli ksiądz chce, może obejrzymy tymczasem Stanze Rafaela.
Wyszedłszy z kaplicy Narcyz znów stał się doskonałym towarzyszem, wytrawnym, bezstronnym znawcą sztuki, odzyskał całą swoją lotność, kiedy przestała go zaślepiać nienawiść do kolosalnych prac, do genialnej dekoracyjności.
Na nieszczęście Piotr wychodził z Kaplicy Sykstyńskiej; i musiał wydobyć się z uścisku potwora, zapomnieć to, co tam widział, przyzwyczaić się do tego, co widział tutaj, żeby się rozsmakować w czystym pięknie. Jakby za mocne wino, które oszołomiło go wpierw, nie pozwoliło mu rozsmakować się później w tym innym, lżejszym winie, o tak subtelnym bukiecie. Tu podziw nie porażał jak grom, tu urok działał z siłą powolną, choć nieprzepartą. To Racine obok Corneille'a, Lamartine obok Hugo, wieczysta para stuleci chwały, kobiecość i męskość. Rafael to. triumf szlachetności, wdzięku, linii doskonałej i czystej, boskiej harmonii; nie jest to już tylko materialny symbol dany z taką siłą przez Michała Anioła, jest to analiza psychologiczna, przenikliwa i głęboka, wniesiona do malarstwa. Człowiek jest tu bardziej oczyszczony, bardziej wyidealizowany, zobaczony bardziej od wewnątrz. A przecież, choć wyczuwa się w tym malarstwie uczucie, drgającą tkliwością kobiecość, jest w nim także i cudowna pewność rzemiosła, bardzo wielka i bardzo silna. Piotr poddawał się powoli temu wszechwładnemu mistrzostwu, urzekł go męski wykwint pięknego młodzieńca, wzruszyła do głębi serca ta wizja: doskonałego piękna w doskonałej perfekcji wykonania. Ale arcydziełami. Rafaela wydały mu się Dysputa o Najświętszym Sakramencie i Szkoła Ateńska, wcześniejsze od malowideł w Kaplicy Sykstyńskiej; poczuł, że w Pożarze w Borgo, a jeszcze bardziej w Wypędzeniu Heliodora ze świątyni i Zatrzymaniu Attyli u bram Rzymu artysta utracił kwiat bożej łaski pod wrażeniem przytłaczającej wielkości Michała Anioła. Co za wstrząs musiał nastąpić, kiedy otwarto Kaplicę Sykstyńską i zobaczyli ją rywale! Tam w dole porodziło monstrum i największy pośród ludzi utracił swą duszę, i nigdy już nie otrząsnął się z doznanego wpływu.
Stąd zaprowadził Narcyz Piotra do Loggii w oszklonej galerii tak jasnej, tak przecudnie zdobionej. Ale Rafael umarł, były to już tylko.
Kaplica Sykstyńska i Stanze Rafaela Strona
prace uczniów podług kartonów, jakie pozostawił. Był to upadek raptowny i całkowity. Nigdy jeszcze Piotr nie zrozumiał aż tak dobrze, że geniusz jest wszystkim, że kiedy on znika, szkoła ginie. Człowiek genialny streszcza epokę, wyciąga w pewnym momencie cywilizacji wszystkie soki żywotne ze społecznej gleby, która zostaje wyjałowiona, nieraz na całe wieki. Zachwycił go natomiast cudowny widok z okien i, co więcej, zaciekawił, kiedy zorientował się, że po prawej stronie dziedzińca Świętego Damazego znajduje się właśnie piętro, na którym mieszka papież. [...]