Palmer Diana Troskliwa mamusia


0x08 graphic

Diana Palmer

Troskliwa Mamusia

Przełożyła Justyna Kubicka - Daab

Rozdział pierwszy 0x01 graphic

Plaża była zatłoczona. Grupa studentów college'u ze­brała się wokół przenośnego radia. Byli tak rozbawieni, że nie dostrzegali wściekłych spojrzeń innych plażowi­czów.

- Wyłącz to - zaproponowała z uśmiechem Shelly Astor, wskazując na pełne złości twarze sąsiadów. - Przy­sparzasz nam wrogów.

- Nie pękaj - wyśmiał ją kolega. - Jesteśmy młodzi, mamy przerwę wiosenną, przez cały cudowny tydzień żadnej biologii, angielskiego ani algebry!

- Tak, to prawda - mruknął inny student. - Właści­wie to powinienem się utopić. Oblałem pierwszy egzamin ze wstępu do algebry!

- Mniej rozrywek, więcej skrobania zadań na papie­rze - poradził ktoś.

- Słusznie, panie Jajogłowy. - Odpowiedzi towarzy­szyło wrogie spojrzenie. - Ten oto Edwin popsuł staty­stykę na biologii. - Wskazał rudowłosego, patykowatego chłopaka. - Zdobył sto punktów.

- Flannery mówi, że jestem najlepszym studentem, jakiego kiedykolwiek miał. Co ja poradzę, że jestem taki zdolny? - westchnął Edwin.

- Nie jesteś taki genialny w trygonometrii - mruknął do niego Pete, po czym poinformował pozostałych: - Mu­siałem dawać mu korepetycje, bo inaczej nie zdałby egza­minu u Bragga.

- Czy możecie wyłączyć to przekleństwo? - donośny głos przerwał ciszę.

- Jest pan bez serca! - jęknął chłopak, zwracając się do prześladowcy. - Przeżyliśmy właśnie osiem tygodni piekła, nie wspominając już o trygonometrii!

- A jeden z nas ją oblał! - krzyknął Edwin, wska­zując na Marka.

- Wszyscy jesteśmy u kresu - dodał Pete, potrząsając głową ze smutkiem. - Jeśli pozbawi się nas muzyki, Bóg jeden wie, co moglibyśmy uczynić całemu światu!

Mężczyzna zaczął się śmiać, po czym bezradnie roz­łożył ręce i położył się, zamykając oczy. Shelly uśmiechnęła się do przyjaciół.

- Pete studiuje socjologię - szepnęła do Nan, swej najbliższej przyjaciółki. - Dodatkowo wziął sobie psy­chologię. Czyż nie jest wspaniały?

- Wyrazy szacunku dla jego uczelni - zgodziła się dziewczyna. Obie wstały i poszły nurkować w falach.

- Czy nie cudownie? - westchnęła Nan. - A ty o mały włos nie pojechałabyś.

- Musiałam stoczyć walkę, by w ogóle pójść do col­lege'u a co dopiero mówić o wakacjach na Florydzie - powiedziała cicho Shelly. Odgarnęła rozwiane jasne włosy, a na jej pełnych ustach pojawił się figlarny uśmiech. - Moi rodzice chcieli, żebym poszła do szkoły pomaturalnej, a następnie została członkinią klubu kobiet z towarzystwa w Waszyngtonie. Wyobrażasz sobie?

- Domyślam się, że nie powiedziałaś im o swoim za­miarze zostania pracownikiem socjalnym, zajmującym się sprawami dzieci i rodziny? - podpuszczała przyjaciółka.

- Ojciec przypłaciłby to załamaniem nerwowym - od­parła. - Rodzice są kochani, ale chcieliby zapewnić mi ży­cie w luksusie i bezpieczeństwie, a ja chciałabym zmieniać świat. - Spojrzała na ciemnooką Nan z przewrotnym uśmieszkiem. - Uważają, że jestem jakaś dziwna. Wybrali już dla mnie uroczego męża: uczelnia Ivy League, stare dobre nazwisko, mnóstwo pieniędzy. - Wzruszyła ramio­nami. - To nie to, czego pragnę, ale do nich nic nie dociera. Musiałam zagrozić, że znajdę sobie pracę i pójdę na studia wieczorowe, dopiero wtedy ojciec zgodził się zapłacić za mój college.

- Ciekawe, czy wszyscy rodzice chcą żyć poprzez swoje dzieci? - zastanowiła się Nan. - Moja matka już w szkole podstawowej popychała mnie w kierunku pie­lęgniarstwa, tylko dlatego że ona sama wyszła za mąż i nie skończyła szkoły pielęgniarskiej. A mnie się robi słabo na widok krwi, na miłość Pete'a!

- Czy ktoś wymienił moje imię? - spytał chłopak, wyłaniając się z wody obok dziewcząt.

Nan ochlapała go wodą i już po chwili poważna dys­kusja przerodziła się w dziecinną zabawę.

Później jednak, kiedy wróciły do motelu, Shelly za­stanawiała się, czy nie jest niewdzięczna. Jej ojciec, za­możny doradca inwestycyjny, zapewnił jej wspaniałą, dostatnią młodość. Matka była osobą z towarzystwa, a brat wybitnym naukowcem. Miała doskonałe pochodzenie. Nie chciała jednak spędzać życia pomiędzy lunchami a koktajlami, ani nawet brać udziału w pozornych dzia­łaniach dobroczynnych. Chciała naprawdę pomagać lu­dziom w ich problemach. Pragnęła żyć w prawdziwym świecie, a nie w swoim odizolowanym środowisku. Jej rodzice nie mogli, bądź nie chcieli, zrozumieć, że pragnie czuć się potrzebna, wiedzieć, że jej życie ma jakiś cel, głębszy niż nauka właściwych manier.

Lubiła studia. Chodziła do Thorn College, małej uczelni w Waszyngtonie, gdzie, mimo swego pochodze­nia, była po prostu zwyczajną studentką, akceptowaną bez zastrzeżeń. Panowała tam ciepła i przyjazna atmo­sfera, którą Shelly uwielbiała.

Mieszkanie poza kampusem ograniczało nieco jej ży­cie towarzyskie, ale nie ubolewała nad tym. Zawsze uwa­żała siebie za kobietę raczej zimną - przynajmniej jeśli chodzi o mężczyzn. Umawiała się na randki i chłopcy całowali ją od czasu do czasu, ale nie czuła nic poza powierzchowną przyjemnością. Nie miała najmniejszego zamiaru ryzykować bliższego związku tylko dla zaspo­kojenia ciekawości lub z obawy przed ośmieszeniem. By­ła wystarczająco silna, by znosić kpiące uwagi bardziej swobodnych dziewczyn. Uważała, że pewnego dnia bę­dzie zadowolona, iż nie uległa presji otoczenia. Uśmie­chnęła się do tej myśli.

— Ty uparta oślico - powiedziała sama do siebie. Energiczne pukanie do drzwi poprzedziło wejście Nan.

- Nie jesteś jeszcze gotowa? - skarciła ją. Popatrzyła na tradycyjnie skrojoną, czarno - żółtą sukienkę Shelly, sandały i upięte w kok włosy. - Chyba nie pójdziesz w tym stroju? - dodała załamanym głosem. - Czy ty nie masz najmniejszego pojęcia o modzie?

- Oczywiście, że mam. Spódnice i spodnie ze spandeksu oraz jaskrawe bluzki. Ale to nie mój styl.

- Nie zobaczyłabyś mnie w czymś takim nawet mar­twej - westchnęła Nan. Jej kręcone włosy przytrzymy­wała biało - żółta opaska, dopasowana do białych rajstop i pstrokatej krótkiej sukienki.

- Wyglądasz naprawdę wspaniale - powiedziała Shelly z uznaniem.

Przyjaciółka przybrała pozę zawodowej modelki.

- Zadzwoń do redakcji „Ebony” i powiedz im, że je­stem gotowa na okładkę - zaśmiała się.

- Naprawdę mogłabyś pozować do zdjęć - odparła poważnie Shelly.

Nan rzeczywiście była śliczna. Jej skóra miała ciepłą barwę kawy z mlekiem, co w połączeniu z błyszczącymi czarnymi oczami, takimiż włosami i harmonijnymi rysa­mi twarzy stanowiło prawdziwą rewelację. Wyglądała jak egipskie malowidło ścienne.

- Widziałam gwiazdy filmowe, które były zdecydo­wanie brzydsze od ciebie - dodała.

- Ty diablico! - roześmiała się Nan.

- Naprawdę. Dlaczego nigdy nie chciałaś zostać mo­delką?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Mam rozum - powiedziała skromnie. - Nie zamie­rzam go tracić, paradując na wybiegach. Zostanę archeo­logiem.

Shelly uśmiechnęła się.

- Nie przypominaj mi, że mam jeszcze dwa egzaminy ze wstępu do antropologii, bo zacznę krzyczeć.

- Pomogę ci. Dasz sobie radę.

- Nie dam. Ledwo zdałam biologię.

- Drobiazg - rzuciła lekceważąco Nan. - Ale czy nie rozumiesz, że antropologia jest częścią socjologii? Jak możesz pojąć naszą współczesną kulturę bez uprzedniego zrozumienia, w jaki sposób stawaliśmy się cywilizacją?

- Znowu zaczynasz.

- Uwielbiam to. Gdybyś zechciała, też byś polubiła. Byłam na wszystkich zajęciach z antropologii, jakie ofe­ruje Thorn College. Były wspaniałe.

- To taki ciężki temat.

- Życie jest ciężkie - przypomniała jej Nan. - Nie możesz dostać dobrego stopnia z antropologii, jeśli się go nie dokopiesz... - Urwała, zdziwiona. - Ale mi się powiedzonko udało!

- I z tym powiedzonkiem na ustach wychodzimy - wymamrotała Shelly, ciągnąc przyjaciółkę w stronę drzwi.

Każdego wieczora jadały w tej samej restauracji. Była to ich jedyna ekstrawagancja, spowodowana głównie tym, że Nan miała oko na jednego z gości, pewnego stu­denta z Kenii, którego spotkała na plaży.

Shelly natomiast z przyjemnością oczekiwała pory kolacyjnej z powodu innego pana, który często odwiedzał tę restaurację. Ciągle wpadała na niego przypadkowo. Kłaniał się uprzejmie i nigdy nie zagaił rozmowy, ona zaś - ku rozbawieniu przyjaciół - wpatrywała się w nie­go z nie skrywaną fascynacją. Tak naprawdę, to urzeczenie było pretekstem, mającym odwieść przyjaciół od swatania jej z Pete'em. Lubiła Pete'a, ale za bardzo róż­nili się poglądami. Udając zauroczenie obcym mężczyzną wywoływała, co prawda, współczucie z powodu swej nie odwzajemnionej miłości, ale także unikała natrętnego ko­jarzenia jej z kolegą.

Obiekt jej uczuć zaczynał zauważać awanse Shelly i w dodatku, irytować się. Powoli stało się dla niej wy­zwaniem sprawdzenie, jak daleko może się posunąć, nim wywoła jego wybuch. Ta myśl była dziwnie podniecająca dla kobiety, która niemal nigdy nie ryzykowała. Tak na­prawdę, w całym jej dwudziestoczteroletnim życiu, nigdy nikogo nie uwodziła, nawet dla zabawy. Nie było to w jej stylu, ale on przecież nigdy się o tym nie dowie. Jej uwo­dzicielskie zachowanie zdawało się go drażnić i irytować.

Dodatkowo komplikował sprawę fakt, że mężczyzna miał syna, mniej więcej dwunastoletniego, który to syn spędzał większość czasu wpatrując się w Shelly. Obawia­ła się, że chłopiec zaczyna się w niej podkochiwać i za­stanawiała się, jak z tego wybrnąć, nie rezygnując jednak z pozorów fascynacji ojcem. Codzienne jadanie w tej sa­mej restauracji wcale nie ułatwiało sprawy, choć jedno­cześnie wspaniale służyło celom Nan, a Shelly dawało okazję do powłóczystych spojrzeń w kierunku mężczy­zny, którego postanowiła publicznie 'adorować.

Najwyraźniej przyciągnęła go swymi myślami, bo właśnie kątem oka dostrzegła obiekt swych starań. Był wysokim, eleganckim i efektownym mężczyzną, dobrze po trzydziestce. Miał gęste czarne włosy i błyszczące sta­lowoszare oczy. Szedł z synem. Chłopiec był jego młod­szą i znacznie sympatyczniejszą kopią, Shelly zaczęła się zastanawiać, czym zajmuje się ten człowiek. Był bardzo przystojny, ale nie w typie męskiego modela. Pomyślała, że raczej pasuje do niego broń. Może agent specjalny lub płatny morderca. Zanim udało się jej ukryć uśmiech, mężczyzna odwrócił głowę i dostrzegł go. Jego spojrze­nie było piorunujące.

Jak ktoś tak przystojny może wyglądać tak wrogo i nieprzystępnie? - dziwiła się. Te szare oczy, w pozba­wionej uśmiechu twarzy, wyglądały jak zimna stal. Brzydki mężczyzna miałby może powody, by nosić tak nieprzystępną maskę, ale ten wyglądał jak bohaterowie jej marzeń. Podparła brodę rękoma i wpatrywała się w niego z pełnym żalu uśmiechem. Była zawsze wszy­stkim przyjazna i z trudem przychodziło jej pogodzić się z faktem, że ktoś nienawidzi jej od pierwszego wejrzenia i bez wyraźnej przyczyny.

Wyglądał na zaskoczonego tym, że nie dała się zbić z tropu. Jego twarz złagodniała, ale nie odwzajemnił uśmiechu. Zwrócił się w kierunku przechodzącej za jego plecami postaci w białej jedwabnej sukni i wstał sztyw­no, by podsunąć krzesło szczupłej brunetce. Chłopiec po­patrzył na nią wrogo i zrobił jakąś uwagę, która wywołała wściekłe spojrzenie ojca. Jakieś niesnaski, pomyślała Shelly. Poczuła falę smutku. Poprzedniego wieczora przy­padkiem usłyszała o nim plotkę, że jest wdowcem. Przy­puszczała, że tak przystojny mężczyzna musi mieć koło siebie masę kobiet, ale miała nadzieję, że nie był z nikim związany. Widocznie już zawsze będzie się interesowała niewłaściwymi mężczyznami. Westchnęła ciężko.

- Przestań się na niego gapić - skarciła ją Nan, znacząco dotykając ramienia przyjaciółki. - Zepsujesz go.

- Przepraszam. On mnie fascynuje. Czyż nie jest cu­downy?

- Jest dla ciebie o wiele za stary - powiedziała Nan z przekonaniem. - A to pewnie jego narzeczona. Pasują do siebie. Ma dorastającego syna, a ty jesteś uroczą stu­dentką college'u, nie mówiąc już o twoim wieku. Dla niego to tak, jakbyś dopiero przestała ssać z butelki. Nie jesteś nawet na drugim roku.

- Ale będę po wakacjach.

- Nudzisz. Jedz sałatę.

- Tak, mamusiu - mruknęła, patrząc na roześmianą młodszą przyjaciółkę.

Następny dzień przekonał Shelly, że przeznaczenie po­stanowiło skierować ją na drogę pełną problemów. Wsta­wała zawsze rankiem, dużo wcześniej niż Nan, i scho­dziła na plażę, by nacieszyć się jej pustką, zanim nad­ciągną turyści. Włożyła żółty jednoczęściowy kostium ką­pielowy, na który narzuciła wzorzystą szyfonową koszulę. Jasne włosy miała tym razem rozpuszczone. Lubiła, jak rozwiewał je wiatr.

Tego ranka plaża nie była pusta. Samotny mężczyzna stał wpatrując się w morze. Był wysoki i miał gęste ciem­ne włosy. Białe szorty odsłaniały mocno opalone nogi, a niebiesko - biała koszula w romby rozchylała się na sze­rokiej owłosionej piersi. Nie widzącymi oczyma wpatry­wał się w ocean, a jego przystojna twarz miała posępny wyraz.

Shelly spojrzała na niego z żalem i ruszyła plażą w przeciwnym kierunku. Nie chciała przeszkadzać mu w chwili samotności. Skoro był już ewidentnie z kimś związany, nawet pozorne uwodzenie go nie miało żadnego sensu. W przypływie szlachetności postanowiła z niego zrezygnować dla jego własnego dobra. Uznawszy to za jedyne rozsądne wyjście, zaczęła iść brzegiem oce­anu, upajając się morskim powietrzem.

Spokój panujący na plaży urzekał. Słychać było je­dynie świergot mew i uderzenia fał o brzeg. Spienione, rozbijały się o mokry piach, a wyrzucane na brzeg ma­lutkie kraby pospiesznie szukały schronienia. Rozbawiły ją i roześmiała się na głos.

- Co może być takiego śmiesznego o tej porze dnia? - odezwał się zza jej ramion szorstki, nieco zirytowany głos. - Nawet ta cholerna kafejka nie jest jeszcze otwarta. Jakim prawem żądają od ludzi, by rozpoczęli dzień bez dawki kofeiny?

Shelly odwróciła się, a jej twarz nadal była pełna roz­bawienia. A więc to on, zabójczo przystojny, z rękoma w kieszeniach białych szortów.

Oszałamiał nawet z odległości. Teraz, z bliska, był jak dynamit. Z trudem odzyskiwała oddech. Dolatywał do niej jakiś zmysłowy, korzenny zapach. Pachniał czysto­ścią i wyrafinowaniem, tak że musiała się zmusić, by nie wpatrywać się w jego idealnie zbudowane ciało. Mógłby zrobić karierę w Hollywood.

- Ja też lubię kawę - wymamrotała nieśmiało. Uśmie­chnęła się do niego, odgarniając swe jasne, rozwiane wia­trem włosy. - Ale morskie powietrze jest niemal równie skuteczne.

- Z czego się śmiałaś? - nalegał.

- Z nich. - Wskazała na kraby, z których jeden pra­cowicie kopał sobie dziurkę w piasku, po czym pospie­sznie schował się do niej. - Czy nie przypominają ci ludzi śpieszących się do metra? Popatrzyła na niego przekornie. - Albo zirytowanych tym, że nie dostają kawy na czas?

Nieoczekiwanie uśmiechnął się, a ona poczuła, jak to­pnieje jej serce. Nigdy nie widziała czegoś równie po­ciągającego, jak ta przystojna twarz z uśmiechem na wyraźnie zarysowanych ustach i z szarymi, błyszczący­mi oczami.

- Twoi przyjaciele jeszcze w łóżkach? Przytaknęła.

- W czasie roku większość z nas zaczyna zajęcia o ósmej i nie można się wyspać. Jest to więc miła od­miana, choć tylko przez tydzień.

Ruszyła przed siebie, a on zrównał z nią krok. Był bardzo wysoki. Czubek jej głowy sięgał mu do ramienia.

- Co studiujesz?

- Socjologię - odparła i zaczerwieniła się trochę. - Przepraszam, że tak ci się przyglądałam wczoraj wie­czorem. Mam skłonność do nieopanowanego gapienia się na ludzi. - Starała się wyjaśnić swoje natręctwo.

Spojrzał na nią cynicznie i nie odwzajemnił uśmiechu.

- Mój syn uważa, że jesteś fascynująca.

- Tak - przyznała. - Obawiałam się tego.

- Ma już prawie trzynaście lat i wolno dojrzewa. Do­tąd nie zwracał większej uwagi na dziewczęta.

Roześmiała się.

- Jestem trochę za stara, żeby nazywać mnie dziew­częciem.

- Jesteś jeszcze w college'u, prawda? - mruknął. Sta­ło się oczywiste, że bierze ją za kogoś niewiele starszego od swego syna.

- Tak, to prawda. - Nie dodała, że zaczęła college dopiero w zeszłym roku, ale nie wyjaśniła też, że zaczęła go później, bo w wieku dwudziestu trzech lat. Zawsze wyglądała na młodszą, niż była w rzeczywistości i ba­wiło ją udawanie nastolatki.

Zatrzymała się, podniosła muszelkę i zaczęła się jej przyglądać.

- Kocham muszle. Nan kpi z tego, że je zbieram. Ale gdybyś przeszedł się z nią kiedyś po zaoranej ziemi, zo­baczyłbyś, że porusza się wtedy wyłącznie na czwora­kach. Kiedyś wlazła do studzienki kanalizacyjnej. Do­brze, że robotnicy mieli poczucie humoru.

- Studiuje archeologię?

- To mało powiedziane. Nan chorobliwie studiuje ar­cheologię!

Roześmiał się.

- No cóż, to się nazywa zaangażowanie. Popatrzyła na ocean.

- Podobno są tutaj osady Indian paleolitycznych. Za­lane przez przypływ oceanu zmieszanego z lodowcem w późnym plejstocenie.

- Myślałem, że to twoja przyjaciółka studiuje archeo­logię.

- Kiedy spędzasz z kimś dużo czasu, udziela ci się jego zapał - wytłumaczyła. - Wiem więcej o kamien­nych narzędziach, niżbym chciała.

- Nigdy nie miałem kontaktu z prehistorią. Skończy­łem biznes i dodatkowo ekonomię.

Spojrzała na niego.

- A więc pracujesz w biznesie? Przytaknął.

- Jestem bankierem.

- Czy twój syn zamierza podążyć w twoje ślady? Jego wąskie usta zacisnęły się jeszcze bardziej.

- Nie chce. Myśli, że biznes jest odpowiedzialny za całe ekologiczne zniszczenie naszej planety. Chce być artystą.

- Musisz być z niego dumny.

- Dumny? Jestem absolwentem szkoły biznesu na Harvardzie - powiedział, spoglądając ha nią. - Co było dobre dla mnie, jest dobre i dla niego. Został właśnie zapisany do prywatnej szkoły z internatem dla oficerów rezerwy. Kiedy ją skończy, pójdzie do Harvardu, jak ja i mój ojciec.

Zatrzymała się. Oto kolejna osoba, usiłująca zorgani­zować dziecku życie.

- Czy decyzja nie powinna należeć do niego? - spy­tała z ciekawością.

Nawet nie drgnął.

- Czy nie jesteś zbyt młoda, by oceniać decyzje star­szych? - powiedział z ironią.

- Posłuchaj, myślisz, że jak masz te parę lat więcej ode mnie...

- Więcej niż piętnaście, sądząc po twoim wyglądzie.

Przyjrzała się uważnie jego twarzy. Miał kilka głębo­kich zmarszczek, przy czym najmniej ich było wokół ust. Nie uśmiechał się często. Może faktycznie nie był tak młody, jak myślała. Uświadomiła sobie jednak, że prze­cież uważał ją za młodszą, niż była w rzeczywistości.

- Mam trzydzieści cztery lata. W porównaniu z tobą jestem starcem - mruknął. - Nie wyglądasz na wiele starszą od Bena.

Serce podeszło jej do gardła. Był jej bliższy wiekowo, niż sądziła i o wiele bliższy, niż sam przypuszczał.

- Wyglądasz bardzo dojrzale.

- Naprawdę? - Przyglądał się jej rozjarzonymi oczy­ma. - Jesteś piękna - powiedział nieoczekiwanie, wo­dząc wzrokiem po jej nieskazitelnej cerze, dużych bladoniebieskich oczach i długich jasnych włosach. - Spo­dobałaś mi się od pierwszego wejrzenia. Ale - dodał cy­nicznie - byłem zmęczony kupowaniem seksu za drogie prezenty.

Poczuła, jak jej twarz płonie. Wyrobił sobie zupełnie błędne przekonanie.

- Ja... - zaczęła, pragnąc wytłumaczyć. Wyciągnął z kieszeni szczupłą dłoń.

- Nadal zresztą jestem - dodał. Przyglądał się jej bez uśmiechu, a spojrzenie, jakim ją obdarzył sprawiło, że, mimo całej jego arogancji, ugięły się pod nią kolana.

- Czy twoi rodzice wiedzą, że jawnie prowokujesz ob­cych mężczyzn? Czy sądzisz, że byliby zadowoleni z twojego zachowania?

Z trudem łapała powietrze.

- Nie twoja sprawa, co myślą moi rodzice!

- Oczywiście, że moja, bo to mnie chcesz uwieść.

- Nie odrywał od niej wzroku. - Postawmy sprawę jasno. Nie sypiam z dziewczętami z college'u i nie życzę sobie zakusów z ich strony. Od tej pory baw się z rówieśni­kami.

Po tym stwierdzeniu nie mogła powstrzymać okrzyku.

- Mój Boże, tylko dlatego, że raz czy dwa uśmiech­nęłam się do ciebie!

- Uśmiech to mało powiedziane. Patrzyłaś na mnie pożądliwym wzrokiem - sprostował.

- Przestań! - krzyknęła. - Na miłość boską, przyglądałam ci się po prostu. A gdyby nawet chodziło mi... o te sprawy, dlaczego miałabym sobie wybrać mężczyznę z synem? Co z ciebie za ojciec? Czy twój syn wie, że wałęsasz się po plaży i oskarżasz ludzi o podrywanie cię? A poza tym, jesteś chyba z kimś związany...

Patrzył na nią jakoś dziwnie i, co jeszcze dziwniejsze, nie okazywał złości. Obserwował jej twarz ze szczerym, nieco rozbawionym zainteresowaniem.

- No proszę, a wcale nie jesteś ruda - mruknął, pa­trząc jak Shelly blednie i czerwieni się na przemian. - Mój syn jest w tobie tak zakochany, że zakłada, iż się mną interesujesz. Poza tym nie mam żony. Umarła parę lat temu. Mam narzeczoną - no, powiedzmy, prawie na­rzeczoną - dodał cicho.

• - Biedna kobieta!

- Tak naprawdę to całkiem bogata - sprostował, udając, że nie zrozumiał.. - Tak jak i ja. To kolejny powód, by uni­kać studentek, które zwykle są bez środków do życia.

Miała ochotę powiedzieć mu, jakimi środkami dys­ponuje, ale była zbyt wściekła, by wydusić z siebie sło­wo. Obrażona i pokrzywdzona, zaczerwieniła się ze zło­ści. Właśnie w tym momencie postanowiła nie mówić mu o swoim pochodzeniu. Będzie musiał poznać ją jako ją, nie zaś poprzez jej „środki”.

- Myślisz nad właściwą odpowiedzią? - spytał życz­liwie. - Coś w rodzaju „niech cię rekiny zjedzą”?

- Powinny chyba ciągnąć losy, który biedak będzie musiał mieć z tobą do czynienia - odparowała.

Odwróciła się i powędrowała dalej, jeszcze czerwona od niedawnego wybuchu złości.

Zaczęła biec, by znaleźć się jak najdalej od niego.

Głupio się bawiła. Nie zdawała sobie sprawy, że wziął jej udawane zainteresowanie za poważny flirt. W przy­szłości będzie musiała bardziej uważać. Nigdy więcej na­wet nie spojrzy na tego mężczyznę!

Szkoda, że się nie odwróciła. Stał tam, gdzie go zo­stawiła, z łobuzerskim wyrazem szarych oczu i śmiał się.

Resztę dnia Shelly i Nan spędziły na plaży i chodząc po sklepach, a wieczorem Shelly nakłoniła przyjaciółkę do zjedzenia kolacji w barze szybkiej obsługi w to­warzystwie kolegów, nie zaś w ich zwykłej restauracji. Nie chciała jej tłumaczyć, dlaczego ma taki pomysł ani przyznać się do własnej głupoty. Jeśli nawet Nan coś po­dejrzewała, była na tyle uprzejma, że się z tym nie zdra­dziła.

Shelly spacerowała sobie po plaży i myślała, że całe to doświadczenie przyniosło jej przynajmniej dwie dobre rzeczy. Minęły już dwa dni od spotkania. Od tej pory udawało jej się unikać zachwyconego wzroku syna pana Seksownego, a poza tym dostała bolesną lekcję skutków nachalnego flirtu. Był bankierem. Czy to nie oczywiste, że taki człowiek musi być dostojny, nieco małomówny i powściągliwy? Jej ojciec, doradca inwestycyjny, był właśnie taki. Oczywiście, on także odziedziczył fortunę, co czyniło go nieco aroganckim. Ale pan Seksowny po prostu osiągał szczyty arogancji i zarozumialstwa. My­ślał, że ona tylko czeka, by wskoczyć mu do łóżka!

Powinnam była wiedzieć, mówiła sama do siebie, że mężczyzna o tak cudownym wyglądzie musi mieć ukryte jakieś brzydkie cechy. Pycha, głupota, arogancja...

Rozmyślając, doszła aż do pomostu, który ciągnął się w stronę motelu. Zwykle było tu dużo rybaków. Jednak tego dnia był pusty, tylko z jego końca docierał jakiś dźwięk. Seria krótkich ostrych krzyków.

Zaintrygowana Shelly weszła na pomost i spojrzała na zatokę. Dźwięki stawały się głośniejsze. Kiedy przy­śpieszyła kroku, by szybko znaleźć się na końcu pomostu, usłyszała plusk wody.

Zatrzymała się i spojrzała w dół.

- Pomocy! - Krzyczał rozpaczliwie młody głos, a długie, szczupłe ramię chlapało rozpaczliwie. Znała ten głos i tę twarz. To był nastoletni syn pana Seksownego, którego unikała od dwóch dni. I jak tu nie mówić o prze­znaczeniu!

Nie namyślała się. Zrzuciła sandały i wskoczyła do wo­dy. Miała za sobą kurs ratownictwa i wiedziała, co robić.

- Nie panikuj - ostrzegła, podpływając do niego i ujmując go pod brodę. Tonący pływacy często pociągają za sobą ratownika, powodując zatonięcie obojga. - Prze­stań się miotać i słuchaj mnie! - krzyknęła, ruszając no­gami, by utrzymać się na powierzchni. - Tak lepiej. Przy­ciągnę cię do brzegu. Staraj się odprężyć. Rozluźnij mięś­nie.

- Utonę! - padła zdławiona odpowiedź.

- Nie utoniesz. Zaufaj mi. Nastąpiła cisza, a po niej odgłos łapczywego łapania powietrza.

- Dobrze.

- Dzielny chłopak. Ruszamy. Zaczęła płynąć w kierunku brzegu, ciągnąc za sobą niedoszłego topielca.

Nie było to bardzo daleko, ale nie ćwiczyła ostatnio holowania tonącej osoby. Zanim dotarli do brzegu, wal­czyła o oddech nie mniej rozpaczliwie niż chłopak.

Rzucili się na piasek i chłopiec przez dłuższą chwilę wykasływał wodę.

- Myślałem, że już po mnie - wykrztusił. - Gdybyś się nie pojawiła, utonąłbym! - Spojrzał na nią i uśmie­chnął się. - Na pewno słyszałaś stare przysłowie na temat ratowania życia.

Zmarszczyła się. Nic nie przychodziło jej do głowy.

- Jakie przysłowie? Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- No takie, że jeśli uratowałaś komuś życie, to jesteś za nie odpowiedzialna już do końca. - Szeroko otworzył ramiona. - Jestem twój!

Rozdział drugi 0x01 graphic

- Dziękuję - odparła. - Możesz zatrzymać sobie swo­je życie.

- Przykro mi, ale nie da rady. Jesteś ze mną związana. Gdzie będziemy mieszkali?

Wiedziała, że ma zaskoczenie wypisane na twarzy.

- Posłuchaj, jesteś takim miłym chłopcem...

- Mam dwanaście i pół roku - przerwał. - Mam wszystkie zęby stałe, dobre zdrowie, umiem zmywać na­czynia i słać łóżka. Nie mam nic przeciwko gotowaniu od czasu do czasu. Możesz mi zaufać, jeśli chodzi o kar­mienie dowolnych zwierząt, jakie zechcesz posiadać - dodał. - A poza tym jestem harcerzem.

Podniósł trzy palce.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- Dwa palce, nie trzy! Trzy to harcerki! Pstryknął palcami.

- O cholera! - Spojrzał na nią. - Czy to znaczy, że muszę oddać mundur?

Wybuchnęła śmiechem. Po szoku wywołanym widokiem tonącego i wysiłku związanym z jego ratowaniem, wróciło jej znowu poczucie humoru. Opadła na piasek i śmiała się, aż rozbolał ją brzuch.

- Nie wytrzymam - krztusiła się. Uśmiechnął się do niej.

- Wspaniale. Chodźmy mnie nakarmić. Jem bardzo dużo, ale mogę zacząć pracować, żeby pomóc nas utrzy­mać.

- Twój ojciec nie odda mi ciebie - powiedziała ze smutkiem i zaczerwieniła się na wspomnienie tego, co jego ojciec powiedział do niej dwa dni temu i co ona na to odparła. Miała szczęście, bo od tego czasu udało jej się go nie spotkać.

- Czemu nie? On mnie nie chce. Usiłuje wepchnąć mnie do szkoły z internatem, a potem zamierza sprzedać moją duszę do Harvardu.

- Nie odrzucaj pieniędzy na college - powiedziała zdecydowanie. - Ja musiałam nieźle walczyć o moje.

- Tak, tata i ja widzieliśmy cię z innymi studentami - przyznał. - Tata miał rację. Ty naprawdę jesteś śliczna - dodał, widząc jej zdziwienie. - Lubisz szachy i gry komputerowe? Aha, i musisz lubić psy, bo ja mam psa.

Rozejrzała się, jakby chcąc się upewnić, czy do niej skierowane są te słowa.

- No więc? - nalegał.

- Umiem grać w szachy - odparła. - Lubię koty, ale mój ojciec ma dwa posokowce i jakoś je toleruję. Nic nie wiem o grach komputerowych.

- Nie szkodzi. Nauczę cię.

- Na jaki etat jestem przyjmowana?

- Mojej matki, oczywiście - odparł. - Wspólnik ojca ma córkę, która zrobiła już wszystko, oprócz wprowa­dzenia się do nas, żeby tylko ojciec zechciał się z nią ożenić. Wygląda jak dwudniowa flądra, je marchewkę i zdrową żywność oraz uprawia aerobik. Nienawidzi mnie - dodał uprzejmie. - To ona uważa, że należy mnie wysłać do szkoły. Do odległej szkoły.

- A ty nie chcesz.

- Nienawidzę broni i tego typu świństw - powiedział poważnie.

Ich ubrania zaczęły wysychać na słońcu. Włosy chło­pca były ciemnobrązowe, nieco jaśniejsze niż ojca. Miał za to takie same srebrzystoszare oczy.

- Rozumiem cię. Moi rodzice nie chcieli, żebym szła do college'u. - Pochyliła się w jego stronę. - Ojciec jest doradcą inwestycyjnym. Nic nie widzi poza liczbami i księgowością.

- To coś jak mój - jęknął. - Ale nie miej mu tego za złe. To naprawdę przystojny facet i ma takie dobre maniery. Jest tylko nieco wybuchowy - wyznał - i roz­rzuca ubranie po całej sypialni, co denerwuje naszą słu­żącą Jennie. Ale w ogóle ma dobre serce.

- To wiele wynagradza - powiedziała, w duchu my­śląc, że jej tego dobrego serca specjalnie nie okazał.

- Poza tym lubi zwierzęta.

- To bardzo miło z twojej strony, że dajesz mi swoje życie i twojego ojca w rozliczeniu - powiedziała uprzej­mie - ale mam przed sobą co najmniej trzy lata college'u i jeszcze długo nie będę mogła myśleć o rodzinie. Chcę zostać pracownikiem socjalnym.

- Mój ojciec to prawdziwy problem społeczny. Mo­głabyś nad nim popracować.

- Nie daj Boże - mruknęła do siebie.

- Utrzyma cię - nalegał chłopiec. - On jest bogaty. Wiedziała coś o tym. Pochodziła z rodziny władającej starą fortuną. Jego ojciec najwyraźniej uważał, że chodzi jej o pieniądze. Niezły ubaw.

- Nie wszystko można kupić — przypomniała mu.

- Wymień trzy takie rzeczy.

- Miłość. Szczęście. Spokój. Rozrzucił ręce.

- Poddaję się!

- Staraj się unikać samotnego pływania - poradziła mu. - To niebezpieczne.

- Tak naprawdę - wyznał - to nie znalazłem się w tej wodzie świadomie. Po prostu przechyliłem się przez ba­rierkę i wpadłem. I pewnie bym już nie żył.

- Pewnie tak. Myśl o tym, co robisz - poradziła znowu.

- Roger, wykonać! - zasalutował żartobliwie.

- Może polubiłbyś ten wojskowy internat - powie­działa.

Wzdrygnął się.

- Chciałbym malować ptaki.

- O Boże...

- Rozumiesz mnie? Ojciec poluje na kaczki. Chce, żebym ja robił to samo. A ja tego nienawidzę.

Ten chłopak miał prawdziwy problem. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Ojciec był najwyraźniej uparty jak osioł i niereformowalny.

- Jak długo jesteś już bez matki? - spytała delikatnie.

- Całe życie. Umarła wkrótce po moich narodzinach. Nieźle mi z ojcem, ale nie jesteśmy ze sobą blisko. Spę­dza tyle czasu w pracy i za granicą, że prawie nigdy go nie ma. Większość czasu jestem z Jennie i panią Brady. Są dla mnie dobre. Razem spędziliśmy cudowną Gwiazd­kę...

- Gdzie był wtedy twój ojciec?

- Musiał polecieć do Paryża. Ona dowiedziała się o tym i niepostrzeżenie wsiadła do samolotu. Nie mógł jej wyrzucić, więc poleciała z nim.

- Ona?

- Marie Dumaris - wyjaśnił uprzejmie.

- Może on ją kocha?

- Akurat! Ona pochodzi z wpływowej rodziny i oj­ciec poznał ją po śmierci matki. Była jakąś kuzynką, czy kimś w tym rodzaju. Zawsze jest w pobliżu. Myślę, że on jest zbyt zajęty, by dostrzegać inne kobiety i ona po­stanowiła go zdobyć. Z tego jak się ostatnio zachowuje wnoszę, że już jej się udało.

Shelly mogłaby się spierać o to, czy jego ojciec rze­czywiście był zbyt zajęty, żeby zauważać inne kobiety. Z opowieści chłopca wywnioskowała, iż krótkotrwałe związki nie były mu obce. Myślał przecież, że jej też chodzi o krótki romans. Stanęła jej przed oczyma cie­mnowłosa, wychudzona postać kobiety, o której rozma­wiali, i odruchowo zaczęła się zastanawiać, jaką przyje­mność może odczuwać mężczyzna pieszczący skórę i ko­ści.

- Jeśli on się z nią ożeni, ucieknę - powiedział cicho chłopak. - Wystarczy już, że nie mam nic do powiedzenia na temat tego, co chcę robić w życiu ani do jakiej szkoły chcę iść. Nie mógłbym znieść jej jako mojej macochy. - Spojrzał na Shelly. - Musimy się pospieszyć, bo przy­jechałaś tu tylko na tydzień.

- Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale naprawdę nie chcę twojego ojca - przypomniała mu.

- Zostaję jeszcze ja - powiedział zmartwiony. - Po­słuchaj, mam tylko dwanaście lat. Jeszcze przez parę lat nie będę mógł się ożenić, a poza tym jestem dla ciebie za niski. Mój ojciec to o wiele lepsza partia.

- Nie chcę wychodzić za mąż. Nie mógłbyś poprze­stać na tym, byśmy zostali przyjaciółmi?

- To mnie nie uratuje - jęknął. - Co mam robić? Mo­je życie, to jedno wielkie pasmo nieszczęść!

Wiedziała co to znaczy być młodym i bezrad­nym. Wciąż musiała walczyć ze swoim pełnym dobrej woli ojcem, by móc przeżyć własne życie po swojemu.

- Czy rozmawiałeś z ojcem? To znaczy, czy naprawdę z nim rozmawiałeś, powiedziałeś mu, jak się czujesz?

- On uważa, że jestem tylko dzieckiem. - Wzruszył ramionami. - Nie rozmawia ze mną, rozkazuje mi. Mówi, co mam zrobić, po czym odchodzi.

- To tak jak mój - wyrwało się jej.

- Czy ci ojcowie nie są żałośni? Roześmiała się.

- No tak, od czasu do czasu są. - Popatrzyła na jego profil. - Na pewno nic ci się nie stało?

- Mnie nic. A jak ty się czujesz?

- Jestem tylko mokra. Chyba powinniśmy iść, żeby porządnie się wysuszyć.

- Dobrze. Postaram się znów z tobą zobaczyć - obiecał. - Jestem Ben. Ben Scott. Mój ojciec ma na imię Faulkner.

- Jestem Shelly Astor, - Uścisnęła mu rękę.

- Miło cię poznać. Shelly Scott będzie brzmiało nie­źle, nie sądzisz?

- Posłuchaj...

- Życie za życie - przypomniał jej. - Moje należy do ciebie i jesteś za nie odpowiedzialna.

- Nie zrobiłam nic ponadto, że wyciągnęłam cię z oceanu.

- Nieprawda. Uratowałaś mnie przed nieszczęściem - powiedział. - Ale mamy przed sobą jeszcze wiele prze­szkód. Matka opatrznościowa - to ty! - dodał z uśmie­chem.

- Nie jestem matką. - Popatrzyła na niego.

- Owszem, jesteś.

- Nie!

- Tak, tak, tak... - wołał odbiegając i śmiejąc się. Rozrzuciła ręce w geście bezradności. Co teraz zrobi?

I jak wyjaśni, co się stało, jeśli jego ojciec wpadnie we wściekłość dowiedziawszy się, że syn znalazł sobie mat­kę? Nie wiedziała, gdzie mieszkają i w ogóle nic na ich temat nie wiedziała.

Zaczęła niemal żałować, że się tu znalazła. Teraz jednak było zbyt późno. Przyjechała, żeby popluskać się w oceanie, a wylądowała - jakby tu powiedzieć - na patelni.

Tego wieczora, kiedy wraz z Nan przechodziły przez motelowy korytarz, natknęły się na strzelistą Marie Dumaris. U jej boku szedł Faulkner Scott, a za nimi wlókł się Ben.

- Cześć, mamusiu - powiedział radośnie. Faulkner zmarszczył brwi, a Marie parsknęła.

- Ona nie jest twoją matką - syknęła.

- A właśnie, że jest - odparł zaczepnie chłopiec. Shelly zaczerwieniła się, a Nan poklepała ją po ra­mieniu.

- Spotkamy się w restauracji, dobrze? - powiedziała szybko, po czym zniknęła.

Shelly pomyślała ze złością, że miałaby coś do powie­dzenia na temat ucieczki z linii frontu. Nie patrzyła na Faulknera. Była fatalnie ubrana i świadoma, że źle wygląda. Obie z Nan zdecydowały się dziś na zwykłą kolację, toteż postanowiły się nie stroić. Nawet nie zrobiła makijażu. Ma­rie zaś ubrana była w zielony, jedwabny kostium oraz buty i torebkę z najlepszych domów mody. Styl zeszłoroczny, ale jeszcze ujdzie, pomyślała Shelly z odrobiną jadu. Sama miała na sobie sprane spodnie i znoszoną bluzkę bez rę­kawów, ż brakującym u góry guzikiem.

- Ona mówi, że nie powinniście wysyłać mnie do szkoły wojskowej. - Ben włożył kij w mrowisko, po czym z uśmiechem oddalił się do sali telewizyjnej.

- Nieprawda! - wykrztusiła z trudem dziewczyna.

- Nie masz prawa komentować decyzji Faulknera na temat jego syna - powiedziała Marie z zimną wyższością i wymownym spojrzeniem skierowanym na ubranie Shelly. - Naprawdę, nie mogę zrozumieć, czemu nie­chlujna studentka college'u miałaby interesować się wy­kształceniem Bena. - Jej zimne zielone oczy najwyraź­niej dostrzegły wszystkie braki dziewczyny.

Shelly zmarszczyła brwi. Niechlujna studentka colle­ge'u Ta zajadająca się marchewką karierowiczka będzie spoglądała na nią z wyższością? Mogłaby wybuchnąć śmiechem, ale nie było jej do śmiechu.

Faulkner nic nie mówił. Patrzył na Shelly swymi dia­belskimi oczyma i uśmiechał się nieznacznie.

Posłała mu pełne gorzkich wspomnień spojrzenie.

- Ben jest moim przyjacielem - wyjaśniła, zwracając się do Marie. - Powierzono mi troskę o jego przyszłość. Przynajmniej on tak uważa - dodała cicho. - Nienawidzi szkoły wojskowej i nie chce do niczego strzelać.

- Nie mów bzdur, oni nie muszą do niczego strzelać. A poza tym - dodała Marie - ludzie polują, od kiedy istnieje gatunek ludzki.

- Polowali, kiedy musieli jeść - zgodziła się Shelly. - Było to przed erą supermarketów i rzeźni.

- Faulkner lubi polować - odpaliła Marie, uśmiecha­jąc się do niego. - I poluje bardzo dobrze.

Shelly skinęła głową, patrząc na Scotta.

- Nie mam co do tego wątpliwości - zgodziła się chęt­nie. - Wysysanie krwi wydaje się być jego specjalnością. Nie miał pan żadnych wampirów w rodzinie...?

Faulkner robił wszystko, żeby się nie uśmiechnąć, a Marie o mało nie wybuchła. W tym momencie nad­biegł Ben, wydmuchując z buzi dużego balona.

- Wyrzuć tę wstrętną gumę. - Marie zwróciła się do niego lodowatym tonem. - I przestań mlaskać. Czy musisz ubierać się i zachowywać jak chłopiec z ulicy? - Z pogar­dą spojrzała na Shelly. - To widocznie jej wpływ.

Jak ta kobieta śmie mówić tak o Benie i to w miejscu publicznym! Chłopak zaczerwienił się i wyglądał, jakby chciał zapaść się pod ziemię. To przepełniło miarę. Shelly wbiła wzrok w pannę Dumaris, wpatrując się szczególnie uważnie w zielony żakiet.

- Ten żakiet był na wyprzedaży zeszłej jesieni, pra­wda? Oczywiście wie pani, że w tym sezonie już się ta­kich nie nosi? - Uśmiechnęła się z satysfakcją, widząc, jak twarz obrażonej kobiety blednie.

Marie zaczerpnęła tchu.

- Moja garderoba niech cię nie obchodzi. A jeśli już o tym mówimy...

- Ben, chcę wiedzieć, co jest między tobą a panną Astor - wtrącił się Faulkner, zaskakując Shelly tym, że zna jej nazwisko.

- Nic się nie dzieje. Ben i ja jesteśmy przyjaciółmi - powiedziała odważnie.

- Nie chcę, żeby Ben się z nią zadawał - wycedziła zimno Marie.

- Nie sądzę, aby ta decyzja należała do ciebie - prze­rwał jej mężczyzna. - Ben powiedział mi, co zrobiłaś dziś po południu - dodał cicho, szukając wzroku Shelly.

- Jestem twoim dłużnikiem. Jak przychodzi co do czego, nie jesteś taką mimozą.

- Nie było żadnego bohaterstwa, nie potrzebuję więc żadnych pochwał - odparła. Przy nim stawała się nerwowa. Sposób, w jaki na nią patrzył sprawiał, że uginały się pod nią kolana. Czuła, że musi uciekać. - Przepraszam, ale cze­kają na mnie przyjaciele. Do zobaczenia, Ben.

Chłopiec pomachał jej, ale wyglądał żałośnie. I do te­go ta wyniosła brunetka, traktująca go jak tresowane zwierzątko! Shelly czuła, jak kipi w niej krew.

Ben przygryzł wargi. Chciał, żeby Shelly stała się członkiem jego rodziny, ale Marie wszystko psuła!

- To okropne z twojej strony wciągać ojca w rozmo­wy z takimi zarozumiałymi, źle wychowanymi włóczę­gami - upomniała go Marie. - Jak mogłeś...?

- Ona uratowała mi życie - odparł uprzejmie Ben głosem pewnym i autorytatywnym, zaskakująco podo­bnym do głosu ojca.

- Co zrobiła? - spytała zdumiona kobieta. Ben westchnął.

- Spadłem z pomostu. Wskoczyła i wyciągnęła mnie. Faulkner patrzył na swego syna ze zdziwieniem.

Poprzednia rozmowa z Shelly dała mu wiele do myśle­nia. Żałował teraz tego, co wtedy powiedział. Jej uwagi pozwoliły mu uświadomić sobie, że właściwie nie zna swo­jego syna. Całe lata spędził na podróżowaniu i robieniu pieniędzy, pozwolił, by interesy zajmowały mu całe dnie. A przez ten czas Ben stał się obcym człowiekiem.

- Czy możemy już pójść na kolację? - spytała Marie z irytacją. - Jestem głodna. Moglibyśmy zamówić sałat­kę z wodą źródlaną.

- Nie będę jadł sałatki z wodą źródlaną - powiedział Ben zaczepnie. - Zjem stek z wodą sodową.

- Nie mów do mnie w ten sposób! - odpaliła Marie.

- I nie będziesz jadł czerwonego mięsa...!

- Może jeść, co chce - powiedział zimno Faulkner.

- Ja też zamówię stek. Idziemy. Ben i Marie byli równie zaskoczeni. Faulkner wyprze­dził ich nieco. Smutnym, pełnym żalu spojrzeniem po­wiódł w stronę drzwi, w których zniknęła Shelly. Chyba będzie musiał ją przeprosić.

Niewiele później, kiedy Shelly, wykorzystując cały swój zapas brzydkich słów, opowiadała przyjaciółce o za­chowaniu Marie, przysiadł się do nich Pete.

- Na plaży jest dzisiaj party. Tańce i piwo. Przyjdzie­cie? - spytał.

- Oczywiście - odparła Nan. - Jak możemy oprzeć się tańcom?

Pete spojrzał na nią.

- Nie mówiąc już o mnie, prawda?

- Tobie mogę się oprzeć - powiedziała dziewczyna z uśmiechem.

- Ja nie mogę - westchnęła Shelly teatralnie. - Mdle­ję przy tobie.

- Naprawdę? Go za niespodzianka! To niesamowite!

- Ona tylko udaje - głośno szepnęła Nan. - Jest już przyrzeczona pewnemu agentowi inwestycyjnemu.

- Czy to prawda? - Pete spojrzał na Shelly pyta­jąco.

- Ojciec ciągle mnie do tego nakłania - odparła z niechęcią. - Chce, bym znalazła oparcie i poczucie bezpieczeństwa. - Roześmiała się. - Nie ma sprawy. Mam długie nogi i mogę szybko biegać. Ucieknę.

- Pamiętaj, żebyś uciekała w stronę plaży. - Pete trzymał ją za słowo. - Będziemy się świetnie bawić.

- Ostatnim razem, kiedy tak powiedziałeś, spędzili­śmy noc w areszcie - przypomniała Nan.

- Dałem wam okazję do poznania twardego życia - odparł urażony. - Dowiedziałyście się niesamowitych rzeczy o ludziach.

- Było tam z nami trzech stręczycieli, dwóch pijaków i mężczyzna oskarżony o morderstwo - przypomniała Nan. - Pijacy źle się czuli - dodała dobitnie. - Jeden z nich zwymiotował na mnie.

- O mój Boże - mruknęła Shelly.

- Tym razem nie będzie policji - obiecał Pete. - Żad­nych narkotyków, żadnych kłopotów. Narkotyki są zre­sztą idiotyczne. Napijemy się trochę piwa, zjemy pizzę i potańczymy, dobrze?

- W takim razie przyjdę.

- Ja chyba też - zdecydowała Shelly. - Ostatnio nie mogę narzekać na nadmiar życia towarzyskiego.

Nan spojrzała przez ramię.

- Nie powiedziałabym.

Shelly zwróciła wzrok w tym samym kierunku. Pan Seksowny szedł właśnie w ich stronę, ubrany w białe spodnie, jedwabną niebieską koszulę i białą marynarkę. Wyglądał rewelacyjnie i kobiety, obok których przecho­dził, otwarcie mu się przyglądały.

- O rany - westchnęła Nan cicho.

Shelly zastanawiała się właśnie, co też zrobił z Marie i Benem, ale już był przy niej.

- Chciałbym z tobą porozmawiać. W cztery oczy - dodał, patrząc znacząco na Nan i Pete'a.

- Mnie już tu nie ma - szybko powiedział Pete.

- Mnie też. - Dziewczyna pośpieszyła za nim, zo­stawiając przyjaciółkę przy stoliku z Faulknerem.

Usiadł, rozglądając się dokoła zimnym wzrokiem. Je­go oczy spoczęły na twarzy Shelly, otoczonej jasnymi rozwianymi włosami. Miała nieskazitelną, lekko różową cerę, a jej niebieskie oczy wyglądały jak jeziora o pół­nocy. Wpatrywał się w nią w zupełnej ciszy, urzeczony jej pięknością.

- Ben powiedział mi, że uratowałaś mu życie. Chcę cię przeprosić za to, co powiedziałem.

- Proszę nie przepraszać za swoje złe maniery, panie Scott - powiedziała uprzejmie - To zniszczy pana wi­zerunek.

Skrzywił się.

- Czy tak to zabrzmiało?

- Niezależnie od tego, co sądzi twoja pani, nie jestem ani ulicznicą, ani damą do towarzystwa - wyjaśniła ci­cho. - A jeśli chodzi o Bena, to po prostu wyciągnęłam go z wody i rozmawialiśmy przez kilka minut. To cała nasza znajomość. Pomimo wrażenia, jakie starał się wy­wołać, nie zamierzam zostać jego matką.

- Jestem wdzięczny za to, co dla niego zrobiłaś - po­wiedział. - Możesz myśleć inaczej, ale on jest dla mnie bardzo ważny.

- Czyżby? - spytała z lekką ironią. Na jego szerokich kościach policzkowych pojawił się wyraźny rumieniec.

- Tak, naprawdę - odparł uprzejmie. - Może już wy­starczy tych obraźliwych słów?

- Czyżby było coś złego w odpłacaniu pięknym za nadobne? Od pierwszego dnia nie robisz nic inne­go, tylko mnie obrażasz. Masz rację, nie powinnam by­ła z tobą flirtować. Wpatrywałam się w ciebie i uda­wałam zainteresowanie, żeby zmylić przyjaciół i to by­ło nie w porządku. Ale nie masz żadnego powodu sądzić, że moje uśmiechy znaczyły, iż chcę ci wskoczyć do łóżka!

- Nie miałem - zgodził się nieoczekiwanie. - Być może jestem bardziej zepsuty, niż sądziłem. Jesteś bardzo ładna. Doświadczenie nauczyło mnie, że większość atra­kcyjnych kobiet czyni ze swej urody towar.

- Może znasz niewłaściwe kobiety. A skoro już o tym mówimy, ta kobieta, niezależnie od tego, czy jest twoją narzeczoną, czy też nie, nie ma prawa zwracać się do Bena jak do psa!

- No, no, no. - Uniósł swe ciemne brwi i uśmiechnął się.

- To świetny chłopak! Lepszy, niż na to zasługujesz. A w ogóle to chodzący cud, uwzględniając brak należy­tych wzorców.

Westchnął cicho, obserwując ją przez zmrużone po­wieki. Bawił się plastykowym widelcem, a przez cienką koszulę widać było napinające się mięśnie klatki piersio­wej i ciemne włosy.

- Byłem zajęty utrzymywaniem nas - wyjaśnił.

- Za jakieś sześć lat twój syn prawdopodobnie opuści dom - uświadomiła mu. - Myślisz, że będzie chciał wra­cać, by cię odwiedzać?

- Co masz na myśli? - zachmurzył się.

- Ben nie chce być wojskowym. Nie chce iść do szko­ły z surową dyscypliną ani zostać myśliwym. Chce być artystą. Czy to w porządku z twojej strony usiłować prze­żyć jego życie za niego?

- Wcale tego nie usiłuję. - Wyglądał na zaskoczo­nego.

- Ben uważa inaczej - skrzywiła się. - Ja zresztą też - przyznała uczciwie. - Mój ojciec jest dokładnie taki sam jak ty. Ciągle musiałam walczyć o to, by zrobić coś po swojemu. Wybrał nawet dla mnie męża. A college to, jego zdaniem, strata czasu dla kobiety.

Uniósł brew i nie odpowiedział.

- Ty też tak myślisz, jak sądzę. Miejsce kobiety jest w sypialni i w kuchni...

- Skąd miałbym wiedzieć? - odparł uprzejmie. - Moja matka była szefem zarządu firmy. Nigdy nie było jej w domu.

Patrzyła na niego uważnie.

- Zdziwiona? - spytał kpiącym tonem. - Ojciec zapracował się na śmierć, nim ukończył pięćdziesiąt lat Matka odziedziczyła korporację. Aby ją utrzymać, po­stanowiła się mnie pozbyć. Umieściła mnie w prywatnej szkole, a resztę swojego krótkiego życia poświęciła in­teresom. Umarła, kiedy kończyłem college. Dostała ataku serca na jakimś gorącym posiedzeniu zarządu.

- Ach tak, rozumiem. - Shelly była zszokowana.

- Nie, niczego nie rozumiesz. Ojciec myślał, że żeni się z domatorką, która będzie chciała dać mu dzieci, ko­chać je i opiekować się nimi, aż będą wystarczająco duże. A ona w ogóle nie chciała mieć dzieci. Bóg jeden wie, jak często to mówiła, kiedy dorastałem.

- Och, ty biedaku - powiedziała miękko i z prawdzi­wym współczuciem. - Tak mi przykro!

Spojrzał na nią ze złością.

- Nie potrzebuję litości!

- Niektóre kobiety nie są stworzone do życia rodzin­nego - ciągnęła delikatnie. - Z pewnością już teraz to wiesz.

- To nie powinny wychodzić za mąż. Wpatrywała się w jego wyrazistą twarz. Wiele rzeczy rozjaśniło się w jej głowie. Wychowywał swego syna w je­dyny sposób, jaki znał, tak jak sam był wychowywany.

- Są inne metody, by nauczyć chłopaka samodziel­ności i niezależności - powiedziała. - Niekoniecznie trzeba go odrzucić, żeby stał się silny. On myśli, że go nie chcesz.

- Sam potrafię zająć się swoim prywatnym życiem. - Wstał, pochylając się nad nią.

- Mój Boże, cóż to za życie? - spytała, wpatrując się w jego szare oczy. - Nie jesteś szczęśliwy. Ben też nie. Nie przekonałeś się jeszcze, że interesy to nie wszy­stko?

Zabolała go taka ocena jego życia. Miał już dość kry­tyki Marie, że jest za miękki dla Bena, a tu nagle Shelly mówi mu, że jest dla niego za oschły. Zareagował ostrzej, niż zamierzał.

- A co wystarczy? - zagadnął szorstko. - Zostać biedną, niechlujną studentką college'u, jaką ty jesteś?

Gdyby jego słowa odzwierciedlały prawdę, pewnie by ją zraniły. Ale nie zabolały jej. Uśmiechnęła się drwiąco.

- Tobie pewnie nie - stwierdziła. - Marie jest do­kładnie w twoim stylu. Przykro mi tylko z powodu Bena. Mimo pozornej szorstkości jest wrażliwy. Jeśli jej po­zwolisz, zniszczy go.

Obdarzył ją wymownym spojrzeniem, po czym od­szedł, pełen złości widocznej w każdym jego ruchu.

Tej nocy wypiła za dużo. Prawie nic nie jadła, złość na pana Seksownego odebrała jej apetyt, i zanim się zo­rientowała, okazało się, że wypiła zbyt wiele piwa. Zwy­kle ograniczała się do jednego łyku wina, a tym razem miała już za sobą trzy puszki. Gdyby nie opieka Nan, ta beztroska mogłaby mieć fatalne skutki. Pete, sam po czterech puszkach piwa, był bardziej niż skłonny wyko­rzystać jej opłakany stan. Jednak Nan przegoniła go, po czym pozbierała przyjaciółkę i zawlokła ją do motelu.

- Idiotka - mruczała, wciągając Shelly do holu, - Co ty byś beze mnie zrobiła?

- Nie jestem pijana, Nan - powiedziała Shelly z bło­gim uśmiechem.

- Oczywiście, że nie! Chodź, oprzyj się na mnie.

Nan wsiadła do windy, taszcząc swój ciężki bagaż i kiedy właśnie miała nacisnąć właściwy guzik, do środka wszedł Faulkner ze swoją damą.

- Widziałam już w życiu rożne niesmaczne rzeczy, ale czegoś takiego jeszcze nie - ogłosiła Marie z pełnym wyższości spojrzeniem. - Czy te dziewczyny z college'u naprawdę nie mają żadnej moralności?

Nan patrzyła na nią w milczeniu, a jej czarne oczy pełne były niewypowiedzianej pogardy. Kobieta zaczer­wieniła się i odwróciła wzrok, ale dziewczyna nie prze­stawała się w nią wpatrywać.

- Cześć, Panienko Chude Żebro - powiedziała Shel­ly, uśmiechając się do brunetki. - Gdybyś miała trochę mięsa na tych ptasich kosteczkach, byłabyś o wiele bar­dziej atrakcyjna. Przypuszczam, że ten oto pan Seksowny kaleczy sobie palce, ilekroć cię dotyka.

- Jak śmiesz! - wybuchła Marie.

- To już nasze piętro. Teraz wychodzisz, kochana - mruknęła Nan, pomagając przyjaciółce wytoczyć się z windy.

- Do zobaczenia jutro, Marie. Jedź na górę. - Faulk­ner wysiadł i błyskawicznym ruchem chwycił Shelly na ręce. - Prowadź!

Winda zamknęła się za sapiącą ze zdziwienia Marie, a Nan po chwili wahania wskazała mężczyźnie ich pokój.

Shelly spojrzała na ciemną, wyrazistą twarz Scotta z pełnym zaskoczenia zainteresowaniem.

- Przykro mi, że mnie nie lubisz. Uśmiechnął się delikatnie.

- Czyżby? - spytał. - Trzymaj się mocno, malutka. Nie chcę cię upuścić.

Przyciągnął ją bardzo blisko i ułożył jej rozpaloną twarz w zagłębieniu swej szyi, otaczając ją ciepłem, siłą i uwodzicielskim zapachem wody kolońskiej. W jego ra­mionach czuła się jak w niebie. On zaś jęknął cicho.

Shelly była ledwo świadoma jego reakcji, ale sama czuła coś podobnego. Uśmiechając się, westchnęła i po­grążyła w ciepłym, cudownym śnie.

Rozdział trzeci 0x01 graphic

Następnego ranka Shelly obudziła się z potwor­nym bólem głowy i niejasnymi wspomnieniami, że ja­kiś mężczyzna niósł ją w swych silnych ramionach do łóżka.

Gdy tylko weszła do salonu, Nan wyciągnęła w jej stronę buteleczkę z aspiryną i filiżankę czarnej kawy.

- Proszę uprzejmie - powiedziała oschle. - Jeśli je­szcze raz urządzisz taką hecę, będziesz mieszkała w od­dzielnym pokoju, zupełnie sama.

- Nie wrzeszcz - jęknęła Shelly.

- Mówię szeptem, nie słyszysz?

- Och! - Dziewczyna nakryła uszy dłońmi. - Jesteś okropna!

- Jedna z nas jest, to pewne.

- Miałam sen, że ktoś mnie niósł - mruknęła Shelly, trzymając się za obolałą głowę.

- To nie był sen. Spojrzała na Nan nieprzytomnym wzrokiem.

- O, nie!

- O, tak. Twój wróg przyniósł cię tutaj i położył do łóżka. Był bardzo miły, zważywszy, co powiedziałaś do jego narzeczonej.

Shelly głośno jęknęła.

- Nie chcę wiedzieć, ale jednak powtórz, co ja po­wiedziałam?

- Masz rację. Nie chcesz tego wiedzieć. Siadaj i pij kawę.

- A nie masz jakiejś trucizny? Nan pokręciła tylko głową.

Ben leżał na plaży czekając na Shelly, która zjawiła się o wiele później niż zwykle. Miała na sobie ciemne okulary i czuła lekkie mdłości. Nan twierdziła, że tro­chę świeżego powietrza uzdrowi ją. Toteż, podczas gdy przyjaciółka brała prysznic, Shelly wskoczyła w swój żółty kostium kąpielowy, przewiązała się chustą i po­wlokła na plażę.

- Marie jest naprawdę wściekła na ciebie - powie­dział Ben i uśmiechnął się, ale zaraz się zachmurzył. - Wyglądasz strasznie. Co ci jest?

- Przesadziłam.

- Przesadziłaś w czym?

- W piwie. - Znalazła wolne miejsce pomiędzy tu­rystami i delikatnie usiadła na piasku. Wystawiwszy twarz do słońca jęknęła, oczy piekły ją mimo ciemnych okularów. - To wina twojego ojca.

- Czy on zmusił cię do picia piwa? - spytał chłopiec z niedowierzaniem.

- Doprowadził mnie do tego. To okropny człowiek!

- Nie, tak naprawdę nie jest taki straszny. Trochę przesadziłem, bo byłem na niego wściekły - powiedział Ben łagodnym głosem. - Ale teraz ponownie rozważa sprawę wysłania mnie do tej szkoły. Dzięki ci, mamusiu! - Uśmiechnął się do niej.

- Nie ma za co. Czy jest tu gdzieś toaleta? Chyba muszę zwymiotować.

- Połóż się - zaproponował. - To powinno pomóc. Gdzie twoi przyjaciele?

- Poszli żeglować. - Zdjęła chustę i wyciągnęła się na ręczniku. Gdy położyła głowę na piasku, na jej twarzy pojawił się grymas bólu. - Czuję się okropnie.

- Mogę sobie wyobrazić. Cieszę się, że nie piję - za­uważył. - Tata też nie, z wyjątkiem szklaneczki wina od czasu do czasu.

- To cudownie. Jestem pewna, że twoja przyszła ma­cocha nie akceptuje picia wina.

- Ona po prostu nie znosi rzeczy, które są smaczne. To ja nienawidzę wina.

- Nie masz nic do roboty? - zainteresowała się Shelly.

- Oczywiście, że mam. Muszę się tobą opiekować. Biedna mamusia.

- Nie jestem twoją matką.

- Na razie.

- Nigdy! - Westchnęła.

- Co byś powiedziała na coś zimnego do picia?

- Chętnie, byleby to nie było piwo! - Podała mu drobne.

- To za dużo.

- Kup coś dla siebie.

- O rany, dziękuję!

Oddalił się. Leżała spokojnie na piasku, starając się głęboko oddychać. Nagle poczuła, że ktoś zasłonił jej słońce.

- Nan? - spytała.

- To nie Nan - odparł znajomy głęboki głos. Faulk­ner usiadł koło niej na piasku. - Jak się czujesz?

- Mdło mi.

- I dobrze ci tak. Jeśli nie potrafisz pić, to nie pij. Gdyby nie przyjaciółka, mogłabyś wczoraj źle skończyć.

- A ty będziesz mi to wypominać - mruknęła.

- Tak jest. Nan pewnie też zmyła ci głowę.

- I to jak. Aż mnie boli.

- Nic dziwnego. - Pogładził jej rozwiane włosy. Jego dłoń była duża, ciepła i zadziwiająco delikatna. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Pożałowała tego natychmiast. Miał na sobie tylko białe kąpielówki i wyglądał lepiej, niż najbardziej seksowne reklamy kremów do opalania. Był piękny, po prostu piękny i była zadowolona, że ciemne oku­lary skrywają jej pełne zachwytu spojrzenie.

- A gdzie twój cień? - mruknęła, znów zamykając oczy. - Czy ona w ogóle się opala? To musi być przykre znosić okrzyki mężczyzn „włóż coś na siebie!”

- Jesteś niemiła - stwierdził stanowczo. - W naszych kręgach szczupła sylwetka jest modna.

- Nieprawda - odparła zapominając, że on nie wie, iż pochodzą z tego samego środowiska. - Chudość jest modna tylko u modelek i - usiadła, zdejmując okulary i wpatrując się w niego - u twojej najdroższej.

Wzruszył ramionami, napinając swe mocne mięśnie.

- Niektórzy mężczyźni lubią kobiety o bujnych kształtach. Ja nie.

Doskonale wiedziała, że ma pełne biodra i obfity biust. Spojrzała na niego.

- Nie trać więc czasu siedząc tu i rozmawiając ze mną.

Roześmiał się obojętnie.

- Owszem, interesuję się tobą, ale bądź łaskawa nie odbierać tego jako zalotów. Nawet gdybyś mi się po­dobała, choć fizycznie mi się nie podobasz - podkreślił wyraźnie - to przecież jesteś jeszcze w szkole.

Znów była o krok od skorygowania jego wyobrażeń co do jej wieku, ale powstrzymała się. Jeśli nadal będzie się kręcił wokół niej, będą mieli jeszcze mnóstwo czasu na wyznania. Na razie udawanie młodszej może być cał­kiem niezłym sposobem ochrony. Sądząc po spojrzeniu, jakim obrzucał jej ciało, musi być doświadczony. Nie na­rzucał się, ale miał uwodzicielskie oczy i zmysłowy głos. Twierdził, że nie ma wobec niej żadnych zamiarów, ale jego oczy zdradzały co innego. Zastanawiała się, czy jest tego świadom.

- Już jestem...! - Ben zawahał się, zanim usiadł koło ojca i Shelly. - O, cześć tato. Gdzie Marie?

- Przypuszczam, że jeszcze śpi. - Patrzył, jak syn po­daje Shelly napój.

- Cudowny - szepnęła, przytykając zimną puszkę do skroni.

- Czy przyswajasz go poprzez osmozę? - spytał Ben. - Mieliśmy to na biologii.

- Nie będziesz miał pojęcia, co to jest biologia, do­póki nie będziesz musiał studiować DNA, enzymów, pro­tein i genetyki w college'u.

Chłopiec zamrugał oczami.

- A co ze zwierzętami?

- To zoologia.

- To na biologii są enzymy? - mruknął Ben.

- Owszem. I jeśli naprawdę zamierzasz ją zrozumieć, powinieneś uczyć się dodatkowo chemii. Ja jeszcze tego nie zrobiłam. - Shelly uśmiechnęła się. - Moim głów­nym przedmiotem jest socjologia. Obowiązkowo mam wziąć tylko biologię. A ponieważ już ją zdałam, nie mu­szę studiować chemii.

- Na którym jesteś roku? - spytał Faulkner.

- O, wciąż na pierwszym. Nie odpowiedział. Jego twarz przybrała zamyślony wyraz. Odwrócił się w stronę oceanu.

- Skąd jesteś? - zapytał nagle Ben.

- Waszyngton.

- Stan? - pytał dalej.

- Nie. Miasto.

- To tak jak my! - wykrzyknął z podnieceniem, a Shelly poczuła na sobie zainteresowany wzrok jego oj­ca. - Do jakiej szkoły chodzisz?

- Thorn College - odparła. - Jest bardzo mały, ale miły.

Faulkner znał ten college i okolicę, w której się zna­jdował. Miła, średnio zamożna dzielnica. Stare domy z małymi ogródkami w pobliżu autostrady.

- Och - powiedział Ben - my mieszkamy kilka mil stamtąd. Niektórzy z naszych sąsiadów to senato­rowie.

- Jesteście tu na wakacjach? - spytała z wahaniem.

- Nie - odparł Faulkner. - W tym tygodniu jest tu zebranie bankierów.

- Tata jest głównym prelegentem - powiedział z du­mą chłopiec. - Shelly, czy nie wspomniałaś, że twój oj­ciec zajmuje się liczbami i księgowością?

I to jak. Był w zarządzie dwóch banków. Miała na­dzieję, że Faulkner nie jest w tych samych zarządach.

- Mniej więcej.

- Co on właściwie robi? - nalegał Ben.

- Tak naprawdę to niewiele - znalazła wyjście.

- Rozumiem - stwierdził cicho Faulkner, a jego ton wskazywał, że uważa pana Astora za bezrobotnego z uli­cy.

Shelly omal się nie roześmiała. Jej ojciec brał udział w wielu akcjach dobroczynnych, pomagających osobom z ulicy, ale jego samego trudno byłoby nazwać bezdo­mnym.

- Co masz zamiar robić po studiach? - spytał męż­czyzna ze szczerą ciekawością.

- Chciałabym być pracownikiem socjalnym - odpar­ła. - Jest tyle osób na tym świecie, którym potrzebna jest pomoc.

- Nie ma co do tego wątpliwości - odparł.

- A ja chcę być ilustratorem książek o przyrodzie - powiedział stanowczo Ben.

- Chce polować na kaczki za pomocą kamery - wes­tchnął Faulkner.

- Brawo. Myślę, że to, co ludzie robią z przyrodą jest koszmarne.

- Przemów mu do rozsądku, mamusiu. - Ben uśmie­chnął się od ucha do ucha.

- Nie jestem twoją matką - ucięła, po czym jęknęła i chwyciła się za głowę.

- Jest o wiele za młoda, by być czyjąkolwiek mat­ką - przyznał Faulkner, a w jego oczach pojawił się na chwilę żal. Wstał szybko, by zatrzeć to wraże­nie. - Muszę iść po Marie. Umówiliśmy się na lunch. Ben...

- Ja mógłbym zostać z mamą. Dobrze?

- Nie jestem...

- ...twoją matką! Wierni - Chłopiec roześmiał się. - Mogę z tobą zostać?

- Ona nie jest w stanie się tobą zająć - powiedział Faulkner.

- Ja chcę się nią zająć - odparł Ben. - Wymaga opie­ki, a jej przyjaciele poszli żeglować. Nie wydaje mi się, aby ona mogła dziś żeglować, prawda?

Shelly przełknęła ślinę i jęknęła.

- To prawda. Czy wszystko w porządku? - spytał Faulkner.

- Jeśli nie będzie mówił za głośno, to tak.

- Nie sprawiaj jej kłopotu - upomniał chłopca.

- Czy Marie wraca dziś do domu? - upewnił się Ben z jawną radością.

- Wyjeżdża z ojcem. Jeśli on jedzie dzisiaj, ona pew­nie też.

A więc nie mieszkali w jednym pokoju, pomyślała Shelly. Była zdziwiona, że kobieta w wieku panny Dumaris podróżuje z ojcem, zwłaszcza że praktycznie była zaręczona z Faulknerem.

- Ojciec Marie jest jednym z bankierów obecnych na tym spotkaniu - wyjaśnił Ben. - Razem przylecieli­śmy.

- To wszystko nie interesuje panny Astor - powiedział Faulkner. - Uważaj na siebie. Wrócimy koło trze­ciej.

- W porządku, tatusiu.

Mężczyzna oddalił się z żalem, bo o wiele bar­dziej wolałby zostać na plaży z Benem i Shelly, niż sie­dzieć i rozmawiać o interesach. Ale to była część jego pracy.

Shelly i Ben zeszli z plaży pół godziny później. Po dwóch tabletkach przeciwbólowych i kolejnym zimnym napoju dziewczyna poczuła się na tyle dobrze, że poszła z Benem na pomost łowić ryby.

- Jak fajnie! - stwierdziła, leżąc na deskach z za­mkniętymi oczyma i luźno trzymając w dłoni wędkę.

- Założę się, że robią tu fortunę, wydając pozwolenia na łowienie, a nie sprzedają ani jednego robaka.

- Twoja wędka jest bez przynęty - mruknął Ben. - To nie w porządku.

- Nie chcę złapać ryby, na miłość boską! Chcę tylko leżeć i wdychać morskie powietrze.

- A ja chcę coś złapać. Nie liczę na to, co prawda - dodał, z żalem wyciągając pustą wędkę. Małe rybki podpływały pod pomost i podgryzały przynętę, nie łapiąc się na haczyk.

- Nie wpadnij - poprosiła stanowczo.

- Dobrze.

Odgłos kroków nie zdziwił jej. Mnóstwo turystów krę­ciło się po pomoście. Te jednak, zbliżały się. Spojrzała w górę i ujrzała ojca Bena, w dżinsach, szarej koszuli i mokasynach. Wyglądał jak inny człowiek.

- Złapaliście coś? - spytał.

- Trochę snu - odparła Shelly.

- A ja łapię tylko katar - zauważył chłopiec, zarzu­cając wędkę po raz czwarty.

Stalowoszare oczy Faulknera prześliznęły się po ję­drnych kształtach Shelly, ubranej w obcisłe białe dżinsy i różową koszulkę bez rękawów związaną na brzuchu. Jej cudowne włosy były spięte w koński ogon, a twarz, nawet bez makijażu, wyglądała prześlicznie. Nie mógł oderwać od niej wzroku.

Zaczerwieniła się lekko i usiadła. To spojrzenie za­kłopotało ją.

- Skoro już wróciłeś, zostawiam Bena z tobą. Spró­buję odnaleźć Nan i resztę.

- Myślałem, że żeglują.

- Żeglowali - przyznała. - Ale Nan jest o wiele gor­szym żeglarzem niż ja. Przypuszczam, że do tej pory zwróciła już śniadanie oraz lunch i wybłagała, żeby za­wrócili do brzegu.

Wyciągnął swą dużą silną dłoń i pomógł jej wstać. Zdziwiła się widząc, że palce Faulknera są pełne odci­sków; musnęła obrzmienia na jego dłoni i spojrzała ze zdziwieniem.

- Masz odciski na palcach - zauważyła. Uśmiechnął się z ociąganiem, zamykając swe palce na jej dłoni.

- To od żeglowania - wyjaśnił. - Mam łódź.

- Aha.

- A ty nie lubisz morza - mruknął oschle.

- Mój żołądek nie lubi morza - sprostowała. Odnalazł jej pełne ciepła oczy, a ona nie odwróciła wzroku. Poczuła jakiś dziwny prąd, przeszywający jej ciało, i przyspieszyła oddech, by nadążył za gwałtownie bi­jącym sercem. Ciągle trzymał jej rękę i nagłe, nieocze­kiwanie, podniósł ciepłą wilgotną dłoń do swych ust i po­całował.

Poczuła, jak czerwienieją jej policzki.

- Ja... naprawdę... muszę już iść. - Roześmiała się nerwowo i uwolniła palce z jego uścisku.

- Dziękuję za opiekę nad Benem. - Uśmiechnął się do niej bez złości i kpiny.

- To właściwie on się mną opiekował - odparła. Nie­co zalękniona, odnalazła jego wzrok. Jego uśmiech był czuły i trochę zdziwiony.

- Wszystko w porządku - powiedział miękko, gło­sem głębszym niż zwykle, a jego oczy zwęziły się i pa­trzyły z uwagą.

Przygryzła dolną wargę, podświadomie rozumiejąc to, co powiedział, choć na pozór jego słowa brzmiały bez­sensownie. Odwróciła się.

- Do zobaczenia, Ben.

- Jasne. Dziękuję! Prawie biegła przez pomost. Miewała już randki i chłopcy lubili ją. Ale ona nic do nich nie czuła. Teraz, w ciągu kilku dni, mężczyzna, który uważał, że jest dla niego zbyt młoda, odnalazł drogę do jej duszy i nie wie­działa, jak go z niej zawrócić. Było wiele powodów, dla których powinna, i nawet chciała, trzymać się od niego z daleka. Ale Ben stale to uniemożliwiał.

Weszła do motelu, zderzając się nieomal z bardzo wzburzoną Marie Dumaris.

- To znowu ty - powiedziała kobieta. - Trzymaj się z dala od Faulknera. Nie wiem, skąd ci przyszło do głowy, że on widzi coś w takim obszarpańcu jak ty, ale nie podoba mi się sposób, w jaki przyczepiłaś się do niego i do Bena.

Atak był przytłaczający. Shelly patrzyła na nią zszo­kowana.

- Słucham?

- Jeśli nie zostawisz Faulknera w spokoju, pożału­jesz. Moja rodzina jest bogata i ma wpływy. Gdy zechcę, wyrzucą cię ze szkoły. - Widząc wyraz twarzy dziew­czyny uśmiechnęła się z wyższością. - Faulkner powie­dział mi, że chodzisz do Thorn College. Uważaj więc. Nie wiesz, z kim masz do czynienia.

Shelly spojrzała na nią bez uśmiechu.

- Ty też nie - odparła z godnością.

Marie zamierzała powiedzieć coś jeszcze, ale Shel­ly odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie mogła zrozu­mieć, czemu ta kobieta chciała chronić przed nią Faulknera, który przecież wcale nie był nią zainteresowa­ny. Poza tym, będzie tu tylko przez cztery dni. To stanowczo za mało, by zdobyć serce mężczyzny. Nie uwzględniła jednak, że jej własne zaczynało się już po­woli zmieniać...

Tego wieczora, po zjedzeniu ryby z frytkami, obie z Nan siedziały w pokoju. Zaskoczyło je stukanie do drzwi.

Shelly poszła otworzyć i ujrzała Faulknera. Uśmiech­nął się uprzejmie, widząc jej zdziwienie. Nadal miała na sobie dżinsy i różową bluzkę, ale on przebrał się w białe spodnie i wzorzystą koszulę.

- Lubisz muzykę latynoamerykańską? - spytał.

- Tak. - Była oszołomiona i nie potrafiła tego ukryć.

- To chodź, na dole jest orkiestra. Idziesz z nami, Nan?

- Bardzo bym chciała, ale w telewizji nadają spec­jalny program o wykopaliskach w Egipcie - powie­działa przepraszająco dziewczyna. - Kocham archeo­logię.

- Ucz się, ty zakuta pało - mruknęła Shelly.

- A wy bawcie się dobrze! Faulkner zaczekał, aż Shelly zawiąże sobie w pasie różowy sweter, na wypadek gdyby zrobiło się chłodno, i znajdzie torebkę.

Dopiero jadąc na dół windą, spytała:

- Skąd nagłe taki pomysł? I gdzie jest Ben?

- Na parę godzin powierzyłem go moim przyjacio­łom.

Uniosła brwi.

- Wiesz, co myślę o przelotnych związkach. - Roze­śmiał się. - Już ci mówiłem. Nie mam na myśli nic zdroż­nego. Pomyślałem, że spodoba ci się koncert na plaży, więc wstąpiłem.

- Czy zastępuję kogoś? Uniósł jej twarz do góry i wpatrując się w jej oczy, potrząsnął głową.

- O, nie. - powiedział cicho. - Nie ty.

- To miło. - Uśmiechnęła się delikatnie.

- Bo ja jestem miły - odparł. - Oczywiście, niektó­rzy potrzebują więcej czasu niż inni, żeby to zauważyć.

- Ale pycha! - Roześmiała się.

- Nie jestem zepsuty. Tak naprawdę moja skromność często szokuje ludzi.

- Kiedy będzie mi to groziło, dam ci znać.

- Koniecznie. - Jego szare oczy mrugnęły.

- Nie jesteś taki, na jakiego wyglądasz - powiedzia­ła zdziwiona. - Sądziłam, że bankierzy są nudni i rze­czowi.

Jego potężne ramiona uniosły się i opadły.

- I ja taki jestem w biurze. - Spojrzał na nią. - Ale dziś wieczór nie jestem w biurze, więc uważaj.

- Nie mogę się doczekać. - Zaśmiała się. W miarę jak zbliżali się do plaży, muzyka stawała się coraz głośniejsza. Przy dźwiękach latynoskich ryt­mów wydawano jedzenie i piwo, a na piasku pląsały pary. Zebrał się tłumek gapiów, wśród nich paru studen­tów z grupy Shelly. Jednym z nich okazał się, niestety, Pete.

- Jednak przyszłaś - zauważył zniecierpliwiony, pa­trząc spode łba na Faulknera. - Dołączysz do nas?

Faulkner otoczył jej talię władczym gestem i uśmie­chnął się do Pete'a. Nie był to przyjemny uśmiech.

- Ona jest ze mną - powiedział cicho.

- To prawda - dodała Shelly. - W każdym razie dzię­kuję za zaproszenie.

Pete nie odpowiedział. Dostojnym krokiem oddalił się w kierunku grupy.

- Znowu pił - stwierdziła. - Zwykle jest bardzo miły.

- Nan mówiła mi, że wczoraj z trudem go od cie­bie odgoniła. Nie podoba mi się to. Mężczyzna, który usiłuje wykorzystać nietrzeźwość kobiety, nie jest męż­czyzną.

- To znaczy, że jeśli się upiję, nie będziesz mnie uwo­dził? - Spojrzała na niego.

- Oczywiście, że nie. Poza tym, studentka pierwszego roku, nawet nieprzyzwoicie trzeźwa, jest za zielona dla mężczyzny w moim wieku - dodał, a jego głos był dziw­nie ciepły.

Powinna być zadowolona, że udał jej się wybieg. Tym­czasem jednak poczuła smutek, że uważają za zbyt młodą dla siebie.

- Może byś się tak odprężyła i posłuchała muzyki? - zaproponował.

- Przepraszam - uśmiechnęła się. - Cieszę się, że mnie zaprosiłeś. Kocham muzykę.

- Ja też.

- Taką, jaką grają w windach i klasycznego rock and rolla? - zakpiła.

Uniósł brew.

- Axla Rose i grupę Aerosmith - odpalił. Roześmiała się.

- Panie Scott, pan nawet nie przypomina osoby, na jaką pan wygląda.

- Dzięki Bogu. Muzyka stała się głośniejsza i pary ruszyły w tan. Jej rodzice byli entuzjastami balów, umiała więc tańczyć mambo i tango. Faulkner wydawał się zdziwiony, że ktoś tak młody potrafi tańczyć wyrafinowane tango, ale gdy dostosował się do jej stylu, pomknęli razem w porywa­jącym rytmie.

Muzyka była oszałamiająca. Jeszcze bardziej pasjo­nujące było to, co czuła, ilekroć muskało ją jego ciało. Poddała się głosowi serca. Nie liczyło się jutro - była wyłącznie ta noc. Zaczęła zachowywać się tak, jakby ist­niała tylko ta jedna chwila. Z rozmysłem kusiła mężczyznę ocierając się o niego piersiami, w gorączkowym ryt­mie wspólnych kroków miękko przywierała do niego udami.

Poddawała się spojrzeniu jego wąskich oczu, świado­ma wrażenia, jakie na nim wywiera. Przyspieszył oddech, zacisnął mocniej ręce na jej talii a następnie, kiedy ocie­rała się o niego, zsunął je niżej, na biodra.

Nie mogła ukryć przed nim podniecenia. Kiedy mu­zyka osiągnęła punkt kulminacyjny, znalazła wzrokiem oczy mężczyzny i wpatrywała się w niego. Zanim taniec dobiegł końca, przywarła do partnera jak tonący, szuka­jący ratunku.

Kiedy skończyli tańczyć, rozdygotana Shelly wy­gięła się, przewieszona przez mocne ramię Faulknera. Jego usta zatrzymały się tuż nad jej ustami. Tłum bił im brawo, ale oni byli tak zatraceni w oszałamiającej magii obudzonego nagle pożądania, że ledwo to zau­ważyli.

- Och, co ja bym dał za kilka sekund sam na sam - mruknął schrypniętym głosem, odchylając ją do tyłu i wpatrując się w jej oczy. Zmysłowe muśnięcie jego sil­nego ciała wywołało w niej nową falę gwałtownego po­żądania.

Taniec był zmysłowy. Czuła, jak ich serca biją w jed­nym rytmie.

- Co byś zrobił? - rzuciła wyzwanie.

- Myślę, że nie jesteś aż tak naiwna - odpowiedział, a jego stalowe oczy powędrowały do jej miękkich ust i spoczęły na nich, aż rozchyliła wargi i wydała z siebie cichy jęk.

Jego oddech stał się nagle głośny.

- Shelly, przestań! Chciała przestać, naprawdę. Ale po raz pierwszy w życiu straciła nad sobą kontrolę. Dotyk jego ciała spra­wił, że jej piersi nagle nabrzmiały. Ogarnęło ją słod­kie drżenie. Była młoda, dziewicza i spragniona pierw­szego posmaku miłości fizycznej. Wszystko to moż­na było wyczytać z jej oczu, które odważnie uniosła ku niemu.

Zacisnął zęby. Przełknął ślinę.

- Dobrze. Ale nie tutaj - powiedział szorstkim tonem. Ujął ją za rękę i pociągnął za sobą. Kręciło jej się w głowie. Czytał w jej myślach tak dokładnie, jakby je wypowiedziała. Nigdy przedtem nie zaznała podobnego porozumienia. Było w tym coś przerażającego. Przera­żało ją też nagłe pożądanie, które sprawiło, że drżały jej nogi.

- Ludzie. Cholerni ludzie! - mruknął pod nosem Faulkner, szukając jakiegokolwiek odosobnionego miej­sca. Nie było takiego. Spojrzał w stronę plaży, gdzie wy­dmy i trawy morskie dawały przynajmniej złudzenie pry­watności.

Gdyby myślał racjonalnie, natychmiast zaprowadziłby Shelly do motelu i, póki jeszcze był na to czas, zosta­wiłby ją z Nan. Ale ona pachniała jakimiś silnymi per­fumami, które pobudzały jego zmysły i na myśl o jej krą­głym ciele w jego ramionach przestawał panować nad sobą.

Poprowadził ją przez wydmy i pomógł zejść na plażę, przy czym przez chwilę jej oczy były na tym samym poziomie, co jego pełen pożądania wzrok.

Ocierając się o jego ciało, zsuwała się z wydmy, aż jej stopy dotknęły piasku. Tuż za nimi szumiał ocean, a księżyc odbijał się w falach, uderzających o brzeg. Je­szcze głośniejsze wydawało się jednak szalone bicie jej serca, które usłyszał, kiedy przyciągnął ją do siebie i po­chylił z ironicznym uśmieszkiem.

- W końcu każdy mężczyzna ma prawo raz w życiu zrobić coś szalonego - wyszeptał wprost w jej usta.

Rozdział czwarty 0x01 graphic

Shelly nie miała urody modelki, ale jej bogactwo spra­wiało, że zawsze kręcili się wokół niej adoratorzy. Żaden z nich jednak, ani jeden, nie sprawił, by jej usta aż do bólu pożądały pocałunków, by jej ciało błagało o dotyk i pieszczotę. Ani jeden, z wyjątkiem Faulknera. Jej re­akcja była natychmiastowa i przerażająca.

W pierwszej chwili próbowała się cofnąć, ale zsunął dłonie na jej biodra, przyciągając ją do swego zmienio­nego pożądaniem ciała. Jego wargi pieściły jej drżące usta.

Poczuł jej odruchowy opór i wykorzystując swe doświadczenie, starał się go przełamać. Z czułością za­czął pocierać jej nos własnym, a w jego pocałunkach nie było nawet cienia brutalności. Zważywszy stopień pod­niecenia, w jakim się znajdował, był niesłychanie deli­katny.

- Nie bój się mnie - szepnął łagodnym, pieszczotli­wym głosem. - Możesz mnie zatrzymać, kiedy tylko ze­chcesz. Przemoc jest dla byków.

Jego spokojny ton przekonał ją. Przez chwilę wyrzu­cała sobie, że przyszła tu z nim, ledwo go znając. Uwie­dzenie przez obcego mężczyznę było prawdziwym nie­bezpieczeństwem. Gazety pełne były relacji o tragediach, których można było uniknąć, jeśli się miało odrobinę zdrowego rozsądku, ostrożności i słuchało dobrych rad.

- Chyba czytam zbyt wiele gazet - powiedziała nie­pewnie.

- Niektóre kobiety powinny czytać jeszcze więcej - odparł zduszonym głosem. Odgarnął włosy z jej rozpalonych policzków i patrzył na nią w słabym świet­le księżyca. - Ze mną jesteś całkiem bezpieczna. Gorzej by było, gdybyś przyszła tu ze swoim przyjacielem Pete'em.

Uśmiechnęła się, słysząc jego ton.

- Wiem już o tym, dziękuję. - Obserwowała jego szeroką kanciastą twarz. Jego rysy mogłyby zachwycić niejednego malarza. Niepewnym ruchem wyciągnęła rękę i dotknęła grubych brwi. Miał duże, głęboko osadzone oczy, którymi zdawał się przeszywać ludzi na wylot. Jego nos był dość szeroki, ale niezbyt duży i bardzo prosty. Powiodła po nim dłonią, sięgając do linii zmysłowych, wyraźnie zarysowanych warg, które wywołały w niej ta­ką nieopanowaną reakcję.

- To nierozważne — powiedział cicho z odrobiną ża­lu. - Smakujesz jak zielone jabłuszka, mała Shelly.

Wiedziona instynktem wspięła się na palce i delikatnie chwyciła ustami jego nabrzmiałą dolną wargę. Zadrżał.

- Naucz mnie - szepnęła niepewnie. Mocniej zacisnął dłoń na jej talii.

- Nauczyć cię czego? - spytał ochryple.

- Jak... się kochać.

- To byłoby niebezpieczne. - Tylko tyle zdołał z sie­bie wydobyć. Jego ciało płonęło, bicie jego własnego ser­ca wstrząsnęło nim.

- Tak - dotknęła dłonią jego koszuli. Wytrzymując jego wzrok, odpięła delikatnie pierwszy guzik. Nic nie powiedział. Zachęcona, odpięła następny, i następny, i je­szcze jeden, aż przed jej zafascynowanymi oczyma od­słonił się widok muskularnej owłosionej piersi. - Och, Boże - szepnęła. Obie ręce wsunęła w gęstwinę włosów : wyczuła pod nimi twarde, ciepłe mięśnie. Był silny. Czuła to. Poddał się jej, pozwalając odkrywać, do mo­mentu, kiedy wywołane przez nią pożądanie stało się nie do zniesienia.

- Wystarczy - powiedział miękko, zatrzymując jej dłonie.

- Dlaczego?

- Bo będę chciał tego samego. Ich oczy spotkały się. Jej wzrok był pełen ciekawości nieśmiałości zarazem.

- Nie pozwoliłam nikomu oglądać mnie w ten spo­sób. Jeszcze nie.

Jego oczy spoczęły na różowej bluzce, pod którą dostrzegł zarys nabrzmiałych brodawek.

- Nie miałam czasu włożyć nic pod spód - szepnęła cicho.

- O mój Boże - jęknął. Odczuła ten głęboki jęk jako wyraz pożądania. Rozejrzał się i upewnił, że nadal są sami. Następnie, poddając się własnej lekkomyślności, rzucił jej sweter na piach i zaczął zdejmować bluzkę.

Odpinając małe perłowe guziczki, rozchylił usta, jak­by oddychanie zaczęło mu nagle sprawiać trudność. To samo działo się z nią. Jednak tak bardzo pragnęła pokazać mu swe nagie ciało, że odrzuciła cały zdrowy rozsądek. Kiedy odchylił brzegi bluzki i spojrzał na nią, stało się jasne, że nie tylko ona tak bardzo tego pragnęła. Gdy rozkoszował się piękną linią jej jędrnych różowych piersi, jego zmrużone oczy przepełnione były gorącym podzi­wem.

- Mówiłeś, że lubisz... płaskie kobiety - wyszeptała niepewnie.

- Naprawdę? Musiałem być chyba niespełna rozumu! Shelly - szepnął. - Och, Shelly...!

Nie była pewna, czego powinna w tym momencie oczekiwać, ale gwałtowność, z jaką jego ciemna gło­wa opadła w dół i ciepła wilgoć otwartych ust na jej piersiach zdumiały ją. Kiedy pieścił je językiem, krzyk­nęła zdławionym głosem i mocniej przycisnęła do sie­bie jego głowę. Całe jej ciało pulsowało, drżało i nie­mal bolało w fali nie kontrolowanego pożądania, Szeptała do niego, błagając o więcej i więcej, zamknęła oczy, pozwalając ponieść się płomieniowi, który ogarnął ją całą.

Resztkami świadomości poczuła pod sobą chłodny piasek, a na sobie ciężkie ciało Faulknera. Podniósł gło­wę, by odnaleźć jej wargi. Pocałował ją z niepohamo­waną pasją, jego język wdzierał się głęboko w jej usta. Szorstkie włosy na piersiach pocierały jej obnażone sutki wywołując podniecenie, którego nie mogła już dłużej znieść.

Odnalazła dłońmi jego biodra i przyciągnęła do siebie, zdecydowana przeżyć coś, czego jeszcze nigdy nie doświadczyła. Równie podniecony jak ona, pozwolił jej na to przez krótką, pełną ekstazy chwilę, kiedy wszedł pomiędzy jej miękkie uda i mocno przywarł do same­go jądra jej pożądania. Krzyknęła i poruszyła się, by go przyjąć. Zdawało się jej, że gwiazdy spadają wprost na nich.

Wtedy jednak on, jęknąwszy, oderwał się od niej i ob­rócił na plecy. Drżąc, odsłaniał się przed głodnym, zafa­scynowanym wzrokiem dziewczyny.

Patrzyła na niego tak, jakby już do niej należał, peł­na podziwu dla siły i zmysłowości jego podnieconego ciała. Wydawało się, że bardzo cierpi i żałowała swoje­go braku doświadczenia, które pozwoliłoby przynieść mu ulgę.

Usiadła, przyciągając kolana do swych nagich pier­si. Przemknęło jej przez myśl, że powinna może za­piąć bluzkę, ale wszystko wydawało się teraz takie nie­realne.

Faulkner podniósł się i siadł obok.

- Opuść nogi - poprosił cicho. - Chcę na ciebie pa­trzeć.

Posłuchała go, a widząc przepełniony zachwytem wzrok, poczuła, że zaczynają ją przeszywać dreszcze.

- Sprawiasz, że kręci mi się w głowie - powiedział, pochylając się, by łagodnie dotknąć ustami jej piersi. - Podoba ci się tak? - szepnął, pocierając wargami o jej brodawki. - Czy wolisz... tak? - Otworzył usta i z de­likatną zapalczywością zaczął ssać jej pierś.

- Faulkner... - Położyła się na piasku z otwartymi ramionami, zapraszającymi oczyma i całkowicie uległym ciałem. Pragnęła go tak bardzo, że w tej chwili nie liczyło się nic innego.

Patrzył na nią pełnym pożądania wzrokiem przez dłuż­szą chwilę, walcząc z resztkami zdrowego rozsądku.

- To byłby pierwszy raz, prawda, Shelly?

- Tak.

- Skoro przedtem mówiłaś. mężczyznom „nie” - a muszę zakładać, że tak było - dlaczego mnie mówisz „tak”?

Nie chciała o tym myśleć. Jeszcze parę sekund temu odchodziła od zmysłów z pożądania, teraz czuła się nie­pewna i zakłopotana. Usiadła i przez dłuższą, pełną przy­krego milczenia, chwilę zapinała bluzkę.

Musiała coś powiedzieć. W tym nagłym, chłodnym opamiętaniu trudno było o słowa.

- Posłuchaj, chcę, żebyś wiedział... Nie przywykłam tego robić ot tak sobie... - Zawahała się. - Przykro mi. Jest mi raczej... wstyd.

Odwrócił do siebie jej twarz i obserwował ją wnikli­wie, pochmurnym wzrokiem.

- Nie zrobiłaś nic, co powinno zawstydzić lub zakło­potać którekolwiek z nas. Oboje wiemy, że jestem dla ciebie za stary. Mimo to nie żałuję tego, co się stało. - Powoli przeciągnął dłonią po jej ustach, a w jego do­tyku była odrobina niepewności. - Przez resztę życia bę­dę marzył o tobie takiej, jaką byłaś dzisiejszego wieczo­ra... - Urwał na chwilę. - Na Boga, Shelly, dlaczego ty musisz być taka młoda?

Złapał ją w ramiona i przez nie kończące się chwi­le sycił swój głód głębokimi pocałunkami. Zmusił się, by podnieść głowę. Opierała się o niego, jej usta były nabrzmiałe, a oczy szeroko otwarte, ciepłe i zaprasza­jące.

- Pozwoliłabyś mi, prawda? - spytał schrypniętym, pełnym cierpienia głosem. - Leżałabyś tu w świetle księ­życa i pozwoliła się rozebrać. Otworzyłabyś ramiona, le­żałabyś pode mną i wpuściła mnie do swego ciepła,..

Zaczerwieniła się na myśli o obrazach, które przed mą roztaczał, drżąc wyobrażała sobie, jak jego musku­larne ciało przyciska ją do piasku i bierze we władanie. Jęknęła.

- Shelly! - Oparł policzek o jej miękkie piersi i za­drżał. - Shelly, tak bardzo cię pragnę, skarbie!

- Pozwoliłabym ci - wyszeptała zdławionym głosem. - Tak, tak!

Zacisnął ramię i przytulił ją do siebie ze szczerym współczuciem, położył twarz na jej szyi i ukrył się w pa­chnącej miękkości włosów, rozwianych nagłym podmu­chem wiatru.

- Jestem o wiele za stary dla ciebie - powiedział ci­cho, patrząc na ocean. - I, mimo że mój syn pragnie matki, ja nie chcę drugiej żony.

- To dlaczego żenisz się z Marie?

- Nie żenię się. I ona o tym wie. Lubi udawać, że coś się zmieni, podobnie jak jej ojciec, który jest mi wi­nien pieniądze i uważa, że moje małżeństwo z jego córką zlikwiduje dług.

- Rozumiem. Otarł się policzkiem o jej włosy.

- Dobiegam czterdziestki, a ty jesteś na pierwszym roku studiów. Dzieli nas generacja. Należę do środowiska, do którego nie mogłabyś się nawet zbliżyć - zauważywszy, że ma ochotę mu zaprzeczyć, dodał: - pochodzę z rodziny o wielkich pieniądzach. Ogromnych. - Za­śmiał się gorzko, - Musiałabyś organizować i planować lunche, kolacje, zebrania w interesach. Musiałabyś wie­dzieć, jak się ubrać, jak bronić się przy różnych okazjach, gdyż mam wrogów i byłe kochanki, które by cię znie­nawidziły. - Jego pierś uniosła się i opadła ciężko, - Małżeństwo nie wchodzi w grę, a romansu nie mogę ci proponować, bo zabiłoby mnie sumienie.

- Ach, tak?

- Przestań tak mówić, dobrze? — Podniósł głowę i odnalazł jej oczy, szukając tajemnicy, której nie chciały odsłonić. Wyglądała jakoś inaczej. Jednocześnie rozba­wiona i rozgoryczona.

- Chcesz się ze mną kochać i nic poza tym - pod­sumowała jego słowa.

- Mniej więcej tak można by to ująć. - Nie mógł powiedzieć, co zaczyna do niej czuć. Zbyt wiele by to ich kosztowało. Ona zapomni o nim, a on zapomni o niej, bo nie ma przed nimi przyszłości. Lepiej, by my­ślała, że z jego strony było to czysto fizyczne pożądanie. Łatwiej będzie się jej otrząsnąć.

- W takim razie lepiej będzie, jeśli to przerwiemy i wrócimy do motelu, prawda? - Uśmiechnęła się z za­mierzoną godnością.

Wstała, wycierając ręką dżinsy. Podniosła sweter, otrzepała go z piasku i włożyła na siebie. Nagle zrobiło jej się chłodno.

On również wstał.

- Odprowadzę cię do pokoju - powiedział formalnie.

- Dziękuję.

Nie dotykali się. Czuła się oszukana. Myślał, że jest kilka lat młodsza niż w rzeczywistości i że stoi niżej od niego w hierarchii społecznej. Mogła powiedzieć mu pra­wdę, ale skoro nie mógł zaakceptować jej takiej, za jaką ją brał, w takim razie nie obchodziło go nic poza jej cia­łem, W końcu sam to przecież przyznał. Dzięki Bogu, że był przynajmniej dżentelmenem i postanowił nie ko­rzystać z okazji. Ona straciła dla niego głowę. Z zakło­potaniem przypominała sobie, jak bardzo była nieokieł­zana. To wspomnienie jeszcze długo pozostanie dla niej bolesne.

Oczywiście, nie mogła go pokochać. Znali się przecież tak krótko, że niedorzecznością byłoby myśleć o miłości.

To po prostu czysto fizyczne zauroczenie, z którym sobie poradzi.

Zbyt szybko znaleźli się pod jej drzwiami.

- Dziękuję za tańce - powiedziała, unikając jego wzroku. Uśmiechnęła się nawet. - Powiedz ode mnie do­branoc Benowi. Mamy z Nan wiele planów, więc nie sądzę, żebym się z nim zobaczyła przed wyjazdem.

Zmarszczył się. Aż do tej pory zdawał się zapominać, jak blisko chłopiec poczuł się z nią związany.

- Nie musisz odrzucać Bena z powodu dzisiejszego wieczoru - powiedział krótko.

- Nie robię tego. Uniósł jej twarz do góry, wściekły, że unika jego wzroku.

- Popatrz na mnie, do cholery! - powiedział ostro. Złość zmusiła ją do podniesienia wzroku, ale od razu tego pożałowała. Jego oczy płonęły.

- Nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział krótko. - Nie zamierzałem niczego więcej poza pocałunkiem. To ty z rozmysłem kusiłaś mnie, żebym zaczął się z tobą kochać, więc nie obarczaj mnie całą winą!

Zrobiła się purpurowa. Było jej niedobrze ze wstydu i czuła się zbyt urażona, żeby mu cokolwiek odpowie­dzieć. Odsuwając się do niego, otworzyła drzwi i weszła do środka, nerwowym gestem zamykając je za sobą.

Faulkner stał, patrząc na zamknięte drzwi, wstrząśnięty pogardą, jaką czuł do siebie. Nie mógł uwierzyć, że zwrócił się do niej w ten sposób po tym, jak tak szcze­rze się przed nim otworzyła i pozbyła zahamowań. Nie chciał, by wstydziła się swego słodkiego podarunku, ale jej milczenie i wyraz twarzy zraniły go. Nie miał żadnego prawa zadawać jej bólu, niszczyć pierwszych uczuć, wypominać jej zmysłowości.

- Shelly - powiedział cicho, opierając się jedną ręką o drzwi. - Przepraszam.

Nie wiedział, czy go słyszała, ale miał nadzieję, że tak. Odwrócił się i odszedł, przepełniony żalem.

Shelly poszła prosto do łóżka, udając ból głowy od głośnej muzyki. Wiedziała, że nie zmyli Nan, ale nie znio­słaby teraz żadnych pytań, lak szybko odeszła od drzwi, że nie słyszała przeprosin Faulknera. Przykryła się cał­kowicie, i zanim zasnęła, jej poduszka była zupełnie mo­kra od łez.

Starała się unikać Bena, by jednocześnie unikać jego ojca, ale już następnego ranka chłopiec czekał na nią w restauracji. Wstał rozpromieniony, gdy tylko weszły z Nan do środka.

- Zamówiłem już dla was kawę - powiedział z ga­lanterią. - Siadajcie.

Zajmując miejsca, Shelly i Nan nie mogły opanować śmiechu. - Co ja mam z tobą zrobić? - spytała miękko Shelly.

- Zaadoptować mnie - odparł. - Ona uratowała mi życie - wyjaśnił Nan. - Teraz musi zajmować się mną do końca moich dni. - Zmarszczył się. - Trochę się opie­ra, ale pracuję nad nią. Ja naprawdę potrzebuję matki, rozumiesz? A jeśli ojciec ożeni się z Marie, nie będę jej miał - dodał stłumionym głosem.

- Gdzie twój ojciec? - spytała Nan, z rozmysłem wy­ręczając przyjaciółkę. Poprzedniego wieczora coś się sta­ło, coś, co musiało być dla Shelly bardzo ważne, bo nie pisnęła na ten temat nawet słowem.

- Tata poszedł na jakieś spotkanie - odparł Ben. - Musiał być bardzo zły. Nie chciał nawet śniadania. Pewnie tęskni za nią - dodał żałośnie. - Wspominał coś o naszym wcześniejszym powrocie do domu.

Shelley poczuła, jak krew zastyga jej w żyłach. Aż tak bardzo nie mógł się doczekać chwili, w której się jej po­zbędzie? Czyżby myślał, że narobi mu kłopotów? Za­wstydzi go wyznaniami o dozgonnej miłości? To nie było w jej stylu.

- Będę za tobą tęsknić, Ben - powiedziała z uśmie­chem. - Ale życie toczy się dalej.

- Źle wyglądasz - zauważył. - Czy dobrze się czu­jesz?

- Nic mi nie jest. Żadnego kaca więcej - obiecała.

Jednak nie czuła się dobrze. Udawała, że spędza we­soło czas, przyłączając się do siatkówki na plaży, opalając się i pływając. Ale nie wkładała w to serca. Nan znalazła sobie miłego studenta z Nowego Jorku, którego spotkała na wyprawie żeglarskiej i Shelly żałowała, że nie ma ni­kogo, chociażby po to, by trzymać Pete'a na dystans.

- Moglibyśmy pójść do mojego pokoju na drinka - zaproponował - Chodź, Shelly, rozluźnij się!

Spojrzała mu prosto w oczy. Kurtuazja nie skutkowa­ła. Może szczerość pomoże.

- Nie chcę iść tobą do łóżka. Rzeczywiście zaczerwienił się.

- Shelly!

- Przecież o to ci chodzi - powiedziała wprost. - Ale mnie, niestety, nie. Przyjechałam tu, żeby się dobrze ba­wić. I jakoś mi się to udaje, mimo twojej obecności!

Wstał zakłopotany i wzruszył ramionami.

- W porządku, nie musisz od razu wpadać w złość. Bez urazy. - Oddalił się i już wkrótce rozmawiał z inną dziewczyną.

Dzięki Bogu, pomyślała. Jeden kłopot z głowy. Poczuła się zmęczona i senna, i zaczęła drzemać. Zbudził ją nagły, gwałtowny ruch.

- To głupie - stwierdził Faulkner ostrym tonem.

- Smażysz się. Nie posmarowałaś się żadnym kremem?

- Oczywiście, że się posmarowałam.

- Ale nie na plecach.

- No bo chyba tam nie sięgnę, no nie? - spytała ze złością. Usiadła. - I nie proponuj, że to zrobisz, bo nie chcę, żebyś mnie dotykał. Odejdź.

Wolno odnalazł jej wzrok.

- Przeprosiłem, ale nie słyszałaś, prawda? Spuściła oczy. Nie chciała patrzeć na niego, ubranego tylko w kąpielówki. Podniecał ją, nawet gdy był kom­pletnie ubrany.

- Muszę wracać do pokoju - powiedziała sztywno.

- Nan i ja idziemy na zakupy z... Faulkner! Trzymał ją w swych potężnych ramionach i powoli niósł do wody.

- Posłuchaj, ty...!

Miękko położył wargi na jej ustach, ucinając roz­mowę, a jednocześnie wchodził coraz głębiej w ocean, aż do miejsca, gdzie woda sięgała im do ramion. Dopie­ro wtedy postawił ją na nogi, ale tylko po to, by przy­ciągnąć jej ciało bliżej swojego i pogłębić długi, nie­spieszny pocałunek, zamykający ich w kręgu wzajemnej bliskości.

- Och, nie - jęknęła, ale jej ramiona już go trzymały, a usta szukały jego warg.

Położył dłonie na jej biodrach i przycisnął do swego podnieconego ciała, poruszając nią rytmicznie, a jego palce wśliznęły się pod jej bikini. Ustawiając ją w pozycji tak intymnej, że zaczęła drżeć i z trudem łapała oddech, drażnił jej dolną wargę.

- Nie mogę przestać o tobie myśleć - wyszeptał.

- Maltretujesz mnie - jęknął.

- Faulkner!

- Tak bardzo cię pragnę, Shelly! - Pocałował ją ła­pczywie. Zdjął ręce z jej bioder i przesunął je wyżej, by odwiązać kostium. Stanik opadł na talię, a jego ręce pie­ściły teraz całe ciało dziewczyny. Nie przestawał jej ca­łować. Czuła, jak pod wpływem jego dotyku jeszcze bar­dziej twardnieją jej brodawki i jęknęła urywanie:

- Chodź tu. Przyciągnął ją do siebie, ocierając się o jej piersi tak miękko i czule, że krzyknęła. Otoczył ją ramionami i położył twarz na mokrej szyi, ściskając ją i lekko kołysząc. Z nikim jeszcze nie przeżyła tak intymnej chwili.

- Jesteś jak jedwab, każde dotknięcie twojej skóry i ten słodki jęk, który wydobywasz gdzieś z głębi, pod­niecają mnie. Shelly, prawda, że chcesz, żebym całował twoje piersi? - szepnął, wędrując wargami po jej poli­czku, aż dotarł do ust.

Na myśl o tym poczuła bolesny przypływ pożądania.

- Tak - jęknęła. - Ale nie możemy!

- Wiem. Musiałbym unieść cię do góry, a wtedy zo­baczyliby nas. Shelly... - Nie odrywając od niej ust, zsunął rękę, aż znalazła się pod bikini. Dotykał jej powoli i z doświadczoną zrę­cznością. Nie przerywał, widząc, jak cała drży, a z jej ust wydobywa się jęk. Intymność pozbawiła dziewczynę wszelkich zahamowań.

Jednak za bardzo jej pragnął. Musiał się cofnąć, póki jeszcze mógł. Niepożądana ciąża byłaby straszną ceną za parę minut przyjemności.

Doprowadzając do porządku jej strój pomyślał, że dla niej nie byłoby to zresztą wcale przyjemne. Przecież była dziewicą. Dziewicą. Na samą myśl, że miałby wprowa­dzić ją w seks, nauczyć otrzymywania i dawania rozko­szy, zakręciło mu się w głowie. Ale była taka młoda! Zbyt młoda i zbyt oddalona od niego pod względem spo­łecznym i ekonomicznym.

- Czemu to zrobiłeś? - spytała, kiedy trzymając ją w ramionach, pomagał się jej opamiętać.

- Z tego samego powodu, dla którego ty mnie nie zatrzymałaś - odparł cicho. - Bo pragnąłem cię dotknąć. Tak jak ty pragnęłaś mojego dotyku.

- Jestem za młoda, nic nie wiem i poza tym jest Ma­rie...

Pochylił się i delikatnie przykrył jej usta swoimi.

- Otwórz usta - szepnął czule. - Wiesz już prze­cież, że kiedy się całujemy, lubię, by mój język był we­wnątrz.

Jęknęła. W tym momencie mógłby zacząć się z nią kochać na środku plaży, przy ludziach, i chyba nie zna­lazłaby w sobie siły, by zaprotestować.

Z widoczną trudnością oderwał się od niej. Jego twarz była ściągnięta i blada.

- Po prostu istnieje zbyt wiele przeszkód - pomyślał na głos.

Wiedziała. Znajdując się w jego ramionach, kiedy całe jej ciało pragnęło jedynie należeć do niego, uświadomiła sobie, że po chwili rozkoszy znów przychodzi żal, wstyd i ból.

- O wiele za wiele - przyznała ze smutkiem. Westchnął ciężko.

- Zasługujesz na więcej, niż tylko męskie pożądanie. Przełknęła ślinę.

- A ty jesteś pewien, że... to tylko to, Faulkner? - spytała żałośnie.

Jego twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. Uwolnił ją z uścisku.

- Tak - powiedział głucho, walcząc z wewnętrznym protestem, który w nim dojrzewał. - Nie kontrolowane, szalone pożądanie, które mnie zawstydza. Przepraszam. Tak naprawdę, to zamierzałem przeprosić, a nie pogar­szać sprawę.

- Wiem.

- W momencie, kiedy cię dotykam, dostaję szału. - Roześmiał się chłodno. - To wybryk natury. Los za­drwił sobie z nas obojga. - Skrzywił się. - To nie może się więcej powtórzyć.

- Nie powtórzy się. Starałam się ciebie unikać.

- Ja też - przyznał żałośnie. - I widzisz, do czego nas to doprowadziło.

Zaczerwieniła się i na wspomnienie bliskości, jaką dzielili w wodzie, odwróciła wzrok.

- Postaram się myśleć o tym jako o praktycznym ćwiczeniu z zakresu edukacji seksualnej.

Z ciężkim westchnieniem obrócił ku sobie jej twarz.

- O, nie - zaprotestował. - To nie było to. - Opuścił wzrok na jej miękkie usta. - Już od lat nie zachwycałem się kobiecym ciałem, od łat nie czułem potrzeby doty­kania, pieszczenia, podniecania. Dzięki tobie mam ochotę przywołać całą moją delikatność. - Przerwał, sprawiając wrażenie zaskoczonego, poirytowanego i nieco bezbron­nego.

Shelly odszukała jego wzrok smutnymi, zgaszonymi oczyma.

- Naprawdę? Gestem wyrażającym zdziwienie dotknął jej twarzy.

- Na samym początku kochałem, matkę Bena. Czułem wobec niej tyle ciepła, tyle bolesnej tęsknoty. Ale ona chciała tylko tego, co mogłem jej dać w sensie material­nym. Dla niej była to transakcja, w której moim zyskiem był Ben. - Wzdrygnął się. - Nigdy mnie nie kochała. Umarła w ramionach innego mężczyzny, a ja, kochając i nienawidząc, opłakiwałem ją przez długie lata. Od tej pory kobiety nie były dla mnie niczym więcej, jak tylko rozrywką. Wykorzystywałem je - wyznał, podnosząc na nią oczy. Powoli wodził wzrokiem po jej twarzy. - Ale ciebie nie potrafiłem wykorzystać. I dlatego myślę, że dla nas obojga będzie lepiej, jeśli zapomnimy o wszy­stkim, co się między nami wydarzyło.

Rozdział piąty 0x01 graphic

Shelly opuściła wzrok na jego pierś i starała się nie zdradzić, jak bardzo jest zdruzgotana. Myślała tylko o tym że wkrótce przestaną się widywać. Pragnął jej, ale to by nie wystarczyło. Oboje o tym wiedzieli. Jego umysł był zmącony pożądaniem, które odczuwał. Gdyby je zaspokoił, nastąpiłoby opamiętanie i wzajemna niena­wiść. Mimo że bardzo chciała, kontynuowanie związku nie byłoby rozsądne.

- Myślisz, że nie powinniśmy się już więcej widy­wać? - zapytała żałośnie.

- Tak właśnie. - Odsunął się od niej, odgarniając mo­kre włosy z wilgotnej twarzy. - Nie zostajemy tu długo - dodał. - Poradzimy sobie. - Nie mógł oderwać od niej wzroku - Jakoś.

Zmusiła się do uśmiechu.

- Co z Benem? - spytała.

- Ma bzika na twoim punkcie. Nie odmawiaj mu swe­go towarzystwa.

- Nie zamierzałam.

- Shelly. - Delikatnie dotknął jej policzka. - Wiesz, ze to nie miało szans. Nawet gdybym pominął twój wiek, to nasze położenie społeczne jest zbyt odległe.

- A na to już nic nie można poradzić - zgodziła się, odwracając wzrok.

- Jestem bankierem. Moja pozycja wymaga zacho­wania pozorów. - Wzruszył ramionami. - Nigdy nie przywiązywałem większej wagi do form, ale kiedy od tego zależy praca innych ludzi, potrafię dbać o wizeru­nek, jakiego się ode mnie wymaga. Poza wszystkim - do­dał z goryczą - małżeństwo nie wchodzi w grę w moim przypadku. Rozumiesz?

Spojrzała na jego wyrazistą twarz, dostrzegając w niej rezygnację i zawzięty upór.

- Nie masz zaufania do kobiet. To dlatego pozwoliłeś Marie tak bardzo się do ciebie zbliżyć. Bo ona ci nie zagraża.

- Wiem o niej wszystko - odparł, nie czując się urażony. - Jest fałszywa, złośliwa i egoistyczna aż do prze­sady. Wyrosła w bogactwie. Lubi pokazywać swoją wyższość.

- Zauważyłam - potwierdziła Shelly.

- Ben uważa, że jesteś wyjątkowa - powiedział męż­czyzna głębokim, pełnym ciepła głosem. - Ja też, Shelly. Przykro mi. Żałuję. Naprawdę żałuję, że sprawy tak się mają. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Moglibyśmy od­kryć jeszcze więcej.

- Pewnie tak. Ale podejmowanie ryzyka nie jest twoją specjalnością, prawda?

Potrząsnął głową.

- Gram tylko o rzeczy pewne. Ta nie jest. - Dotknął jej ust i cofnął się powoli. - Przykro mi.

- Mnie też. Ale - za wszelką cenę starała się wyrów­nać oddech i powiedzieć coś lekkiego; przyszedł jej do głowy fragment filmu „Casablanca” - cokolwiek się sta­nie zawsze pozostaje nam Paryż.

Nieprędko pojął, co miała na myśli. Zanim się roze­śmiał, była już w połowie drogi do plaży.

Zgodnie z zapowiedzią, Faulkner nie zbliżał się do niej więcej. Ben jednak tak. Można wręcz powiedzieć, że na nią polował.

- Nie masz nic innego do roboty? - gniewała się. Uśmiechnął się i potrząsnął głową, pewny, że go lubi.

Jej twarz była jak otwarta księga.

- Nie możesz odrzucić swego jedynego dziecka.

- Nie jesteś nim! - krzyknęła.

- Skąd wiesz? - Zrobił poważną minę. - Mogłaś mnie mieć i potem zapomnieć. Może masz zaawanso­waną amnezję?

- Nie mogłabym zostać matką w wieku dwunastu lat - mruknęła. - A poza tym, pamiętałabym, że mam dziec­ko. To nie jest coś, o czym można zapomnieć.

Ben nie odezwał się słowem, ale przecież potrafił do­dawać. Ojciec uważał, że Shelly jest nastolatką, ale kiedy odjęła jego wiek od swojego wyszło jej dwanaście. Miała więc dwadzieścia cztery lata. Zacisnął usta.

- Ile masz lat? - zaatakowało.

- A jak myślisz? - spytała spłoszona.

- Dwadzieścia cztery. . Popatrzyła na niego.

- Skąd, do diabła... Wyjaśnił jej, skąd, do diabła, a ona wydała z siebie długie, głębokie westchnienie.

- Nie powiem ojcu. Ale dlaczego nie chcesz, żeby wiedział?

Nie mogłaby mu tego wyjaśnić, nie mówiąc całej pra­wdy.

- Mam swoje powody - wykręciła się. — Niech to zostanie naszą tajemnicą. Dobrze?

- Dobrze. W końcu chłopak nie może kłócić się ze swoją mamusią.

Już otwierała usta, by zaprotestować, ale jęknęła tylko i zrezygnowała. Nie było sensu się spierać.

Wieczorem, w przeddzień ich wyjazdu, Ben wmanew­rował Nan i Shelly w kolację w towarzystwie własnym oraz swego ojca. Nie był to przyjemny wieczór. Shelly i Faulkner starali się nie zwracać na siebie uwagi i za­chowywać normalnie. Nie udało im się. W końcu Nan i Ben poszli kupić pamiątki do sąsiadującego z motelem sklepu, a oni zostali sami.

- To nie był mój pomysł - powiedział gorzko.

- Wiem. - Patrzyła na swoją filiżankę kawy, ledwo ją dostrzegając. Oboje wyjeżdżają. Nie zobaczą się już nigdy.

- Do cholery, wiesz przecież, że tak jest najlepiej - wycedził przez zęby. - Możesz na mnie spojrzeć?

Uniosła wzrok i wzdrygnęła się na widok gniewu w jego oczach.

- Tak, wiem, że tak będzie najlepiej - mruknęła. Nie mogąc złapać oddechu, rozchylił usta. Jego sta­lowe oczy przeszywały ją tak, że się zarumieniła.

- Pragnę cię! - powiedział niepewnie. Patrzyła na niego.

- No właśnie, sprowadź wszystko do tego, co najpo­wszechniejsze.

- A czy istnieje jeszcze coś poza pożądaniem? - spy­tał zaczepnie. - To jedyne, co nas łączy. I nawet tego nie byłoby, gdybyś nie spędziła całych swoich wakacji na łażeniu za mną!

- W porządku, możesz mnie obwiniać. - Rozzłościła się. - Powiedz całemu światu, że próbowałam cię uwieść!

- To ty powiedz, że nie próbowałaś - odpalił. Objął dłonią kieliszek do wina i ścisnął go tak mocno, że o ma­ły włos nie pękł. - Gdziekolwiek się obróciłem, stałaś i przewracałaś oczami.

- Wyjaśniłam ci, dlaczego...

- Kłamałaś - powiedział obcesowo, ze znudzonym cynicznym uśmiechem. - Myślisz, że nie wiem, kiedy się podobam kobiecie? Jestem bogaty. Całe swoje dorosłe życie spędziłem na opędzaniu się od kobiet, chętnych, by skorzystać z mego bogactwa.

- Włączając w to Marie? - spytała słodko, z błysz­czącymi oczyma.

- Nie muszę opędzać się od Marie - odparł. — Ona ma własną pozycję.

- Masz na myśli jej rodziców - wypaliła.

- To to samo.

- Nie - powiedziała poważnie. - W życiu trzeba do­konywać własnych wyborów, podejmować własne ryzy­ko, torować sobie swoją własną drogę. Styl życia powi­nien być samodzielnie odkryty, a nie odziedziczony.

- Ach - mruknął ironicznie - raczkująca socjalistka.

- Niezupełnie. - Popatrzyła na niego. - Nie słuchałeś? Mówiłam, że ludzie powinni sami zarobić na to, co mają.

- Marie zarabia na to - odparł, skrywając w tonie głosu sugestię.

Przypomniała sobie, jak czuła się w jego ramionach i zaczerwieniła się, odwracając wzrok.

- Kiedy mnie kąsasz, zapominam, jak bardzo jesteś mło­da - powiedział ze złością. Opróżnił kieliszek z winem.

- Nie na tyle, by nie zrozumieć, co sugerowałeś na temat twego związku z Marie - odparowała krótko. - Je­śli to właśnie jej pragniesz, czemu całowałeś mnie na plaży?

Odnalazł jej wzrok. Wspomnienia sprawiły, że pocie­mniało mu w oczach.

- Może chciałem sprawdzić, jak daleko się posuniesz. Poczuła, że jej policzki płoną coraz bardziej.

- Jak mówiłeś, jestem młoda. Wspaniały kąsek dla doświadczonego mężczyzny - dodała z goryczą.

Chciałby, żeby tak było, ale wiedział, że to nieprawda. Bawił się pustym kieliszkiem, obserwując, jak płomień świecy odbija się w oszlifowanym krysztale.

- Nie - zaprzeczył. - To było coś o wiele ważniej­szego. Dla nas obojga.

Znowu spojrzał na nią i ujrzawszy ten sam głód w jej ciepłych, smutnych oczach, poczuł, jak płomień rozpala siew nim na nowo.

Jego oddech stał się nieregularny, przyspieszony.

- Chcę się z tobą kochać, ten jeden ostatni raz. Rozchyliła usta.

- Faulkner... Wezwał kelnerkę i zapłacił rachunek. W kilka minut później poprosił Nan, żeby zabrała rozpromienionego Be­na do motelu, a sam z Shelly udał się na ciemną opu­stoszałą plażę.

Dziewczyna była aż za bardzo świadoma faktu, jak krótka jest jej zielona wydekoltowana sukienka. Kiedy pomyślała o dotyku jego silnych szorstkich dłoni na na­giej skórze, poczuła się bezbronna. Jednak nic już nie pozostało z jej dumy i nie zamierzała udawać, że go nie pragnie. To będzie ich ostatni raz. Kiedy znaleźli się na zasłoniętej części plaży, zwrócił się do niej.

- Przyszłaś ze mną dobrowolnie - przypomniał jej.

- Nie zaciągnąłem cię tu siłą.

- Tak. - Uderzenie fali stłumiło jej głos. W słabym świetle poszukała wzrokiem jego ciemnych oczu. - Nie biorę pigułki - powiedziała wprost.

- Shelly, nie możemy się tu kochać. - Zaczerpnął tchu. - I nie mogę cię wziąć do mojego pokoju, bo Ben może wrócić w każdej chwili. - Chwycił ją w ramiona i przyciągnął do siebie. - Jesteś dziewicą - szepnął miękko, obezwładniając ją swą siłą i pociągającym za­pachem męskiej wody kolońskiej. - Nie jestem aż takim draniem...

Otwartymi ustami rozchylał jej wargi. Poczuł, że drżą. Jęknęła, przywierając do niego, a jego ciało gwałtownie zareagowało na jej bliskość.

Zesztywniała i zaczęła się wycofywać, ale jego rę­ka powędrowała w dół jej pleców, delikatnie ją zatrzy­mując.

- Jesteś bezpieczna - wyszeptał wprost do jej ust.

- Jest tak dobrze. Nie proś mnie, żebym przestał. Jej także było dobrze, ale czuła się zakłopotana. Chcia­ła mu to powiedzieć, lecz jego usta nalegały coraz bar­dziej. Przywarła do niego, a wtedy namiętność pocałunku gwałtownie wzrosła, by eksplodować uczuciem całkowi­tego oddania.

Przez gruby materiał marynarki poczuł jej paznokcie. Chciał poczuć je na skórze.

Wsunął rękę pomiędzy nią a siebie, a kiedy odpinał koszulę, jego kciuk ocierał się o jej piersi. W chwilę po­tem położył jej dłonie na swej klatce piersiowej i po­zwolił się pieścić.

- Och, Boże, to nie wystarczy - szepnął urwanym głosem, a jego usta stały się jeszcze bardziej natarczywe. - Shelly!

Ich wargi znów się zetknęły. Opuścił cienkie ramią­czka jej sukienki i sprawnymi ruchami obnażył ją do pa­sa. Zanim zdążyła zaprotestować, przyciągnął ją do sie­bie, otulając połami koszuli i marynarki, tak że jej piersi w podniecający sposób ocierały się o jego skórę.

Pieścił je dłońmi i jednocześnie całował jej usta, chwytając je zębami i głęboko penetrując językiem. Obo­je drżeli, a urywane bicie ich serc zdawało się zagłuszać huk fal.

- Proszę! - jęknęła wprost w jego usta. Ledwo ją słyszał. Prąd przeszywał jego ciało wszędzie tam, gdzie go dotykała. Jego ręce zdobywały ją, we wszechogarniającej i przejmującej ciszy odkrywały jej cudowną miękkość. Gdy byli tak blisko, wszelkie dzielące ich różnice przestawały mieć jakiekolwiek zna­czenie. Nigdy nie czuł tego, co teraz. Nawet ze swą by­łą żoną, w okresie największych uniesień pierwszej mi­łości.

Uniósł wzrok i spojrzał w jej rozpromienioną, uległą twarz.

- Gdybyś brała pigułkę - spytał urywanym głosem - pozwoliłabyś mi?

- Nie wiem. - Położyła głowę na jego piersi, drżąc w odpowiedzi. - To ważny krok. Zawsze uważałam, że powinien wiązać się z małżeństwem, że to decyzja dwoj­ga ludzi, którzy chcą wytrwać ze sobą przez całe życie.

- Podniosła na niego wzrok. - Czy to bardzo niereali­styczne w świecie, w którym miłość jest tylko łagodniej­szym określeniem seksu?

- Ważne pytanie. - Uśmiechnął się, ale w jego oczach było wiele smutku. - To nie ja będę cię o to pro­sił. Poza tym - dodał z wymuszoną nutką humoru - gdzie mielibyśmy się kochać? To miejsce nie jest cał­kiem odosobnione, a Nan i mój syn są w waszym po­koju. Gdybyśmy poszli do mojego... - westchnął ciężko - nie mógłbym. Pragnę cię i gdybyś była chociaż trochę doświadczona, kochałbym się z tobą. Ale to nie jest dla ciebie, Shelly, to ci nie wystarczy. A ja, już ci mówiłem, nie mam nic innego do zaoferowania.

Przytulił jej policzek do swej ciepłej, ciężko dyszącej piersi. Gęste włosy łaskotały ją w nos. Stali tak w pół­cieniu i milczeli.

- Gdybym była starsza... - zaczęła - bogatsza...

- Nadał byłabyś dziewicą - odparł po prostu. - A ja mam już na zawsze dość małżeństwa. - Uniósł jej pod­bródek. - Będę żałował tej nocy aż do śmierci.

- Tego, że mnie pocałowałeś?

- O, nie. - Potrząsnął głową. - Tego, że nie mo­głem obnażyć twej jedwabistej skóry i posiąść cię tu, na tym piasku - szepnął, wodząc palcem po jej mięk­kich nabrzmiałych wargach. - Tak bardzo pragniemy siebie nawzajem, że, być może, nie sprawiłbym ci nawet bólu.

Chwyciła zębami jego górną wargę wczepiając palce w gęste włosy Faulknera.

- Potrzebowałabym wiele czasu, prawda?

- Tak. - Pocałował ją, czule i powoli. Jego ręce zna­lazły jej miękkie piersi i pieściły je w pełnej ciepła ciszy.

- Jakie to miłe...

- Co?

- Twoje ręce na mojej skórze - powiedziała z war­gami tuż przy jego ustach. - Rób tak... mocniej.

- Nie mogę.

- Dlaczego? Koniuszkiem języka obrysował jej usta.

- Wiesz, dlaczego. Twoje piersi są bardzo delikatne, a ja nie jestem sadystą. Nie chcę zadać ci bólu.

- To nie będzie bolało. - Uśmiechnęła się. - Chcę tak.

Położyła jego kciuk i palec wskazujący na ciemnej brodawce i pokazała mu, czego pragnie. Czując falę cie­pła, przeszywającą jej ciało, westchnęła.

- Shelly - wyszeptał chrapliwie - czy kiedy tak ro­bię, czujesz gorąco w całym ciele? - Spytał o coś jesz­cze, o coś bardzo intymnego i oczywistego zarazem. - Czy tak? - nalegał.

- Tak - wyznała nieśmiało. To nie było rozsądne. Wiedział o tym, kiedy pochylał głowę i ujmował zębami jej brodawkę. Ale doznania, ja­kie opisywała, bardzo przypominały pełne zaspokojenie. Podniecała go myśl, że mógłby doprowadzić ją do eks­tazy samą grą miłosną. Musiał to sprawdzić.

Kiedy poczuł przeszywający ją dreszcz i usłyszał krzyk, jęknął i, przepełniony żalem, delikatnie pocałował. Nigdy nie udało mu się dać tego innej kobiecie. Czy dlatego tak mocno reagowała na jego namiętność, że była dziewicą? A może znaczyło to coś więcej?

Podniósł głowę, a ona zawisła w jego ramionach. Ca­łe jej ciało drżało, twarz płonęła wstydem i zakłopota­niem.

Uniósł ją, powoli wkładając jej stanik i zapinając haftki. Ręce mu drżały. Nadal był szalenie podniecony.

- Nie powinieneś...! - Tyle tylko udało jej się po­wiedzieć w zakłopotaniu.

- Myślę, że powinienem. - Podniósł jej głowę i spo­jrzał w oczy spokojnym mądrym wzrokiem. - Rozu­miesz, co się wydarzyło?

- No, tak... - Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok.

- Nie ma się czego wstydzić. Jesteś jedna na milion - stwierdził głębokim, pełnym czułości głosem. - Męż­czyźni gotowi są zabijać się dla kobiety tak namiętnej jak ty.

- Wstyd mi - jęknęła.

- Że osiągnęłaś zaspokojenie, kiedy całowałem twoją pierś? - spytał wprost, ale jednocześnie uspokajająco.

- Shelly, urosłem we własnych oczach. Nigdy nie czułem się mężczyzną bardziej niż w tej chwili.

- Nie sądzisz, że jestem nienormalna?

- Myślę, że jesteś jak dynamit. - Pogładził jej potar­gane włosy. Dłonie wciąż mu drżały, choć powoli się uspokajał. - Pochlebia mi, że tak bardzo mnie pragniesz.

Opuściła wzrok na jego pierś.

- Ale to wszystko...

- Tak. - Przyciągnął ją do siebie, upajając się jej za­pachem i dotykiem. - Shelly?

- Tak? Pocałował jej włosy.

- Zawsze pozostaje nam Paryż. Mimo smutku, uśmiechnęła się.

Następnego dnia rozjechali się. Shelly nie widziała się już z Faulknerem, zresztą nawet nie próbowała. Kie­dy wrócili do jej pokoju, pożegnała się z Benem, tłu­miąc łzy. Chciał pozostać z nią w kontakcie, ale nie ośmieliła się zostawić mu adresu. Nie mogła ryzykować, że odkryją prawdę o jej pochodzeniu i rodzicach. Wa­szyngton jest dużym miastem i jej ojciec, mimo że bogaty i wpływowy, był przecież tylko jednym z bankierów w tym mieście. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek wspominał o Faulknerze Scotcie, było więc mało prawdopo­dobne, by się znali. Dla własnego spokoju wolała więc tę sprawę zakończyć. W końcu przecież Faulkner przy­znał, że główny problem leżał w jego niechęci do jakich­kolwiek trwałych związków. On chciał romansu, ona zaś wspólnego życia po wsze czasy. Kompromis między tak rozbieżnymi oczekiwaniami nie byłby łatwy.

Wiedziała że będzie za nim tęsknić. A także za Benem. Dotychczas nie znała żadnego ze Scottów, ale wiedziała, że przez resztę życia będzie o nich pamiętała.

Nan dostrzegła melancholię i niezwykłe wyciszenie przyjaciółki, ale powstrzymywała się od komentarza.

W samolocie siedziały obok siebie, miały więc czas na rozmowę z dala od reszty grupy.

- Przykro mi, że wam się nie udało - powiedziała Nań. - Naprawdę mi przykro. On był rewelacyjny, a chłopak wyjątkowy.

- Dziękuję. Mnie też jest przykro. - Oparła się o sie­dzenie, zamykając oczy. - Nan, gdybym tylko była ko­bietą wyzwoloną.

- Jesteś.

- Wiesz, o co mi chodzi.

- Wyzwoloną po to, by spędzić jedną noc wybucho­wej namiętności, a potem przez całe życie tym się zadręczać?

- Nie zawstydzaj mnie. - Shelly spojrzała na nią.

- Nie można całe życie dręczyć się wspomnie­niem jednej nocy, niezależnie od tego, jak bardzo by by­ła niezwykła - stwierdziła stanowczo Nan. - A przez tę jedną noc mogłabyś złapać chorobę, która by cię zabiła lub uczyniła nietykalną na resztę życia. Mogłabyś po­święcić wszystkie swoje zasady i nie otrzymać w zamian nic, poza pewnością, że uwielbiany przez ciebie męż­czyzna potraktował cię jak posiłek w barze szybkiej ob­sługi.

- Posiłek... w barze...?

- Coś, czym się pożywiasz, a potem się tego pozby­wasz.

- Nan!

- Kiedy mam rację - powiedziała stanowczo śniada dziewczyna. - Nie będę ryzykować zdrowia lub życia dla jednej romantycznej nocy. To nie dla mnie. Wszystko za­chowuję dla jednego szczęśliwego mężczyzny, który co­dziennie na klęczkach będzie dziękował Bogu, że cze­kałam właśnie na niego. - Pochyliła się. - To jest ro­mantyczne.

- Masz tę cudowną umiejętność sprawiania, że czuję się jak szumowina - skrzywiła się Shelly.

Nan zmarszczyła nos.

- Skoro już mówimy o szumowinach, to gdzie jest Pete?

- Widziałam, że wsiadał do samolotu tuż za tobą - powiedziała dziewczyna parskając śmiechem. - To brzydko, że go tak nazywasz.

- Ale on naprawdę jest szumowiną - odparła Nan poważnie. - Uwiódł jedną studentkę z pierwszego roku i następnego dnia nie chciał mieć z nią do czynie­nia.

- Masz rację. On jest szumowiną! - wykrzyknęła Shelly.

- Tak jak wielu innych mężczyzn, gotowych szeptać słodkie słówka, byle tylko dopiąć swego.

- Ale są też tacy, którzy potrafią ochraniać kobiety po­zbawione instynktu samoobrony - wyszeptała Shelly ża­łośnie.

- To dlatego on tak wyglądał wczorajszego wieczora - zauważyła sucho Nan.

- Jak wyglądał?

- Sfrustrowany. Zdezorientowany. Zaskoczony. Za­chwycony... Sposób, w jaki na ciebie patrzył, kiedy ty go nie widziałaś. - Westchnęła. - Och, Shelly. Gdybyście mieli jeszcze tydzień, skończyłoby się ślubem.

- Obawiam się, że nie. On nie chce się żenić.

- A który mężczyzna chce?

- No cóż, i tak nie ma to żadnego znaczenia, prawda? - Dziewczyna zamknęła oczy. - Przerwa wiosenna się skończyła i więcej go nie zobaczę.

- Wie, że chodzisz do Thorn College - zauważyła Nan. - I on także mieszka w Waszyngtonie.

- To niczego nie zmienia - powiedziała Shelly z przekonaniem, choć w głębi serca miała nadzieję, że się myli.

Wreszcie semestr się skończył i Shelly wróciła do do­mu. Czekała jeszcze na świadectwo z dziekanatu. W za­sadzie była pewna, że stopnie będą dobre, ale zawsze martwiła się do samego końca.

- Kochanie, czy musisz wkładać tę sukienkę? - mruknęła matka.

- Przecież jest bardzo odpowiednia.

- Jest taka staromodna, Shelly - odparła pani Astor, spoglądając na ciemnoniebieską welwetową suknię, przy­krywającą córkę od szyi aż do stóp i tylko odrobinę, uwo­dzicielsko, rozciętą na plecach.

Tonia Astor miała na sobie czarną jedwabną kreację, podkreślającą jej wciąż młode ciało oraz kontrast między naturalnymi czarnymi włosami i siwymi pasemkami. Wyglądała szykownie i elegancko, bo taka po prostu by­ła. Shelly z rozpaczą stwierdzała, że nigdy nie nabędzie szyku, jakim matka zawsze odznaczała się na towarzy­skich spotkaniach.

Tego wieczora Astorowie wydawali przyjęcie na cześć nowego prezydenta jednego z banków, w których zarzą­dzie zasiadał Bart Astor. Rodzice poprosili Shelly, by po­magała hostessie. Nie miała wymówki, gdyż nie zamie­rzała uczęszczać na letnie zajęcia uczelniane.

- Nie tak dawno byłaś na wakacjach - przypomniała jej matka. - To tylko małe spotkanko. Będziesz się dobrze bawiła. Już najwyższy czas zrezygnować z tego głupa­wego pomysłu z college'em i wyjść za mąż. Charles jest cudownym, bardzo dobrze ustawionym i wpływowym mężczyzną.

- Charles jest nudny. Lubi cytować notowania giełdowe. - Ale jest ustawiony - podkreśliła matka.

- Nie dziwnego, mieszka ze swoją mamusią.

- Shelly, no wiesz! O, jest już Ted!

Matka ruszyła naprzód, przeciskając się przez zatło­czoną salę, gdzie grała orkiestra i ciągnąc za sobą Shelly. W nienagannym uczesaniu prosto od fryzjera i w skro­mnym, lecz drogim szafirowym naszyjniku z dopasowa­ną do niego bransoletką, dziewczyna prezentowała ele­gancję dostosowaną do charakteru przyjęcia.

- Ted Dumaris! - wykrzyknęła Tonią, ujmując obie ręce mężczyzny. - Tak miło znów cię widzieć! - dodała, zupełnie nieświadoma szoku na twarzy Shelly, która do­znała uczucia gwałtownej paniki na widok wysokiego ciemnowłosego mężczyzny, ze znajomą sylwetką szczu­płej brunetki u swego boku. Właśnie torowali sobie drogę w kierunku Antonii i Shelly. - A to jest twoja córka, o której mi tyle opowiadałeś? - wykrzyknęła pani Astor z entuzjazmem.

- Tak, to moja Marie, a to jej... nasz... przyjaciel, Faulkner Scott. A to Antonia Astor.

Wyraz twarzy Faulknera zdradzał pewną ciekawość. Nie widział Shelly, która stała tuż za matką, ale najwyraźniej zaczynał kojarzyć nazwiska.

- To cudownie, że nas zaprosiłaś. - Marie przymilała się do Antonii. - Jestem zachwycona waszym domem. Robi ogromne wrażenie!

Shelly nie była zachwycona. Uniżona postawa Marie przyprawiała ją o mdłości, a widok Faulknera też nie po­magał.

- Gdzie jest Shelly? O, tu jesteś, kochanie, chodź i przedstaw się. Jest na pierwszym roku college'u, choć ma już dwadzieścia cztery lata! Byliśmy kompletnie przerażeni!

Matka nie przestawała mówić, ale dziewczyna nie słu­chała jej wyjaśnień i opowieści o przedstawianych go­ściach. Utonęła w błyszczących szarych oczach Faulknera. Patrzył na nią zaszokowany, ledwo świadom obe­cności innych ludzi. Powoli zaczynał rozumieć.

- Dwadzieścia cztery? - spytał zduszonym głosem.

- Tak, prawda, że jak na rozpoczynanie college'u, to starczy wiek? - roześmiała się Tonią. - Ale ma wysoką średnią i jesteśmy z niej bardzo dumni. A co pani robi, panno Dumaris? - zwróciła się do Marie.

- Kiedy nie wywyższa się nad innych, to zapewne chodzi na przyjęcia, prawda? - Wzburzona Shelly utk­wiła chłodny wzrok w zaskoczonej kobiecie. - Panna Dumaris wspomniała ostatnio, że mogłaby użyć swoich wpływów, by wyrzucić mnie z college'u.

- Shelly - zaczęła niepewnie Tonią, po raz pierwszy widząc, jak jej córka traci panowanie nad sobą.

Marie przełknęła ślinę, czerwieniąc się gwałtownie i cofając o krok.

- Nigdy nie miałam tego na myśli. - Zaśmiała się nerwowo, z zaciśniętymi zębami. - Z pewnością źle mnie zrozumiałaś.

- Na twoje nieszczęście dokładnie zrozumiałam każ­de słowo.

Odwróciła się plecami i jej wzrok spoczął na Charlesie. Ruszyła w jego stronę, ignorując Faulknera i żałosne wysiłki Marie, która przy matce Shelly usiłowała zbagatelizować wrogość, jaką okazywała w Daytona Beach.

Shelly złapała za rękę wysokiego jasnowłosego męż­czyznę i odwróciła się do gości. Była blada, ale poza tym opanowana jak nigdy dotąd.

- Chciałabym przedstawić państwu Charlesa Barring­tona - powiedziała z wymuszonym promiennym uśmie­chem. - To mój narzeczony!

Rozdział szósty 0x01 graphic

- Nie mogę uwierzyć, że wreszcie zdecydowałaś się wyjść za mnie - rozpromienił się Charles, kiedy znaleźli się poza zasięgiem uszu innych. - Shelly, co za niespodzianka!

- Mam nadzieję, że nie będziesz zły, Charles, ale tak naprawdę nie mówiłam poważnie - wyjaśniła delikatnie. - Przepraszam, ale znalazłam się w bardzo trudnym po­łożeniu. Wyjaśnię ci to później.

Wyglądał na rozdartego między rozczarowaniem a ul­gą. Jego oczy powędrowały w kierunku Betsy, młodej kobiety, wobec której stopniowo dojrzewały w nim głę­bokie uczucia.

- Co wszyscy powiedzą? - spytał.

- Nic - zapewniła go. - Na pytanie, dlaczego nie je­steśmy jeszcze zaręczeni, po prostu wyjaśnię, że nie by­łam dla ciebie odpowiednią dziewczyną.

- To miło z twojej strony - powiedział zaskoczony.

- Niezupełnie i przepraszam, że cię w to wciągnę­łam. Od dawna jesteśmy przyjaciółmi i miałam nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe.

- Oczywiście, że nie mam.

- To dobrze. - Uśmiechnęła się, widząc, jak mężczy­zna się czerwieni.

Na swój sposób był uroczy, ale nie miał za grosz wy­obraźni i woli walki. Instynktownie czuła, że gdyby się pobrali, całe życie spędziłaby rządząc nim. Nie od­powiadałoby to żadnemu z nich, a zwłaszcza Charleso­wi. Zauważyła, że Betsy obserwuje go i wpadła na po­mysł.

- Idź, napij się teraz czegoś, porozmawiamy później. O, jest Betsy, pamiętasz ją? Wygląda na bardzo samotną. Byłoby dobrze, gdybyś poprosił ją do tańca.

- Tak, oczywiście - zgodził się ochoczo.

- No to na co czekasz? To miła dziewczyna. Charles ruszył we wskazanym kierunku. Nie rozumiał Shelly i nigdy chyba jej nie zrozumie. A Betsy była ła­godna i chyba bardzo go lubiła. Na przyjęciach tańczyła tylko z nim. Podszedł do niej z uśmiechem, a ona za­czerwieniła się. Tańczył trzymając ją, rozpromienioną, w ramionach i zastanawiał się, czy dotychczas nie kie­rował swej uwagi w złą stronę.

Tymczasem Shelly podeszła do stołu z drinkami i na­lała sobie spory kieliszek brandy. Pociągnąwszy łyk, skrzywiła się.

Zza jej pleców wyłoniła się duża, szczupła dłoń, ode­brała jej kieliszek i postawiła go z powrotem na stole.

- Nie umiesz pić. Zostaw to! Odwróciła się ze złością w oczach.

- Nie mów mi, co mam robić. Nie lubię tego. Uniósł brwi.

- Oho, ale się zmieniłaś. Młoda, dziewicza studentka college'u, bez grosza przy duszy - czy nie tak brzmiała ta historia?

- Wszystko kłamstwa - powiedziała, uśmiechając się i do niego. - Miałam niezły ubaw. A ty nie?

- Nie wszystko kłamstwa - odparł, wyczuwając w niej strach pod maską bezczelności. Szybko spuściła wzrok. - Mogę nie umieć odróżnić biednej studentki od panienki z towarzystwa, ale umiem rozpoznać dziewicę, kiedy się z nią kocham.

- Nie kochaliśmy się.

- Nie - przyznał cicho. - Masz dwadzieścia cztery lata i jesteś bogata. Nie ma żadnych przeszkód. Oczeku­jesz, że tak właśnie powiem? - Uniosła wzrok.

- Nadal wierzę w dozgonny związek, a ty nie chcesz się żenić. - Wyglądał na zaskoczonego. Zaśmiała się zim­no. - Nie wierzę w bajeczki. Sam mi powiedziałeś, że prawdziwym problemem jest dla ciebie zaangażowanie się, nie zaś moje pochodzenie. A raczej to, co uważałeś za moje pochodzenie. - Uśmiechnęła się cynicznie. - Wiesz, jestem po prostu rozchwytywana. Mężczyźni uwielbiają pieniądze mojego ojca.

- To dlatego.

- Dlatego co?

- Dlatego wróciłaś na uczelnię, nie mówiąc nikomu, kim naprawdę jesteś.

- To przykre być na liście przystawek. Wpatrywał się w jej zaczerwienioną twarz.

- Twój narzeczony tańczy z inną kobietę. O wiele za blisko - dodał, spojrzawszy na Charlesa i Betsy. - Nie przeszkadza ci to?

- Przeszkadzałoby, gdybym zamierzała za niego wyjść. On myśli, że zamierzam. Podobnie mój ojciec, córy to wszystko zaaranżował. Ojciec chce, żebym została panią Charlesową Barrington. Z całym szacun­kiem - uśmiechnęła się kpiąco - wątpię, by bankier zdo­był wysoką pozycję na jego liście pożądanych zięciów. Chyba że jesteś właścicielem wszystkich udziałów swoim banku.

- Nic o mnie nie wiesz. - Spojrzał na nią z góry.

- Ani o moich finansach, ani o niczym. A gdybym chciał się z tobą ożenić, jedyną opinią, na której by mi zależało, byłaby twoja.

- Mój ojciec pokonał większych od ciebie. Walczy­łam z nim, żeby pozwolił mi iść do college'u. - Popa­trzyła na Charlesa ze smutną rezygnacją. - Nie mam ochoty już więcej walczyć. Miałeś rację. Nie ma czegoś takiego, jak miłość i wieczne szczęście. To były tylko głupie marzenia.

Złapał ją za rękę. Było mu przykro, że jest taka cy­niczna, obolała i smutna. On też czuł się osamotniony, ale wyglądało na to, że te tygodnie, podczas których się widzieli, ją kosztowały o wiele więcej.

- Shelly - szepnął miękko.

Odsunęła jego rękę i uśmiechnęła się grzecznościo­wym uśmiechem wyższych sfer, którego nigdy przedtem niej nie widział.

- To miło, że mógł pan dzisiaj przyjść, panie Scott - powiedziała. - Proszę mi wybaczyć, muszę podejść do innych gości.

Zabrała Charlesa od Betsy, mrucząc pod nosem jakieś przeprosiny.

- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli jeszcze do końca wieczoru będziemy występowali jako narzeczeni? Wy­nagrodzę to Betsy.

- Nie, oczywiście, że nie - odparł niepewnie. Oparła policzek o jego ramię i zamknęła oczy.

- To tańczmy, Charles, po prostu tańczmy.

Następnego dnia pojechała do Nassau i wprowadziła się do hotelu z kasynem, wychodzącego na Cable Beach, z jej błyszczącym białym piaskiem i niezwykle czystą turkusową wodą. Przed wyjazdem wyjaśniła Betsy maskaradę, jaką odegrała podczas przyjęcia i miała nadzieję, że Charles będzie na tyle wrażliwy, by dostrzec, że ta młoda dama ma bzika na jego punkcie. Shelly nie była zainteresowana Charlesem ani małżeństwem. Ponowne spotkanie ze Scottem zburzyło cały jej spokój. Teraz musiała znowu odzyskać równowagę, choć nie bardzo wie­działa, czy jej się to uda. To, co czuła do Faulknera, nie znikło. Przybrało jeszcze na sile.

Jej żółte bikini było o wiele za skąpe, ale wszy­scy nosili tu równie śmiałe przyodziewki. Zamknęła oczy z westchnieniem i wystawiła plecy do ciepłego słońca.

Nagły strumień lodowatej wody poderwał ją do góry.

- Hej! - krzyknęła ze złością. Ujrzała roześmiane szare oczy.

- Cześć, mamusiu! - Ben dławił się ze śmiechu. Był cały mokry. Miał na sobie kąpielówki, a w ręku ręcznik. - Śmiesznie znów cię spotkać!

- O Boże - jęknęła, opierając głowę na rękach.

- Niezupełnie - usłyszała nad sobą głęboki, poważny głos.

Nie spojrzała w górę. Nie musiała. Wiedziała, kto to był.

- Co ty tu robisz?

- Mam wakacje. Marie poleciała z ojcem w intere­sach do Anglii, a mnie zostało trochę zaległego urlopu. Ben ma przerwę w szkole. Lubimy wyspy Bahama, pra­wda, synku?

- Na Bahamach jest siedemset wysp - zauważyła, - Nie moglibyście polubić jakiejś innej?

- Ta jest wspaniała - odparł. - Jest nawet kasyno. Grasz?

- Nie. Przegrywam. Tylko to potrafię. - Uniosła gło­wę i spojrzała na niego. - Ostatnio stało się to już nie do zniesienia.

- To przykre - skarcił ją, przysuwając się bliżej. Wy­glądał na równie rozluźnionego jak jego syn. Miał na sobie jedynie czarne kąpielówki z białymi paskami na bokach.

Patrzyła na jego wspaniałe umięśnione ciało. Zauwa­żył jej wzrok i roześmiał się.

- Rzuć mi ręcznik, Ben - powiedział i usiadł koło niej. - Miły hotel. To dobrze, że wybrałaś taki, który jest blisko wody.

- Wszystkie są blisko wody.

- Niezupełnie. Kiedyś mieszkaliśmy z Benem w ho­telu na wzgórzu nad zatoką. Był luksusowy. Basen i pię­ciogwiazdkowe jedzenie. Ale bez oceanu.

- Racja. To miły hotel, mamusiu. Tata musiał ob­dzwonić połowę hoteli w Nassau, żeby cię znaleźć.

- Nie poszedłbyś popływać, synku? - padło pytanie.

- Och, tak - zaśmiał się. - Do zobaczenia, mamusiu!

Shelly jęknęła, nie mając siły protestować, że nie jest jego mamą. Nikt jej zresztą nie słuchał.

Faulkner wyciągnął się na plecach, krzyżując silne nogi. - Twoja matka prosiła, by ci powtórzyć, że Charles zaprosił Betsy na randkę. Twój ojciec kipi.

- Biedny tatuś - stwierdziła.

- On tylko chce, żebyś była szczęśliwa.

- Gdyby tak było, pozwoliłby mi żyć po swojemu.

- Czasami trochę trwa, zanim rodzice uświadomią so­bie, że ich dzieci mogą same podejmować decyzję. Ze mną też tak było - przypomniał jej. - Będziesz pewnie zadowolona, gdy ci powiem, że między mną a Benem bardzo dobrze się ostatnio układa. Nie przypomina tego chłopaka co kiedyś.

- Mam nadzieję, że tak już zostanie - powiedziała sztywno. - Twoja Marie wygląda mi na kobietę, która chce wszystkich dokoła zmienić na swój obraz i podo­bieństwo.

- Kiedyś nie była aż taka zła - odparł. - Otrzeźwiłaś ją brutalnie i dobrze jej to zrobiło. Teraz trzy razy się zastanowi, zanim znów obrazi kogoś nieznajomego.

- Kiedy ślub? - spytała, starając się, by jej głos brzmiał naturalnie, choć serce jej pękało.

- Nie wiem. - Obrócił się na brzuch i spojrzał na nią. - A kiedy chcesz, żeby był?

- Nie żartuj. - Przełknęła ślinę.

- Nie żartuję. - Uniósł rękę i czubkiem palca zaczął wodzić po ramiączku jej stanika, drażniąc miękką nagą skórę aż po linię piersi.

- Przestań! - szepnęła.

- Dlaczego, maleńka? - Uchwycił wzrok dziewczyny i nie spuszczał z niej oczu, a jego palec nie przestawał się przesuwać, drażnić, podniecać. Pod jego dotykiem jej sutek wyraźnie stwardniał i musiała przygryźć wargi, by nie krzyknąć z narastającego pożądania.

- Faulkner, przestań! - błagała urywanym głosem.

- Przestałbym, gdyby nie sprawiało ci to aż takiej przyjemności. - Uśmiechnął się, zwiększając ucisk, aż się skuliła. - Jak miło - mruknął ochryple. - Lubię pa­trzeć na ciebie, kiedy cię dotykam.

- Nie zauważyłeś, że dokoła są ludzie? - Jej głos był bardzo wysoki, piskliwy.

- Tak, ale oni opalają się i pływają. Nikt nas nie ob­serwuje. Nawet Ben. - Faulkner przesunął się trochę, tak że swym ciałem odgrodził ich od reszty plażowiczów. - Co oznacza - westchnął - że mogę...

Wsunął rękę pod żółty trójkąt i przykrył całą jej pierś. Widział, jak drży, a jej paznokcie wpijają się w jego ra­mię. Uśmiechnął się podniecony. Była bardzo zmysłowa, a on uwielbiał dotykać jej ciała.

- Faulkner, nie! - szepnęła. Kciukiem i wskazującym palcem delikatnie pieścił jej jędrną pierś, ale ona, przestraszona przeszywającymi jej dało doznaniami, odepchnęła go.

Zresztą, nie tylko ona była coraz bardziej podniecona. Kiedy obserwował jej reakcje, czuł napięcie, narastające w jego własnym ciele.

Z jękiem odsunął się od niej i obrócił na brzuch, sta­rając się normalnie oddychać.

- Czy nic ci nie jest? - spytała, odzyskawszy mowę.

- Przywykłem już, prawda? - powoli wciągnął powietrze i patrzył na nią. z gorzkim, ironicznym uśmie­chem. - Może zechciałabyś się domyślić, dlaczego leżę teraz na brzuchu, zamiast na plecach?

- Niekoniecznie - mruknęła, odwracając wzrok.

- Tchórz.

- To ty powinieneś się wstydzić, że uwodzisz nie­winne kobiety na zatłoczonych plażach - wymamrotała.

- Nie kobiety. Kobietę. Tylko ciebie.

- Ale...

- Nie sądzisz, że nasz pierwszy raz powinien być na plaży? - spytał, podnosząc na nią wzrok. - W świetle księżyca. Tylko my dwoje, nasze ciała, pasujące do siebie tak idealnie, jak dwie części układanki.

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa! - wycedziła przez zęby.

- Kiedy cierpię, jestem bardzo nieprzyjemny - przy­znał. - Mam oddzielny pokój, Bert ma swój. Kiedy bę­dzie pływał, mogłabyś pójść ze mną do mojego pokoju i moglibyśmy się kochać w wannie z masażem wodnym.

- Faulkner!

- To była tylko taka rozpaczliwa myśl. - Popatrzył na piasek. - Biały ślub będzie koszmarem. Przeraża mnie myśl o nim. Mówiąc między nami, znamy zbyt wiele osób. Wszystko to oznacza odpowiednie stroje, odpo­wiednią restaurację serwującą posiłki, przyjęcie w coun­try club...

- To czemu nie uciekniecie z Marie?

- Nie żenię się z nią i doskonale o tym wiesz. Wie­działaś tej nocy na plaży, kiedy o mały włos nie posu­nęliśmy się za daleko - powiedział cicho. - Myślę, że ja też już wtedy wiedziałem, ale nie mogłem tego do końca zaakceptować. Teraz miałem czas, by zastanowić się nad moją hierarchią wartości. Ty i Ben jesteście na pierwszym miejscu.

Ziemia zaczęła się obracać wokół niej. Była tego pew­na. Zmusiła się, by spojrzeć na Faulknera i szerzej otwo­rzyła oczy.

- Go ty mówisz? - szepnęła.

- Nie wiesz? - Przysunął się i pocałował ją powoli. Jego usta były miękkie i czułe. - Kocham cię - szepnął. - Powiedz „tak” i uwolnij mnie od cierpienia.

- Ale... ale Marie i Charles...

- Zamknij się - szepnął i przyciągając ją do siebie, pogłębił pocałunek do granic wytrzymałości.

Zaczęły na nich kapać mokre krople. Otworzyła oczy i spojrzała nieprzytomnym wzrokiem.

- No i? - spytał niecierpliwie Ben.

- Powiedziała „tak” - schrypniętym głosem odparł Faulkner, przytulając ją jeszcze mocniej.

- Hurra! - wrzasnął Ben. Odwrócił się do plażowiczów i poinformował ich, że będzie miał całkiem nową matkę. Wszyscy się śmiali i gratulowali mu. To znaczy wszyscy, z wyjątkiem pewnej pary, która była zajęta wy­łącznie sobą.

Ślub odbył się miesiąc później, w dużym kościele prezbiteriańskim, blisko domu Shelly. Jej rodzina od trzech pokoleń należała do tego kościoła, był to więc niemal drugi dom. Ceremonię celebrował ksiądz, który chrzcił Shelly, a Ben był drużbą swojego ojca. Jej druhną była, oczywiście, Nan.

Były to najdłuższe cztery tygodnie w ich życiu.

W czasie nieznośnie długiego narzeczeństwa byli nie­zwykłe powściągliwi. Nie był to pomysł Shelly. Wielo­krotnie próbowała zwabić go do łóżka, przypominając mu, że nawet purytanie nie potępiają seksu przedmał­żeńskiego u zaręczonych par. Ale nic nie wskórała. Faulkner uparł się, że ma być biały ślub i noc poślubna. Nadszedł wielki dzień. Shelly trzęsła się ze zdener­wowania, a jej mąż nie wydawał się o wiele spokojniej­szy. W podróż poślubną udawali się na Jamajkę i dziew­czynie wydawało się, że miną lata, zanim będą mieli w końcu czas dla siebie.

- Zaczerpnij tchu - szepnął, kiedy dotarli do półmet­ka przyjęcia. - Jakoś przez to przebrniemy.

- Mam nadzieję. - Spojrzała na niego. - Nie pocałowałeś mnie przed ołtarzem.

Popatrzył w jej pełne ciepła oczy. Rzeczywiście, pod­niósł welon, ale nie pocałował jej. Ucałował wnętrze obu dłoni i obdarzył ją spojrzeniem, które mogłoby roztopić lód.

- Sposób, w jaki pragnę cię całować, byłby nieprzy­zwoity w kościele - powiedział cicho. - Dlatego z tym zwlekam.

Rozchyliła usta. Pełnym pożądania wzrokiem powiod­ła po jego wyrazistej twarzy.

- Pragnę cię - szepnęła drżącym głosem.

- Ja też cię pragnę. - Powiódł palcem po jej ustach. - Już niedługo.

- Wiem. Podeszli jej rodzice, by znów im pogratulować. Ojciec odniósł się do tego małżeństwa o wiele lepiej, niż się spo­dziewała. Matka była oczarowana Faulknerem i małym Benem. Kiedy pewnego ranka ogłosili swe zaręczyny, spot­kały ich same gratulacje i zachwyty. Było to nieco za­skakujące, ale Shelly nie wyrażała głośno swego zdzi­wienia.

Gdy odjeżdżali pięknie udekorowanym samochodem, wszyscy goście raz jeszcze złożyli im życzenia. Ben zgodził się zostać najpierw u rodziców swej nowej matki, a nastę­pnie wyjechać z Nan i jej kolegami z college'u. Kiedy szo­fer Faulknera wiózł ich na lotnisko, Shelly z niedowierzaniem wpatrywała się w szeroką obrączkę z białego złota, którą mąż wsunął jej na palec.

Była to bardzo długa podróż. Kiedy dotarli do swego hotelu w Montego Bay i zarejestrowali się, nadeszła pora posiłku. Shelly nie miała zbyt wielkiego apetytu, ale po­szła z mężem do restauracji i podczas gdy on jadł krwisty stek, skubała owoce morza.

Spacerowali plażą, patrząc na ocean i zachodzące słońce. Potem zawrócili i poszli do hotelu.

Pokój miał wychodzący na zatokę balkon - bardzo intymny, wysoki i ukryty. Faulkner poprowadził ją tam. Duża sofa przykryta była ręcznikiem.

Delikatnie rozebrał ją i położył. Stał nad nią i prze­pełnionymi miłością oczyma napawał się miękkimi linia­mi jej ciała.

- Czy chcesz od razu zostać matką, czy wolisz po­czekać parę miesięcy?

Zaszokowana, z trudem złapała oddech i rozchyliła usta. Nie rozmawiali dotąd na ten temat. Czuła się za­kłopotana żarem, z jakim wypowiedział te słowa, zawsty­dzona myślą, że mógłby dać jej dziecko. Zadrżała, za­tapiając w nim swój wzrok.

- Chcesz tego, prawda? - spytał ochryple.

- Przepraszam - szepnęła. - Tak, chcę!

- Nie ma za co przepraszać - powiedział głębokim. spokojnym głosem. - Pragnę tego tak samo jak ty.

- Czy Ben nie będzie miał za złe?

- Nie, nie będzie - uśmiechnął się maż. Sięgnął ręką do koszuli. Rozbierał się bardzo powoli, pozwalając jej patrzeć na siebie. Jego oddech zmienił się. gdy zdjął już wszystko, a ona mogła wreszcie zobaczyć jego podniecone ciało. Zafascynowana, nie odrywała wzroku.

- Co czujesz, patrząc tak na mnie? Westchnęła głęboko.

- Bliskość - szepnęła, zmuszając się, by spojrzeć mu w oczy. - Ogromną bliskość. I wielkie podniecenie. Je­stem cała rozpalona.

- Zajmę się tym - odparł, uśmiechając się czule.

Położył się obok i zaczął ją całować. Na początku po­całunki były leniwe, delikatne i niewymagające. Kiedy jednak zaczął jej dotykać, każde poruszenie jego palców wywoływało w jej ciele dreszcze, aż zapragnęła, pożą­daniem silnym jak letnia burza, przyjąć go całego.

Uległ jej, jego usta stawały się tak natarczywe jak palce, które wędrowały po całym ciele Shelly, odkrywając jej najintymniejsze sekrety. Kiedy była gotowa, obrócił ją na plecy i zbliżył się, by połączyć się z nią.

Pocałował ją czule, wsuwając się pomiędzy jej mięk­kie uda i torując sobie drogę. Cofnęła się nieco, ale parę sekund później, rozluźniając się i przysuwając, usiłowała mu pomóc.

- Cofnęłaś się - szepnął, unosząc głowę, by spojrzeć wprost w jej oczy. - Chcesz, bym przygotował cię jesz­cze trochę, zanim w ciebie wejdę?

Zaczerwieniła się, słysząc tak bezpośrednie pytanie.

- Ale przecież już jesteś!

- Nie. - Pocałował jej powieki i posunął się do przo­du. Wówczas poczuła ukłucie i zesztywniała. - To będzie trudne - wyszeptał. - Potrzebujesz więcej czasu. Wszystko w porządku - dodał, gdy, widząc jak drży z pod­niecenia, miała ochotę zaprotestować. - Mogę zaczekać. Już dobrze, Shelly.

Zgodnie z obietnicą, zaczął raz jeszcze, a jego usta ręce były tak delikatne i zarazem ruchliwe, że bardzo szybko doprowadził ją do granicy napięcia. Nie tylko nie miała już ochoty mu przeszkadzać, ale zapragnęła go z si­łą bliską szaleństwa. Z ustami przy jego wargach jęknęła i zanim zorientował się, do czego zmierza, wypchnęła biodra do góry, oddając mu się całkowicie.

Zadrżał, a po chwili odnaleźli wspólny rytm i morze, niebo i noc stopiły się w jedno. Słyszała jego głos tuż przy swoich ustach, ale nie rozpoznawała słów, wspinając się, wspinając i wspinając...

Ostra eksplozja wszechogarniającego ciepła z trudem dotarła do jej świadomości. Przywarła do niego i ze­sztywniała, świadoma chrapliwego jęku i konwulsyjnego drżenia ciała, tak intymnie złączonego z jej własnym. Po­tem powoli zaczęła powracać do rzeczywistości.

Leżała pod nim, wyczerpana rozkoszą, zbyt oszoło­miona, by się poruszyć i walczyła o odzyskanie oddechu.

- W kategorii pierwszych razów - powiedziała drżą­cym głosem - i przy skali dziesięciostopniowej, to było co najmniej dwadzieścia.

- Nawet w kategorii wieloletniego doświadczenia to też było dwadzieścia - szepnął jej do ucha. - Nic ci nie jest? Nie boli za mocno?

- W ogóle nie boli. - Przysunęła się do niego, za­chwycona ich wspólną nagością i poczuciem, że jest tak blisko niej. - Czy teraz zamierzasz się ode mnie odwrócić i zasnąć?

- Tak, i ty także. - Roześmiał się. Wstał, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Okrył ją, objął delikatnie i zgasił światło.

- Staraj się odpocząć - szepnął. - Rano będziesz po­trzebowała siły.

Roześmiała się i, przepełniona szczęściem, położyła policzek na jego piersi.

- Shelly...

- Hmm?

- Nie powiedziałaś, że mnie kochasz.

- Owszem, powiedziałam - mruknęła, zasypiając. - Mówiłam to setki razy, ale ty nie słyszałeś. Kocham cię do szaleństwa. Zawsze będę.

Uśmiechnął się i musnął jej czoło wargami.

- To dobrze. Bo jesteś teraz moim życiem. Westchnęła, przysuwając się i wyciągając obok niego.

- Faulkner...

- Hmm?

- Zawsze pozostaje nam Paryż. Zaśmiał się. Zanim zamknął oczy, zdążył jeszcze ze współczuciem pomyśleć o tym biednym filmowym bo­haterze, którego jedynym ukojeniem stała się przyjaźń z żandarmem. On miał o wiele, wiele więcej. Miał Shel­ly, Bena i pełną miłości przyszłość.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Palmer Diana Troskliwa mamusia
112 Palmer Diana Brylancik
Palmer Diana Niebezpieczna miłość
Palmer Diana Ojciec mimo woli
Palmer Diana 06 Meksykański ślub
Palmer Diana Skrywana miłość
2004 19 Palmer Diana Trzy razy miłość Long Tall Texans16
Palmer Diana Panna z Charlestonu

więcej podobnych podstron