Freed Jan Ty zrobisz to najlepiej


JAN FREED

TY ZROBISZ

TO NAJLEPIEJ

Harlequin

Toronto • Nowy Jork • Londyn • Amsterdam Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Tytuł oryginału:

Nobody Does It Better

Pierwsze wydanie:

Harlequin Books, 1997

Przekład:

Urszula Szczepańska

Redakcja:

Ewa Godycka

Korekta:

Magdalena Kwiatkowska

AnnaBolecka

© 1997by Ja nFreed

© for the Polish edition by Arlekin — Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1998

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych — żywych i umarłych — jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Super Romance są zastrzeżone.

Skład i łamanie Studio Q, Warszawa

Printed in Germany ISBN 83—7149—221—9

Indeks 375926

1

Hope Manning siedziała z wyciągniętymi nogami w ostatnim rzędzie i rozbierała oczami Austina.

Niezupełnie, rzecz jasna. Takie gierki uprawiają mężczyźni — młodzi i bardzo pewni siebie. Ona, na własny użytek, opracowała nieco inną technikę. Fantazje erotyczne nie wchodziły w grę.

Odczuwała satysfakcję, wyobrażając sobie, jak wyglądałaby ten albo inny facet, gdyby zamiast zwykłego męskiego ubrania miał na sobie coś... bardziej pomysłowego. Na przykład czarne podkolanówki i czerwony kostium kąpielowy. Albo złote klapki na wysokich obcasach i boa z różowych piór.

Kilku rekinów finansowych zęby sobie połamało, próbując ją onieśmielić po takim ostrym seansie.

Uśmiechnąwszy się z wyższością — po raz pierwszy od kilku godzin — wyobraziła sobie przemawiającego do nich mężczyznę w czarnym trykocie i czerwonych getrach. Wyprostowała powoli plecy.

Zapomniała o Teksańczykach. Zapomniała, że codzienna praca na świeżym powietrzu daje im przewagę nad facetami w spodniach od Armaniego, którzy wyrabiają sobie muskuły, machając na taksówki. Mężczyzna, który prowadzi szkołę przetrwania w Big Bend, ten sam, którego przebierała teraz w wyobraźni, całe lata spędził w dzikim plenerze w zachodnim Teksasie. Spokojnie.

Powinna się była zdecydować na wysokie obcasy i boa z różowych piór.

— Wielu z was przyjechało na ten kurs z bardzo daleka — mówił Jared. — Zapewniam, że będziecie go wspominać jako wyzwanie waszego życia...

O tak, ma się rozumieć, kpiła w myślach Hope, lekceważąc jego mowę powitalną. Pohamowała jednak wyobraźnię, żeby przyjrzeć mu się chłodnym wzrokiem.

Założyciel MindBend Adventures stał przed tablicą; jedną rękę wcisnął w kieszeń szortów koloru khaki, drugą podtrzymywał notatnik oparty o kieszonkę identycznej koszuli. Jasnobrązowe włosy, okulary w złotych drucianych oprawkach i traperskie buty w bliżej nieokreślonym kolorze dopełniały skromnego portretu. Miła powierzchowność w grzecznym, nijakim stylu. Nic ciekawego. Nie będzie o czym plotkować z Debbie Stone — jeśli jeszcze kiedykolwiek się spotkają.

Hope nie mogła wybaczyć swojej prawej ręce, że posunęła się do jawnego szantażu i zagroziła, że odejdzie z firmy.

Skupiła uwagę na Jaredzie. Musiała przyznać w duchu, że facet jest nieźle zbudowany. Ani grama zbędnego tłuszczu, przynajmniej na oko. Westchnęła lekko, zasłaniając kamizelką trzy zbędne kilogramy tłuszczu na własnych biodrach. Odpowiednim strojem można zatuszować wiele mankamentów figury. Wie o tym każda trzydziestopięcioletnia kobieta warta swojej wagi.

Mankamenty charakteru też można ukryć. Hope wpatrywała się w okulary Jareda i próbowała przeniknąć odbijające się w nich światło jarzeniówki. Żadnego tropu.

Chociaż... podejrzanie często się uśmiecha. A te lśniąco białe zęby na tle ciemnej opalenizny wyglądają sztucznie. Zdecydowała, że jest hipokrytą. Co gorsza, to przez niego musiała (a raczej została zmuszona) oderwać się od Manning Enterprises, firmy inwestycyjno-kapitałowej, którą wyprowadziła ze stanu niebytu na pozycję notowaną w „Wall Street Journal".

Jared zasłużył na rewanż.

Pomysł zakiełkował i wypuścił pędy. Sztukę ujarzmiania mężczyzn Hope opanowała do perfekcji. Niewykluczone, że gdyby doprowadziła tego faceta do białej gorączki, wyrzuciłby ją z kursu i odesłał do domu. Tak, jest to jakaś myśl. Nawet gdyby się nie udało, gdyby wolał znosić jej dokuczliwość przez całe dwa tygodnie, przynajmniej miałaby jakąś rozrywkę. Od czego powinna zacząć atak?

Na jakimś ważnym posiedzeniu zarządu w Nowym Jorku jego harcerski mundurek byłby doskonałym celem. Ale w zachodnim Teksasie...

Kiedy zerknęła niepewnie w okno, przeszedł ją dreszcz. Na bezludnej pustyni Chihuahuan ten człowiek mógłby się rozmyć w powietrzu jak fatamorgana. Powinna pomyśleć trzy razy, odkryć jego słabe punkty, zanim coś wypali.

— Hope Manning — zagrzmiał niski baryton.

Odwróciła od okna skruszone spojrzenie.

— Hope Manning? — powtórzył Jared, przebiegając wzrokiem trzy pierwsze rzędy. Ona zaś siedziała w piątym.

Sprawdzanie listy. A jakże. Podniosła rękę, machając z wdziękiem wszystkimi palcami.

— W ponad stu wyprawach, które prowadziłem, kilku uczestników odniosło kontuzje. Czy domyślasz się, Hope, jak do tego doszło?

Quiz dla pospólstwa na dzień dobry? Dwadzieścia par oczu zwróciło się w jej stronę.

— Z powodu nieuwagi — powiedział Jared znaczącym tonem.

Kiedy dwadzieścia twarzy uśmiechnęło się jednocześnie, poczuła wypieki na policzkach. Po chwili oglądała swoje pomalowane na czerwono paznokcie, planując pierwsze natarcie.

— Hej, druhu, jeśli chcesz, żeby wszyscy uważali na szlaku na to, co trzeba, radziłabym ci zrezygnować z krótkich spodenek — powiedziała przeciągłym południowym akcentem. — Z takimi nogami mógłbyś sprzedawać na pustyni stroje kąpielowe.

— Na pustyni wszyscy będziemy nosić długie spodnie — odparł spokojnie. — Zresztą nawet gdybym był bez spodni, wątpię, żebyś zwracała uwagę na moje nogi, taszcząc piętnastokilowy plecak przy trzydziestostopniowym upale.

— Nie bądź taki skromny. — Machnęła lekceważąco ręką. — Swoją drogą nie widziałam jeszcze twojego zadka. Jestem pewna, że nie ustępuje nogom. Śmiało, druhu, odwróć się i zrób nam mały pokaz.

Słysząc, że wszyscy naraz wstrzymali oddech, czekała na wybuch.

Jared zdjął ostrożnie okulary, schował je do kieszeni i podał notatnik pulchnej blondynce z pierwszego rzędu. Wyprostował się.

Miał ciemnoniebieskie oczy i dziwnie znajomy uśmiech. Postawił oburącz kołnierz koszuli, jedną ręką zaczesał do tyłu wyimaginowaną fryzurę a la Elvis Presley, a potem odwrócił się leniwie i stanął w rozkroku.

Grupa zawyła z podziwu.

Hope z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Musiała przyznać w duchu, że go nie doceniła. Jego sylwetki także. Każdy szczegół zasługiwał na to, żeby go obgadać z Debbie przy szklaneczce martini. Może dwóch... Debbie należała do drugiego pokolenia wielbicielek Elvisa i padłaby z wrażenia, gdyby zobaczyła tego faceta w akcji.

Jared poruszył kilkakrotnie biodrami, odwrócił się twarzą do sali i wywinął górną wargę.

— Dziękuję bardzo — wycedził jednym tchem.

Hope poczekała, aż umilkną śmiechy, a potem pochyliła głowę na znak uznania.

— Miałam rację, druhu. Właśnie tak to sobie wyobrażałam.

Wbił w nią przenikliwy, ostry jak sztylet wzrok. Dobrze znała ten rodzaj spojrzenia z posiedzeń rady nadzorczej.

— Hope, po co tu przyjechałaś? Skąd ci przyszedł pomysł na wyprawę z MindBend Adventures?

Spokojnie.

— Moja przyjaciółka... przeczytała artykuł o twojej firmie w „Good Morning America". Zachwyt, z jakim szefowie poważnych firm wspominali swoje przeżycia z wyprawy, zrobił na niej duże wrażenie. To ona namówiła mnie na ten kurs.

Na spauzowanie — tak to nazwała Debbie, grożąc, że odejdzie z Manning Enterprises, jeśli Hope nie zgodzi się na jej warunki. Miała nie wracać przed zakończeniem wyprawy — dopóki nie ochłonie i „nie wróci do normy". Na pustyni w Teksasie, a niech to wszyscy diabli!

— To mi pochlebia — powiedział Jared. — Ale chciałbym wiedzieć, co ciebie, a nie twoją przyjaciółkę, zaintrygowało w kursach traperskich?

Głównie to, że ludzie płacą za nie słone pieniądze.

— Szansa na oderwanie się od harówki w biurze, to po pierwsze. Po drugie, możliwość wytchnienia w jednym z ostatnich, nie skażonych cywilizacją zakątków tego kraju...

Najwyraźniej spodziewał się czegoś więcej.

— Mam też oczywiście nadzieję, że poznam tu przyjaciół na całe życie i dojrzeję wewnętrznie.

Prawie niedostrzegalnie drgnęły mu wargi.

— Wspaniale. Na ogół po dziesięciu dniach wędrówki przez bezdroża Big Bendu ludzie wypaleni wewnętrznie — ofiary przepracowania — czują się jak nowo narodzeni.

Wypaleni wewnętrznie?

Pochylił się ku siedzącej w pierwszym rzędzie blondynce przy kości, żeby odebrać swój notes.

— Dziękuję. Karen, prawda?

— Tak, Karen Kent — odparła nieśmiało, jak gdyby zaskoczona dźwiękiem własnego imienia, mimo że miała je wypisane na identyfikatorze.

Jared włożył okulary i uśmiechnął się pogodnie.

— Karen, może teraz ty nam opowiesz, dlaczego zdecydowałaś się na taką wyprawę? Czego się spodziewasz po tych dwóch tygodniach?

— Ja... Mój mąż i dwaj nasi synowie uwielbiają wędrówki, wakacje pod namiotem, a ja się w tym nigdy nie sprawdzam, nie nadaję się, więc zawsze zostaję w domu...

Wypaleni wewnętrznie? Ofiary? Hope założyła nogę na nogę.

— Ale czuję się jak porzucona — przyznała cicho Karen. — W folderze twojej firmy przeczytałam, że uczysz różnych umiejętności biwakowych i radzenia sobie w trudnych warunkach. Dzieci wyjechały na trzy tygodnie do dziadków, więc Jim uznał, że to dobra okazja, żebym zgłosiła się na jakąś wyprawę z przewodnikiem.

— Twoja rodzina musi być z ciebie dumna.

Jestem ofiarą szantażu, a nie wypalenia! Hope kipiała ze złości. Karen nie odpowiedziała.

— Jeśli mogę- odezwała się głośno Hope, pochwyciwszy zdumione spojrzenie Jareda. Napięcie, w jakim żyła od tygodni, musiało w końcu znaleźć ujście. — Chciałam ci uświadomić, że nie czuję się wypalona z przepracowania. Wyobraź sobie, że ja kocham swoją pracę, a stres jest mi potrzebny do życia jak powietrze. Zgoda, nie wszyscy są stworzeni do czternastogodzinnej harówki i ryzykownych negocjacji, ale tak się składa, że ja najlepiej funkcjonuję na wysokich obrotach. A jeżeli sporo wymagam od swoich pracowników, to dlatego, że wiem, na co ich stać. Nie dlatego, że jestem wycieńczona stresem czy wypalona. To są zwykłe brednie — te wszystkie etykietki, które psychoanalitycy przyklejają ambitnym, pracowitym ludziom interesu. Poza tym słabo mi się robi, kiedy słyszę, że siusianie za skałą albo śpiewanie przy księżycu może wzbogacić moją oso...

Przenikliwy dzwonek przerwał jej tyradę. Zamknęła usta i rozejrzała się niepewnie po sali. Czyżby to jej własny głos? Swoją drogą zdziera go niepotrzebnie, poruszając sprawy, o których ci ludzie nie mają żadnego pojęcia.

Dwadzieścia twarzy, na których malowały się najróżniejsze uczucia, od szoku po niezdrową fascynację, potwierdziło jej obawy.

— Przepraszam. — Jared przerwał kłopotliwą ciszę. — Kiedy MindBend Adventures przejęło tę szkołę, postanowiliśmy zachować automatyczny dzwonek. P maga nam trzymać się planu, ale trzeba trochę czasu, żeby się do niego przyzwyczaić. — Wpatrywał się w Hope jak w zdjęcie rentgenowskie, potwierdzające nowotwór w nieuleczalnym stadium. — Może byś wzięła głęboki oddech przez nos i policzyła do pięciu?

Może zdjąłbyś z twarzy to wyniosłe zmartwienie?

— Nic mi nie jest.

— Ludziom żyjącym w ciągłym stresie zmiana sposobu oddychania może bardzo pomóc.

— Ja nie jestem zestresowana — powiedziała przez zaciśnięte zęby.

— Nie jesteś? — spytał kpiąco, po czym omiótł wzrokiem całą grupę. — Zdaje się, że to odpowiedni moment, żeby nauczyć was szybkiej kontroli nad poziomem stresu. Zaczynając od czubka głowy, sprawdźcie napięcie mięśni czaszki, czoła i policzków. Krzywicie się? Zgrzytacie zębami?

Hope rozluźniła pospiesznie mięśnie twarzy.

— A teraz pokołyszcie szyją i ramionami, proszę bardzo, w ten sposób.

Reszta grupy wykonywała posłusznie ćwiczenie. Zerkając na nich podejrzliwie, Hope odchyliła głowę, uniosła ramiona — i skrzywiła się z bólu.

— Czy odczuliście nieprzyjemne napięcie? — spytał Jared, posyłając jej porozumiewawcze spojrzenie.

Odwróciła wzrok. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała w przyspieszonym tempie.

— Teraz zbadajcie swój oddech. Jest szybki i płytki, a powinien być miarowy i głęboki. A nogi i palce stóp? Czujecie napięte mięśnie albo nerwowe skurcze?

Hope przestała machać stopą i podniosła rękę, by pomasować pulsujące boleśnie skronie. Dotyk zimnych palców sprawił jej natychmiastową ulgę.

— Pozostało nam sprawdzić temperaturę dłoni. Czy nie są zbyt zimne? Jeżeli palce są chłodniejsze od szyi, to niedobrze.

Wolała nie dotykać swojej szyi i nie spotkać się ze wzrokiem Jareda. Opuściła rękę i usztywniła plecy.

— Jeżeli odkryliście u siebie jeden albo kilka objawów, które opisałem, niewykluczone, że wasze ciało cierpi z powodu nadmiernego stresu. Przez kilka pierwszych dni tego kursu nauczycie się relaksować, poznacie też techniki przetrwania, czyli radzenia sobie w warunkach naturalnej przyrody. Zapewniam was, że obie umiejętności okażą się równie pożyteczne. Hope, czy chciałabyś coś dodać, zanim przejdę do następnego nazwiska na liście?

Żeby się całkiem pogrążyć?

— Nie, dziękuję. Oddaję głos Carol.

Jego spojrzenie zlodowaciało na moment, ale kiedy podszedł do pulchnej blondynki, uśmiechnął się.

— A ty, Karen? Chciałabyś jeszcze coś powiedzieć? O tym, co cię skłoniło do udziału w kursie traperskim?

Karen?

— Chyba nie — mruknęła niewyraźnie, schyliwszy głowę.

Karen, Carol...

Cholernie podobne, pomyślała Hope.

— No to wracamy do naszej listy. — Jared zajrzał do notesu. — Bill Harper?

— Jestem.

— Hank Thompson.

— Jestem.

Resztę nazwisk Hope puściła mimo uszu, wiedząc, że i tak ich nie zapamięta. Nigdy nie zapominała równań matematycznych, gorzej było z ludźmi. Jej psychoanalityk stwierdził, że unika intymności z lęku przed odrzuceniem. Hope miała na ten temat własną teorię. Po prostu nie zaśmiecała sobie głowy zbędnymi szczegółami.

Kiedy Jared sprawdził do końca listę, kilka osób poprawiło się na krzesłach.

— Proponuję krótką przerwę. Toalety są po prawej stronie, automaty z napojami po lewej. Spotkamy się z powrotem za dziesięć minut, żeby omówić kilka ostatnich spraw organizacyjnych.

Zaskrzypiały krzesła, salę wypełnił gwar rozmów, stopniowo przenoszący się na korytarz.

Hope podniosła się i wygładziła spodnie, próbując nie zauważyć, ile par oczu unika jej wzroku. Chyba nie zrobiła na towarzystwie oszałamiającego wrażenia. Też coś. Kiedy sprzedaż UroTech dojdzie do skutku, przyjaciele będą wyrastali spod ziemi jak grzyby po deszczu. Cały świat kocha milionerki.

— Hope, moglibyśmy chwilę porozmawiać?

Odwróciła się, kiedy Jared podchodził do jej rzędu.

— A mam wybór?

— Zawsze. We wszystkim.

Ten facet naprawdę działa jej na nerwy.

— Twoi uczniowie sobie poszli — powiedziała oschle. — Przestań się zgrywać na wielkiego guru.

— W porządku, zapytam cię wprost. Czy jesteś pewna, że dobrze przemyślałaś decyzję o wyprawie z MindBend Adventures? Naprawdę nie powinnaś tego traktować zbyt lekko.

Zawrzała. Z powodu jego irytującego wzrostu musiała przechylić w tył głowę.

— A jak się powinno traktować te twoje wyprawy?

— Nie jak wakacje. I nie jak terapię.

— Słucham?

— Muszę się upewnić, czy rozumiesz, na czym ten kurs polega. Słusznie zauważyłaś, że będziesz miała okazję podziwiać nieskażoną przyrodę, ale to nie będzie żaden piknik. Nikt nie będzie dla ciebie gotował, rozkładał twojego namiotu ani nosił za ciebie plecaka. Wszystko będziesz musiała robić sama. Szlak jest forsowny, upał piekielny, a towarzysze wyprawy nie zawsze będą mili. Z tym też trzeba umieć sobie radzić. Ale najważniejsze jest to, że dobro grupy trzeba przedkładać nad własne.

Uważał, że się do tego nie nadaje i zrezygnuje. Wyczytała to w jego oczach.

— Chcesz powiedzieć, że mam się zwijać i wracać do domu?

— Wytłumaczyłem tylko, co cię czeka. A teraz proszę, żebyś starannie przemyślała swoją decyzję. Jeżeli — psychicznie albo fizycznie — nie czujesz się na siłach, żeby sprostać tym wymaganiom, możesz narazić na niebezpieczeństwo siebie i całą grupę. Wtedy nie będę miał wyjścia i poproszę, żebyś wyjechała. To żaden wstyd zmienić zdanie, choćby w tej chwili. Firma zwróci ci pieniądze i jeszcze dziś po południu, samochodem dostawczym, mogłabyś się dostać do Alpine.

Prowokować nauczyciela do tego, żeby cię wyrzucił ze szkoły, to zupełnie co innego, niż zostać wyrzuconym naprawdę — i to jeszcze zanim ta szkoła się rozpoczęła!

— Nie chcę zwrotu pieniędzy, dziękuję bardzo — powiedziała, przedrzeźniając go.

— To znaczy, że zostajesz?

— To znaczy, że narobię ci kłopotów, jeśli dalej będziesz ze mną rozmawiał w ten sposób. Dopóki mi nie udowodnisz, że zagrażam bezpieczeństwu wyprawy, nie masz prawa zmuszać mnie do wyjazdu.

Zbiegły się ich spojrzenia. Niewidzialna lina została przeciągnięta.

Kiedy Jared westchnął i jako pierwszy odwrócił wzrok, Hope pozwoliła sobie na lekki uśmiech.

Nie będę zagrażać twojej bezcennej drużynie, panie Austin, ale nigdzie nie jest powiedziane, że nie mogę ci przez te dwa tygodnie dopiec do żywego

Dziesięć minut minęło. Jared odwrócił się od tablicy, żeby widzieć wchodzących do klasy najnowszych uczestników kursu MindBend Adventures. Wierni naturze ludzkiej, wszyscy powędrowali do tych samych krzeseł, które zajmowali przed przerwą.

Karen Kent podeszła do swego miejsca w pierwszym rzędzie i rozpięła olbrzymią brezentową torbę. Wcisnęła do środka kilka batonów, a potem, kołysząc biodrami, sadowiła się na krześle jak kura na jajkach. Jared zmarszczył czoło. Wędrówka z ciężkim plecakiem wymaga sporej odporności fizycznej. Tusza Karen będzie dodatkowo obciążała jej serce i płuca.

Przebiegł wzrokiem po dalszych rzędach i pomyślał, że znacznie poważniejsze problemy może stwarzać ktoś inny: Hope Manning.

Szczupła kobieta siedziała z wdziękiem w bardzo swobodnej pozie, z jedną ręką opartą na sąsiednim krześle i butelką napoju regeneracyjnego w rozhuśtanej dłoni. Miała znudzoną minę i bardzo zmęczone oczy w kolorze migdałów. W rysach jej twarzy, gdyby oceniać je detal po detalu, nie było nic takiego, co wzbudzałoby zachwyt. Usta trochę za szerokie, nos zbyt wąski, a przesadnie kanciasty podbródek o wiele za wysoko uniesiony.

Ale ta cera...

Skóra Hope miała odcień białej magnolii i na tle bujnych, kasztanowatych włosów robiła wrażenie niezwykłe. Jared odwrócił pospiesznie wzrok. Ta kobieta intrygowała go w stopniu daleko przekraczającym ciekawość zawodową.

Cholera, tutejsze słońce spali jej twarz na amen, mimo że jest kwiecień. Co ona tu w ogóle robi? Co ją, do diabła, tu przyniosło? Mimowolnie powiódł wzrokiem do ostatniego rzędu.

Wczytywała się w treść nalepki na butelce, jakby nigdy dotąd nie słyszała o elektrolitach. Wzruszywszy ramionami, odkręciła nakrętkę, pociągnęła duży łyk i z wydętymi policzkami — oraz rozpaczliwym pytaniem w oczach: „Gdzie mogę to wypluć?" — rozglądała się po sali. Kiedy w końcu przełknęła płyn, jej twarz wykrzywił grymas wstrętu.

Jared odwrócił się do tablicy, kaszląc nerwowo, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Wiedział już, że Hope nie najlepiej reaguje na kpiny z jej osoby. Bóg jeden wie, czego jeszcze nie umie znosić. Objawy krańcowego napięcia i wyczerpania zdawały się oczywiste.

Podniósł kredę i zaczął pisać słowa, które znał na pamięć. Teraz mógł przez chwilę spokojnie pomyśleć.

Powinien był przeczytać uważniej zgłoszenia Karen i Hope, przeprowadzić szczegółowy wywiad...

Tylko kiedy, do diabła, miał to zrobić? Od kilku miesięcy, z braku czasu, nie prowadził nawet wypraw traperskich. Zajmowali się tym jego przewodnicy, zostawiając mu na głowie marketing i sprawy finansowe.

Ręka Jareda znieruchomiała, a on patrzył nie widzącym wzrokiem na nie dokończony wyraz. Od kiedy to uczestnicy wypraw przestali być w tym całym interesie najważniejsi?

Ściskając mocniej kredę, dokończył ostatnie zdanie, po czym odwrócił się twarzą do klasy.

— Przez najbliższe dwa tygodnie każdy dzień będziemy zaczynać od wypowiedzenia tej medytacji na głos. Pod koniec kursu powinniście znać ją na pamięć. A teraz przeczytajcie tekst po cichu.

Wszystkie pary oczu przebiegały zdania, które odmieniły jego własne życie:

To, czego szukam, nie jest „gdzieś tam".

Jest we mnie.

Przeszłość nie ma nade mną władzy.

Negatywne myśli nie mają nade mną władzy.

Ja sam jestem władzą w moim świecie.

Dzisiaj jest piękny dzień i nowy początek.

Sam tak postanowiłem.

Sceptyczne miny nie zaskoczyły Jareda.

— Zastanawiacie się, co to ma wspólnego z wędrówką przez pustynię. Z pewnością medytacja nie uwolni was ani od ciężaru plecaka na wyprawie, ani od ważnych negocjacji służbowych w firmie. Może jednak wpłynąć na stan waszych umysłów, podważyć dotychczasową wiarę w wasze siły albo słabości. Z czasem sprawi, że będziecie zdolni kształtować pomyślnie swoje sprawy. Bez względu na to, czym się zajmujecie.

— Brednie! — wybuchł łysiejący mężczyzna z drugiego rzędu. Kiedy poczuł na sobie karcące spojrzenia reszty grupy, jego wysokie czoło przybrało purpurową barwę zachodzącego słońca.

— Zdaje się, że mi nie wierzysz... Bill. — Jared przeczytał jego imię z identyfikatora.

— Bo ja nie wykupywałem podupadających sklepów spożywczych i nie stworzyłem sieci Feast Market — trzystu dochodowych supermarketów — za pomocą medytacji. Uharowałem się jak dziki wół, tak jak opowiadała tamta pani, nie pamiętam, jak ma na imię. No wiesz, ta z ostatniego rzędu.

Jared nie potrzebował wskazówek, żeby domyślić się, o której pani mówi Bill. Na przekór zdrowemu rozsądkowi spojrzał na Hope.

Wyraźnie usatysfakcjonowana, odrzuciła w tył swoje ciemnorude włosy, polizała paznokieć wskazującego palca i dotknęła nim wyimaginowanego punktu w powietrzu.

— Myślałem, że przyjechaliśmy tu na szkolenie traperskie — mruknął skrzywiony Bill. — Możesz powiedzieć, kiedy ruszamy w drogę? Jutro czy później? Hej, mówię do ciebie, Jared.

— Słucham...? Och, przepraszam, zamyśliłem się.

— Podobno nieuwaga była przyczyną kilku wypadków, które zdarzyły się na kursach MindBend — przypomniała słodkim głosem Hope.

— Dobrze, Bill, wróćmy do twoich dwustu magazynów...

— Trzystu — poprawiła go Hope.

Jared zaczerpnął przez nos powietrza i policzył do pięciu.

— Do tych trzystu magazynów, które sam zbudowałeś...

— Kolego druhu, on ich nie zbudował. Wykupił je od bankrutów, wybebeszył, zmienił wygląd i — hokus pokus! — mamy Feast Market w każdym mieście za połowę normalnych kosztów inwestycyjnych.

Dzisiaj jest piękny dzień, powtarzał w myśli Jared. Sam tak postanowiłem.

— A więc te trzysta sklepów, które kupiłeś i zrobiłeś z nich Feast Markety: chcesz powiedzieć, że niepotrzebna była do tego żadna wizja?

— Jak by to powiedzieć... — Bill zaczął skubać siwiejącą brodę. — Nie mamrotałem ani w myśli, ani na głos żadnych gównianych zaklęć, jeśli o to ci chodzi.

— Dzięki za szczerość. Przypuszczam więc, że pracowałeś ciężko i odniosłeś sukces, nie wiedząc tak naprawdę, co z tego interesu wyniknie. Zdaje się, że miałeś niezły fart.

— Co ma do tego fart?! Człowieku, ja miałem konkretne cele. Od początku — zawsze — wiedziałem, jak daleko chcę zajść. I mam dokładnie to, czego chciałem.

Jared zachował nieprzenikniony wyraz twarzy.

— To znaczy, że codziennie myślałeś o swoich celach, wierzyłeś w swoje zdolności, a teraz jesteś człowiekiem ogromnego sukcesu. Hmm... Skąd ja to znam?

Skojarzenie z treścią medytacji nie okazało się zbyt trudne. Wśród przyszłych traperów rozległy się śmiechy. Bill spąsowiał na twarzy, a potem uśmiechnął się niepewnie, sprawiając wyraźną ulgę Jaredowi.

— Wiem, że wszyscy jesteście zmęczeni długą podróżą — zwrócił się Jared do grupy. — Macie dzisiaj wolne popołudnie na rozpakowanie się i odpoczynek. Ale zostańcie jeszcze na moment. Muszę podzielić was na drużyny i przedstawić przewodnikom.

Kiedy sięgnął po notatnik, salę wypełnił gwar podnieconych głosów. Jego przewodnicy należeli do czołówki najlepiej wyszkolonych traperów w kraju. Ci wszyscy dyrektorzy i biznesmeni, pochłonięci bez reszty własnymi sprawami, powinni wrócić do swoich firm w lepszej formie, pewni siebie, ze świadomością, że jeszcze raz się sprawdzili, i to w bardzo trudnych warunkach. Jego uwagę przyciągnął niespokojny wzrok Karen.

A niech to diabli.

— Zanim odczytam nazwiska, chciałbym wam przypomnieć, że na szlaku każdy uczestnik kursu wspomaga drużynę swoimi wyjątkowymi umiejętnościami, i że wszyscy w równym stopniu zarabiają na powodzenie wyprawy. Macie jakieś uwagi albo pytania?

W sali zapanowała poważna, skupiona cisza.

— Ja mam pytanie — dobiegł z końca sali znajomy, kobiecy głos.

Jared spojrzał w jej szeroko otwarte oczy z napiętą uwagą.

— Słucham, Hope.

— Dlaczego w automacie z napojami nie ma dietetycznej coca-coli?

Chwila milczącego osłupienia. Karen zachichotała i zakryła dłonią usta, wywołując kaskadę nerwowego śmiechu całej grupy.

Jared zdjął chłodne palce z szyi i czekał na natchnienie. Znalazł je w triumfującym uśmiechu Hope.

— Wiecie co... Ta grupa jest tak rozrywkowa, że postanowiłem zmienić plany i popracować trochę w terenie. Zastanawiam się tylko, kogo wziąć pod swój bat... — Przebiegł wzrokiem po rozognionych twarzach, żeby wybrać trzy pozostałe osoby. — Bill Harper, Karen Kent, Hank Thompson i... kto by tu jeszcze...

Hope miała tak obolałą i zrezygnowaną minę, jakby nie mogła sobie darować niewczesnego żartu.

— Hope Manning — powiedział, wytrzymując do końca jej urażone spojrzenie.

Potem z nie ukrywaną satysfakcją polizał paznokieć wskazującego palca i zatoczył nim łuk w powietrzu.

2

Hope stanęła jak wryta na progu domku kempingowego, który miała dzielić z trzema innymi kobietami, i po raz pierwszy pomyślała o morderstwie. Żadnej masakry ani bólu, postanowiła. Czysto i... bez pudła.

Gdyby, powiedzmy, wrzuciła tabletki nasenne do filiżanki z monogramem swojej zastępczyni (i śmiertelnego wroga w jednej osobie), a potem na biurku, przy głowie Debbie, położyła starannie sformułowany list — coś o poczuciu winy, że dopuściła się szantażu wobec szefowej firmy i nie jest w stanie znosić wyrzutów sumienia z tego powodu — żaden glina w Nowym Jorku nie podejrzewałby przestępstwa.

Faktem było, że sama nie wiedziała, czego powinna się spodziewać po ofercie urlopowej MindBend 26 Adventures, której najbardziej intrygującym szczegółem była słona cena. Ale na pewno nie tego. Jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom, rozejrzała się po pokoju.

Piętrowe łóżka wciąż tam stały.

Omszała szafka nocna pod przeciwległą ścianą również. Okrągły drewniany stół i cztery proste krzesła wypełniały jeden kąt, w drugim piętrzył się stos przemieszanych bezładnie pakunków i walizek. W otwartych na oścież oknach wisiały zasłony w pomarańczowo-zieloną kratkę. Powietrze, które dostawało się do środka, było gorące i lepkie. Czuła, że zbiera jej się na mdłości.

W folderze reklamowym czytała o „komfortowych, jednoosobowych domkach". Gdzie tu komfort? Jakie jednoosobowe? Co za granda!

Skrzypnęły drzwi. Karen Kent, w szortach i białej bawełnianej koszulce, wyłoniła się z łazienki. Ich oczy się spotkały.

— Naprawdę jest bardzo... czysto — powiedziała przepraszającym głosem, jak gdyby to ona ponosiła winę za wszelkie braki.

Hope zebrała z szyi włosy, krzywiąc się z niesmakiem.

— Szkoła jest klimatyzowana. To dlaczego domki, w których się śpi, nie? Powinniśmy ich zaskarżyć o niedotrzymanie warunków umowy.

— W prospekcie wszystko było wyjaśnione. Nie pamiętasz?

Hope pokręciła smętnie głową. Debbie streściła jej tylko ofertę, a potem wypełniła za nią wszystkie formularze. Żeby nie „zawracała sobie głowy".

— No więc chodzi o to, że większość zajęć będzie odbywała się w szkole, ale nasze organizmy muszą przystosować się do tutejszego klimatu, zanim wyruszymy w drogę. Dlatego śpimy w nie klimatyzowanych domkach.

— Przepraszam. — Hope usłyszała za plecami donośny kobiecy glos, który zmusił ją do zejścia z progu.

Chcąc nie chcąc weszła do środka, a za nią blondynka w typie Barbie, w jaskraworóżowych szortach i czarnym sportowym staniku na szerokich ramiączkach, oraz brunetka w zbliżonym do Hope wieku, w „wycieczkowej" kreacji z renomowanego salonu mody. Charlotte jakaś tam, a może inaczej, i... Dara? Debra? Na pewno na „d", tego Hope była pewna. Ciekawe, że zapamiętała ich zawody. Zanim się rozeszli, Jared wymógł na wszystkich krótką prezentację życiorysów.

— Cześć, chłopaki — powiedziała energiczna blondynka z końskim ogonem, najwyraźniej nie zrażona warunkami zakwaterowania. — Wygląda na to, że ja i Dana będziemy z wami mieszkać.

— Cześć, Sherry — odpowiedziała z uśmiechem Karen.

Sherry, Charlotte-Dana, Dara — kto by to spamiętał.

— Wybrałaś już łóżko? — spytała Sherry.

— Nie. — Karen pokręciła głową. — Jest mi wszystko jedno, gdzie będę spała; nie jestem specjalnie wybredna, ale...

Trzy kobiety spojrzały jednocześnie na Hope.

— Ja też nie jestem wybredna — skłamała. — Możesz wybrać pierwsza.

— Świetnie! — Sherry wskoczyła na lewy górny materac z cyrkową zwinnością. — Zupełnie jak na obozie. Do szczęścia brakuje nam tylko przeszmuglowanych słodyczy.

— Przywiozłam ciasteczka orzechowe — wyznała Karen. — Domowego wypieku.

— Cudownie! W takim razie możemy zarwać kawałek nocy i poopowiadać sobie historie o duchach.

Zamiast pigułek nasennych Hope gotowa była wsypać Debbie do kawy śmiertelną dawkę trutki na szczury.

— Ja też wolę spać na górze — odezwała się Dana, stawiając na podłodze olbrzymi worek marynarski, niewiele niższy od niej samej.

Ta drobna dziennikarka pracowała dla wielkiej agencji prasowej, a jej popularny kącik porad ukazywał się w gazetach, które wszelkimi sposobami starały się przyciągnąć młodych czytelników. Szokujące pytania i szczere odpowiedzi składały się na ciekawy obraz amerykańskiego społeczeństwa — takiego, jakim jest naprawdę, dzisiaj, a niejakim było w przeszłości.

Jednym lekkim ruchem Dana wrzuciła na łóżko swój worek, tak jakby nie ważył więcej od wizytowej torebki.

— No, no, masz niezłą siłę w rękach — powiedziała z uznaniem Sherry.

— Dzięki. Przez pół roku ćwiczyłam kondycję z prywatnym trenerem. Mój wydawca był kiedyś na wyprawie z MindBend, więc ostrzegł mnie, że regularny tenis nie wystarczy.

Na wszelki wypadek Hope spojrzała w chabrowo- niebieskie oczy Karen. W porządku, ona też nie pracowała nad formą. Na szlaku one dwie będą robić za kule u nogi... raczej u nóg Jareda — równie ciężkie, żeby trzymał równowagę.

Dana stanęła na dolnym łóżku, rozpięła swój worek i zaczęła przetrząsać jego zawartość. Karen podeszła do stołu, sięgnęła po plik papierów — z pewnością obiecany przez Jareda plan szkolenia — i zaczęła czytać. Sherry zabrała się do ćwiczeń akrobatycznych, które zdawały się przeczyć prawu ciążenia oraz anatomii.

Hope westchnęła. Wygląda na to, że jednak spędzi tu trochę czasu. Właściwie mogłaby nawet przezimować. Z takim ekwipunkiem? W wielkiej eleganckiej walizce, w kufrze i kilku innych bagażach miała wszelkie domowe wygody, jakie była w stanie zabrać.

Dla lepszego samopoczucia zlustrowała wzrokiem marynarski worek Dany. Wszystko, co potrafiła „droga Abby", ona, Hope Manning, mogła zrobić lepiej.

Przysunąć do łóżka walizkę na kółkach to żadna sztuka, ale wciągnięcie takiego upiornego ciężaru na materac okazało się nie lada wysiłkiem. Kiedy odwróciła się i usiadła zmęczona na łóżku, twarzą do nocnego stolika, jej uwagę przykuła zielona, łuszcząca się farba.

Olśnienie spadło na nią jak piorun z jasnego nieba.

— Gdzie jest telefon?

Dana zeszła po drabince na podłogę ze stertą ubrań i parą butów traperskich pod pachą.

— Czy to nie fantastyczne? Żadnego telefonu, żadnej telewizji, żadnych rozrywek...

— Nie, nie, nie! — zawyła Hope, otwierając jedyną szufladę w nocnej szafce, jak gdyby liczyła na to, że jakimś cudem znajdzie w niej telefon obok informacji o usługach hotelowych i karty dań. W torbie miała aparat komórkowy, ale na tym odległym bezludziu nie było szansy na połączenie. Boże, jak ona nienawidzi zachodniego Teksasu!

— Nie panikuj — odezwała się Sherry. — W szkole jest automat, ale wolno z niego korzystać w sytuacjach awaryjnych — dodała beztroskim tonem. — Instrukcja zabrania nam kontaktów z rodziną i miejscem pracy, chyba że będzie to absolutnie koniecznie.

Hope zamknęła z hukiem szufladę. Czterdziestu pięciu inwestorów ulokowało swoje pieniądze i zaufanie w Manning Enterprises. To dowód, że doceniali jej fachowość i umiejętności menedżerskie. Jako fachowiec nie miała wątpliwości, że wszystkie firmy inwestycyjne, które zdecydowała się wspierać, w pełni na to zasługują. Ale UroTech ze swoimi patentami to prawdziwa żyła złota — połowa łącznych dochodów z zainwestowanego kapitału miała przypaść Manning Enterprises.

Johnson and Johnson, Laboratorium Houston Science czy jakakolwiek inna z dziesięciu zainteresowanych kontraktem firm, w każdej chwili mogła zdecydować się i złożyć ofertę UroTech — mimo że ich rewelacyjny implant zwieracza miał przed sobą miesiące oczekiwania na atest FDA, urzędu kontroli żywności i leków. Wystarczyłaby jej pięciominutowa rozmowa z Leslie, sekretarką firmy, żeby być na bieżąco we wszystkim. Musi dostać się do telefonu!

Dana stanęła nad Hope i spojrzała jej w oczy.

— Wyglądasz, jakbyś miała gorączkę. Dobrze się czujesz?

— Muszę ją obejrzeć — oznajmiła Sherry. Spuściła z łóżka swoje długie, opalone nogi i zeskoczyła na podłogę. — Masz rację, wygląda dziwnie. I oddycha za ciężko. Koniuszkami palców ujęła nadgarstek Hope i patrząc na zegarek, zmierzyła jej puls. — Trochę za szybki.

Ledwie Sherry z Daną wymieniły niespokojne spojrzenia, przed nosem Hope pojawił się baton z prasowanych płatków zbożowych z bakaliami.

— Założę się, że to z głodu — powiedziała Karen. — Mnie zawsze mdli, jak mam pusty żołądek, a nie widziałam jeszcze, żeby ona coś jadła.

Hope spojrzała z niedowierzaniem na trzy kobiety — zupełnie różne, ale z wyrazem identycznego zmartwienia na twarzy. Właściwie od dawna nikt się o nią nie troszczył. Z powodu tylu banalnych schorzeń, napadów różnych dolegliwości, jakie zdążyła zaliczyć, jej współpracownicy i przyjaciele wychodzili z założenia, że nie potrzebuje ani współczucia, ani otuchy. Nawet Debbie zmusiła ją do wyjazdu, żeby — dla dobra firmy — pozbierała się w samotności.

— Jak myślicie, co powinnyśmy zrobić? — spytała Karen, przygryzając wargi.

— Po pierwsze — warknęła Hope — przestańcie gadać, jakby mnie tu nie było. — Próbowała odzyskać normalny tembr głosu. — Po drugie, przestańcie zrzędzić. Jak będę miała czym oddychać, poczuję się lepiej.

Cofnęły się jak na komendę. Sherry mruknęła coś o niewdzięczności, Dana uniosła wysoko brwi, Karen miała minę zbitego psa. Hope otworzyła i zamknęła usta. Jeżeli czegoś się w życiu nauczyła, to tego, że łagodność nie popłaca. Nie zamierzała więc kogokolwiek przepraszać.

Dana ruszyła do łazienki.

— Zmienię ciuchy i rozejrzę się po terenie. Która z was idzie ze mną?

— Dobra myśl, idę — odparła Sherry. — A ty?

Nie patrzyła na Hope.

Ale Karen tak.

— Czy ja wiem...

Hope położyła się i zamknęła oczy.

— Dobrze, idę z wami — powiedziała Karen. — O szóstej mamy być na kolacji. Jak sądzicie, zdążymy obejrzeć tę skałę w kształcie słonia, o której mówił nam Jared?

— Genialny pomysł! Podobno to niedaleko, trzy kwadranse w obie strony. Ale pionierki trzeba włożyć.

Z ogólnego ferworu przygotowań Hope, nie otwierając oczu, wychwytywała pojedyncze dźwięki. Rozsunięcie zamka walizki i zasunięcie. Czyjeś buty spadły na podłogę. Pstryknięcie, potem delikatny warkot urządzenia na baterię — aha, przewijanie filmu. Do jej nozdrzy dotarł zapach emulsji do opalania. Wszystko razem tworzyło upajający nastrój pierwszego dnia wakacji. Otworzyły się drzwi łazienki, potem drzwi wejściowe. Diana powiedziała:

— Idziemy.

A Hope została sama.

Zapanowała nieznośna cisza. Uchyliła powieki i spojrzała na stertę ubrań wysypanych z nie domkniętej walizki. Nie żałowała, że jej współlokatorki sobie poszły. Miała ważniejsze zajęcia niż podziwianie jakiejś głupiej skały w kształcie słonia. Nie przeszłaby z nimi nawet na drugi koniec pokoju, żeby oglądać coś tak śmiesznego.

Nawet gdyby ją poprosiły.

Godzinę później Hope przyciskała do ucha słuchawkę telefonu, oglądając się za siebie w obawie, czy ktoś jej nie podsłuchuje. Żadnego człowieka w polu widzenia. Wygląda na to, że w jej biurze też nikogo nie ma. Cztery sygnały i nic.

Pięć sygnałów.

Dopiero po szóstym ktoś odebrał.

— Manning Enterprises, słucham.

— Leslie, na litość boską, ile razy ci tłumaczyłam, że nigdy nie ma drugiej okazji, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie? Przecież mogłabym być, do diabła, potencjalnym inwestorem i po trzech sygnałach odłożyć słuchawkę.

— Pani Manning? To pani?

— Oczywiście że ja. Czy słyszałaś...

— Ale pani Stone powiedziała, że jest pani w głębi jakiejś pustyni i że co najmniej przez dziesięć dni nie będzie pani miała z nami żadnego kontaktu. Może pani z nią porozmawiać? Właśnie podeszła...

— Nie, poczekaj! — Słysząc ciszę w słuchawce, Hope zacisnęła powieki. — Leslie... ?

— Niestety, nie Leslie — oznajmiła zimno Debbie. — Witaj, szefowo. Coś takiego, nigdy bym nie pomyślała, że zadzwonisz tak szybko.

W błękitnych oczach Debbie nie było cienia sarkazmu. Hope wiedziała o tym doskonale. Ale znała tę kobietę od ich pierwszego roku nauki w szkole ekonomicznej w Wharton. Na pewno zbierała siły.

— Jestem pewna, że masz jakiś bardzo ważny powód, dla którego łamiesz umowę i dzwonisz do biura już pierwszego dnia po wyjeździe. Oczywiście nie ma to nic wspólnego ze sprzedażą UroTech. Wiesz przecież, że gdyby zdarzyło się coś istotnego, sama bym do ciebie zadzwoniła — zgodnie z obietnicą. No więc... w czym rzecz, Hope?

Szlag by to trafił.

— To nie jest Sieć Sprzedaży Wysyłkowej?

— Cienko. Spróbuj jeszcze raz.

— Może chciałam cię prosić o przepis na martini?

— Ja robię kiepskie martini — przyznała Debbie szorstkim kontraltem, za który uwielbiali ją mężczyźni. — Ale twoje są niezłe. Próbuj dalej, do trzech razy sztuka.

Hope oparła się bokiem o ścianę, próbując skoncentrować myśli.

— Dobra, słuchaj uważnie. Trzymam w tym cholernym obozie trzy zakładniczki. Albo jeszcze dziś zorganizujesz mi dyskretny desant ze skrzynką dietetycznej coli i klimatyzatorem, albo będę zmuszona utopić te kobiety, jedną po drugiej, we własnym pocie.

Debbie zaniosła się chichotem, który podniósł temperaturę na linii.

— Jestem feministką. Czy mam to rozumieć jako groźbę?

— A nie wspomniałam ci, że Elvis Presley też jest związany i zakneblowany?

Hope wyobraziła sobie dwie antenki wyrastające nad jasną głową Debbie.

— Elvis w stylu szczupły w czarnej skórze? Czy Elvis spasiony w białym poliesterze?

— Och, zdecydowanie szczupły. — Hope uśmiechnęła się na wspomnienie występu Jareda. — Dawno już nie widziałam takiego zgrabnego tyłka. Bary też ma niezłe...

— No, no... Czyżby taka kosa jak Hope Manning trafiła na swój kamień? Kim jest ten Elvis? — spytała Debbie ożywionym głosem.

— Nikim.

— Akurat, znamy się nie od dzisiaj. Wiesz, że mnie nie oszukasz. Czy to jakiś bogaty, przystojny przedsiębiorca?

— Nie.

— Jeden z przewodników? Umięśniony jak Tarzan?

— Nie.

— Tak! Twój Elvis jest przewodnikiem! A może przewodnikiem numer jeden? Chodzi o szefa firmy, co? Faceta, który ma cię uchronić przed nerwowym załamaniem, a mnie przed szukaniem nowej posady?

Jak ona to robi?

— Nie.

— Genialnie, moje gratulacje! — wrzasnęła Debbie.

— Czy on naprawdę wygląda tak dobrze jak w „Good Morning America"? Dlaczego nazywasz go Elvis? Jest jakaś szansa na to, że zacznie kochać cię czule, zanim będzie po kursie?

— Zwolnij, Debbie. Nie słyszysz, że zaczynasz bredzić? Tak się składa, że nie jestem maskotką pana nauczyciela.

— Dobra, wcale nie musi być czule. Krótkie miłosne szaleństwo też ci dobrze zrobi. No, szefowo, nie daj się prosić, opowiedz cioci Debbie, co to za facet. Szczerze i z detalami.

Nie miała wyjścia.

— Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, Jared Austin jest przerośniętym skautem, który namawia ludzi do medytacji, a po chwili straszy ich batem. Nie lubi mnie — z wzajemnością — bo każda silna kobieta zagraża jego autorytetowi i męskości. A nie zbywa mu ani na jednym, ani na drugim. Chciałabyś wiedzieć coś więcej, czy uważasz temat za wyczerpany?

Odsunęła się od ściany, przeczesała nerwowym ruchem włosy i odwróciła głowę.

Jared stał nie dalej niż metr za jej plecami, z założonymi rękami i niewiele mówiącym spojrzeniem.

— Według mnie temat jest wyczerpany — powiedział.

— Kto to był? — spytała ostro Debbie.

Hope nie byłaby w stanie odpowiedzieć, nawet gdyby na linii miała firmę Johnson and Johnson.

— O Boże, to on, prawda?

— Muszę kończyć, Debbie. Zadzwoń do mnie, jeśli wydarzy się coś nowego w sprawie UroTechu. I nie podejmuj beze mnie żadnych poważnych decyzji. W razie czego graj na zwłokę do mojego powrotu.

— Poczekaj! Zadzwoń do mnie, jak tylko go spławisz! Zapomnij o naszej umowie. Możesz się ze mną kontaktować, kiedy tylko...

Hope odłożyła słuchawkę. Stalowy błysk w oczach Jareda przyprawił ją o skurcz żołądka. Uśmiechnęła się krzywo.

— Cześć.

Skinął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy.

— Ja... Pewnie się zastanawiasz, co ja tu robię.

— Nie. Doskonale wiem, co robisz. Lekceważysz w sposób rażący jedną z głównych wskazówek, jakie zalecamy uczestnikom tego kursu.

— No właśnie, Jared. „Zalecamy" jest tu słowem kluczowym. Zdaje się, że w tym kraju nadal panuje wolność wyboru, a ja wybrałam tak, że nie będę słuchać twoich dziecinnych wskazówek. — Jego milczenie sprawiło, że poczuła się jak dziecko. Nie miała innego wyjścia, niż ruszyć do ataku. — No i co, druhu, co masz zamiar zrobić z tym fantem? Odeślesz mnie do gabinetu szefa? Na dywanik?

Za szkłami jego okularów dostrzegła ogień, który natychmiast zgasł.

— Za piętnaście minut wyrusza furgonetka do Alpine. Możesz jeszcze zmienić zdanie i wyjechać — powiedział głosem bez wyrazu.

Chociaż tak bardzo chciała wrócić do cywilizowanego świata, czuła, że Jaredowi jeszcze bardziej zależy na tym, żeby się jej pozbyć. Podniosła dumnie brodę.

— Dzwoniłam w ważnej sprawie. Nie możesz od nas wymagać, żebyśmy zapomnieli o bożym świecie tylko dlatego, że jesteśmy tutaj.

— Mogę i będę wymagać. Dlatego że jesteście w miejscu, w którym musicie się skoncentrować wyłącznie na sobie. Takie jest założenie kursu. Żadnych pilnych negocjacji, żadnych notowań giełdowych, telefonów, kłopotów z pracownikami ani stosów korespondencji. Tutaj jesteście tylko wy i coś o wiele potężniejszego — coś, co nawet przeciętnie ograniczony czciciel wszechmocnego dolara powinien w końcu dostrzec i odczuć.

Nie do wiary! Zbliżyła się do niego, odchylając w tył głowę.

— Hej, druhu, z jakiej choinki urwałeś się z takimi tekstami? Jakim prawem oceniasz ludzi, których nie znasz? Co ty o mnie możesz wiedzieć? Lepiej zejdź ze swojego fałszywego piedestału, zanim szlak mnie trafi i będę zmuszona wykopać ci go spod stóp — w obecności tych wszystkich nawiedzonych kursantów, którym robisz wodę z mózgu.

Ten patałach ma czelność się uśmiechać!

— Nie wierzysz, że potrafię to zrobić? — spytała. — No to uważaj na mnie. Jutro wieczorem będziesz leżał bezradnie na plecach jak przewrócony żółw. Zaręczam ci, że widok z parteru będzie mniej zabawny.

Opuścił ręce i podszedł do niej bliżej, zmuszając do odchylenia głowy. Kiedy jego koszula zasłoniła Hope widok, odczuła niepokój, który odebrał jej pewność siebie.

— Mylisz się, Hope. Wiem o tobie cholernie dużo. Wiem, że pracujesz czternaście godzin na dobę w strasznym napięciu, bo ciągle się sprawdzasz, bo jesteś nastawiona wyłącznie na sukces. Wiem, że wymagasz od swoich pracowników, żeby pracowali równie długo jak ty, chociaż, jak przypuszczam, za nieporównywalnie mniejsze pieniądze.

W porządku, wysłuchał bardzo uważnie jej pierwszego wystąpienia. Nie jest źle.

— Wiem, że niełatwo się zaprzyjaźniasz i że albo jesteś rozwiedziona, albo zrywasz z każdym mężczyzną, który nie chce grać w twoim życiu drugich skrzypiec, ustępując pierwszeństwa Manning Enterprises. Wiem, że biznes — ubijanie kolejnych interesów i przechytrzanie konkurencji — wydaje ci się bardziej podniecający niż seks, bardziej opłacalny niż przyjaźń i bez porównania mniej ryzykowny niż zaufanie do ludzi. Jak na kogoś, kto patrzy na ludzi z piedestału, znam cię nieźle, Hope Manning.

Mijały sekundy, a ona milczała, wpatrując się w oczy, które widziały o wiele za dużo. Bezwiednym gestem odgarnęła znad prawego oka kosmyk kręconych włosów, nie reagując, kiedy opadł z powrotem na czoło.

— Za to ty — ciągnął Jared — na mój temat nie masz dokładnie nic do powiedzenia.

Opuściła głowę.

— Nie zaprzeczysz, że namawiałeś nas do medytacji.

— Nie — zgodził się, ledwie rozchylając wargi. Wąskie, ale kształtne i wyraźnie zarysowane.

Próbowała zatrzymać spojrzenie na jego brodzie.

— I straszyłeś, że weźmiesz nas pod bat, tak czy nie?

— Tak. Poza tym, według wiarygodnych źródeł, mam niezły tyłek i bary.

Podniosła wzrok i zdmuchnęła z oka niesforny kosmyk.

— Pewnie zgodzisz się i z tym, że nie lubisz, kiedy ktoś wystawia na próbę twój autorytet, zwłaszcza jeśli robi to silna kobieta.

Przysunął się jeszcze bliżej, ryzykownie blisko; brakowało może kilku centymetrów, żeby dotknąć jej piersi.

— I tu się mylisz. Lubię pewną silną kobietę, nawet kiedy wystawia na próbę mój autorytet.

Owiała ją delikatna woń płynu po goleniu zmieszana z zapachem pustynnego piasku i męskiego ciepła. Gdyby nie głos rozsądku, chętnie ukoiłaby się w jego gorących ramionach.

— Jeśli chodzi o niedostatek moich męskich walorów... No cóż, kochanie, jeśli tylko zechcesz uzasadnić swoją teorię, daj mi znać. Zobaczymy, czy stanę na wysokości zadania. — Zniżył głos o dwie oktawy, a jego granatowe oczy stały się prawie czarne. Wyciągnął do niej rękę, żeby schować za ucho krnąbrny lok, potem szorstkim palcem dotknął policzka. — Magnolie — mruknął, obejmując swą potężną dłonią jej brodę.

Ten czuły dotyk nie pasował do jego pałającego spojrzenia i gwałtownego bicia jej serca. Znieruchomiała, kiedy palce Jareda musnęły jej szyję.

— Puls zawsze zdradza poziom stresu, Hope. Jednym ze sposobów na obniżenie napięcia jest głębokie oddychanie. Chcesz, żebym ci pokazał inną technikę?

Wzrok Jareda zatrzymał się na jej wargach.

Spokojnie...

Technikę?

Hope odchyliła w tył głowę i cofnęła się na bezpieczną odległość.

— Nie wiem, ile twoich byłych uczennic zgodziło się na takie lekcje wyrównawcze — wydusiła z siebie po chwili, mile zaskoczona tym, że jej głos zabrzmiał w miarę naturalnie. — Ale ja nie dopisuję się do tej listy. Od tej pory trzymaj ręce przy sobie, a ze swoją psychoanalizą dla ubogich możesz zgłosić się do kabaretu. Mówię poważnie: spróbuj jeszcze raz takiej zagrywki, a „Good Morning America" dostanie następny odcinek serialu o MindBend Advefitures, po którym notowania firmy razem z twoją opinią spadną na dno.

Nie czekając na odpowiedź, Hope obróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia. Miała uczucie, że Jared swoim ognistym wzrokiem próbuje wypalić piętno na jej plecach. Trzasnęła drzwiami i wypadła na dziedziniec — wprost na oślepiające słońce i popołudniową spiekotę. Chwiejąc się na nogach, czuła ulgę i zawód zarazem, żywiąc jednocześnie nadzieję, że przynajmniej tym razem zastosowała się do głupich zasad.

Mogła sobie tylko życzyć, żeby opowieści o duchach były jedyną rzeczą, która zakłóci w nocy jej sen.

Jared, kompletnie osłupiały, wpatrywał się w pusty korytarz. Co tu się, do diabła, wydarzyło?

Dwadzieścia minut temu pracował przy swoim biurku, kiedy mignęła mu przez okno sylwetka Hope. Jej kocie ruchy wzbudziły jego podejrzenie. Poszedł za nią do szkoły, zorientowawszy się od razu, że szuka telefonu. Wśliznął się przez boczne wejście i podglądał ją zza rogu korytarza jak jakiś cholerny zboczeniec. Kiedy się odwróciła, nie miał wyjścia — musiał wykonać swój ruch.

Na początku chciał ją przestraszyć, a nie podsłuchiwać rozmowę. Kiedy jednak usłyszał, że mowa jest o szczegółach jego męskiej urody, nie mógł sobie odmówić dalszego ciągu. Tak, podsłuchiwał dalej.

Ta kobieta ma język, który powinien być zarejestrowany jako broń palna.

Jego urażona godność domagała się odwetu, udowodnienia, że potrafi wzbudzić w niej szacunek i sprawić, że będzie go traktować jak mężczyznę, a nie jak przewróconego żółwia. Popełnił jednak jeden fatalny błąd. Nie wziął pod uwagę, że Hope może zrobić na nim wrażenie jako kobieta. Z drugiej strony...

Czy mógł przypuszczać, że jej przenikliwe brązowe oczy, błąkając się po jego ustach, staną się nagle łagodne i niewinne, że jej soczyste, różowe wargi rozchylą się w mimowolnym zaproszeniu? Skąd mógł wiedzieć, że jej skóra przypomina w dotyku kwiat magnolii? Aksamit. Jedwab. Zastanawiał się, czy najwrażliwsze części jej ciała mogą być jeszcze delikatniejsze...

Przeklął pod nosem. Hope Manning dała mu nauczkę — dość brutalną, ale miała rację. Przekroczył granicę pomiędzy pracą a życiem prywatnym. Idąc wolnym krokiem przez opuszczony szkolny korytarz, Jared przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie popełni takiego głupstwa.

Co wcale nie miało znaczyć, że gotów był zrezygnować z jej terapii. Hope jest wycieńczoną nerwowo kobietą interesu. Dla takich ludzi jak ona stworzył MindBend Adventures. On sam był kiedyś takim człowiekiem.

I znów takim się staje.

Zatrzymał się w pół kroku, przetarł dłońmi twarz i podniósł głowę. Prawda poraziła go jak piorun. Hope Manning jest jego szansą na opamiętanie. Błogosławieństwem. Ma okazję odwołać się do wartości etycznych, otwierając jej umysł i serce na to samo.

Będzie mógł opowiedzieć w „Good Morning America" historię, która pozwoli komuś odzyskać wiarę w innych ludzi i w kapitalizm. Pokaże tej cieplarnianej magnolii świat, który skurczy jej ważne sprawy i pilne telefony do właściwych rozmiarów.

A jeśli na dodatek narzuci sobie żelazną dyscyplinę, być może dokona tego wszystkiego, trzymając swoje cholerne łapy przy sobie!

3

— Pobudka, Hope! Śniadanie za piętnaście minut.

Z trudem wynurzając się z kamiennego snu, Hope pacnęła rękę, która potrząsała jej ramieniem.

— Hej, marudo, wstawaj. Potem, jak ci głód zacznie skręcać kiszki, sama będziesz na siebie zła, zobaczysz.

Już jestem zła, pomyślała. Otworzyła oczy i wydobyła z siebie groźny pomruk. Przecież ledwie świta. Wciąż znajdowała się w półśnie i wcale nie miała ochoty się budzić.

— Skowronkiem to ty nie jesteś, mam rację? — zapytała Sherry, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby.

Zerknąwszy na jej bikini, prążkowaną trykotową koszulkę i gładką skórę bez śladu cellulitu, Hope chwyciła koc i naciągnęła go na głowę. Błogosławiona samotność. Szansa złapania chociaż odrobiny snu. Gdyby mogła żyć w zgodzie ze swoim rytmem biologicznym, witałaby dzień koło południa, a prawdziwe życie zaczynała po ósmej wieczorem. Poprzedniej nocy zasnęła ostatnia, długo po tym, jak jej koleżankom wyczerpał się repertuar bajek na dobranoc.

Dręcząca obecność Jareda miała w tym swój udział. Nawet teraz, kiedy zamknęła oczy, widziała jego gorączkowe spojrzenie, które nie tylko nie pozwalało jej uciec w sen, ale wprawiało serce w łomot — z podniecenia i strachu jednocześnie...

Ktoś wyrwał z jej rozluźnionej dłoni koc i zsunął na nogi. Chłód, który przeniknął jej ciało, był jak zimny prysznic. Trzęsąc się, powoli otworzyła oczy.

— Odejdź albo cię uszkodzę — powiedziała twardo.

Sherry zaśmiała się i wyciągnęła spod łóżka swoją walizkę.

— Budziłam trzech marudnych braci i codziennie rano wyprawiałam ich do szkoły, dopóki nie rozjechali się do college'ów. Wątpię, żebyś mogła wykombinować coś, na co oni nie wpadli.

— Twoi bracia nie mieli tego! — Hope zamruczała jak kotka, rozczapierzyła palce i zagrabiła powietrze czerwonymi pazurami z akrylu.

— Jared każe ci je obciąć, masz to jak w banku — odezwała się Diana w drodze do łazienki. W swojej słodkiej dziewczęcej pidżamie wyglądała jak psotna dziesięciolatka. Zamknęła za sobą drzwi, lekceważąc oburzoną minę Hope.

— Mojemu Jimowi podobają się długie paznokcie, ale ja je obgryzam do krwi.

Hope powiodła oczami za skruszonym głosem. Karen siedziała skulona na brzegu przeciwległego łóżka, z rękami wciśniętymi między kolana. Bladoróżowa nocna koszula, nastroszone bezładnie włosy... Smutek bijący z jej postaci odbierał radość życia.

— Hope ma paznokcie pierwsza klasa — oświadczyła Sherry, dając do zrozumienia, że wraca na pierwszy plan. Wyjęła z walizki czarny skrawek materiału — szorty, jak się potem okazało, nieznacznie tylko większe od bielizny bikini. — Takie ręce to majątek!

Hope spojrzała na swoje dłonie z niedowierzaniem.

— Masz tak długie palce jak moja przyjaciółka Catherine. Jest fotomodelką, zarabia niesamowity szmal. Samymi rękami, wyobrażasz sobie? Jak chcesz, mogę się dowiedzieć, kto jest jej agentem.

Hope potrząsnęła głową.

— W mój rozkład zajęć nie dałoby się wepchnąć nawet igły, ale... dzięki.

— Nie ma sprawy. — Sherry uśmiechnęła się, demonstrując dołki w policzkach — jedyne na jej pięknym ciele — a potem wciągnęła przez głowę biały sportowy stanik.

Pomimo oczywistych powodów, Hope nie czuła już do niej cienia złości. Równie bezsensownie byłoby żywić urazę do sympatycznego szczeniaka.

— Następna! — krzyknęła Dana, wyłoniwszy się z łazienki w czerwonych szortach i granatowej koszulce. — Słuchajcie, umyłam szafkę w łazience. Dla każdej z nas jest jedna półka na osobiste drobiazgi. Swoje rzeczy położyłam na samym dole i ostrzegam was, że jeśli znajdę na mojej szczotce jeden włos, który nie będzie brązowy — rzuciła wymowne spojrzenie dwóm blondynkom: popielatej i złotej, a potem rudej Hope — nie będę musiała zgadywać, do kogo należy.

Sherry przemknęła chyłkiem za plecami o wiele niższej kobiety, wśliznęła się do łazienki z radosnym uśmiechem i pomachała ręką.

— Ja tylko na sekundkę.

— Akurat — mruknęła Karen, opadając ciężko na materac.

Dana otworzyła drzwi wejściowe. Świst wpadającego do środka powietrza, rześkiego, o ostrym, aromatycznym zapachu, sprawił, że Hope ocknęła się na dobre.

— Przepraszam, dziewczyny, że nie poczekam na was — powiedziała Dana — ale umieram z głodu. Spróbuję zająć cztery miejsca przy jednym stole.

Trzask!

Hope spojrzała na Karen.

— Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy przypadkiem nie to samo głodujące chuchro pochłonęło wczoraj wieczorem co najmniej sześć twoich ciastek?

— Siedem — poprawiła ją Karen. — A z tym, które dałam jej od razu po kolacji, osiem. Sherry zjadła pięć.

Wymieniły zdumione, a po chwili podobnie zirytowane spojrzenia.

— Chcesz, żebym skotłowała im łóżka? — spytała Hope.

— Nie, ja to zrobię. I tak mam poobgryzane paznokcie, więc nie mam czego łamać. — Dwa tańczące płomyki ożywiły niebieskie oczy Karen.

Hope zależało, żeby tańczyły jak najdłużej.

— Wiesz, że ja też kiedyś obgryzałam paznokcie? Dopóki nie odkryłam, że te przyklejane są twardsze od zębów. Najlepszy sposób na odwyk. Teraz wolę się nie narażać na kazanie u manikiurzystki, nie mówiąc o dentyście.

— Mówisz, że te są sztuczne?

Hope spłoszonym gestem zakryła dłonią usta.

— Wyglądają na sztuczne? — wymamrotała.

— Głupia! — Karen wybuchnęła śmiechem. — Nie pytałam o zęby, tylko o paznokcie.

— Te? — Hope wyciągnęła do niej dłonie, poruszając z wdziękiem palcami. — Otóż dowiedz się, że te śliczności są z prawdziwego akrylu.

— Wyglądają tak naturalnie, że aż trudno uwierzyć. — Karen oglądała z zachwytem nienagannie owalne, polakierowane paznokcie. — Myślałam o czymś takim od dawna.

— To dlaczego nie spróbowałaś?

— Słyszałam, że są strasznie drogie. Moja tygodniówka ledwie starcza na żywność.

Tygodniówka? Hope z trudem ukryła oburzenie. Słabo jej się robiło na myśl, że dorosłej kobiecie mąż wydziela pieniądze jak dziecku.

— Posłuchaj, coś mi tu nie gra. Jeżeli twój Jim lubi piękne paznokcie, na pewno od czasu do czasu zafunduje ci manikiurzystkę. W końcu zapłacił za twój kurs, tak czy nie?

Oczy Karen zasnuły się cieniem. Podniosła rękę i drżącymi palcami ścisnęła guzik flanelowej koszuli.

— Tak, ale ten kurs to nie jest zwykły zbytek, tylko inwestycja w jego karierę — powiedziała krótko, jakby tym zdaniem wyjaśniła wszystko.

— Nie rozumiem.

— Och, przepraszam, spróbuję ci wytłumaczyć. Jim jest dyrektorem marketingu w Sports Arama, w rejonie Houston, obejmującym dwadzieścia dwa sklepy ze sprzętem sportowym. Pan Coteras, właściciel firmy, to znaczy on i jego żona, są zapalonymi wędrownikami. Już kilka razy zapraszali nas na wspólne wycieczki... no i, sama rozumiesz, Jimowi zaczęło brakować wymówek.

— Nie bardzo rozumiem. Po pierwsze, po co wymówki? Nie mogliście przyjąć ich zaproszenia?

Śmiech Karen zabrzmiał cicho i posępnie.

— Jestem najgorszą niezdarą na świecie. Gdybym poszła z nimi na dwudniową wycieczkę, wlokłabym się na końcu i opóźniała tempo całej grupie. Jim zdaje sobie z tego sprawę... Nie mówię już o tym, że kompletnie bym się ośmieszyła.

— Wątpię...

— A ja nie wątpię. Jedyne, co mi naprawdę wychodzi, to stawianie Jima w głupim położeniu.

Ten facet zaczął Hope naprawdę wkurzać.

— Więc pozwól mu iść bez ciebie.

— Nie mogę.

Hope westchnęła z pasją, wiedząc, że będzie tego żałować.

— Dlaczego nie możesz?

— Jim myśli, że te propozycje wspólnych weekendów to nic innego jak zapowiedź jego awansu. Tak było z obu wicedyrektorami — po kilku wędrówkach z szefem i jego żoną zostali mianowani na wyższe stanowiska. Jim mówi, że oboje musimy zrobić dobre wrażenie albo nici z awansu.

Hope otworzyła — i z powrotem zamknęła usta. Co ją, do cholery, obchodzi, jak wygląda małżeństwo tej kobiety!

— Śmiało, Hope, powiedz to szczerze. Nie wierzysz, że ten kurs może mi w czymkolwiek pomóc, prawda? Uważasz, że marnuję pieniądze Jima.

Przez długą chwilę Hope nie mogła wydusić z siebie słowa.

— Dlaczego miałabym tak myśleć? I co to w ogóle znaczy „pieniądze Jima"? Z czyjego nadania twój mąż jest domowym bankierem, strażnikiem rodzinnego skarbca?

W czasie studiów podyplomowych, kiedy specjalizowała się w planowaniu finansowym, dowiedziała się, jak wiele żon nie ma nic do powiedzenia w sprawie domowego budżetu, jak lekkomyślnie pozwalają swoim mężom podejmować wszelkie decyzje finansowe, i jak często takie kobiety — w wypadku rozwodu albo wdowieństwa — popadają w ruinę.

— Ty niczego nie rozumiesz.

— Rozumiem, że nie masz nic przeciwko wydaniu nawet sporej forsy, pod warunkiem, że w ostatecznym rozrachunku przyniesie to korzyść Jimowi. Ale głupi manikiur to „zbytek". Karen — powiedziała wzburzonym głosem — według prawa własności obowiązującego w Teksasie cokolwiek należy do Jima, należy do ciebie, i vice versa — nie wyłączając rodzinnych dochodów.

— Nie rozumiesz — powtórzyła Karen załamanym tonem. — Jim jest hojny, ale on za ciężko pracuje na swoje pieniądze, żebym ja...

— Skończ z tą brednią o ,jego" pieniądzach. Pewnie że ciężko pracuje, a ty nie pracujesz?

W odpowiedzi Karen przestała się znęcać nad guzikiem swojej koszuli, a w zamian zaczęła obgryzać dwa paznokcie.

— Wasi chłopcy mają... no ile, siedem i dziewięć lat, tak?

Kiedy coraz bardziej zdenerwowana Karen skinęła głową, Hope ogarnęła panika. Nie miała żadnego doświadczenia z dziećmi, niewiele wiedziała o prowincjonalnym stylu życia. W ułamku sekundy przypomniała sobie wszystko, co zdarzyło się jej czytać na ten temat w pismach kobiecych.

— To znaczy, że gotujesz i sprzątasz, i... Nie wiem, pewnie godzisz chłopców, kiedy się tłuką, leczysz ich zranione uczucia... Założę się, że odrabiasz z nimi lekcje, wleczesz na dodatkowe zajęcia, treningi, i diabli wiedzą co jeszcze. Wiesz co? Chciałabym widzieć kochanego Jima w twojej roli, przez jeden dzień, a potem niech ci powie prosto w oczy, że nie pracujesz równie ciężko jak on.

Karen opuściła na kolana swoje udręczone palce i uśmiechnęła się blado.

— A ty mogłabyś mi powiedzieć prosto w oczy, że pracuję ciężej od ciebie? Albo tak samo?

Na palcach jednej ręki Hope mogłaby policzyć wydarzenia ze swojego życia, kiedy — tak jak teraz — straciła z wrażenia głos.

— Daj spokój, żartowałam — szepnęła Karen.

— Zaraz, zaraz! Chwileczkę... Nie powiem, że pracujesz ciężej ode mnie, bo... Możesz mi wierzyć, Karen, niewielu znam ludzi, którzy aż tak harują, ale to nie znaczy...

— W porządku, Hope. Przepraszam, że wprawiłam cię w zakłopotanie, ale może dzięki temu przestaniesz oceniać tak surowo Jima. Jeżeli na tym kursie nauczę się chodzić z plecakiem, rozkładać namiot i może jeszcze kilku innych rzeczy, pomogę mu w karierze, będę mogła jeździć z rodziną na wakacje pod gołym niebem — i wszyscy będą szczęśliwi.

Hope zamilkła. Gdzieś tam w głębi jej duszy pulsowało bolesne współczucie. Przez pierwsze osiemnaście lat życia ona też składała się z samych kompleksów; nie wiedziała, co to poczucie własnej wartości i chciała, żeby „wszyscy byli szczęśliwi". Zostały jej po tym tylko blizny.

— A ty, Karen? Co z twoimi potrzebami, twoim szczęściem? To chyba też się liczy?

Zdumienie, konsternacja, ostrożność — te i jeszcze inne uczucia, zmienne jak chmury burzowe, przetaczały się po twarzy Karen.

— A gdybyś tak dwa razy w miesiącu — Hope zaczęła łagodniejszym głosem — dała im na kolację kluchy z serem, a sobie zafundowała manikiur? Zasłużyłaś na to.

— Następna! — zawołała Sherry, wychylając z łazienki twarz uzbrojoną w nienaganny makijaż.

Karen, z płochliwym spojrzeniem, poderwała się na nogi.

— Idę...

Stała jeszcze przez chwilę, potem potrząsnęła głową, zebrała fałdy koszuli i prawie wbiegła do łazienki.

Wpatrzona w zamknięte drzwi, Hope zastanawiała się, ile przykrości i upokorzeń doznała ta kobieta od innych „pracujących" kobiet — nie mówiąc o mężu, który musiał być zwykłym draniem. Odpowiedź, której była niemal pewna, uświadomiła jej własną arogancję. Wiedziała przecież dobrze, co czuje taki rodzinny odmieniec.

Hope miała przynajmniej babcię, która ją rozumiała i popierała wszelkie jej „dziwactwa". Karen sprawiała wrażenie całkiem osamotnionej.

— A tej co się stało? — zapytała Sherry, spoglądając na drzwi łazienki.

— Słucham? Och... nic.

Nic, poprawiła się w myślach, czemu nie można by zaradzić w czasie krótkiego odpoczynku od domowego kieratu.

Godzinę później Stam Lower wrzucał plecak i walizkę do bagażnika białego lincolna continental.

— Udanych wakacji, senior — powiedział pracownik wypożyczalni samochodów, podając mu kluczyki.

— W tych okolicach jest gdzie połazić, prawda?

— Tak mi mówiono. Chyba polubię to miejsce.

San Antonio es muy bonito, bardzo piękne. Przyjechał pan z Chicago, prawda?

Wizytówki na bagażach. Z pośpiechu pozwolił sobie na nieostrożność. Kiwnąwszy głową, ruszył do przednich drzwi od strony kierownicy. Krępy mężczyzna otworzył je, taksując Staną wzrokiem bez cienia skrępowania.

— Ale długo to pan tu nie mieszkał, prawda? — Odpowiedział uśmiechem na groźne spojrzenie Staną. — Ma pan taki sam akcent jak prezydent Clinton. — Nazwisko polityka z Arkansas wypowiedział przeciągłym południowym akcentem.

— Za to ty masz akcent jak Ricky Ricardo, a nie jesteś Kubańczykiem. — Przeklęci wścibscy Meksykanie. Usiłując zachować zimną krew, wśliznął się za kierownicę i wyjął z kieszeni dziesięciodolarowy banknot. — Powiedz mi jeszcze, jak się dostać na autostradę dwieście osiemdziesiąt jeden. A to dla ciebie.

Czarne oczy Meksykanina przylgnęły wręcz do pieniędzy.

Es demasiado, za dużo.

Stan wzruszył ramionami i zaczął cofać rękę.

Mężczyzna chwycił szybko banknot, zamknął drzwi i wsunął głowę przez otwartą szybę, żeby pokazać drogę na mapie przyczepionej do osłony przeciw- słonecznej. Stan go nie słuchał. Nauczył się trasy na pamięć w czasie długiego lotu z lotniska 0'Hare. Odetchnął z ulgą, kiedy Meksykanin skończył mówić i odszedł od samochodu.

Gracias, amigo. Vaya eon Dios. Z Bogiem!

Stan kiwnął ręką, podniósł szybę i odjechał.

Przeklęci cudzoziemcy rozpanoszyli się w całym tym cholernym kraju. Znał wystarczająco dużo Meksykanów, żeby rozumieć słowo „Dios" i nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Gdyby Bóg naprawdę istniał, każdy mały chłopak miałby takie dzieciństwo, żeby jako dorosły facet nie musiał o nim pamiętać.

Stan nie ufał nikomu poza samym sobą, tylko przed sobą się tłumaczył, na sobie tylko polegał. Udostępniał swoje usługi tym, których było na nie stać, a wysokość honorarium rosła proporcjonalnie do ryzyka przedsięwzięcia. Jak na „nędznego zasranego kurdupla" — było to ostatnie z przezwisk, jakimi raczył go tatuś — Stan prosperował całkiem nieźle.

Coraz lepiej.

Regulując oparcie wielkiego lotniczego siedzenia, wdychał zapach nowego auta. Lincoln, zgodnie z umową, został zarezerwowany na fałszywe nazwisko. Za dwa tygodnie wynajmu faceci zapłacili z góry. Ludzie z klasą!

Był podekscytowany i napięty, ale zupełnie inaczej niż w czasie pracy, kiedy działał na maksymalnym poziomie adrenaliny. Facet z mafii, który się z nim kontaktował, był niezwykle zainteresowany jego dwuletnim stażem w grupie twardzieli, którzy prowadzili szkołę przetrwania w górach Ozark. Stan podejrzewał, że głównie dzięki temu szczegółowi życiorysu tak mu się poszczęściło — tym razem.

Jeśli jednak wykona robotę z normalną precyzją, bez żadnej obsuwy — a dlaczego by nie — i jeśli na dzisiejszym spotkaniu jego ogłada towarzyska, zdobyta dzięki długiej pracy nad sobą, zostanie doceniona — a tak się na pewno stanie —jego honoraria skoczą cholernie w górę.

Umiejętność wtapiania się w elitarne kręgi towarzyskie równie dobrze, jak i w dzikie chaszcze czy góry, miała otworzyć przed nim nowe perspektywy. W wieku trzydziestu lat dołączyłby do garstki niezależnych zawodowców jeżdżących własnymi, a nie pożyczanymi na dwa tygodnie luksusowymi autami.

Trochę nawet żałował, że ojciec tego nie dożył.

Z kieszeni wizytowego płaszcza wyjął opis drogi, porównał go z drogowskazami i zjechawszy na prawy pas, omal nie skręcił w zjazd na Commerce Street. Minął oznakowanie na Alamo i zapisał w pamięci nazwę ulicy. Może obejrzy coś ciekawego, zanim wyjedzie z miasta. W czasie każdej podróży starał się wpaść do muzeum albo do teatru. Ludzie z klasą tak robią.

Wytworne centrum handlowe po prawej kazało mu się domyślać, że jest blisko celu. Kiedy wjechał na ślimak i zatrzymał się przed pałacowym hotelem, mimowolnie zacisnął palce na kierownicy.

Mężczyzna w uniformie natychmiast otworzył drzwiczki samochodu.

— Witamy w Marriott River Center, sir. Czy ma pan jakieś bagaże do wniesienia?

Stan skinął głową, otworzył bagażnik i wysiadł, usiłując nie gapić się na pięciogwiazdkowy hotel jak prowincjonalny głupek z Arkansas. O tak, do tego mógłby z przyjemnością przywyknąć.

I przywyknie.

Jared stał przed główną tablicą i przyglądał się wchodzącym do klasy kandydatom na traperów. Jadał sam, nie widział więc grupy od poprzedniego wieczoru. Dzisiaj więcej rozmawiali, śmiali się chętniej, siadali w zaprzyjaźnionych grupkach.

Odkąd zdecydował się poprowadzić jedną drużynę, miał lepszy humor i nie mógł się doczekać wyprawy. Uświadomił sobie, że zajęcia teoretyczne z uczniami sprawiają mu większą przyjemność, jeśli w perspektywie ma wyjście w teren i przekonanie się na własne oczy, że nauka nie poszła w las. Przy odrobinie szczęścia, niektórzy z nich wykorzystają nowe umiejętności w świecie interesów, kiedy wrócą do domów i do normalnego życia.

Uśmiechnął się albo kiwnął głową do każdej z dziewiętnastu osób, a potem poczuł, że nie wytrzyma ani chwili dłużej i spojrzał na Hope.

Z piątego, ostatniego rzędu przeniosła się do trzeciego, między Sherry a Karen. Jej czarny golf bez rękawów kontrastował z ognistorudymi, puszystymi włosami. Wiedział o nich, że w dotyku są delikatne jak puch dmuchawców. Wydała mu się nagle zbyt ożywiona, przesadnie zajęta rozmową z sąsiadkami.

Spójrz na mnie, Hope. Miejmy to z głowy.

Wyprostowała plecy, potem odwróciła głowę.

Nie był gotów. Mimo że przemawiał sobie do rozumu przez całą noc, to teraz, kiedy spojrzała na niego tym swoim łagodnym wzrokiem, poczuł się, jakby dostał obuchem w głowę. Sądząc po jej osłupiałej minie, Hope także uległa krótkiemu zamroczeniu.

Zanim się pozbierała i zapanowała nad twarzą, Jared zdążył zauważyć, że nie była aż tak bardzo oburzona jego brakiem profesjonalizmu w kontaktach z podopiecznymi, jak to próbowała udawać.

— Dzień dobry — powiedział radośnie.

— Dzień dobry — powtórzyli wszyscy jak echo.

— Panie Austin — dodała Hope dziecięcym, monotonnie wznoszącym się głosem.

Jared z resztą grupy wybuchnęli śmiechem.

— Mam nadzieję, że spaliście dobrze, bo czeka nas dzisiaj mnóstwo pracy. Zacznijmy od wypowiedzenia na głos naszej medytacji.

Stojąc twarzą do klasy, Jared zaczął recytować z pamięci słowa zapisane na tablicy.

Grupa zawtórowała mu cicho i niemrawo.

— To, czego szukam, nie jest „gdzieś tam". Jest we mnie. Przeszłość nie ma nade mną władzy. — Jared przerwał. — Hej, co się z wami dzieje? Zupełnie, jakbyście spali. Spróbujcie teraz z odrobiną przekonania. — Mówił dalej wolno, z wyraźną ulgą, kiedy przyłączyło się do niego więcej głosów: — Negatywne myśli nie mają nade mną władzy. Ja sam jestem władzą w moim świecie. Dzisiaj jest piękny dzień i nowy początek. Sam tak postanowiłem.

Przed samym zakończeniem natężenie deklamacji wzrosło na tyle, że w sali wytworzył się odpowiedni pogłos. Mimo że Hope nie poruszała wargami, Jared zauważył jej wzrok śledzący słowa na tablicy.

— Dobra robota. Zobaczycie, że z każdym dniem będzie łatwiej. A teraz przejdźmy do następnego punktu programu. — Zbliżył się do podręcznego stolika i przesunął go bliżej ławek. — Mam tutaj coś, co alpiniści i traperzy nazywają zestawem awaryjnym. Chodzi o dziesięć podstawowych artykułów ekwipunku; niektóre z nich, mam nadzieję, przywieźliście z sobą, w inne zaopatrzy was szkoła. Wszystkie te rzeczy będziecie trzymać w torebce na pasku biodrowym, niezależnie od plecaka.

Zsunął na koniec nosa okulary i spojrzał na klasę złowieszczym wzrokiem.

— Nigdy nie wychodźcie bez tego z domu ani z obozowiska. To nie są wakacje w letnim kurorcie. Jeżeli stracicie niezbędne rzeczy, konsekwencje mogą być poważniejsze niż skazanie się na hamburgery zamiast kuchni francuskiej.

Sięgnął po cienki sweter i małe plastikowe opakowanie.

— Artykuł pierwszy: dodatkowe ubranie. Wiosną mamy tutaj ogromne wahania temperatury, burza może nadejść całkiem niespodziewanie, pogoda załamać się nagle, z minuty na minutę. Dodatkowy sweter może się bardzo przydać, kiedy słońce zajdzie za chmury. A w razie deszczu taka płachta polietylenowa uchroni przed zmoczeniem ubranie oraz buty, a nasze nogi przed bolesnymi otarciami i pęcherzami.

— I najgorszymi koturnami w życiu — powiedziała cienkim, skandującym głosem Hope, wywołując śmiech części grupy.

— Drugi element zestawu, żywność: pemikan, czyli kostka suszonego mięsa z orzechami i suszem owocowym, baton z płatków zbożowych i bakalii, paczka rodzynek. — Widząc grymas obrzydzenia na twarzy Billa, uniósł brwi. — Nie macie pojęcia, jak to cudownie smakuje po dziesięciu godzinach czekania na ekipę ratowniczą, Boże chroń.

— Amen — jeszcze raz odpowiedziała ożywionym głosem Hope.

— Element trzeci — Jared nie spojrzał nawet w jej stronę — okulary przeciwsłoneczne. — Podniósł je w górę. — Mam nadzieję, że wszyscy macie szkła zatrzymujące promienie ultrafioletowe i podczerwone? — Ponieważ wszyscy zgodnie skinęli głowami, a Hope milcząc zdawała się zbierać siły, Jared sięgnął po następny przedmiot. — Oto czwarty nieodzowny składnik traperskiego rynsztunku: nóż. To jest akurat model, jakiego używa szwajcarska armia. Zapewniam, że można nim otworzyć puszkę, obciąć gałąź, posłużyć się jak wykałaczką. Jest w nim nawet pinceta — na wypadek niefortunnego spotkania z kaktusem.

— Albo zbyt częstego marszczenia brwi — dodała poważnie Hope.

A więc wracamy znów do punktu wyjścia, prawda, Hope?

Uśmiechnął się ironicznie, gratulując sobie w duchu, że nie zademonstrował głównego zastosowania noża.

— Piąty artykuł zestawu służy do wzniecania ognia. Ucieszy was prawdopodobnie, że nie będziemy używać jako krzesiwa patyków ani krzemieni, co zresztą na nic by się nie zdało, gdyby drewno na rozpałkę było wilgotne. W sytuacjach awaryjnych, kiedy nie ma kochera na gaz, istnieją bardziej skuteczne metody na zapalenie kuchenki turystycznej albo ogniska. — Pokazał na dłoni kilka owalnych przedmiotów. — Czy ktoś z was domyśla się, co to jest?

Wszystkie twarze odwróciły się do Hope.

— Fasola? — spytała, wzruszywszy ramionami, kiedy nikt nie zareagował. — Nie pamiętacie „Gorących siodeł"?

Ci, którzy oglądali film i przypomnieli sobie scenę przy ognisku, śmiejąc się opowiadali ją sąsiadom. Rozgardiasz stawał się coraz głośniejszy. Hope uśmiechała się z nie tajoną satysfakcją.

— Hej, więc co to jest? — spytał Hank Thompson.

Najmłodszy trener koszykówki w NBA, Hank Thompson, który doskonale wiedział, jakie znaczenie ma dyscyplina w zespole, ściągnął uwagę grupy na prowadzącego. Jared miał ochotę go ucałować.

— Tabletki naftowe — odparł, odkładając je na stół. Pozostałe składniki zestawu postanowił wymienić jak najszybciej, bez zbędnych komentarzy. — Sześć: zapałki impregnowane, z łebkami pokrytymi woskiem, do zapalania tabletek. Siedem: apteczka z zestawem do udzielania pierwszej pomocy. Tym punktem zajmiemy się dokładnie jutro. Osiem: latarka, z którą w razie konieczności będziecie mogli wędrować w nocy. Po ciemku łatwo zboczyć ze szlaku, wpaść do wąwozu albo na czarnego niedźwiedzia.

— Będziemy spotykać niedźwiedzie? — pisnęła Karen, pąsowiejąc na twarzy, kiedy niemal wszyscy mężczyźni odwrócili się do niej z rozbawionym wzrokiem.

— Mało prawdopodobne, w każdym razie nie wcześniej, niż któryś z nich wyczuje nas albo usłyszy i zacznie uciekać. Ale owszem, jakiegoś niedźwiedzia możemy spotkać. Kilka sztuk ocalało w tej okolicy. A poza tym kojoty, pumy, jelenie, jaszczurki, żmije... Mamy szansę natknąć się na nie wiele razy.

— Można się wybrać do zoo — mruknęła Hope. — Byłoby dużo taniej i bez zbędnego wysiłku.

Jakoś musiał przerwać tę jej bezsensowną prywatną wojnę, którą wypowiedziała mu w niewiadomym celu. Sytuacja stawała się niezdrowa. Przetrzymał jej nonszalanckie spojrzenie.

— Oczywiście, że mogłabyś zapłacić swoje pięć kawałków, obejrzeć za to głazy z włókna szklanego i ptaki pustynne pod lampami. Potem zatrzymałabyś się przy kiosku z dietetyczną colą i wróciła do domu, do swojego klimatyzowanego mieszkanka, Ale przegapiłaś ciężarówkę do Alpine, prawda, Hope? To był twój wybór, nie nasz. Bądź więc uprzejma zachować swoje komentarze dla siebie i pozwól, że reszta z nas będzie poznawać tę ziemię i jej bogactwa w naturalnym środowisku — nawet jeśli ciebie to nie bawi.

Jej urażona mina wywołała w nim lekkie wyrzuty sumienia, ale z kamienną twarzą sięgnął po dwa ostatnie przedmioty.

— Pozycja dziewiąta i dziesiąta w niezbędnym ekwipunku traperskim: mapa terenu oraz kompas. Trasę naszej wędrówki omówimy szczegółowo później. Na razie zapamiętajcie jedno: jeżeli odłączycie się od grupy, sprawne dotarcie do umówionego miejsca spotkania może oszczędzić reszcie z nas wielu godzin zmartwienia i przygotowań do akcji ratunkowej.

— Możemy coś dodać do tego zestawu — spytała Dana — czy raczej musimy się ograniczyć do dziesięciu podstawowych artykułów?

— Oczywiście z żadnego z nich nie możecie zrezygnować. Ale jedna czy dwie, bardzo potrzebne, rzeczy mogą się jeszcze zmieścić: krem do opalania, preparat odstraszający owady, niezbędne lekarstwa. ..

— Dezodorant, szczoteczka do zębów... — Hope odpowiedziała na jego rozpaczliwe spojrzenie niewinnym uśmiechem. — To są potrzebne rzeczy — oświadczyła z naciskiem. — Jeżeli mam spędzić z tobą dziesięć dni na szlaku, bardzo liczę na to, że masz takie samo zdanie.

Za wszelką cenę chciała go wyprowadzić z równowagi, tylko po co? Jared zobaczył uniesioną rękę i odwrócił się do Karen.

Poczekała, aż skinie głową, i dopiero wtedy się odezwała:

— Czy któryś z twoich uczniów używał kiedyś zestawu awaryjnego? To znaczy... chciałam zapytać, czy zdarzyło się, że ktoś odłączył się od drużyny i swojego plecaka na dłuższy czas?

W sali zapanowała niespodziewana cisza. Zdawało się, że nawet Hope jest ciekawa jego odpowiedzi.

— Na wyprawach MindBend Adventures nigdy — odpowiedział z lekką dumą w głosie. — Jeżeli szczęście nas nie opuści i będziecie słuchać przewodnika, unikniecie nieprzewidzianych rozstań z plecakiem i prawdopodobnie ani razu nie otworzycie awaryjnej torebki.

— Czy nasze plecaki będą wyglądały podobnie jak ten? — spytał Hank, pokazując stojący pod ścianą model z wewnętrznym stelażem, wielki i zapakowany do pełna.

Jared zaniemówił na chwilę. Nie wiadomo skąd wpadł mu do głowy szatańsko kuszący pomysł... Powinien był natychmiast o nim zapomnieć.

Spojrzawszy z powrotem na Hanka, pokręcił głową.

— Nie. Wasze będą nieco mniejsze, z zewnętrznym stelażem. Ale jeśli rozdzielicie konieczne zaopatrzenie między całą drużynę, wystarczy tego z powodzeniem na dziesięć dni.

— A ty, druhu, co zapakujesz do plecaka?— spytała Hope. — Bicz?

No dobrze. Jego święta cierpliwość została nadwerężona.

— Mogę ci pokazać, co będę niósł. — Podszedł do stosu plecaków, zarzucił na jedno ramię trzydziestokilogramowy ciężar i wrócił do stołu. — Zanim go wypakuję, Hope, podejdź, proszę, i pomóż mi zademonstrować, jak się taki plecak prawidłowo zakłada.

Sherry poklepała Hope po ramieniu, inni zachęcali ją głośnymi okrzykami do wyjścia na środek. Ona sama mierzyła Jareda niepewnym wzrokiem.

Utrzymał na twarzy swój poczciwy, godny zaufania uśmiech przewodnika, dopóki mięśnie jego ramion nie zaczęły drżeć z napięcia. Wstała, na szczęście, i ruszyła ku niemu żółwim krokiem.

Jego słabnący uśmiech ożył jeszcze na moment.

Rozłożył paski barkowe, jakby podawał jej nie plecak, lecz futro z norek.

— Proszę, Hope, to naprawdę nic trudnego. Przełóż tutaj ręce...

Zatrzymała się, nie odrywając od niego podejrzliwego wzroku.

— Myślałam, że ty go założysz.

— Nie, nie, jeżeli utrzymasz ten duży plecak, wszyscy się przekonają, że z mniejszym nie będą mieli żadnych trudności. No proszę, przełóż najpierw jedną rękę, potem drugą. Tędy. — Poruszył zachęcająco paskami. — Proszę.

Wciąż nie wyglądając na przekonaną, wsunęła ramiona pod paski plecaka, podczas gdy Jared podtrzymywał od tyłu cały jego ciężar.

Z trudem powstrzymał się od chichotu.

— No i co, nie jest tak źle, prawda?

— Nie — odparła z mieszaniną ulgi i zdziwienia w głosie. — Może być.

— A teraz? — spytał słodkim głosem, wypuszczając z rąk oba paski. Bez wspomagania paska nadbiodrowego, cały potężny ciężar spadł na jej ramiona.

Z ramionami młócącymi powietrze i wygiętym w łuk kręgosłupem upadła z plecakiem na podłogę.

Była kompletnie zszokowana.

W gwarze westchnień i pełnych troski okrzyków, podczas gdy Hope uwalniała się od jarzma plecaka, Jared usiadł przy niej na piętach.

— No i kto jest teraz przewróconym żółwiem? — mruknął jej prosto do ucha.

4

Hope wbiła zęby w jabłko, wyobrażając sobie, że to skóra Jareda. Dławiła ją bezsilna złość. Wiedziała, że nie daruje mu tego upokorzenia. W jakiś sposób, jakimś cudem, znajdzie okazję, żeby się zemścić.

Gryząc z zapamiętaniem owoc, oparła się plecami o betonową ścianę szkoły i wyprostowała nogi. Wolałaby, żeby chlubą tej ziemi była soczysta trawa zamiast piasku. Co za piekielny upał! Nawet z ocienionej strony budynku, gdzie stare drzewo meskitowe nie przepuszczało promieni południowego słońca, temperatura musiała grubo przekraczać trzydzieści stopni. Gdyby nie potrzebowała tak rozpaczliwie chwili samotności, zostałaby w klimatyzowanym barze albo wróciła do domku z Karen, Sherry i Daną. Nie mogła jednak znieść tych rozbawionych albo — jeszcze gorzej — współczujących spojrzeń słuchaczy Jareda.

Tak bardzo się starała wyprowadzić go z równowagi przy całej klasie i udowodnić, że ta maska Dzielnego Skauta jest tylko maską...

Z zaciśniętymi do bólu zębami Hope przeżywała od nowa tamto uczucie koszmarnej bezradności, kiedy leżąc na podłodze, patrzyła w kpiące oczy Jareda — z pełną świadomością, że dała się ograć w swojej własnej grze.

Gdyby miała wtedy wolne ręce, z przyjemnością wypróbowałaby szczeroakrylowe paznokcie na jego skalpie. Musiał dostrzec żądzę krwi w jej oczach, skoro podejrzanie chętnie ustąpił Hankowi zaszczytu oswobodzenia jej z ciężkiego plecaka.

Spojrzała z odrazą na mały, ceglany, jedyny w polu jej widzenia budynek. Dom Jareda. Dowiedziała się o tym od Matta, jednego z przewodników. Wystarczyło kilka niezbyt nachalnych pytań i ten ufny z natury człowiek podzielił się z Hope wystarczającą liczbą ciekawostek, żeby wzbudzić w niej szczere zainteresowanie wszystkim, co dotyczy MindBend Adventures.

Dom wraz z otaczającym go terenem należały do Indianina o imieniu Ben Biegnący Niedźwiedź, który zmarł, zostawiwszy cały kram Jaredowi. Matt nie wiedział, kto zbudował szkołę ani dlaczego została opuszczona, poza tym, że ów stary człowiek przez wiele lat był jej dozorcą.

Pomimo niewielkiej wiedzy na temat pochodzenia i przeszłości swojego pracodawcy, Matt wychwalał go pod niebiosa za wszystko, czego udało mu się dokonać w ostatnich kilku latach. Ze sposobu, w jaki o nim mówił, wynikało, iż założyciel MindBend Adventures to Daniel Boone — sławny amerykański pionier — i Mahathma Gandhi w jednej osobie. Coś podobnego!

Świętoszkowaty mądrala, ekolog od siedmiu boleści, startujący do niej z wykładem o bogactwach ziemi! Wiedziała wszystko, o czym chciała wiedzieć.

Wychowała się w środowisku, w którym ziemia była obsesją większości ludzi. Nie liczyło się nic poza pogodą, zbiorami i żywym inwentarzem — a już na pewno nie chuda, rudowłosa dziewczyna, która poza wyjątkowym zacięciem do matematyki, do niczego się nie nadawała. Humor jej ojca, nie mówiąc o sprawie tak podstawowej jak dach nad głową, zależał od czczonej przez Jareda matki ziemi. Do diabła z nią. Dla Hope ziemia była czymś, co mogło budzić nienawiść, ale na pewno nie bałwochwalcze uwielbienie.

Kiedy połknęła ostatni kęs jabłka, cisnęła przed siebie ogryzek, żałując, że to nie aluminiowa puszka.

— Poczęstuj się, matko...

— Dobrze, że to ulega biodegradacji — przerwał jej głęboki, łagodny głos.

Położyła rękę na sercu i przekręciła szyję. Jared stał trzy metry dalej, w miejscu ocienionym przez szkołę, dlatego nie mógł jej ostrzec jego cień. Dlaczego jednak nie usłyszała żadnego szelestu?

— Nie rób tego — warknęła.

— Czego?

— Masz mnie nie straszyć! Chyba że do kartoteki urazów, które zdarzyły się na twoich kursach, chciałbyś dodać mój zawał.

— Przepraszam. — Włożył obie ręce w kieszenie spodni. — Nie miałem zamiaru cię straszyć.

I to mówi facet, który zrobił z niej „przewróconego żółwia".

— A co miałeś zamiar zrobić?

— Przeprosić cię.

Zmrużyła powieki. Minę miał poważną, ale zza lotniczych okularów słonecznych nie widać było oczu.

Hmm. Podciągnęła nogi, lekceważąc jego pomocną dłoń, i wstała.

— Przeprosić — powtórzyła, usiłując zajrzeć pod ciemne szkła. Nie mogła być pewna, ale...

Spojrzała w dół na swoje nogi i skrzywiła się z niesmakiem. Oczyściła kolana z warstwy piasku i drobnych kamyczków, później zrobiła to samo z łyd- kami. Zaczęła otrzepywać pośladki, kiedy nagle skamieniała. Odwróciła się i spojrzała w górę na jego okulary.

Ułożenie warg, drapieżna poza, w jakiej zastygł, powiedziały jej bardzo dokładnie, na czym skupiony był jego wzrok. Ach tak...

Upał palił jej twarz. Z największą godnością, na jaką potrafiła się zdobyć, wyprostowała się i zatrzymała spojrzenie na wysokości jego brody.

— Nie musisz mnie przepraszać — powiedziała obojętnym głosem i ruszyła w stronę domu.

Zagrodził jej drogę.

— Chyba jednak muszę.

Basowy rezonans wprawił ją w jeszcze większy niepokój. Potykając się, postąpiła krok do tyłu.

— Nie powinienem sobie na to pozwolić — mówił dalej. — Mimo wszystko... mimo że stawałaś na głowie, żeby mnie sprowokować. Wiedziałem co prawda, że plecak złagodzi siłę upadku, ale nie powinienem ryzykować nawet tego. Mam nadzieję, że nic ci się nie stało.

— A więc przyznajesz, że to był głupi kawał? — Uniosła wysoko brwi i skrzyżowała ręce. — Celowy numer?

— Tak.

Bez wykrętów, bez zbędnego gadulstwa. Żadnych usprawiedliwień. Niesamowite.

— Parszywie niski.

Przypierała go do muru.

— Zgadzam się — odparł po krótkiej chwili wahania.

Wymuszony szacunek ostudził nieco jej złość. Przyglądała mu się nieufnie, szukając czegoś podejrzanego, choćby jednej rysy w jego szczerości.

W sportowych okularach słonecznych, w fioletowych oprawkach z zielonym sznurkiem, wyglądał zupełnie inaczej niż w swoich zwykłych drucianych. Te kolorowe dodawały jego sympatycznej, choć dość pospolitej urodzie wyrazu roztargnienia, efektownej lekkości. Powędrowała wzrokiem do wąskich, ale wyraźnie zarysowanych ust. Zdecydowanie męskich.

Może jednak „pospolita" nie jest najwłaściwszym słowem...

— A więc uzyskam twoje przebaczenie? — zapytał głosem chropowatym jak pustynna ziemia.

— To zależy. — Patrząc na niego spod przymrużonych powiek, doszła nagle do wniosku, że jego ogromny wzrost przestał ją irytować. — Powiedz, jak bardzo byłam prowokująca...

— O, bardzo! — prychnął, wznosząc w niebo oczy. — Ależ mnie korciło, żeby skręcić ci tę piękną szyję... Dobrze o tym wiesz.

Na słowo „piękną" przeszył ją lekki dreszcz.

— Odbiłeś sobie z nawiązką — wydusiła przez zaciśnięte gardło. — Ciągle nie mogę uwierzyć, że dałam się nabrać na tak prymitywny numer. Demonstracja plecaka!

— A ja wciąż nie mogę uwierzyć, że pozwoliłem sobie na podstęp. — Jego usta rozchyliły się w leniwym, rozbrajającym uśmiechu — beztroskim i o wiele bardziej ekscytującym niż myślenie o interesach. — No więc... wydaje mi się, że jesteśmy kwita, co?

— Kwita?

— Tak, remis. Może wreszcie zawrzemy przyjazny rozejm. W klasie oboje zachowywaliśmy się niezbyt przyzwoicie. Jeżeli wybaczysz mi ten obrzydliwy numer z plecakiem, ja zapomnę, że przerywałaś mi jak nieznośne dziecko i uznam konflikt za niebyły.

— Jakie to... dojrzałe z twojej strony — powiedziała flegmatycznie, odrzucając pomysł, który wpadł jej nagle do głowy, jako wyjątkowo niski i pokrętny.

— No cóż. Kiedy znajdziemy się na szlaku, będziesz musiała dorosnąć w przyspieszonym tempie.

Właściwie... dlaczego by nie. Czasami pokrętność popłaca.

— Tak naprawdę, niezupełnie to chciałem powiedzieć — bąknął, reflektując się nieco za późno. — Chodziło mi raczej o to, że... — Zawahał się, kiedy Hope zrobiła krok do przodu.

— O to, że myślisz o mnie jak o dziecku — dokończyła za niego, wprawiając w ruch swoje długie palce, które — zanim Jared się zorientował — wylądowały na jego koszuli khaki. Kiedy przeciągnęła dłonią po twardym mięśniu, usłyszała syk wstrzymywanego oddechu. — Poradź mi, Jared, co mam zrobić, żebyś zmienił zdanie?

Jego ręka wystrzeliła w górę jak z procy.

— Nie igraj ze mną, Hope — powiedział, chwytając ją za nadgarstek.

Z kamienną twarzą podniosła drugą, wolną dłoń i objęła nią od tyłu głowę Jareda.

— Życie jest grą, mój druhu. Zwycięzca zgarnia całą pulę.

Przeczesując paznokciami jego włosy, westchnęła z wrażenia. Nie była to pospolita fryzura, lecz gęsta czupryna o dotyku surowego jedwabiu. Wsunęła głębiej palce, do samej skóry, i opuszkami palców, bardzo powoli, zaczęła rysować na niej kółka.

— Przyjemnie? — spytała szeptem, czując promieniujące do wszystkich kończyn leniwe ciepło.

— Tak — odparł głucho.

Uczciwe, szorstkie tak. Niewiarygodnie podniecające. Uwolniwszy drugą dłoń z uścisku Jareda, zaczęła masować napięte mięśnie jego ramion. W tej pozycji jej piersi znalazły się bliżej jego torsu.

— Czuję, że jesteś strasznie spięty. Znam pewien sposób, jeszcze lepszy od masażu, na złagodzenie napięcia. Chcesz, żebym ci pokazała?

— Nie.

Przysunęła się bliżej. Widziała, jak sztywnieje jego szyja, zauważyła błyszczące kropelki potu na opalonej skórze. Jej podniecenie rosło. Jared pozwalał Hope prowadzić tę grę, jak gdyby bronił się przed następnym krokiem, a jednocześnie nie był w stanie oprzeć się prowokacji. Przyciągnęła delikatnie jego głowę, aż poczuła na twarzy ciepły oddech.

— Kłamiesz — mruknęła, dotykając drżącymi wargami jego ust.

Poddała się fali namiętności. Zapomniała o zemście, zapomniała o rzeczywistości, miała teraz tylko jedno gwałtowne pragnienie... Ich ciała ledwie się musnęły, ale pocałunek był gorący i erotyczny mimo zamkniętych ust. Zduszony jęk, który wydobył się z gardła Jareda, dał jej władzę nad nim, choć odebrał siłę.

Pocałuj mnie, rozkazała w myślach, lgnąc do niego całym ciałem.

Wilgotna skóra i ubrania splątały się, wtopiły jedno w drugie, parowały. Nareszcie, nareszcie, nareszcie jego bierne dłonie otoczyły jej biodra i przyciągnęły bliżej; jego język znalazł drogę między wargami i wniknął do środka.

Czuła, że uginają się pod nią nogi. Oparta na jego rękach, topniejąca jak wosk, z trudem próbowała odzyskać kontrolę nad sytuacją, odzyskać siebie. Już nawet nie resztki zdrowego rozsądku, a tylko silny instynkt samozachowawczy pozwolił jej popchnąć Jareda i wyrwać się z jego ramion. Cofnąwszy się gwałtownie, stała przed nim dysząca i oszołomiona, przerażona i triumfująca.

Dopiero kiedy ochłonął nieco i spojrzał na nią przytomnie, uniosła brodę.

— Teraz jesteśmy kwita.

Stojąc w półkolu obok Hanka i Karen, Hope przyglądała się Billowi, który jako pierwszy zaczął rozpakowywać jeden z dwóch pakunków. Tuż po lunchu Jared zaprowadził każdą drużynę do innej klasy. Kazał im wyjąć namioty, rozbić je — łącznie z tropikiem — a potem zaimpregnować szwy. Miał wrócić za godzinę, żeby sprawdzić, jak im idzie.

Pięknie. Jakby nie miała dostatecznie rozstrojonych nerwów. Zrobiła już kilka głupich rzeczy w swoim życiu, ale prowokując Jareda do pocałunku, przeszła samą siebie. Najgorsze, że nie udowodniła ani jemu, ani sobie niczego — poza tym, że ten facet opętał ją, nie kiwnąwszy nawet palcem.

Próbowała sobie wyobrazić, jak by się czuła, gdyby nie był taki bierny i przejął inicjatywę.

Wachlując się instrukcją użytkowania namiotu, zauważyła nagle, że reszta drużyny patrzy na nią jakoś dziwnie. Zreflektowała się i nonszalanckim gestem pokazała akcesoria, które Bill rozłożył na podłodze.

— Czy ktoś z was rozbijał kiedyś taki namiot?

— Widziałem podobny w sklepie... — Hank wzruszył ramionami — ale stojący. I bez tropiku — dodał markotnym głosem.

Bill skrzywił się i podniósł głowę.

— Właściwie po co nam jakiś tropik?

— Po to, żeby mieć więcej roboty i żeby uszczęśliwić naszego skauta — wyjaśniła Hope.

— Przecież Jared tłumaczył to dokładnie przed przerwą na lunch. — Karen spąsowiała, widząc ich zdumione spojrzenia. — Nikt z was nie słuchał?

— Słabo się koncentruję, kiedy skręca mnie z głodu — przyznał Hank.

Bill milczał, a Hope nie mogła im powiedzieć, że w czasie wykładu Jareda obmyślała plan zemsty.

— Bądź tak dobra i odśwież nam pamięć — zaproponowała.

— Każde z nas odparowuje w nocy około pół litra wody. Gdyby ściany wewnętrznego namiotu nie oddychały, rano mielibyśmy bajoro na podłodze. A wodoszczelny tropik chroni sypialkę przed mżawką i deszczem.

Bill, siedząc na piętach, oglądał szkielet namiotu i jego powlokę, zupełnie jakby przygotowywał się do operacji. Spod długich rzadkich włosów, zaczesanych nienaturalnie od dołu na czubek głowy, prześwitywała różowa łysina.

— No dobra. Złożenie tego do kupy nie powinno być trudne — oświadczył. — Spróbujemy.

Hope przekartkowała błyskawicznie instrukcję.

— Kolejność czynności wydaje się dosyć jasna — powiedziała. — Chcesz zerknąć na schemat?

— Zawracanie głowy! — Machnął ręką. — Taka instrukcja dla idiotów mogłaby mnie tylko wnerwić.

Hope pochyliła się nad nim i postukała zgiętym palcem w czubek głowy.

— Puk, puk, jest tam kto? — Wyprostowała się i założyła ręce na biodra. — Dawno nie słyszałam czegoś równie śmiesznego. Hank, powiedz mu, że to niepoważne.

— Sam nie wiem, Hope. Ostatnia instrukcja, której zaufałem, była naprawdę do chrzanu. Zostały mi dwa nie wykorzystane wsporniki i trzy nie zidentyfikowane śruby. Składałem regał na książki. Okazało się, że do modelu C dołączyli schemat modelu A.

— No i co ty na to? — zapiał Bill.

— Pomagałam kiedyś rozbijać namiot — odezwała się cicho Karen.

Hope, wzburzona rozmową z męską częścią drużyny, ledwie ją usłyszała.

— Posłuchajcie, chłopcy, przysięgam, że nie wygadam Jaredowi, że tacy wielcy silni faceci odwołali się do własnej inteligencji i słowa pisanego. — Pomachała książeczką przed nosem Billa. — Zapomnij, dzikusie, o męskiej dumie i zerknij na tę instrukcję.

Spiorunował ją wzrokiem.

— Dobrze. Pominę trudne słowa i sama ci to przeczytam. — Otworzyła instrukcję i przebiegła palcem pierwszą stronę. Karen chrząknęła nieśmiało, żeby zwrócić na siebie uwagę.

— Pomagałam kiedyś rozbijać namiot — powtórzyła głośniej.

Bill stanął przed Hope, wysuwając do przodu zarośniętą brodę niemal tak daleko, jak swój pokaźny brzuch.

— Odkąd wróciliśmy z lunchu, wyraźnie szukasz zaczepki. Nie wiem, kotku, co cię ugryzło, ale jeśli nie masz zamiaru nic robić, tylko wściekać się, bierz ten szajs i sama go rozkładaj. Ja z Hankiem ustawimy drugi. Zobaczymy, kto skończy pierwszy.

— Jasne, że ja! Zgoda, pod warunkiem, że przegrani ucałują stopy zwycięzców przy całej klasie. Już widzę, stary, jak ci rzednie mina!

— Pomagałam rozbijać namiot — zagrzmiała Karen głosem, którego nie powstydziłby się makler giełdowy.

Hope spojrzała na nią z szacunkiem.

— Sports Arama sprzedaje mnóstwo turystycznych namiotów. Jim ma dwa własne, dwuosobowe — wyjaśniła ledwie dosłyszalnym szeptem.

Hank spojrzał na nią z zaciekawieniem.

— Potrafisz rozbić namiot? — zapytał przyjaźnie.

— Pomagałam to robić... kiedyś.

No, no, kto wie? Hope uśmiechnęła się.

— To nie fair — zaprotestował Bill. — Założyłem się z tobą.

— A ja myślę, że bardzo fair. Nie miałeś nic przeciwko temu, żeby grać dwóch na jednego, a teraz, jak układ się wyrównał, zaczynasz marudzić? O co ci chodzi, boisz się przegrać z dziewczynami?

Kiedy Hope zauważyła, jak Karen sztywnieje pod wpływem obelżywie pogardliwego spojrzenia Billa, sama miała ochotę plunąć sobie w brodę. Ona też nie jest bez winy. Podobnie jak ci faceci zakładała podświadomie, że tej cichej, zahukanej kobiety nie ma sensu włączać do zakładu.

Bill pochylił się i jeszcze raz sprawdził części namiotu leżące na podłodze.

— Proszę bardzo, do roboty — powiedział przez ramię. — Będziecie się miały z pyszna, ale na własne życzenie. Dla waszych usteczek wypolerujemy buty na błysk, prawda, trenerze?

Hank podniósł leniwie swoją olbrzymią rękę koszykarza i podrapał się w szyję. Nie odpowiedział ani słowem, czym zaskarbił sobie jeszcze większy szacunek Hope dla swojej inteligencji.

Bill sięgnął po dwa aluminiowe słupki i zaczął je składać.

— Hola, hola — zaprotestowała Hope, kiwając palcem. — Jeszcze nikt nie ogłosił startu. Odłóż spokojnie te rurki i poczekaj, aż rozpakujemy nasz worek.

Przeciągnąwszy go na drugi koniec klasy, odwróciła się do swojej partnerki z zachęcającym uśmiechem.

— Chodź, Karen, nie ma na co czekać. Pokażemy tym małpiszonom kilka sztuczek.

Twarz Karen promieniała wdzięcznością. Hope przyrzekła sobie, że nie będzie jej traktować ulgowo, lecz wymagać uczciwej współpracy, tak jak na to zasługiwała. Uklękły na obskurnej wykładzinie z linoleum i wyjęły z pokrowca namiot kopulasty z wszystkimi, rozłożonymi na czynniki pierwsze, elementami konstrukcyjnymi.

— Nie powiem, żeby wyglądało mi to znajomo — przyznała Karen.

— Spokojnie, przypomni ci się, jak zaczniemy. To pewnie tak jak z jazdą na rowerze, co? Albo pływaniem...

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Hope musiała stłumić w sobie przypływ irytacji.

— No to co, dziewczyny? — zawołał Bill. Patrzył na nie z założonymi na krzyż rękami, huśtając się na piętach. — Bierzecie się do roboty czy pękacie? Liczę do trzech i startujemy. Jeden... dwa... trzy!

Mężczyźni przykucnęli i zaczęli składać słupki. Hope, maksymalnie skoncentrowana, studiowała instrukcję.

Po kilku minutach cały schemat miała w głowie. Dziecinada dla kogoś, kto w wieku dziesięciu lat zaliczył program geometrii na poziomie szkoły średniej. Równie łatwe jak ekonomia czy siatkówka, która była jej ulubionym sportem na studiach. Odsunąwszy z myśli wspomnienia, poszła sprawdzić, jak sobie radzi Karen.

Klęczała na podłodze, wpatrzona w zieloną płachtę namiotu. Spojrzała na Hope nieobecnym wzrokiem.

— Ja... nie zrobię tego.

— Ale co się stało? Źle się czujesz?

— Okłamałam cię. — W jej głosie brzmiała skrajna rozpacz. — Jestem niezdarną krową, zwyczajną kretynką. Wcale nie pomagałam Jimowi przy rozbijaniu namiotu. To znaczy próbowałam, ale...

Wyzwał cię od krów i kretynek, Hope dokończyła w myślach. Usiłowała nie zdradzić się miną, co myśli o tym skończonym draniu, tym jej cholernym Jimie.

— Kto powiedział, że masz to robić sama? Zakład dotyczy nas dwóch. — Zerknąwszy ukradkiem na poczynania mężczyzn, odezwała się konfidencjonalnym szeptem: — Dobra nasza, sfuszerowali. Rób teraz dokładnie to, co ci powiem, a zobaczysz, że damy im popalić. — Ścisnęła mocno jej ramię, a potem wydała polecenia.

Z pierwszym zadaniem Karen grzebała się nieporadnie, jakby miała zdrętwiałe palce.

Hope musiała pohamować swój instynkt współzawodnictwa, a nie było to łatwe. Widząc kątem oka, że w drugim końcu sali namiot męskiej drużyny rośnie w błyskawicznym tempie, odczuwała coraz silniejszą pokusę, żeby odsunąć partnerkę i zrobić wszystko samodzielnie. Z nerwowego spojrzenia Karen wynikało, że i ona na to liczy.

Na początku Hope kilkakrotnie powtórzyła tę samą wskazówkę i patrzyła, jak Karen niewiarygodnie powoli łączy pierwszy komplet słupków.

Kiedy sknociła drugie zadanie, czekała na reakcję Hope. A dla Hope spokojne powtarzanie poleceń — bez komentarza — było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie mogła sobie wyobrazić.

Potem nagle Karen rozluźniła się, zaczęła ruszać sprawniej, łapać w lot polecenia. W końcu Hope nie musiała jej kontrolować. Pracowały na cztery ręce, a ich namiot rósł w oczach. Pozostał jeszcze jeden naciąg tropiku...

— Wygraliśmy! — krzyknął Bill. Kiedy obie kobiety odwróciły głowy, wyszczerzył zęby w triumfującym uśmiechu i zaczął bębnić jak goryl w swoją ogromną klatkę piersiową.

— Nie bądź taki King Kong — powiedziała na wydechu Hope. — Pamiętaj, że Fay Wray go przeżyła. Hej, Karen, naciągnij ostatnią taśmę — jeszcze nie koniec gry.

Karen skinęła głową, wykonała ostatnią czynność i pomaszerowała za Hope do wrogiego obozu.

— Dobra robota — pochwalił je Hank z ciepłym uśmiechem. — Wyścig był bardzo wyrównany.

— Może i wyrównany — ryknął Bill — ale ktoś musiał przegrać.

— Święte słowa — mruknęła Hope.

Roześmiana Karen wydawała się o wiele młodsza niż zwykle i bardzo ładna. A sądząc po wyrazie twarzy Hanka, Hope nie była w tej opinii osamotniona.

Mężczyźni rozbili namiot, nie kierując się instrukcją. Gdzieś musiała im zostać jakaś „nie zidentyfikowana śrubka"... Hope obchodziła wkoło kopulasty namiot, podnosiła, poszturchiwała, obmacywała różne łączenia. Raz jeszcze odchyliła przednią klapę, uklękła i wsunęła się do połowy do wnętrza.

— Mam! — pisnęła radośnie, widząc dowód porażki przeciwników. — Wygrałyśmy. Nie przymocowany rękaw przy podłodze!

— Coś podobnego — warknął Bill. — Ale dobra, szkoda czasu na bicie piany. Powiem wam, co trzeba zrobić. Niech Jared zdecyduje, kto wygrał.

— Jeszcze czego. — Hope skrzywiła się. — Nie wierzę temu facetowi. Lepiej wejdź do środka, pokażę ci, gdzie sfuszerowałeś.

— Hope? — W głosie Karen zabrzmiał niepokój. — Myślę, że powinnaś...

— Spokojnie, Karen, nie pozwolę, żeby tym panom się upiekło. Rusz się, Bill. Nie graj na zwłokę, tylko wczołgaj tu swój kuper.

— Proponowałbym, kotku, żebyś wycofała się ze swoim — odezwał się tubalny głos tuż za plecami Hope — bo ja wchodzę do środka.

Wsparta na kolanach i dłoniach, Hope zacisnęła powieki i skamieniała.

— Przesuń się — ponaglił ją Jared.

Dobrze, tylko w którym kierunku? Otworzyła oczy i rozejrzała się na boki. Przytulny dwuosobowy namiot. Wyobraziła sobie, że jest w nim z Jaredem. Cofnęła się ostrożnie i zderzyła z jego biodrami.

Przez sekundę świadomość Hope oswajała się z jego ciepłem, kształtem, dotykiem, zanim wysłała sygnał alarmowy.

Wśliznęła się pospiesznie do środka, usiadła na piętach i drżącymi palcami zasłoniła twarz. Świetnie.

Tego jej tylko brakowało.

— Może zrobicie sobie dziesięciominutową przerwę? — zaproponował Jared.

Gromki, obleśny chichot musiał należeć do Billa.

— Na pewno nie potrzebujesz trochę więcej czasu?

— Chodź, dzikusie, znajdziemy ci banana — powiedział zdegustowanym głosem Hank.

— Dobra, tylko odwal się z tym dzikusem, co? Poza tym ja nie znoszę bananów.

— Więc chodź, kolego... — Klepnięcie w plecy wzmocniło siłę słowa. — Napijemy się czegoś i...

Głos Hanka urwał się, kiedy obaj z Billem zniknęli za drzwiami. Karen, jak przystało na grzeczną panienkę, musiała podreptać za nimi.

Hope wpatrywała się w zielone ściany namiotu, ogłuszona własnym, przeraźliwie głośnym oddechem. Mdły zapach impregnowanej tkaniny atakował jej nozdrza. Co teraz robi Jared?

— Poczekam na Hope — ofiarowała się Karen.

No, no... Kto by pomyślał.

— Hope nic się nie stanie, nie martw się.

— Ale...

— Zaufaj mi.

Długie, wymowne milczenie.

Bądź silna, przyjaciółko. Ten facet to wilk przebrany za skauta.

— Wrócę za dziesięć minut — odezwała się w końcu Karen.

Hope zawirowało w głowie. Jak zwykle była zdana sama na siebie, ale też nikomu innemu nie ufała bardziej niż sobie. Na odgłos zamykanych drzwi wyprężyła się jak struna.

— A niech to diabli — mruknęła pod nosem.

W tej samej chwili, kiedy doczołgała się do wyjścia, klapa namiotu uchyliła się bezszelestnie i Jared wsunął do środka głowę.

5

Zderzyli się czołami z głuchym łomotem. Hope jęknęła i upadła na pośladki.

— Boli? — spytał Jared.

— A jak ci się wydaje? Gdybym miała rogi jak baran, to może by nie bolało. Czy ja wyglądam na barana?

Jego tubalny śmiech wibrował wokół niej, nad nią, przeszywał ją na wskroś, wprawiając w łomot serce, kradnąc powietrze, którego coraz bardziej jej brakowało. Musiała natychmiast wstać. Zaczęła wymachiwać rękami jak do kraula, ale straciła równowagę i fiknęła w tył.

Uderzyła plecami w słupek i dopiero wtedy przestała się miotać. Wzięła głęboki oddech. W namiocie pachniało teraz słońcem i męską wodą kolońską, co drażniło ją jeszcze bardziej niż zapach nowego brezentu. Zorientowała się, że Jared nie ma wobec niej złych zamiarów — musiał po prostu wgramolić swe ogromne ciało do środka i usiąść w miejscu, gdzie kopulasty sufit był najwyższy.

— Och, na pewno nie jesteś baranem - powiedział drwiącym głosem, stawiając jedną stopę przy jej biodrze. Drugą nogę podciągnął do siebie i zgiętą w łokciu ręką objął kolano. — Przecież ty lubisz rządzić, a nie słuchać. Zwyciężać, a nie przegrywać.

Odwróciła wzrok od jego mocnej łydki.

— A co to ma do rzeczy, jeśli wolno spytać?

W mrocznym świetle jego zęby lśniły bielą.

— Nic, to twoja sprawa... Dopóki cię nie poniesie i nie zaczniesz dążyć do starcia, tak jak w scence z pocałunkiem, którą odegrałaś przed lunchem. — Machinalnym gestem Jared poprawił skarpetki, potem strzepnął kurz z czubka buta. — Zawsze używasz seksu jako broni?

Zamrugała z wrażenia i stłumiła śmiech. Czy Debbie nie zawyłaby z radości, słysząc coś takiego?

— A ty na każdym turnusie całujesz swoje kursantki? — odparowała.

— Nie. Nigdy dotąd tego nie robiłem. Wyobraź sobie, że MindBend Adventures jest dla mnie równie ważna jak Manning Enterprises dla ciebie. Dlatego bardzo proszę, żebyś nigdy więcej nie uciekała się do takich chwytów. Nie mam zamiaru narażać na szwank opinii firmy dla przelotnego dreszczyku.

— Czy ja wzbudzam w tobie jakieś dreszcze?

Ledwie wypowiedziała ostatnie słowo, zaczęła żałować, że nie ugryzła się w porę w język.

Jared sposępniał i odwrócił wzrok.

Próbując ukryć zmieszanie, uklękła i obracając się wkoło, zaczęła oglądać namiot tam, gdzie podłoga styka się ze ścianą.

— Bill z Hankiem zaraz wrócą — powiedziała jakby do siebie. — Wiem, że to musi gdzieś być.

— Co?

— Coś, co przeoczyli. To ja z Karen wygrałyśmy zakład.

— To nie ma znaczenia.

Hope znieruchomiała na chwilę, westchnęła i zaczęła szukać dalej.

— Dla mnie ma wielkie znaczenie. I daruj sobie, z łaski swojej, dalszy ciąg wykładu. Powiedzmy, że ty najchętniej tańczysz w rytm tam-tamów, a ja lubię werble. Zresztą sam mówiłeś, że wszyscy są potrzebni, każdy wchodzi do drużyny z własną energią, wyjątkowymi umiejętnościami, i że powinniśmy trzymać się... No właśnie! Znalazłam. — Obejrzała się przez ramię.

Jared wcale nie patrzył na fragment nie osłoniętej brezentem aluminiowej rurki.

Skórę Hope oblała fala ciepła. Wiedziała, co tak rozpamiętywał. To samo co ona — moment, kiedy zderzyli się w progu namiotu, krótką chwilę bliskości. Spokojnie...

— Czy widzisz to co ja, że nie założyli rękawa?— spytała.

— A nie wystarczy ci, że ty jesteś przekonana, że czegoś nie zrobili i przegrali zakład? Czy chodzi głównie o poklask, o zwycięstwo na oczach publiczności? Czy to jest aż tak ważne?

Hope poczuła się jak spięta ostrogą. Poderwała się gwałtownie i usiadła na piętach, wystarczająco blisko, żeby wygarnąć mu wszystko, co miała do powiedzenia — prosto w oczy.

— Tak jest, ojcze Austinie. Publiczne zwycięstwo ma dla mnie wielkie znaczenie. Swoją drogą, gdybyś potrafił skupić wzrok na konstrukcji namiotu zamiast na mnie, byłabym bardziej skłonna wysłuchać z uwagą twojego kazania. Ale teraz ja ci coś opowiem.

Jaredowi nie drgnęła powieka.

— Znam lekarza, który pracuje od lat nad implantem dla kobiet, które nie trzymają moczu. Testowano go już we Francji, w Szwecji i okazało się, że działa! To najlepsze ze wszystkich możliwych — dostępnych dzisiejszej medycynie — rozwiązanie. Absolutnie rewelacyjne! Skuteczniejsze od konkurencyjnego patentu, którym zajmuje się w tej chwili FDA, urząd kontroli żywności i leków. Ratunek dla tysięcy kobiet skazanych na dożywotnią niewolę w czterech ścianach domu. Potrafisz zrozumieć, jaka to dla nich szansa?

Jared nie przerywał jej.

— Szansa na powrót do normalnego, aktywnego życia, na odzyskanie godności. Czy może być, do diabła, coś ważniejszego? Ale dopiero wtedy ten implant stanie się ich realną szansą, kiedy ja, bezwzględna kapitalistka, pójdę na całość — kiedy będę walczyć, żądać, kiedy uda mi się wepchnąć wynalazek mojego cichego bohatera przed oczy publiczności — i na rynek. Dopiero wtedy, cholera, gdy wygram! Głośno. Publicznie.

Jared patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jak gdyby to, co usłyszał, zaskoczyło go, ale wcale nie zachwyciło.

— Jeżeli nazwiesz mnie przez to efekciarą czy awanturnicą, nie ma sprawy, da się z tym żyć. Milczący bohaterowie nie zmieniają świata własnymi siłami. Wiesz o tym, Jared. Potrzebują takich jak ja, którzy popchną sprawy do przodu. — Spojrzała na niego twardym, wyzywającym wzrokiem. — Czy przyznasz, że Bill z Hankiem przeoczyli jeden element?

— Naprawdę nie ma potrzeby.

Hope zatrzęsła się z gniewu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak wielkie znaczenie miała dla niej opinia Jareda. I jak rozpaczliwie pragnęła, żeby było inaczej. Podczołgała się do wyjścia. Chciała być jak najdalej od faceta, który sprowokował ją do tej bezsensownej spowiedzi, a potem zrobił z niej balona. Cholera, czyżby należała do gatunku kobiet, które nigdy nie mądrzeją?

Chwycił ją za kostkę.

Wierzgnęła nogą, bezskutecznie próbując ją wyrwać. Jego siła fizyczna doprowadzała ją do szału. I w równym stopniu upokarzała.

— Ręce przy sobie, puść mnie natychmiast! — rozkazała, z przerażeniem słysząc drżenie w głosie.

Puścił stopę, ale chwycił oburącz jej talię i zmusił, żeby odwróciła się do niego twarzą. Okrzyk protestu załamał się, kiedy Jared przyciągnął ją do siebie tak blisko, że nie miała czym oddychać.

— Nie ma potrzeby, żebyś mi pokazywała, co znalazłaś tutaj, bo zauważyłem błąd na zewnątrz. Tropik jest nieprawidłowo rozpięty.

Cała uwaga Hope skupiła się teraz na palcach Jareda, które zaczęły wędrować po jej żebrach. Kiedy musnęły z boku jej piersi, straciła głos. Gdyby poruszyła się nieznacznie, jego dłonie znalazłyby się tam, gdzie powinny... Tam, gdzie jej rozpalone ciało potrzebowało ich najbardziej.

— Słyszałaś, co powiedziałem?

— Coś o tropiku? — mruknęła, zrozumiawszy nagle jego zastosowanie.

Bez tkaniny, która „oddycha", w wewnętrznym namiocie zrobiłoby się bajoro z powodu wydychanej przez nią pary.

Pobłażliwy błysk w oczach Jareda był sygnałem, że doskonale wie, co się z nią dzieje — i że ta świadomość sprawia mu radość.

— Brawo, Hope. Moje gratulacje. Wygrałaś.

Nareszcie! Nareszcie wydusił z siebie to słodkie słowo, na które czekała. Udało się. Zacisnęła dłoń na jego przedramieniu i spojrzała mu w twarz. Niebywale przystojną twarz, musiała to w końcu przyznać. Poczuciu triumfu towarzyszyła czysta przyjemność patrzenia na Jareda — nie odważyłaby się zdecydować, co sprawiało jej większą satysfakcję.

— Hope, wiesz, że nie grasz fair...

— Co może być nie fair w...

Spokojnie.

— Rozumiesz moją sytuację, prawda? Nie możemy być kochankami, a ja naprawdę nie chcę być twoim wrogiem ani przedmiotem zakładu, który można wygrać albo przegrać. Zostaje chyba jedno wyjście.

Nieznany ląd, tylko o to może chodzić. Przyjaźń z kimś, kto nie jest w żaden sposób związany z jej interesami, kim trudno byłoby sterować.

Skrzypnęły otwierane drzwi sali. Niedbałe kroki zbliżały się do namiotu.

— Rany kota, ludzie, to wy tam jeszcze siedzicie? — ryknął Bill. — Hej, Jared, więc kto według ciebie wygrał zakład?

— Poczekaj, nie pali się, najpierw stąd wyjdziemy. Muszę coś ogłosić — rzekł Jared. — Publicznie — dodał z uśmiechem.

Zmieszana, Hope uśmiechnęła się również, stawiając w ten sposób pierwszy niepewny krok w nieznane.

Godzinę przed świtem Jared już nie spał. Siedział w swojej małej kuchni, sączył z kubka gorącą kawę, nie mogąc sobie darować swej pochopnej obietnicy.

O czym, do diabła, myślał, dając Hope słowo honoru, że rano, po wspólnej medytacji, Hank i Bill będą mogli wypełnić warunki zakładu? Rzecz w tym, że w ogóle nie myślał. Zbyt był zajęty przeżywaniem.

Zbyt przejęty uczuciami, które wzbudzała w nim Hope. Nie był w stanie myśleć, kiedy dotykał aksamitnego ciała, którego zapach i kształty miał wyryte w pamięci. Ciała wibrującego od takiej dawki kobiecej energii, że pragnął wniknąć w nie głęboko, czuć wokół siebie jej pulsowanie. Miał za sobą całą koszmarnie długą noc.

A czekała go o wiele dłuższa wyprawa.

Westchnął ciężko, uniósł jednym palcem okulary i pomasował piekące powieki. Gdyby chociaż Ben stał teraz przy starym, zwalistym piecu, poczęstował go porcją grzanek, mądrą radą i pogodnym dowcipem...

Apacz wiedziałby na pewno, co mężczyzna powinien zrobić w takiej sytuacji. Boże, jak bardzo mu brakowało tego człowieka.

Opuścił okulary, poprawił na nosie druciane oprawki i sięgnął raptownie po kubek z kawą. Gorący płyn przedostał się przez zaciśnięte gardło, lądując głośno w pustym żołądku. Jared postawił kubek na kolanie i zmrużył oczy. W ślad za strużką pary jego wzrok powędrował nad stół, do stojącego na środku płytkiego, plecionego koszyczka.

Własnoręczne dzieło matki Bena, podobnie jak mokasyny z jeleniej skóry, stojące obok butów Jareda na sosnowej podłodze. Ceglaną ścianę ozdabiała sakwa z łączonych kawałków skóry, pamiątka po indiańskiej prababce Bena. Jared zauważył, że jego piękny, nowoczesny plecak z wewnętrznym stelażem stoi oparty o tę samą ścianę. Uśmiechnął się pod nosem.

Galeria sztuki w Dallas, której właścicielem był kiedyś jego ojciec, nazwałaby to zestawienie głęboko znaczącym. I — zrozumiał to niedawno — nie byłoby w tej opinii odrobiny przesady. Możliwość harmonijnego współistnienia nowoczesnej techniki i tradycyjnego rzemiosła wydawała się Jaredowi oczywista. Ale nie zawsze tak było.

Kiedy sześć lat temu po raz pierwszy zawędrował do krainy Big Bend, kompletnie rozbity i bez grosza przy duszy, odrzucał ze wstrętem wszystko, co mu przypominało poprzedni etap życia — zwariowanej pogoni za sukcesem w amerykańskim stylu. To Ben nauczył go cenić równowagę, czerpać pożytek zarówno z tybylczej kultury Indian, jak i ze współczesnej cywilizacji białego człowieka. Nauczył go uzdrawiać własną duszę i walczyć o to, żeby każdy dzień był nowym początkiem.

Kiedy dopił kawę, podszedł do wypełnionego brudnymi naczyniami, zardzewiałego zlewu. Za długo to zmywanie odkładał. Gorąca woda buchnęła nierównym strumieniem, rozpryskując się na boki. Podobnie jak jego niespokojne, chaotyczne myśli.

Tłumaczył sobie, że pociąg fizyczny do Hope jest niebezpieczny i niewygodny, jak swędzące miejsce na skórze, którego nie można podrapać. A to oczywiście wzmaga swędzenie. Nie do wiary... Odkąd przestał być nastolatkiem, nigdy nie był w takim amoku.

Krzywiąc się, ścierał połysk z pokrytego szkliwem kamionkowego talerza i trochę żałował, że Hope nie jest typem bezwzględnej, zachłannej kapitalistki, jak myślał na początku.

Stał za drzwiami klasy — wiedząc, jak zależy jej na tej wygranej — i słyszał, z jaką świętą cierpliwością znosiła nieporadność Karen. Zaryzykowała dla jej dobra, mimo że naprawdę mogły przez to przegrać. Opowieść o „cichym bohaterze" również brzmiała prawdziwie. I ta słabość, kryjąca się za jej dziecinnym pragnieniem zwycięstwa, też nie była pozorowana.

Ktoś w jej młodości solidnie się napracował, próbując ją złamać, odrzeć z poczucia własnej wartości.

Cholera, nie miał zamiaru traktować Hope protekcyjnie, nie chciał myśleć o niej z politowaniem. Jego litość niewarta była funta kłaków!

Poraziło go nagłe, koszmarne wspomnienie: Beth z obłąkanym wzrokiem, kiedy zerwał ich zaręczyny, jej włosy i zmięte ubranie, głodny wyraz jej pięknych oczu, palce sięgające równie zachłannie po butelkę, jak kiedyś sięgały po niego.

Zacisnął kurczowo dłonie na krawędzi blatu i schylił głowę. Brakowało mu powietrza. Powietrza, które nie cuchnie whisky, w którym nie rozlegają się sprośne słowa.

Oderwał się od zlewozmywaka i rzucił do drzwi. Otworzył je na oścież i zaczął iść prosto przed siebie, nie rozglądając się na boki. Szedł dotąd, aż poczuł, że ma czyste płuca, a nieskalana cisza otuliła jego poczucie winy. Kiedy się wreszcie otrząsnął, przystanął.

Na horyzoncie widniała pustynia Chihuahuan. Rozległa. Kojąca. Nieregularny kształt na rozgwieżdżonym, fioletowym tle. Przyjrzał się niebu, wybrał najlepszą pozycję i czekał na wielki pokaz natury, przy którym wszelkie szaleństwa Las Vegas to tylko amatorskie fajerwerki.

Zza kurtyny wyłoniła się złocista mgła. Wzeszła leniwie nad wschodnim widnokręgiem, wypierając łagodnie, jakby maźnięciami wietrznego pędzla, fioletową noc. Im wyżej sięgała owa poświata, tym gorętszym światłem jarzyła się od dołu — najpierw różowozłotym, potem truskawkowozłotym.

Połyskiwały jeszcze tylko najjaśniejsze gwiazdy, lecz wkrótce jedna za drugą zaczęły znikać.

Wtem sceną zawładnął mistrz widowiska. Ognistopomarańczowy, roziskrzony pierścień piął się w górę, coraz wyżej, odpalając świetliste włócznie we wszystkich kierunkach.

Onieśmielony i pokorny, Jared patrzył na budzące się o świcie pustynne kaktusy. Odporne rośliny towarzyszące surowej krainie, którą darzył miłością i szacunkiem. Nie wyobrażał już sobie życia gdziekolwiek indziej, nie mógł uwierzyć, że kiedyś potrzebował, tak jak teraz powietrza, swojego luksusowego biura, szybkiego auta, mieszkania w wieżowcu, codziennych bankietów do rana. Zaspokajaniem cielesnych zachcianek omal nie zagłodził na śmierć własnej duszy.

I utopił Beth w morzu alkoholu.

— Nie! — krzyknął w powietrze, mącąc tym krzykiem ciszę i dręczące go myśli.

Nie potrafił uratować swej narzeczonej, to prawda. Ale z łaski Boga i Bena on sam rozpoczął nowe, pożyteczne życie. Złe wspomnienia powinien potraktować jak przestrogę, i nigdy tamtej nauczki nie zapomnieć. Wystarczy, że będzie przestrzegał z żelazną konsekwencją swych zasad, że zapanuje nad pożądaniem — i z trudem wywalczony spokój powróci.

Stać go na to. Tak będzie.

Ale czeka go piekielnie długa wyprawa.

— Nie ruszaj się — rozkazała Hope godzinę później, czekając, aż bosa stopa na jej kolanie przestanie się wiercić. Doczekawszy się, odkręciła buteleczkę lakieru do paznokci.

— To takie krępujące — mruknęła Karen z drugiego końca łóżka. Po raz trzeci w ciągu zaledwie kilku minut obciągnęła swą jaskrawą koszulkę. — Właściwie dlaczego nie mogłabym zostać w butach?

— Bo to będzie piękna chwila w dziejach amerykańskich kobiet. Twoje stopy powinny być równie piękne.

— Spóźnimy się na śniadanie.

Hope nałożyła na paznokieć pierwszą warstwę błyszczącego lakieru i spojrzała na Karen surowym wzrokiem.

— A gdzie twoja godność? Gdzie poczucie stylu? — Wróciła do malowania ze skrzywioną miną. — Gdzie ty masz, do diabła, najmniejszy paznokieć? W ogóle go nie widać. W życiu nie widziałam palca o takim kształcie.

Sherry i Dana, zaciekawione, wychyliły się ze swoich legowisk na piętrze.

— O rany! Wygląda jak zdeformowana rzepa, którą wyhodowała kiedyś moja babcia. Trzymałam ją w słoiku, dopóki nie zgniła.

— Wygląda jak nos mojego wydawcy.

— Wygląda jak penis — oświadczyła spokojnie Karen, ściągając na siebie trzy zdumione spojrzenia. — Pamiętam, że zawsze mi się z tym kojarzył. A przynajmniej odkąd wiem, jak ta rzecz wygląda.

Oniemiała Hope przyjrzała się palcu Karen dokładniej. Kto wie... Zadrżały jej wargi.

Dana parsknęła śmiechem.

Sherry zaczęła chichotać.

Nie dało się zachować nawet pozorów godności i powagi. Kiedy ucichł rubaszny śmiech, Hope spojrzała na stopę Karen z czułością.

— W takim razie powinnyśmy nadać mu imię. Wiesz przecież, że mężczyźni tak robią. Nazywają swoich małych przyjaciół po imieniu. Powiedzieć wam dlaczego?

Zarzuciwszy haczyk, zabrała się do lakierowania następnego paznokcia.

— Dlaczego? — Dana okazała się najmniej cierpliwa.

— Dlatego — Hope rozchyliła usta w najbardziej czarującym ze swych uśmiechów — że nie mogą sobie pozwolić na to, żeby jakiś obcy podejmował za nich dziewięćdziesiąt procent życiowych decyzji.

Tłumione parsknięcia i chichoty przerodziły się w młodzieńczy, niepowstrzymany ryk śmiechu. Nagle Sherry opadła na materac i zaczęła machać rękami.

— Mam! Słuchajcie, przypomniałam sobie niezły dowcip z tej serii. — Kiedy potrząsnęła końskim ogonem, dołki w jej policzkach pogłębiły się. — Jaka jest różnica między mężczyzną a E.T.?

Hope zastanowiła się, czy kiedykolwiek była tak młoda jak teraz, tak... szczęśliwa.

— E.T. dzwoni do domu.

Gromki, donośny chichot Sherry rozśmieszył je bardziej niż sam dowcip. Wszystkie cztery ocierały łzy z oczu. A może po prostu nerwy wywołały taki nastrój? Następnego dnia wyruszały w drogę i czuły, że muszą trzymać wspólny front przeciwko mężczyznom.

— Dobra, mam jeszcze jeden. — Dana podniosła palce. — W jaki sposób mężczyzna „pomaga w pracach domowych"? — Nie doczekała się odpowiedzi. — Podnosi nogi, żeby żona mogła pod nimi odkurzyć.

Śmiejąc się, Hope zakręciła buteleczkę z lakierem i odstawiła ją na podłogę. Pora na dowcipy dla kobiet dojrzałych.

— Jaka jest różnica między mężczyzną a obligacją państwową? — spytała poważnym tonem. — Obligacje dojrzewają. Jaka jest różnica między mężczyznami a miejscami do parkowania? — Ten wydawał się dziecinnie łatwy. — Żadna. Dobre są zajęte, a reszta jest przeznaczona dla niepełnosprawnych. Jak mówi się o mężczyźnie z połową mózgu?

Nerwowy chichot przechodzący w jęk stawał się coraz głośniejszy.

— Nie, nie mów... — błagała Dana.

— Utalentowany — oznajmiła Hope z bezlitosnym uśmiechem.

Biały pocisk przeleciał tuż koło jej ucha.

Dana sięgnęła po drugą skarpetkę i zwinęła ją w kulkę.

— Nie strzelaj! — Hope śmiejąc się podniosła ręce. — Skończyła mi się amunicja.

Dana opuściła rękę, rozwinęła pocisk i wciągnęła skarpetkę na swoją dziecięcą stopę.

— Muszę przyznać, że to był jeden z najobrzydliwszych kawałów o facetach, jakie słyszałam.

— Wielkie dzięki — odparła skromnie Hope. — Ale zaręczam ci, że bardzo niewinny w porównaniu z kilkoma faksami, które ostatnio dostałam.

— Kobiety przysyłają ci faksem takie nienawistne dowcipy o mężczyznach? — W głosie Karen brzmiało niedowierzanie.

— Dowcipy kpiące z mężczyzn, jeśli łaska. Różnica jest zasadnicza. To nieprawda, że nienawidzimy mężczyzn. Mamy po prostu dosyć prymitywnego sposobu myślenia, którego wielu z nich trzyma się jak tonący brzytwy. — Otworzywszy buteleczkę z lakierem, zajęła się kolejnym paznokciem Karen. — Kobiety w moim środowisku — szczególnie te, które osiągnęły sukces — narażone są na tyle szowinistycznych ataków, że muszą to w jakiś sposób odreagować. Zbieramy i rozpowszechniamy kawały, żeby się łatwiej trzymać. Gdybyście poznały kartotekę mojej zastępczyni!

Hope skierowała wzrok na górne łóżka.

— Debbie uważa, że jej feministycznym obowiązkiem jest walczyć z mężczyznami ich własną bronią. „Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie" — bardzo lubi to przysłowie. Krótko mówiąc, facet, który opowiada kawały o blondynkach, powinien usłyszeć coś w zamian.

— Genialne! — wrzasnęła Sherry, która była jasną blondynką. Jej szeroko otwarte, błękitne oczy musiały się zatrzymać na jakiejś wewnętrznej wizji, bo rysy jej twarzy stężały. — Nie powiem, chciałabym się kiedyś dorwać do takiej kartoteki.

— Ja też — zawtórowała jej Dana. — Następny facet, który nazwie mnie „dziewczynką", będzie musiał to odszczekać.

Karen milczała.

— Wyślę wam wszystkim kopie, jak tylko wrócę do domu — obiecała Hope, czekając na jedno „dziękuję", którego nie usłyszała. Z kwaśną nieco miną wróciła do lakierowania paznokci Karen.

Sherry zeskoczyła z łóżka i znalazła się w polu widzenia Hope. Skarpetka zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała na materacu obok Dany.

— Hej, dziewczynko, chcesz cukierka? — zapytała Sherry ordynarnym głosem starego mężczyzny. — Wkładaj buty, idziemy coś zjeść.

— Jasne, kochanie, umieram z głodu — odpowiedziała jej Dana młodym, męskim głosem, równie ordynarnym i zmanierowanym. — Ale nie chodzi o żarcie, domyślasz się, na co mam chrapkę.

Hope krztusiła się od śmiechu, nie podnosząc wzroku.

— Dosyć na dzisiaj, wyślę wam te kopie, jak tylko wejdę do biura. Uff...

— Grzeczna dziewczynka! Więc idziecie z nami na to śniadanie? — spytała Dana z udawaną nadzieją w głosie.

Karen poruszyła stopą.

Hope przytrzymała ją wolną ręką.

— Nie, dzięki. Złapiemy później jakiś baton z muesli.

Usłyszała nad głową żałosne westchnienie, ale stopa na jej kolanie przestała się wiercić.

Kilkanaście minut później Sherry otworzyła drzwi i zawołała od progu:

— Usiądziemy w pierwszym rzędzie na środku. Biorę aparat.

Dana wypchnęła koleżankę na zewnątrz i sięgnęła po klamkę.

— Wyślemy odbitkę żonie Billa. — Trzasnęły drzwi, zagłuszając jej szatański śmiech.

Uśmiechając się pod nosem, Hope podniosła palec, który sprowokował całą zabawę i maznęła lakierem maleńki, ukryty paznokieć.

— Jedna stopa gotowa do przyjęcia hołdu. Z drugą powinno pójść szybciej, bo nikt nas nie będzie rozpraszał. Poproszę nóżkę.

Karen, trochę nieobecna, zmieniła bez słowa pozycję, nie odrywając wzroku od czerwonych paznokci. Wyglądała na zachwyconą. Hope ukryła uśmiech i polakierowała następny paznokieć.

— Prawda, że są piękne? Kiedy wrócisz do domu i zdecydujesz się na manikiur, umów się za jednym zamachem na pedikiur. Koniecznie.

Brak odpowiedzi wydał się Hope podejrzany. Podniosła głowę. Z pucołowatej twarzy Karen zniknęła cała radość. Znowu gryzła dolną wargę i obciągała koszulkę.

— Chcesz powiedzieć, że nie zrobisz sobie tego manikiuru, tak? — zapytała, chociaż znała już odpowiedź.

— Proszę, nie złość się, Hope, aleja nie jestem taka jak ty. Ja chyba nie mam godności ani poczucia stylu. Ale moim dzieciom jest wszystko jedno, jakie mam paznokcie. Zresztą i tak bym zniszczyła lakier przy szorowaniu wanny albo zmywaniu naczyń. A poza tym Jim... Nie da się ukryć, że to byłaby strata pieniędzy na głupstwa.

Maskując irytację, Hope zanurzyła pędzelek w lakierze.

— A stan twojego budżetu nie pozwala na żadne głupstwa, tak?

— Właśnie. Cieszę się, że rozumiesz.

Zrozumiała doskonale po ich pierwszej rozmowie.

— Nie chcę wścibiać nosa w nie swoje sprawy, ale mam wrażenie... obawiam się, Karen, że masz mniejsze pojęcie o finansach własnej rodziny, niż powinnaś mieć.

— A ja myślę, że co jak co, ale liczyć każdy grosz to ja potrafię — powiedziała stanowczo Karen, ujawniając nagle nie istniejącą rzekomo godność.

— Wiem, że potrafisz, ale nie to miałam na myśli. — Odezwał się w niej instynkt i doświadczenie doradcy finansowego. Postanowiła spróbować jeszcze raz. — Wytłumaczę ci to w ten sposób. Gdyby Jim nagle umarł albo ciężko zachorował, albo wyprowadził się z domu i zażądał rozwodu, wiedziałabyś, jak położyć ręce na waszych pieniądzach?

— Mamy wspólny rachunek bankowy.

Nie ma łagodnego sposobu, musi zrobić to bez owijania w bawełnę.

— Jakie macie długi, jaką stopę oprocentowania kredytu? Czy cały kapitał trzymacie na rachunkach oszczędnościowych, czy też w papierach wartościowych, nieruchomościach — gdzie? Na jaką sumę jesteś ubezpieczona, jakiego typu jest to polisa? Ile pieniędzy miesięcznie wydaje Jim? Karen! Przecież on żąda od ciebie prowadzenia rachunków. Nie sądzisz, że byłoby sprawiedliwie, gdybyś i ty miała wiedzę na temat jego wydatków?

— Nigdy nie twierdziłam, że jestem aż tak bystra jak ty.

Hope patrzyła na jej drżące usta, wilgotne oczy, ale postanowiła być niewzruszona.

— Karen, opowieściami w rodzaju „taka jestem biedna" nie zamydlisz oczu ani mnie, ani sobie. Ktoś, kto potrafi sobie radzić z takim budżetem jak wasz, musi być bystry. Twój kłopot polega raczej na tym, że nie masz danych. Jesteś niezorientowana, Karen, ale możesz to zmienić, żądając od Jima odpowiedzi na kilka prostych pytań. Zrób to, jak tylko wrócisz do domu.

— Jim nie chce rozwodu i nic mu nie dolega. — Z jej oczu potoczyła się pierwsza łza. — Hope, dlaczego jesteś taka podła?

— Poopowiadać ci o podłości? Podły jest pewien mąż, który unieważnił wszystkie karty kredytowe — te, które pani Rangel, jego żona, również musiała podpisywać — a potem otworzył nowe pojedyncze konta. Podły jest mąż, który najpierw wyczyścił małżeńskie konto, a potem poprosił panią Pothier o rozwód. Podły jest też mąż, który ukrywał swoje autentyczne dochody zarówno przed panią Tucker, jak i przed władzami podatkowymi. Kiedy doszło do rozwodu, sąd przyznał jej śmieszną sumę, wyliczoną na podstawie jego fałszywych zeznali podatkowych.

Karen milczała ze spuszczoną głową.

— Doradzałam kobietom, które na skutek wdowieństwa albo rozwodu znalazły się w sytuacji tragicznej tylko dlatego, że wcześniej nie zadały sobie trudu albo nie były dość odpowiedzialne, żeby poznać dochody i politykę finansową własnego męża.

Te wszystkie przypadki umocniły Hope w przeświadczeniu, że powinna ufać tylko sobie i sama w pełni odpowiadać za swój los. To jedyny sposób na to, żeby nigdy, w żadnym związku, nie poczuć się stroną pokrzywdzoną, poniżaną lub nie docenianą.

— Hope...?

Otrząsnęła się z zamyślenia. Oczy Karen były już suche, ale nieufne.

— Wyschnie ci lakier na pędzelku.

Zdawszy sobie sprawę, że ma okropnie skrzywioną minę, Hope rozluźniła usta i opuściła głowę.

— Tak, rzeczywiście. Dziękuję.

Wytarła gumowatą warstwę lakieru, zamoczyła pędzelek i zabrała się z powrotem do malowania, tym razem szybko i pewnie. Ręka zawisła jej w powietrzu nad ostatnim, najmniejszym palcem Karen. Żal ukłuł ją w serce. Miała oczywiście świadomość, że coś zniszczyła. Wystawiła na próbę ich wzajemną sympatię, ale postąpiła słusznie. Jeżeli istnieje jakakolwiek szansa na to, by Karen przestała być bezbronną niewolnicą — warto zaryzykować.

Kiedy skończyła ostatni paznokieć, zakręciła lakier i przeniosła stopę Karen ze swych kolan na podłogę.

— Proszę, jaka piękna. Daj im dziesięć minut na wyschnięcie i spadamy. Przynieść ci sandały?

Karen oderwała wzrok od swych błyszczących, czerwonych paznokci i dopiero wtedy kiwnęła głową.

— Poproszę. Są w bocznej kieszeni walizki.

Hope wyciągnęła ją spod łóżka, znalazła białe, płaskie sandały i podała je Karen. Zabawne, jak szybko przywykła do życia w obozowych warunkach. Może nawet będzie tęsknić za tym domkiem, kiedy wyruszą jutro do Meksyku. W każdym razie na pewno będzie jej brakowało Dany i Sherry. Coś podobnego.

— Dziękuję — powiedziała Karen.

Z jej spojrzenia łatwo było wyczytać, że nie mówi o sandałach. Serce Hope podskoczyło z radości.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Chodź, wspólniczko, utrzemy komuś nosa!

6

Jared zajął miejsce w pierwszym rzędzie i nie wiedział, czy śmiać się, czy złościć. Udostępnił im, zgodnie z obietnicą, podium nauczycielskie, ale o stoliku nie było wcześniej mowy.

Hope i Karen, z teatralnie wyniosłymi minami, siedziały obok siebie na kwadratowym blacie. Ich bose stopy dyndały kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą. Hank i Bill podeszli do nich z komicznie ponurymi twarzami.

Hope rozwinęła rulon papieru i trzymając go w wyciągniętych rękach jak odezwę królewską, zaczęła czytać:

— Hanku Thompsonie i Billu Harperze, żądamy niniejszym, abyście oddali należny szacunek wyższości kobiecej logiki, tudzież ich sztuce czytania instrukcji, dotrzymując tym samym warunków naszego zakładu.

Kiedy opuściła zwój, dwie prawe stopy wyprężyły się do pocałunku niczym królewskie dłonie Jej Wysokości.

Wśród żeńskiej części klasy rozległy się brawa i gwizdy, mężczyźni zaś wydawali z siebie drwiące pomruki. Dana i Sherry rozpowiedziały o szczegółach zakładu przy śniadaniu, dzięki czemu cała grupa od rana wiedziała, co się kroi.

Hank uklęknął pierwszy i pociągnął za sobą Billa. Kiedy obaj dotknęli wargami trzepoczących, uwieńczonych czerwonymi paznokciami palców, w pierwszym rzędzie mignęło światło flesza. Hope dała znak podniesionym kciukiem i migawka aparatu strzeliła po raz drugi.

Jej cynamonowe oczy skrzyły się wesoło, usta śmiały, bujne, ognistorude włosy odbijały poranne światło. W bawełnianej koszulce w tęczowe koła, w dżinsowych szortach z mankietami wyglądała na uosobienie energii i radości życia.

Dzisiejsza Hope — bez maski sarkazmu i nieufności — była olśniewająca. Nierealna. Jared nie mógł oderwać od niej oczu.

Pozwolił, by rozgardiasz i tumult, jaki zapanował w klasie, potrwały jeszcze kilka minut, zdając sobie sprawę, że w pewnym stopniu jego przyczyną jest zapowiedziane na jutro wyjście na szlak. Nastroje były gorące, nerwy napięte, nie wykluczając jego własnych. Kiedy odwrócił wreszcie wzrok od Hope, zauważył z radością, że Karen zachowuje się równie swobodnie jak reszta grupy.

Dzisiejsza roześmiana Karen zupełnie nie przypominała nieśmiałego, zahukanego stworzenia, które trudno było sobie wyobrazić w warunkach obozowych. Na szczęście Hope wzięła ją pod swoje skrzydła. Twarda kobieta sukcesu, samodzielna, nie potrzebująca nikogo, zajęła się z czułością kimś, kto bardzo jej potrzebował. Rezultat był imponujący.

Postanowiwszy w końcu upomnieć się o głos decydujący, Jared usiadł przy stole. Dopiero kiedy cztery rozgorączkowane wspólniczki wróciły na swoje miejsca, grupa ochłonęła i przypomniała sobie o jego obecności. A tak naprawdę to Hope była na tyle uprzejma, że przestała zwracać na siebie uwagę, oddając mu pałeczkę prowadzącego.

Słuchając uważnie wstępu, Hope zorientowała się, że ta część programu w materiałach drukowanych została pominięta. Dopiero po godzinnym wykładzie Jareda zrozumiała dlaczego. Gdyby słyszała wcześniej o biegunkach i innych niebezpieczeństwach grożących amatorom traperstwa, niewykluczone, że wolałaby rozstać się z Debbie i poszukać kogoś rozsądnego na jej miejsce.

Ze swojego miejsca w pierwszym rzędzie Hope przyglądała się ułożonym na stole przedmiotom służącym do udzielania pierwszej pomocy. Wstrząsnęło nią na samą myśl, że mogłaby ich potrzebować. Opatrunki na pęcherze. Elastyczne opaski do bandażowania skręconych stawów. Maść antyseptyczna na drobne obrażenia skóry i „nieuniknione" pokłucia kaktusem. Leki przeciwbiegunkowe na wypadek, gdyby osoby przygotowujące posiłki lekceważyły rygory sanitarne.

Pomyślała, że trzeba będzie patrzeć na ręce wyznaczonemu szefowi drużyny. Co jeszcze? Przylepiec i opatrunki gazowe na krwawiące rany. Przeciwbólowy środek odurzający na wypadek, jak to ujął Jared, „poważniejszych obrażeń". Wszystkie wymienione wcześniej możliwe dolegliwości wydały się Hope całkiem poważne, dlatego wolała nie wiedzieć, co ma na myśli.

Swoją drogą, miała takie dobre przeczucia. Tak, naprawdę dobre. Spojrzała w bok i zrobiło jej się jeszcze cieplej na duszy. Karen uśmiechnęła się porozumiewawczo. Zabawa z całowaniem nóg ujawniła wesołą, niemal swawolną stronę jej natury. Coś, czego — jak podejrzewała Hope — ten patałach Jim zwyczajnie nie tolerował. Gdyby tak udało się popracować nad jej niewiarą w siebie, nad kruchym poczuciem własnej wartości...

Jared odstawił na bok stolik z artykułami pierwszej pomocy i w to samo miejsce przyciągnął na skrzypiącej szafce telewizor z magnetowidem. Cisnął zwinięty przewód w stronę kontaktu i zwrócił się do Hanka:

— Włącz go, dobrze?

Kiedy wysoki jak tyczka mężczyzna zjawił się w polu widzenia Hope, ta przypomniała sobie chwilę, w której podszedł do Karen, ogromnymi dłońmi koszykarza objął ją w talii i posadził na stole. Spojrzeli sobie w oczy w taki sposób, że Hope poczuła się najpierw zachwycona — a potem skrępowana.

Co by nie mówić, jej przyjaciółka była szczęśliwą... no, w każdym razie mężatką. Karen powinna nauczyć się samodzielności, to jest teraz jej „być albo nie być". Nie potrzebuje komplikacji w postaci Hanka, dopóki nie uwierzy w siebie i nie stanie na własne nogi.

Mimo woli Hope przeniosła wzrok na swoją własną komplikację. Jared uruchamiał magnetowid. Sprawiał wrażenie człowieka pochłoniętego bez reszty pracą. I zadziwiająco życzliwego, jak na dwa krótkie dni znajomości.

Spokojnie...

Ona nigdy nie liczyła na ludzi. Zawsze było odwrotnie. Jej pracownicy, inwestorzy, nieliczni przyjaciele, rozmaici przedsiębiorcy, którzy gotowi byli wysadzać świat w powietrze, ale potrzebowali Hope Manning do podpalenia lontu — wszyscy oni oglądali się na nią, liczyli na jej rady i wsparcie. Była silna, bo potrafiła zerwać każdy związek, który mógłby uzależnić ją uczuciowo. Jared odgadł tę prawdę od razu.

Czy odgadł i to, jak bardzo jest samotna?

Zgasły górne światła, a wraz z nimi jej pogmatwane myśli. Wpatrywała się w ekran telewizora, na którym tytuł „Postępowanie w razie wypadków" to pokazywał się, to znikał.

Jakość dźwięku kasety była równie fatalna jak obrazu. Aktorzy naturszczycy podawali tekst drewnianymi głosami, odgrywane przez nich sceny — dramatycznych jakby nie było zdarzeń — balansowały na granicy śmieszności.

Hope pochyliła się do Karen i mruknęła jej do ucha:

— Daj sobie spokój z wypadkami. Ta kaseta to jakiś koszmar.

Karen, wpatrzona nieruchomo w ekran, wcale nie miała rozbawionej miny. Przeciwnie, wyglądało na to, że akcja filmu wciągają coraz bardziej.

Odwróciwszy się do telewizora, Hope postanowiła, że będzie grzeczną dziewczynką i obejrzy ten knot spokojnie do końca. Fragment ze złamaną w nadgarstku ręką był całkiem ciekawy. Aktorzy podwiesili rękę ofiary na temblaku i przybandażowali ramię do tułowia. Z powodu wyraźnych objawów wstrząsu urazowego ułożyli jej wyżej nogi i zwilżyli wodą usta. To potrafiłaby zrobić. Może.

O rany, a to co? Czyżby dorośli mężczyźni nie mieli ciekawszych zajęć niż zabawy ostrymi nożami?

Idiota na ekranie ścinał z kawałka drewna wióry na podpałkę i ręka, którą podtrzymywał klocek, ześliznęła się pod ostrze. Ciach! Brr...

Hope jęknęła razem z całą grupą. Obfity strumień krwi zaplamił koszulę mężczyzny i wyglądał jak prawdziwy. Patrzyła na ten makabryczny widok jak zaczarowana, gdy nagle kątem oka zauważyła jakieś poruszenie z prawej strony.

Wyciągnęła rękę, złapała powietrze i spojrzała w dół na kobietę leżącą twarzą do podłogi.

A niech to szlag, na kasecie nie było nic o omdleniach.

Hope siedziała na podwójnym łóżku Jareda, ściskając bezwładną rękę pacjentki. Karen protestowała, kiedy niósł ją do swojego domu, ale jego wielkie łóżko i klimatyzowane wnętrze w porównaniu z koją w dusznym domku stanowiły argument nie do przebicia.

Wciąż wyglądała bardzo blado. Hope była coraz bardziej niespokojna.

— Hej, przyjaciółko, otwórz oczy i powiedz coś. Ale mnie nastraszyłaś... — Odgarnęła włosy z jej twarzy. — Nie mam zamiaru być jedyną kobietą w drużynie Billa, słyszysz?

Długie złote rzęsy zatrzepotały, potem uniosły się razem z powiekami. W ogromniejących, czystych i błękitnych jak niebo zachodniego Teksasu oczach Karen malowała się rozpacz.

— Zrobiłam z siebie niezłą idiotkę, co? Odeślą mnie do domu?

Jared pojawił się przy łóżku, zwalniając Hope z odpowiedzi. Nie zauważyła, kiedy stanął przy jej boku, ale w końcu powinna się do tego przyzwyczaić — nigdy nie słyszała jego kroków.

Kiedy przyjrzał się bacznie Karen, jego twarz się rozpogodziła.

— Widzę, że postanowiłaś do nas wrócić.

Postawił szklankę z wodą na nocnym stoliku, potem przyłożył mokry ręcznik do jej czoła.

Hope błądziła wzrokiem pomiędzy twarzą przyjaciółki a jego rozchyloną na piersi koszulą khaki. Bała się, że Jared usłyszy jej nierówny oddech.

— No, Karen, muszę ci oddać sprawiedliwość. Myślałem, że Hope jest bezkonkurencyjna w scenach dramatycznych, a tymczasem ty mogłabyś spokojnie dawać jej lekcje.

Uszczypnął ją w nos i wyprostował się. Na policzkach Karen pojawiły się dwa delikatne rumieńce.

— Przepraszam, że narobiłam tyle kłopotu. Czuję się już lepiej, naprawdę.

Próbowała usiąść, ale Jared popchnął ją delikatnie na poduszkę.

— Odpocznij.

— Ale... kto teraz prowadzi zajęcia?

— Matt. Nie przejmuj się, on też jest fachowcem. Nie zauważą nawet mojej nieobecności.

— Ale... — Rozejrzała się po pokoju spłoszonym wzrokiem. — Ja jestem w twoim łóżku. Nie mogę nadużywać...

— Oj, Karen, Karen. — Z leniwym, aroganckim uśmiechem Jared zsunął na czoło okulary. — Piękna kobieta w moim łóżku jest nadużyciem tylko wtedy, kiedy jestem skatowany i chcę się wyspać. A teraz przestań marudzić i leż spokojnie. Chciałbym zmierzyć ci puls.

Usiadł całym ciężarem ciała na brzegu materaca. Uwolniwszy rękę Karen, Hope zachwiała się — i straciła równowagę.

Jakby wpadła na głaz. Zderzyła się z twardą jak kamień przeszkodą i cofnęła raptownie — z odciśniętym na własnej skórze fragmentem jego ciała. Ciekawe, uczy się jego dotyku fragmentarycznie, po jednej grupie mięśni, pomyślała w nagłym przypływie histerii, lądując plecami w nogach łóżka.

Kiedy próbowała uspokoić swe łomoczące serce, Jared mierzył puls Karen.

— W porządku, zupełnie nieźle. Napij się teraz trochę wody, dobrze?

Kiwnęła głową. Jared podtrzymał jej ramiona, przysunął do ust szklankę i poczekał, aż się napije. Potem ułożył głowę na poduszce.

Hope wstrzymała oddech. Ogarnął ją przejmujący żal. Jak by to było, gdyby ktoś się o nią martwił? Ktoś z szerokimi barkami, na tyle silnymi, żeby z równą łatwością dźwigały kłopoty, jak i kobiecą głowę.

— Dobrze, Karen. Chciałbym, żebyś powiedziała mi całą prawdę. Czy jest coś, co dotyczy twojego zdrowia, o czym nie napisałaś w zgłoszeniu? Podwyższone ciśnienie? Ciąża? Domyślasz się, z jakiego powodu zemdlałaś? Naprawdę powinienem o tym wiedzieć.

— No więc...

— Możesz się nie krępować — powiedział kojącym głosem. — Cokolwiek powiesz, zostanie w czterech ścianach tego pokoju. Prawda, Hope?

— Oczywiście.

Przysiadła się bliżej, żeby podać przyjaciółce rękę.

Karen chwyciła ją kurczowo, zagryzając wargi.

— Dobrze, jest coś, o czym powinniście chyba wiedzieć. Mam ciężką postać... cykorozy.

Zapadła głucha cisza.

Hope spojrzała przez ramię na jej palce u nóg.

— Nie, nie... — Karen wybuchnęła śmiechem. — To nie ma nic wspólnego z Numerem Jeden ani Numerem Dwa.

Numer Jeden i Numer Dwa? Hope spojrzała w jej figlarne, błękitne oczy.

— Kiedy je tak nazwałaś?

— Gdzieś pomiędzy „pęcherzami" a „biegunką". Jak ci się to podoba?

Hope pomyślała, że odpoczynek od codziennego kieratu wpływa na jej przyjaciółkę w cudowny sposób.

— Hmm, łatwe do zapamiętania. Opisowe. — Skrzywiła usta. — Podoba mi się.

— O czym wy, do diabła, mówicie? — spytał Jared. — Nie, nieważne, wcale nie chcę wiedzieć. Powiedz mi tylko, co rozumiesz przez cykorozę i dajmy już temu spokój.

Przez błękitne niebo zachodniego Teksasu przetoczyła się chmura.

— To znaczy nie mieć... odwagi. Jim wymyślił to określenie. Rozumiesz, szef, który wycofuje się z agresywnej strategii marketingowej, ma cykorozę. Siedmioletni syn, który nie może pociągnąć za cyngiel strzelby, ma cykorozę. Żona, która mdleje na widok krwi i leży na podłodze w kuchni, podczas gdy jej syn potrzebuje pomocy — taka żona cierpi na ciężką postać cykorozy.

Jared i Hope zgodnie milczeli.

— A to znaczy, niestety, że jeśli w czasie wyprawy ktoś wpadnie na fatalny pomysł, żeby krwawić, ja będę całkiem bezużyteczna. — Obdarzyła Jareda smutnym uśmiechem. — Nie będę miała pretensji, jeśli odeślesz mnie do domu.

Hope otworzyła usta, ale nie powiedziała ani słowa. Jej protest na nic by się nie zdał.

— Często mdlejesz? — spytał łagodnie Jared.

— Dzisiaj zdarzyło mi się po raz drugi, ale tego pierwszego nie zapomnę do końca życia.

— Co się wtedy wydarzyło?

Karen odwróciła w bok głowę, jej spojrzenie straciło ostrość.

— Lee był jeszcze w szkole, a ja robiłam na obiad rzymską pieczeń. Powiedziałam Tommy'emu — miał wtedy pięć lat — żeby wyszedł się bawić na podwórko. Nigdy przedtem nie dotykał sprzętu myśliwskiego Jima, ale tamtego dnia zrobił to po raz pierwszy. Wyciągnął po kryjomu nóż do oprawiania zwierzyny i wyszedł, jak mu kazałam. Gdybym za nim wyjrzała, zobaczyłabym, że obcina gałęzie. Ale nie wyjrzałam. — Usta Karen wykrzywiły się w bolesnym grymasie. — Całe szczęście, że nie wyjmowałam wtedy mięsa z piecyka. Kiedy Tommy wpadł do domu, spojrzałam na jego palec... — Urwała, bo koszmarne wspomnienie ścisnęło jej gardło. — Wisiał na strzępie skóry. Krew była wszędzie, Tommy zaczął przeraźliwie krzyczeć...

Hope miała zaciśnięte do białości palce, ale jeszcze bardziej bolało ją serce.

— Był przestraszony — powiedział Jared.

Karen odwróciła do niego twarz. Jej oczy płonęły pogardą dla samej siebie.

— Był przerażony. A wiecie, co ja zrobiłam, żeby pomóc swojemu własnemu dziecku, złagodzić jego strach? Myślicie, że starałam się zatamować krew albo wezwałam pomoc? Nic, kompletnie nic nie zrobiłam. Zemdlałam sobie w najlepsze, rozbiłam głowę o blat i obudziłam się w karetce. Tommy sam wykręcił dziewięćset jedenaście, a potem zadzwonił do drzwi sąsiadów. Gdyby Miki nie było w domu... Dzięki niej Tommy zachował palec, choć ma ograniczoną sprawność ruchową.

Po chwili milczenia, na którą zasługiwała opowieść Karen, Jared zdjął ręcznik z jej czoła, roztrzepał go i zakręcił w powietrzu.

— Mógłbym ci powiedzieć, że oglądanie cierpienia osoby, którą kochamy, jest traumatycznym przeżyciem i może spowodować rodzaj wstrząsu pourazowego. Albo że chłopy jak dęby, sportowcy, mdleją, oglądając poród własnych dzieci. — Złożył z powrotem ręcznik i położył go delikatnie na jej czole. — Mógłbym ci też powiedzieć, że powinnaś być dumna z tego, że nauczyłaś pięciolatka wzywać pomoc. Albo że Jim powinien dostać kopa w tyłek za to, że cię pogrąża w poczuciu winy z powodu wypadku Tommy'ego. Mógłbym ci to wszystko mówić, ale wiem, że to by nic nie dało, bo nie jesteś jeszcze gotowa mi uwierzyć.

Hope zauważyła, że obie jednocześnie zmarszczyły brwi.

Jared zrobił poważną minę.

— Przeszłość nie ma nade mną władzy. Negatywne myśli nie mają nade mną władzy. Sam jestem władzą w moim świecie. Zabawne — powiedział cicho — że jeśli powtarzasz te słowa wystarczająco często, żeby przestać się zastanawiać nad ich treścią, pewnego dnia stają się prawdą. — Klepnął Karen po kolanie i szybko wstał. — Chciałbym, żebyś poleżała jeszcze piętnaście minut, potem wrócimy do szkoły i zaczniemy się uczyć orientacji w terenie.

Palce Hope zaczęły odzyskiwać krążenie. Rozluźniła rękę i wstała.

— Potrzebujesz czegoś w tej chwii? — Jared spytał Karen z progu sypialni.

— Nie — odpowiedziała szeptem. — Czy to znaczy, że dalej jestem w drużynie?

— A jak ci się zdaje? Nie mam zamiaru wychodzić na szlak z grupą, w której jedyną kobietą jest Hope. — Uśmiechnął się i zniknął w przedpokoju.

Hope wykrzywiła się do pustych drzwi.

— Lubisz go — powiedziała Karen.

— Nie.

— Ależ tak.

Hope pomyślała o współczującej reakcji Jareda na opowieść Karen. Siląc się na obojętną minę, wzruszyła ramionami.

— Przestań gadać i odpoczywaj. Oddychaj klimatyzowanym powietrzem, ciesz się tą ogromną przestrzenią i nie myśl o niczym. We wspólnym namiocie będziemy się czuły jak śledzie w puszce, i to już niedługo.

Pomachała jej ręką i ruszyła do drzwi.

— Hope?

Odwróciła się.

— Ależ tak — powtórzyła cicho.

Hope z pokerową twarzą zamknęła za sobą drzwi, obróciła się na pięcie, zrobiła jeden krok i przystanęła.

— Masz na nią dobry wpływ — powiedział cicho Jared.

Siedział przy małym stole w małej kuchni, na krześle, które przy jego słusznej posturze wydawało się śmiesznie małe.

— Przyłączysz się do mnie?

Swoim wielkim, traperskim butem wysunął spod stołu drugie krzesło. W skali jednego do dziesięciu, Hope oceniła gorliwość jego zaproszenia na dwa. Pokręciła bez słowa głową i poszła dalej.

Poderwał się błyskawicznie z krzesła i zagrodził jej drogę.

— Idę o zakład, że zmienisz zdanie. Wiem, jak cię można przekonać...

Jego głos był niski, kuszący, podniecająco ochrypły. Zdrętwiała. Nie mogła wydobyć z siebie głosu, nie mogła rozluźnić mięśni, kiedy położył ręce na jej ramionach. Nerwy jej drżały od szalonego napięcia, krew pulsowała w skroniach. Dopiero po chwili zorientowała się, że odwrócił ją twarzą w stronę kuchni.

Jego ciepła dłoń prowadziła ją prosto przed siebie, potem zatrzymała. Otworzył drzwi jakiejś przedpotopowej lodówki, zajrzał do środka i wyjął coś drugą ręką.

— No i co? Idziesz czy zostajesz?

Pomachał jej puszką przed oczami. Na widok dietetycznej coli otworzyła ze zdumienia usta.

— Kocham cię — powiedziała szczerze, potem pogłaskała puszkę, żeby upewnić się, czy to nie przywidzenie.

Śmiejąc się, Jared zamknął biodrem drzwi lodówki, wrócił do stołu i usiadł w swojej naturalnej pozycji z wyciągniętymi nogami. Hope skupiła uwagę na puszce, nie odrywając oczu od biało-czerwonego logo.

— Przy siądziesz się? — powtórzył propozycję.

Usiadła ochoczo na drugim krześle.

— Odkryłem wreszcie sposób na to, żebyś była uległa i posłuszna, a mam na stanie tylko jedną puszkę dietetycznej coli.

— Daj mi ją. — Wyciągnęła rękę.

— Powiedz „proszę". — Przycisnął puszkę do piersi.

— Daj mi ją... proszę.

— Powiedz to miłym tonem.

— Daj mi ją, proszę, albo złapię twoją dolną wargę i rozciągnę przez całą głowę do kości ogonowej — powiedziała miłym tonem.

— Dobrze, tak już lepiej.

Pochylił się i podał jej puszkę. Złapała ją i zaczęła manipulować przy denku, usiłując nie połamać sobie paznokci.

— Proszę — powiedział z niesmakiem, wyręczając ją w tej prostej czynności. — Będziesz musiała te szpony obciąć, zanim wyruszymy jutro w drogę.

Nie chcąc się na razie rozpraszać, podniosła do ust puszkę i zaczęła pić. Zimna, musująca rozkosz. Po pięciu, sześciu łykach musiała jednak przerwać, żeby złapać oddech.

— Mowy nie ma — powiedziała słabym głosem.

— Przemyśl to.

Myślała całą sekundę.

— Prędzej mi tu kaktus wyrośnie.

Po sześciu następnych łykach odstawiła pustą puszkę.

— Miałabyś o wiele większą przyjemność, gdybyś piła wolniej.

Zaczynała mieć tego dosyć.

— Czy ty musisz zawsze wszystko analizować? Dzielić włos na czworo?

— A ty zawsze musisz podważać czyjś autorytet?

— A ty musisz odpowiadać pytaniem na pytanie?

— Słucham?

— Czy musisz zawsze...

Widząc rozbawienie w jego oczach, przerwała i pozwoliła sobie na wymuszony uśmiech.

Lubiła starcia z godnymi przeciwnikami, a takim był na pewno Jared, jeden z najbardziej denerwujących i najbardziej intrygujących mężczyzn, z jakimi kiedykolwiek miała do czynienia.

Powiodła ciekawym wzrokiem po całej kuchni, zauważając szczegóły, które uszły jej uwagi wcześniej. Zatrzymała się na płytkim koszyku, który zajmował honorowe miejsce na środku stołu.

Z wahaniem i niemal nabożnym szacunkiem dotknęła czarno-kremowej plecionki.

— Ten koszyczek, mokasyny, skórzane sakwy i coś, co wisi nad kanapą i przypomina pióropusz — te wszystkie przedmioty są autentyczne, prawda?

— Owszem, w tym sensie, że są dziełem rąk Apaczów, a nie maszyny. A to coś, co przypomina pióropusz, jest prawdziwym pióropuszem. Jesteś bardzo spostrzegawcza. — Uśmiechnął się i zmrużył oczy. — Gwoli ścisłości, pióropusz z sowich piór. Koszyk, którego dotykasz, ma mniej więcej sto pięćdziesiąt lat.

Hope cofnęła gwałtownie rękę.

— Nie przejmuj się, został zrobiony z juki i tak zwanej pustynnej gliny. Jest trwalszy, niż przypuszczasz. Kiedyś podaruję te rzeczy Muzeum Ziemi Big Bend, które istnieje przy Uniwersytecie Sul Ross. Joel — jego kustosz — nie dałby mi spokoju, gdyby wiedział, że mam takie cuda, ale... — Wyciągnął rękę i przebiegł machinalnie palcami po czarno-diamentowej szachownicy. — Może zabrzmi to egoistycznie, ale nie mam jeszcze ochoty rozstać się z tym wszystkim.

Wystarczy, że musiał rozstać się ze starym Indianinem, o którym opowiedział jej Matt.

— Pan Pędzący Wilk wierzył, że ty najlepiej zadbasz o te rzeczy, skoro ci je powierzył.

Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, a potem wybuchnął głośnym śmiechem.

— Biegnący Niedźwiedź — sprostował. — Coś mi się zdaje, że będę musiał pogadać z Mattem Trajkoczące Usta o spoufalaniu się z uczniami. Szczególnie z tymi pięknymi i wścibskimi.

Chwyciła puszkę z colą i przycisnęła ją do ust, wiedząc, że jest pusta. Musiała jednak coś zrobić, żeby ukryć nagłe zmieszanie. Po raz drugi Jared nazwał ją piękną. To nie był komplement, którym zwykli obdarzać ją mężczyźni w zestawieniu z „heterą".

— Jesteś bardzo podobna do starego Bena, oczywiście nie z urody — powiedział z rzewnym uśmiechem. — Uparta jak osioł. Złotousta.

I do tego jeszcze piękna...

— Tak jak on bez przerwy szukasz dziury w całym, nie zgadzasz się z tym, co mówię, chociaż na ogół dobrze wiem, o czym mówię. Wy dwoje pokochalibyście się od pierwszego wejrzenia.

— Chyba rzeczywiście twój Ben był facetem w moim typie. Bardzo ci go brakuje, prawda?

— Bardziej niż własnego ojca.

— Och... przykro mi.

— Niepotrzebnie. Mój ojciec nie umarł.

— Aha... — Zabrakło jej słów. — To dobrze.

W uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy, nie było śladu wesołości.

— Nie wiem, czy on by się z tym zgodził. Odsiaduje dwunastoletni wyrok za oszustwa, defraudacje, zorganizowaną działalność przestępczą. Mój tatuś to Charles Austin, ten od kasy oszczędnościowej Loan Star Savings and Loan. Chyba go pamiętasz?

Całą siłą woli usiłowała zapanować nad twarzą.

Charles Austin był jednym z najgorszych aferzystów lat osiemdziesiątych. Doprowadził do upadku i przejęcia przez rząd niezliczonej liczby teksańskich kas oszczędnościowych. Inwestując gwarantowane depozyty kas w rozmaite ryzykowne przedsięwzięcia — tereny budowlane, hotele, firmy ochroniarskie, które plajtowały jedna za drugą — obciążył podatników ponad trzymiliardowymi długami.

— Aha, widzę, że pamiętasz. — Jared spuścił oczy, zdążyła w nich jednak dostrzec cień bezradności.

— Nie jesteś odpowiedzialny za czyny swojego ojca. Nikt cię nie osądza za jego przestępstwa.

— Owszem, wszyscy mnie osądzali, nie wyłączając sądu federalnego. Pracowałem w przedsiębiorstwie holdingowym ojca i żyłem jak książę, cholerny, nadziany palant. Wcale się nie dziwię, że podejrzewali mnie o współudział.

— Ale nie zostałeś skazany.

— Za kratki mnie nie wsadzili, ale jeśli chodzi o koszta sądowe za obie sprawy, moją i ojca, to wylądowałem na dnie. Finansowo i psychicznie... — Zawiesił głos i skrzywił się, jak gdyby pożałował swojej szczerości.

Wylądował na dnie, ale pozbierał się i założył nową, świetnie prosperującą firmę, obliczoną zarówno na pomoc terapeutyczną dla skołatanych biznesmenów, jak i na zysk. Jej szacunek dla Jareda wzrósł.

— A twoja matka? — zapytała ciepłym głosem. — Gdzie teraz mieszka?

— Dlaczego nie spytasz Matta?

Chwyciła pustą puszkę i znowu ssała powietrze. Jared nie mógł wiedzieć, że zwykle nie zadawala wścibskich pytań. Zwykle guzik ją obchodziły prywatne sprawy innych ludzi.

— Wygłupiam się. Moja matka umarła w tym samym roku, kiedy skończyłem uniwersytet w Utah. Mam jednego wujka w Dallas, gdzie się wychowywałem, i jedną ciotkę w Detroit. Żadnego rodzeństwa. Może znalazłbym jeszcze kilku dalekich krewnych, gdyby zechciało mi się szukać. A ty? — zapytał, unosząc jej brodę. — Czy chodzą po świecie jakieś klony Hope, budzące postrach w kołach amerykańskiej finansjery?

Nastąpiła zmiana ról...

— Ja też jestem jedynaczką, ale mam około miliona krewnych, którym giełda papierów wartościowych kojarzy się wyłącznie z comiesięczną aukcją bydła w Hopeful, w stanie Teksas.

— Hopeful? — spytał wyraźnie ożywionym tonem, nie zmieniając pozycji.

— Niestety. Jak słusznie podejrzewasz, zawdzięczam swoje imię miasteczku, które jest starym dobrym amerykańskim zadupiem, wartym swojej nazwy. Moi rodzice prowadzą w pobliżu małe ranczo. Mieszkałam z nimi do osiemnastego roku życia.

Potrząsnął z niedowierzaniem głową, spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami, znowu pokręcił głową, w końcu uśmiechnął się tajemniczo.

— Hopeful, tak? Jakoś nie mogę sobie wyobrazić ciebie w małym miasteczku. Założę się, że Bill zrobiłby z tego użytek.

Nie zrobi, jeśli się nie dowie. Pogroziła mu palcem.

— Muzeum Ziemi Big Bend, dobrze zapamiętałam? Możesz mi jeszcze przypomnieć nazwisko tego kustosza?

— No dobrze — powiedział ze śmiechem. — Nie wydam cię, jeśli ty też będziesz trzymała język za zębami. Chociaż nie rozumiem, w czym rzecz. To żaden wstyd urodzić się i wychować w małym miasteczku.

— Zgoda. To nie ja się wstydzę.

— A kto? Kto się tego wstydzi?

— Nieważne. — Spojrzawszy na zegarek, klepnęła się po kolanach. — Dzięki za colę. Sprawiłeś mi dużą...

— Hola, hola. Poczekaj chwilę. Mam przeczucie, że to coś ważnego.

— Pudło, pierwsze w twoim życiu.

— Więc dlaczego nie możesz mi odpowiedzieć?

— I ty mówisz, że ja jestem wścibska? Dlaczego miałabym ci się spowiadać?

— Bo mi nie ufasz.

— No, to ma jakiś sens.

— Bo ty jesteś władzą w swoim świecie i cokolwiek bym myślał, cokolwiek bym powiedział, nie będę miał na ciebie żadnego wpływu, dopóki sama mi na to nie pozwolisz.

Skrzywiła się z niesmakiem.

— Boże drogi, Jared! Naprawdę wierzysz w te brednie New Age'owców?

— Te „brednie New Age'owców" składały się na kulturę amerykańskich tubylców, zanim nasi przodkowie w Anglii zbudowali Stonehenge.

Jego spokojna odpowiedź wyprowadziła ją z równowagi. Ileż to razy słyszała w różnych kazaniach ten sam ton zawodu?

— Nie obchodzi mnie, komu się powinno przypisać tę myśl, bo tak czy inaczej jest brednią. Dziecko nie ma władzy w świecie dorosłych. Ja jej na pewno nie miałam. — Skrzywiła się, widząc szczere osłupienie na jego twarzy, ale brnęła dalej: — Chcesz wiedzieć, kto się wstydzi w starym dobrym Hopeful w Teksasie? Moi kochani rodzice. Oczywiście wstydzą się mnie, swojej córki, a nie miasteczka.

Jared zdjął okulary, wyciągnął zza paska rąbek koszuli i zaczął czyścić szkła.

— O ile wiem, na własną odpowiedzialność podejmujesz strategiczne decyzje finansowe, nierzadko bardzo ryzykowne. Ile przedsiębiorstw skupia Manning Enterprises?

Potrzebowała kilka sekund na zmianę biegu.

— Siedem.

— Siedem firm inwestycyjnych. To ty codziennie decydujesz gdzie, kiedy i ile pieniędzy swoich inwestorów utopić w konkretnej operacji, żeby zapewnić jej opłacalność. W całych Stanach Zjednoczonych jest około pięciuset szanowanych przedsiębiorców inwestycyjnych, a ty jesteś jednym z nich. — Poczekał, aż Hope spojrzy mu prosto w oczy. — Nie sądzę, żeby twoi rodzice naprawdę się wstydzili.

Obycie Jareda z jej światem oszołomiło ją w niewiele mniejszym stopniu niż piękno jego ciemnoniebieskich oczu.

Trzy gwałtowne stuknięcia zwolniły ją od odpowiedzi. Jared poderwał się z krzesła i otworzył drzwi. W progu stał Hank z rękami na biodrach i bardzo zmartwioną miną.

— Matt skończył zajęcia. Powiedziałem mu, że cię zawiadomię. — Jego wzrok błądził za plecami Jareda.

— Co z Karen?

— Nic poważnego, oprzytomniała szybko, a teraz odpoczywa. No właśnie, Hope, mogłabyś po nią pójść?

Zanim dokończył, była przy drzwiach sypialni.

— Dokończymy tę rozmowę kiedy indziej — powiedział ze znaczącym błyskiem w oczach. — Chętnie bym się dowiedział czegoś więcej o twojej rodzinie.

— Tak jest, druhu.

Kiedy pustynia Chihuahuan pokryje się lodem.

7

O trzeciej po południu następnego dnia Hope wpatrywała się tęsknym wzrokiem w tuman kurzu unoszący się za trzema ciężarówkami, które jechały w złym kierunku. Mimo że zardzewiałe, rozklekotane i bez klimatyzacji, były dla nich ostatnim kontaktem z cywilizacją. Kiedy stały się odległymi świecą- cymi punktami, odwróciła się w stronę tablicy z napisem „Cabeza de Sendero".

Początek szlaku! Bujda. Typowy blef reklamowy MindBend Adventures. Jeśli na rozciągającej się przed jej oczami pustyni jest jakakolwiek wyznaczona ścieżka, to nie wydeptały jej ludzkie stopy.

Kiedy rano przekraczali Rio Grandę, Hope zdała sobie sprawę, jak wiele lat upłynęło od jej pierwszej i jedynej wycieczki do Meksyku. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Tym razem nie było na moście tłoku i straży granicznej, w ogóle nie było żadnego mostu. Jared zorganizował dla całej grupy przeprawę rzeczną. Na drugim brzegu czekały trzy zdezelowane ciężarówki, które przywiozły ich do „Cabeza de Sendero". Początek szlaku.

Meksykański pejzaż migotał w rozgrzanym powietrzu, jeżył się kępkami roślinności, która sprawiała mało przyjazne wrażenie. Po prawej stronie horyzontu widniały rozmyte grzbiety Sierra del Carmen. Najbardziej martwił ją brak drzew w widocznej perspektywie — głównie dlatego, że przywykła do picia olbrzymiej ilości wody, a nie z troski o zanikającą florę pustynną.

Pod zwykłą maską cynizmu wszystko w niej pulsowało nerwowym podnieceniem. Wreszcie znalazła się u celu, dla którego przebyła kilka tysięcy kilometrów, nie mówiąc o tym, że od trzech dni pracowicie się do tej próby przygotowywała.

Każdy kandydat na trapera stał przy swoim plecaku. Wszyscy mieli na sobie jasne, lekkie ubrania, długie spodnie, kapelusze z szerokim rondem, okulary słoneczne i buty za kostkę z porowatego, „oddychającego" materiału, chroniące stopy przed gorącym piaskiem i ciernistymi zaroślami.

Czterech przewodników skupiło się wokół Jareda na ostatnią odprawę. Podobnie muszą się czuć żołnierze przed pierwszą bitwą, pomyślała Hope. Wrócą z niej jako bohaterowie czy jako tchórze? Jej naprawdę zależało na tym, żeby wrócić z podniesioną głową.

Jared odszedł od grupy i zaczął poprawiać coś przy plecaku. Skautowski mundur zostawił w szkole, miał teraz na sobie białą, dopasowaną koszulkę z bawełny, oliwkowe spodnie z ogromną ilością kieszeni, czapkę baseballową w tym samym kolorze i okulary w fioletowych oprawkach. Kiedy wyprostował się i odsłonił w uśmiechu zęby równie białe jak jego koszula, Hope usłyszała westchnienie kobiety, która stała tuż obok niej.

Lepiej poszukaj swojego przewodnika, pomyślała bez życzliwości Hope.

Jared podniósł rękę, prosząc o uwagę.

— No dobrze, posłuchajcie mnie uważnie. Tutaj kończymy pierwszy, wspólny etap wyprawy. Rozejdziemy się teraz promieniście, nie depcząc sobie po piętach, żeby z jak najmniejszym impetem przemieszczać się przez pustynię. Ale to znaczy, że więcej zwierząt i gadów narazimy na spłoszenie. Dlatego pamiętajcie, żeby iść z wyczuciem, cicho, mieć oczy dookoła głowy i trzymać dystans.

Nie ma sprawy.

— W czasie pierwszych kilometrów marszu skoncentrujcie się na własnym ciele, na tym, co wam przeszkadza lub drażni. Jeśli okaże się, że paski plecaka trzeba poprawić albo że bolą was nogi, nie udawajcie, że nic się nie dzieje, tylko zgłoście to od razu przewodnikowi. Drobne poprawki dokonane w porę, czyli dzisiaj, mogą uchronić was przed bezsensownym bólem w czasie dalszej drogi.

Nie ma sprawy.

— Jeżeli bezwzględnie będziecie musieli odpowiedzieć na wezwanie natury i oddalić się w ustronne miejsce przed zaplanowanym przystankiem, powiedzcie o tym przewodnikowi. Koniecznie. Poczeka na was i przypilnuje, żebyście dołączyli do grupy.

O rany!

— Na koniec chciałbym wam powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony z waszych postępów. Wierzę, że każdy z was potrafi znaleźć się w tym szczególnym ekosystemie jako integralna cząstka natury. — Powiódł wzrokiem kolejno po wszystkich twarzach. — Będziecie dumą naszej szkoły, jestem tego pewien.

Hope widziała, jak unoszą się dumne piersi przyszłych traperów. Musiała przyznać, że Jared jest dobry w tym, co robi. Cholernie profesjonalny. Nawet jej trochę przytępił pazurki. Zerknęła z odrazą na swoje amputowane paznokcie. Tylko trochę.

— No dobrze! — Klasnął w dłonie. — Koniec gadania. Niech każdy znajdzie swoją parę i ruszamy w drogę.

Karen obgryzała paznokcie z taką zajadłością, jakby to miał być jej ostatni posiłek. Hope podeszła do niej od tyłu i pociągnęła za rondo słomkowego kapelusza.

— Przestań rujnować swój obiad i włóż okulary.

Karen opuściła posłusznie ręce. Z kieszeni koszuli wyjęła maść cynkową, rozsmarowała matowy krem na nosie i podała tubkę Hope.

— Nie, dzięki.

— Posmarowałaś się porządnie kremem do opalania? — zapytała troskliwie Karen.

— Jasne, ale jeśli interesuje cię moje zdanie, dziadowska ta plaża. Ani jednego leżaka, żadnego baru. A widzisz tu jakieś fale?

Dławiąc się ze śmiechu, Karen zasłoniła przyjaciółce oczy daszkiem czapki baseballowej.

Hope poprawiła ją bez słowa. Pomogła założyć Karen plecak, ściągnęła paski, a potem zamieniły się rolami.

Poprzedniego dnia pakowały się bardzo starannie, tak żeby cięższe przedmioty znajdowały się na wierzchu i bliżej ciała. Jared tłumaczył im, że na paski naramienne spada dwadzieścia procent całego ciężaru, a reszta, dzięki paskom biodrowym, przenoszona jest z barków poprzez miednicę na nogi, nie odciąga zaś ramion do tyłu i nie zmusza do garbienia się, jak w plecakach starego typu.

Kiedy piętnastokilogramowy ładunek dał jej się we znaki, Hope pomyślała o wędrowcach pionierach, którzy nie używali plecaków ze stelażami ani z paskami barkowymi.

Prawdziwi męczennicy. Szaleńcy.

— Cześć, dziewczyny, nie potrzebujecie pomocy?

Hope poczuła, o dziwo, odrobinę sympatii dla Billa, zaś Hanka, który szedł za nim, obdarzyła szczerym uśmiechem.

— Nie, dzięki, na razie wszystko w porządku.

Większość osób skupiła się w czteroosobowe drużyny, jak gdyby instynktownie chcieli rozpocząć wędrówkę w tym samym składzie, w jakim mieli dotrzeć do jej celu. Jared podszedł do tablicy oznaczającej początek szlaku i odwrócił się twarzą do rozgorączkowanej grupy.

— Wszyscy gotowi? — Zapanowała cisza jak przed burzą. — No to, moi drodzy... do dzieła!

Hope ruszyła naprzód, czując gwałtowny przypływ adrenaliny do mózgu. Szli wachlarzem w stronę gór, w odległości około dwóch metrów jedno od drugiego. Zauważyła, że Bill wraz z kilkoma innymi mężczyznami wyrwali do przodu. Zupełnie jakby pomylili wędrówkę traperską z maratonem chodziarskim. Prychnęła drwiąco i zaczęła oddychać rytmicznie, tak jak radził im Jared. Trzy kroki na wdech, trzy na wydech. Nienaturalne, ale możliwe. Swoją drogą to dziwne uczucie, kiedy człowiek koncentruje się na czymś tak oczywistym jak oddech.

Właściwie wszystko wydawało się dziwne. Wypchany plecak z aluminiowym stelażem, zapięcie paska biodrowego, buty typu traper, które przymierzała w sklepie co najmniej pół godziny, narzekając, że jej stopy wyglądają w nich jak kajaki. Na szczęście sprzedawca zdołał ją przekonać, że są trwalsze i wygodniejsze od pary czerwonych odjazdowych pionierek, które podobały jej się znacznie bardziej. Ale mimo wszystko te brązowe buciory były trochę zjawiskowe.

W prostej linii przed sobą zobaczyła Jareda, który doganiał czteroosobową czołówkę płynnym, ale dość dziwacznym krokiem. Nie umiała jednak określić, na czym ta dziwaczność polega. Rozmawiał z każdym z mężczyzn osobno, powiedział coś, co wywołało ich śmiech, potem został w tyle.

Wyminęła opuncję, uskoczyła przed inną kolczastą rośliną, rozpryskując na boki drobny, piaszczysty żwir. Podniosła prawą rękę, żeby przesunąć pasek plecaka o centymetr w lewo. Czy to musi aż tak uwierać? Czuła nieprzyjemne łaskotanie na szyi, plecach, w zagłębieniu między piersiami. Świadomość, że to kropelki potu, a nie jakieś mrówki albo stonogi, ani trochę jej nie pocieszała. Obrzydliwość.

Przypomniała sobie, że po raz ostatni doświadczyła takiego uczucia, kiedy miała osiemnaście lat. Stojąc nad rozgrzanym piecykiem, pomagała matce wekować przetwory na zimę. Nigdy więcej, przysięgła sobie w dusznej, zaparowanej kuchni. Nigdy więcej tych strasznych domowych robót, którymi zarabiała tylko na pot i ciągłe uwagi. Koniec z teksańskim upałem, który skrócił życie jej babci, uwalniając ją od domu rodzicielskiego.

Odwiedzała ich teraz tylko zimą — w dwa, trzy weekendy najwyżej. Oni za nic nie chcieli przyjechać do Nowego Jorku. Był dla nich za duży, za brudny, i roiło się w nim od niebezpiecznych typów. Wuj Eddy z ciocią Michelle byli tam kiedyś i tylko tyle mieli do opowiedzenia. Nieważne, że córka, która mieszka w tym mieście od wielu lat, ma inne zdanie. Hope pomyślała, że to świetne podsumowanie jej stosunków z rodzicami.

— Dlaczego masz taką ponurą minę? Coś cię boli? — spytał Jared, który, jak zwykle bezszelestnie, zjawił się przy jej boku.

Potrzebowała dwóch sekund na uświadomienie sobie, że pyta o ból fizyczny, i następnych trzech, żeby zastanowić się nad odpowiedzią. Coś uwierało ją w piętę...

— Nie, nic mi nie jest. Trochę mnie suszy.

Nie zwalniając kroku, wyjęła z kieszeni paska biodrowego bidon. Czuła na sobie wzrok Jareda, kiedy piła wodę, kiedy mimowolnym gestem otarła usta, kiedy zakręcała plastikową butelkę. Nieporadnie, lekko drżącymi palcami usiłowała ją włożyć w odpowiednią kieszeń na pasku. Wszystko przez to, że się na nią gapił. Jared wyręczył ją bez uprzedzenia. Potknęła się i łapiąc równowagę, przycisnęła jego rękę do swojego brzucha, jak gdyby nie dosyć jej było upału bijącego od pustynnej ziemi.

Zmieszana i bezradna, spojrzała mu w oczy.

Chociaż ukryte za ciemnymi szkłami, jego oczy patrzyły na nią. Pragnęły jej.

O rany!

Wyprężyła się i wyrównała tempo. W porównaniu z lekkim, płynnym krokiem Jareda miała wrażenie, że powłóczy nogami jak staruszka.

— Jest coś dziwnego w twoim sposobie chodzenia — odezwała się po chwili — ale nie mogę tego rozgryźć.

— Tak zwany lisi chód. To chyba pierwsza rzecz, której nauczył mnie Ben, jak tylko go poznałem. — Jego wzrok zdawał się szacować stopień zaciekawienia na jej twarzy. — Większość ludzi chodzi na wewnętrznych krawędziach stóp, z pięt na palce, z ciałem lekko pochylonym do przodu. Można i tak, kiedy człowiek idzie po chodniku albo po jakiejś innej płaskiej nawierzchni. Ale tutaj, na pustyni, taki chód wygląda niezdarnie i robi dużo hałasu. Poza tym butami można niszczyć rośliny i naturalne podłoże.

Jakby na dowód słuszności jego wywodu, Hope czubkiem buta uderzyła w wystający z ziemi kamień i po raz kolejny potknęła się. Odzyskawszy równowagę, posłała mu kpiący uśmiech.

— Punkt dla ciebie. Ale nie rozumiem, dlaczego nie mówiłeś o prawidłowym chodzeniu na zajęciach?

— Na krótkich kursach skupiam się na sprawach naprawdę zasadniczych. Adepci traperstwa poznają bardziej subtelne zagadnienia. Zwykle sami mają głębokie przekonanie, że zasoby naturalnego środowiska trzeba chronić za wszelką cenę, że nie ma tu mowy o przesadzie.

Irracjonalna zazdrość wykrzywiła jej usta. Jeśli jakikolwiek „adept traperstwa" umie tak chodzić, ona będzie umiała lepiej.

— Naucz mnie tego lisiego chodu... proszę.

— Bo jak nie, zrobisz z mojej górnej wargi parasol?

Nie uśmiechnęła się.

— Nie. Po prostu lubię się uczyć. Pokażesz mi, jak to robisz?

Kiedy się zgodził, Hope zrozumiała, że jej gorliwość wynika nie tylko z instynktu współzawodnictwa.

Wszystko, co było ważne dla niego, stało się fascynujące i dla niej. To takie oczywiste. Takie głupie. Tak kompletnie zniewalające. Powściągnęła nagłą panikę, koncentrując się na wskazówkach Jareda.

— Płynnym, kołyszącym ruchem przenoś ciężar ciała z zewnętrznej krawędzi stopy na wewnętrzną. Trzymaj wyprostowany tułów i głowę, oczy skierowane przed siebie, na horyzont, a nie na ziemię.

Zrobiła pięć kroków i powiedziała z wymuszoną obojętnością:

— Strasznie nienaturalne. Potykam się, jeśli nie patrzę pod nogi.

— Nie, potykasz się właśnie dlatego, że patrzysz pod nogi. Spróbuj jeszcze raz, ale wczuwaj się w to, co robisz. Lisi chód zmusza do wykorzystywania mięśni ud i pośladków w większym stopniu niż łydek. Najważniejsze jest w nim podnoszenie stóp, a nie przesuwanie.

Co wyjaśnia tajemnicę twardych jak kamień pośladków.

— Poza tym lekko stawiasz stopy, łatwiej dostrzegasz zmiany w otoczeniu, niebezpieczeństwo, które może być daleko, ale już w polu twojego widzenia.

— Na razie martwi mnie tylko ten kaktus. Wolałabym się z nim nie zderzyć... — mruknęła pod nosem, nie rezygnując jednak z lisiego chodu.

— No widzisz? Przed sekundą przeszłaś nad wystającym kamieniem, nie patrząc w dół. Przeszkoda znajdowała się w polu twojego widzenia bocznego, które pokierowało nogą. Przekonasz się, że z wyprostowanymi plecami będziesz trzymać równowagę lepiej niż wszyscy inni. Popatrz na takiego Billa.

— No, to jest argument!

Głęboki śmiech Jareda wtórował jej krokom.

— Spójrz na tego mądralę — powtórzył. — Nie tylko traci bezcenną energię, wyrywając nie wiadomo po co do przodu, ale nie patrzy przed siebie i prędzej czy później runie jak długi.

Hope zerknęła na trzecią sylwetkę od lewej. Plecy zgarbione, głowa na wysokości ramion, krępy tułów pochylony do przodu. Bill przypominał jej byka atakującego czerwoną płachtę torreadora. Poruszał się tak, jak się zachowywał, w stylu „zejść mi z drogi", godnym faceta, który stworzył sieć trzystu supermarketów.

— Jeśli upadnie, widok będzie nieciekawy.

— No więc... czy ten lisi chód może pozostać naszym małym sekretem? — spytała Hope, lecz na widok jego zachmurzonego czoła natychmiast się zreflektowała. — Żartowałam, druhu. Idź, naucz teraz Billa. Ja już chyba opanowałam tę sztuczkę.

Nie była to prawda, ale pochlebne spojrzenie, jakie rzucił jej na odchodnym, zachęciło Hope do treningu.

W nagłym przypływie fantazji wyobraziła sobie, że Jared zatrzymuje czołówkę peletonu, chwali ją za wytrwałość i prosi, żeby zademonstrowała nową umiejętność. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe...

W rzeczywistości Jared wędrował między czołem a bocznymi skrzydłami grupy, kontrolował, czy wszystko w porządku, odpowiadał na pytania i nie zwracał na nią uwagi.

O czwartej po południu wmawiała sobie, że wcale jej na tym nie zależy. Jeśli wydawało jej się wcześniej, że ten facet w fioletowych okularach pożera ją wzrokiem, że ma ochotę rzucić się na nią i posiąść między kaktusami, z pewnością były to halucynacje.

Wcale jej na nim nie zależało. Przekonywała się o tym gorliwie także o piątej, ale wtedy była już znacznie bliższa prawdy. Pomimo niedawnego przystanku i ochłodzenia, bolały ją ramiona, nogi odmawiały posłuszeństwa, a bolesne miejsce na pięcie piekło jak otwarta rana. Wraz ze zmianą nastroju zmieniło się jej marzenie. Tak jak w poprzednim, Jared zatrzymał piechurów z pierwszej linii, pochwalił ją za wytrwałość, ale zamiast poprosić, żeby pokazała lisi chód, zrobił jej masaż całego ciała.

O szóstej po południu, w jedynej fantastycznej wizji, która przezierała przez mgłę jej rozpaczy, Hope dusiła jedną ręką Jareda, a drugą Debbie. Tak długo, aż ich języki stały się całkiem czarne.

— Spójrz! Sokół wędrowny! — wykrzyknął miłośnik ptaków za jej lewym uchem.

Hope spojrzała na szybującą po niebie czarną sylwetkę. Z lekką niewiarą przyjmowała kolejne rewelacje ornitologiczne Bretta. Od początku wędrówki wymienił co najmniej dziesięć skrzydlatych gatunków, chociaż niektóre z nich były tak daleko, że na dobrą sprawę trudno byłoby opisać ich wygląd.

— Wiesz, ludzie od wieków układają sokoły do polowań — ciągnął Brett, nie zniechęcony ani trochę jej sceptyczną miną. — To bardzo mądre ptaki. Wiesz, że...

Nie, nie wiedziała.

— Tak,Brett...

— Brent.

Też pięknie.

— Tak, Brent, wiem. Choćby tylko dlatego, że ten sokół jest tam w górze, a my tutaj, nie mam wątpliwości, że jest cholernie mądry. Genialny.

Brent zaśmiał się i roztropnie zamilkł.

Hope pomyślała, że najgorsze w tej idiotycznej wędrówce przez piaszczystą patelnię jest to, że zapłaciła za ów wątpliwy przywilej ciężkie pieniądze. Świadomość, że stała się ofiarą zdzierstwa, upokarzała ją. Ona, wielka finansistka, dała się nabrać na taki numer? Przynajmniej nie powinna pouczać Karen w sprawach odpowiedzialności finansowej. Skoro przypomniała sobie o Karen... Jej przyjaciółka nie wyglądała najlepiej, kiedy ostatnio z nią rozmawiała.

Hope wyszła przed linię wachlarza i obejrzała się w prawo. Karen wyglądała teraz jeszcze gorzej. Jej posuwisty chód nie kojarzył się ani z atakującym bykiem, ani ze skradającym się lisem, ani z żadnym innym stworzeniem. Co najwyżej z żywym trupem. Kiedy biedaczka odwróciła do Hope swoją udręczoną twarz, wymieniły długie, żałosne spojrzenie.

Wytrzymaj, błagała w myśli Hope, wycofując się na poprzednią pozycję.

— Dochodzimy do obozowiska. Jesteśmy prawie na miejscu — obwieścił Jared, nie zaskoczywszy jej tym razem bezszelestnym podejściem. — Jak się czujesz?

Gdyby miała iść dużo dalej, załamałaby się poważniej niż rynek amerykański w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku.

— Jak wulkan energii.

— Miło mi to słyszeć — uśmiechnął się drwiąco — bo czeka cię jeszcze mnóstwo pracy. Dzięki, że masz oko na Karen. Widzę, że dodajesz jej otuchy skuteczniej niż ja.

Teraz dopierają zaskoczył.

— Aha, żebym nie zapomniał. Chciałbym cię jeszcze dziś wieczorem poprosić o pomoc. Przyznam, że złapałaś lisi chód genialnie. Mogłabyś go po kolacji pokazać innym?

Z ogromnym wysiłkiem udało jej się wzruszyć obojętnie ramionami.

— Nie ma sprawy.

Kiwnąwszy głową, Jared oddalił się, zostawiając Hope w stanie olśnienia... Ależ nie... Wcale jej nie lekceważy. Oczywiście, że nie.

Idąc coraz bardziej lisim krokiem, czuła się jak wniebowzięta. Jej wzrok błądził wzdłuż horyzontu, kiedy spostrzegła małego ptaszka skaczącego między kępami ciernistych roślin.

— Spójrz, Brent! — krzyknęła. — Tam jest... taki z brązowym czubkiem... — Nazwa, potrzebowała jakiejś nazwy. — Zięba! — dokończyła tryumfalnie.

— Naprawdę? Gdzie!

Brent podszedł bliżej i zaczął wypatrywać jakiegoś ruchu. Zgodnie z jej podejrzeniami, na ptakach znał się równie słabo jak na firmach maklerskich.

— Tam, prosto. Kołuje nad krzakami. One tak robią, wiesz przecież.

— Tak, wiem.

Hope ledwie powstrzymała wybuch śmiechu.

— Tak sądziłam — powiedziała z kamienną powagą.

Jak daleko może się posunąć ten facet w swoich niewinnych kłamstwach? Postanowiła poświęcić Brentowi chwilę uwagi, nie wątpiąc, że będzie się dobrze bawić.

— No więc powiedz mi, Brent, czy widziałeś kiedyś zięby w swoim rodzinnym stanie?

Wiele kilometrów dalej, na bulwarze San Antonio, Stan Lawler sączył mrożoną margaritę pod kawiarnianym parasolem, nie zwracając uwagi na przelewający się ulicą tłum pieszych. Och, tak, to właśnie jest życie. Twarde negocjacje miał za sobą, wypchany portfel w kieszeni, a na ósmą wieczorem zamówiony towar z klasą. Miała na niego czekać w hotelowym barze.

Czuł, że polubi takie życie.

Spojrzał przed siebie, prosto w okrągłe oczy dziecka, które niosła na biodrze młoda kobieta. Dziewczynka zacisnęła powieki, zmarszczyła twarz i zaczęła przeraźliwie płakać. Jej matka szeptała słowa pocieszenia, omijając w pośpiechu jego stolik.

Ten ryczący bachor musi mieć co najmniej cztery lata — za dużo, żeby wisieć na szyi matki. Szlag by to trafił. On w tym wieku był już zdany tylko na siebie. Był dziki jak lasy, po których się włóczył. Kiedy przypomniał sobie, jak grzebał po śmietnikach, mina skwaśniała mu jeszcze bardziej. Jadał świństwa, po których ludzie na poziomie rzygaliby własnymi bebechami.

Teraz o tym wiedział.

Ale wtedy...

Wtedy wiedział tylko, czym jest głód. I co to znaczy sikać ze strachu.

Zlizał sól z warg, a potem pociągnął łyk mrożonego napoju. Opiekunki społeczne, które przypilnowały, żeby poszedł do szkoły, szybko machnęły na niego ręką. On jednak przeżył. I dorósł. A nauczył się dużo więcej niż czytanie, pisanie i arytmetyka. Nauczył się, że myśliwi polujący w lasach zostawiają zapasową broń i noże w zaparkowanych samochodach. I nikt tego sprzętu nie pilnuje. Nauczył się wystarczająco dużo, żeby nigdy więcej nie czuć głodu ani strachu.

Prychnął na widok nastolatka w umyślnie porwanych dżinsach i bawełnianej koszulce, z papierosem przylepionym do wargi. Twardego wyglądu i charakteru nie kupuje się w kiosku ani w sklepie z artykułami pierwszej potrzeby. Kiedy on miał czternaście lat, dzieciaki sikały ze strachu na sam jego widok, a jak skończył szesnaście, rozpruł nożem brzuch swojego tatusia. Skutecznie.

Zawsze, kiedy przypominał sobie tamtą chwilę, tamto poczucie boskiej mocy, drżał z rozkoszy.

Zakopał ciało w lesie i koniec. Sąsiedzi uznali, że ten łachmyta Lawler wyniósł się wreszcie, i krzyżyk na drogę. Żadne następne morderstwo nie było tak słodkie, ale mógł być dumny ze swojej fachowości. Solidnie się przygotowywał, a po robocie szedł na całość i przepuszczał w kilka dni całą forsę. Potem dni stały się jednym dniem. A potem kilkoma godzinami.

Jego ostatni przypływ „boskiej mocy" trwał tak krótko jak rozkosz onanisty, zrozumiał więc, że pora na drugi etap kariery.

Kiedy wypił do końca drinka, rzucił banknot na stolik i zanurzył się w kolorowym tłumie. Wzdłuż obu brzegów krętego kanału ciągnął się szpaler palm, kwietników i głośnych ogródków restauracyjnych. Łuki kładek przecinały wodę w regularnych odstępach. Minęła go łódź ze sprzętem fotograficznym na usługi turystów, ale odsunął od siebie pomysł, żeby się na nią zabrać. Był zbyt podminowany wczorajszym spotkaniem przy lunchu, żeby siedzieć bezczynnie.

Używał właściwych sztućców, wybrał odpowiednie wino, przedstawił świetne referencje i plan działania. Opłaciły mu się lata prywatnej nauki. Był teraz w pierwszej lidze.

Wykona zadanie w najbardziej odległym punkcie wyprawy. Podrzuci go tam helikopter i zabierze z powrotem. Dzięki temu ma jeszcze kilka wolnych dni i czas na oswojenie się z rolą grubej ryby.

Blondynka, z którą miał się spotkać wieczorem, po jej seminarium menedżerskim, należała do zupełnie innego świata niż kobiety, z którymi zadawał się do tej pory. Wiedział, że pójdzie z nim do łóżka. Zobaczył to w jej przestraszonym, zafascynowanym wzroku.

Chrząknął, żeby oczyścić gardło i splunął do kanału. Łachmyta z przedmieścia i biznesmen z klasą to jeden i ten sam facet.

Dziewczynki dojrzewały i zaczynało im się podobać to, co widziały w jego oczach.

Kiedy Hope doszła do „obozowiska", była gorzko rozczarowana. Nie spodziewała się palm kokosowych wokół błękitnego stawu, ale poza kilkoma wątłymi krzewami meskitowymi teren wyglądał identycznie jak kilometry pustyni, które z takim trudem pokonali.

Jared poprosił wszystkich o uwagę. Poszczególne drużyny miały ustawić namioty i sprzęt do gotowania w odległości od dziesięciu do trzydziestu metrów jeden od drugiego. Maksymalnie delikatnie, żeby w jak najmniejszym stopniu niszczyć naturalne podłoże.

Uff!

Jej zdaniem „naturalne podłoże", a po ludzku ziemia, częściej niszczyło ludzi niż odwrotnie. Wolała jednak trzymać język za zębami. Naraziła się już poważnie Brentowi i własnym stopom. Jak na jeden dzień, wystarczy.

Nadeszli męscy członkowie drużyny i z nie mniejszą ulgą niż ona zrzucili z ramion plecaki. Bill przycisnął pięść do krzyża i głośno jęknął.

— Rany, masz szczęście, że nie musisz dźwigać dwudziestu kilogramów.

O tym samym pomyślała, zanim otworzył usta.

— W takim razie daj mi jutro dwa kilogramy ze swojego plecaka i będziemy kwita — powiedziała z godnością.

— Wiesz, nie chciałbym zaszkodzić twoim hormonom.

Przypomniał jej tymi słowami ostrzeżenie Jareda, że zbyt forsowny wysiłek powoduje u niektórych kobiet zaburzenia cyklu menstruacyjnego.

— W takim razie dziesięć, co ty na to? — Nie wytrzymała nerwowo. — Dam radę.

— Feministki — westchnął wściekle. — Wszystkie jesteście takie same. Utrapienie i ból głowy, nic więcej.

— Szowinistyczne wieprze, nic więcej — wycedziła złowrogo. — Ja wezmę aspirynę i będę człowiekiem, a ty jakie masz lekarstwo na swoją chorobę?

Hank ścisnął delikatnie jej ramię, powstrzymując od dalszych słów. Kiwnął brodą w stronę nieruchomej kobiecej sylwetki.

Trzydzieści metrów dalej Karen stała bezwładnie między trójką innych piechurów, jakby nie zdając sobie sprawy, że nie jest z ich drużyny. Hope, za- niepokojona; próbowała przywołać ją ręką. Bezskutecznie.

Bill przyłożył obie dłonie do ust.

— Hej, Karen, obudź się!

Jej słomkowy kapelusz uniósł się powoli, odsłaniając okrągłe ciemne okulary, które z odległej perspektywy wyglądały jak sine oczodoły na tle niezdrowo bladej twarzy. Prawie tak białej jak maść cynkowa na jej nosie. Ruszyła do przodu sztywnym krokiem, ryjąc butami ścieżkę w „naturalnym podłożu"...

Była zapewne u kresu wytrzymałości.

Hope, bliska paniki, wyszła jej naprzeciw.

— Przyjaciółko, znowu mnie straszysz? Nie czujesz się, jakbyś miała zemdleć?

— Już dawno przekroczyłam barierę czucia — szepnęła Karen.

— Rozumiem. Wytrzymaj jeszcze chwilę, a obiecuję, że zaraz odpoczniesz i dojdziesz do siebie.

Podprowadziła ją za rękę do Hanka i Billa, którzy zaczęli rozpakowywać namiot.

Hank poderwał się i pomógł Karen zdjąć plecak. Dźwięk, który wydobył się z jej ust, mógł być równie dobrze wyrazem agonii albo ekstazy. Wzięła z jego rąk otwarty bidon i z zamkniętymi oczami zaczęła pić.

Kiedy Hank odwrócił się do Hope, miała już do połowy rozpakowany plecak.

— Nie, dziękuję, dam sobie radę... ale wielkie dzięki. To miłe, że są jeszcze na świecie dżentelmeni.

Bill podniósł głowę, ściągnął szpakowate brwi i poprawił na nosie odblaskowe okulary.

— Dziękuję, Karen, że pozwoliłaś Hankowi ci pomóc. To miłe, że są jeszcze na świecie kobiety, które nie nazywają dżentelmenów szowinistami.

Niezłe odbicie, przyznała w duchu Hope. Zanim zdążyła pomyśleć o godnej ripoście, zobaczyła, że zbliża się ich przewodnik. Bill podniósł się na jego widok i podszedł do pozostałej trójki.

— Jak się czujecie? — spytał Jared, rozpiął pasek biodrowy i jednym sprawnym ruchem uwolnił się od plecaka.

— Dobrze.

— W porządku.

— Może być.

Oparł ręce na biodrach i zaniósł się śmiechem.

— Kłamcy. Wszyscy czworo zastanawiacie się w tej chwili, po jaką cholerę zapisaliście się na ten kurs. Ale zmienicie zdanie, kiedy zjecie pyszne gorące danko i wyjdą gwiazdy. Tu, nad daleką pustynią, nocne niebo wygląda naprawdę niesamowicie.

Pochylił się, rozpiął jedną z kieszeni plecaka i wyjął kocher, a potem pojemniki z wodą dla całej grupy — do mycia się i do gotowania — radio CB, jakieś naczynia i prowiant.

Hope patrzyła na rosnący stos pakunków z niedowierzaniem. Dźwigał ten kram i całą resztę, której nie wyjął? Ona, z piętnastoma kilogramami, czuła się tak obolała, jakby szła pod górę z workiem cementu.

— Jared, ile dokładnie waży twój plecak?

— Z batem czy bez bata? — Poprawił okulary na nosie.

Bill zaniósł się obrzydliwym rechotem.

Jared spojrzał na plecak i wzruszył ramionami.

— Jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści kilogramów.

Trzydzieści.

— Czyli o dziesięć więcej niż dwadzieścia, które niesie Bill... — Teraz Hope wybuchnęła śmiechem. — A może jutro podzielisz się z nim różnicą?

Jared wyjął torbę z makaronem, otarł ręce o spodnie i wstał.

— To nie są zawody. Każdy będzie dźwigał swój ciężar, w ten czy inny sposób. I to od zaraz. Karen, wymień trzy najważniejsze urządzenia na obozowisku.

Hope z radością zauważyła, że twarz jej przyjaciółki zaczęła odzyskiwać normalny kolor.

— Schronienie, latryna i kuchnia?

— Właśnie. Ja poszukam odpowiedniego miejsca na kuchnię. Drużyna Marta wykopie za krzakami latrynę. Zostaje schronienie...

Zniżył znacząco głos, patrząc każdemu po kolei w oczy.

Zrozumieli przesłanie i zabrali się do pracy. Hope narzuciła sobie maksymalne tempo. Z dwóch kobiet w drużynie tylko ona miała jeszcze zapas energii, mimo że pęcherz na pięcie dokuczał jej coraz bardziej.

A uporczywe pocenie się doprowadzało ją do szału.

Doszła do wniosku, że przedwieczorne słońce nie spali jej skóry, zdarła więc z siebie wierzchnią koszulę i cisnęła ją na plecak. Żałowała, że nie może zrobić tego samego ze spodniami.

Krążąc wokół, szukała możliwie płaskiego kawałka terenu, na którym mogłyby rozbić namiot. Pięć minut później zorientowała się, że Karen tkwi wciąż w tym samym miejscu, za poletkiem kaktusów. Hope nie miała serca namawiać przyjaciółki, żeby okrążyła przeszkodę.

Kiedy mężczyźni rozłożyli do połowy swój namiot, wypatrzyła wreszcie miejsce, w którym było względnie mało ostrych kamieni i roślin. Spróchniały pień drzewa, leżący na środku wolnego placu, dokładnie tam, gdzie mogłyby rozłożyć podłogę, powinien dać się usunąć bez trudu.

Schyliła się, żeby podnieść srebrzystoszary klocek drewna.

— Hope, nie rób tego!

8

Jared widział, jak Hope cofa się z ręką przyciśniętą do serca, ze wzrokiem utkwionym w kawałku drewna. Nie miał zamiaru straszyć ani jej, ani pozostałej trójki. Wszyscy nie wiadomo kiedy znaleźli się w tym samym miejscu.

— Nie ruszaj tego — powtórzył.

Hope kiwnęła głową.

— Co zobaczyłeś?

— Mało brakowało, a zmieniłabyś krajobraz tego miejsca dla własnej wygody.

— Dobrze. Ale co takiego zobaczyłeś?

— Szukałaś miejsca, w którym dałoby się rozłożyć namiot, nie biorąc pod uwagę naturalnego stanu otoczenia.

— To wszystko? Żadnej żmii? Ani gniazda skorpionów? Albo jadowitej jaszczurki?

Westchnął ciężko, krzyżując ręce.

— W tym próchniejącym drewnie żyją owady. Drobne zwierzęta zjadają owady, gady żywią się drobnymi zwierzętami — łańcuch pokarmowy opiera się na kruchej równowadze. Likwidując jeden pień, atakujesz delikatne, powiązane wzajemnymi zależnościami środowisko roślin i zwierząt.

Hank odwrócił się do Jareda z niewyraźną miną.

— Posłuchaj, Jared, faktem jest, że niełatwo tu znaleźć kawałek równej ziemi, na którym nic by nie leżało i nic nie rosło.

Rozejrzawszy się dookoła, Jared spuścił nieco z tonu.

— Jeśli będziecie musieli przesunąć trochę drobnych kamieni, nic się nie stanie. Spróbujcie jednak zapamiętać, gdzie leżą, żeby po zwinięciu obozu odłożyć je na miejsce.

— Odłożyć na miejsce po zwinięciu obozu — powtórzyła Hope. — Kamienie. Otrzeźwiej, druhu. Ochrona środowiska, proszę bardzo, ale to, co opowiadasz, graniczy z fanatyzmem.

— Z największą przykrością, ale ja też muszę przyznać koleżance rację — powiedział Bill. Kiedy zwróciły się do niego cztery pary oczu, podrapał się w brodę. — Hope ma słuszność, nie da się ukryć. Jeśli jakiś odyniec, jeleń albo inne bydlę wykopie kilka kamieni, żeby zrobić sobie legowisko, nikt się go nie czepia. A my niszczymy przyrodę? Kupy się to wszystko nie trzyma!

Jared spojrzał na Hanka, który wzruszył nieśmiało ramionami.

— Rzeczywiście, jest w tym jakaś przesada.

Uprzedzając jakiekolwiek pytanie, Karen zaczęła obgryzać paznokcie.

Jared zauważył krzątaninę w sąsiednich obozowiskach i zdał sobie sprawę, że nie omówił tego tematu w klasie, tak jak zwykle. Cholera, nic w tej grupie nie przebiega tak jak zwykle. Spojrzał w słońce, potem z powrotem na zbuntowaną drużynę.

— Rozumiem, dlaczego tak mówicie, i spróbujemy wrócić do tego tematu później. Teraz, jeśli się nie pospieszymy z rozłożeniem obozu, będziemy pracować po ciemku. Pogadamy po kolacji, zgoda?

Kiwnęli głowami i odeszli do swych zajęć — oprócz Hope, którą Jared zawrócił z drogi.

— Możemy chwilę porozmawiać?

Zatrzymała się w pół kroku. Zachodzące słońce świeciło jej prosto w plecy. Przez sekundę nie była w stanie zebrać myśli.

Jej długie, zgrabne nogi prześwitywały przez cienką tkaninę spodni. Zdjęła już przezroczystą koszulę, na którą przez cały dzień starał się nie patrzeć, odsłaniając to, czego przez cały dzień usiłował sobie nie wyobrażać. Aksamitne ramiona. Drobny tułów przechodzący w dziewczęcą talię. Ładne piersi. Bardzo ładne. Okiem znawcy oszacował kształt jej biustonosza pod cienką tkaniną bluzki. Zapięcie z przodu, ustalił bez trudu. Zadanie dla jednej ręki, łatwizna.

— Chciałeś ze mną porozmawiać — ponagliła go Hope.

Patrzył na nią wzrokiem winowajcy. Dobrze, że nie zdjął okularów. Ręką ściskał w kieszeni złożoną finkę, którą zawsze miał przy sobie.

— Zwalniam cię dzisiaj z pokazu lisiego chodu.

Wyglądała na zawiedzioną.

— Dlaczego? Aha, zauważyłeś, że utykam.

— Właśnie, utykasz na lewą nogę. Zanim pójdziesz spać, chciałbym obejrzeć ten pęcherz.

— Nie przejmuj się. Sama się nim zajmę.

— Nie, najpierw ja się nim zajmę — powiedział stanowczo. — Nie mam zamiaru skracać całej wyprawy z powodu infekcji twojej pięty. Powinnaś mi powiedzieć od razu, jak tylko zaczęła ci dokuczać.

— Masz rację, powinnam.

— Czy mnie słuch nie myli? — Przystawił dłoń do ucha. — Przysiągłbym, że przyznałaś mi rację.

Wybuchnęła czystym, radosnym śmiechem.

Jakże wtedy żałował, że ciemne okulary zasłaniały jej roziskrzone oczy!

— Nie wiedziałem, że potrafisz śmiać się w taki sposób...

— W jaki znowu sposób? — Zdjęła czapkę i potrząsnęła dręczonymi przez cały dzień włosami. — Jak idiotka? Czy jak hiena? — Zawiesiła głos. — Będę strzelać, możesz mnie w każdej chwili poprawić.

— Jak gdybyś była szczęśliwa... — Te słowa z trudem przeszły mu przez gardło.

Uśmiech zastygł jej na ustach i zamienił w gorzki grymas.

— Otóż przyjmij do wiadomości, druhu, że ja jestem szczęśliwa. Ludzie, którzy ze mną pracują, mają potąd mojego szczęśliwego śmiechu! Dostają od niego mdłości. Fakt, że usłyszałeś go po raz pierwszy, powinien dać ci do myślenia.

Włożyła zamaszystym ruchem czapkę, odwróciła się na pięcie i odeszła.

Jared wrócił do miejsca, w którym leżał duży, płaski kamień. Tutaj postanowił urządzić polową kuchnię.

Myślał o Hope. Dotknął jej czułego punktu, to pewne. Tak jak pierwszego dnia, kiedy powiedział, że jest wyczerpana psychicznie. To, że była nieszczęśliwa, wypalona od wewnątrz, nie ulegało wątpliwości, ale większość ludzi rozpoznaje taki stan i szuka środków zaradczych. Hope nie przyjmowała tego do wiadomości.

Klęcząc, odwrócił się przez ramię, żeby sprawdzić, czy damska część drużyny znalazła miejsce na namiot. Kobiety znalazły je, podobnie jak mężczyźni, w dostatecznej odległości od „kuchni". Iskra z ogniska nie miała szansy tam dotrzeć.

Dla pełnego bezpieczeństwa odszedł trochę dalej, żeby otworzyć pojemnik z paliwem i napełnić kocher. Nawet mała ilość ciekłego paliwa na ziemi może się zapalić od iskry. Kiedyś, na jego oczach, płomieniem zajęły się spodnie kolegi. Od tamtej pory uważał, że ostrożności nigdy za wiele.

Podszedł Hank, żeby zapytać o wodę do mycia. Jared wręczył mu dwa pojemniki z prośbą, żeby jeden z nich dostarczył Hope i Karen. Do podziału.

— Dobrze — zgodził się Hank. — Ale masz wobec mnie dług wdzięczności. Już widzę ich miny!

Jared uśmiechnął się pod nosem. Ustawił kocher ciśnieniowy na blacie z kamienia, posmarował palnik benzyną w galarecie i delikatnie zapalił. Czekając, aż metal palnika nagrzeje się, wrócił myślami do Hope — co zbyt często mu się zdarzało, odkąd wkroczyła w jego życie.

W jej nienasyconej ambicji, skłonności do współzawodnictwa, porównywania się z innymi, rozpoznawał tyle swoich dawnych cech. To ciągłe szukanie szczęścia „gdzieś tam", kiedy wszystkie odpowiedzi tkwią w nas samych!

Jared nie mógł naprowadzić jej na te odpowiedzi inaczej niż kiedyś Ben jego. Stary mądry Indianin powiedział mu tak: „Każdy człowiek ma swoją ścieżkę. Szukanie — jest częścią tej ścieżki. Każdy wędrowiec musi odnaleźć swoją własną drogę".

Na wspomnienie koszmarnych dni po procesie ojca, Jared westchnął ciężko. Nie życzyłby swojej ścieżki nikomu, i nie zazdrościł Hope jej własnej. Była kolczasta jak kaktus, ale podziwiał upór i siłę charakteru tej kobiety. Odkrył, że nie tylko pragnie jej, ale po prostu lubi. Potrzebował trochę czasu, żeby oswoić się z tym odkryciem.

Kocher już dawno był wystarczająco nagrzany, żeby paliwo pod ciśnieniem mogło zamienić się w parę. Odkręcił kurek i zapalił zapałkę. Syk płomienia skojarzył mu się z jedzeniem i przypomniał o głodzie. Kurczak z makaronem powinien poprawić wszystkim nastrój.

Wszystkie sztućce i dwa rondle wrzucił do wielkiego sterylizatora, doprowadził wodę' do wrzenia i poszedł sprawdzić, jak sobie radzi jego drużyna.

Hank i Bill rozbili prawidłowo namiot, wypakowali z plecaka wszystkie niezbędne rzeczy i rozłożyli je na kupki. Zdążyli zmyć z siebie trochę całodziennego kurzu. Jared pochwalił ich, obiecał, że nie będą czekali zbyt długo na kolację, i poszedł do kobiet.

Zauważył od razu, że wiatr uderza zbyt silnie w jedną ścianę namiotu. Żaden problem, dopóki Karen była w środku i spełniała rolę kotwicy. Zdarza się jednak mniej wytrawnym turystom, że wolno stojące namioty — zwrócone złą stroną do wiatru — tracą stabilność i lądują na kaktusach, kiedy podłoga jest nie obciążona.

Hope siedziała przed zamkniętą na suwak klapą przedsionka, wpatrzona w przezroczystą plastikową torbę, która leżała na jej kolanach. Jared rozpoznał w niej kształt butelki z szamponem, kostki mydła, rozmaite tubki i pojemniczki na kosmetyki. Kiedy podniosła głowę, całą siłą woli powstrzymał się od śmiechu.

Była bez okularów, ale jej smętne oczy ukazały się Jaredowi w czarnej, błazeńskiej oprawie z rozmazanego tuszu.

— Dlaczego mnie po prostu nie zastrzelisz? — spytała dramatycznym głosem. — Byłoby z głowy.

— O co chodzi? Tak cię boli ta stopa?

— Gorzej. Z pęcherzem na pięcie można jeszcze wytrzymać.

Czekał cierpliwie.

Odwróciła się, chwyciła pojemnik z wodą, który stał koło plecaka i podniosła go w górę.

— To zbrodnia.

— Jutro rozbijemy obóz bliżej źródła wody — obiecał Jared.

— Ty chyba nie rozumiesz. Ja umrę dzisiaj — do jutra nie dożyję — jeśli nie umyję włosów.

Coś takiego.

— Dożyjesz. I sama zobaczysz, że można się całkiem porządnie umyć w połowie tej wody.

— W połowie tej wody nie umyję porządnie nawet zębów. Nic na to nie poradzę, ale jestem bardzo czystą osobą — oznajmiła afektowanym tonem, który sugerował, że niestety, nie da się powiedzieć tego samego o nim.

— A mnie się zdaje, że jesteś bardzo rozrzutną osobą. — Spojrzał z niepokojem na zapięcie namiotu. — Jak się czuje Karen?

— Zamordowałeś ją. Nie udawaj, że to cię chociaż trochę obchodzi.

— Bardzo mnie obchodzi samopoczucie ludzi, których mam pod opieką — powiedział dobitnie.

— Ludzie, których masz pod opieką, są brudni. Potrzebują wody do umycia włosów. Potrzebują dużo więcej wody, do jasnej cholery.

Opuściły go resztki dobrego humoru. Włożył rękę do kieszeni i machinalnie zaczął pocierać palcami nóż, jakby to był czarodziejski amulet.

— Szczerze mówiąc, kusi mnie, żeby oddać ci całą jutrzejszą porcję wody do picia i pozwolić, żebyś przez cały dzień cierpiała. Ale wtedy miałabyś satysfakcję, że umierasz przeze mnie.

— Niestety, druhu, nie możemy sobie na to pozwolić. Co byś zrobił z ciałem? Mój trup mógłby zakłócić kruchą równowagę łańcucha pokarmowego tutejszego ekosystemu...

Gładził rękojeść noża i oddychał głęboko przez nos.

— Nawet nie dopuszczam do siebie myśli, żeby kojoty, objadłszy się moim mięsem, straciły apetyt na króliki, które...

Powiew wiatru zerwał jej z głowy czapkę. Jared wyciągnął po nią rękę, ale chybił. Poszybowała nad ziemią i wylądowała trzydzieści metrów dalej, na dzikiej agawie.

— Nie, nie, sama po nią pójdę — powiedziała Hope, widząc, że Jared wybiera sieją odzyskać. — Zrób lepiej kolację. Cała ta gadka o jedzeniu zaostrzyła mi apetyt. — Otrzepała piasek ze spodni i pomachała mu ręką.

Żadnej innej kobiety nie miał ochoty dusić i całować jednocześnie. Dopiero Hope obudziła w nim takie niezdrowe instynkty.

Ruszył w stronę prowizorycznej „kuchni", ale nagle zatrzymał się. Jego niezwykle czuły wewnętrzny alarm zadźwięczał jak uderzony kamerton. Rozejrzał się wokół, nie zauważył niczego podejrzanego, ale... przenikliwy dźwięk w głowie narastał.

Bez wahania zamknął oczy i otworzył się na głos ducha-który-przenika-wszystkie-rzeczy.

Wiatr pędzi przez cierniste krzaki, unosi pióra gołębicy, która lata nisko. Powiew chłodu na piasku. Bicie serc — ludzkie i wolne od lęku. Zgrzyt cielska węża...

Otworzył oczy wprost na niebezpieczeństwo pełznące ku agawie i — prawdopodobnie — do podziemnego gniazda. Hope była pięć metrów od czapki.

— Hope, nie! — wrzasnął ze ściśniętym gardłem.

— Dobra, dobra, spokojnie — zawołała przez ramię, nie zwalniając kroku. — Drugi raz na ten sam numer nie dam się nabrać.

Wyciągnęła rękę w tej samej chwili, kiedy półtorametrowy grzechotnik zauważył jej buty, zagradzające mu wejście do sypialni. Wąż zwinął się natychmiast i wydał z siebie jeden z najbardziej przerażających dźwięków na zachodniej półkuli.

Hope skamieniała.

Grzeczna dziewczynka, pomyślał Jared. Skulony, podnosił wysoko nogi jak indiański tropiciel. Szedł lekko, bezszelestnie, wdzięczny jak nigdy dotąd za godziny ćwiczeń, które odbył pod surowym okiem Bena. Tak wolno, że omal niedostrzegalnie, sięgnął do kieszeni i rozłożył nóż.

Wąż był bardzo niespokojny. Hope zagrażała jego bezpieczeństwu i znajdowała się w zasięgu uderzenia. Jared miał niewiele czasu. Z odległości dziesięciu metrów miał szansę go zabić.

W jednym ułamku sekundy, jednym błyskawicznym ruchem, cisnął nożem w grzechotnika.

Hope wydała z siebie przeraźliwy wrzask.

Godzinę później siedziała ze swą drużyn przy osłoniętym lampionem świeczniku, z trudem przełknąwszy kęs dania, które przyrządził dla nich Jared. Po raz pierwszy w życiu świadomie patrzyła w oczy śmierci. A to może odebrać apetyt.

Wiedziała, że nigdy, do końca życia, nie zapomni tych kilku minut, które były dla niej wiecznością. Zimne oczy gada. Czarny drgający język. I ten straszny, złowieszczy grzechot.

Wiedziała, że wąż może ją zaatakować, wiedziała także — była o tym głęboko, instynktownie przekonana — że Jared spróbuje ją uratować. A jednak widok ostrza, które przekroiło w poprzek ciało gada, wprawił ją w szok. Może zachowałaby się z większą godnością, gdyby ten cholerny łeb nie upadł tuż koło jej stóp, gdyby nie otwierał i nie zamykał paszczy, podczas gdy reszta ciała wiła się na piasku półtora metra dalej.

Kobieca dłoń ścisnęła ją za rękę. Hope otrząsnęła się i wróciła na ziemię. Mimo że miała na sobie lekki sweter, drżała jak w febrze.

— Musisz jednak coś zjeść — powiedziała łagodnie Karen.

Zorientowawszy się, że odłożyła sztućce już po pierwszym kęsie, Hope podniosła widelec, żeby spróbować jeszcze raz.

— No, jeśli już nie chcesz, mogę zjeść za ciebie — powiedział Bill i nie czekając na odpowiedź, włożył do ust ogromny kawał mięsa. — Pycha. Słyszałem, że mięso grzechotnika przypomina w smaku kurczaka, ale żeby aż tak...

Hope wypuściła z ręki widelec.

Bill ryknął śmiechem przypominającym psi skowyt.

— A niech cię diabli, Hank, przecież ja żartowałem! Zdaje się, że złamałeś mi żebro!

— Zdaje się, że twoje żebro złamało mi łokieć — jęknął Hank.

Jared pochwycił spojrzenie Hope.

— Nie ma w tym żadnego innego mięsa poza kurczakiem z puszki — powiedział z naciskiem. — Naprawdę powinnaś to zjeść do końca. Spaliliście dzisiaj mnóstwo kalorii.

Uśmiechnęła się blado i podniosła widelec.

— Posłuchaj, Jared, jeśli chodzi o węża... — Bill drążył temat z namolnością sześciolatka. — Nie mógłbyś mi podarować grzechotki, którą wyjąłeś z tego gada? Moi kumple nie uwierzą w twój wyczyn bez konkretnego dowodu.

— Pomyślę o tym. Ale teraz zmienimy temat.

— Może pogadamy o kamieniach? — zaproponowała Hope. Gotowa była rozmawiać o czymkolwiek, byle nie o grzechotnikach. — Mówiłeś, że nam wytłumaczysz, dlaczego popełniamy przestępstwo, przesuwając z miejsca na miejsce kamienie.

Jared posłał jej krótkie, drwiące spojrzenie.

— Nie przypominam sobie, żebym dokładnie tak powiedział, ale mniejsza o to, spróbuję usprawiedliwić swoją reakcję. Ale zanim zacznę, czy ktoś chciałby się napić kawy?

Okazało się, że wszyscy mają ochotę na kawę.

— Ja naleję — zaproponowała cicho Karen i natychmiast wstała.

Wcześniej nałożyła na talerze kolację, wszystkich obsłużyła, jak gdyby uważała to za swój święty obowiązek. Jak wytresowana... Hope skrzywiła się.

— Pomogę jej- powiedziała.

— Zostań — rozkazał Jared — i jedz.

Wstał i poszedł za Karen.

Brawo, tak wygląda tresura, pomyślała Hope, zbyt zmęczona, żeby się złościć. Stukanie kubków, odgłos nalewanej wody, zadowolone pomruki — wszystko to wydało jej się bardzo kojące. Czuła, jak opada z niej napięcie. Następny kęs jedzenia smakował znacznie bardziej niż piasek, a mocna kawa, którą podała Karen, wprawiła ją w stan błogości.

Kiedy wszyscy usiedli wygodnie, Jared, wpatrzony w płomień świecy, zaczął mówić:

— Jeżeli sprawiam wrażenie fanatyka, upierając się, żeby jak najmniej ingerować w naturalne środowisko, to dlatego, że wiem, co się dzieje, kiedy ludzie zachowują się odwrotnie. Całe jeziora zatrute. Wyniszczone gatunki roślin, nie do odtworzenia. Papier toaletowy dekoruje lasy. Zwierzęta wytrzebione przez ludzi albo skazane na głód, kiedy naturalny łańcuch pokarmowy zostaje zniszczony.

Przerwał na chwilę, ale wszyscy milczeli.

— Tu, w Meksyku, jesteśmy praktycznie sami, i na razie tej pustyni nie grozi zadeptanie. Ale istnieje spore ryzyko, że za kilka lat tysiące hektarów wokół nas — to znaczy wokół mojego letniego domu — znajdą się w granicach ogromnego Parku Narodowego Big Ben, a wtedy tłumy Amerykanów zaleją te tereny.

Bill zaczął przebierać nerwowo nogami.

— Zaraz, zaraz, na moje oko to się kupy nie trzyma. Po co Amerykanie mieliby przyjeżdżać tutaj, jeśli w Ameryce jest tyle piękniejszych miejsc i dużo łatwiej się do nich dostać?

— Po pierwsze, wstrzymaj się z oceną uroków tej ziemi do końca wyprawy. Po drugie, oba rządy zbudują albo poprawią drogi dojazdowe do wspólnego parku. Po trzecie, nawet gdyby tego nie zrobili, Amerykanie i tak będą tu przyjeżdżać.

Jared upił trochę kawy, poprawił okulary i pił dalej. Wyglądało na to, że uważa rozmowę za zakończoną.

— Dlaczego? — spytała Karen, zaskarbiając sobie wdzięczność Hope. Możliwe, że gdyby ktokolwiek inny zadał to pytanie, Jared nie czułby się zobowiązany odpowiedzieć.

— A dlaczego wy czworo oderwaliście się od pracy, od gorączkowego życia w mieście, żeby dźwigać plecaki, rozbijać namioty, stawiać czoło grzechotnikom i brudnym włosom?

Wymienił dyskretny uśmiech z Hope, co rozgrzało ją bardziej niż kawa. Po chwili spoważniał i wydał jej się tym bardziej ekscytujący.

— Co roku nasze parki narodowe odwiedza około trzech milionów ludzi, a liczba ta stale rośnie. Ludzie napływają na te tereny ze zrozumiałych powodów — dzikich obszarów jest w Ameryce coraz mniej. Autentyczna przyroda zanika. Niszczymy ją stale hektar po hektarze.

Odkąd zaszło słońce, Jared miał na nosie swoje zwykłe okulary w drucianych oprawkach. Odblask świecy w przezroczystych szkłach sprawiał, że trudno było czytać z jego oczu, ale Hope rozpoznawała wzruszenie w jego głosie.

Szkoła przetrwania Jareda nie była firmą obliczoną wyłącznie na zysk, jedną z tych, które wykorzystywały przejściową modę — owczy pęd biznesmenów uciekających od cywilizacji na „wczasy z adrenaliną". Jared podchodził do swojej pracy z pasją i naprawdę kochał tę opuszczoną ziemię. Przypominał pod tym względem jej rodziców.

Niewygodną ciszę przerwał Hank.

— Nie miałem pojęcia, że parki narodowe są tak popularne. Ale czy rząd nie mógłby w jakiś skuteczny sposób kontrolować liczby turystów odwiedzających je w tym samym czasie?

— Zamknąć bramy i wydawać ograniczoną liczbę biletów? To jedno wyjście. Tylko że ono kłóci się z pewną cechą narodową Amerykanów — wszyscy mamy ją zaszczepioną, w mniejszym lub większym stopniu. .. — Spojrzał na Hope ze znaczącym uśmiechem.

— Niezależność, poleganie na samym sobie. Nie lubimy utartych ścieżek, nie lubimy, kiedy biurokratyczne przepisy ograniczają naszą swobodę zachowania.

— A drugie wyjście? — zapytał Hank.

— Drugie wyjście jest takie, żeby nauczyć się kontrolować samych siebie. Jeśli będziemy zachowywać się w terenie jak najostrożniej, nie niszcząc i nie zmieniając niczego bez potrzeby, jesteśmy w stanie doprowadzić do takiej sytuacji, że następna wyprawa nie tylko nie będzie zbierać po nas śmieci, ale w ogóle nie zauważy, że tu byliśmy. Pewną nadzieję daje to, że ludzie, którzy mają za sobą kursy naszej i wielu podobnych szkół, zarażają swoją świadomością innych — roznoszą dobrą wieść. My nie przenosimy, ot tak sobie, pni drzew ani kamieni, nie wydeptujemy szlaków jak stado bydła. My pakujemy i zabieramy z sobą śmieci, doprowadzamy miejsce, w którym rozbiliśmy biwak, do pierwotnego stanu... Zresztą znacie te zasady na pamięć.

— Zachowujemy się tak jak dobrze wychowani goście — podsumowała rozsądnie Karen, wprawiając wszystkich w zdumienie.

— Właśnie tak!

Gdyby Jared wpadł kiedyś w taki zachwyt z powodu Hope, zgodziłaby się zostać jego niewolnicą.

Zaczął coś jeszcze mówić, ale przerwał, jakby nagle zmienił zdanie.

— Dosyć wykładów na dzisiaj. Czas wolny, kochani; spróbujcie nacieszyć oczy tutejszą piękną nocą. Za godzinę gasimy światło.

Podniósł się i zabrał do sprzątania naczyń, odrzuciwszy przedtem ich jednogłośną propozycję pomocy.

Kiedy Hope, kuśtykając, szła z Karen do namiotu, przechyliła w tył głowę i z zachwytu wstrzymała oddech. Pochłonięta Jaredem, nie zauważyła magicznego widowiska nad ich głowami.

— Wiem — powiedziała Karen. — Widziałaś kiedyś takie niebo? To wygląda jak pokaz w planetarium.

W Nowym Jorku Hope nigdy nie zawracała sobie głowy patrzeniem w górę, chyba że zbierało się na deszcz. Nawet w Hopeful, w jej rodzinnym Teksasie, niebo nigdy nie było aż tak wygwieżdżone.

— Times Square wysiada przy tej iluminacji — przyznała, nagle przenosząc się myślami zupełnie gdzie indziej.

Jak sobie radzą bez niej w firmie? Czy Debbie przypomniała doktorowi Hillerowi, żeby dostarczył im wszystkie dane o ostatnich pacjentkach testujących jego implant? Hope musi mieć te papiery na biurku w dniu powrotu. Czy Leslie dołączyła listę członków zarządu UroTechu do ostatniego pisma, które miała wysłać do FDA?

Przestała myśleć o Manning Enterprises, gdy tylko dotarły do namiotu. Zapaliły własną lampkę i ustaliły, że umyją się za namiotem, jedna po drugiej. Hope wyszła pierwsza.

Na szczęście, nie pytając nikogo o zdanie, włożyła do plecaka paczkę wilgotnych serwetek o zapachu magnolii. Udało jej się całkiem porządnie umyć, zachowując opinię „bardzo czystej osoby". Czuła się rześko, zapomniała o włosach, mogła nawet powiedzieć, że jest zadowolona z życia — dopóki nie sięgnęła po ręczne lusterko.

— Nieeee! — wrzasnęła przerażona.

Gdy tylko wróci do domu, zażąda odszkodowania od firmy kosmetycznej La Belle. To ma być wodoodporna, nie rozmazująca się maskara?! A niech ją szlag!

— Co się stało? — spytała podniesionym głosem Karen ze środka namiotu.

— Wyglądam jak szop pracz, to się stało! Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Hope zmyła czarne obwódki mokrą serwetką i kremem.

— Ja... nie chciałam cię jeszcze bardziej denerwować po tej historii z grzechotnikiem — odparła Karen, zbyt mądra, żeby udawać, że nie wie, o co chodzi. — Nie jest tak źle, naprawdę.

Hope skrzywiła się. Właśnie to chciała usłyszeć po godzinie gapienia się na Jareda! Przecież ten facet ma oczy. Najgorsze, że te jego dyskretne uśmiechy brała za dobrą monetę.

Kiedy skończyła zabiegi przy twarzy, zebrała swoje rzeczy i weszła do namiotu.

— Najbardziej mnie dziwi, że Bill się powstrzymał. On też poczuł dla mnie litość?

Karen, z małą torbą w ręku, podczołgała się do wyjścia.

— Bill poczuł tylko łokieć Hanka na swoich żebrach. — Uśmiechnęła się przez ramię i zniknęła w ciemności.

Kiedy wróciła, Hope była już w piżamie i przeszukiwała swoją skromną apteczkę. Pęcherz na pięcie piekł jak diabli, jeszcze gorzej wyglądało obtarte miejsce na palcu.

Karen przysunęła bliżej lampę i jęknęła z wrażenia.

— O matko, powinnaś powiedzieć Jaredowi, że cię boli stopa.

Powinnam zabrać się ciężarówką z powrotem do Terlingua.

— Posłuchaj, muszę teraz odwiedzić ustronne miejsce, ale jak wrócę, pomogę ci z tą stopą. Masz piękną piżamę — dodała.

Bladoróżowa koszulka i zielone bokserskie szorty w różowe świnki były ulubionym nocnym strojem Hope. Dotykając obolałej skóry na pięcie, uśmiechnęła się zawadiacko.

— Mogłabym ją pożyczyć Billowi. Jak ci się podoba taki pomysł?

— Chciałabym widzieć jego minę...

— Hope, jesteś ubrana? — zagrzmiał głębokim basem Jared.

Hope otworzyła usta. Jej serce zamarło, a potem zaczęło bić jak oszalałe.

— Muszę obejrzeć twoją stopę.

Karen uśmiechnęła się niewinnie i wyjęła z torby małą latarkę.

— Wiesz co, to ja sobie wyjdę i pogadam przez chwilę z gwiazdami.

Lekceważąc groźną minę Hope, wymknęła się z namiotu.

— Cześć, Jared. Wejdź, jest ubrana, ale jej stopa wygląda bardzo nieciekawie.

Dzięki, wspólniczko, pomyślała Hope.

Kiedy Jared wczołgał się do środka, Hope rozpoznała zapach duszonego kurczaka, suchego potu i męskiej zakurzonej skóry. Mieszaninę, która powinna wydać się nieprzyjemna, a wprawiła ją w stan upojenia. Zapragnęła wcisnąć nos w zagłębienie między jego szyją a barkiem, nabrać głęboko powietrza i policzyć do pięciu. Albo do dziesięciu.

Poczuła gęsią skórkę na nogach i ciepło przenikające ją od środka.

Odłożył torbę z zestawem do pierwszej pomocy, przykląkł na jednej nodze jak do oświadczyn i klepnął się w udo.

— Połóż tu stopę, Hope, i nie kręć się przez chwilę.

9

Jared próbował na nią nie patrzeć, ale niestety musiał oddychać. Unosząca się w powietrzu rześka kwiatowa woń uderzyła mu do głowy, natomiast delikatniejszy, wyczuwalny w tle zapach kobiety poszedł prosto do lędźwi. Nigdy w życiu nie wzięło go aż tak bardzo i tak nagle.

— Połóż tu stopę — powtórzył niecierpliwie, żeby możliwie jak najszybciej mieć tę torturę za sobą.

Jej nogi nie drgnęły.

— Uratowanie mi życia to chyba wystarczający dowód troski jak na jeden dzień — powiedziała drewnianym głosem. — Zostaw tutaj apteczkę, zrobię porządek ze stopą, a potem ci ją zwrócę.

Zazgrzytał zębami i policzył do pięciu.

— Czy ty zawsze musisz wszystko utrudniać?

— Utrudniać? Zdaje się, że próbuję ci coś ułatwić.

— Kiedy Karen zemdlała, opuściłaś zajęcia z Mattem, na których demonstrował, co się robi z odparzonymi stopami. Daj mi, cholera, tę nogę, chciałbym mieć to z głowy i pójść spać!

— Tak jest!

Podsunęła mu pod oczy palce z nienagannie pomalowanymi, błyszczącymi paznokciami, oparła piętę na jego udzie i syknęła z bólu.

Jared objął dłonią jej kostkę, podniósł stopę na wysokość oczu — i zagryzł wargi, żeby nie syknąć podobnie... W klasie, podczas przedstawienia z całowaniem nóg, całą jego uwagę przyciągała twarz Hope. Teraz było znacznie trudniej.

Drobna, delikatna, zgrabnie wysklepiona stopa była jednym z najbardziej erotycznych szczegółów kobiecej anatomii, jaki kiedykolwiek oglądał. Suwak spodni zaczął uwierać go jeszcze bardziej, kiedy wyobraził sobie, że obejmuje wargami jej palce, jeden po drugim, gładzi jej aksamitne podbicie, widzi, jak to cudownie zgrabne podbicie ześlizguje się na...

— Aż tak źle to wygląda?

Jared z trudem zdławił śmiech. Jego podniecenie graniczyło z bólem, wiedział jednak, że Hope ma na myśli pęcherz na swojej pięcie.

— Jest cały — mruknął. — Mogę ci pogratulować uporu, ale jak dobrze pójdzie, jutro nie powinnaś narzekać.

Opuścił jej stopę i sięgnął po apteczkę.

— Nie ruszaj się — rozkazał, po czym wyjął maść z antybiotykiem, nożyczki i dwa specjalne plastry z opatrunkiem do opatrywania ran na stopach. — Już wiem, że jesteś bardzo czystą osobą, pozwolisz jednak, że zapytam, czy umyłaś bardzo dokładnie tę stopę, łącznie z bolesnym miejscem?

— Oczywiście, że umyłam ją dokładnie. Niczego nie robię do połowy.

Jego fantazja nadała „niczemu" bardzo dokładne znaczenie. Usiłując za wszelką cenę myśleć o czymś innym, spojrzał w końcu na Hope.

Miała umytą twarz, większość włosów związała w bezładny pędzel na czubku głowy, pojedyncze kosmyki tworzyły puszystą aureolę, bardziej odpowiednią dla dziewczynki z Hopeful niż dla poważnej finansistki z Nowego Jorku. Podobała mu się w tej charakteryzacji. Cholernie mu się podobała. O wiele bardziej, niżby sobie tego życzył. Jego wargi czuły .niemal tę aksamitną skórę, wachlarz jedwabnych rzęs...

— Mam na nosie pastę do zębów czy co?

Sprawdził i pokręcił głową.

— Przestali się wygłupiać, Jared. Chodziło o to, żebyś przestał się na mnie gapić. Denerwujesz mnie.

Denerwuję, tak? Ukrył zadowolony uśmiech.

— Przepraszam. Obiecuję, że nie będę się gapić.

Wycisnął z tubki trochę maści i kolistym, powolnym ruchem posmarował jej piętę. Zauważył małe zaczerwienienie na środkowym palcu, więc i tam wmasował lekarstwo. Jej delikatna stopa wyglądała w jego wielkich opalonych dłoniach jak biała gołębica. Drżała, zauważył w nagłym olśnieniu, i pogłaskał jej palce.

Ciekawe, ilu ludzi dało się zwieść sile jej charakteru, ilu uwierzyło w pozory — w to, że jest większa, potężniejsza i twardsza od innych kobiet? Nie była taka, chociaż bardzo jej zależało, żeby tak myślał. Chciała, żeby uwierzył, że jest odporna na jego dotyk, choć w rzeczywistości było zupełnie inaczej. Z całą pewnością.

Błyskawiczny przypływ triumfu równie nagle opadł, zostawiając go z bólem frustracji.

— A jak się czuje twoja druga stopa? — spytał ochrypłym głosem.

— Dobrze — odparła na bezdechu, bardziej w stylu Marilyn Monroe niż Hope Manning, sprawiając tym samym, że stan Jareda przeszedł z poważnego w krytyczny.

Zakręcając tubkę z maścią, wsłuchiwał się w jej coraz szybszy oddech, prawie tak nierówny jak jego własny. Powietrze stało się wilgotniejsze, zapach magnolii bardziej oszałamiający, aura pożądania boleśnie dotkliwa. Namiot na pustyni przeistoczył się w bujny południowy ogród, ogród tajemnych rozkoszy.

Modląc się, by nie drżały mu ręce, wyciął otwór w opatrunku, usunął podklejkę i z największym trudem wydobył głos z gardła.

— Cała sztuka polega na tym, żeby stworzyć strefę ochronną wokół odparzonego miejsca, zabezpieczyć przed obcieraniem, ale nie zaklejać urażonej skóry, pozwolić, żeby oddychała. — Przycisnął opatrunek do pięty, potem wyciął otwór w drugim mniejszym kwadracie, który przykleił do palca. — No i po wszystkim.

Skończ z tą nogą i uciekaj, gdzie pieprz rośnie, rozkazał sobie w myślach, ale nadal trzymał w dłoniach jej palce. Długimi, powolnymi ruchami masował kciukami podeszwę. Mimo że głośny szum w jego uszach przypominał syk palnika ciśnieniowego w kocherze, usłyszał gardłowy jęk Hope. Podniósł wzrok.

I odtąd był stracony.

Leżała opierając się na łokciach, z drugą nogą wyprostowaną bezwładnie na podłodze. Przez nogawkę flanelowych szortów Jared powędrował nie skrępowanym wzrokiem do miejsca, w którym zaczynała się wypukłość pośladka.

Prymitywne, instynktowne dudnienie rozpoczęło się głęboko w jego piersi. Werble tłumionego pożądania. Odłożył jej stopę, dotknął ręką łydki, potem kolana. Na krawędzi szortów jego palce zatrzymały się, jakby w ostatnim odruchu zdrowego rozsądku.

Uciekł wzrokiem od niebezpieczeństwa prosto w jej senne, zmysłowe oczy, mroczne, równie śmiercionośne jak załadowana broń. Następne zagrożenie było jeszcze większe: cienka różowa tkanina przylegająca do jej biustu.

Próbował umknąć spojrzeniem w mniej kuszące rejony, Bóg mu świadkiem, ale widok pełnych, delikatnie falujących piersi obudził w nim męską bestię.

Wyciągnął dłoń jak po zakazany owoc.

— Nie grasz fair, Jared — powiedziała oskarżycielskim tonem.

Na dźwięk zdania, którym upominał niedawno samego siebie, opuścił rękę. Krystalicznie czysta namiętność stopniała w poczuciu winy. Mało brakowało, a rzuciłby się na uczennicę! Co gorsza, wciąż miał na to ochotę, mimo że Hope cofnęła stopę i siedziała teraz z podkulonymi nogami w kącie namiotu. Program „Good Morning America" dużo by dał za taką lekcję pierwszej pomocy.

— Hope, ja...

Czy mają przeprosić za to, że stracił nad sobą panowanie, bo podniecała go tak jak żadna z kobiet, które miał w swoim życiu? Zdecydował się na półprawdę.

— Przepraszam, że nie posłuchałem twojej rady i nie zostawiłem ci apteczki. Przeceniłem trochę swoją silną wolę. Powinienem zdawać sobie sprawę, że choćbym nie wiem jak się starał zachować dystans... Niestety, bywam wrażliwy na pewne bodźce jak każdy zdrowy mężczyzna. Myślę, że to doskonale rozumiesz.

Przez chwilę patrzyła na niego zdziwionym wzrokiem, w którym w końcu pojawiła się pogarda. Wzruszyła obojętnie ramionami.

— Oczywiście, druhu, rozumiem. To się nazywa reakcja psa Pawłowa. Na widok kobiecych piersi — jakichkolwiek, nagich albo nie — samiec ślini się odruchowo i myśli tylko o jednym: gdzie by tu zaspokoić głód.

— Niezupełnie. Tak się składa, że widziałem już setki kobiecych piersi i jakoś udawało mi się panować nad niskimi instynktami.

— Setki, powiadasz? — spytała naiwnym tonem, krzyżując wygodnie nogi. — Jeśli dobrze rozumiem, setki nagich piersi...

Co go podkusiło, żeby wymyślać jakieś dziecinne usprawiedliwienia?

— A jeśli tak, to setki par, czy powinnam ten wynik podzielić przez dwa?

— Hope... — ostrzegł, zupełnie nie będąc w nastroju do żartów.

— Nie zapominaj, że ja mam ścisły umysł. Dokładność w mojej pracy jest sprawą podstawową. Warunkiem sukcesu! Wyobrażasz sobie taki numer: zawiadamiam inwestorów o kupnie setek akcji, kiedy naprawdę kupiłam setki par? Akcji, rzecz jasna.

— Uważaj, Hope. Spróbuj nie przesadzić...

W jej oczach nie było już drwiącej naiwności.

— O co chodzi, twardzielu? Nic mi nie grozi. Gdzieś obiło mi się o uszy, że potrafisz panować nad niskimi instynktami, a złość jest bardzo niska.

— Coraz niższymi... — przyznał ponuro, czując, że jego napięcie zbliża się do punktu krytycznego.

Hope zesztywniała, kiedy błędny wzrok Jareda zatrzymał się na wysokości jej biustu, potem machnęła lekceważąco ręką.

— Niesamowite! Widziałeś setki piersi, może nawet dwa razy tyle, i nie ciekła ci ślinka?

— Setki piersi nie robią na mnie wrażenia. Ale twoje owszem.

Uniosła z niedowierzaniem brwi, chwyciła go za brodę, pokręciła nią na wszystkie strony i obejrzała.

— Eee tam, nie widzę śliny — powiedziała, cofając rękę. — Blefujesz, druhu!

Tego było za wiele.

Podparł się dłonią o podłogę i przysunął do Hope.

— Naprawdę myślisz, że blefuję? To chyba jesteś kiepską pokerzystką. Patrzę na twoje piersi i reaguję jak pies Pawłowa na widok kiełbasy, taka jest prawda. A jeśli chodzi o zaspokojenie...

Przyglądał się jej szerokim, ładnie wykrojonym ustom, lekko zarumienionym policzkom, ładnej szyi z widocznym pulsem, niemal tak szybkim jak bicie jego serca. Czuł na twarzy jej nierówny oddech.

— Z tobą marzyłby mi się każdy możliwy sposób... — mruknął tuż nad jej ustami. — Znam je wszystkie, kochanie, możesz mi wierzyć. Nie jestem rycerzem, czy ci się to podoba, czy nie. Szczerze mówiąc, wzbudzasz we mnie paskudne instynkty, zbyt paskudne, żebym mógł zostać twoim przyjacielem. Dlatego bardzo cię proszę — dla dobra nas dwojga — żebyś nie powtarzała, że blefuję.

Patrzył w jej okrągłe, cynamonowe oczy i walczył z bestią, która była w nim samym. Kiedy ochłonął na tyle, żeby mówić spokojnie, ostrzegł ją po raz ostatni:

— Następnym razem, jeżeli do wyboru będę miał zostać twoim kochankiem albo wrogiem... załóż się, co wybiorę.

Resztką woli, którą zdołał w sobie wykrzesać, odsunął się od niej gwałtownie, chwycił apteczkę i wypadł z namiotu w gościnny mrok nocy.

Kiedy się w końcu zatrzymał, nie potrafił ocenić, jak długo szedł. Zaciągnął się głęboko powietrzem i dostrzegł nikłe, rozproszone światło w kilku odległych namiotach. Po dobrych dziesięciu minutach drogi pozostało mu jeszcze rozłożyć śpiwór, a potem zmyć z siebie pustynny kurz i zapach magnolii.

Żałował, że nie rozbili obozu koło źródła. Pół dzbanka wody to wystarczająco dużo, żeby się umyć, ale o wiele za mało, żeby ugasić ogień.

— Dziewczyny, pobudka! Czas wstawać — wołał radośnie Bill.

Hope uchyliła powieki i spotkała się z mętnym wzrokiem Karen. Obie jęknęły i jednocześnie zamknęły oczy.

— Drużyna, która zwinie się na końcu, likwiduje latrynę i doprowadza miejsce za krzakiem do pierwotnego stanu — dodał Hank pełnym współczucia głosem.

— Za dziesięć minut śniadanie.

Karen wygrzebała się ze śpiwora i usiadła, a Hope jeszcze mocniej zacisnęła powieki. Dzięki wieczornej pomocy Jareda spała najwyżej cztery godziny. Gdyby tak wiedziała wcześniej to, co wiedziała teraz... Wolałaby chodzić z pęcherzem na pięcie i nie przeżyć wczorajszych tortur. Czy ona oszalała?

— Czuję się, jakbym miała zejść z tego świata — powiedziała Karen umierającym głosem, jak gdyby dla potwierdzenia swych słów. — Zostaw mnie tutaj i wpadnij w drodze powrotnej. Będę leżeć przy pniu w charakterze białej plamy. Możecie mnie przesuwać jak chcecie, nie mam nic przeciwko temu.

Hope przestała udawać susła i zaśmiała się.

— Poczujesz się lepiej, jak krew ci zacznie krążyć w żyłach i...

Urwała w pół zdania, pociągnęła nosem i spojrzała na Karen.

— Kawaa — powiedziały błogim szeptem.

Niezawodna metoda kija i marchewki. Zapach kawy, a z drugiej strony perspektywa sprzątania latryny, przemówiły Hope do rozsądku. Usiadła, zaczęła wyplątywać ręce i nogi z piżamy, podczas gdy jej współlokatorka wciskała się w spodnie khaki.

Karen położyła się, dopięła koniec suwaka i patrząc w sufit, powiedziała żałośnie:

— Nie rozumiem. Jestem pewna, że wczoraj zrzuciłam z dziesięć kilo.

— Oczywiście, że zrzuciłaś — pocieszyła ją Hope. — To te cholerne pralnie chemiczne. Ciekawe, kiedy nasze ciuchy przestaną się w nich kurczyć.

Udało się. Z twarzy Karen zniknęła rozpacz, a pojawił się uśmiech. Usiadła i strzepnęła koszulę.

Hope, spojrzawszy na swój komplet ubrań, poklepała się w brodę.

— Hmm... Jak, sądzisz, powinnam włożyć beżową koszulę i beżowe spodnie, czy raczej beżowe spodnie i beżową koszulę?

Jasna głowa Karen wychyliła się nagle z beżowej koszulki.

— Myślę, że na przekór modzie powinnaś zdecydować się na beż — odparła Karen, kiedy trafiła w rękawy. — To jest z pewnością twój kolor... I mój, i Dany, i Hanka, i Billa, i... No!

Podniosła zwinięte w kłębek skarpetki, które trafiły ją w ramię, i odrzuciła je Hope.

Ubrały się pospiesznie. Jeśli Bill poprosi o drugą kawę — co na pewno zrobi, samolubne prosię — może dla wszystkich nie starczyć. Hope postanowiła nie tracić czasu na makijaż. Jared widział wczoraj twarz, z którą się urodziła, i jakoś nie uciekł z krzykiem z namiotu. Wręcz przeciwnie...

Odsuwając od siebie myśli, które nie' pozwoliły jej zasnąć do późna w nocy, Hope jedną ręką, tak jak uczył ich Jared, próbowała wtłoczyć do pokrowca śpi- wór. Zadanie okazało się o wiele trudniejsze, niż to wyglądało podczas demonstracji. Ale w jego wykonaniu wszystko wydawało się łatwe — od makaronu z kurczakiem po skrócenie o głowę węża grzechotnika.

Przezywała tego faceta „druhem" z przekory wobec siebie samej, w naiwnym odruchu buntu, ale epizod z ostatniego wieczoru zmusił ją do spojrzenia prawdzie w oczy. Wszystko w Jaredzie, każdy szczegół, działał na nią jak narkotyk. Ten człowiek ją opętał. Jego chłopięca żywotność i siła pociągały ją równie mocno jak spokój wewnętrzny i niesłychanie silna wola. Czyżby trafiła wreszcie kosa na kamień?

Nie mogła go mieć. W każdym razie na pewno nie, jeśli chciała, jak dotąd, chronić swoje serce. Nawet gdyby on nie zrezygnował i zechciał... pogrążać się w tym, co stało się już między nimi, jakiś głęboki kobiecy instynkt podpowiadał jej, że krótki romans z Jaredem może ją unieszczęśliwić na długie lata.

Na wspomnienie ostrzeżenia, które wymruczał wczoraj na dobranoc, przeszył ją dreszcz. Poniosła ją fantazja...

Jared pochyla się nad nią, migoczą szafiry w jego oczach, posągowe ramiona otulają jej biodra, jego usta są tak blisko, że niemal czuje ich słodko-słony smak, ciepło. Patrzy na jego rozchylone wargi i czeka w milczeniu, rozpaczliwie pragnąc, żeby wolna przestrzeń między nimi zamknęła się. Nareszcie, tak... On zna wszystkie jej pragnienia. Układa ją na śpiworze, obejmuje mocno, a potem syci ich wspólny głód...

— Hope?

Wracając powoli do rzeczywistości, zauważyła, że ściska kurczowo śpiwór, w sposób, jakiego nie przewidywał producent. O rany! Zmieszanie Karen zdradzały tylko jej nienaturalnie zaróżowione policzki.

— Idę coś zjeść — powiedziała. — Nalać ci kawy, zanim Bill wszystko wy chłepcze?

Poczuła miłe ciepło w żołądku.

— Jasne, jeśli zdążysz... Zaraz przyjdę.

Odprowadzając wzrokiem przyjaciółkę, Hope zdała sobie nagle sprawę, że gdyby sytuacja była odwrotna, ona na pewno nie odmówiłaby sobie jakiegoś kpiącego, prawdopodobnie złośliwego komentarza. Nie była to przyjemna świadomość. Nie chciała jednak wnikać zbyt głęboko w źródła takiej skłonności.

Zabrała się do pakowania śpiworu, karimaty i wszystkich osobistych rzeczy. Potem uczesała starannie włosy, spięła je w koński ogon i przewlekła go przez otwór w czapce baseballowej. Jeszcze tylko okulary słoneczne i gotowa była stawić czoło sytuacji.

Rześkie ranne powietrze miało intensywny zapach wytrawnego martini. Hope wyszła z namiotu, z ulgą witając uderzenie chłodu, które uznała za namiastkę porannego prysznica. W południe będzie przeklinała tutejszy krajobraz, ale teraz na wątłej pustynnej trawie migotała rosa, a wielkie żółte kwiaty opuncji chwytały słońce w kielichy płatków. Na zachodzie wyłaniały się pierwsze zarysy górskich szczytów.

Z prowizorycznych kuchni, które urządziły koło swoich obozowisk poszczególne grupy traperskie, dochodziły cudowne zapachy. Kawy. Grzanek. Czegoś, co jej czuły nos rozpoznał jako smażony bekon. Wybuchy śmiechu, głośne rozmowy dopełniały nastroju nowego, budzącego się dnia. Hope wypatrzyła jasną głowę Sherry wyłaniającą się z odległego namiotu. Dana wyszła tuż za nią. Przeciągnęły się i z respektem, jak przystało na mieszkanki wielkiego miasta, wystawiły twarze do słońca. Kiedy Sherry dostrzegła Hope, szturchnęła w bok Dane. Wszystkie trzy uśmiechnęły się i pomachały rękami na powitanie.

Idąc powoli dalej, Hope poczuła się przeniesiona w odległą przeszłość. Wyobraziła sobie indiańskie tipi zamiast namiotów, ogniska zamiast kocherów i całe rozległe obozowisko amerykańskich tubylców, żyjących na tej pustynnej ziemi. Nie będąc w stanie odwlekać dłużej tego, co nieuniknione, poszukała wodza plemienia.

Pochylony nad kocherem, Jared próbował dania z patelni. Hope uznała, że jej dotkliwe ssanie w żołądku nie ma nic wspólnego z zapachem śniadania. Patrzyła głodnym wzrokiem na jego zwinną krzątaninę, spracowane dłonie, rytmiczną grę mięśni.

Przywołała się do porządku i poszła po kawę. Bill, Hank i Karen trzymali w rękach aluminiowe kubki z parującym płynem. Bez okularów, każde z nich miało wypisany na twarzy swój zegar biologiczny. Karen i Hank byli rannymi ptaszkami — w przeciwieństwie do Billa. Przynajmniej to ją łączyło z tym gburem.

— Cześć, Hope. — Hank przywitał ją sympatycznym uśmiechem. Ruda szczecina na brodzie wydobywała z jego piwnych oczu zielonkawy odcień. — Jak spałaś?

Usiadła obok Karen, czując na sobie magnetyczny wzrok Jareda.

— Jak suseł. A ty?

— Jak sardynka.

— Świeżo wyjęta z wody — burknął Bill, nie wychylając twarzy zza kubka. — Rzucałeś się przez całą noc jak potępieniec.

— Odczep się, ja przynajmniej nie chrapię. Na następną wyprawę zabieram coś takiego. — Hank pokazał palcem zewnętrzny śpiwór biwakowy Jareda. — Może będzie mi wystawać głowa, ale przynajmniej giry będę mógł wyprostować.

Były koszykarz, a obecny trener, poklepał się po ogromnym udzie.

Hope uśmiechnęła się ze współczuciem.

— Jakaś firma na pewno robi sprzęt dla wysokich mężczyzn.

Odwróciła się do Karen, żeby spytać, czy przypadkiem w Sports Arama nie produkują czegoś takiego, ale jej przyjaciółka wpatrywała się jak zahipnotyzowana w nogę Hanka. O rany... Jak tak dalej pójdzie, cała drużyna umrze z niewyspania.

— To dla mnie? — zapytała głośno Hope, mając na myśli kubek z kawą, który Karen przyciskała opiekuńczym gestem do biodra.

— Co? Ach... Tak. — Zarumieniła się. — Ocaliłam dla ciebie resztkę.

— Bóg zapłać, moje dziecko. — Hope wyciągnęła rękę po bezcenny napój. — Dopiszę cię do testamentu, jak tylko wrócę do domu.

— Też mi coś... — mruknął pogardliwie Bill.

Tacy faceci jak on, nowobogaccy, którzy za szybko się dorobili, szanują tylko jedno. Hope usiadła na kępce trawy i zsunęła okulary na koniec nosa.

— Wiesz co, ważniaku, powiem ci coś o tych trzystu supermarketach, z którymi wszedłeś niedawno na giełdę i poczułeś się jak szejk naftowy. — Rozmawiali o jego firmie, kiedy oboje byli w przyjaźniej szych nastrojach. — Za dwa, najwyżej za trzy miesiące będę w stanie kupić pakiet kontrolny twoich akcji i nie przestanę być bogatą kobietą.

Ciemne oczy Billa zaiskrzyły się.

— W notowaniach z ostatniego tygodnia moje papiery chodziły po piętnaście dolarów za akcję.

Zrobiła w pamięci błyskawiczną kalkulację. Małe piwo w porównaniu z pieniędzmi, które inwestuje w wypchnięcie na giełdę UroTechu.

— Naprawdę? W takim razie robię małą poprawkę. Mogę cię wykupić w całości i w dalszym ciągu będę bogatą kobietą.

Zapadło grobowe milczenie, w którym doznała nagle uczucia dziwnej pustki. A gdzie triumf, gdzie dreszczyk emocji z powodu ogrania konkurenta?

On jest kolegą z wyprawy, a nie konkurentem.

Kiedy Bill z Hankiem zaczęli rozmawiać o koszykówce, Hope odważyła się zerknąć na Jareda.

Zmarszczył surowo czoło, prawdopodobnie bardziej zmartwiony niż zachwycony jej ogromnym bogactwem. Czyżby jej sukces go onieśmielał? Podniósł głowę i zderzył się z jej wzrokiem.

Mimo ogromnego wysiłku nie udało jej się zatrzymać fali gorąca, która oblała jej policzki.

Jego rysy stężały, w oczach pojawił się znajomy błysk. Uśmiech, którym ją uraczył, przyprawił Hope o drżenie kolan. Była przerażona jak zabłąkane cielę na widok wilka. Zmrużyła oczy... Miał mocne białe zęby, zarost na brodzie ciemniejszy o jeden odcień od wypłowiałych na słońcu brązowych włosów. Siatka delikatnych zmarszczek w kącikach oczu dodawała mu bardziej uroku niż lat, co zdarza się, niestety, tylko mężczyznom — jeszcze jeden przykład niesprawiedliwości natury wobec kobiet.

Oderwała od niego oczy i zaczęła pić kawę, wpatrując się w czubki swych sznurowanych butów. Boże, ten facet gra jej na nerwach bardziej niż ogon grzechotnika! Jak ona przeżyje następne dziewięć dni, nie wchodząc w pole jego rażenia?

— Kto głodny, do mnie! — zawołał z arogancką nutą w głosie.

Spojrzała mu w oczy. Chyba tylko po to, żeby upewnić się, jaki rodzaj głodu miał na myśli. Wzburzona, wyprostowała powoli plecy. Ostrzegł ją, żeby nie zarzucała mu blefu. Coś takiego! On ją zwyczajnie prowokuje. Błaga, żeby go udusiła.

Ostatnia z całej czwórki odebrała widelec i talerz, ostatnia była w kolejce po grzanki i jajecznicę z proszku. Im mniejsza dzieliła ją odległość od Jareda, tym wścieklejsza paliła ją złość. Co za bufon! Ten facet wie, jak na nią działa i puszy się tym swoim męskim urokiem bezwstydnie. Głupiec czy wariat? W końcu, gdyby się złamała i odpowiedziała na jego milczące zaproszenie, straciłby autorytet jako instruktor traperstwa i szef poważnej firmy.

Ale da mu nauczkę. Wszystko, co on umie, ona może robić lepiej. To prawda, że nigdy nie próbowała się sprawdzać w roli obiektu męskiego pożądania, i że wolałaby mieć dostęp do szafy, łazienki i klimatyzowanego pokoju, zanim podejmie wyzwanie. Ale też nie była kompletnie nie uzbrojona.

Podobają mu się jej piersi. Lubi jej śmiech. I kiedy przyglądał się tak dziwnie jej stopie, miała wrażenie, że ten widok go podnieca. Wiedziała, czego na pewno nie lubi: narzekań na niewygody i krytykowania czegokolwiek, co ma związek z naturą i jego ukochaną ziemią. Całej tej wiedzy Hope mogła teraz użyć w jednym słusznym celu — nauczyć go tego i owego o blefowaniu.

Teraz, już.

Oparła okulary na czubku głowy i przesunęła się do przodu. Nie podnosząc wzroku, cisnęła talerz na kamienny blat koło patelni.

— Ja jestem głodna. — Ważniaku! — słychać było w jej tonie tak wyraźnie, jakby wypowiedziała to słowo na głos.

Łyżka nad jej talerzem zawisła w powietrzu, potem się przechyliła. Porcja jajek wylądowała na środku, a grzanki, niepewnie, na samym brzegu.

Stała nieporuszona.

— Za mało? — spytał dobitnie.

— Chcę mieć wszystko — powiedziała niemal bezgłośnie, żeby nikt inny nie słyszał, ale też i dlatego, że naprawdę nie mogła złapać oddechu. — Ale przypuszczam, że byłoby egoizmem z mojej strony prosić cię o to — strzeliła okiem poniżej jego pasa — przy moim nienasyconym apetycie... — Zwilżyła językiem wargi i wsłuchiwała się przez moment w jego ciężki oddech. — Oszczędzaj lepiej siły i zjedz swoją jajecznicę.

Klepnęła go w rękę, odwróciła się na pięcie i odeszła kołyszącym krokiem, ze zjadliwym grymasem na twarzy, którego Jared na szczęście nie mógł widzieć.

W południe tego samego dnia jedyną rzeczą, którą Hope przeklinała bardziej niż pustynny krajobraz, była jej własna głupota.

Na dłuższą metę nie znosiła cierpiętnictwa. Jeżeli zdarzało się w jej życiu coś, z czym nie mogła się pogodzić, czego nie lubiła — to albo to coś zmieniała, albo machała na to ręką. Naturalną konsekwencją takiej postawy było i to, że nie milczała, kiedy trzeba było krzyczeć.

Gdyby jednak przyznała się do bólu pięty, Jared uznałby, że jest złośnicą, którą może poskromić cudownym opatrunkiem, a nie kobietą jego marzeń. Szła więc lisim krokiem, cierpiąc w milczeniu.

Przez mglistą zasłonę falującego powietrza zobaczyła, że idący daleko przed nią Bill zatrzymał się, zdjął plecak, wyjął z niego kompas i mapę topograficzną. Nie zazdrościła mu, że został dziś wyznaczony na przewodnika grupy. Miał ich doprowadzić przed wieczorem — w dobrym stanie — do miejsca biwakowania. Dopóki jego decyzje nie będą zagrażać niczyjemu bezpieczeństwu, Jared miał nie wydawać własnych poleceń, a drużyna powinna iść bez protestów za dyżurnym przewodnikiem.

Nie ma sprawy. Jeśli chciała dotrzymać mu tempa, musiała skupić się na własnym oddechu i nie rozmawiać. Bill nawet nie oglądał się za siebie, żeby sprawdzić, czy reszta za nim nadąża. A Karen została daleko w tyle.

Hank doszedł do Billa pierwszy, zdjął plecak, a potem pomógł starszemu mężczyźnie rozłożyć na ziemi mapę. Hope zauważyła, że spierają się o coś, ale kiedy podeszła wystarczająco blisko, żeby ich słyszeć, zamilkli.

Zatrzymała się i poprawiła paski na ramionach.

— Wiesz, że Karen mogłaby zemdleć gdzieś z tyłu, a ty nie miałbyś bladego pojęcia, co się z nią stało.

Bill spojrzał ponad jej ramieniem na postać w słomkowym kapeluszu, sunącą w ich kierunku powolnym, ledwie zauważalnym krokiem.

— Powinna się sprężyć i nie zostawać ciągle w tyle. Poza tym Jared idzie za nią. — Wzruszył ramionami i pochylił się nad mapą.

Hank wstał i patrzył z ponurą miną na Karen.

— Chyba się nie odwodniła, jak myślisz?

Podczas ostatniego przystanku Hope widziała, jak gorliwie nakłaniał Karen do picia.

— Nie. Jestem pewna, że wykończył ją tylko upał. Nam wszystkim przydałoby się trochę cienia i jakiś lunch.

— Nikt nie będzie jadł, dopóki ja nie zarządzę przerwy najedzenie — burknął Bill, starając się przyciągnąć uwagę Hanka. — No to jak, trenerze, wydaje ci się, że jesteśmy dokładnie tutaj? — zapytał, wskazując palcem miejsce na mapie.

— Nie, trochę bardziej na lewo.

— W takim razie gdzie może być, do cholery, ten przeklęty strumień?

Hope podeszła bliżej, z trudem się powstrzymując, żeby nie zajrzeć mu przez ramię.

— Myślę, że nie powinieneś...

— Bądź tak dobra i przestań myśleć, kropka! Próbuję wykombinować, gdzie tu... — No co! — Bill złapał się nagle za obojczyk i spojrzał w górę. — Za co mnie uderzyłeś?

— Za to, że jesteś takim tłukiem — odparł rzeczowym tonem Hank.

Hope gotowa była rzucić mu się na szyję.

Bill prychnął i odszedł ze skrzywioną miną. Dla Hope orientacja w terenie była najciekawszym ze wszystkich tematów, które omawiali na zajęciach. Doskonale zapamiętała, że najpierw powinni rozglądać się wokół siebie, zapisywać w pamięci punkty orientacyjne, a dopiero potem szukać ich na mapie. Ale za nic nie pomoże temu gburowi, o nie!

Postanowiła sama rozejrzeć się dookoła. Uśmiechnęła się do nadchodzącej Karen i machnęła ręką do Jareda.

— A ty gdzie się teraz wybierasz? — spytał gromkim głosem.

— Niedaleko — odparła, nie zatrzymując się. — Zaraz wrócę.

Prawdopodobnie pomyślał, że musi oddalić się z najbardziej banalnego powodu, a do tego przyznał im prawo. Miała dosyć jego badawczego wzroku — czuła go na plecach przez całą drogę — i z radością odpoczęłaby na chwilę od lisiego chodu. Kiedy zniknęła za najbliższymi krzakami, westchnęła z ulgą, rozluźniła się i zaczęła notować w pamięci szczegóły krajobrazu.

Pogórze dokładnie na wschodzie, znacznie bliżej niż rano. Charakterystyczny wielbłądzi grzbiet na północnym wschodzie. Zatrzymała wzrok w miejscu pozbawionym roślinności, trzydzieści metrów dalej. Poszła w tamtym kierunku.

Jakiś futerkowy zwierzak wyskoczył z krzaków po lewej stronie. Z ręką przyciśniętą do serca patrzyła na największego zająca, jakiego widziała w życiu. Uciekał tak ogromnymi susami, jakby obawiał się, że Hope na swych drżących nogach ruszy za nim w pościg.

Śledziła spojrzeniem jego długie, wyprostowane uszy, dopóki nie odzyskała normalnego oddechu. Poszła dalej. Po kilku zaledwie krokach trafiła na wąską rozpadlinę, która nie mogła być niczym innym niż wyschniętym źródłem. Zanim ruszyła w drogę powrotną, zapisała w pamięci położenie tego miejsca wobec innych punktów orientacyjnych.

Z odległości kilkunastu metrów oceniła, że sytuacja w grupie dojrzewa do stanu krytycznego. Bill nie ustalił jeszcze ich położenia na mapie i nic nie wskazywało na to, żeby był bliski sukcesu. Jego „dyskusja" z Hankiem stawała się coraz głośniejsza. Młodszy mężczyzna — po raz pierwszy, odkąd go znała — sprawiał wrażenie autentycznie wściekłego.

Jared przyglądał się całej scenie z boku, nie interweniując, ale jego obecność bez wątpienia sprawiała, że w kłębowisku gwałtownych emocji znalazła się też męska zraniona duma. Karen stała obok, z palcami w ustach jak przerażone dziecko.

Dosyć, pomyślała Hope. Ktoś musi zrobić z tym porządek.

— Bill, Hank, Karen! — zawołała. — Chodźcie tutaj.

10

Cztery głowy zwróciły się w stronę Hope, która odpinała właśnie pasek biodrowy. Potem wysunęła ramiona z pasków naramiennych, zrzuciła plecak na ziemię i spojrzała w kierunku swoich skamieniałych towarzyszy wędrówki.

— No, ruszcie się!

Zaczęli iść, każde z inną szybkością. Bill wlókł się ostatni z nadętą miną, która grała jej na nerwach. Kiedy Jared rozłożył ramiona i zrobił krok do przodu, jakby chciał się do nich przyłączyć, Hope uniosła dłoń i zatrzymała go wzrokiem.

— Zostań, bezstronni obserwatorzy nie są zaproszeni. Tylko członkowie drużyny mają wstęp na to przyjęcie.

Cofnął się; oczy ukryte za słonecznymi okularami nie mogły zdradzić jego reakcji. Wiedziała jednak doskonale, że nie pomyślał o niej jak o kobiecie swych marzeń.

Obiecując sobie, że kiedy indziej odzyska stracony teren, odeszła kilka kroków dalej, tak żeby Jared ich nie słyszał, i przystąpiła do rzeczy:

— Wiem, że dziś po raz pierwszy musimy radzić sobie sami, ale jak dotąd nie mamy na swoim koncie specjalnych osiągnięć. Bill, przestań w końcu robić te kwaśne miny! Wcale cię nie obwiniam. A ty, Karen, daję ci słowo honoru, że jeśli nie wyjmiesz tych palców z buzi, założę ci na ręce wczorajsze skarpetki i zmuszę, żebyś ponosiła je w tym upale.

Gapili się na nią zdumieni, jakby zobaczyli wcielonego diabla. Na pewno wyglądała jak diabeł — z brudnymi włosami i naturalnym makijażem, ulepionym z mieszaniny potu z piaskiem.

Zaczerpnęła głęboko powietrza i spróbowała od nowa:

— Wiem, że ty jesteś dzisiaj przewodnikiem, Bill, ale to nie znaczy, że musisz być alfą i omegą i nosić nas wszystkich na plecach. Na przykład Karen doskonale zna się na kuchni. Hank ma ogromne doświadczenie w ocenie fizycznej kondycji, potrafi jak nikt inny określić granice naszej wytrzymałości. Ja jestem mistrzem w orientacji na mapie. Długości i szerokości geograficzne mam w małym palcu. Chwytasz, kolego? Domyślasz się, o co mi chodzi?

— Chcesz, żebym poprosił cię o pomoc?

Brodata twarz Billa przybrała wyraz nadęty i wojowniczy zarazem. Hope głęboko westchnęła. Nieprzyjemne myśli nie mają nade mną władzy.

— Dobrzy przewodnicy zawsze rozdzielają zadania, co wcale nie pomniejsza ich władzy i nie godzi w ich autorytet, za to zwiększa skuteczność działania. Nie wiem jak wy, ale ja jestem tego pewna: stać nas na to, żeby pokazać naszemu bezstronnemu obserwatorowi, że potrafimy dojść do obozowiska w przyzwoitej kondycji, bez niepotrzebnego błądzenia, i że nie pozabijamy się po drodze.

— Jasne — przyznał Hank.

Karen milczała, ale przynajmniej włożyła ręce do kieszeni.

Bill zrzucił okulary i golfową czapeczkę z napisem „Feast Market", rękawem koszulki otarł twarz i zerknął na postać z założonymi rękami, stojącą w pozie Pana Propera z telewizyjnej reklamy. Zdawało się oczywiste, że Bill boi się podjąć właściwą decyzję w obecności Jareda.

— Spójrz na to jeszcze z innej strony. Czy będziesz miał następną okazję, żeby mówić mi, co mam robić, a ja będę moralnie zobowiązana do posłuszeństwa? Kiedy przyjdzie moja kolej na prowadzenie grupy, będziesz gorzko żałował, że zmarnowałeś szansę.

Urządzę cię na dobre, żałosny frajerze, dodała w myślach, diabelsko się uśmiechając.

Żachnął się, potrząsnął głową i włożył z powrotem czapkę i okulary. Jej uśmiech stał się bardziej przyjacielski.

Przez usta Billa przeszedł skurcz.

— Zgoda, gorąca głowo. Przydzielam ci zadanie: spróbuj określić, gdzie do cholery jesteśmy.

Mam go!

— Dobra decyzja.

Splótł pulchne dłonie na podołku, odchylił szyję i spojrzał w niebo.

— No i co myślisz, Hank? Powinniśmy zatrzymać się na jakiś czas i uciec spod tej gorącej lampy?

Hank wyciągnął do niego tę samą rękę, którą wcześniej trzasnął go w plecy w dowód uznania.

— Oczywiście. Za chwilę na wet jaszczurki schowają się pod ziemię. Jak chcesz, mogę sklecić coś, co da nam trochę cienia, w którym będziemy mogli się rozłożyć i co nieco zjeść.

— Brzmi to niegłupio. — Bill popatrzył w dół na Karen. — Jak się czujesz? Dasz radę zrobić nam jakiś lunch?

Popis troskliwości? Kto wie...

— Z przyjemnością spróbuję. — Przez usta Karen przemknął szatański uśmieszek. Wyjęła ręce z kieszeni, uniosła je w górę, przebierając w powietrzu palcami. — Moje dłonie dostaną jakieś zajęcie, a to uratuje je przed brudnymi skarpetkami Hope.

Śmiejąc się, poszli po plecaki, żeby ruszyć za Hankiem. Hope zauważyła, że opadło z niej całe zmęczenie. Może dlatego, że jakimś cudem udało jej się zmobilizować grupę bez zrażania sobie Billa. Zaczęła podejrzewać, że on należy do tego typu ludzi, którzy z trudem obdarzają innych zaufaniem, a jeśli już — to na całe życie.

Dziesięć minut później ich dyżurny przewodnik jeszcze raz rozpostarł na ziemi mapę topograficzną. Hope śledziła odbywającą się za jego plecami znajomą scenę.

Dwa karłowate drzewa meskitowe dawały mało cienia, ale służyły za podpórki dla rozwieszonej między nimi płachty. Karen krzątała się pod płóciennym dachem, od czasu do czasu mieszając coś w garnku. Hank zgłosił się na jej pomocnika, a Jared siedział oparty plecami o pień drzewa, z wyciągniętymi niedbale nogami i jakąś liną na kolanach. Była to wielka zmiana w porównaniu ze sceną, która kilka minut wcześniej sprowokowała Hope do działania.

— Z przyjemnością się tego pozbywam — powiedział Bill, wręczając jej kompas kątomierzowy. — Powodzenia.

Hope przyklęknęła i odgrzebała w pamięci instrukcje z wykładu na temat orientacji i nawigacji. Nie ma problemu.

Najpierw położyła kompas na mapie tak, aby strzałka kierunku wskazywała prawdziwą północ. Potem, nie poruszając kompasem, obracała tarczą, dopóki czerwona strzałka północy nie pokryła się z linią północy magnetycznej na mapie. Kręcąca się w kółko igła utrudniała zadanie. Hope musiała podnieść i obrócić całą mapę — utrzymując kompas w poziomie i nie zmieniając jego położenia — dopóki drgająca magnetyczna igła nie ustawiła się w linii strzałki. Gdy to się udało, położyła właściwie „zorientowaną" mapę z powrotem na ziemi i zakotwiczyła ją, kładąc kamienie na wszystkich czterech rogach.

Dwie wypukłości tworzące literę „V" na trójwymiarowej mapie odpowiadały pagórkom w kształcie wielbłądziego grzbietu — fragmentowi krajobrazu, który utkwił jej w pamięci. Odnalazła koryto strumienia, oszacowała odległości i zakreśliła czerwonym kółkiem miejsce obozowiska.

— Wygląda na to, że zostało nam do przejścia dziesięć, może dwanaście kilometrów. Jeżeli utrzymamy kierunek czterdzieści pięć stopni na zachód od magnetycznej północy, powinniśmy dojść tam na czas.

— Ale gdzie my jesteśmy? — zapytał Bill zza jej pleców.

— Jestem prawie pewna, że... dokładnie tutaj. — Przycisnęła palec do mapy.

— Jestem absolutnie pewien, że właśnie tutaj — usłyszała znajomy głos.

Odwróciła się gwałtownie i spojrzała w górę na Jareda. Ten facet ze swoimi indiańskimi sztuczkami doprowadzi ją kiedyś do ataku serca.

— Absolutnie pewien? — Uczucie błogiego zadowolenia zgasiło irytację.

— Absolutnie.

Skręciła głowę, żeby uśmiechnąć się do Billa.

— On jest absolutnie pewien.

— Słyszałem. I nie mam bladego pojęcia, jak to zrobiłaś. Nie rzuciłaś nawet okiem na teren — mruknął.

— Zbadała teren, kiedy kłóciłeś się z Hankiem — oświecił go Jared, jeszcze raz wprawiając Hope w osłupienie. — Prawda jest taka, Bill, że najpierw znalazłeś na mapie jakieś miejsce, uznałeś, że właśnie tam jesteśmy, a potem chciałeś dopasować do niego szczegóły krajobrazu, żeby udowodnić, że masz rację. Powszechny błąd, ale Hope dobrze zapamiętała wykład z orientacji. Zanotowała w pamięci charakterystyczne cechy terenu, a potem według nich zorientowała mapę... — Zerknął na Hope. — Swoją drogą, mogłabyś już zabrać z mapy ten palec.

— Kto głodny, do nas! — wrzasnął Hank.

Kiedy Bill wyrwał w kierunku obiecanego posiłku, Hope podniosła się. Mimo ciemnych okularów Jareda wyczuła czujność w jego oczach i już wiedziała, że on też pamięta ich poranną potyczkę przy śniadaniu.

— Chciałabyś, żebym jednak zerknął na twoją stopę? — zapytał, wyciągając z zanadrza chytrą broń, która miała osłabić jej panowanie nad sobą.

— Nie, dzięki.

Atak bywa najlepszą obroną. Przycisnęła dłoń do krzyża i prostując kręgosłup, trwała w tej wygiętej pozycji odrobinę dłużej, niż to było konieczne.

Nic. Nie drgnęła mu nawet powieka.

— Och, jak gorąco — rzekła przeciągłym, prowokacyjnym szeptem, prawie jak Liz Taylor w „Kotce na gorącym blaszanym dachu". Przyszczypując bluzkę między piersiami, zaczęła się nią wachlować. — Ciekawe, jak się czują o tej porze te biedne zwierzęta...

— Znajdują schronienie, tak jak my. Mało brakowało, a musiałbym się wtrącić i podpowiedzieć Billowi, żeby znalazł jakąś kryjówkę. Ale udało ci się ich zmobilizować. Ten pomysł z brudnymi skarpetkami był genialny. Dobra robota, Hope.

Wzruszyła obojętnie ramionami, chociaż rozpierała ją duma.

— Pomyślałam, że podział zadań może uratować sytuację. Niestety, musiałam strącić Billa z jego tronu, ale demokracja działa lepiej niż monarchia, zgadzasz się ze mną?

— Jasne, że się zgadzam. Silne strony jednych wyrównują słabości drugich, a to pozwala stworzyć mocniejszy zespół. Dla mnie to oczywiste; pozostaje pytanie, czy ty wierzysz, że demokracja działa lepiej.

Jak w to, że żyję!

— Gdybym nie wierzyła, po co zmuszałabym Billa, żeby rozdzielił zadania?

— Znałaś reguły gry — do końca dnia wykonywać wszystkie polecenia Billa — i to był bardzo pomysłowy sposób na to, żeby uniknąć dyskwalifikacji i wygrać.

Cierpka pochwała jej inteligencji nie sprawiła Hope żadnej przyjemności. Odwróciła się w stronę płóciennego daszku, lecz Jared przytrzymał ją za ramię.

— Skoro wierzysz w prawdziwą demokrację, to dlaczego sama wydajesz wszystkie ważne polecenia w Manning Enterprises? Dlaczego się przy tym upierasz? — Widząc jej zdumione spojrzenie, dodał: — Słyszałem, jak dzwoniłaś do biura, nie pamiętasz?

Tamto wspomnienie przyprawiło ją o zawrót głowy. Mówiła wtedy Debbie, żeby nie podejmowała żadnych istotnych decyzji w czasie jej nieobecności.

— Widzę, że bardzo dobrze pamiętasz. Nie wierzysz w to, że zasady, które głosisz, dadzą się zastosować w praktyce?

— Hej wy tam, macie zamiar jeść, czy może ja się zajmę waszym spaghetti? — zawołał Bill, podczas gdy Hope mozoliła się w myślach nad odpowiedzią.

Uwolniła ramię z uścisku Jareda i podniosła głowę.

— To moja sprawa, czym się zajmuję w swoim wolnym czasie i nie powinno cię to obchodzić. A jeśli idzie o to, co głoszę, nawet nie śmiałabym rywalizować z takim kaznodzieją jak ty. Na tym rynku jesteś monopolistą. Nie grozi ci żadna konkurencja!

Pozwolił jej mieć ostatnie słowo, choćby dlatego, że w tej chwili najbardziej zagrożona była ich porcja spaghetti. Widział, jak Hope chwyta łapczywie miskę, którą wyciągnęła do niej Karen.

Lecz jego słowa zapadły w jej umysł głęboko. Towarzyszyły jej w czasie grupowej sjesty, nękały i rzucały wyzwanie. W pewnym momencie, gdzieś po tym, jak Jared ułożył się do beztroskiej drzemki, a zanim zobaczyła, jak siada i przeciera pięściami oczy, wpadło jej do głowy trywialne pytanie.

Jeżeli ich czwórka przeprowadziła swoją „prywatną" naradę poza zasięgiem słuchu Jareda, to jakim cudem wie o brudnych skarpetkach?

Jared schował płócienną płachtę do odpowiedniej przegródki w swoim plecaku, podniósł go i wsunął ramiona w paski. Uczucie znużenia przygniatało go bardziej niż fizyczny ciężar na plecach.

Na odzyskanie energii nie ma nic lepszego od pokrzepiającej drzemki, pomyślał z przekąsem. Zwykle potrafił medytować w każdych warunkach, ale widocznie nie pod badawczym wzrokiem Hope. Oczywiście udawał, że śpi. Rozmyślał o tych brązowych oczach przemykających po jego ciele, wyobrażając sobie, że jej dłonie wędrują w ślad za spojrzeniami.

Bardzo profesjonalne zachowanie.

Bill wydał komendę do wymarszu i Jared czekał, żeby zamknąć pochód. Hope zignorowała go, przechodząc obok, ale wiedział, że nieustannie tkwi w jej świadomości. Kiedy zbliżali się do siebie bliżej niż na trzy metry, w powietrzu aż trzaskało od wyładowań. Beth pociągała go bardzo silnie, ale to było nic przy tych megawoltach napięcia, które nie opuszczało go, odkąd poznał Hope.

Trzymając krok za grupą, Jared życzył sobie, żeby to napięcie dotyczyło tylko seksu. Po skończonej wyprawie odwiedziłby w Alpine znajomą rozwódkę, która nie dążyła do małżeństwa, ale z radością witała jego okazjonalne wizyty. I problem rozwiązany.

Ale z Hope wszystko było bardzo skomplikowane. Choć jej uroda budziła w nim pożądanie, to jednak wnętrze intrygowało go bardziej. Rozmowy z nią były tak ekscytujące, rzucające tyle wyzwań, jak chyba żadna z tych, które prowadził z Benem. Jared lubił trudne pytania, lubił się sprawdzać w szermierce na słowa, ale w starciu z delikatniejszą, mniej pewną siebie kobietą odzywał się w nim niespodziewanie jakiś instynkt opiekuńczy, potrzeba ochrony jej ducha walki przed załamaniem.

Jeżeli prawił kazania o demokracji, to tylko dlatego, że zagrożenia związane z budową imperiów znał z pierwszej ręki. Wiedział, kiedy upadają i jak niszczą każdego, kto znajdzie się zbyt blisko.

— Hej, Jared, co to jest? — zawołał Hank, pokazując zwierzątko podobne do myszy, które podskakując, wzbijało w górę malutkie fontanny piasku.

Jared przyspieszył i dołączył do stojącej szerokim wachlarzem grupy.

— Gryzoń nazywany kanguroszczurem. Ten gość jest żywym dowodem teorii ewolucji Darwina. Świetnie sobie radzi, obywając się bez wody.

— W ogóle nie musi pić?

— W potocznym sensie nie. Jego organizm produkuje wodę z nasion, którymi się żywi.

— Ale wygoda — powiedział Bill, podchodząc bliżej, żeby lepiej go było słychać. Denerwujące kołatanie gadziej grzechotki znaczyło rytm jego kroków. — Muszę przyznać, że czasami na myśl o kłopotach z wodą przechodzą mnie ciarki. A gdyby tak tobie coś się stało i nawaliła krótkofalówka? Strumień zaznaczony na mapie jest wyschnięty na popiół. A jeżeli nie możemy wierzyć mapie, to raczej nie znajdziemy sami źródła i grozi nam śmierć.

Stawianie czoła elementarnym zagrożeniom i dawanie sobie z nimi rady było najistotniejszym zadaniem kursów każdej szkoły przetrwania. Jared nigdy nie pozwalał sobie na lekceważenie ryzyka.

— Nie mam zamiaru popełnić niczego takiego, co mogłoby mnie wyeliminować i zwolnić z odpowiedzialności za was, ale — proszę bardzo — dla celów szkoleniowych załóżmy, że już po mnie. — Wyciągnął rękę w kierunku gór Sierra del Carmen, z porośniętymi lasem niebieskozielonymi zboczami, które jawiły się prosto na linii ich marszu. — Tam, wysoko, z wodą nie ma żadnych problemów. A w razie wyjątkowej, zagrażającej życiu sytuacji, tu na pustyni albo wyżej, u podnóża gór, bawełniane drzewa i wierzby są roślinami życia.

— Zawsze rosną blisko wody? — spytała Karen.

Uśmiechnął się przelotnie, słysząc, że do jego improwizowanego wykładu włączył się następny uczeń.

— Te drzewa rosną wszędzie tam, gdzie woda lubi się zbierać, ale może jej wcale nie być na powierzchni. W takim wypadku nie wolno wpadać w panikę. Trzeba poczekać do nocy, kiedy drzewa uwalniają część tego, co wchłonęły z ziemi, wykopać kilka dołków i patrzeć, jak się wypełniają.

— Nigdzie dokoła nie widać rośliny wyższej od kaktusa. — Hope przyłączyła się do rozmowy. — A co powinniśmy zrobić, jeśli wszyscy porozbijamy się na skałach, poskręcamy kostki i nie będziemy w stanie szukać tych drzew?

— Wtedy za rok o tej samej porze będę pokazywał studentom wasze kości — ku przestrodze, żeby ostrożnie stąpali po skałach.

Kiedy inni się śmiali, Jared pochwycił spojrzenie Hope, dokładnie w tym momencie, kiedy zdziwienie ustąpiło miejsca triumfowi.

— Nie, nie będziesz. Powiedziałeś, że jest po tobie, pamiętasz? Znajdą kupkę twoich kości gdzieś koło krótkofalówki.

— Punkt dla ciebie, Hope! — huknął Bill, podnosząc w jej kierunku otwartą dłoń.

Klasnęła w nią mocno, a potem stanęła twarzą do reszty grupy i szarpnęła daszek swej czapki w triumfującym geście „Moje na wierzchu!"

Najlepsze, co mógł zrobić Jared, to powrócić do tematu.

— Prawdę mówiąc, w krainie kaktusów jest lepszy sposób na zdobycie wody niż szukanie jej pod ziemią.

— Kaktusy! — stęknął Hank i popukał się w czoło. — Ale z nas kretyni. Możemy mieć wodę z kaktusów.

Logiczne założenie.

— I tak, i nie. Apaczowie i Metysi uważają kaktusy za lepsze źródło pożywienia niż wody. Chodźcie, coś wam pokażę.

Otworzywszy swój nóż, Jared podszedł do kwitnącego poletka opuncji, przeciął wielką owalną łapę na pół, a gdy grupa stłoczyła się wokół niego, użył końca noża jako wskazówki.

— Widzicie nasiona pomiędzy tymi płatkami? Można je mieszać z mąką. Owoc opuncji — ten mały pączek, o tu — będzie gotowy do zjedzenia jesienią. A zielone kolczaste łapy, podobne do tej, którą rozciąłem, można obrać, a potem ugotować albo upiec. W sytuacji awaryjnej żucie miazgi, która jest w środku, dostarcza organizmowi trochę witamin i wody, chociaż wyciąganie z niej kolców jest piekielną robotą. To tak, jakby zdejmować skórę z jeżozwierza. A pot, który stracicie przy takim wysiłku — dla kilku łyczków wody — może zniweczyć korzyści.

Wszyscy się zamyślili, a Jared wytarł ostrze noża o spodnie.

— Ale nas pocieszyłeś — odezwała się w końcu Hope. — Mamy szukać drzew, których tu nie ma, modlić się o cud w postaci burzy albo wypocić się na śmierć, obierając jeżozwierza. Masz jeszcze sporo takich głodnych kawałków w zanadrzu?

Pokiwał czubkiem noża, sztyletując ją wzrokiem.

— Mam tu dla ciebie bardzo ostry kawałek. Jeszcze jeden dowcip, i zrobię pokaz.

Jej radosny śmiech sprawił mu dużą, o wiele za dużą przyjemność. Schował nóż do kieszeni i z desperacką gorliwością skoncentrował się na wykładzie.

— Wierzcie czy nie, ale najlepsze, co można zrobić, żeby przeżyć, to czekać na poranną rosę. Tak, tak, rosę — dodał, wyczuwając zrozumiałe niedowierzanie. — Jest świeżo skroplona i przedestylowana, i prawdopodobnie bezpieczniejsza od wody, którą pijecie w domu.

— Ale... jak ją zebrać, i to w takiej ilości, która uratuje ci życie? — zapytał Hank.

— Trzeba przygotować coś, co działa jak gąbka — kawałek bawełny byłby świetny — potem wstać o świcie i pracować szybko. Ścierać wszystko w zasięgu wzroku, nawet piasek, i wyciskać wodę do naczynia albo prosto do ust. Kiedyś użyłem jako gąbki pęku suchej trawy i zebrałem ponad litr wody, właśnie gdzieś tutaj.

Mężczyźni słuchali go zafascynowani, kobietom nie mieściło się to w głowie.

Jared uśmiechnął się z rezerwą.

— No, to uratowało mi życie. I wcale nie grymasiłem. — Czuł, że zaraz zasypią go pytaniami, na które nie miał ochoty odpowiadać. — Słuchajcie, jeśli nie ruszymy w tej chwili, nie zdążymy rozbić przed zmrokiem obozu. Dlaczego jeszcze stoicie?

Bez następnego ostrzeżenia poszedł pierwszy, zostawiając ich w tyle.

Z trudem powłóczyli nogami i szli, jakby Jared był lokomotywą, a oni ostatnimi wagonami w długim towarowym pociągu. W końcu jednak złapali krok i dogonili go. Był na to przygotowany.

Zwrócił im uwagę na zdeptaną trawę przy pobliskich krzakach akacji i pokazał zwierzęta podobne do świni, które schroniły się tam na sjestę podczas największego upału. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej Bill zobaczył sylwetkę matki z czwórką małych i rzucił się za nimi w pościg. Sekundę później gnał z powrotem, a maciorze aż kurzyło się spod racic. Miała nastroszoną szczecinę i groźnie pomrukiwała. Odstąpiła od ataku na widok większej grupy ludzi. Bill zwalił się ciężko na kolana.

— O kur... Niewiele brakowało. Czy one jedzą ludzi? — wysapał ciężko.

Ryknęli śmiechem, ale Jared był litościwy.

— Nie, ale poza tym jedzą już wszystko. Opuncje, korzonki, jaszczurki, węże... — Odwrócił się do Hope i pogroził jej palcem. — Tylko bez wycieczek do genealogii Billa.

— Nie ma potrzeby, ale dzięki za przestrogę — powiedziała z przekąsem.

Po chwili przestali się droczyć, podniecenie gdzieś znikło, grupa jakby zapomniała o pytaniach. Ruszyli ostro do przodu, a Jared znów zajął miejsce na końcu. Bill prowadził rozsądnym tempem, tak że Karen mogła iść krok w krok z Hankiem. Wkrótce tych dwoje pogrążyło się w ożywionej rozmowie — trochę zbyt ożywionej jak na wymagania Jareda.

Kiedy Hope zauważyła, że Jared prawie dołączył do reszty grupy, zwolniła i wyrównała z nim krok.

— Mogę iść z tobą przez minutkę?

Hmm. Ciekawe, co teraz wymyśliła.

— Jeśli powiem nie, obrazisz się?

— Nie.

— A więc nie. Nie możesz. Właśnie zacząłem medytować — skłamał i czekał, aż zachowa się jak osoba dobrze wychowana.

Dwie minuty później — nie doczekawszy się — wlepił w nią wzrok.

— Powiedziałam, że się nie obrażę. Nie mówiłam, że odejdę. — Uśmiechnęła się zuchwale, uśmiechem nie do odparcia.

Strzał prosto w serce poszerzył szczelinę, przez którą Hope zdawała się zawzięcie przeciskać — świadomie lub nieświadomie.

— Muszę przyznać, że jesteś najbardziej... niezwykłą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem.

Jej uśmiech zgasł.

— Z wzajemnością, druhu. Umiesz zbierać gąbką rosę z trawy, poruszać się jak lis, uszy masz jak jakiś cholerny zając... — Podchwyciła jego zaskoczone spojrzenie — Tak, tak... Chyba że potrafisz czytać w myślach — a jeśli nie, to jedyne logiczne wyjaśnienie wzmianki o brudnych skarpetkach. Domyślam się, że pan Pędzący, przepraszam, Biegnący Niedźwiedź nauczył cię o wiele więcej, niż się do tego przyznajesz. Bardzo bym chciała, żebyś puścił trochę farby.

— Dlaczego miałbym to zrobić?

— Powiedzmy, że jestem ciekawa.

— No dobrze, A dlaczego jesteś ciekawa?

Patrzyła prosto przed siebie, jej mięśnie zesztywniały, delikatny zapach strachu mieszał się z rozgrzaną w słońcu magnolią i o wiele mocniejszym, bardziej uderzającym do głowy aromatem kobiecości. Jej ciekawość przeraziła ją samą. Czuła się, i na pewno tak wyglądała, jakby chciała natychmiast uciec, ale powstrzymywała ją jakaś potężna siła.

Kiedy Jared zdał sobie sprawę, że to on jest tą siłą, oszołomił go dreszcz dzikiej satysfakcji. Nagle jego potrzeba mówienia stała się równie silna jak jej potrzeba słuchania. Mógłby odsłonić się przynajmniej na tyle, żeby skończyć z żałosnymi popisami w stylu „nienasycony apetyt", jaki odstawili kilka dni temu. Może dzięki temu, kiedy wyprawa się skończy, oboje będą mogli wrócić do swojego życia, swoich zobowiązań, i nie będą ich prześladowały wspomnienia namiętnej przygody.

Zastanawiał się długo, od czego zacząć...

Odruchowo obchodząc kaktusy i kamienie, Hope czekała, aż Jared podejmie swą opowieść. Jak dotąd, była zachwycająca.

Był włóczęgą w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. Przejeździł i przewędrował najbardziej zapadłe zakątki kraju. Utrzymywał się z dorywczych prac, obozował w parkach narodowych, jeśli miał na to pieniądze, albo spał w przydrożnych rowach, jeśli ich nie miał. Kiedy było to możliwe, żywił się dziczyzną i wszelkimi jadalnymi roślinami, a za przewodnika służyły mu książki o sztuce przetrwania.

Niewiarygodne. Fascynujące.

Chciała dowiedzieć się więcej.

— Kiedy trafiłem na podwórko szkoły Bena, byłem zwykłym lumpem z zachodniego Teksasu — odezwał się w końcu.

Hope westchnęła z ulgą.

— Przemierzyłem szmat drogi autostopem z Alpine, ale musiałem wynosić się sprzed bramy Parku Narodowego Big Bend. Nie stać mnie było na tygodniowy karnet dla turystów, więc przemknąłem się tam chyłkiem po zapadnięciu zmroku. Opuszczona szkoła wydawała się dobrym miejscem na kryjówkę.

Jared Austin łamiący prawo? Pozwalający sobie na łamanie przepisów?

— Szkoła musiała być zamknięta od dłuższego czasu. Stojący za nią budynek z suszonej cegły z daleka również wyglądał na nie zamieszkany. Pomyślałem sobie, że to zupełnie opuszczone miejsce i ruszyłem w stronę domu. Wtedy frontowe drzwi otworzyły się i pojawił się w nich stary mężczyzna. Po prostu stał tam i patrzył na mnie, prawie jak gdyby się mnie spodziewał.

Jared milczał już dłuższą chwilę, więc Hope zerknęła w bok. Na jego szyi widać było, że z trudem oddycha. Jej także ścisnęło się serce. Ben miał szczęście. Być kochanym przez takiego człowieka to nadzwyczajny dar.

— Widziałaś kiedykolwiek stare fotografie Geronimo? — zapytał głosem stłumionym od wzruszenia.

Hope usiłowała pozbierać rozbiegane myśli. Chyba każdy, kto chodził do szkoły w Teksasie, wiedział, kim był Geronimo.

— Tak, oglądałam jego zdjęcie w jakichś książkach historycznych.

— Dobrze, więc przypomnij je sobie dokładnie.

— Masz tę twarz przed oczami?

Szeroka, płaska, ze śmiałym orlim nosem i hipnotyzującymi oczami.

— Tak, mam.

— A teraz wyobraź go sobie w workowatych, wytartych dżinsach, wyblakłej flanelowej koszuli w kratę i w wymiętoszonym, słomianym kapeluszu. Do twarzy dodaj tyle zmarszczek, że nie zmieściłaby się ani jedna więcej, zmień długie czarne włosy na mieszankę bieli i cynowej szarości. Ale zostaw takie same oczy. Niech będą młode, czarne i tak przeszywające, żebyś poczuła się przyszpilona, uhonorowana i upokorzona jednocześnie. Widzisz go teraz?

— Widzę — szepnęła przejęta.

— Tak właśnie wyglądał Ben Biegnący Niedźwiedź na szkolnych schodach, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. W końcu zebrałem się na odwagę i poprosiłem o szklankę wody. Zabrał mnie do swojego domu, dał pić i zaprosił na kolację. No i spędziłem z nim ostatnie trzy lata jego życia.

Rzadko zdarzało jej się słyszeć, żeby ktoś z jej pokolenia z takim szacunkiem mówił o własnych rodzicach. Z pewnością nigdy go nie rozpoznała w swoim własnym głosie.

— Gdzie była jego rodzina, jego... plemię?

Uśmiechnął się pobłażliwie.

— Plemię to hollywoodzki mit. W rzeczywistości Apacze żyją w grupach wielkich rodzin nazywanych związkami. W dzisiejszych czasach wszystkie te grupy mówią o sobie „naród". Ale Ben zachował w pamięci, i to przejmowało go bólem, swój związek Apaczów — Mazatzal. Był jego ostatnim żyjącym członkiem.

Kawałki układanki złożyły się w całość.

— Dopóki nie zostałeś jego przybranym wnuczkiem.

— Tak — przyznał po długiej przerwie. — Podejrzewałem, że na to wpadniesz. Ben miał ponad piętnaście hektarów nie uprawianej ziemi plus osiemdziesiąt lat życiowej mądrości, wiedzy i historii kultury, która umarłaby razem z nim. Miałem dużo szczęścia, że pozwolił mi wejść do swojego życia i zdecydował, że lepiej przekazać swoje bogactwo białemu człowiekowi niż nikomu.

— A szkoła?

— Zbudowała ją we wczesnych latach osiemdziesiątych jakaś organizacja charytatywna, ale zebranie uczniów, zatrudnienie przyzwoitych nauczycieli, ustalenie sposobu finansowania — wszystko to okazało się zbyt trudne. Ostatecznie organizacja zdecydowała się przenieść prawa do budynku na Bena w podzięce za przekazaną im wcześniej ziemię.

— Więc odziedziczyłeś po nim tę szkołę?

Skręcił gwałtownie głowę.

— Jeżeli myślisz, że wykorzystałem jego przyjaźń po to, żeby odziedziczyć po nim majątek, to cholernie się mylisz. Nie wiedziałem nawet, że Jacksauot jest jego własnością, dopóki prawnik nie pokazał mi dokumentów w domu pogrzebowym. Ben mówił mi, że może tu żyć za darmo w zamian za utrzymanie szkoły w stanie gotowym do użytku.

— Do głowy mi nie przyszło, że go wykorzystałeś.

Mówiła prawdę. Nawet cień takiej myśli nie przeszedł jej przez głowę, mimo że miała spore doświadczenie w wyciąganiu logicznych i cynicznych wniosków.

— No więc dobrze. Nie wykorzystywałem go i nie manipulowałem jego uczuciami. Kochałem tego starego człowieka. Nie potrafiłabyś mi przylepić metki z ceną na tym, co od niego dostałem. To on nauczył mnie skautingu.

Skautingu? Hope nie umiała powstrzymać się od parsknięcia śmiechem.

— Trochę koloryzujesz, prawda?

— Wyobraź sobie, że nie. — Skrzywienie jego ust zdawało się potwierdzać, że w życiu wszystko się może zdarzyć. — Zaczął mnie uczyć już pierwszego dnia.

Przeczuwała, że Jared nie ma na myśli rozbijania namiotu ani orientacji według mapy topograficznej.

— Jakie to były lekcje?

— Przetrwania, tropienia, świadomości, filozofii życia w zgodzie z naturą, zamiast posiadania jej. Liznąłem tego wszystkiego wcześniej, włócząc się po świecie na własną rękę, ale dopiero Ben uświadomił mi, dlaczego tak lgnąłem do dzikiej przyrody. Rzeczy, które należały kiedyś do mnie, a teraz mogłem je tylko opłakiwać...

Zerknął na Hope ukradkiem, jakby przestraszył się, że odsłonił zbyt wiele.

— Które sprzedałeś, żeby zwrócić długi ojca — dokończyła za niego. — Ilu synów stać byłoby na taki gest?

Wpatrywał się w horyzont.

— Tak... W każdym razie te rzeczy tak naprawdę posiadały mnie.

— To, czego szukam, jest we mnie — przypomniała.

— Właśnie! Ben mnie nauczył tej medytacji. Studiował wszystkie religie, nawet New Age, i wiele z ich mądrości uznał za własne. Ale największą wagę przykładał do sztuki skautingu. W końcu doszedłem do wniosku, że życie blisko ziemi pomaga ludziom, kobietom i mężczyznom, zrozumieć swoją istotę, doprowadzić ją do źródeł. Mówiąc prosto, im bardziej oddalamy się od dzikiej natury, tej, która nam jeszcze została, tym bardziej stajemy się nieludzcy.

Ciężka sprawa.

— Jednym słowem, musimy wrócić do natury, żeby nie zmienić się w bestie. A szkoła przetrwania jest twoją srebrną kulą.

Uśmiechnął się zaskoczony.

— Nie mam takich ambicji, żeby trafiać w serce każdego ucznia, ale się staram. Na początku myślałem, że w twoje całkiem chybiłem.

Hope potknęła się.

Tylko błyskawiczny refleks Jareda uchronił ją przed następną warstwą makijażu z ziemi.

— Nic ci się nie stało?

Nic poza tym, że jej zdradzieckie serce waliło tuż przy jego przedramieniu. Cofnęła się o krok i zmusiła usta do niepewnego uśmiechu.

— Nie, w porządku, chyba nie zauważyłam kamienia. Dzięki za pomoc.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

Mogłaby przysiąc, że w tych słowach, wypowiedzianych ochrypłym głosem, była erotyczna aluzja. Odwróciła się szybko i szła dalej. Musiała ochłonąć. Ale jego długie kroki zaniosły go do niej o wiele za wcześnie.

Najlepiej od razu wyjaśnić niedomówienia.

— Co miałeś na myśli, zakładając, że nie trafiłeś w moje serce? Sądziłeś, że jestem bestią?

— Nie bestią. Choć może hipokrytką. Ten towar — wynalazek twojego „milczącego bohatera" — jest tym samym towarem, który uczyni cię „bardzo bogatą kobietą", mam rację?

Zadrżała na wspomnienie tamtej okropnej rozmowy, kiedy chełpiła się przed Billem swym przyszłym bogactwem.

— Masz rację. Ale wszystkie moje przedsiębiorstwa wytwarzają produkty lub oferują usługi, które wnoszą do społeczeństwa coś wartościowego. To jeden z warunków, które zawsze stawiam, wchodząc z kimś w interesy.

— Powiedziałem, że myślałem, że chybiłem w twoje serce.

— Więc… nie uważasz mnie za potwora?

Zamyślił się na chwilę.

— Myślę, że jesteś...

Patrzyła ślepo przed siebie, jej zmysły balansowały na granicy równowagi.

— Nie, nie uważam cię za potwora — skończył drewnianym głosem.

Milczała rozczarowana. Chciała nalegać na więcej, ale przywołała się do rozsądku i zawróciła ze skraju przepaści. Lepiej niech tak zostanie, przekonywała się gorliwie. Lepiej odzyskać dystans. Rozpadlina, która ich dzieli, jest zbyt szeroka.

On jest oddany swojej pracy, tak jak ona swojej. Nie mieliby czasu, żeby się spotykać u jednego z nich — przemierzając cały kraj. A przeprowadzka ani jednej, ani drugiej firmy nie wchodzi w rachubę. Tak, unikanie niepotrzebnego bólu w przyszłości to na pewno mądry wybór.

Z bólem serca, który doskwiera jej teraz, upora się dość szybko.

11

Dwa dni później Hope ocknęła się tuż przed świtem, w pogrążonym jeszcze w mroku namiocie. Obudził ją lekki dreszcz podniecenia. Zegar podświadomości przypomniał, że istnieje wyjątkowy powód, by wstać tak wcześnie. Wreszcie powróciła świadomość.

Dzisiaj pokaże, co potrafi jako przewodnik grupy.

Gdyby tydzień temu Debbie próbowała ją przekonać, że będzie się cieszyła na taką przygodę, wyrzuciłaby ją z gabinetu. Ale teraz patrzyła na świat trochę inaczej. Prawdę mówiąc, już od dnia, kiedy Jared po raz pierwszy opowiadał im o życiu bliżej natury.

To pod jego wpływem przestała traktować ziemię jak towar, który można mieć na własność — coś, czego używa się dla wygody, co przemierza się jak najszybciej, żeby dotrzeć do następnego miejsca postoju. Zaczęła dostrzegać to, na co przedtem ledwie rzucała okiem.

Rośliny i zwierzęta rozproszone w bezkresnej przestrzeni, skąpane w rozświetlonym, przejrzystym, niczym nie skażonym powietrzu. Szybkonożne pustynne ptaki przystające co chwila, by pysznić się swymi pędzlowatymi czubami; jaszczurki śmigające po piasku niczym bosonodzy turyści po rozpalonej słońcem plaży; jastrzębie kołujące wysoko nad ziemią.

I kwiaty! Odległe plamy szkarłatu i żółci, z bliska zdające się dziełami artysty. Kremowobiałe płatki juki można jeść na surowo, suszone liście skręcić w linę, a z utartych w wodzie korzeni zrobić dobre mydło — o tym wszystkim opowiadał im Jared. O tym i o wielu innych ciekawych rzeczach.

Smakowite kąski jego wiedzy sprawiały, że kilometry drogi uciekały niepostrzeżenie. Mógłby być autorem wielu programów w „Discovery Channel" i Hope dziękowała niebiosom za to, że w czasie pierwszych zajęć wyprowadziła go na tyle z równowagi, że przydzielił ją do swojej grupy.

Poprzedniego dnia zostawili za sobą pustynię i sama się dziwiła, że było jej żal. Ale czekała ich jeszcze wędrówka po trawiastych zboczach Sierra del Carmen. Dzisiaj miała szansę wykazać się — popisać talentem przywódczym, sprawdzić w praktyce reguły demokracji, które zawsze głosiła. Zależało jej na tym jeszcze bardziej niż na sprzedaży akcji UroTechu.

Wygrzebała się ze śpiwora, ubrała jak najciszej i sięgnęła po bluzę. Karen przypominała poczwarkę w swoim ciepłym kokonie śpiwora. Temperatura spadała w miarę, jak wspinali się coraz wyżej. Ale Hope za upałem pustyni nie tęskniła ani trochę.

Wyczołgała się z namiotu, wstała i przez krótki moment zastanawiała się, gdzie jest wschód — tak jak codziennie na szlaku.

Tylko że teraz było ciemniej. Zimniej.

Inaczej niż zwykle.

Nie czuła nawet najlżejszego podmuchu wiatru. Gwiazdy już zbladły, zwiastując nadchodzący świt, ale w gęstej szarości ledwie można było rozpoznać kontury krajobrazu. Namiot Hanka i Billa majaczył po lewej stronie, dwadzieścia metrów dalej. Sosny przy skraju polany, na której rozłożyli obozowisko, wyglądały jak żołnierze na warcie. Obłoczki pary, znaczące jej równy, spokojny oddech, nagle przestały się pojawiać...

Na końcu świata poznałaby tę charakterystyczną sylwetkę, która wyłoniła się z szarości po przeciwnej stronie polany. Wysoki, szeroki w barach, o szczupłych biodrach. Prawdziwy mężczyzna. O takich marzą kobiety, które bardzo często budzą się ze swych marzeń u boku troglodyty, pozbawionego zarówno rozumu, jak i przyzwoitości. Jaredowi nie brakowało ani jednego, ani drugiego. Nie wspominając o męskości, którą Hope także brała pod uwagę.

Nie poruszył się, po prostu stał i patrzył, przyciągając ją swą magnetyczną silą. Zorientowała się nagle, że idzie przez wysoką po kolana trawę, potem zatrzymuje się przed nim w odległości wyciągniętego ramienia.

Za blisko. I nie dość blisko.

— Nie możesz spać? - zapytała miękkim głosem, który i tak zabrzmiał o wiele za głośno.

— Nie potrzebuję dużo snu. Ale dziwię się, że ty jesteś na nogach. Myślałem, że tylko zapachem kawy można cię wyciągnąć z namiotu — droczył się z nią swym głębokim basem.

Potem zamilkł. Kochankowie otuleni ciemnością.

Wstrząsnął nią dreszcz.

Jared zdjął sweter i przykrył nim jej plecy, rękawami owijając szyję. Wełna była ciepła, przesiąknięta męskim zapachem. Poczuła się, jakby objął ją ramionami. Spuściła wzrok.

— Lepiej?

Niespodziewane łzy zacisnęły jej gardło.

— Jak to możliwe, żeby taki mężczyzna... jak ty żył od tylu lat samotnie?

W ten sposób trzymam dystans, demonie.

— A jakim ja jestem mężczyzną?

Błyskotliwym. Wspaniałym.

— Heteroseksualnym.

Zaśmiał się.

— Kiedyś byłem zaręczony.

Nie pytaj.

— I co się stało?

Milczał przez chwilę, a następnie wzruszył ramionami.

— Beth była słodka i nieśmiała, jakby nie z tego świata. Właśnie to mi się w niej spodobało. Zakochałem się w niej, postanowiłem oswoić towarzysko. Tak naprawdę, to ja ją zaprowadziłem na pierwszy bankiet i ja namówiłem do wypicia pierwszego koktajlu, takiego zwalającego z nóg, jak na kaca dla wytrawnych pijaków. — Jego kpiący łagodnie ton przeszedł w zjadliwy sarkazm. — Wkrótce była ostatnią osobą, która opuściłaby jakiekolwiek przyjęcie. Coraz częściej musiałem ją nosić na plecach do samochodu.

— Przesadzała z piciem?

— Odkąd pokazałem jej sposób na odprężenie i pokonanie nieśmiałości, Beth nie przestała pić ani na chwilę.

Obwiniał siebie. Przecież to śmieszne.

— Alkoholizm to choroba, genetyczna skłonność, a nie zły nawyk. Skąd mogłeś wiedzieć, że picie stanie się jej nałogiem?

— Powinienem Beth zaakceptować i chronić taką, jaka była na początku, a ja próbowałem ją zmieniać. Kiedy zorientowałem się, że sprawa jest poważna, ona bardziej kochała alkohol niż mnie. Posłuchaj, Hope... — bezradnym gestem zmierzwił włosy — to było dawno temu. Pogodziłem się ze wszystkim, co zrobiłem i czego nie zrobiłem. Zmieńmy temat, dobrze?

Widziała, jak pierwsze promienie słońca muskają jego policzki i mocno zarysowaną, kanciastą brodę. Przekrzywione na nosie okulary i rozczochrane włosy zmiękczały jego rzeźbione rysy. Zacisnęła dłonie na rękawach jego swetra. Tak bardzo ją kusiło, żeby wyciągnąć rękę i przeczesać palcami jego włosy. Ale to wolno tylko matce — albo kochance.

Nagle Jared zesztywniał, koncentrując uwagę na czymś, co działo się za jego plecami. Zaraz potem jego twarz rozbłysła uśmiechem. Położył palec na ustach, odwrócił się i pociągnął ją w dół, ukrywając w wysokiej, pszenicznego koloru trawie. Podążyła za jego wzrokiem na skraj gęstego, odległego o jakieś pięćdziesiąt metrów sosnowego zagajnika.

Całun nocy unosił się powoli, ale nie widziała niczego, co mogło poruszyć Jareda. Milczała jednak, wierząc w jego nadzwyczajnie wyczulone zmysły. Sekundę później jej wiara została nagrodzona.

Dorosła łania wyłoniła się ze ściany czarnego lasu, jakby z płaskiej stronicy albumu. Torowała sobie uważnie drogę przez gęste poszycie, potem zatrzymała się, rozejrzała wokoło, trwożliwie strzygąc długimi uszami. Wreszcie schyliła głowę i zaczęła skubać delikatne zielone liście. Niedosłyszalne pozwolenie wyciągnęło z lasu jelonka. Najpierw ostrożnym, potem coraz śmielszym krokiem, małe nakrapiane stworzenie dotarło na swych koślawych nogach do matki.

Krople rosy migotały na trawie. Ptaki, gwiżdżąc i świergocząc, witały dzień i krewniaków okupujących sąsiednie drzewa. Idylliczna scena. Sentymentalna i błoga. Przeciwieństwo frenetycznego pośpiechu, jaki panował w świecie biznesu. W świecie, który Hope uwielbiała.

Była oczarowana. Całkowicie, bez reszty oczarowana. Spokojne zadowolenie emanujące z Jareda wzmagało jej żywiołową radość.

Po raz pierwszy od czasu, kiedy opuściła rodzinną farmę, zrozumiała coś tak prostego i smutnego.

Odcinając się od wszystkiego, co „blisko ziemi", nie odgrywała się na rodzicach, tylko karała samą siebie.

Nostalgiczna tęsknota ugodziła w ostatnie czułe miejsce jej obronnej twierdzy. Niebieskolistny łubin już niedługo zakwitnie na pastwiskach. Może po tej wyprawie, zanim wróci do Nowego Jorku, wpadłaby z krótką wizytą na ranczo?

Zgrzyt błyskawicznego zamka wyrwał ją z zadumy. Ktoś otworzył namiot. Łania podniosła raptownie głowę i znieruchomiała.

— Cholera, jak zimno!

Niezadowolony głos należał do Billa.

Obydwa jelenie pogalopowały do lasu z uniesionymi wysoko ogonkami i znikły, przenosząc się do albumu wspomnień. Jedynym dowodem na to, że istniały naprawdę, był krąg matowej trawy, pozbawionej srebrzystych kropelek rosy.

— Psiakrew, widzieliście tego jelenia? Hank, wstawaj, zobaczysz jelenia!

Hope pochwyciła wzrok Jareda i zobaczyła w jego oczach odbicie własnego rozgoryczenia. Nie mogąc powstrzymać uśmiechu, wstała i odwróciła twarz do słońca. Dobry nastrój powrócił.

Magiczna chwila prysnęła jak bańka mydlana, ale czekał ją cały nowy dzień. Postanowiła, że będzie to piękny dzień.

Na prywatnym lądowisku pod Del Rio Stan Lawler wyjął z bagażnika lincolna swój plecak i zatrzasnął głośno klapę. Przez chwilę podziwiał białą limuzynę lśniącą w promieniach porannego słońca, potem rzuci} swoje rzeczy na ziemię. Na kilka dni musi zapomnieć o luksusowych autach i hotelach. Helikopter przyleci lada moment. Zrobi swoje, zwinie forsę i ulotni się do Chicago.

Na myśl o brudnej kawalerce szyderczy grymas wykrzywił mu wargi. Pierwsza sprawa, jaką powinien załatwić natychmiast po powrocie, to znalezienie mieszkania z klasą. A może wynieść się do innego miasta. .. Tak, to jest myśl. Urządzić się w takim miejscu, gdzie nie musiałby mrozić tyłka przez sześć miesięcy w roku.

Przykucnął na asfalcie i otworzył plecak. Spakował go dokładnie już poprzedniego wieczoru, ale uważał, że dobre planowanie i skrupulatność to trzy czwarte sukcesu. Sprawdził więc dwa razy zawartość bagażu, tak jak szanujący się biznesmen sprawdza służbową walizkę przed ważnym spotkaniem. W gruncie rzeczy nie potrzebował nawet połowy tego gówna. Dziecinna robota. Wykończyć babę z M21 to nie to samo co załatwić kogoś z bliska, patrząc mu w oczy. Na wszelki wypadek zabrał też Rugera Mark II i nóż myśliwski z rogową rękojeścią. Nóż miał dla niego wartość pamiątkową i nigdy się z nim nie rozstawał.

Zanim zgodził się na tę robotę, zażądał kilku informacji. Seksowna ruda laska, którą pokazali mu na zdjęciu, była porąbaną feministką — bezczelnym babonem doprowadzającym facetów do szału. Przynajmniej tak mówią o niej w firmie. Najważniejsze, żeby dopaść ją, zanim nadejdzie jakaś gówniana aprobata z FDA, urzędu kontroli żywności i leków. Niczego więcej nie musiał ani nie chciał wiedzieć.

Jak tylko wyląduje w górach, namierzy z radia dokładne położenie jej grupy i wyfrunie do Meksyku, zanim zacznie się cyrk z policją i prasą. Rozkaz to rozkaz.

Z drugiej strony...

To kontrakt przełomowy. Może jednak starczy mu czasu, żeby uczcić taką okazję czymś specjalnym, trochę się zabawić... Gdyby jeden z tych palantów, instruktorów od przetrwania, wlazł mu w drogę — tym lepiej.

Głuchy furkot postawił Staną na baczność, nim helikopter ukazał się na horyzoncie. Szybki, z niskim poziomem wibracji i mało hałaśliwy AS 350B Ecureuil doskonale nadawał się do przerzucania towarów przez granicę meksykańską, zwłaszcza takich, którymi nie warto się chwalić. Kiedy płozy dotknęły ziemi, Stan poczuł pierwszy dreszcz podniecenia. Na bezchmurnym niebie słońce świeciło pełnym blaskiem, ale to go najmniej cieszyło.

Każdy poranek, który przybliżał go do tej decydującej wielkiej chwili, był początkiem dobrego dnia.

Poranna trasa wiodła w górę trawiastymi zboczami ku wysokim szczytom Sierra del Carmen. Drzewa rosły coraz gęściej i oprócz przeważających w niższych partiach sosen pinons, pojawiały się sosny ponderosa i jodły Douglasa. Aromatyczna woń iglastych drzew i rześkie, chłodne powietrze zaostrzyło jej apetyt. Inni też pewnie nie mogli doczekać się lunchu.

Zaczęła wołać do idącej z przodu Karen i nagle zdała sobie sprawę, że od dobrych piętnastu minut nie słyszy szmeru rozmów za plecami. Ciekawe...

Czy Jared też to zauważył? Od początku drogi powstrzymywała się, żeby nie oglądać się za siebie i nie spodziewać się od niego pochwał.

Bill zachowywał się o wiele głośniej godzinę temu, kiedy Karen, idąca na czele grupy, zaczęła się wyraźnie męczyć. Narzekał długo i hałaśliwie, że zbyt zwalnia tempo, dlatego powinna zamienić się z nim miejscami.

Hope chciała, żeby szli tempem, które wytrzyma najsłabsza osoba w grupie. Patrzyła teraz na tę „najsłabszą", która pięła się dzielnie pod górę pięć metrów przed nią. W nocy Karen dostała okres i rano wyglądała niewyraźnie, nie wydusiła jednak z siebie ani słowa skargi.

— Niedługo przystanek na lunch — obiecała jej Hope. — Jak się czujesz?

— Lepiej niż Bill. Zamknął się na dobre, od kiedy przydzieliłaś mu na resztę dnia czytanie mapy. Wielkie dzięki.

— Zawsze do usług.

Hope miała nadzieję, że wyznaczając Billowi zadanie, które przekracza jego umiejętności, wywoła w nim współczucie dla osoby najsłabszej fizycznie w grupie, i miała rację. Wyglądało na to, że kiedy zwalczyła w sobie lęk przed kompromitacją, obudził się w niej talent psychologiczny, dorównujący matematycznemu.

Duma dodała jej nowej energii. Wysunęła się przed zmęczoną przyjaciółkę i pięć minut później znalazła doskonałe miejsce na biwak. Była to polana otoczona ze wszystkich stron lasem. Zanim inni tam dotarli, zdążyła się rozejrzeć i zdjąć plecak.

— No i jak tam, wojsko, nie za wcześnie na lunch?

— Żarty na bok — odezwał się Bill. — Chyba nawet orzechowy pemikan z żelaznej porcji przeszedłby mi przez gardło. Kto jest dzisiaj szefem kuchni?

Wszyscy, łącznie z Hope, spojrzeli na Karen.

Zanim jednak Karen zdążyła odpowiedzieć, Hope przypomniała sobie o obowiązkach przewodnika.

— To niesprawiedliwe, żeby Karen robiła wszystko sama. Pomogę jej.

Bill stęknął i zrobił zbolałą minę. Pozostali unikali dyplomatycznie jej wzroku. Tylko dlatego, że rano przypaliła owsiankę, a zaraz potem zaparzyła trochę za mocną kawę...

— Ile mamy wody? — spytała wyniośle.

Wszyscy otworzyli plecaki. Manierki i plastikowe dzbanki były prawie puste. Cztery pary oczu spojrzały na nią z wyrzutem o różnym stopniu intensywności.

I to tylko dlatego, że do następnej porcji owsianki zużyła odrobinę za dużo wody, a następny dzbanek kawy...

Hope mruknęła coś pod nosem, poprosiła o mapę i odnalazła strumień płynący równolegle do trasy ich marszruty.

— Może pójdziecie po wodę, a ja urządzę w tym czasie kuchnię?

— Pomogę ci — zaproponowała Karen.

— Alleluja! — zawołał Bill, patrząc wilkiem na Hope. — Nie ma powodu, żeby wszyscy naraz szli po wodę. Zresztą Karen wygląda na zmęczoną. No co, panowie, mam rację?

— Karen wygląda fan... — zaprotestował gorąco Hank. — Według mnie wygląda świetnie.

— Bardzo was przepraszam, ale dlaczego rozmawiacie, jakby mnie tu nie było?

Brawo, przyjaciółko!

— Bill, twoja troska jest... wzruszająca. Mam ochotę się rozpłakać. Karen, rzeczywiście mogłabyś mi pomóc. — Hope podniosła wzrok na Jareda. — Co o tym myślisz?

— Według mnie plan jest sensowny.

A więc wydaje mu się sensowna. Hope uśmiechnęła się.

Jared odwzajemnił jej uśmiech.

— Zarządziłbym tak samo.

Zrobiłby to samo co ona. Uśmiechała się coraz promienniej i nic nie mogła na to poradzić.

Uśmiech Jareda stawał się coraz jaśniejszy.

— No dobrze — westchnął przeciągle Bill. — Plan jest fantastyczny, a ty jesteś wspaniałym przewodnikiem. No więc idziemy po tę wodę czy nie?

Stali z Hankiem ze składanymi plastikowymi dzbankami w obydwu rękach i patrzyli wyczekująco na Jareda.

Nagle jego twarz spochmurniała, nie pozostało na niej cienia uśmiechu. Przyklęknął na jedno kolano i wyjął z plecaka następne dwa dzbanki. Wstając, rzucił do Hope:

— Wracamy za jakieś pół godziny.

Uważaj na siebie, miała na końcu języka.

— Dobrze — usłyszał zamiast tego.

Głupia babo, pomyślała, kiedy mężczyźni zniknęli z jej pola widzenia. Przecież on prowadzi szkołę przetrwania! Uważaj na siebie. Co za głupota. Bezmyślność. Odsłoniłaby się jak dziecko. Coś takiego mogłaby powiedzieć tylko matka albo kochanka.

Dziwnie przygnębiona, Hope pomogła przyjaciółce wypakować kocher i zapasy żywności. Gładka płyta wapienna posłużyła za stół. Biegła w sztuce kulinarnej Karen przejrzała zapasy i zdecydowała, że zrobią ąuiche. Hope zgodziła się skinieniem głowy.

— Jesteś niesamowita. Gdy wrócisz do domu, mogłabyś napisać książkę kucharską pod tytułem „Kuchnia biwakowa".

Hope wyjęła pojemnik na paliwo z kochera, do drugiej ręki wzięła paliwo w fabrycznym opakowaniu, przeniosła wszystko na bezpieczną odległość i napełniła zbiornik.

— Założę się — ciągnęła poważnie — że taka książka z przepisami błyskawicznych dań, możliwych do zrobienia w warunkach kempingowych, sprzedawałaby się jak ciepłe bułeczki. O ilu milionach ludzi wędrujących co roku po parkach narodowych wspominał Jared? Trzystu?

Nie usłyszała odpowiedzi.

— Karen...?

Hope poczuła gęsią skórkę na szyi. Powoli odwróciła się, wypuszczając z ręki pojemnik z paliwem.

Karen stała odwrócona do niej plecami, jakby zamieniła się w słup soli. Czterdzieści metrów przed nią wielki czarny niedźwiedź podniósł pysk i pracowicie wietrzył.

W jednej sekundzie przypomniała sobie wszystko, co opowiadał Jared o niedźwiedziach żyjących w Sierra del Carmen. Boją się ludzi. Można je wystraszyć głośnym hałasem. Trzeba palić, a nie zakopywać resztki jedzenia.

— Heeej! Wynocha stąd! — krzyknęła, wymachując rękami.

Dlaczego nie ucieka? Żywność jest szczelnie opakowana. ..

Zapach kobiecej menstruacji przyciąga, a czasem rozwściecza dzikie niedźwiedzie. Jeśli masz okres, powiedz o tym przewodnikowi.

O Boże!

Czarne korale niedźwiedzich oczu przylgnęły do Karen, ciemne futro zjeżyło się na karku zwierzęcia. Z jego przepastnej piersi wydobywało się zło- wrogie burczenie. To nie był miś z ogrodu zoologicznego, paradujący na wybiegu po drugiej stronie fosy.

— Hope? — odezwała się wreszcie Karen, ale w jej głosie brzmiało paniczne przerażenie.

— Jestem tutaj. Cofaj się powoli...

Skamieniała ze strachu Karen nawet się nie poruszyła.

Zwierzę postąpiło krok do przodu, obnażyło swe groźnie wyglądające żółtawe zęby i ryknęło.

Hope poczuła w mózgu nagły przypływ adrenaliny. Jej ciało naprężyło się, gotowe do ucieczki. Karen zachwiała się na nogach. To nagłe poruszenie sprowokowało niedźwiedzia do akcji. Dużymi susami ruszył naprzód.

Hope zaczęła biec naprzeciw zwierza. Minęła przyjaciółkę, nie zwalniając chwyciła w locie plecak i wyrzuciła go wysoko w górę, prosto w pysk bestii. Potem odwróciła się, wrzeszcząc:

— Uciekaj, Karen!

Słyszała za sobą, jak rozwścieczone zwierzę rozszarpuje plecak na strzępy. Ale nie starczy mu tego zajęcia na długo.

Biegła w kierunku lasu tak szybko, jak nigdy dotąd. Jej serce łomotało w rytmie tupotu butów. I nagle straszny niepokój kazał jej skręcić,

Karen biegła niezdarnie przez polanę w przeciwnym kierunku. Łatwa, powolna ofiara, znajdująca się bliżej niedźwiedzia niż Hope. Sekundę później zwierzę podniosło oczy znad zniszczonego plecaka i od razu namierzyło Karen.

— Won, ty przeklęty draniu! — wrzeszczała Hope przez tubę złożonych dłoni.

Ufff. Zwrócił na nią uwagę.

Strach sprawił, że nogi same ją niosły. Słyszała odgłosy wściekłego pościgu, ryk zatykający jej uszy. Miażdżone poszycie. Charczenie i sapanie. Tak blisko, że w każdej sekundzie mogła poczuć na karku gorący oddech.

Dotarła do lasu i biegła dalej, szukając wzrokiem gałęzi, której mogłaby dosięgnąć. Tam! Odbiła się wysoko jak z katapulty, chwyciła najniższy konar sosny i wydrapała, wyskrobała i wyszlochała sobie drogę w górę drzewa. Potężny ryk poprzedził straszliwe uderzenie. Wrzasnęła z przerażenie i omal nie spadła. Potem objęła ramionami pień, wczepiając się w chropowatą korę. Dlaczego nie wybrała większej sosny? Modliła się o cud, przysięgała, że stanie się lepszym człowiekiem, zerknęła w dół — i aż zawyła ze strachu.

Niedźwiedź próbował się wspinać! Ale gałąź pod nim pękła i masywne cielsko stoczyło się w dół. Dziękuję ci, drzewko, pomyślała, i przylgnęła jeszcze mocniej do pnia.

Za wczesna radość. Nie udało się wspinanie, więc zwierzę próbowało strząsnąć Hope z jej grzędy. Igły sosny i suche gałązki obsypywały jej barki. Zamknęła oczy, czując atak rozpaczliwej histerii.

To było szaleństwo. Niedorzeczność. Ludzie umierają na raka, giną w wypadkach samochodowych, bywają ofiarami śmiercionośnych broni. Przyjemne cywilizowane okoliczności. Ale być zjedzonym przez niedźwiedzia to... barbarzyństwo. Zaczęłaby się śmiać, gdyby nie to, że jej zęby stukały o siebie jak kastaniety, a płuca pracowały jak miechy.

Łup!

Niedźwiedź wydał z siebie głuchy pomruk. Drzewo przestało się trząść. Hope wstrzymała oddech i czekała.

Łup!

Rozległ się chrapliwy ryk. Spojrzała w dół i zobaczyła, że niedźwiedź osunął się na cztery łapy.

Łup!

Tym razem zobaczyła uderzenie kamienia. Potrząsając pyskiem, jakby ukąsiła go w nos pszczoła, niedźwiedź odchodził powoli od pnia drzewa. Hope widziała jego kołyszący się zad, kiedy znikał w gęstniejącym lesie po przeciwnej stronie obozowiska. To na pewno podstęp. Poczeka, aż ona zejdzie z drzewa, i przypuści następną szarżę. Przycisnęła policzek do kory i objęła jeszcze mocniej pień.

— Hope, on sobie poszedł. Zejdziesz sama?

Głos, na który czekała, ku jej własnemu zdziwieniu sprawił, że już nie musiała być silna. Nie czuła takiej potrzeby. Kiedy spojrzała w dół, miała już tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jeden cel w życiu.

Zdobyć Jareda.

Tak się do niego spieszyła, że półtora metra nad ziemią straciła równowagę. Krzyknęła, próbując chwycić się powietrza, i spadła prosto w jego ciepłe ramiona.

Dzięki ci, Boże. Hope przylgnęła do Jareda mocniej niż przedtem do pnia drzewa. On był jej bezpieczeństwem, on był mądrością, on był wszystkim, cze- go chciała i potrzebowała. Był wystarczająco męski, żeby przyjąć jej słabość, ale nie po to, żeby samemu poczuć się silniejszym. Serce pod jej policzkiem biło szybciej, niżby wskazywał na to jego spokojny głos.

Oddychała jego cudownym zapachem i nagle, jakby w spóźnionym szoku, zaczęła drżeć.

Jego dłonie masowały okrężnym ruchem jej plecy.

— Już dobrze, kochanie?

Kochanie. Radość ukoiła jej postrzępione nerwy. Mogłaby tak stać szczęśliwa w jego ramionach, aż oboje porośliby mchem.

— Wszystko w porządku, teraz już tak. Ale przecież Karen...

— Cii. Jest z Billem i Hankiem. Ten rzut plecakiem był genialny. Niewielu ludzi potrafi tak szybko myśleć. To, co zrobiłaś, było naprawdę odważne. Wariackie, ale odważne. Karen nie miała szansy, żeby wejść na drzewo.

Widziałeś, co się stało?! Od początku?

— Tak, widziałem.

— Ale... przecież poszedłeś po wodę. Dlaczego zawróciłeś?

— Gołębie.

Gołębie.

— Nie rozumiem.

— Kiedy przeleciały nade mną, uświadomiłem sobie, że coś musiało je wystraszyć. Zawróciłem do obozu i wyszedłem z lasu akurat wtedy, gdy niedźwiedź zaatakował Karen... — Jego ramiona zacisnęły się kurczowo. — Nie byłem w stanie dobiec do ciebie na czas. Mogłem tylko patrzeć. Boże, już myślałem...

Myślał, że nie ochroni jej, tak jak nie ochronił kiedyś Beth. Przytuliła się mocniej i słuchała, jak jego serce bije coraz szybciej, potem poczuła coś niżej. Męski sposób odreagowania stresu... zapewne, ale jej ciało odpowiedziało natychmiast.

— Zdążyłeś na czas — szepnęła. — Kiedy siedziałam na tym drzewie, byłam pewna, że przyjdziesz. Dzięki temu wytrzymałam.

Odchyliła w tył głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

Widziała w nich poczucie winy, ale też coś silniejszego, coś hipnotyzującego, co z pewnością było czymś więcej niż zainteresowaniem, z jakim nauczyciel patrzy na swego ucznia. Wyprostowała się i leciutko pogłaskała jego nie ogoloną brodę.

— Dziękuję, że mnie uratowałeś, Jared.

Poczuła, jak tężeje mu twarz.

— Do diabła! — mruknął przez zaciśnięte zęby.

12

Był tylko człowiekiem i niemalże ją stracił. Kiedy spojrzała na niego jak na bohatera, poddał się w walce z samym sobą i temu, co nieuniknione.

Jej usta były wodą na pustyni, chlebem dla umierającego z głodu. Nienasycony, nie całował jej, tylko pożerał, nie koił czułością, tylko napierał z dziką pasją, wciągał do miłosnego pojedynku. Nie było przyszłości, tylko chwila obecna. Pragnął przekroczyć tę odwieczną granicę, za którą ona stanie się jego na zawsze, a on będzie ją chronił ponad wszystko inne w świecie.

Miała długi i elastyczny kręgosłup, szczupłą talię, jej pośladki cudownie pasowały do jego dłoni. Unosił ją, przyciskał do siebie, poruszał rytmicznie biodrami, żeby czuła dokładnie, jak na niego działa, żeby wiedziała, że istnieje tylko jeden sposób na rozładowanie tego cudownego napięcia, które iskrzy między nimi od pierwszego spojrzenia. Paznokcie wpijające się w jego plecy podsycały w nim ogień. Nieokreślone dźwięki, które wydobywały się z jej gardła, doprowadzały go do szaleństwa.

Już raz się całowali; sprowokowała go tylko po to, żeby udowodnić swą siłę. Teraz oparł ją o najbliższe drzewo, przylgnął wargami do jej ust, myśląc tylko o jednym.

Pragnę cię. Nie uciekniesz mi. Tak nam było zapisane i teraz nadeszła pora. Boże, ledwie nad sobą panował.

Przestał ją całować, wtulił się w jej szyję i zaczął łapać powietrze krótkimi, nierównymi haustami. Hope oddychała jak zając uwięziony we wnykach. Nagle zdał sobie sprawę, jak kruche i delikatne jest jej ciało, w przeciwieństwie do charakteru. Benowi wystarczyłoby jedno spojrzenie, by rozpoznać w niej waleczne serce. Darzyłby ją wielkim szacunkiem.

Jared mógł ją mieć teraz, opartą o drzewo — tak bardzo był podniecony, tak bliski stanu, w którym przestaje się myśleć. Ale nie chciał robić tego w pośpiechu. Chciał... Odsunął od siebie niebezpieczną myśl.

Jej skóra była aksamitna i pachnąca. Zaczął drażnić nosem delikatne miejsce za uchem. Zadrżała, a potem zachęcającym gestem przechyliła w bok głowę. Uśmiechnął się i delikatnie dotknął zębami jej ucha. Kiedy westchnęła żałośnie, suwak jego spodni stał się prawdziwym narzędziem tortur.

Rozsunął jej nogi i wtulił się w nią mocniej, rozkoszując dotykiem piersi, brzucha, bioder. Jawna radość Hope była pokarmem dla jego radości i zaspokajała w nim coś, co przekraczało zwykłe pożądanie.

Pragnę cię. Zależy mi na tobie. To się niedługo stanie i będzie dobre dla ciebie i dla mnie — dla nas.

— Hope, Jared! Gdzie jesteście?

Rozpoznał głos Hanka. Wyprostował się i popatrzył na Hope. Jej rozpłomienione oczy były prawie czarne, usta nabrzmiałe od pocałunków. Poduszka z jej kasztanowych włosów równie pięknie wyglądałaby na mchu... Przez ułamek sekundy walczył z pokusą, żeby zaciągnąć ją głębiej do lasu.

— Hope, na litość boską, odezwij się! — zawołała Karen łamiącym się głosem.

Czar prysnął. Hope odepchnęła Jareda.

— Idą — szepnęła roztrzęsionym głosem.

— Udało im się — mruknął, cofając się na bezpieczną odległość.

— Jesteśmy tutaj, Karen! — zawołała Hope przez zwinięte w tubę dłonie. — Wszystko w porządku.

Mów za siebie, pomyślał Jared. Drżał na całym ciele i nie mógł nad tym zapanować. Popełnił błąd, za który przyjdzie mu zapłacić, gdy wróci do Nowego Jorku, ale stało się. Za późno na opamiętanie. Będzie się z nią kochał przed końcem tej wyprawy albo zwariuje. Zdawało się to takie proste, a zarazem tak skomplikowane. Musiał też się liczyć z wszelkimi możliwymi konsekwencjami.

Chwilę później oboje zostali wyściskani i wycałowani w akompaniamencie okrzyków radości reszty grupy. Jaredowi udało się złagodzić zmieszanie Karen, kiedy dowiedział się o przyczynie jej perypetii z niedźwiedziem. Hank zachował się z naturalną delikatnością i nawet Bill przeprosił Karen za docinki w czasie marszu, i poczęstował ją aspiryną. Hope zamknęła w dłoniach jego brodatą twarz, ścisnęła jak kanapkę i wymierzyła głośnego całusa.

Zwykłe rumieńce Karen były niczym w porównaniu z malinowymi pąsami, które zakwitły na policzkach Billa.

Przed powrotem na polanę Hope zabroniła jakichkolwiek rozmów na temat jej wyczynu. Kiedy pakowali się po lunchu, zauważyła, że Bill zerka na nią z nietajonym podziwem w oczach.

— Wiesz, Hope, przyznam ci się, że na początku wcale nie byłem zadowolony, że jestem w waszej grupie, ale zmieniłem zdanie. Z tobą przynajmniej nie grozi nam nuda.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

— Grozi, grozi! Szczerze mówiąc, dosyć mam silnych emocji. Wyczerpałam swój repertuar i mam nadzieję, że któreś z was przejmie po mnie pałeczkę...

Znaczące spojrzenie Jareda zbiło ją z tropu.

Doskonale wiedziała, że to, co mu chodzi po głowie, dostarczy jej wyjątkowych emocji.

Wieczorem w obozie Hope zdała sobie sprawę, że Jared jest groźniejszy od wszystkich oszalałych grzechotników i sfrustrowanych niedźwiedzi razem wziętych. Powłóczystymi spojrzeniami, które posyłał jej przez całe popołudnie, nie pozwalał ani na chwilę zapomnieć o ich pocałunku — o ile to, co się między nimi wydarzyło, można było nazwać niewinnie pocałunkiem.

Dotknęła swoich policzków. Rozpalone jak u zakochanej nastolatki. Szlag by to trafił. Nie jest przecież dziewicą, a przy nim tak się czuła! Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi. Bill rozwieszał swoje pranie na niższych gałęziach sosny, Hank i Karen przygotowywali kolację. Jared, przyczyna jej zakłopotania i tych śmiesznych dziecięcych pąsów, kąpał się w pobliskim strumieniu...

Na myśl o tym znowu oblała się rumieńcem. Jeżeli Jared kompletnie ubrany doprowadził ją do takiego stanu, że zapomniała, jak się nazywa, to z nagim mogłaby całkiem sfiksować.

W skromnym życiorysie seksualnym Hope po raz pierwszy zdarzyło się, że od samego pocałunku omal nie dostała orgazmu. Ale pocałunki innych mężczyzn bledły przy najlżejszym muśnięciu ust Jareda. Kiedy opatrywał jej stopę, miała ochotę błagać, żeby przestał mówić, żeby nie pysznił się na próżno, tylko kochał ją na wszystkie możliwe sposoby... Zrozumiał jej niemą prośbę. Oczami i mową ciała obiecał, że wkrótce dostanie to, czego oboje pragną.

Nie mogła się doczekać zimnej kąpieli.

Rozbili namioty w odległości pięciu minut drogi od wody. Mokra, cudowna woda... Bezcenna. Hope na zawsze miała zapamiętać, że nie wszędzie jest tego skarbu pod dostatkiem. Hank, Bill i Karen napełnili już swoje dzbanki i myli się, jedno po drugim, w odpowiedniej odległości od źródła, żeby go nie zanieczyścić.

Hope spojrzała na uprane rzeczy Billa i nagle przyszło jej do głowy, żeby zrobić mu kawał. Niemal w tej samej chwili zrezygnowała z pomysłu. Może zachowywał się od czasu do czasu jak troglodyta, ale pod tą groteskową maską kryła się całkiem sympatyczna postać.

Przeciągnęła się, odetchnęła głęboko i poza charakterystycznym zapachem sosny wyczuła w powietrzu coś... cudownego. Zaburczało jej w brzuchu i szybkim krokiem poszła do kuchni obozowej.

Siedzący przy kocherze Hank wyglądał jak olbrzymi, zakochany... ogar. Przyczyna jego uwielbienia krzątała się nad garnkiem, dodając to i owo, mieszając, próbując... Sielska scena. Po dramatycznej przygodzie z niedźwiedziem Karen sprawiała wrażenie osoby cudownie ożywionej i szczęśliwej.

Możliwe, że własne przebudzenie erotyczne otworzyło jej oczy na iskrzące napięcie między Hankiem a Karen. Sprawy przybrały szybszy obrót, niż mogła przypuszczać. Do diabła, dlaczego los ma takie kiepskie poczucie czasu? Tych dwoje, prędzej czy później, czeka sercowa katastrofa.

Podeszła do kochera i z udawaną swobodą wciągnęła nosem powietrze.

— Mmm... Co to będzie?

— Węgierska zupa gulaszowa.

Hope zaczęła szukać wzrokiem otwartych puszek. Bez powodzenia.

— A gdzie te Campbelle?

Karen przerwała na chwilę poszukiwania w plecaku, posłała Hope urażone spojrzenie i nie odezwała się ani słowem.

— Nie ma żadnych puszek — wyjaśnił Hank. — Karen robi to z suszonych warzyw, kostek rosołowych i takich tam różnych. Bez przepisu, na wyczucie — dodał z dumą w głosie. — Niesamowite, co?

Hope zauważyła cień uśmiechu przemykający po twarzy Karen. Hank jest czarodziejem!

— Jestem pod wrażeniem, ale w końcu nie po raz pierwszy. Quiche, które wyczarowałaś na lunch, było pyszne, Karen. Nie mam pojęcia, jak ty to robisz. W każdym razie dzięki, że zgodziłaś się zrobić za mnie kolację.

Karen promieniała ze szczęścia.

— Mój Boże, tak łatwo wam dogodzić, że gotowanie dla was to czysta przyjemność.

Hope domyślała się oczywiście, komu trudno było jej dogodzić. Dla niego gotowała bez przyjemności.

Karen nalała odrobinę zupy do kubka, podmuchała i ostrożnie spróbowała. Pokręciła z wahaniem głową.

Kiwnęła ręką na torbę z przyprawami.

— Podałbyś mi sól, Hank?

Hope stłumiła w sobie irytujące poczucie winy. Jej matka za nic by tak nie siedziała i nie patrzyła, jak mężczyzna zajmuje się „babskimi pracami". Kiedy opuściła rodzinne ranczo, największą satysfakcję sprawiały Hope „męskie zajęcia". Tradycyjne „przynieś, wynieś, pozamiataj" miała za sobą.

Raz na zawsze.

Tylko że Hank najwyraźniej nie chciał być obsługiwany — i w tym tkwiło sedno sprawy.

— Pomóc wam w czymś? — zapytała niewyraźnie.

— Dwie pary rąk do pomocy przy takim prostym daniu? Chcecie mnie rozpuścić? — Karen dodała do zupy trochę soli i zanurzyła z powrotem chochlę. — Dzięki, Hope, na razie nad wszystkim panuję.

Nie nad wszystkim, pomyślała Hope. Hank wpatrywał się w Karen wygłodniałym wzrokiem. Nie zauważyła też wcześniej kilku innych drobiazgów.

Cztery ostatnie dni, wymagające ogromnego fizycznego wysiłku, ściągnęły nieco jej policzki — z pożytkiem dla urody. Teraz były lekko różowe i zroszone parą. Czarna bawełniana bluzka i dżinsy bardziej zwracały uwagę na jej bujne kształty niż na błyszczące aplikacje. Miała piękne, puszyste włosy. Odbijające się od nich promienie słońca tworzyły wokół głowy złocistą aureolę.

Karen jeszcze raz spróbowała zupę, podniosła głowę i pochwyciła spojrzenie przyjaciółki.

— Co się stało? — zapytała speszona.

— Rozumiem, że gotujesz jak domowy anioł, ale czy musisz jak anioł wyglądać?

— Anioł? — Jej niebieskie oczy zapłonęły radośnie i zaraz zgasły. Zrobiła nieufną minę. — Też coś. Raczej tłusta dziewucha z piekarni...

Karen odstawiła kubek i sięgnęła po chochlę.

Hank chwycił ją gwałtownie za nadgarstek.

— Dlaczego tak źle o sobie myślisz? To on ci ładuje do głowy takie gówno?

Karen była równie zszokowana jak Hope, oglądająca tę scenę z pierwszego rzędu.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Hank potrząsnął jej zaciśniętą piąstką, pochylił się nad jej twarzą, dotykając prawie nosem jej nosa, i z błyskiem w oczach powtórzył:

— Robi to czy nie?

— Śmieje się... trochę ze mnie.

— Śmieje się. A tobie jest do śmiechu, kiedy obrzuca cię wyzwiskami?

Zacisnęła usta.

— Jestem za gruba.

Hope wstrzymała oddech. Wściekłe słowa Hanka były echem jej własnych myśli.

— On jest skończonym idiotą, Karen. Nie jest ciebie wart — a to mnie doprowadza do szału! Gdybym ja miał taką żonę, choć w połowie tak mądrą i ładną, to bym...

Jego grdyka poruszała się nerwowo. Przez długą chwilę hipnotyzował ją wzrokiem.

Karen rozluźniła powoli palce, jak gdyby chciała dotknąć jego zaciśniętej szczęki. Uwolnił jej dłoń, wstał i powolnym, zrezygnowanym krokiem odszedł w stronę lasu.

W ciszy, która zapadła, słychać było tylko syk palnika pod garnkiem.

Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Hope nie miała okazji, by się taktownie ulotnić. Czuła się jak podglądaczka. Koszmar. Nagle zobaczyła przerażenie w oczach Karen.

Zapomniała o własnym zażenowaniu, podbiegła do rozdygotanej przyjaciółki i przytuliła ją. Trwały tak przez chwilę, nic nie mówiąc. Czasami życie jest tak parszywe, że szkoda słów.

W końcu Karen wzięła głęboki oddech i zapytała:

— Boże, Hope, co ja mam zrobić?

Od razu zrozumiała, w czym rzecz. Rozejrzała się wkoło, żeby upewnić się, czy w pobliżu nie ma Billa. Z nadzieją, że żaden z trzech mężczyzn nie zjawi się zbyt szybko, zmniejszyła płomień i usiadła wygodnie na piętach.

— Karen, chcę ci zadać bardzo osobiste pytanie. Mam nadzieję, że ufasz mi na tyle, żeby odpowiedzieć szczerze. Oczywiście cała ta rozmowa zostanie między nami.

Karen, nie podnosząc wzroku, skinęła głową.

— Czy Jim uderzył cię kiedyś w złości?

— Nie.

— Jesteś tego pewna?

— Tak — odparła spokojnym, zrezygnowanym głosem. — Jestem pewna, że nigdy mnie nie uderzył.

W tym momencie do świadomości Hope dotarło, że bicie może być niczym w porównaniu... Zakipiała w niej wściekłość.

— Ale wrzeszczy na ciebie, prawda? — nalegała szorstkim głosem. — Wyzywa cię od najgorszych: „ty niezdarna kretynko", „ty grubścielu", mówi, że wyglądasz jak dziewucha z piekarni, rani cię na tysiąc innych sposobów, trafia w najczulsze punkty, zgadza się? A ty czujesz się coraz podlej. Ciągle cię krytykuje — żebyś nie wiem jak się starała, zawsze jest niezadowolony. Wylicza cię z każdego grosza, żąda od rodziny bezwzględnego posłuszeństwa. A wiesz dlaczego? Bo to jest jedyna sfera jego życia, którą może kontrolować.

Złość w niej wygasła i spojrzała na dwie ogromne łzy, wypływające ze smutnych niebieskich oczu.

— Och, Karen, nie chcę sprawiać ci bólu czy ranić twojej godności, ale ja po prostu wiem, jak to jest. Wyobrażam sobie, jak się czujesz, jeśli dla Jima nigdy nie jesteś dostatecznie ładna, dostatecznie obyta, dostatecznie... taka, jakby chciał. Brakuje ci czegoś, co podziwia u innych kobiet. Ja zawsze byłam „nie taką" córką. Nie miałam akurat tego, co mój ojciec podziwiał u innych córek, nigdy nie spełniłam jego oczekiwań.

Karen mrugała wilgotnymi rzęsami, jakby nie całkiem przekonana, czy dobrze zrozumiała.

— Jak to...?

— Tak to. Słyszałaś, co powiedziałam. Moja matka nigdy mu się nie sprzeciwiała — jej też przez całe życie ciosał kołki na głowie — a ja przez osiemnaście lat próbowałam sprostać jego niemożliwym wymaganiom. Kosztowało mnie to kilka lat terapii, ale w końcu zrozumiałam, że nawet gdybym była chodzącą doskonałością, i tak nie byłby ze mnie zadowolony.

— Nie rozumiem.

— No właśnie. Ofiary słownej przemocy nie są w stanie tego zrozumieć — dopóki nie uwolnią się od ciągłych upokorzeń, od ataków, które zabijają w nich poczucie własnej wartości.

Z ciężkim westchnieniem Hope przytrzymała palce Karen tuż przy jej ustach.

— Mojemu ojcu potrzebna była nieudana żona i córka dla lepszego własnego samopoczucia, rozumiesz? Po to, żeby wszelkie porównania wypadały na jego korzyść. Na tej samej zasadzie Jim doszukuje się wad w tobie i w chłopcach. Jestem tego pewna, Karen. Myślisz, że tylko ty się męczysz? Między innymi po to opowiedziałam ci o sobie, żebyś zrozumiała, że Lee i Tommy też cierpią. Jeśli chcesz im oszczędzić wizyt u psychoterapeutów, kiedy będą dorośli, zmuś Jima, żeby pochodził z tobą na terapię małżeńską. Od razu, kiedy wrócisz do domu. To wasza jedyna szansa, Karen. Zabrnęliście w ślepą uliczkę i bez psychologa nie dacie sobie rady.

— Psychologa? — Karen zbladła, a potem potrząsnęła głową. — Będzie wściekły. On się nie zgodzi na żadną terapię.

— W takim razie trudno, sam dokona wyboru. Ale ty też masz wybór. Nie musisz w tym tkwić, możesz zrezygnować ze związku, który cię rani i rujnuje twoją osobowość. Nie mówię, że powinnaś to zrobić, do niczego cię nie namawiam... — Hope przerwała, zaniepokojona bladością przyjaciółki. Chwyciła dłonie Karen i mocno ścisnęła. — Chciałam tylko powiedzieć, że jesteś wolnym człowiekiem. Nie pozwól, żeby strach przed nieznanym decydował o twoim losie.

— Ale gdzie ja bym... co ja bym... O, Boże.

— No właśnie, w tej chwili przemawia przez ciebie strach, nic więcej. Karen, są tysiące miejsc pracy, w których przyjęliby cię z pocałowaniem ręki. Jeśli dojrzejesz do takiej decyzji, pomogę ci ocenić twoje kwalifikacje zawodowe, pomogę ci znaleźć jak najlepsze zajęcie. Najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy chcesz zmienić swoją sytuację. Pamiętaj, ty masz nad sobą władzę. Zdecyduj się na coś i przestań być ofiarą. Ja tak zrobiłam.

— Jesteś silniejsza ode mnie.

— Otóż wyobraź sobie, że przechodziłam cięższą postać cykorozy, niż byłabyś to sobie w stanie wyobrazić. Gdyby nie moja babcia, prawdopodobnie byłabym dzisiaj wzorową żoną farmera i nienawidziłabym każdej minuty swojego życia.

Hope patrzyła w dal pustym wzrokiem, odciągając palcami pozadzierane skórki wokół paznokci.

— Babcia umarła, kiedy byłam w pierwszej klasie szkoły średniej. Zostawiła mi w spadku tajemniczą, niebieską teczkę z papierami wartościowymi. Okazało się, że nie byłam jedynym matematycznym geniuszem w rodzinie, ale biedna babcia przez całe życie tłumaczyła się z tak „niekobiecego" talentu, zamiast go rozwijać. Zostawiła mi list z prośbą, żebym wykorzystała pieniądze na studia, najlepiej ekonomiczne.

Spojrzenie Hope odzyskało ostrość. Pochwyciła wzburzony wzrok Karen.

— Mój ojciec, a mama chyba też, wściekali się, że im nie oddałam tych pieniędzy. Ojciec nazwał mnie... — Wzdrygnęła się na wspomnienie strasznych wyzwisk. — Możesz sobie wyobrazić, jak mnie nazwał po własnych doświadczeniach z Jimem... Kilka razy byłam bliska załamania, ale jakoś skończyłam studia i wyszłam na swoje. Nigdy nie zapomnę, że wygrzebałam się z tego bagna dzięki pomocy babci. Jeśli zrobisz pierwszy krok, Karen, będę z tobą. Pomogę ci, słyszysz? Masz więcej siły, niż ci się wydaje. I nie jesteś sama.

W zamglonych oczach Karen pojawiła się iskierka nadziei. Hope widziała, jak nowe światło migocze, ustala się w silny płomień, jaśniejący z każdą sekundą i coraz bardziej intensywny.

Uczucie ogromnej satysfakcji rozpierało jej serce.

— Głowa do góry, dziewczyno — rzekła cicho.

Kąciki ust Karen uniosły się podobnie jak u Hope.

Strzelanie wydobywające się z palnika kochera jednocześnie przyciągnęło ich uwagę. Nim zdążyły zareagować, silna dłoń zaczęła regulować kurek do- pływu paliwa. Jared wyprężył nagi tors i spojrzał prosto na Hope.

— Czy obie panie dobrze się czują?

Jak mogła czuć się dobrze, kiedy jej serce biło jak oszalałe? Jak mogła czuć się dobrze, jeśli nie była w stanie wydusić z siebie słowa, tylko wpatrywała się nieprzytomnie w jego mokre włosy, świeżo ogoloną brodę, brązowy, muskularny tors, jakiego nie powstydziłby się wódz Apaczów?

Karen mruknęła coś pod nosem i zajęła się zupą, a Hope czuła się coraz słabiej.

Ramiona Jareda miały połysk złotego dębu. Gdyby tak mogła wyciągnąć rękę i obrysować ich kształty... Kropla wody z mokrych włosów potoczyła się po żebrach i zniknęła za paskiem dżinsów — zbyt dopasowanych, żeby mogły tuszować dowód jego podniecenia.

Podniosła spłoszony wzrok. W jego roziskrzonych jak nocne niebo oczach było coś pierwotnego.

— Jak słusznie powiedziałaś — szepnął niskim, surowym głosem — wszyscy możemy wybierać. Ja też dokonałem dzisiaj ważnego wyboru.

Następnym razem, jeżeli do wyboru będę miał: zostać twoim kochankiem albo wrogiem... załóż się, co wybiorę.

Przypomniała sobie jego ostrzeżenie i zaniemówiła. Jared nie był typem mężczyzny, który zadowoliłby się rolą niezobowiązującego kochanka. Nie zgodziłby się grać drugich skrzypiec po Manning Enterprises. Chciałby jej całej, razem z duszą. Przeraziła ją świadomość, że gdyby zostali kochankami, zrezygnowałaby z wszystkiego, nad czym tak ciężko pracowała, z wszystkiego, co składało się na jej wizerunek kobiety sukcesu. Kobiety silnej i całkowicie niezależnej. Poddać się tak po prostu, bez miauknięcia?

Uczucia walczyły w niej z twardą logiką.

— Jared... — odezwała się stłumionym głosem Karen. — Czy ty słyszałeś naszą rozmowę?

Z jego twarzy zniknęło napięcie. Odwrócił się do Karen z uśmiechem.

— To, co słyszałem, zachowam dla siebie.

— Ale jak to możliwe... Nie widziałyśmy cię nigdzie w pobliżu.

— Nie widziałyście.

Hope wstała gwałtownie, otrzepała spodnie i zwróciła się do niego zaczepnym tonem:

— Wyświadczysz nam kiedyś ten zaszczyt i nauczysz swoich sztuczek? W takiej pracy jak moja uszy jak radary i czapka-niewidka byłyby znacznie bardziej przydatne niż lisi chód. Zgodzisz się chyba ze mną.

— Być może. Ale ja poświęciłem temu kilka lat ćwiczeń i medytacji na odludziu. Ty za osiem dni będziesz się wsłuchiwała w trąbienie taksówek i znikała w miejskim tłumie — bez żadnych sztuczek.

Serce, które chwilę wcześniej biło jak oszalałe, zamarło. Siłą woli pobudziwszy je do akcji, powiedziała z udawaną nonszalancją:

— Cóż... Może przyjedziesz kiedyś do Nowego Jorku i dasz mi kilka lekcji w mieście.

— Mowy nie ma.

Kiedy tym razem odzyskała oddech, zmusiła usta do bladego uśmiechu.

— Twój wybór. Ale nie wiesz, co tracisz.

— Cholernie bym nie chciał.

Wymienili bolesne spojrzenie, w którym malowały się cudowne horyzonty i ponury ślepy zaułek.

Ona pierwsza odwróciła wzrok.

— Karen, nie czekaj na mnie z kolacją i błagam, nie wysyłaj za mną ekipy ratunkowej. Specjalnie zamówiłam sobie ostatnie miejsce w kolejce do kąpieli, żeby się nie spieszyć.

— Zostawię ci miskę gulaszu. Możesz się myć, jak długo zechcesz — odparła ciepło Karen.

Hope skinęła głową i odeszła. Z bardzo ciężkim sercem.

Następnego ranka nie obudził Hope żaden dreszcz podniecenia. Spała tak twardo, że dopiero kilka mocnych szturchnięć Karen zdołało ją wyrwać z głębokiego snu.

Poprzedniego wieczoru Jared przyjął do wiadomości jej aluzję i nie wybrał się na „akcję ratowniczą" przy źródle. Za to ona do białego rana wpatrywała się w sufit namiotu, nie mogąc zasnąć. Była zmęczona, zakłopotana, dotknięta do żywego. Wiedziała, że zrobi Debbie paskudną niespodziankę, jeśli wróci do Nowego Jorku w takim stanie. Wyprawa, na której miała się zrelaksować i odpocząć, powoli doprowadzają do załamania nerwowego.

Kiedy w końcu ubrała się i dotarła na poranną kawę, reszta grupy czekała na nią, żeby rozpocząć dzień od wspólnej medytacji. Hope znała te słowa na pamięć i — tak jak przepowiedział Jared — miała je w sercu. Kiedy zabrzmiały echem w nieskazitelnie czystym, górskim powietrzu, poczuła, że odzyskuje cząstkę spokoju.

Dokładnie o siódmej pozostałe grupy zaczęły nadawać przez radio swe lokalizacje. Jared zaznaczał je kolejno na mapie. Matt był ostatnim przewodnikiem, który się zgłosił i tylko jemu, na wszelki wypadek, Jared podał własne współrzędne.

— Jared, czy wy też spotkaliście tak dużo niedźwiedzi? Czekam na... Hej, daj mi tę zabawkę!

— Cześć, Karen, Hope, jesteście tam, dziewczynki? To ja, Sherry — odezwał się damski głos. — Dana też tu jest, siedzi koło mnie.

Hope i Karen spojrzały po sobie, wydając wspólny okrzyk radości. Hope wyrwała Jaredowi radio i przywołała ręką Karen.

— Cześć, dziewczyny!

— Wciśnij guzik — przerwał jej Jared, posyłając Billowi i Hankowi cierpiętnicze spojrzenie.

Hope pokazała mu tylko język, zbyt rozgorączkowana, żeby zareagować ostrzej.

— Cześć, dziewczyny, mówi Hope. — Podsunęła radio do ust Karen.

— Cześć, Sherry, cześć, Dana. To ja, Karen. Co u was słychać?

— Jeżozwierz pożarł Danie buty...

— Po tym, jak Sherry wystawiła je za namiot! — krzyknęła Dana.

— Po tym, jak Dana podeszła za blisko do niedźwiedziej gawry, którą pokazał nam Matt. Skąd miałam wiedzieć, że wyprawiana skóra rajcuje zwierzęta? Ale poza tymi przygodami u nas wszystko gra, żadnych większych wpadek. A co u was?

Drwiący błysk w oczach Karen był wymowniejszy od słów. Nie tylko spotkanie z niedźwiedziem nie dawało jej spokoju.

— W porządku, radzimy sobie — powiedziała Hope z naciskiem, jakby chciała dodać otuchy zarówno sobie, jak i Karen.

Karen, odzyskawszy nagle animusz, zaczęła opowiadać o swojej ucieczce przed niedźwiedziem i „bohaterskim wyczynie" Hope, która — słysząc to — z zażenowania złapała się za głowę. Musiała potem odpowiedzieć na kilka szczegółowych pytań, a po kilku nieudanych próbach zmiany tematu zauważyła, że Jared wymownym gestem pokazuje im zegarek.

— Hej tam, cisza! — rozkazała Hope. — Wygląda na to, że szef się niecierpliwi i każe nam kończyć tę konferencję. Żegnamy się, drogie panie.

— Do usłyszenia! — odpowiedziały chórem.

— Aha, Karen... — dodała tajemniczym szeptem Dana. — Wyobrażam sobie, ile kłopotu sprawiają ci te małe palce u nóg, szczególnie kiedy są rozgrzane. Ale jest na to rada. Jak tylko spuchną za bardzo, mocz je w zimnym strumieniu.

— Od razu się skurczą do naturalnych rozmiarów — zawtórowała jej Sherry.

Stworzyłam parę damskich potworów, pomyślała z dumą Hope.

Mrucząc niecierpliwie, Jared odebrał jej radio.

— Dana, Sherry, dajcie mi z łaski swojej Matta. Odbiór.

— Przepraszam, szefie... — Kobiecy chichot w tle był coraz głośniejszy. — Nie wiem, co za diabeł w nie wstąpił. Odbiór.

Jared przeniósł wzrok z pąsowej twarzy Karen na pozbawione wyrazu, kamienne oblicze Hope, i ciężko westchnął.

— Matt, przeczucie mi mówi, że lepiej się nie dopytywać. Czasami zdrowsza jest niewiedza. Posłuchaj, pogadamy jutro o tej samej porze... sami. Jasne? Odbiór.

— Jak słońce, szefie.

— Świetnie. Bez odbioru.

Tłumiąc śmiech, Hope przyglądała się, jak Jared składa mapę, pakuje krótkofalówkę, ponagla wszystkich do pracy. Dana i Sherry cudownie poprawiły jej nastrój. Pomyślała sobie, że jak dobrze pójdzie, uda jej się przeżyć kolejny dzień i nie rozsypać psychicznie.

Likwidowanie obozu nie było już taką udręką jak w pierwszych dniach wędrówki. Wiedzieli, co do kogo należy, sprawnie i bez sztucznego pośpiechu zwijali namioty, myli naczynia, sterylizowali wodę do picia, pakowali plecaki. Wydeptaną ziemię przykrywali suchą, zbutwiałą trawą, odkładali na miejsce przesunięte poprzedniego dnia kamienie, usuwali wszelkie ślady swojej obecności.

Pobliski las zdawał się to pochwalać.

Teraz musieli się napić, rozciągnąć mięśnie i nastawić psychicznie na ciężką, wielogodzinną wędrówkę. Hope oparła się plecami o grubą, strzelistą sosnę i czekała na sygnał do wymarszu. Mieli przed sobą odcinek wyjątkowo stromego szlaku. Wieczorem będą wykończeni jeszcze bardziej niż wczoraj.

Bill stał jakieś sześć metrów przed nią, z mapą i kompasem w dłoni. Ustalał z Jaredem szczegóły trasy. Trochę dalej na lewo Karen i Hank półgłosem rozmawiali.

Hope poczuła, że ukąsił ją w łydkę komar. Pochyliła się gwałtownie, żeby zabić krwiopijcę.

Paf!

Usłyszała dźwięk rozłupującej się nad jej głową kory. Przylgnęła plecami do pnia.

Paf!

Kawałki kory posypały się z drzewa. Hope jęknęła z bólu.

Jared rzucił się do niej z wyprostowanymi jak skrzydła do lotu rękami. Upadła ciężko na ziemię. On przykrył ją swoim ciałem. Leżała bezwładnie, poruszała ustami jak ryba wyjęta z wody. Wiedziała, że w każdej chwili może się udusić.

Jeżeli wcześniej nie wykrwawi się na śmierć.

13

Jared przesunął Hope pod dużą sosnę, otulił i zaczął przeszukiwać zbocze pod drzewem. To nie był przypadek. Dwa strzały z karabinu z tłumikiem były wymierzone w Hope. Były też początkiem porażki, pierwszym i ostatnim błędem drania.

Odwróciwszy się, Jared spojrzał w górę zbocza na skaliste głazy jakieś trzydzieści metrów dalej. Bezpieczne miejsce, pomyślał; będzie można zaplanować następny ruch i obejrzeć ranę. Powoli sączyła się z niej ciemna krew. Wyglądało na to, że kula nie przecięła tętnicy, ale musiała sprawić Hope straszny ból.

— Ktoś mnie postrzelił — powiedziała ściszonym, zakłopotanym jak u małej dziewczynki głosem.

— Wiem. Spróbuj być dzielna, kochanie — powiedział, żeby ją trochę uspokoić, wypatrując jednocześnie refleksu słońca na metalu, ruchomego cienia.

— Zawsze jesteś taki miły dla kobiet?

— Tylko dla najbliższych.

Lekceważąc własny ból w klatce piersiowej, ściągnął przerażony wzrok Hanka i pokazał mu oczami skalne głazy na górze. Hank skinął głową. Z resztą grupy miał ukryć się w skałach.

Teraz najgorsze.

— No dobrze, Hope. Jak doliczę do trzech, złap mnie mocno za szyję i nie puszczaj.

— Nie musisz mnie nieść.

— Raz...

— Odsuń się i pozwól mi...

— Dwa...

— Możesz mnie posłuchać...

— Trzy!

Chwycił ją szybko w ramiona i zaczął biec między drzewami jak uciekający lis, płynnym, miękkim ruchem, mocno pochylony nad ziemią. Gęsty las dawał im dobre schronienie, ale płacił za to swoją cenę. Posypał się za nimi grad kul, które łamały gałęzie, roztrzaskiwały korę, dziurawiły na wylot pnie drzew. Hope piszczała przeraźliwie przy każdym strzale i dusiła za szyję tak, że ledwie mógł oddychać. Jak na kogoś rannego, miała zadziwiającą krzepę.

Po kilku koszmarnych minutach dotarł do skalnej kryjówki. Uklęknął i delikatnie ułożył Hope na ziemi. Odgiął jej blade z wysiłku palce, które przez całą drogę zaciskała kurczowo na jego szyi, i zaczął nasłuchiwać.

Martwa cisza. Najwyraźniej drań nie nastawił się na masową rzeźnię — strzelał tylko do Hope. Jared zamknął oczy.

Oszczędź gniew do czasu, kiedy pojawi się wróg. Dopiero wtedy uwolnij bestię.

Rada starego Bena zdołała uśmierzyć prymitywny instynkt walki pulsujący w żyłach Jareda. Odgarnął z policzka Hope splątane kosmyki włosów, tylko o odcień jaśniejsze od plamy krwi na rękawie jej bluzy.

— Jak się czujesz?

— Po prostu wspaniale. Zawsze marzyłam, żeby wpaść w oko jakiemuś psychopacie.

Jej twarz była całkowicie pozbawiona koloru.

Nawet nie próbował jej wierzyć, że jest w nastroju do żartów. Za nic nie przyznałaby się do strachu.

Oparł ją plecami o skałę, otworzył składany nóż i odciął rękaw bluzy. Głęboka rana na przedramieniu wyglądała paskudnie, ale była dość powierzchowna.

Dzięki Bogu, pomyślał patrząc, jak Hank, Karen i Bill, którzy dotarli właśnie do skały, padli bladzi i roztrzęsieni na ziemię. Spostrzegł torbę z zestawem awaryjnym i większy plecak, który musiał zabrać Hank. Facet nieźle się spisuje. Powinien zrobić wielką karierę jako trener NBA.

Karen westchnęła, jej przerażone oczy patrzyły nieruchomo na ranę Hope. Nie teraz, błagał ją w duszy Jared. Nie ma czasu na mdlenie.

Karen przeniosła na niego wzrok, wzięła głęboki oddech i skinęła lekko głową. Grzeczna dziewczynka, powiedziały jego oczy, a ona dała znak, że rozumie.

Bill przysunął się do Hope.

— Cholera, Hope, krwawisz jak zaszlachtowana świnia.

Uśmiechnęła się cierpko.

— Widzę, że świst kul nie zabił twojego poczucia taktu.

— Do diabła, przecież on nie strzelał do nas. Może się mylę, ale to chyba na ciebie poluje ten drań. Czy jest coś, o czym nam nie powiedziałaś?

Hank przeszył go zimnym wzrokiem.

— No co? Taka gruba ryba musi mieć wrogów.

Twarz Hope pobladła jeszcze bardziej.

— Oczywiście, że mam. Ale nie pomyślałam, że zechcą mnie zabić.

Hank rzucił Jaredowi zmartwione spojrzenie.

— Facet już wie, że sfuszerował. Pewnie odpuścił i daje nogę.

— Możesz mi podać menażkę i apteczkę? — zwrócił się Jared do Karen, gotowy ukręcić szyje obydwu mądralom.

Puste pocieszenia były w tej chwili równie nie na miejscu jak złowieszcze przepowiednie.

Karen przeszukała rzeczy i podała to, o co prosił.

— W czym mogłabym ci pomóc?

Jej twarz była prawie tak szara jak twarz rannej Hope, jednak oczy miała spokojne. Jared odkręcił menażkę i polał wodą nie zaplamiony skrawek rękawa.

— Wytrzyj tym krew, nie dotykając samej rany.

Karen drżącą ręką wzięła szmatkę.

— Nie musisz tego robić — zaprotestowała gwałtownie Hope.

— Właśnie że muszę.

Zaczęła przemywać skórę wokół rany, podczas gdy Jared wyjmował z apteczki jodynę, gazę i opatrunki.

Nagle rozległ się huk wystrzału. Pociski waliły szybką serią, z każdym strzałem głośniej. Widocznie tłumik przestał działać, ale snajper psychopata nie zwracał już na to uwagi.

— Cholera, strzela do twojego plecaka! — krzyknął wściekle Bill, wyglądając zza skały.

— Padnij! — rozkazał Jared, potem zderzył się ze wzrokiem Karen.

— Idź — powiedziała. — Ja się nią zajmę.

Ocenił, że da sobie radę i podał jej opatrunki.

— Dzięki, Karen. Jesteś wielka.

Przeczołgał się na drugi koniec głazu i wychylił głowę.

Kilka pocisków drasnęło jego plecak. Pociekła woda, pękły plastikowe dzbanki. Następna kula trafiła w pojemnik z ciekłym paliwem, który eksplodował serią imponujących fajerwerków.

— Szlag by go trafił! — stęknął Bill, jeszcze raz wyglądając zza skały.

— Na razie to on trafia w nas — odezwał się Hank ponurym głosem.

Amen. Ze ściśniętym żołądkiem Jared patrzył, jak ich jedyne radio, zestaw pierwszej pomocy i zapasy żywności pochłaniają płomienie.

Bill odwrócił się, oparł plecami o głaz i z głuchym hukiem ześliznął na ziemię.

— Może ktoś usłyszy strzelaninę — rzucił.

Nikt nie odpowiedział, nawet Jared. Miał za sobą ponad czterdzieści wypraw do Sierra del Carmen i nigdy nie spotkał w tych okolicach żywej duszy. Pozostałe grupy były zbyt daleko, żeby coś słyszeć. Snajper zna się na swojej robocie.

Ale on przecież nie jest gorszy.

Odwrócił się i zaczął komenderować.

— Hank, Bill, za trzy minuty chcę wiedzieć, co nam zostało z zapasów. Daj mi najpierw mapę i kompas.

Usłyszał długi, stłumiony syk.

Karen polewała jodyną otwartą ranę Hope.

— Nie przejmuj się mną, druhu. — Hope próbowała się uśmiechnąć. — Karen zaraz zatka mi tę dziurę.

Miał nadzieję, bo na czasie im nie zbywa. Snajper na pewno się czai i próbuje zaatakować ich od tyłu albo szykuje jakąś inną morderczą sztuczkę. Jared wolał na to biernie nie czekać.

Rozłożył mapę i zaznaczył z pamięci punkt docelowy wyprawy Matta. Zastanawiał się, którędy najszybciej mogliby tam dotrzeć. Około dwudziestu kilometrów ciężkiego szlaku. Psiakrew.

— Dobra, więc co nam zostało w plecakach? — spytał mężczyzn.

— Pół menażki wody... — Bill odezwał się pierwszy. — Pusty składany dzbanek, pięć opakowań owsianki, sześć batonów z muesli, jakieś suszone świństwa... — Trzymał w ręku paczkę rodzynek i innych bakalii, krzywiąc się z niesmakiem. — Pięć torebek kakao i paczka miętowej gumy do żucia.

Nie wystarczy kalorii na tak ciężką drogę.

— No i to, co ja mam w zestawie awaryjnym — dodał Hank. — A w dużym plecaku jest namiot, ubrania, śpiwór, miska i kubek. Aha, i jeszcze ze trzydzieści tabletek do odkażania wody.

Nareszcie jakieś dobre wieści.

— Masz tam coś cieplejszego dla Hope?

Hank pogrzebał w swoim plecaku i wyjął ocieplaną bluzę z golfem.

Jared złapał ją w locie i trzymał przez chwilę w zaciśniętej pięści.

— Sytuacja jest taka, jak widać, i nie będę udawał, że mi się podoba. Hope, Karen, posłuchajcie uważnie. Przewodnicy grup będą nas łapać przez radio dopiero za dwadzieścia dwie godziny. Nie namierzą nas, ale będą czekać następne pięć godzin, zakładając, że mamy jakieś kłopoty ze sprzętem. Dopiero po tym czasie, jeśli nie nawiążą z nami łączności, mają rozpocząć poszukiwania.

Każdemu po kolei spojrzał w twarz.

— Nie możemy czekać tak długo. Bill, Karen, Hank, musicie wyruszyć po pomoc. Narysowałem wam na mapie drogę do najbliższego obozu Matta. Będziecie musieli iść całą noc, żeby ich złapać, zanim pójdą dalej. Jeżeli nie dacie rady, trudno. Uważajcie na siebie. Pamiętajcie, że w niczym mi nie pomożecie, jeśli coś wam się stanie. Musicie iść cały czas na wschód. Prędzej czy później do nich traficie.

— Dlaczego nie pójdziecie z nami? — zapytała Karen. — Czy nie jest bezpieczniej w większej grupie?

— Ten facet poluje na Hope — odparł Jared z zimną pasją w głosie. — Łatwiej mi będzie ją chronić, jeżeli nie będę musiał martwić się o was, rozumiesz? Jeśli się rozdzielimy, snajper pójdzie tylko za nią. Żeby ją dopaść, najpierw będzie musiał dopaść mnie. — Przerwał, czując na sobie wzrok Hope. — Ale tak się nie stanie.

Patrzyła na niego tak jak wtedy, gdy udało mu się spłoszyć niedźwiedzia. Tak, jakby przejrzała jego duszę i uwierzyła całym sercem w to, co w niej zobaczyła. W tej krótkiej chwili stała się jego kobietą. Seks, rozmowy i różne komplikacje mogły poczekać na lepsze czasy.

Na dźwięk następnej serii z karabinu Hope otworzyła szeroko oczy.

— On wali po naszych plecakach — jęknął Bill. — Co za świr.

Jared zmrużył oczy. On robi nam wodę z mózgu, pomyślał.

— Pokaż nam drogę — powiedział stanowczo Hank. — I zaznacz, w którą stronę pójdziesz z Hope. Nami się nie przejmuj, do rana będziemy w obozie Matta.

Trzy twarze znieruchomiały w oczekiwaniu. Trzy pary oczu patrzyły na Jareda.

Nie mógł sobie wyobrazić wspanialszego dowodu uznania dla swojej pracy, nawet gdyby sam prezydent uhonorował medalem jego szkołę. Wzruszenie ścisnęło mu gardło.

— Dokąd idziemy? — zapytała cicho Hope.

Gdzieś poza utarty szlak dotychczasowych wypraw. Do miejsca, które znało niewielu białych ludzi. Gdzieś, gdzie będzie mógł ukryć Hope i stanąć do walki w jej obronie, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Pokazał kciukiem szczyty, do których był odwrócony plecami.

— Idziemy w góry.

Hope szła krok w krok za Jaredem, nie wychylając się poza jego szerokie plecy. Jak słaba, posłuszna kobieta. Do diabła z feminizmem. Gdzieś w pobliżu czai się bandyta z wymierzoną w nią lufą pistoletu, czuła się więc szczęśliwa, że ma przy sobie silnego mężczyznę, który gotów był jej bronić. A ponieważ tym mężczyzną jest Jared, wierzyła, że polującemu na nią psychopacie dostanie się to, na co zasłużył. Śmierć to za mało. Miała nadzieję, że będzie schodził z tego świata w straszliwych męczarniach.

Nikt nie powiedział, że słabe, posłuszne kobiety nie potrafią być mściwe.

Idąc od godziny monotonnym krokiem pod górę, zastanawiała się nad swoją .sytuacją. Pomagało to jej zapomnieć o dokuczliwym bólu w ramieniu, o prze- męczonych płucach, o napiętych do granic wytrzymałości mięśniach.

Ten zamach musi mieć związek z implantem UroTechu. Żaden inny powód nie ma sensu. Dowiedziała się z plotek o istnieniu trzech podobnych patentów, znajdujących się na różnych etapach badań laboratoryjnych. Tylko to urządzenie, które jako pierwsze otrzyma atest FDA, urzędu kontroli żywności i leków, ma szansę opanować większość rynku. Pieniędzy zainwestowanych w to przedsięwzięcie starczyłoby na oddłużenie kilku krajów Trzeciego Świata. Bez uporu i wysiłku, z jakim Hope walczyła o zdobycie atestu, wynalazek UroTechu nie miałby najmniejszych szans.

Na pewno chodzi o UroTech. Z drugiej strony, Hope martwa jest tyle samo warta dla konkurencji, co żywa dla swoich inwestorów. Pocieszająca myśl.

Zastanawiała się, jak sobie radzą Karen, Hank i Bill. Jared kazał im odczekać pół godziny za głazem. Uważał, że mniej więcej po tym czasie snajper podejdzie bliżej. Hope modliła się w duchu, żeby drań nie zemścił się na nich, kiedy odkryje, że jej tam nie ma.

Kiedy wsunęła jedną rękę do kieszeni, odkryła obrzydliwą grzechotkę, którą Bill dał jej na szczęście. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby komuś z ich trójki stało się coś złego.

Nagle Jared zatrzymał się, stanął nieruchomo z odchyloną w bok głową. Serce Hope zaczęło bić szybciej, jak zawsze, kiedy on nasłuchiwał, czy nie śledzi ich snajper. Dopiero kiedy Jared sięgnął po menażkę, odetchnęła z ulgą. Ufała jego słuchowi bezgranicznie, więc choć przez chwilę mogła się nie bać.

Podał jej otwartą menażkę.

— Musisz wypić przynajmniej jedną nakrętkę. W górach łatwiej się odwodnić niż na pustyni.

Na wspomnienie nieznośnego pustynnego upału Hope zmrużyła oczy.

— Przepraszam, druhu, ale opowiadasz jakieś dyrdymały. Zaczynam się zastanawiać, które z nas jest w większym szoku.

W porządku. Prawie go rozśmieszyła.

— Uwielbiam, kiedy do mnie mówisz takim pieszczotliwym tonem, ale to nie są dyrdymały, Hope. Właśnie dlatego, że w górach nie ma takiego upału, ludzie zapominają o piciu.

Podniosła do ust menażkę, ale przeszył ją ból w ramieniu i musiała przełożyć naczynie do drugiej ręki.

— Chcesz jeszcze jedną aspirynę?

Powinna pamiętać, że Jared wszystko widzi. Miał minę, jakby ten ból dokuczał bardziej jemu niż jej samej.

— Nie, dzięki, wolę zachować ją na później.

Słusznie. Zostały mu tylko cztery tabletki.

Posłusznie wypiła swą porcję wody i oddała menażkę Jaredowi. Kiedy podniósł ją do ust, wpatrywała się w jego szyję.

— Nie spytałeś, dlaczego ktoś chce mnie zabić.

Spochmurniał i spojrzał jej w oczy, po czym przeniósł wzrok na obandażowane przedramię i powrócił do twarzy.

— Nieważne dlaczego, ważne, że ktoś próbuje to zrobić.

Nie wiedziała, czy potraktować tę odpowiedź jak pochlebstwo, czy jak wyraz lekceważenia.

— Od tego miejsca zaczynamy stromą wspinaczkę — oznajmił, zmieniając temat. — Wiem, że to ramię boli jak diabli i pomogę ci, jak tylko będę mógł, ale musimy iść dalej. Najłatwiej ci będzie oszczędzać energię, idąc chodem „wypoczynkowym". Popatrz.

Schował do kieszeni manierkę i wszedł na zadrzewiony stok, żeby pokazać jej nową sztuczkę. Zapierał się jedną stopą o podłoże, usztywniając nogę w kolanie, podciągał drugą nogę, a potem na odwrót, zdecydowanym ruchem do przodu.

— Widzisz, że opieram cały ciężar ciała tylko na jednej nodze? Druga w tym czasie odpoczywa. To bardzo ważne — powiedział surowym tonem, widząc błąkający się po jej twarzy drwiący uśmiech. — Idąc w ten sposób, wytrzymasz o wiele dłużej. Teraz twoja kolej.

Spróbowała kilka razy, potem odwróciła się do niego przez ramię.

— Nie mogę iść szybko, poruszając się jak potwór Frankensteina.

— Naprawdę? To wyobraź sobie, że tuż za twoim tyłkiem idzie wielka obława, a snajper oświetla im drogę silną latarką.

Na samą myśl o tym przeszły jej ciarki po plecach, ale natychmiast się opanowała.

— Wolę się skoncentrować na twoim tyłku, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Zawsze uważałam, że wart jest tego, żeby nie spuszczać z niego oczu.

Otworzył ze zdziwienia usta i zaczął się uważnie przyglądać jej twarzy. Siliła się na arogancki uśmiech, ale wynik był żałosny.

— Do diabła — zaklął i zszedł ze stromizny.

Chwycił ją i przygarnął do siebie. Jego palce wczepiły się w jej włosy i odchyliły w tył głowę. Kiedy zobaczyła nad sobą niebieskie, zmrużone oczy, poczuła miłe ciepło w żołądku.

— Prędzej padnę trupem, niż pozwolę, żeby cię skrzywdził — rzekł szorstko i gorąco ją pocałował.

Ten pocałunek uderzył jej do głowy szybciej niż trzy duże martini. Jak to możliwe, że Beth wolała porządnego drinka niż jego? Myśli Hope stawały się coraz bardziej bezładne, poplątane, w końcu w ogóle przestała myśleć. Zamknęła oczy, cudowne pieszczoty jego głodnych warg i języka przeniosły ją w inny wymiar rzeczywistości. Pragnęła mieć go bliżej, wokół siebie, w sobie, tak żeby nie wiedzieć, gdzie kończy się jej ciało, a zaczyna jego. Jared tulił ją coraz mocniej, masował palcami skórę głowy, pomrukując zmysłowo.

Była spragniona miłości jak on. Wygłodzona po niezliczonych wieczorach spędzonych w pustym biurze, po zbyt wielu samotnych niedzielach. Wyrzuciła ze świadomości wszystkie randki z facetami bez twarzy. Pragnęła tylko jego, mężczyzny, którego rysy miała wyryte w pamięci, którego wzajemność napełniała jej serce radością. Pragnęła Jareda, całowała Jareda, tylko Jareda, na zawsze Jareda.

Jęknął boleśnie i odsunął usta od jej twarzy.

— Jared — szepnęła, z zamkniętymi oczami szukając jego warg.

Zacisnął palce na jej biodrach i odsunął od siebie zdecydowanym ruchem.

— Fatalny moment, Hope. Czas jest teraz naszym wrogiem. Ale wrócimy do tego. Wiesz o tym, prawda?

Oddychała równie szybko jak on, garnęła się do niego, ale miał taki wyraz twarzy, jakby wciąż się obawiał, że ona nie zechce do tego wrócić. Złożyła skromnie ręce, jak słaba, uległa kobieta.

— Tak, Jared, wiem.

— To dobrze. — Kiwnął głową, jakby dla przypieczętowania ulotnych słów. — Właśnie to chciałem usłszeć. — W jego oczach pojawił się niepokój. — Nie uraziłem ci ramienia?

— Nie, Jared.

Nie wyglądał na przekonanego, ale dał spokój.

— W takim razie ruszamy. Podchodź pod górę tak, jak ci pokazałem. I krzycz, jeśli będziesz potrzebowała pomocy.

— Dobrze, Jared.

Rzucił jej ostatnie tęskne spojrzenie, odwrócił się szybko i zaczął wspinaczkę.

Szedł na pamięć, nie używając kompasu ani mapy, które zostawił Hankowi. Hope miała wrażenie, że Jared doskonale wie, dokąd idzie, a ona robiła wszystko, żeby nie zwalniać tempa.

Na zarośniętym stoku było ślisko od mokrych sosnowych igieł i wystających kamieni. Podejście stawało się coraz bardziej strome, podłoże bardziej skaliste, a Hope myślała już tylko o odpoczynku.

Przez ostatnie pół kilometra, po tym jak Jared skręcił w lewo, słyszała szum górskiego potoku.

Dziesięć minut później zobaczyła przed sobą nie górski potok, ale całą kaskadę połączonych wodospadów, które spadały do głębokiego jaru. W gęstym dziewiczym lesie słońce ledwie przezierało między drzewami, tworząc mglistą, nierealną poświatę.

W powietrzu unosił się ciężki zapach sosny, zgniłej trawy i wody. Hope podeszła do krawędzi wąwozu i z zapartym tchem chłonęła piękno tego baśniowego widoku. Kiedy stanął przy niej Jared, na jej twarzy zagościł uśmiech szczęścia.

Była Pocahontas, dzieckiem tej ziemi. Czuła się nawrócona.

— Przekroczymy wąwóz w tym miejscu — zawołał Jared, usiłując przekrzyczeć huczące wodospady.

Uśmiech z jej twarzy znikł bez śladu. Nie jest aż tak głupia. Przeszedł jeszcze sześć metrów wzdłuż urwiska i przywołał ją ręką.

Potrząsnęła głową.

Machnął jeszcze raz, hipnotyzując ją spojrzeniem, które mówiło, że jeśli nie snajper, to on sam ją zabije.

Trochę miała dosyć tych śmiertelnych gróźb. Zbliżając się ostrożnie do Jareda, zrozumiała, co miał na myśli. Zastanawiała się, czy celna kula nie byłaby jednak lepszym rozwiązaniem. Pień drzewa przerzucony nad przepaścią o szerokości ,dziesięciu metrów wyglądał na zbyt śliski i wąski, żeby Jared mógł się na nim utrzymać.

Wskoczył szybko na wystające korzenie i zanim Hope zdążyła się przerazić na dobre, był już w połowie drogi nad wąwozem. Spieniona woda dwadzieścia metrów w dole nie była w stanie zagłuszyć bicia jej serca. Kiedy znalazł się na drugim końcu brzegu, pomachał beztrosko ręką i wrócił do niej tą samą drogą.

— Nie zrobię tego! — krzyknęła mu do ucha.

W odpowiedzi zaprowadził Hope do prowizorycznego mostu, wskoczył na korzenie i wciągnął ją za obie ręce na górę. Cofając się powoli, ciągnął ją za sobą.

Upływ czasu i wilgoć nadwątliły pień zwalonego drzewa. Zmurszałe i pozbawione kory rzeczywiście było tak śliskie, że ledwie dawało się po nim iść.

— Nie patrz w dół! — krzyknął. — Stawiaj ostrożnie stopy, dopiero wtedy, gdy wyczujesz pod butem drzewo.

Jego okulary zaszły mgłą. Nawet nie widziała jego oczu. Ze strachu nogi odmawiały jej posłuszeństwa.

— Nie bój się, nie pozwolę ci spaść. Świetnie ci idzie. Jesteśmy prawie w połowie drogi.

Hope spojrzała w dół. Jej stopa ześliznęła się z pnia.

W ostatniej chwili Jared złapał ją za drugi nadgarstek. Krzyknęła przeraźliwie. Machając bezradnie nogami, kołysała się nad przepaścią jak artystka cyrkowa, czując, jak przy każdym ruchu żołądek podchodzi jej do gardła.

— Nie ruszaj się! — krzyknął.

Ostatnim wysiłkiem woli zdołała opanować zdenerwowanie i strach.

Podciągnął ją mocno do góry, błyskawicznym ruchem, jak gdyby ważyła tyle co piórko. Po chwili wyczuła twardą powierzchnię pod stopami i dopiero teraz zdała sobie sprawę, jaki to był dla niego wysiłek. Zgodnie z obietnicą nie pozwolił jej spaść. Po raz kolejny uratował jej życie.

Trzęsąc się ze strachu, wytrwale podążała za nim nad przepaścią. Poszłaby teraz za nim nawet w ogień, byle tylko trzymał ją za ręce. Kiedy wreszcie dotarli na drugi brzeg, chciała rzucić mu się w ramiona. Po chwili, gdy się trochę uspokoiła, a poziom adrenaliny gwałtownie opadł, postrzelone ramię zaczęło ją boleć jak zropiały ząb.

Jared przetarł zamglone okulary, spojrzał na przesiąknięty krwią bandaż i cicho zaklął.

— Nic mi nie jest. To tylko tak strasznie wygląda.

Kiwnął bez słowa głową i odszedł w głąb lasu. Musiał znaleźć wystarczająco grubą gałąź, którą mógłby podeprzeć zwalone w poprzek wąwozu drzewo i zrzucić je w przepaść.

— Mogę ci jakoś pomóc?

— Odsuń się.

Wyprostowała się i powtórzyła stanowczo:

— Czy mogę ci pomóc?

Ujrzała szacunek w jego oczach i nagle ból zaczął słabnąć.

Jared ułożył ręce Hope na grubej gałęzi.

— Przyciskaj ją do ziemi. Jak pień się podniesie, zacznę go pchać do przodu. — Stanął na swoim miejscu, schylił się i podłożył dłonie pod pień. — Dobrze, teraz!

Mimo że pchała z całych sił, pień nawet nie drgnął. Dopiero kiedy zaczęła poruszać gałęzią jak piłą, podniósł się nieznacznie.

Jared napierał całym ciałem. Pień drgnął i przesunął się o jakieś dwadzieścia centymetrów.

— Jeszcze raz — rozkazał.

Walka z ogromnym pniem była mozolna, przede wszystkim dla niego. Hope nie mogła oderwać wzroku od jego napiętych mięśni. Niesłychane... Nigdy przedtem nie podniecał jej widok bicepsów, fizyczna siła nie robiła na niej żadnego wrażenia. I oto krok po kroku stawała się zupełnie inną kobietą.

Wreszcie koniec drzewa zaczął się zsuwać w kierunku przepaści. Uklękła obok Jareda i zaczęła pchać z całej siły — choć miała jej tak niewiele.

W końcu pień zatrząsł się, podstawa z korzeniami oderwała się od przeciwległej skarpy i runęła do wody z potężnym pluskiem. Hope i Jared wymienili zmęczone spojrzenia. Ból w jej ramieniu stawał się nie do zniesienia, żołądek ciążył jak kamień, mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Czuła się jednak zdecydowanie bezpieczniej ze świadomością, że od ścigającego ją mordercy dzieli ich czeluść wąwozu.

Jak to dobrze, że będą mogli zmniejszyć tempo.

Jared wstał i pociągnął ją za zdrową rękę.

— Chodźmy już. Straciliśmy za dużo czasu.

Westchnęła ciężko i zmusiła swoje udręczone ciało do dalszej wędrówki.

Stan patrzył z wściekłością na kłęby wzburzonej wody dwadzieścia metrów pod nim. Robota zaczyna się komplikować, i sam jest sobie winien.

Załatwiłby tę babę jednym strzałem, ale akurat się schyliła, żeby podrapać się w nogę. Może to dobry znak, pomyślał na początku. Los podsuwał mu szansę na dobrą zabawę. Zamiast anonimowego wykonania wyroku — słodka rzeźnia.

To tak, jakby bawić się w strzelaninę i cieszyć widokiem kul odbijających się rykoszetem od ścian. Albo oglądać kryminał, w którym zamiast samochodów eksplodują plecaki. Wypatrzył za skałą tych spoconych ze strachu frajerów i od razu zrobiło mu się lepiej. Ale okazało się, że to oni wycięli mu numer.

Kiedy zaszedł ich od tyłu, rudej już nie było. Wsiąkła gdzieś z facetem, który ją wcześniej niósł. To ten dupek w okularach, musi być ich szefem, tym „Jaredem", który odbierał przez radio lokalizacje. Pierwszy facet, który śmiał z nim zadrzeć, odkąd Stan odkrył w sobie boską moc.

Władzę ostateczną.

Gdyby nie musiał dbać o opinię zawodowca, tych troje za skałą nie pokicałoby w góry jak zasrane zające. Ale dał sobie spokój, wycofał się nie zauważony i ruszył w trop za rudą.

Wściekły, zaczął kopać grunt pod nogami. Grudki mokrej ziemi spadały na wystające z ziemi korzenie drzewa. Po drugiej stronie wąwozu widać było odciśnięty ślad po starym pniu, który jeszcze niedawno musiał łączyć dwa brzegi. Szedł po trzydzieści minut w każdą stronę, żeby znaleźć jakiś prowizoryczny most, ale nic z tego.

Jared zniszczył jedyne przejście w promieniu kilku kilometrów, a do zmierzchu pozostały tylko dwie godziny. Znowu kopnął wystający z ziemi korzeń. A niech to szlag, nie mógł w to uwierzyć.

Zrzucił plecak na ziemię i rozsunął największą kieszeń. Ruda oberwała; jeżeli nie postrzelił jej porządnie, to na pewno drasnął, więc nie może zajść za daleko. Pewnie uwaliła się gdzieś po drugiej stronie i ledwo zipie. Gdyby tylko udało mu się przedostać na drugi brzeg, miałby jeszcze mnóstwo czasu na to, żeby z nią skończyć i dać nogę. Helikopter jest umówiony na dziesiątą rano. Z jego mapy wynika, że tamtych troje frajerów ma cholernie długą drogę do obozu następnej grupy, tej, która ich namierzyła przez radio dziś rano.

Wyciągnął z plecaka toporek turystyczny, sprawdził kciukiem ostrze i uśmiechnął się na widok strużki własnej krwi. Jest gotów do dalszej gry. Jakiś kilometr dalej zauważył wysoką sosnę, która rosła tuż nad urwiskiem. Wyrąbał wystarczająco dużo pni w swoim życiu, by wiedzieć, jak się do tego zabrać i obalić drzewo we właściwym kierunku. Zajmie mu to trochę czasu, ale ruda mu ten wysiłek sowicie wynagrodzi.

Zamachnął się toporkiem jak lufą pistoletu, wciął się w pień za drugim uderzeniem i zmrużył wściekle oczy. No, niech ten dupek w okularach przekona się, czym pachnie siekierka Stana.

Droga była coraz trudniejsza, a Hope słabła z każdym krokiem. Co jakiś czas Jared przystawał i nasłuchiwał jak czujne zwierzę. Zatrzymali się tylko raz, nad rwącym potokiem, żeby napełnić manierkę i zjeść batona — jednego na spółkę.

Wycieńczona do tego stopnia, że ledwie mogła gryźć, Hope zapytała Jareda, czy według niego snajper jest na ich tropie. Odpowiedział, że raczej nie, ale wolał tego nie sprawdzać, wiedząc, że stawką jest jej życie.

Ten facet umiałby postawić na nogi nawet trupa, pomyślała.

Szła dalej, cały czas pod górę, z trudem łapiąc oddech w rozrzedzonym powietrzu. Jej nogi domagały się odpoczynku, mimo że posłusznie stawiała kroki techniką „wypoczynkową".

W pewnej chwili wpadła jej do głowy myśl, że Jared nie jest zwykłym człowiekiem. Nawet najsilniejszy mężczyzna nie mógłby zrobić tego wszystkiego, nie okazując najmniejszego śladu zmęczenia. Zaczęła wątpić, czy będzie mogła „wrócić" z nim do czegokolwiek. Seks z istotą pozaziemską nie mieścił się w żelaznym kanonie jej fantazji erotycznych.

Kiedy Jared zatrzymał się ponownie, wszystko jej było jedno po co. Ugięły się pod nią kolana i upadła na ziemię. Jak przez mgłę widziała, że Jared struga jakieś patyki, rozwija linę, ciągnie jakieś szeleszczące drzewo...

Czuła, że ktoś potrząsa jej zdrowe ramię. Otworzyła z wysiłkiem oczy.

— Chodź, mamy mało czasu.

Kula byłaby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Najlepiej między oczy.

Resztką sił wykrzesała z siebie trochę dyscypliny i zacisnęła usta, kiedy pomagał jej wstać. Chwiejąc się na nogach jak niedołężna staruszka, czekała, aż Jared zacznie iść.

Objął ją ramionami. Jedną ręką przycisnął jej głowę do swojej piersi.

— Biedna Hope. To już naprawdę niedaleko. Proszę, wytrzymaj jeszcze trochę — szepnął i pocałował ją w czubek głowy.

Jego dotyk i czułe słowa sprawiły, że łzy ścisnęły jej gardło.

— Zrobisz to dla mnie, kochanie?

To i wiele więcej. Zrobiłaby dla niego wszystko. Skinęła głową. Kochała dotyk jego szorstkiego swetra na policzku, kochała ciężar jego silnej dłoni, którą gładził jej włosy, kochała...

Otworzyła szeroko oczy.

Kochała jego.

Jej serce wiedziało o tym od dawna. Kiedy ta prawda dotarła do jej rozumu, błogie ciepło wdarło się gwałtowną falą do pustych i zimnych zakamarków jej duszy. Może zgłupiała do reszty, może ślepy los z nich zakpił, ale kochała Jareda do szaleństwa, całym sercem i duszą. Mogła zamknąć oczy i pozwolić sobie na chwilę bezgranicznego, niezmąconego szczęścia.

Objął ją mocniej i zaraz uwolnił z czułego uścisku.

— Przykro mi, Hope, ale czeka nas jeszcze ostatnie podejście.

Wahając się chwilę, czy mu od razu powiedzieć, niepewna jego reakcji, odchyliła głowę i uśmiechnęła się.

— Chodźmy. Straciliśmy za dużo czasu.

14

Jared zdjął sweter i obwiązał go wokół bioder. Nie pamiętał, że szlak jest tak wąski, stromy i poprzecinany szczelinami o głębokości od półtora do dziesięciu metrów. Za dwie godziny, kiedy zapadnie ciemność, ta wspinaczka stanie się samobójstwem. Musi więc doprowadzić Hope na Orlą Polanę wcześniej.

Wyciągnął w dół rękę i chwycił jej palce. Na krótkich paznokciach kruszył się popękany czerwony lakier. Jej dłoń wydawała się drobna i zwodniczo krucha. Potrafiła cisnąć plecakiem w pysk niedźwiedzia i pocieszyć skonfundowanego przyjaciela. W tej dłoni kryła się magia. Coś, na co mężczyzna może liczyć i w dobrych, i w złych czasach. Jared pomógł Hope wdrapać się na swój poziom, potem wspiął się wyżej, potem od początku to samo.

Hope nie skarżyła się na ból, nie prosiła o jedzenie, picie ani o przerwę na wypoczynek. Nie zawiodła w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, zniosła jego surowe wymagania. Teraz już wiedział, że przezwyciężyła wpływ wychowania, które komuś słabszemu złamałoby charakter, a potem chętnie dodawała odwagi innym.

Jego kobieta miała niezwykły dar odwagi i współczucia. Była wytrzymała i piękna. Przywodziła mu na myśl koszyk Apaczów stojący na jego kuchennym stole. Możliwe, że podobnie jak ta pamiątka, nie będzie długo do niego należała, lecz dopóki należy, zamierza traktować ją jak najcenniejszy skarb.

Kiedy wciągał Hope w górę za zdrową rękę, na widok jej cierpienia przeszył go ból. Tak nie traktuje się kobiety- skarbu, panie Austin.

— Wszystko w porządku, Jared — wyszeptała Hope, patrząc na niego pełnym zrozumienia, łagodnym wzrokiem.

Na bladym policzku miała wyraźną plamę brudu, pod oczami szare półksiężyce sińców. Odwróciła swoją baseballową czapkę daszkiem do tyłu, przygniatając — choć nie chowając zupełnie — kasztanowe włosy, które tak kochał.

Przypomniał sobie znudzoną mądralę z ostatniego rzędu na zajęciach z orientacji i nie mógł się nadziwić, jak niesłusznie ją oceniał. To jest prawdziwa Hope Manning. Kobieta, którą chce kochać, nie zważając na to, co przyniesie przyszłość. Którą będzie kochał aż do śmierci. Nie odrywał od niej oczu.

Hope uniosła dłoń i wsunęła ją we włosy.

— Muszę fatalnie wyglądać.

— Wyglądasz pięknie.

Jej wzrok złagodniał.

Stał się miękki, nieuchwytny, kuszący.

— Ty też.

Jared zerknął na swoją lepiącą się koszulkę, przesiąkniętą potem po wyczerpującej wspinaczce. Nie ogolił się rano, a włosy powinien skrócić kilka tygodni temu. Ale podobał mu się sposób, w jaki na niego patrzyła. Piekielnie mu się podobał. Niczego nie pragnął teraz bardziej, niż dotrzeć z nią na Orlą Polanę.

Wspiąwszy się na następną półkę, podał jej rękę.

— Założę się, że kokietujesz wszystkich facetów, z którymi zdarza ci się wędrować.

— Tylko tych, którzy mają to, co prawdziwy facet mieć powinien — powiedziała ze swoim nieustraszonym, kochanym, poufałym uśmiechem.

To były ostatnie słowa, jakie z sobą zamienili, zanim szlak zaczął wyglądać trochę lepiej od zwierzęcej ścieżki. Nagle odgłosy kamiennej lawiny, jakieś osiemset metrów z tyłu, zmroziły Jaredowi krew. Gestem ręki zatrzymał Hope w miejscu i zamknął oczy, otwierając się na ducha-który-przenika-wszystkie-rzeczy. Charakterystyczne parsknięcie samotnego kozła pozwoliło mu odetchnąć z ulgą.

Jared był przekonany, że snajper miał zbyt mało czasu, żeby znaleźć inne przejście nad wąwozem, nie mógł jednak wykluczyć takiej możliwości. Uśmiechając się do Hope, ruszył znowu do przodu, ale sądząc po jej błędnym wzroku, niewiele już do niej docierało.

Arizońskie cyprysy, jodły Douglasa i jałowce czepiały się stromych stoków po obu stronach perci. Na wysokości około dwóch i pół tysiąca metrów chwyta już mróz, który w nocy może okazać się bardzo dotkliwy. Jared wiedział, że zanim pomyśli poważnie o schronieniu i żywności, musi sięgnąć po jeszcze jeden środek ostrożności.

Szczelina skalna, do której się zbliżali, była doskonała. Szeroka na półtora metra, z opadającymi prosto w dół pionowymi ścianami. Na dnie pokruszona skała. Ponad trzy metry głębokości.

Przeskoczył na drugą stronę i wyciągnął rękę do Hope. Przygryzła wargi, ale nie wahała się długo. Chwyciła jego dłoń i nie krzyknęła, kiedy musiał ją mocno szarpnąć. Pocałował ją przepraszająco w zranioną rękę, a ona odwzajemniła mu się zmęczonym uśmiechem, co tylko wzmogło jego poczucie winy.

Podprowadził ją do drzewa i oparł plecami o pień.

— Odpocznij tutaj kilka minut.

Nie zadała żadnego pytania, tylko zamknęła oczy.

Dwie minuty później już spała.

Pracował szybko, z uczuciem bezgranicznej wdzięczności wobec Bena za wszystkie godziny spędzone pod jego kuratelą. Tajemnicą skutecznej zasadzki jest dobry kamuflaż, dlatego prawie piętnaście minut Jared przykrywał zebrane wcześniej gałęzie sosnowym igliwiem, zbutwiałymi resztkami roślin i kamieniami. Zwierzęta używające tego szlaku znają go równie dobrze jak ludzie własne domy. Albo przeskoczą, albo ominą podejrzaną zmianę na swojej dróżce.

Ale zwierzę, którym interesował się Jared, nie będzie tak podejrzliwe.

Kiedy już sam z trudem odróżniał fałszywy odcinek od reszty ścieżki, podszedł do Hope i szturchnął ją w zdrową rękę.

Odtrąciła jego dłoń i mruknęła coś pod nosem. Dopiero po chwili podniosła głowę, z ogromnym wysiłkiem, jakby ważyła dziesiątki kilogramów. Jej wzrok powoli nabierał ostrości.

— Dużo straciliśmy czasu? — zapytała jak automat.

— Nie — odparł czule. — Daję ci słowo, że jesteśmy prawie na miejscu.

Jej mina mówiła: „Dobra, dobra". Ale wstała i powlokła się za nim bez słowa.

Jared kłamał. Nie celowo, ale minęły cztery lata, odkąd Ben poprowadził go tym szlakiem. Gdy w końcu przedarli się na wysokość, gdzie zbocze porastały już tylko łąki, okazało się, że odeszli blisko kilometr od zasadzki.

Nie miał czasu, żeby zachwycać się pięknem tego zakątka. W górach zmierzch zapada bardzo szybko, a było jeszcze tyle do zrobienia przed zmierzchem.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział do chwiejącej się na nogach Hope.

Uklękła w gęstej wiosennej trawie, przewróciła się na bok i zwinęła w kłębek.

— Dobranoc — wyszeptała.

Czapka przekrzywiła jej się na głowie, powieki opadły. W kilka sekund świat przestał dla niej istnieć.

Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Doprowadził Hope do stanu wycieńczenia, ale przecież ona wydobrzeje, pocieszał się w duchu. Będzie sobie spała wygodnie, dopóki on nie zbuduje szałasu. Rozwiązał rękawy swetra, który nosił okręcony wokół bioder, i delikatnie przykrył nim jej tułów. Jeszcze jedno wzruszone spojrzenie na śpiącą postać i wziął się do roboty.

Z dachem pójdzie najszybciej. Ostatniej liny użył, co prawda, do konstrukcji zasadzki, ale potrafił poradzić sobie bez niej. Tej górskiej oazy strzegł gęsty las, którego poszycie usłane było mnóstwem gałęzi wyłamanych przez kolejne burze.

Znalazł dwie, widłowato rozdzielające się na końcach, przyciął, żeby były tej samej długości, i zaklinował między drzewami odległymi od siebie o trzy metry. Kolejną przyciętą gałąź wsadził między widły, formując równoległą do ziemi krawędź dachu. Długie patyki, ukośnie oparte o tę krawędź, podtrzymywały chrust, którego użył jako strzechy.

Ponieważ nie mieli śpiworów, zimny grunt pozbawiłby ich ciepła w kilka minut. Ale siennik z leśnego poszycia zapewnia lepszą izolację i wygodę niż najdroższy śpiwór. Jodła Douglasa ze swoimi gęstymi igłami dostarczyła mu takiego materiału, jakiego potrzebował.

Ułamując tylko miękkie końcówki, grubsze "końce wciskał rzędem w ziemię. Następny rząd układał naprzeciwko pierwszego i tak dalej, zawsze miękkimi końcami w górę. Dopasowany do poszycia szałasu siennik miał trzy metry długości i ponad metr szerokości. Może nie był to Hilton, ale wystarczająco wygodne schronienie.

Spojrzał na Hope. Nie poruszyła się nawet o milimetr. Nawet jeśli budował to przytulne schronienie z podświadomym marzeniem o upojnej nocy, wybił to sobie z głowy. Hope była skrajnie wyczerpana. Znosiła trudy tak dzielnie i z takim opanowaniem, że zasłużyła na wypoczynek. A on zadowoli się jej bliskością przez całą noc. Zdumiewające, lecz na samą myśl o tym poczuł się wspaniale.

Przyklęknął, chwycił ją w ramiona i zaniósł do szałasu. Poruszyła się nieznacznie, kiedy układał ją na sienniku, lecz niemal natychmiast znowu zapadła w głęboki, uzdrawiający sen.

Wyprostował się, potarł dłońmi twarz, zastanawiając się, czy rzeczywiście wybrał na tę kryjówkę najlepsze miejsce. Do wysokogórskiej łąki prowadził tylko jeden wąski szlak, ten, którym się wspinali. Z pewnością była ona najbezpieczniejszym schronieniem w tej okolicy. Dodając do tego zasadzkę, którą urządził po drodze. Tak, bez wątpienia zrobił wszystko, co tylko mógł, żeby chronić Hope.

Osiągnął swój cel, a teraz poczuł potworne zmęczenie i głód. Krótka kąpiel pomogłaby zwalczyć to pierwsze. Przeszukanie lasu powinno wystarczyć, żeby pozbyć się tego drugiego. Przez korony drzew prześwitywały ostatnie promienie słońca, ale Jared doskonale widział w ciemnościach. Nie zbudzi Hope, dopóki nie znajdzie dla niej czegoś do jedzenia.

Nawet największy maniak nie ryzykowałby życia, wspinając się trudnym szlakiem w niepewnym świetle księżyca.

Stan gapił się na pochyły „most" z niedowierzaniem. Przeklęty czubek drzewa spadł pół metra za blisko, nie, dosięgając przeciwległej skarpy, i zatrzymał się na występie skalnym pięć metrów niżej. Nienawidził ścinania drzew, nienawidził wysokości, nienawidził popełniania błędów, i zaczynał nienawidzić tę rudą i jej przewodnika z pasją, jakiej nie czuł od czasu, kiedy jego tatuś odszedł z tego świata.

Oczywiście w każdej chwili mógł sobie darować i spróbować jeszcze raz, kiedy ta baba wróci do Nowego Jorku. Ale wtedy opowie o wszystkim glinom, będzie wystraszona i czujna. Poza tym, jeśli teraz nawali, zleceniodawcy mogą nie dać mu następnej szansy.

Chowając toporek do plecaka, wyobrażał sobie, co zrobi, kiedy dopadnie tę dwójkę. Podniecenie przyspieszyło krążenie krwi w żyłach. Podniósł ciężki plecak tak łatwo, jakby to był worek z torfem, który zbierał na sprzedaż w dzieciństwie. Tym razem jego moc okaże się wielka. Czuł to w kościach.

Zapiął pasek biodrowy, siadł okrakiem na zwalone drzewo i zaczaj przesuwać się centymetr po centymetrze do przodu. Nogi co i rusz wplątywały mu się w gałęzie, a ostre sosnowe igły kłuły go przez ubranie. Kiedy natrafił kroczem na grubą pionową gałąź, nie miał innego wyjścia, niż wstać na nogi i ostrożnie balansując, obejść ją.

Kiedy dotarł wreszcie na drugą stronę, jego koszula była mokra od potu, a on sam czuł się jak poduszka na szpilki. A przecież miał jeszcze do pokonania pięć metrów ziemi i skały pod górę. Znowu nie zawiódł się na swoim plecaku. Było w nim wszystko, czego potrzebował. Elastyczna gruba lina, czekan i metalowe klamry, które wrzucił w ostatniej chwili.

Utrzymywał się w dobrej kondycji. Fizycznie ta wspinaczka nie stanowiła dla niego żadnego problemu. Ale, cholera, nienawidził wysokości. Przeciągnąwszy się przez skraj urwiska na bezpieczny grunt, leżał z rozpostartymi ramionami, a jego serce waliło jak młot kowalski. Gdy tętno mu się uspokoiło, powróciła cała złość.

Pokaże tym klaunom, co czeka ludzi, którzy zadzierają ze Stanem Lawlerem. Żądza zemsty pulsowała mu we krwi, kiedy ruszał z powrotem w kierunku odległego o ponad kilometr, zwalonego mostu. Zostawił na miejscu linę i klamry, żeby były gotowe na wypadek szybkiej ucieczki.

Odnalezienie tropów było dziecinnie proste — w każdym razie łatwo rozpoznał ślady stóp kobiety. Nie widać było śladów męskich. Może wpadł do wody? Zostawił ją i uciekł?

Cokolwiek się stało, było to Stanowi na rękę. Zasłużył na nagrodę. A przewodnik mógłby go kosztować zbyt wiele cennego czasu.

Ocenił położenie słońca. Jeszcze przez godzinę będzie jasno. Ruda nie zdąży odejść daleko.

Ślady wskazywały, że ledwie powłóczy nogami. Jest słaba, wystraszona i gotowa do targów. Ale żadne łzy ani jęki nie powstrzymają go przed nauczką, którą da tej dziwce. Dzisiaj nie musi się cackać. Nie tak jak z tą blondynką z hotelu.

Poczuł pulsowanie w pachwinie. Przyspieszył tempo marszu.

Jej ślady prowadziły prosto w góry, a nie odnalazł dotąd żadnych znaków, które świadczyłyby o tym, że choć raz odpoczywała. Musi być już bardzo blisko. Kiedy go zobaczy, jej wielkie brązowe oczy wypełni strach. Jeżeli nie, dokona tego pistolet. Ruger Mark II zmusił niejednego faceta, żeby skamlał o życie. Ta ruda zrobi coś więcej, zanim z nią skończy.

Był piekielnie podniecony. Całkiem gotowy.

Pognał w górę stromym stokiem. Nagle coś zacisnęło się mocno na jego kostce i szarpnęło.

Świat stanął na głowie. Ze świstem wyrzuciło go w górę. Krew wdarła mu się do mózgu, a ziemia kołysała się w tę i we w tę dwa metry niżej. Zszokowany, zdał sobie sprawę, że dynda, przywiązany za stopę do liny, która była umocowana na czubku drzewa.

Jego ciało uderzyło w młodą sosnę i odbiło się jak piłka. Następnym razem był już gotowy i złapał się pnia. Skręciwszy tułów, zdołał otworzyć plecak i wyciągnąć z niego nóż. Napiął mięśnie, podniósł ciężki tors i śmignął ostrzem tuż nad swoim butem. Lina trzasnęła. Runął w dół, plecakiem do ziemi.

M21, amunicja, czekan, młotek i reszta narzędzi ugodziły go w kręgosłup i łopatki. Spojrzał w niebo, szacując swoje rany i kontuzje. Niczego nie złamał, ale wszystko go bolało. Powoli usiadł, potem wstał na nogi, mozolnie jak staruszek, i zrobił jeden krok na próbę. Szlag by to trafił! Miał skręconą kostkę.

Zakładał sidła, od kiedy skończył dziesięć lat. Wpaść samemu we wnyki to kompromitacja. Zniewaga nie do wybaczenia. Próbując zapanować nad wściekłością, zaczął oglądać mechanizm spustowy pułapki. Dwa haczykowate patyki, każde świeże cięcie zamaskowane błotem. Lina podobnie umazana w brunatnej mazi, ręcznie spleciona i prawie niewidoczna na tle ziemi. Młode drzewko zostało właściwie wybrane. W gęstwinie innych trudno było dostrzec jego nienaturalne wygięcie.

Ktokolwiek założył te wnyki, nie był frajerem przewodnikiem, który sypia w namiocie i gotuje na kocherze. O nie, ten facet był naprawdę dobry. Pewnie śmieje się teraz na myśl, że Stan wisi sobie jak szynka w wędzarni.

Upokorzenie paliło mu policzki, a zaraz potem spadła na niego gorąca, mordercza wściekłość. Może nie nauczył się wybierać właściwego widelca w eleganckiej restauracji, ale nikt nie zna lepiej od niego lasu. Odnajdzie faceta, który go tak urządził, i to on, Stan Lawler, będzie się śmiał ostatni! To już nie tylko sprawa forsy. Stawką jest jego honor.

Jutro o dziesiątej wsiądzie do helikoptera z podniesioną głową — albo nie wsiądzie wcale.

Pomimo szarpiącego bólu w kostce ruszył szlakiem pod górę. Ściemniało się szybko, ale niedługo miał wzejść księżyc. Na pewno się nie spodziewają, że będzie ścigał ich nocą. Urządzi im niespodziankę. Mają to jak w banku!

Dziesięć minut później but ześliznął mu się ze zwietrzałej skały. Stan upadł boleśnie na jedno kolano. Z kostką było coraz gorzej. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, żeby zaczekać, aż księżyc wzejdzie dostatecznie wysoko i oświetli mu drogę, ale żądza zemsty pchała go do przodu.

Wspinał się uparcie, przeskakując szczeliny i pomrukując z bólu. Niech ich tylko znajdzie...

I nagle otworzyła się pod nim ziemia. Spadał nogami w dół. Jego skręcona wcześniej kostka pogruchotała się na dobre, barki i głowa trzasnęły z całej siły o skalną ścianę. Przewrócił się na bok i jęczał, a sosnowe igły i ziemia obsypywały go swoim deszczem.

Zasadzka... Jego mózg przez chwilę drwił z siebie z pogardą, po czym nieświadomość ucięła wszelkie myśli.

Hope ocknęła się i podrapała po nosie. Coś znowu ją załaskotało. Ukryła twarz w swojej pachnącej poduszce i zaczęła mocno pocierać. Wytrzeszczyła oczy. Usiłowała wstać, zdezorientowana i trochę przestraszona.

Świadomość wracała etapami. Było ciemno. Siedziała na czymś w rodzaju... siennika z sosnowych igieł. Uciekała przed snajperem, tak bardzo zmęczona, że pośpiech stracił dla niej sens. Jared w końcu powiedział: „Jesteśmy na miejscu". Zwinęła się w kłębek na łożu ze słodko pachnącej trawy, a potem jej umysł był jak czysta kartka.

Przed nią rozciągała się łąka. Ta sama, na której zasnęła?

— Jared? — Jej własny głos wrócił do niej smagnięciem mroźnego, górskiego wiatru.

Drżąc z zimna, zrzuciła czapkę i wciągnęła przez głowę ciepłą bluzę Hanka. Każdy najmniejszy ruch sprawiał jej ból. Z trudem mogła odróżnić rwanie rany postrzałowej od tysiąca innych obolałych mięśni. Potrzebowała aspiryny z kieszeni Jareda, potrzebowała trochę jedzenia... Kogo próbuje nabrać?

Potrzebowała Jareda. Chciała go zobaczyć, chciała wiedzieć, czy nic mu nie grozi.

Przeszukując oszalałym wzrokiem pogrążoną w mroku łąkę, powtarzała sobie, że jest głupia. Jaredowi nic się nie stało. Nie ma go, bo pewnie robi coś pożytecznego albo coś, co wymaga odwagi prawdziwego mężczyzny. Wróci, gdy skończy, i jej świat znowu będzie kompletny. Tymczasem chciała jednak wiedzieć, gdzie on jest.

Więc dlaczego załamuje ręce jak jakaś biedna, be radna kobieta?

Wygrzebała się z szałasu i przyjrzała dokładnie łące. W świetle księżyca kołysząca się trawa przypominała falujące srebrne morze. Pięknie — jeśli tylko Jared jest bezpieczny.

Zaczęła od lewej strony polanki i idąc po jej obrzeżu, wypowiadała czule jego imię. Nic. Tylko pohukiwanie sowy, trzydźwiękowy akord wiatru przeciskającego się między gałęziami, trawa i jej potargane włosy. Las był gęsty i ciemny. Co za głupota — wychodzić i wołać w nieznane. Jared ma słuch jak nietoperz. Dlaczego więc nie odpowiada? O Boże, jeżeli coś mu się stało...

Jej umysł odrzucał tę myśl. Przewrażliwienie osiągało stan krytyczny i opadało.

Czy tak to właśnie bywa, kiedy jest się zakochanym? Że człowiek czuje się niepełny, zagubiony i fizycznie chory bez kogoś, kogo kocha?

Przedtem była taka szczęśliwa. Szczęście jest dobre. To jest wstrętne. Wcale jej się nie podoba to uczucie. Przez całe dorosłe życie budowała swoją tożsamość i poczucie własnej wartości, niezależnie od pragnień i opinii innych ludzi. Miłość niech sobie idzie gdzieś w świat. Miłość niech sobie idzie porazić jakiegoś innego głupka, a ją niech zostawi w spokoju.

— Jestem tutaj, Hope!

Serce podeszło jej do gardła. To jej miłość!

Po raz pierwszy w życiu rozumiała, dlaczego wciąż zdarzają się nie planowane ciąże, dlaczego sekretarki, ku własnej zgubie, miewają romanse z szefami, i dlaczego wciąż prosperują w Las Vegas kościoły udzielające szybkich ślubów. Miłości nie da się kontrolować. To ona kontroluje swe ofiary. A najlepsze, na co kobieta może mieć nadzieję, to miłość odwzajemniona.

Hope szła między drzewami w kierunku głosu Jareda, bo nie mogła zrobić nic innego.

Jej instynkt wiedział, gdzie szukać swojej drugiej połowy i prowadził ją przez ciemny las. Dzięki nikłym promieniom księżycowego światła nie rozbiła sobie głowy o drzewa. Gąbczasty dywan ściółki tłumił odgłos jej kroków, ale wiedziała, że Jared ją słyszy. Wiedziała, że czeka.

Zapach wody dochodził gdzieś z bliska. Ta wyprawa wyostrzyła jej zmysły, przedtem głuche, bo po prostu nie używane. Zauważyła mgiełkę dryfującą między pniami drzew. Jeszcze jeden wodospad? Nie, nie słychać charakterystycznego grzmotu spadającej wody.

Rzuciła się naprzód, wypadła z lasu i zatrzymała się. Jej serce także.

Dotykała butami krawędzi jakiegoś bezkształtnego zbiornika wody o wielkości małego basenu. Światło księżyca lśniło na jego powierzchni pomiędzy plamami unoszącej się pary. Zwiewne paprocie, pochylające się nad piaszczystą glebą, okalały wodę ze wszystkich stron oprócz jednej. Najdalszy kraniec basenu zdawał się wyrzeźbiony z twardej skały, z naturalnymi kamiennymi tarasami. Za taki projekt krajobrazu architekt zarobiłby fortunę.

Te szczegóły straciły na znaczeniu, kiedy zauważyła mężczyznę zanurzonego do piersi w wodzie, z gładkimi włosami spadającymi do tyłu i twarzą przesłoniętą przez parę. Bez okularów był jeszcze bardziej nagi.

— Obudziłaś się.

Głos Jareda potoczył się po wodzie i odbił się echem w jej głowie. Jeżeli kiedykolwiek się obudzi, umrze na atak serca. Zachwiała się i z trudem złapała powietrze.

— Co myślisz o moim prywatnym zdrojowisku? Dzięki gorącym źródłom jest tu zawsze ciepło.

Myśleć? Miała w głowie sieczkę. Na język cisnęły się same brednie.

Jared wstał. Woda spływała po jego ciele do basenu. Był w nim zanurzony do pępka. Plamy gładkich czarnych włosów na jego piersi, brzuchu i przedramionach łagodziły zarys twardych mięśni.

— Musisz być strasznie głodna. Daj mi minutę na ubranie się, to przygotuję coś do jedzenia.

Nie poruszyła się.

— O co chodzi?

Spojrzenie Hope błąkało się bezradnie po jego naprężonym ciele, potem spotkało jego niespokojne oczy.

— Obudziłam się, a ciebie nie było. To mnie... przeraziło.

Jej głos wydobywał się z głębi piersi, takiego tonu nigdy u siebie nie słyszała.

— Przepraszam — powiedział czule. — Nie pomyślałem, że możesz się obudzić, zanim wrócę. Tutaj jesteśmy bezpieczni, Hope. Zapomnij o snajperze.

On nie rozumie. Musi coś zrobić, żeby zrozumiał.

— Bałam się, że coś ci się stało. Musiałam cię zobaczyć. Byłeś mi potrzebny.

Jared znieruchomiał.

Do diabła z dumą.

— Ja... bardzo cię potrzebuję.

Nieprzytomny błysk radości rozświetlił jego oczy.

— Chodź tutaj, Hope.

Nigdy przedtem nie słyszała takiego głosu. Czuła, co on znaczy, i drżała ze wzruszenia. On też jej pragnął. Tutaj. Teraz. Zrobiła jeden krok prosto do wody i uskoczyła do tyłu. Jej but ociekał wodą.

Ubranie. No jasne, co za głupota. Rozwiązała sznurówki, zdjęła buty, ściągnęła skarpetki. Czy cały czas na nią patrzy? Zerknęła przez zasłonę rudych włosów...

Chyba tak.

Wyprostowała się. Paliły ją policzki, kiedy jej palce walczyły z zatrzaskiem i suwakiem. Jej poprzednie miłosne związki były banalnymi romansami, zewnętrzną oprawą niewiele się różniły od biznesu. Bez błyszczących oczu. Bez długiej gry wstępnej. Bez ociągania się przy rozstaniu.

Nigdy wcześniej nie rozbierała się dla mężczyzny. To ją onieśmielało i, o tak, podniecało. Luźne spodnie koloru khaki dołączyły do reszty rzeczy, które leżały u jej stóp. Kopnięciem odsunęła je dalej, świadoma, że jej ciepła bluza sięga do połowy uda. Może nie była to seksowna bielizna, ale Jared nie wyglądał na znudzonego. Wyglądał... niebezpiecznie.

Zadrżała, ale nie z zimna. Chwyciła brzeg bluzy, podniosła ją — i zawyła. Potworny ból przeszył jej ramię. Opuściła bezwładnie ręce.

Jared brnął z głośnym pluskiem przez wodę i wyskoczył na brzeg. Wilgotnymi dłońmi najpierw uwolnił ubranie z zaciśniętych palców Hope, a potem delikatnie ściągnął je przez głowę, razem z bielizną. Parujące ciepło promieniowało kilka centymetrów od jej nagiej skóry, kiedy wyplątywał jej zdrową rękę z rękawa. Potem zrobił to samo, bardzo ostrożnie, z jej postrzelonym ramieniem. Jedno szybkie pociągnięcie i była wolna.

Zerkała jeszcze spłoszonym wzrokiem na jego obnażony tors, płaski brzuch, jego... Uradowana i podniecona, zaczerpnęła powietrza. Natura obdarzyła go hojnie nie tylko zaletami ducha.

— Tak...

Z jego ust wydobył się niewyraźny dźwięk, jego wzrok przylgnął do rąbka turkusowej koronki, którą znalazła na wyprzedaży w Victoria's Secret.

Najlepiej wydane pieniądze w całym życiu, pomyślała, ściągając majteczki, rozpinając stanik i odrzucając go na bok. Jeden krok i mokra skóra Jareda przywarła do jej piersi. Zamknęła oczy z błogim westchnieniem.

Zaczerpnął powietrza krótkim, ostrym haustem i cofnął się jak oparzony. Siła tego nagłego rozdzielenia wydarła jęk z jej gardła.

— Cholera! — Odrzucił głowę do tyłu i zacisnął oczy. — Potrzebuję trochę czasu...

Jej trwoga ustąpiła miejsca zrozumieniu i wstydliwej kobiecej dumie.

— W porządku, Jared. Masz czas. — Odwróciła się i weszła do wody. — Mamy całą noc — rzuciła przez ramię i zachichotała, kiedy otworzył szeroko oczy.

Nurkowała i tarzała się po piaszczystym dnie, lekceważąc ranę i ból w ramieniu — znieczulony wyraźnie przyjemnością kąpieli. Prawdziwej, ciepłej kąpieli. Co za wspaniały, grzeszny luksus! Tarła się piaskiem — naturalnym środkiem do złuszczania skóry — po nogach, brzuchu i ramionach, ostrożnie, żeby nie naruszyć przemoczonego bandażu. Wypływając z pluskiem na powierzchnię, śmiała się i machała do Jareda, który siedział na zanurzonej półce skalnej. Potem brała głęboki oddech i znowu znikała pod wodą.

Szorowała twarz i całą głowę, myła zęby palcem, kładła się na plecach i dryfowała leniwie, patrząc w atramentowoczarne niebo i rozświetlony glob. Księżyc kochanków. Żeby tylko Jared zrobił pierwszy ruch...

Ból bardzo złagodniał. Czuła się odświeżona i skrzypiąco czysta. Lecz napięta struna w dole jej brzucha drgała mocniej z każdą minutą, w której on na nią patrzył. A patrzył przez cały czas, siedząc na tej swojej kamiennej ławce. Teraz też czuła na sobie jego oczy.

— Próbujesz mnie wykończyć? — zapytał cicho.

Wyskoczyła w górę i zaczęła dreptać jak ptak w kałuży.

— Co proszę?

— Ja tu umieram, a ty sobie patrzysz w księżyc.

Dreszcz przeszył końcówki jej nerwów.

— Powiedziałeś, że potrzebujesz minutki...

— Ta minuta się skończyła. Teraz potrzebuję ciebie. Chodź tutaj, Hope.

To był rozkaz, nie prośba.

Taniec godowy się skończył. Zniknęła gdzieś jej nieśmiałość, ustępując miejsca płynącemu z głębi duszy przeświadczeniu, że stanie się to, co stać się powinno. Stojąc w głębokiej po ramiona wodzie, powoli zaczęła iść przed siebie. Widziała, jak zwężają mu się oczy, jak wznosi się i opada jego pierś, jak z każdym jej krokiem napinają się mięśnie jego szyi.

— Jestem tutaj, Jared — powiedziała miękko i rozłożyła ramiona.

Gdy podniósł się z kamiennej ławki, dreszcz czystej ekstazy wstrząsnął całym jej ciałem. Tym razem nie wycofał się. Otoczył ramionami jej talię i zaczął kołysać ją do przodu i do tyłu, jakby chciał powiedzieć, że ten moment jest równie drogocenny i wyjątkowy dla niego, jak i dla niej.

— Jak ja na to czekałam... — wyznała stłumionym szeptem. — Budziłam się, marząc o tobie. Kiedyś mało brakowało, a wśliznęłabym się do twojego śpiwora.

— Gdybym wiedział... — szepnął, odsuwając się trochę. — Domyślasz się, co przeżywam, odkąd cię poznałem? Boże, Hope, gdybyś wiedziała, jakie miewałem sny, uciekłabyś przerażona natychmiast. — Przygarnął ją zachłannym gestem. — Och, kochanie, chyba się nie wyśpimy tej nocy.

Kiedy całował ją namiętnie, otwartymi ustami, jego ręce były wszędzie, jej również. Jared był ucztą dla jej oczu i dłoni. Ściskała mięśnie jego pośladków, drugą ręką niespodziewanie ujęła jego przyrodzenie. Przerwał pocałunek i odsunął się z urywanym oddechem, twardym i drapieżnym wzrokiem. Mężczyzna popchnięty do granic samokontroli.

— Nie chcę się spieszyć — powiedział i ciągnąc ją w dół za sobą, posadził na kamiennej ławce. — Chcę, żeby to trwało... długo. — Oparł jej łokcie o skalną półkę z tyłu i zawisł nad nią, wspierając się na ramionach. Spojrzał w dół, mokre włosy zasłoniły mu twarz.

— Nie dotykaj mnie, bo będzie po wszystkim. Pozwól mi dotykać siebie.

Jego wzrok wwiercał się w jej oczy.

Jej protest zamarł, kiedy Jared pochylił głowę i objął wargami jej nabrzmiałą pierś. Niezwykła, nadzwyczajna przyjemność. Powiedziała mu to cichutkim, przeciągłym jękiem. Pogłaskał jej brzuch, potem zsunął dłoń pod wodę i oparł ją na porośniętym włosami wzgórku. Hope odrzuciła do tyłu głowę. Skała nie była już niewygodna, rana nie bolała. Żar rozpalony masażem jego palców wylewał się spiralnymi kręgami, wybuchał pulsującym napięciem, które było po części rozkoszą, po części bólem. Przeniósł usta na jej drugą pierś. Jego palce wśliznęły się do wilgotnego wnętrza.

Wyginając się w naprężony łuk, próbowała dosięgnąć jego piersi, ale on przycisnął z powrotem jej plecy do skały. Upierała się, koniecznie chciała go dotknąć, ale on wolną dłonią uwięził jej nadgarstki. Poczuła się frywolna, dzika, niepohamowana, rozpostarta do uczty na kamiennym stole. Mógł się nią sycić do woli, i jak tylko zechce. Jego usta dokładnie wiedziały, którędy wędrować, miękko i delikatnie, czy też jeszcze silniej dzierżyć berło swej magii, żeby doprowadzić ją na krawędź rozkoszy. Nie chciała spadać sama.

— Pozwól mi się dotknąć — błagała bezwstydnie. — Muszę cię dotknąć.

Zamruczał coś niewyraźnie, odmówił.

— Jared, proszę. Chodź! — Ostro szarpnęła dłońmi.

— Kocham cię, do cholery!

Podniósł głowę i uwolnił jej ręce.

Przyciągnęła go do siebie, spojrzała na jego oszołomioną twarz i powtórzyła miękko:

— Kocham cię.

Radość rozświetliła oczy Jareda i zaraz potem jego zachłanna czułość odebrała jej dech w piersiach. Rozsunął jej nogi i mocno się przytulił.

— To dobrze, kochanie. Bo ja ciebie też kocham.

Hope wpiła się w jego barki paznokciami. Jej śmiech, szloch i łkanie, jej rozpalone ciało, wszystko to sprawiało, że nie był w stanie wytrzymać zbyt długo tej burzy zmysłów.

Dał jej coś, na co nigdy nie liczyła. Swoje wspaniałe ciało, czyste serce, poczucie wartości, jakiej nie dała jej dotąd żadna wielka transakcja — i nie miała szansy dać.

— Kocham cię, Jared.

— Kocham cię, Hope. A z resztą damy sobie jakoś radę.

15

Hope budziła się z trudem, marszcząc brwi i drapiąc się po nosie. Znowu ją coś łaskotało. Siennik z krzaków. Przewróciła się na plecy. Łaskotało dalej.

Podniosła powieki i jej oczy natrafiły na gałązkę sosny, leciutko szczotkującą czubek jej nosa.

Jared.

Drżąc z zimna odtrąciła łokciem gałązkę i przetoczyła się do niego w pierwszych promieniach świtu. Jego ręce podniosły ją bez wysiłku i nagle znalazła się na dwumetrowym, naturalnym materacu. Niestety, żadne z nich nie było nagie.

Skrzyżowała ramiona na jego wełnianym swetrze i oparła na nich podbródek.

— Dzień dobry panu.

Założył ręce za głowę i uśmiechnął się, eksponując białe zęby na tle czarnej szczeciniastej brody.

— Dzień dobry, Hope.

Jego głos przenikał słodką wibracją w jej podbrzusze. Jej obolałe mięśnie chłonęły z wdzięcznością jego ciepło. Wpatrywała się w niego z bezwstydną przyjemnością. Był naprawdę wspaniały, z tymi złotymi smugami słońca w szopie brązowych włosów, gęstymi jak u Elvisa rzęsami i niebieskimi oczami, które zwykle były schowane za okularami.

— Popatrz na mnie w ten sposób jeszcze chwilę, to zabiorę cię z powrotem do mojego prywatnego uzdrowiska — ostrzegł ją.

— Obiecanki cacanki.

Przesunął ją trochę niżej, żeby mogła się przekonać, że to jednak nie czcze obietnice. Zdumiewające, po takiej nocy. Może on jednak jest istotą pozaziemską? Zaczęła się wiercić na myśl o tym, co robili.

— Przestań się kręcić. — W głosie Jareda dała się słyszeć frustracja. — Muszę przygotować ognisko sygnalizacyjne. Jeżeli Hank z Karen i Billem dotarli do obozowiska Matta wcześniej, mogli już wysłać awionetkę ratowniczą.

Znieruchomiała, potem stoczyła się z niego, zatrzymując jego rękę na swoim brzuchu, i leżeli tak razem, patrząc przed siebie.

— O, jak dobrze — szepnęła Hope. — Potrzymaj mnie tak trochę. W życiu nie widziałam czegoś tak pięknego.

Rzeczywiście nie widziała. Werbeny i jaskry obsypały soczystą, zieloną trawę purpurowym i żółtym konfetti. Sinozielone, zębate grzbiety Sierra del Carmen otaczały ich ze wszystkich stron. Z drzewa wskazującego północ wzniósł się do lotu wielki ptak.

— To złoty orzeł — powiedział Jared. — Kilka par gniazduje właśnie tutaj.

Powiedział jej, że to Ben pokazał mu tę łąkę cztery lata temu. Jego dar przewidywania zasiał ziarno, z którego narodziła się szkoła przetrwania. Wiedział, że jego przywiązanie do tego miejsca sprawi, że będzie ono dla Hope jeszcze piękniejsze.

Przytuliła się znowu do jego ciepłego ciała.

— Jestem tak szczęśliwa, że mnie to przeraża, Jared. A jeśli to nie potrwa długo?

— To, czego szukam, nie znajduje się „gdzieś tam, na zewnątrz". To jest we mnie — głęboki głos zadudnił w jej uszach. — Przeszłość nie ma nade mną władzy.

Przyłączyła się do niego i przez chwilę recytowali słowa medytacji jednym wspólnym głosem.

— Negatywne myśli nie mają nade mną władzy. To ja jestem władzą w moim świecie. Dzisiaj jest piękny dzień i nowy początek. Sam tak postanowiłem.

Znane na pamięć słowa rozbrzmiewały prawdą i siłą nowej obietnicy. Obietnicy przyszłości, w której było miejsce na miłość wyjątkowego mężczyzny. Kiedy Jared zacisnął swoją rękę na dłoni Hope, jej serce przepełniały uczucia, o jakie się dotąd nie podejrzewała.

— Och, Jared, ja...

Trzask łamanych konarów przerwał jej w pół zdania. Ciało Jareda naprężyło się jak do skoku.

— Ruszamy! — Zepchnął ją z siennika i złapał za rękę. — Biegniemy!

Zerwała się bez słowa i wpadła z nim do lasu. Upierał się, żeby spali w butach, i teraz zdała sobie sprawę, że nie tylko dla ochrony przed zimnem.

Wciągnął ją tak głęboko między drzewa, że sama nie potrafiłaby już wrócić na polanę. W końcu zatrzymał się, rozejrzał wokół, jakby ustalał ich położenie, i posadził ją na ziemi, opierając o pień jodły.

Oddychając głęboko, spojrzała w jego oczy.

— Co się stało?

— W nocy zamontowałem alarm na szlaku. Coś go uruchomiło. Muszę zawrócić i sprawdzić, co — lub kto — uruchomił mechanizm spustowy. Zostaniesz tutaj.

Wpiła się w jego ramiona.

— Zostań ze mną!

Jared był w rozterce, ale nastawił się już psychicznie na powrót do zasadzki.

— Jeżeli to nic ważnego, zaraz wracam. Jeżeli to snajperv.. — jego rysy stwardniały — to wrócę trochę później.

Wpiła się paznokciami w jego ramię.

— To nie jest jakieś duchowe ćwiczenie, Jared — z całym szacunkiem dla Bena i wszystkiego, co dla ciebie zrobił. Ten człowiek będzie próbował cię zabić.

— Ten człowiek próbował już zabić ciebie. Nie czuję się teraz przesadnie uduchowiony.

Chciał dopaść tego maniaka. W oczach Jareda Hope dostrzegła bojową iskrę.

— Nie martw się, Hope. Ten drań nawet mnie nie zobaczy, a już będę trzymał go za gardło.

Mężczyźni.

— Dopiero cię odnalazłam, do cholery! Nie chcę cię stracić... — Jej głos załamał się na ostatnim słowie.

Rysy Jareda zmiękły i zobaczyła twarz, którą znała i kochała bardziej niż swoje życie. Ujął jej policzek i kciukiem pogłaskał dolną wargę.

— Nigdy się ode mnie nie uwolnisz, Hope. Zaufaj mi. I nie ruszaj się z tego miejsca.

Mocnym, krótkim pocałunkiem przycisnął ją do drzewa.

Zaraz potem oddalił się.

Zdumiona, zmrużyła oczy. Cały czas patrzyła na niego, a on... Po prostu wtopił się w drzewa. Na tym polega skauting, jak nazywał swoje umiejętności. Teraz Hope całe swoje zaufanie pokładała w Apaczu, którego nigdy nie poznała. Zaczęła się modlić, żeby jego duch opiekował się Jaredem.

Następne minuty były najdłuższymi minutami w jej życiu. Nerwowo przemierzała tam i z powrotem ten sam trzymetrowy odcinek ścieżki, nasłuchując odgłosu wystrzału, wyobrażając sobie najgorsze, nienawidząc położenia, w jakim znajdowały się kobiety od czasów, kiedy po raz pierwszy mężczyzna walczył ze swym sąsiadem o jaskinię.

Gdyby umiała znaleźć drogę powrotną, wróciłaby prosto na polanę. Jak on śmiał zostawić ją tutaj i pozwolić, żeby siwiała ze zmartwienia!

Kawałek tego snajpera chciała dla siebie. A tak naprawdę, miała ochotę dobrać się do skóry Jaredowi, jak tylko go zobaczy... Jeżeli w ogóle go zobaczy.

— Tęskniłaś za mną, kochanie?

Hope zawirowała i jak z katapulty wyskoczyła w otwarte ramiona Jareda. Oddychała jego cudownym zapachem i znowu poczuła, jak wzburzona krew rozpala jej mdlejące przed chwilą ciało.

Potarmosił jej włosy.

— Naprawdę za mną tęskniłaś? — spytał z męską dumą w głosie.

— Nigdy mnie tak nie zostawiaj, nigdy więcej, jeśli chcesz, żeby grała w twojej drużynie. Zawsze dobrze wykonuję swoją robotę. — Uderzyła go pięścią w plecy, pozostając w jego ramionach. — Rozumiesz?

Obejmował ją czule, jakby wreszcie pojął, co jest najważniejsze w ich związku.

— Rozumiem — wyszeptał poważnie.

Hope odetchnęła głęboko.

— No więc... załatwiłeś sukinsyna?

Roześmiał się, ścisnął ją mocno, a potem uwolnił z objęć.

— To była łania — powiedział, pociągając Hope za rękę w kierunku odwrotnym do tego, który wybrałaby sama. — Tropiłem jej ślady od zastawionej pułapki i znalazłem ją nad strumieniem. Snajper pewnie przekracza teraz meksykańską granicę. Hope, musisz grać dalej w mojej drużynie, kiedy wrócimy do Stanów.

Spojrzała na niego zdziwiona.

— Będziesz musiała zrezygnować z odrobiny swojej niezależności i zacząć współpracować z władzami. Dopiero cię znalazłem — powtórzył miękko jej słowa.— Nie mogę cię stracić, nie zniósłbym tego.

Hope o mały włos się nie rozbeczała, ale w końcu zdołała się blado uśmiechnąć. Czy jakakolwiek inna kobieta była kiedyś tak szczęśliwa? Dziękowała Bogu i Benowi za swój dobry los.

Powróciwszy do szałasu, usiedli na sienniku i podzielili się ostatnim batonem muesli. Ambrozja. Ostrężyny, porcja owsianki i kakao, które zjadła w nocy, ledwie zaspokoiły jej pierwszy głód.

— Brakuje mi kuchni Karen — powiedziała smutno.

Reszta grupy wylosowała krótszy koniec patyka. Wędrowali przez całą noc, Bóg jeden wie, jak ciężkim szlakiem, podczas gdy ona spała sobie bezpiecznie w objęciach Jareda. A jeżeli coś... Wyobraźnia podsuwała jej najgorsze scenariusze.

— No, no, nic z tych rzeczy. — Znowu czytał w jej myślach. — Chyba nie doceniasz tej trójki. Założę się, że jedzą teraz smakowity omlet Karen, grzejąc się przy ognisku z drużyną Matta, a my tu sobie gadamy o suchym pysku. — Z zaczepnym uśmiechem sięgnął do jednej z przepastnych kieszeni. — Co my tu mamy?

Wyciągnął rękę z ceremonialną powolnością, odrywając Hope od wszelkich złych myśli, po czym falującym ruchem podsunął jej pod nos dwa słodkie batony Heatha. Rzuciła się na jeden, zerwała opakowanie i jęknęła w ekstazie już po pierwszym kęsie.

Kiedy delektowała się smakiem ostatniego okruszka, zorientowała się, że Jared dawno skończył swój baton i teraz patrzy wygłodniałym wzrokiem na nią.

— Lepiej pójdę rozpalić ognisko — powiedział, wstając gwałtownie.

Zdążył zrobić cztery kroki, kiedy do świadomości Hope dotarło, jak bardzo jest podniecona.

— Zaczekaj! — rozkazała nienaturalnym głosem.

Zatrzymał się i odwrócił, czekając, aż Hope podejdzie bliżej. Był zaciekawiony i trochę niecierpliwy.

— Masz czekoladę na ustach — powiedziała, dotykając jego szorstkich policzków. Przyciągnęła jego głowę i musnęła językiem szczelinę między wargami. — Mmm... .

Opuściła nagle ręce i cofnęła się.

— Nie, nie, kotku... — Jared zdążył chwycić ją w talii i przyciągnąć do siebie. — Tak nie wolno... — zaprotestował obcym głosem. — Weź to, po co przyszłaś.

Ich usta połączyły się w długim, gwałtownym pocałunku. Nigdy nie będę miała go dosyć, myślała bezgranicznie szczęśliwa. Przechyliła w tył głowę, żeby czuć go mocniej i głębiej. Bicie serca pulsowało w jej uszach szumem głośniejszym od huku wodospadów, które mijali wczoraj...

Nagle Jared zesztywniał, podniósł głowę i odwrócił się.

Hope otworzyła oczy, próbując dojść do siebie.

— Zostaw trochę dla mnie, kochasiu — usłyszeli szyderczy męski głos.

Dłonie Jareda ześliznęły się z pleców Hope w ułamku sekundy.

— Trzymaj te ręce wyżej!

Podążyła za utkwionym w jednym punkcie wzrokiem Jareda. Wysoki, muskularny mężczyzna stał jakieś siedem metrów od nich, z wycelowanym w ich stronę paskudnym czarnym pistoletem. Plamy wyschniętej krwi szpeciły jego szeroką twarz. Na przedramieniu miał głęboką ranę, jasne włosy pokryte ziemistą mazią. Wyglądał, jakby przeciągnął go po kamieniach galopujący koń. Sądząc po jego morderczym wzroku, dobrze wiedział, kto jest sprawcą jego wypadku.

— Cofaj się grzecznie i powoli, suko, to może nie pociągnę za spust.

Zdrętwiała ze strachu. Miała wrażenie, że to jakiś surrealistyczny koszmar. Jared skupił całą uwagę na snajperze.

Błagając go w myślach, zaklinając na wszystko, żeby nie grał bohatera, wyrwała się z jego uścisku i odeszła.

— Grzeczna dziewczynka. Mówili mi, że jesteś bystra. Podejdź teraz bardzo powoli, słyszysz?

Południowy, przeciągły akcent zwykle brzmi przyjaźnie, ale głos snajpera był równie lodowaty jak jego niebieskie oczy.

— Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy coś głupiego — ostrzegł Jareda. — W tej samej chwili, kiedy się ruszysz, ona dostanie kulkę w łeb.

Instynkt samozachowawczy kazał zrobić Hope potulną minę i udawać przerażenie.

— Podejdź bliżej.

Wolną ręką zaczął grzebać w plecaku, lufa pistoletu była wycelowana prosto w jej serce.

— Słuchaj uważnie, Ruda. Zwiążesz swojemu kochasiowi ręce i kostki, a potem zawrzemy bliższą znajomość. Jesteś lepsza niż na zdjęciu.

Bezczelnym, lodowatym spojrzeniem mierzył ją z góry na dół. Swoją plugawą, podrapaną łapą chwycił jej lewą pierś. Jared skoczył do przodu i równie gwałtownie się zatrzymał.

— Hola! — warknął snajper, przyciskając zimną lufę do skroni Hope. Potem uszczypnął ją w sutek.

Syknęła boleśnie.

W oczach Jareda malowała się żądza mordu; wyrazem twarzy nie różnił się od płatnego zabójcy. Snajper uśmiechnął się i przeniósł rękę na prawą pierś Hope.

— Nie podoba ci się, że ją macam, kochasiu? To dobrze. Urządziłeś mnie, a teraz będziesz patrzył, jak biorę twoją kobietę. Powiedz, jest taka gorąca, na jaką wygląda? Lubi krzyczeć, jak się rozgrzeje? Ze mną będzie krzyczała, zanim ją przelecę. Przysięgam ci, ty dupku!

Hope była pewna, że Jared do tego nie dopuści. Raczej zdecyduje się na samobójczy ruch. Zginie przez nią — nie, przez tego psychopatę, tego przerośniętego byka, który uważa ją za kompletnie bezbronną i nie spodziewa się z jej strony żadnego zagrożenia.

— Naprawdę myślałeś, że ten zasrany dół mnie zatrzyma? W lesie to ja jestem najlepszy, frajerze!

Głos tuż nad uchem Hope brzmiał złowieszczo, jak ostrzeżenie grzechotnika. Ta myśl wstrząsnęła nią. Jared wydał z siebie zwierzęcy, dziki ryk.

— Puść ją, twardzielu, wtedy zobaczymy, kto jest lepszy!

Hope powoli wyjmowała z kieszeni drobiazg, który dostała od Billa na szczęście.

Snajper aż zadygotał, jego wzrok spiął się ze wzrokiem rywala w śmiertelnym pojedynku o dominację.

— Ale mnie korci... Piekielnie mnie korci, ale najpierw obejrzysz sobie całą zabawę.

Odsunął lufę ze skroni Hope i zaczął unosić włosy z jej szyi. Jego usta zbliżyły się do czułego miejsca poniżej ucha. Cisnęła ogon grzechotnika za jego buty. Grzechotka zagrała suchym, kościanym werblem.

— Ty skur... — Snajper obrócił się błyskawicznie, wycelował broń w grzechotkę i zesztywniał. — Suka! — Odwrócił się z powrotem do Hope.

Czubek jej ciężkiego buta z całą siłą uderzył w jego krocze. Opadł jak ścięty na kolana i zwalił się jak wór na ziemię. Potężny cios w szczękę odrzucił jego głowę do tyłu. Za głową podążyło całe ciało. Runął ciężko i więcej się nie poruszył.

Jared stał z zaciśniętymi pięściami, trupio blady pod warstwą opalenizny. Hope podeszła i szturchnęła butem snajpera. Nieprzytomny, w porządku.

Kiedy się odwracała, zauważyła, że Jared przypatruje się jej butom. Podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy z ostrożnym i pełnym podziwu szacunkiem. Wzruszyła ramionami i zaśmiała się drżącym, zadowolonym śmiechem.

— Nie na darmo nazywają mnie herod-babą.

Rok później

Hope wyciągnęła się w swoim skórzanym fotelu prezesa i oparła granatowe pantofelki o krawędź biurka. Po drugiej stronie lśniącego blatu z wiśniowego drewna sterczały w rogu czerwone, wysokie obcasy butów od Gucciego na skrzyżowanych nogach Debbie. Podniosły do toastu szklanki z martini i sączyły je z celebracją.

Dziewiąta rano to może trochę za wcześnie na popijanie, ale akcje UroTechu szły ostatnio dużo lepiej, niż się spodziewały. Ostatnie dokumenty Hope podpisała dziesięć minut temu.

— Gratulacje, szefowo. Złożyłaś dzisiaj największe złote jajo w swojej karierze. Jak się czujesz w roli złotodajnej kury?

Zastanawiała się nad swoim nastrojem. Była szczęśliwa, że doktor Hiller, jej wspólnicy i inwestorzy zaufali jej instynktowi. Ale...

— Byłam bogata pod każdym względem, zanim podpisałam te papiery.

Hope upiła mały łyk martini, żeby ukryć uśmiech.

— Od kiedy jesteś taka cyniczna? — spytała.

— Pomyślmy... W którym roku cię poznałam?

— No proszę. To tak traktujesz kogoś, kto się z tobą dzieli tym złotym jajem?

— Masz rację. Dopuszczając mnie do tej inwestycji, zanim wybuchł skandal, zachowałaś się jak złotodajna kwoka i jestem ci za to wdzięczna. — Debbie zamruczała jak kotka, opierając jasnowłosą głowę o błękitne oparcie fotela. — Ale wiesz, gdybym wtedy nie nalegała, żebyś pojechała do Teksasu...

— Gdybyś mnie nie szantażowała, to chciałaś powiedzieć.

— Jak zwał, tak zwał. Faktem jest, że pojechałaś tam dzięki mnie. I zmieniłaś tego wspaniałego wikinga w sopranistkę.

— Na miłość boską, Debbie! On był płatnym mordercą. Nie przyszłoby ci do głowy, że jest „wspaniały", gdyby to w ciebie wycelował lufę.

Delikatne blond rzęsy zatrzepotały.

— To zależy od kalibru. — Uśmiechnęła się pojednawczo. — W każdym razie zdemaskowałaś perfidną intrygę, która przez całe lata mogła paraliżować rynek. I w ten oto sposób zawdzięczasz mi wzrost wartości UroTechu.

— Nie dostajesz podwyżki — odgryzła się Hope.

Debbie wzięła wykałaczkę i wbiła ją w oliwkę.

— Fundujesz stypendia dzieciakom w jakichś pipidówkach. Pomyślałam sobie, że może chciałabyś dać pieniądze komuś, kto potrafi je wydać z większą finezją. — Zrobiła nadąsaną, a potem lekko skruszoną minę. — Wiem, wiem, wszyscy widzą tylko wielkomiejskie dzieciaki, a zapominają o tych, które ugrzęzły w takich miejscach jak Hopeful w Teksasie. Ja jestem chciwym potworem, a ty szefem o kryształowym sercu. Nie zasługuję na ciebie.

Upiła łyk i zerkała na Hope sponad szklanki.

— W dalszym ciągu nie dostajesz podwyżki. — Hope spojrzała na zegarek. — O cholera!

Odstawiła szklankę, zrzuciła nogi z biurka, podbiegła do telewizora ukrytego w bibliotece z wiśniowego drewna, włączyła go, znalazła odpowiedni kanał i wróciła roześmiana na miejsce.

Dziennnikarka prowadząca „Good Morning America" rozmawiała z debiutującym w NBA Trenerem Roku i jego jasnowłosą, świeżo poślubioną żoną.

— Powiedz mi, Hank, jak wpadliście z Karen na ten pomysł, że napiszecie wspólnie książkę kucharską pod tytułem „Jedzenie w biegu: wysokoenergetyczne przekąski —jak je przyrządzać i kiedy jeść"?

Popatrzyli sobie w oczy, jakby dzieląc się intymnymi wspomnieniami, a potem zaczęli opowiadać o wyprawie, na której się poznali. Debbie zachłysnęła się łykiem martini, wskazując palcem ekran telewizora.

— Słuchaj, oni mówią o tobie!

— Ciii! — Hope oparła się łokciami o biurko.

Hank omawiał ich przepisy ze sportowego punktu widzenia. Karen, jako pani domu, oceniała ich walory smakowe i odżywcze. Nowożeńcy odnosili się do siebie z sympatią i szacunkiem, promienieli miłością, oczarowując od pierwszych sekund prowadzącą program.

Karen wyszczuplała i wyglądała olśniewająco. Promieniała od wewnątrz, w niczym nie przypominając bojaźliwej, nieśmiałej kobiety, którą Hope poznała na wyprawie. Drań Jim nie chciał słyszeć o żadnej terapii i trzy miesiące po rozwodzie ożenił się ze swą sekretarką.

Miłość. Nie ma na nią silnych.

Karen twierdziła, że Hank jest cudowny dla jej chłopców, a oni go po prostu uwielbiali. Jakżeby nie? Program już się kończył, kiedy zadzwonił telefon. Ze wzrokiem przykutym do ekranu, Hope podniosła słuchawkę.

— Manning Enterprises, Hope Austin.

— Dzień dobry, pani Austin. Mówi pan Austin.

— Jared!

— Patrzysz na te gołąbki? Jutro ustawią się kolejki po ich książkę.

— Wiem. Uwierzyłbyś, że będą tacy swobodni? Można by pomyśleć, że to ich setny wywiad na trasie promocyjnej. Swoją drogą myślałam, że nagrasz ten program i obejrzysz go później. Kto prowadzi zajęcia?

— Oczywiście Matt. Będę musiał dać mu podwyżkę. Facet jest niesamowity; nigdy się nie skarży, zawsze idzie mi na rękę, on po prostu żyje i oddycha szkołą. Właściwie chciałbym, żeby znalazł się ktoś, kto by go wyrwał z tej rutyny. No tak... Tęsknię za tobą.

— Ja też za tobą tęsknię.

Debbie wysączyła do końca martini, wstała i podeszła do telewizora.

— Żegnam was, gołąbki. Całe to gruchanie przyprawia mnie o mdłości.

Wyłączyła telewizor w czasie ostatniego ujęcia — trzymających się za ręce Hanka i Karen, i zaraz potem wyszła, trzepocząc w powietrzu palcami. Nuta rozrzewnienia w jej głosie nie uszła uwagi Hope.

— Czy to była Debbie? — zapytał Jared.

— A któżby inny. Wiesz, właśnie pomyślałam, że ją też trzeba wyrwać z tej rutyny. Może krótkie, forsowne wakacje... Gdzieś, gdzie jest dużo piasku i słońca, i jakiś samotny, bardzo męski, przewodnik.

— Daj sobie spokój, Hope. Nie pamiętasz, że na naszym weselu narzekała na piasek wiejący jej w szkła kontaktowe? Nie wytrzymałaby jednego dnia wędrówki.

— To samo powiedziałeś kiedyś o mnie, i zobacz, jaki wyrósł ze mnie szczęśliwy traper.

Jego milczenie zaniepokoiło Hope.

— Zapomniałem pogratulować ci sukcesu na giełdzie — powiedział ostrożnie.

Odetchnęła.

— Wiesz, że najchętniej nic bym już w swoim życiu nie zmieniała. Trochę robi mi się smutno na myśl, że za miesiąc ten nowy dom będzie już gotowy. Ale z drugiej strony mniej będzie podróży do Nowego Jorku, mniej czasu spędzanego bez ciebie.

Mówiła o pięknym domu w stylu kolonialnym z widokiem na Sierra del Carmen. Z artystycznie urządzonym biurem, które miało być wyposażone we wszelkie możliwe urządzenia komunikacyjne, i pustym pokojem dziecinnym, który będzie czekał, aż przyjdzie czas.

— Kiedy wracasz do domu?

— Jutro rano. Rozmawialiśmy o tym. Mam spotkanie z ludźmi z tej nowej firmy komputerowej, o której opowiadał Bill. Feast Market testuje ich nowy system i Bill jest przekonany, że to zrewolucjonizuje biznes.

— Niech Debbie przeprowadzi wstępne rozmowy.

— Jared, nie mogę.

— Możesz. Ona zbierze informacje i jeśli uzna, że sprawa jest warta zachodu, ustali następne spotkanie. Przecież ufasz jej ocenom, tak czy nie?

— Tak, ale...

— Ale nikt nie zrobi tego lepiej ode mnie?

Cholera. Znów ją przyłapał.

— Pozwól pracować innym, Hope. Rozdzielaj zadania. Przecież wierzysz w demokrację, prawda?

— Nie grasz fair, Jared!

— A co w tym jest nie fair? Tęsknię za żoną. Chcę ją dziś w nocy wziąć w ramiona i kochać się z nią. A to jest to, co ona robi najlepiej. Jedyne, w czym jest niezastąpiona.

Hope skręciła w palcach przewód telefonu.

— Zechciałbyś to powtórzyć?

— Jesteś jedyną kobietą, którą kocham, jedyną, której pragnę. I chcę cię teraz, kochanie. Nie mogę myśleć o niczym innym.

Kiedy tak mówił, była słaba i bezbronna.

— Ta giełda... Chcę cię... Muszę wiedzieć, czy...Ach, do diabła z tym, nieważne. Jestem egoistą. Zobaczymy się jutro, zgodnie z planem.

Egoista? To on nauczył ją żyć w zgodzie z naturą, w skalnych kanionach i na palącej pustyni. Wzbogacił jej życie na tysiąc sposobów i sprawił, że każdy nowy dzień jest cudowny. A teraz czuje się trochę niepewnie — z jej powodu.

— Nie, zmieniłam zdanie. Idę powiedzieć Debbie, żeby mnie zastąpiła, i łapię najbliższy samolot.

— Nie musisz...

— Ja chcę, Jared.

Uśmiechnęła się, słysząc jego westchnienie, myśląc o jego stęsknionych ramionach i pustym pokoju dziecinnym. Chyba nadszedł już czas.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Freed Jan Ty zrobisz to najlepiej
Jan Freed Ty zrobisz to najlepiej
Seks to najlepszy sport
po co żyję, A wszystko to ty, A wszystko to ty / 19 marzec 2008
3 Zbyszek to najlepszy sportowiec w klasie
Wytrenowane mięśnie brzucha to najlepszy gorset, ĆWICZENIA
Co ty na to że lato
Czas Świąt to najlepsza okazja do obdarowywania Najbliższych
Głos to najlepszy instrument 2
Jan Amos Komenski to jeden z najwybitniejszych i najwazniejszych pedagogow
Co ty na to
Jan Jeleński Co to jest antysemityzm i jak go chrześcianin katolik rozumieć powinien Warszawa 1910
Co ty na to M Szcześniak doc
Jan Ciechowicz Czas to pieniądz

więcej podobnych podstron