Miasteczko na końcu świata
Rozdział I: Bloodycross
Bloodycross. Miasteczko wzięło swą nazwę od pewnego wydarzenia mającego miejsce na początku XX wieku.
Pewien podróżnik odnalazł skrawek ziemi, gdzie postanowił wybudować swoją rezydencję, która przez kolejne lata miała służyć każdemu członkowi jego rodu. Wszyscy architekci zginęli w ciągu miesiąca od czasu postawienia domu. Nie pisano o nich w żadnych gazetach, ani nekrologach; istnieli, bo mieli określony cel, a kiedy go wypełnili nie byli już nikomu potrzebni.
Pierwszy mieszkaniec domu - Zacharias Nair - wprowadził się tam w 1920 roku, razem ze swoim synem i jego narzeczoną, spodziewającą się dziecka. Prowadzili na pozór spokojne życie, ale Alice, przyzwyczajona do miejskich wygód, nie podzielała ich zamiłowania. Tuż przed porodem udało się jej przekonać ojca swojego dziecka do przeprowadzki. Twierdziła, że ich potomek musi mieć kontakt z rówieśnikami, a im prędzej opuszczą miejsce, gdzie nie ma nawet lekarza, tym lepiej dla nich obojga.
Zacharias postanowił jednak zostać, a tragedia, jaka się wkrótce wydarzyła, zupełnie zmieniła jego pogląd na świat. Zaczęło się od conocnych koszmarów, w których ścigały go wilki z pobliskiej puszczy. Sen wkrótce stał się jawą, a stworzenia podchodziły nawet do jego domu. Nie należał do ludzi, którzy dają się czemukolwiek zastraszyć, więc postanowił pobyć się problemu. Amunicja szybko się skończyła, jednak stworzenia nie przestały podkradać się do tylnych drzwi rezydencji.
Któregoś jesiennego wieczoru odeszły. Zacharias nie wiedział, czy przychodziły w ciągu dnia; właściwie nawet nie pamiętał, co wówczas robił. Tylko noce stały się dla niego codziennością. Wychodził, kiedy tylko zaszło słońce i wracał tuż przed świtem. Pewnego razu przyśniła mu się wizja przegranej i po tym już się nie obudził.
Osadnicy pragnący przejąć owe dziewicze tereny bardzo się zdziwili, gdy zastali na nich rezydencję.
A przed nią wielki, stalowy krzyż ociekający krwią przebitego na nim mężczyzny.
*
Pociąg sunął leniwie przez żółte pola i jaskrawozielone łąki. Dym unoszący się z komina równie starej lokomotywy był widoczny już z bardzo daleka. Między wzniesieniami i porośniętymi zieloną trawą pagórkami unosiły się czarne obłoki, zwiastujące przyjazd nowego przybysza. Nowego, albowiem miasteczka nikt nie opuszczał od przeszło dziesięciu lat, więc żaden jego mieszkaniec nie liczył na powrót dalekiego krewnego, czy dobrego znajomego.
Handel był prowadzony przeważnie drogą morską (do najbliższego doku było zaledwie 30 kilometrów w głąb lądu), chociaż niejaka Lucy Barton zaklinała się, że swego czasu kolej stanowiła podstawę w kupiectwie, a lokomotywy przyjeżdżały tu niemal codziennie. Była to opowieść, którą snuła, co raz, kiedy tylko ktoś poruszał temat pociągu, czy choćby kradzionego węgla z torów.
Na ulicy głównej, której początek to właśnie kolejowa stacja, zebrał się już całkiem spory tłumek przypadkowych przechodniów, zwabionych skrzeczącym głosem właścicielki baru - panny Lucy. Nawet Thomas McDowell postanowił opuścić swój zakład fryzjerski (i na wpół ostrzyżonego klienta), aby zobaczyć, kto zaszczyci wyjątkowe skromne progi Bloodycross.
Lokomotywa przejeżdżała właśnie przez drewnianą kładkę, oddzielającą rzekę Eisnera od (znacznie czystszego) potoku Paxtona, przepływającego bezpośrednio przez miasteczko, mającego swoje źródło w pobliskich górach. Prawie wszystkie przedziały pociągu były nieczynne, za wyjątkiem jednego, znajdującego się w pierwszym wagonie.
Szczupły młodzieniec o delikatnych rysach twarzy i lekko pofalowanych blond włosach, związanych na karku zieloną tasiemką - kupioną na jednej z wcześniejszych stacji - obserwował zmieniający się krajobraz. Słońce powoli kryło się za górami, spowijając miasto wczesnojesiennym, pomarańczowym blaskiem. Liczne klony rosnące tuż przy torach zasłaniały, co chwilę jego drewniane budynki z murowanymi fundamentami, o ich mieszkańcach już nie wspominając.
Tuż po przekroczeniu kładki maszynista pociągnął za hamulec i pociąg zaczął zwalniać z głośnym piskiem w dawno nie oliwionych kołach. Młodzieniec wstał i złapał się krawędzi najbliższego siedzenia, aby nie upaść. W drugą rękę chwycił pas swojej torby, która nie ważyła więcej niż podczas jej zakupu. Zawartość bagażu nie należała do najobszerniejszych i Berta Miller - szanująca się właścicielka miejscowej pralni - z pewnością nie omieszkałaby wyrazić na ten temat swojej opinii, gdyż uchodziła za najlepiej ubraną kobietę w miasteczku i wiadome było, że jeśli zobaczy chłopca dwa razy w tym samym ubraniu w przeciągu tygodnia z pewnością będzie o tym rozprawiać przez co najmniej kilka miesięcy. A dotyczyło to dosłownie każdej części odzieży, nawet wstążki. Zawartość torby stanowiły jedynie kilka par bielizny, kilkuletni sweter robiony na drutach przez matkę, dżinsowe spodnie do pracy przy domu i drugie - do wyjść na miasto czy do kościoła - oraz szarawe skarpetki. Jeśli chodzi o niezbędne przedmioty codziennego użytku to wśród nich była jedynie szczoteczka do zębów, która została "pożyczona" w pewnym sklepie, tuż przed wyjazdem. Nie miał pieniędzy, żeby kupić sobie choćby kawałek chleba na dwunastogodzinną drogę, gdyż całe swoje oszczędności (zarobione w mniej lub bardziej uczciwy sposób) wydał na podróż do miasta, gdzie miał nadzieję pobierać lekcje od swojego wuja.
Aaron wyszedł z pociągu, kiedy tylko otworzyły się najbliższe drzwi i stanął na zalanym promieniami zachodzącego słońca peronie. Stacja była mała, złożona z przybitych tu i tam desek, które już dawno nie widziały konserwatora i toczyły z góry przegrany bój z kornikami. Na dawno nieużywanej tablicy ogłoszeń wisiał stary plakat przedstawiający jakiś budynek, prawdopodobnie mleczarnię. Chłopak potrafił wprawdzie rozróżniać litery w swoim imieniu i nazwisku, lecz te kilka słów na pożółkłej kartce papieru było dla niego nie lada wyzwaniem. Nie oszukujmy się, ale dwa niezbyt złożone wyrazy takie jak "Aaron Reeve" nie wymagały ukończenia jakiejkolwiek szkoły.
Młodzieniec strzepnął z nagich, opalonych nóg owada, który jako pierwszy postanowił go przywitać w tym mieście, a właściwie kolonii. Bloodycross miało w lecie obchodzić swoją 35 rocznicę założenia, więc było w miarę nowe, nie przynoszące jednak większych zysków dla stolicy. Pociągi już dawno zrezygnowały z zapuszczania się w te strony z braku jakichkolwiek korzyści, a jedynie nieliczni (mający tu i ówdzie jakieś znajomości) mieli okazję odwiedzić miasteczko, z którego zabierali się kursem powrotnym, a tak było jeszcze przed dwunastoma laty.
Chłopak był ubrany w granatowe, obcisłe szorty - kończące się nieco powyżej połowy ud - i białą, trochę za krótką koszulkę. Jego, zarazem jedyne, buty o wysokich cholewach wykonane zostały z grubej skóry, mogącej wytrzymać bardzo ekstremalne warunki - kolejny prezent odziedziczony po starszym bracie.
Aaron złapał wygodniej pasy torby i ruszył w stronę zejścia ze stacji, mijając po drodze siwowłosego maszynistę - swojego dziadka - który pomachał mu na pożegnanie i powrócił do konserwacji wszystkich dźwigni i przekładni, żeby przygotować pociąg do drogi powrotnej. Chłopak czuł jak na jego nogach i ramionach pojawia się gęsia skórka mimo, iż od dłuższego czasu nie było nawet najmniejszego powiewu wiatru. Powietrze było duszne i choć na fioletowo-pomarańczowym niebie nie było nawet najmniejszej chmurki, każdy wyczuwał burzę, która nadejdzie prawdopodobnie około dziewiątej wieczorem, czyli niedługo po ostatniej osiągalnej audycji radiowej. Istniało duże prawdopodobieństwo, że pioruny uszkodzą bezpieczniki i przez następną godzinę mężczyźni będą omawiali ten problem w barze przy kilkunastu świecach, a kobiety wyrażać swoje opinie wisząc na telefonie. Wszystko miało tu swój ustalony porządek, a naruszenie go - na przykład przyjazdem kogoś nowego - psuło ścisły harmonogram mniej lub bardziej ważnych zajęć któregokolwiek z mieszkańców.
*
Zacharias Brian Reeve mieszkał samotnie w dużym, starym domu, znajdującym się na północno-wschodnim końcu miasta. Posiadłość - uważana przez dzieciaki za nawiedzoną - zamykała całkowicie granice i była umiejscowiona najbliżej gór. Od wschodniej strony rozpościerał się piękny widok na wiecznie zamglone szczyty, podczas gdy zachodnie okna wychodziły na obszerne łąki, pastwiska i pagórki, za którymi widoczna była jedynie wieżyczka miejscowego kościoła. Północne skrzydło było najdalej wysuniętym punktem domu, jednocześnie znajdującym się najbliżej gęstego, świerkowego lasu. Południowe okna natomiast ukazywały polną drogę, znikającą po 500 metrach za pagórkiem. Dalej, po prawie kilometrze ścieżka wchodziła w zakręt (prowadzący prosto na stację), gdzie po jednej stronie znajdował się bar, a po drugiej zaś kilka domów, kawiarnia i apteka, aż w końcu jedna z bocznych ulic prowadziła do szkoły i kościoła, bądź też fryzjera i krawca, w zależności, którą stroną chodnika będzie się iść.
Dom lekarza - nie licząc listonosza i mleczarza - odwiedzało stosunkowo mało osób. Czasami wpadali jacyś ludzie składając mu życzenia imieninowe w (prawdopodobnie) podzięce za zerwanie go późną nocą z łóżka, kiedy akurat w całym miasteczku siadły telefony, a zdarzało się tak przeważnie zimą. Dr Reeve udzielał jedynie wizyt domowych, gdyż był tu jedynym lekarzem, a najbliższy szpital znajdował się w innym, znacznie większym mieście (gdzie populacja mieszkańców przekroczyła zeszłego roku trzy tysiące osób), do którego było około 40 kilometrów na północ. Trzeba było zatem przedostać się przez las, co przestarzałym chevroletem, albo buckiem było niewykonalne. Na pewnym odcinku leśnej drogi leżały zwalone konary, a przez gęste zarośla miałby szanse przedrzeć się jedynie średniego wzrostu człowiek. Usunięcie przeszkód było niewykonalne, gdyż puszcza była jedynym miejscem, gdzie żyły wilki, a te były objęte ochroną. W razie zagrożenia czyjegoś życia (i chęci lekarza, aby je ratować) dostanie się do szpitala omijając gaj z pewnością by się powiodło, jednak wówczas należałoby zamówić dla ofiary miejsce w kostnicy, gdyż droga na około była czterokrotnie dłuższa niż spacer przez las. Tak czy owak mieszkańcy Bloodycross musieli uważać na swoje zdrowie, ponieważ w innym wypadku jakikolwiek cięższy uraz zakończyłby się długą i bolesną śmiercią, albowiem szeryf nie zezwolił "dobijać" ludzi niezależnie, na jaką ciężką przypadłość by cierpieli.
Mężczyzna wygładził dłonią kołdrę, wyprostował się i podszedł do okna wychodzącego na polną drogę. Nie dostrzegł na niej nikogo, chociaż pociąg po półgodzinnym postoju szykował się właśnie do odjazdu, a chłopak już powinien być w połowie drogi do jego domu. Być może dopadł go ten nawiedzony ksiądz, pomyślał z rozdrażnieniem. Odwrócił się i oparł plecami o szybę, patrząc teraz wprost na okno ukazujące góry. Przeczesał swoje gęste, czarne loki palcami, a jego myśli nieoczekiwanie zmieniły tor i teraz zaczęły krążyć wokół lasu. Ale do nocy jeszcze trochę czasu, zamyślił się i znów spojrzał za siebie, na polną dróżkę i wtedy go dostrzegł.
Jasnowłosy, opalony i cholernie rozgolaszony... Czy on nie wie, że jest jesień i o gwałtowną zmianę pogody nie trudno?! Mimo wręcz karygodnego ubrania nie uszły uwadze młodego lekarza walory, jakie prezentował młodzieniec. Jednak natychmiast skarcił się w myślach za to spostrzeżenie. Coś takiego mogłoby prowadzić nawet do czegoś zobowiązującego, a tego starał się uniknąć. Zaczęły go nękać pytania, dlaczego w ogóle zgodził się, aby wziąć go pod swój dach. Bo myślał, że będzie niepełnosprawnym bachorem, przeszkadzającym w polu i dlatego rodzice zesłali go do niego? Czy może, że to jednak będzie ktoś, komu bez skrupułów można zrobić krzywdę? W pierwszej chwili miał nadać odmowną depeszę do państwa Reeve, mieszkających na wsi, której nazwa nie jest uwzględniona nawet na najbardziej szczegółowej mapie, bo przecież nie potrzebny mu do niańczenia dzieciak, nie potrafiący dodać dwa do dwóch. Co go skłoniło, aby zmienić treść telegramu i zgodzić się na ucznia? Ale oto po trzech miesiącach jest. Z pewnością wywoła, albo już wywołał spore zamieszanie w miasteczku i jeśli w nocy nie przyjdą ludzie z widłami i pochodniami, żądający wydania chłopca, jest gotów pójść do księdza, życzyć mu "miłego wieczoru" i puścić z dymem cały ten przeklęty kościółek, którego dzwony budzą go każdego dnia dokładnie o 5.30 rano.
Ostatni raz przeczesał czarne włosy, po czym zszedł na dół, aby z grobową miną, siedząc w fotelu przywitać Aarona cichym "spóźniłeś się". Zastanawiał się, czy dzieciak będzie chciał wiedzieć od czyjej strony pochodzi lekarz i po krótkim zastanowieniu doszedł do wniosku, że nie zdradzi tego sekretu. "Adoptowany brat przyrodniej siostry twojego ojca" brzmi wybitnie głupio, ale najważniejsze, że nie są połączeni więzami krwi, gdyż wówczas chłopak mógłby mieć poważne kłopoty. I on też.
*
Stał, opierając się o drewniane drzwi plebani i patrzył przed siebie na zmieniający się krajobraz i ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli zobaczyć jakaż to osobistość odwiedziła tą dziurę zabitą dechami. Kościół, znajdujący się zaledwie kilka jardów dalej przysłaniał widok na główną ulicę, lecz nie uniemożliwiał obserwowania alejki, obok której z pewnością będzie przechodził obcy. Jeśli oczywiście kierował się do motelu, albo szkoły. Nie wątpił, że gość przybył z wizytą do nauczycielki, bo z tego, co się orientował żaden z mieszkańców nie miał krewnych, których byłoby stać na pociąg. Prości farmerzy nie mogli sobie pozwolić na taki luksus. Z drugiej jednak strony nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na podróż do tej miejscowości. W tym miejscu znów wraca się do wcześniejszych przypuszczeń, że ten ktoś przyjechał pobierać nauki od nauczycielki. Nauczycielki, albo...
Odwrócił powoli głowę w lewą stronę, gdzie za kilkoma pagórkami majaczył zarys ostrego, pokrytego szarymi dachówkami dachu domu dr Reeve'a. Nikt nie wiedział kto wybudował rezydencję, ale stała ona tutaj jeszcze zanim powstało miasto. Cały czas pusta. Ksiądz Jason Varela podejrzewał, że jakiś maniakalny samotnik - taki sam jak lekarz - postanowił odgrodzić się od świata i zbudował na tym pustkowiu swój dom. Prawdopodobnie miało to miejsce gdzieś w latach dwudziestych, albo jeszcze wcześniej. W każdym na razie na pewno około pół wieku temu.
A od dziesięciu lat mieszkał w nim ten bluźnierca.
Jason wolał, kiedy jeszcze przed jedenastoma laty dom uważano za nawiedzony i podczas spowiedzi wysłuchiwał wielokrotnego "wszedłem na podwórzec rezydencji i Bóg się mnie wyparł", niż znoszenie widoku tego młodego medyka. Sam był o wiele za młody, aby objąć aktualne stanowisko, ale wiek lekarza to już czysta przesada! Wyglądał, jakby dopiero co skończył liceum, a już miał opinię "Największego Znachora Wszystkich Dolegliwości i Cudotwórcę". Nawet nie obchodził jeszcze trzydziestych urodzin, lecz mimo wszystko myślał, że pozjadał wszystkie rozumy. Gdyby ludzie tak chętnie chodzili na mszę, a nie czekali w domu z plackiem i kawą, podczas obchodu doktora, Bloodycross z pewnością nie chyliłoby się ku upadkowi. Przynajmniej nie w tak zastraszającym tempie. Pannice chodziły dzień w dzień wymalowane jak pisanki i przesiadywały godzinami nad potokiem, którędy często chodził Reeve. Oczywiście do czasu, kiedy ten nie zorientował się, że dziewczęta czekają specjalnie na niego. Teraz zdaje się chodzi ścieżkami jak cywilizowany człowiek, chociaż z takimi to nigdy nie wiadomo.
Ojciec Varela zmarszczył brwi, widząc unoszący się z komina dym. Na palenie w kominku było za ciepło, czyżby, więc lekarz spodziewał się gościa, którego uraczy wcześniejszą kolacją?
Poczuł jak jeżą mu się włosy na karku.
Trzeba to, zatem sprawdzić.
*
Starał się iść szybko i jednocześnie prosto, usiłując zignorować ciekawskie spojrzenia mieszkańców Bloodycross. Nogi drżały mu niemiłosiernie, raz po raz utrudniając chód, mimo iż na dworze było bardzo ciepło.
Ludzie. Na środku rynku, w oknach, na polach... W rodzinnej wsi budynki stały w odległości ćwierć kilometra od siebie, a było ich dokładnie osiem, nie uwzględniając stodół i składzików na narzędzia. Tutaj było stanowczo za dużo tłoku.
Chłopak sięgnął do kołnierza koszulki i poluzował czarną wstążkę, która nagle z niewyobrażalną wręcz mocą zacisnęła się na jego szyi, odbierając oddech.
Minął budynek, który zapewne był stolarnią, a zbliżając się do (prawdopodobnie) pralni, zaczynał tracić ostatnią cząstkę pewności siebie. Nigdy wcześniej nie słyszał o nazwie tego miasteczka, nie wiedział nawet gdzie mieszka jego wuj, a im więcej bocznych ulic tym większe prawdopodobieństwo, że gdzieś zabłądzi. Postanowił przejść cały rynek i dopiero, gdy bardziej pozna okolicę poszukać jego domu. Odpychał od siebie myśl o tym, co powiedzą mieszkańcy, kiedy będzie się tak kręcił w tę i z powrotem, jednak podświadomie czuł ogromny strach z tego powodu. Miał wrażenie, że stracił umiejętność prostego chodzenia i że jego nogi ważą więcej niż te wszystkie transportowce (zawijające do najbliższego portu dwa razy w tygodniu), których maszty widział w drodze tutaj. Za wszelką cenę próbował nie patrzeć ludziom w oczy, z jakiejś niewyjaśnionej obawy, że zobaczy tam coś przerażającego.
Zatrzymał się na rogu ulicy, która prowadziła do szkoły (rany! Z prawdziwą wieżyczką i dzwonkiem!). Podziwiał przez chwilę piękny budynek, po czym przeniósł wzrok na tablicę przybitą do drzewa, a najpewniej był to plan miasteczka. Z tego, co mu powiedziano wuj miał mieszkać w jakiejś rezydencji zamykającą kolonię, jednak nigdzie nie dostrzegł niczego podobnego. Zauważył, że przy kwadracikach, którymi oznaczono domy są jakieś napisy i symbole. Wtem dostrzegł bardzo znajome litery, znajdujące się nad punktem w prawym górnym rogu, otoczonym czerwonymi serduszkami.
- Reeve...- wyszeptał i spojrzał w głąb głównej ulicy.
Faktycznie. Tak jak na planie, tak i tu droga zakręcała na północ i w ostatnim widocznym miejscu kończyła się na trawiastym wzgórzu. Kamień spadł mu z serca, kiedy uświadomił sobie, że nie będzie musiał włóczyć się po miasteczku w poszukiwaniu domu lekarza. Nawet przyglądający mu się od dłuższego czasu mieszkańcy nie wydawali się tak straszni jak przed chwilą. Miał tylko nadzieję, że plan jest aktualny, czego jedynym dowodem były niezmyte przez deszcz napisy przy domu doktora.
Odwrócił się powoli w stronę alejki, gdzie stała szkoła, kiedy nagle widok przysłoniła mu czarna peleryna. Pisnął ze strachu i odskoczył do tyłu, wypuszczając z rąk torbę. Jego wzrok spoczął na twarzy nieznajomego i tam już pozostał, aby badać jak najmniejszą zmianę i wyczytać wrogie zamiary. Może ta tablica należała do niego? Albo patrzenie na nią było płatne? Nie miał przecież ani grosza.
Mężczyzna miał jasne i z pewnością długo nie obcinane włosy, spalone przez słońce oraz bursztynowe oczy, patrzące na chłopca z rozbawieniem, mieszającym się z uprzejmym zaciekawieniem. Był młody i niezwykle urodziwy, mimo różowej blizny przecinającej jego prawą brew i skroń. Przewyższał Aarona wzrostem, ale młodzieniec już dawno przestał się tym przejmować. Kiedyś na pewno urośnie. Pod szyją człowieka chłopak dostrzegł koloratkę i natychmiast się zreflektował.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, ojcze.- rzekł, pochylając głowę.
- Na wieki wieków, chłopcze. - młody ksiądz uśmiechnął się dobrodusznie i położył dłoń na włosach Aarona. - Pozwolisz, że spytam, ale co sprowadza tak młodego człowieka do naszego miasteczka?
- Przyjechałem się uczyć. - odpowiedział pewniej, widząc tak przyjaźnie do niego nastawionego mieszkańca. - Mój wuj ma mi dawać lekcje.
- Zacharias Reeve? - zaryzykował ksiądz, którego uradowałoby potwierdzenie jak i zaprzeczenie odpowiedzi na to pytanie. "Tak", bo w końcu dowie się czegoś o rodzinie tego heretyka. "Nie", bo okaże się, że Reeve jest jeszcze bardziej czuły na punkcie samotności niż sądził, co w końcu może go doprowadzić do tak upragnionego przez ojca Varela szaleństwa.
- Tak. Zna go, ojciec?
- A kto by nie znał naszego jedynego lekarza? Chociaż ten człowiek raczej nie przepada za ludźmi i nigdy odkąd pamiętam nie odwiedził kościoła. Mam jednak nadzieję, że chociaż ty, chłopcze, przyjdziesz na niedzielne nabożeństwo o 10.
- Oczywiście! - wykrzyknął entuzjastycznie Aaron, czego nawet ksiądz się nie spodziewał.
- Miło mi będzie znów cię zobaczyć. - uśmiechnął się. - A po mszy możesz odwiedzić mnie na plebani. Chętnie wysłucham jakie będą twoje wrażenia po tych dwóch dniach mieszkania tutaj.
- Na pewno przyjdę, ojcze...
- Varela. Jason Varela.
- ...ojcze Varela. Do widzenia.
- Niech Bóg będzie z tobą, chłopcze.
Młodzieniec chwycił torbę i pobiegł w głąb rynku, jednak po kilku krokach odwrócił się i spojrzał z lekkim zakłopotaniem na księdza.
- Zapomniałem się przedstawić. - powiedział niepewnie, na co ojciec tylko się zaśmiał. - Nazywam się Aaron Reeve.
- Zatem do zobaczenia, Aaronie. - mężczyzna uniósł dłoń, a kiedy chłopiec zniknął mu z oczy skierował się na plebanię.
A więc jednak... Nigdy nie sądził, że spotka krewnego Zachariasa i to krewnego, który w dodatku nie jest tak bezbożny jak sam lekarz! Takiego obrotu spraw nawet nie śmiał się spodziewać...
Rozdział II ep. 1: Pokój z czterema oknami.
- Spóźniłeś się. - powitał go grobowym głosem wuj, kiedy chłopiec miał zamiar zastukać kołatką do drzwi.
Aaron przyjrzał się mężczyźnie, od którego był oddalony o zaledwie kilka centymetrów. Zimny ton, z jakim Zacharias wypowiedział te dwa słowa sprawił, że chłopaka zalała fala przerażenia. Szaroniebieskie oczy mężczyzny taksowały go uważnie, co dodatkowo zaniepokoiło młodzieńca. Nie wiedział jak ma się zwracać do lekarza i czy on w ogóle wie, że są w jakiś sposób spokrewnieni. Być może rodzice zapomnieli mu wspomnieć, kim właściwie jest dla niego Aaron, a to było bardzo prawdopodobne.
- Masz zamiar sterczeć tu cały dzień? - Zacharias cofnął się w głąb pomieszczenia, robiąc nowo przybyłemu miejsce. - Robi się chłodno, a ja nie mam ochoty na kolejnego pacjenta, bo i tak mam ich aż nadto.
Chłopak nie odważył się pisnąć, choć słowa i z mocno walącym sercem wszedł do niewielkiej sieni, gdzie stała tylko szafka na buty, rzeźbiony wieszak i naftowa lampka. Zerknął niepewnie na swojego wuja, a następnie położył torbę na podłodze w kącie, dostając na to pozwolenie. Nie miał czasu na dokładniejsze obejrzenie pomieszczenia, gdyż Zacharias przeszedł już do kolejnego pokoju, nawet nie interesując się swoim gościem.
Okrągły hol, do którego weszli mógł być przeznaczony do witania gości bez konieczności wpuszczania ich do pozostałych pomieszczeń. Stały tu dwie kanapy, obok których ustawiony był stolik do kawy z przygotowaną już zastawą. Gdyby ktoś spojrzał na plan domu dostrzegłby, że pokój jest dokładnie w samym centrum. Prowadziły tu wszystkie drzwi do innych pomieszczeń, a tych było dokładnie siedem. Aaron nie mógł wyjść z podziwu; pierwszy raz widział tak ogromny budynek, który wewnątrz wydawał się trzy razy większy! Perspektywa spędzenia tu tych kilku miesięcy była tak wspaniała, iż nie posiadał się z radości.
Zacharias stał w miejscu, oglądając uważnie chłopca. Był jak dziecię Anioła, zesłane tu, by być mu posłusznym. Żaden inny mieszkaniec - kobieta, dziecko, czy mężczyzna - nie posiadał tej emanującej z wnętrza Aarona jasności. Jak coś tak niezwykłego mogło uchować się w najbardziej prowincjonalnej wsi, której nazwy nawet nie pamiętał?
Ale teraz należał do niego i nie miał zamiaru się nim dzielić. Przede wszystkim z nimi.
Postanowił przyjrzeć się dzieciakowi od tej medycznej strony, ale opinia nie była zbyt zadowalająca. Popękana skóra w okolicy ramion, wyraźne niedożywienie i kilka smug na szyi oraz nogach, świadczące o niezbyt częstym kontakcie z wodą. Włosy miał idealne, ale nawet największe arcydzieło posiadało jakiś defekt. Mógł mieć wszy, ale oczywiście nie musiał, co było tak prawdopodobne jak to, że po jesieni nastąpi zima. Dopóki jednak go nie zbada, nie będzie wystawiał diagnoz. Nienawidził się mylić.
Nie proponując chłopcu żadnej kanapy, czy fotela, rozsiadł się wygodnie na pobliskim krześle i odchrząknął cicho, wyrywając dzieciaka z jakiegoś dziwnego otępienia, w którym się znalazł tuż po przekroczeniu progu.
- Jak zapewne już wiesz nazywam się Zacharias Reeve i chociaż nie jesteśmy w żaden sposób połączeni więzami krwi, możesz uważać mnie za swojego wuja. - zaczął, patrząc uważnie w jego oczy i wyszukując najmniejszego gestu niezrozumienia. Miał nadzieję, że nie jest takim idiotą jak dzieciak Brown'ów i zrozumie każde słowo; na wszelki jednak wypadek postanowił wyrażać się w miarę prosto. - Wiedz, że skoro zgodziłem się na udzielanie ci praktyk, to nie będę trzymał cię tu w nieskończoność. Praca lekarza wymaga ode mnie wielkiego wysiłku i jeżeli w twojej nauce nie będzie żadnych widocznych efektów, wracasz do domu. Czy to jasne?
Aaron pokiwał głową, próbując zapanować nad drżeniem swego ciała. W domu było mimo wszystko bardzo zimno.
- Oczywiście nie wymagam od ciebie żadnych poświęceń typu pomaganie w kuchni, sprzątanie, czy zarabianie pieniędzy. Tym zajmuję się sam, a jeśli chodzi o moją pedantyczną naturę, to zapamiętaj sobie jedno: w tym domu wszystko ma swoje miejsce i chcę, aby już tak zostało. Nadążasz?
- Tak. - odezwał się po raz pierwszy, od kiedy przybył. Przez ciało doktora przebiegł przyjemny dreszcz. Głos nastolatka - tak piękny i aksamitny, a zarazem cichy i nieśmiały. Jego śmiech mógłby być najpiękniejszą muzyką dla uszu, co Zacharias postanowił wkrótce sprawdzić.
- Doskonale. Przejdźmy w takim razie do...
Wypowiedź lekarza przerwał głośny dźwięk dużego zegara, który właśnie wybił godzinę szóstą. Zacharias odwrócił głowę, jakby chcąc się upewnić, iż się nie przesłyszał. Patrzył chwilę na białą tarczę, po której płynęła jedna mała wskazówka i pogładził sobie skroń.
Był umówiony z kierownikiem poczty, aby odebrać jakąś przesyłkę, jednak tak się zaabsorbował przyjęciem gościa, że zupełnie o tym zapomniał. W dodatku nie miał najmniejszej ochoty wychodzić na zewnątrz, gdyż o tej porze młode pokolenie miasteczka kończyło zajęcia i na pewno nie udałoby mu się przejść niezauważenie. Spojrzał przeciągle na chłopca, podziwiającego obraz nad wejściem do kuchni i uśmiechnął się delikatnie.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś spełnił moją prośbę... - zaczął, natychmiast zwracając na siebie uwagę młodzieńca.
- Jaką? - zapytał entuzjastycznie, wywołując na twarzy swojego wuja nikły uśmiech.
- Muszę odebrać coś z poczty, ale mam bardzo dużo pracy... Napiszę ci kartkę, którą dasz kierownikowi, a on wręczy ci moją przesyłkę, którą tu przyniesiesz. Dobrze?
- Oczywiście! - odpowiedział uradowany, że będzie mógł zaimponować Zachariasowi.
Aaron cofnął się, kiedy jego wuj wstał raptownie z krzesła, a następnie skierował się do jakiegoś pomieszczenia. Młody Reeve miał akurat trochę czasu, aby rozejrzeć się po holu, nie będąc śledzonym przez wzrok mężczyzny. Od samego początku jego uwagę przykuł prawie dwumetrowy obraz, wiszący nad wejściem do kuchni.
Mężczyzna w wieku około czterdziestu lat na tle wielkiego, metalowego krzyża, stojącym przed rezydencją. Chłopak wysilił umysł, próbując przypomnieć, czy widział coś takiego przed domem, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie. Jegomość namalowany na płótnie ubrany był w ciemnofioletową marynarkę i czerwoną koszulę, ozdobioną czarnymi wzorami. Opierał się o laskę ze złotą gałką, pochylając się do przodu. Kilka czarnych kosmyków wymykało się spod gustownego kapelusza, opadając na różaną cerę i szaro-niebieskie oczy mężczyzny. Był urzekająco podobny do Zachariasa. Nosił nawet jego imię, ale nazwisko zupełnie różniło się od "Reeve".
Rozległ się trzask zamykanych drzwi i do holu wszedł wuj Aarona, trzymający w dłoni białą kopertę. Spojrzał na obraz, później na chłopaka i znów na obraz. Odgarnął za ucho kilka kręconych pasemek włosów i oparł się o framugę.
- To mój pradziadek. - powiedział. - Zacharias Nair. Wybudował ten dom i dzięki niemu nasze kochane miasto ma swoją oryginalną nazwę.
- Jak…? - zapytał Aaron, zanim zdołał ugryźć się w język.
- Został wbity na krzyż, widoczny na obrazie. Nic więcej nie wiem. Wracając do rzeczy. - wyciągnął ku chłopcu kopertę. - Zanieś to na pocztę. To taki niewielki budynek z niebieskimi okiennicami. Na pewno przechodziłeś obok niego wychodząc ze stacji; powinieneś trafić bez problemu, a kiedy już tam będziesz najlepiej od razu oddaj kierownikowi moją wiadomość.
- Aha…- wydukał przerażony perspektywą ponownego przekroczenia całego miasteczka.
Zacharias nie zareagował na jego odpowiedź i podszedł do niewielkiego stolika, na którym stała mała, ołowiana figurka, przedstawiająca jakieś zwierzę. Aaron spojrzał z wyrzutem na swojego wuja, po czym odwrócił się i wyszedł z domu, przechodząc wcześniej przez ganek.
*
Zwolnił, kiedy jego oczom ukazały się skąpane w mroku schody, po których obu stronach majaczyły niewyraźne zarysy dwóch kamiennych posągów. Zimno, bijące od grubych murów przesiąkałoby niemal każdego do szpiku kości. Właśnie - niemal.
On nie musiał przejmować się zbytnim chłodem, albo okropnym gorącem: jego "życie" pełne wad miało również swoje zalety, takie jak ta.
Rozejrzał się, usłyszawszy ciche stukanie w głębi korytarza, ale tuż po tym na jego jasne usta wpłynął szeroki uśmiech. No, tak. Nie jest tu sam, nigdy nie był i nigdy nie będzie. A przynajmniej On mu na to nie pozwoli. Tylko, dlatego, że nie zajmował się tak poważnymi zleceniami jak jego "bracia", i że był o wiele bardziej nieobliczalny niż oni wszyscy razem wzięci.
Przeszedł tuż obok zakapturzonej postaci z zamiarem otarcia się o nią, ale osoba najwyraźniej nie miała na to ochoty. Prawdopodobnie to Kamirhielen - ten oszpecony przez wilki. Zawsze unikał dotyku, a polowania nienawidził równie mocno jak słońca. Jednak jeść każdy musi.
Wszedł na schody, na których szczycie lśniły złote litery, wyryte na wielkich, drewnianych wrotach, pozbawionych klamki. Uśmiechnął się delikatnie. Nie ma tych wstrętnych czartów, czyli Pan MUSI być w swojej komnacie. Przyspieszył i wyciągnął jedną rękę przed siebie, a kiedy ta przeniknęła przez twarde i grube tworzywo, jakim były wrota, zamknął oczy i wniknął głębiej w rozstępującą się pod jego dotykiem materię.
Poczuł powiew. Uchylił powieki i z rozdrażnieniem stwierdził, że wciąż znajduje się w holu, dokładnie przed schodami! Z cienia wyłonił się Kami, a następnie oparł plecami o balustradę.
- Chyba nasz Pan nie chce cię dzisiaj widzieć. - zauważył, czekając na wybuch gościa, jednak nic takiego nie nastąpiło.
- A Zachariasa zawsze wpuszcza! - zawołał z oburzeniem, mieszającym się jednocześnie z delikatnym rozbawieniem.
Obrócił się na pięcie i z wolna ruszył do wyjścia. Przynajmniej będzie mógł spotkać się o umówionej godzinie ze swoją siostrą i razem złożą "domową wizytę" pewnemu znajomemu.
*
- A więc mówisz, że doktor Reeve cię tu przysłał… Ho, ho, ho…
Otyły mężczyzna po sześćdziesiątce o krzaczastych wąsach, na których były widoczne resztki ostatniego posiłku, czytał raz po raz tekst, tylko od czasu do czasu wyłapując z wypowiedzi Aarona jakieś urywki zdań i zapominając je po chwili.
Chłopak bardzo się rozczarował, kiedy wszedł do budynku, w którym mieściła się poczta. Drewniana podłoga nie widziała miotły chyba od miesiąca, okna wpuszczały tak mało światła, że w ogóle mogłoby ich nie być, a właściciel był jednocześnie listonoszem i kurierem, ale lubił kiedy zwracano się do niego per "kierownik". To brzmiało bardziej urzędowo.
Teraz bujał się na swoim wielkim, obrotowym krześle i palił papierosa, chcąc pokazać jak bardzo jest ważny, i że wolno mu być aż tak aroganckim. Dla Aarona było to nie tyle mdłe, co po prostu nudne i miał ochotę najzwyczajniej w świecie stąd wyjść. Na dworze było parno, do domu wuja miał kawał drogi, poza tym zaczynało się ściemniać i nie miał pewności, że podczas powrotu nie stanie mu się krzywda. Jakiś pijaczyna, którego spotkał pod barem w dość jednoznaczny sposób dał mu do zrozumienia, iż chodzenie po zmroku jest wyjątkowo niebezpieczne dla takich "apetycznych" chłopców jak on.
Kierownik pokręcił się jeszcze chwilę w fotelu, a widząc, że na młodzieńcu nie robi to najmniejszego wrażenia, mruknął pod jego adresem jakieś wątpliwości, a następnie wyjął z jednej z licznych przegród na ścianie paczkę, zawiniętą w brązowy papier i obklejoną taśmą. Mogła to być książka jak również jakaś szkatułka, jednak Aaron z doświadczenia wiedział, że jeśli będzie się wtrącał w tak ważne sprawy, to może tego gorzko żałować.
- Ale pamiętaj - rzucił na odchodne kierownik. - będę miał cię na oku!
Chłopak bez słowa wyszedł na zewnątrz, gdzie słońce uraczyło ulicę ostatnimi ciepłymi promieniami, nim postanowi schować się za horyzont. Widok fioletowej łuny na niebie był tak piękny, że schodząc po stopniach nie zauważył pewnego obiektu, o który chwilę później się potknął.
- Bardzo przepraszam! - zawołał i odwrócił się, do kulącej się na ziemi postaci. - Ja nie…
Koścista ręka pokryta liszajami wysunęła się gwałtownie do przodu spod sterty podartych szmat, które były odzieniem - teraz już nie miał wątpliwości - człowieka. Szponiaste palce, zakończone długimi, brudnymi paznokciami zacisnęły się z niespotykaną wręcz siłą, na przegubie Aarona.
Nieopodal, na barierce pobliskiego sklepu zasiadł wychudzony kruk, a zakrakawszy głośno zszedł niżej i zaczął zbliżać się niepewnie do garbatego stworzenia, z pewnością kobiety, która uniosła zapadniętą twarz. Chłopak wciągnął ze świstem powietrze widząc ziejący pustką oczodół, w którym gnieździły się jakieś żyjątka. Drugie oko - przekrwione i pełne zielonkawej ropy - poruszało się na wszystkie możliwe strony z niezwykłą szybkością. Długi, haczykowaty nos miał u nasady niewielki ubytek, a wąskie usta kobiety były tak mocno zaciśnięte, że stanowiły cieniutką linię, wyglądająca na zwyczajną zmarszczkę. W szarych, przerzedzonych włosach roiło się od pasożytów, a kilkanaście z nich przeniosło się nawet na czoło i brwi właścicielki, szukając pożywienia. Odór, który bił od staruchy był tak wyraźny, iż nawet Aaron rozpoznał, że ciało kobiety powoli się rozkłada.
Kruk podszedł już na tyle blisko, żeby dziobnąć chłopaka w uwięzioną rękę, a po chwili zaczął ją nawet zachłannie szarpać, chcąc wyrwać trochę mięsa, żeby się pożywić.
- Puszczaj! - krzyknął blondyn i gwałtownie się podniósł.
Kobieta nawet się nie poruszyła, za to ptak odleciał kawałek, ale zaraz po tym znów doskoczył do chłopaka i zakrakał głośno, chcąc dosięgnąć jego łydki.
- Uważaj na pokój z czterema oknami… - zaskrzeczała kobieta, a po jej brodzie spłynęła strużka żółtawej flegmy.
- Co tu się dzieje?! - rozległ się zdenerwowany głos właściciela poczty. - Wynoś się stąd, wiedźmo i zabieraj ze sobą to wstrętne ptaszysko!
Starucha zaśmiała się, co bardziej przypominało skrzek sroki, niż cokolwiek innego. Kruk poderwał się do lotu, a zrobił to w tak nieodpowiedni sposób, że zahaczył o wiszący szyld i spadł na zakurzony bruk. Po chwili jednak się podniósł i poleciał za swoją garbatą panią oblizującą sobie dłoń, którą trzymała Aarona.
Kierownik poluzował sobie żółto-czarny krawat, powiedział coś o zakale tego miasteczka i zniknął za drzwiami poczty. Aaron został sam przed budynkiem, którego cień z każdą chwilą stawał się coraz dłuższy. Cały czas ściskał pakunek, ale robił to zupełnie nieświadomie. Jego ręce i nogi pokryły się gęsią skórką, kiedy wiedźma odwróciła się, aby posłać mu ostatni obleśny uśmiech, po czym znikła w wysuszonych chaszczach, niedaleko torów. Odgłos łamanych gałązek był słyszalnych tylko przez chwilę, później wszystko ustało.
Aaron wyprostował się i mocno przytulił przesyłkę do piersi. Jego serce tłukło się niezwykle szybko i boleśnie. Bał się; pierwszy raz w życiu naprawdę się bał tego, co może zdarzyć się w najbliższej przyszłości.
*
- To miło, że wreszcie raczyłeś się zjawić. - odezwał się Zacharias, odbierając przesyłkę. - Którędy szedłeś, że tak długo ci to zajęło?
Nie chodziło o to, którędy. Nie znał przecież miasta i nie odważyłby się na samotną wycieczkę. Szedł tak wolno, że zrobiło się już zupełnie ciemno, a ulice opustoszały w najdrobniejszym szczególe. Nawet psy nie miały ochoty szczekać, więc cisza przerywana była tylko urzędowaniem dzikich, nocnych zwierzątek. Do czasu. Teraz, siedząc w salonie razem z własnym wujem, wyraźnie słyszał wycie wilków z lasu. Strach wywołany incydentem przed pocztą ustąpił uldze, że wreszcie jest w domu i nic mu nie grozi.
- Zgubiłem się. - skłamał, chociaż był pewny, iż wuj mu nie uwierzy.
- Właśnie straciłeś w moich oczach i to poważnie. - powiedział i przyjrzał się chłopakowi. - Nigdy nie kłam w mojej obecności.
Aaron odwrócił wzrok, czując się coraz bardziej zagubiony. Żałował, że nie ma nikogo, komu może się zwierzyć, bo wuj z pewnością ma ciekawsze rzeczy, niż wysłuchiwanie problemów nastolatka, który zwalił mu się na łeb i nie ma nawet pieniędzy, aby dokładać się do rachunków.
Wtem go olśniło. Z samego rana uda się do kościoła i porozmawia z księdzem! Jak by na to nie spojrzeć, ojciec Varela okazał mu najwięcej zainteresowania, mimo iż znali się tylko kilka chwil.
Zacharias, widząc niepewność na twarzy swojego siostrzeńca, postanowił nie drążyć dalej tego tematu i nie dopytywać się o szczegóły. Ktoś zatrzymał Aarona w drodze tutaj, ale na litość boską na pewno nie wyglądał jak po spotkaniu z księdzem! Kierownik poczty nie należał do osób szczególnie wykształconych i na pewno nie potrafiłby tak wpłynąć na dzieciaka, więc w takim razie, kto to zrobił…
- Pewnie jesteś głodny. - stwierdził młody lekarz, chcąc jak najszybciej pozbyć się tych wszystkich domysłów. - Chodź, zaraz podam kolację.
Chłopak ruszył za swoim wujem powoli, wciąż jeszcze zlękniony jego poprzedniego tonu głosu, lecz kiedy do jego nozdrzy doleciały cudowne zapachy z kuchni, a żołądek upomniał się o swoje racje, natychmiast zapomniał, że Zacharias kiedykolwiek był na niego zły.
*
Drewniana chatka na skraju jałowej, popękanej ziemi w świetle księżyca wyglądała jak pochylony sługa, patrzący jednym okiem gdzieś w bok, podczas, gdy drugie cały czas pozostawało zamknięte. Obiektem, na który owy sługa nie mógł patrzeć był wielki, zardzewiały relikt, służący wiedźmie za ołtarz. Na szczycie posągu usadowił się ptak, poruszający od czasu do czasu głową, w napadzie jakichś dziwnych konwulsji spowodowanych starością i chęcią odpędzenia się od pasożytów.
Hexeniena, mieszkanka rozpadającej się, cuchnącej odorem zgnilizny i czymś, przypominającym zjełczałe masło, meliny siedziała właśnie na drewnianej podłodze i przesuwała szponiastym palcem między posilającymi się prusakami. Resztki martwego wróbla pokrywały się nowymi biesiadnikami w mgnieniu oka, a kiedy wreszcie stworzyły wystarczających rozmiarów kopczyk, wiedźma uniosła zaciśniętą w pięść dłoń i opuściła ją wprost na ucztujące owady.
Głośny, skrzekliwy śmiech kobiety zbudził drzemiącego kruka, który rozdarł się przeraźliwie, chcąc dać ujście swemu rozdrażnieniu, spowodowanemu nieustającą walką z pasożytami.
Wiedźma dźwignęła się z ziemi i bosymi stopami rozsmarowała resztki swoich ofiar. Wyszła na niewielki ganek i pokuśtykała w stronę rosnącego nieopodal, wysuszonego drzewa. Ptak zauważywszy swą panią sfrunął z posągu i przysiadł na najniższej gałęzi, licząc na jakiś smakołyk, który wyczaruje mu pani. Hexe oparła dłonie na jeszcze ciepłym, czarnym konarze i wypowiedziała kilka słów w tylko sobie znanym języku. Kiedy otrzymała odpowiedź od swoich bóstw opadł na kolana, a ptak postanowił podlecieć bliżej, zwabiony jej nagłą zmianą pozycji.
- Wstrętny ptak! - zaskrzeczała głośno kobieta, młócąc ramionami w powietrzu i usiłując odgonić zwierzę. - Idź precz! Nie jesteś godny zbliżania się do Dotkniętej! Precz! Wynoś się!
Kruk przechylił z zaciekawieniem głowę, próbując dostrzec, czy wiedźma nie chowa jakiegoś jedzenia, które ma zamiar zagarnąć tylko dla siebie. Odleciał kawałek, gdy niewielki kamień poszybował w jego stronę, lecz zaraz po tym doskoczył w przód z głośnym okrzykiem zdenerwowania. Hexeniena przysiadła na piętach i zaczęła się kołysać w przód i w tył, czując jak ogarnia ją przyjemne ciepło.
Czyjaś niewidzialna dłoń zacisnęła się na jej chuderlawym gardle, jednak nie zwiększała uścisku, dopóki wiedźma nie postanowiła stawić oporu. Przekrwione oko Hexe prawie wyszło z orbity, kiedy wśród kolorowych plam dostrzegła parę błyszczących, czerwonych źrenic. Twarz postaci ukryta była pod białą maską, jednak lekko przymrużone powieki świadczyły, iż osoba ta się uśmiecha.
W ostatnich chwilach swego długiego życia wiedźma zastanawiała się jak to możliwe, że nie dostrzegła go wcześniej. Tak, to z pewnością był on. Duża, zimna dłoń miała niezwykłą siłę i nie mogła należeć do kobiety. Nie pozbawiał jednak Hexe życia; czekał, aż sama odnajdzie prawdę. I odnalazła.
Była wiedźmą na usługach starego rodu Nieśmiertelnych. Wykonywała swe polecenia, została ukarana za nieposłuszeństwo i zesłana do Bloodycross. Tam miała służyć i czekać na kolejne rozkazy. A teraz pojawił się chłopiec. Nie było żadnych bogów, nie było reliktu, ale był pokój z czterema oknami. I zgubiła ją własna wiedza: teraz wiedziała, że nie należy dzielić się informacjami, które w jakikolwiek sposób związane są z Zachariasem Reeve.
Kruk patrzył na to wszystko z mieszanką sprzecznych uczuć. Jego pani wyciągała ręce do góry i charczała tak, jakby nie mogła nabrać wystarczającej ilości powietrza. Następnie wykrzyknęła coś na całe gardło, aż kilka ptaków przeczekujących noc w wysokiej trawie poderwało się do lotu. Później padła na ziemię i już się nie poruszyła. Leżała na boku, a jej garb wyglądał w tej chwili jak druga, dużo większa głowa. Kruk zbliżył się do jej twarzy i przyjrzał uważnie. Wyglądała na nieżywą. Przechylił główkę w jedną i drugą stronę, a następnie uniósł ją do góry w podzięce za tak wspaniały posiłek. Opuścił łebek i wbił szary dziób w oczodół swojej byłej pani, chcąc za wszelką cenę wydobyć z niego oko. Miała wprawdzie tylko jedno, ale lepsze to niż nic.
*
Po obfitym posiłku, kiedy Aaron miał już ochotę jedynie na sen, wrócił z Zachariasem do okrągłego holu, gdzie jego wuj wskazał mu drzwi zaraz naprzeciw wejściowych.
- Tam jest twoja sypialnia. - powiedział. - Po lewej masz łazienkę, a zaraz obok salonu jest mój pokój. To tak, jakbyś czegoś potrzebował. - wytłumaczył z lekkim zakłopotaniem, które natychmiast odgonił, przekazując chłopakowi kolejną wiadomość. - Nie toleruję nocnych wędrówek do kuchni, więc proszę cię, abyś tego nie robił. Jeśli będziesz głodny po prostu daj znać.
- Oczywiście. - odpowiedział.
- Jakie masz plany na jutro?
- Chciałem… - zaczął, lecz kiedy przypomniał sobie z jakim tonem wypowiadał się ojciec Varela o jego wujku doszedł do wniosku, że chyba się nie lubią, więc postanowił nie zdradzać, iż rano wybiera się do kościoła. - Chciałem rano obejrzeć miasto.
Zacharias przyjrzał mu się uważnie, ale nie skomentował niczego. Aaron życzył swojemu wujowi dobrej nocy, a kiedy nadeszła odpowiedź odwrócił się i otworzył wskazane mu drzwi.
Jego pokój bez wątpienia był poddaszem. Świadczyły o tym wysokie, drewniane schody, które zaczynały się tuż za progiem. Chłopak wspiął się na nie, nie mogąc wyjść z zachwytu, kiedy dotarło do niego, że teraz to tak jakby jego własność. W rodzinnym domu mieszkał w jednym pokoju razem z pięciorgiem starszego rodzeństwa, a teraz całe piętro będzie tylko jego! Kiedy już znalazł się na górze, rozejrzał się dokoła, a jego uśmiech poszerzył się, gdy zobaczył stare, ale za to duże łóżko. Bez problemu mógłby pomieścić się na nim razem z dwoma braćmi i zostałoby jeszcze miejsca, aby wygodnie się rozciągnąć. Mimo, iż umeblowanie pokoju było nad wyraz skromne w porównaniu do innych pomieszczeń w domu, Aaron nie czuł się tu źle. Nie potrzebował wiele, ale i tak uważał, że sypialnia jest dla niego o wiele za duża. Znajdowały się tu cztery duże okna, wychodzące na każdą stronę świata. Nie było jeszcze zasłonek, ale jak mówił Zacharias wkrótce powinien je odebrać, bo ostatnio w pralni była jakaś awaria i nie wyczyszczono ich na czas. Chłopak nie widział żadnej różnicy, czy firanki są, czy ich nie ma: jeśli ma się taki ładny widok za oknem, to w ogóle nie są potrzebne!
Na nocnej szafce, po prawej stronie łóżka świeciła się lampa naftowa, a właściwie to już dogasała. Być może wuj zapomniał ją zgasić i paliła się tak przez cały dzień. Aaron szybko ją zgasił i już pogrążony w całkowitych ciemnościach rozebrał się, po czym poskładał ubrania i przewiesił je przez oparcie krzesła. Wsunął się pod chłodną kołdrę i przykrył dokładnie, wdychając świeży zapach pościeli.
*
Postanowił dać mu dzisiaj spokój i przebadać go dopiero rano, jednak nie oszukujmy się - wnętrzności mu się skręcały na myśl, że w jego pościeli śpi (być może) jakiś zawszony, czy zapchlony dzieciak, który pewnie nigdy nie był u porządnego lekarza z dyplomem. Podejrzewał, że w jego wiosce jedynym medykiem był niewykwalifikowany weterynarz, który przypisywał witaminy na chybił trafił, nie wiedząc, co może dolegać jego pacjentom. Zacharias natomiast nie był zwyczajnym lekarzem. Myśl o chorobach, pasożytach i innym świństwie przyprawiała go o mdłości, ale dzięki temu, że się brzydził, potrafił jeszcze lepiej pomóc choremu. A przynajmniej tak uważał.
Potarł skronie palcami zastanawiając się, czy nie potrzebuje czegoś jeszcze ze stolicy i po krótkim namyśle dopisał do zamówienia dodatkowe szczepionki na gruźlicę, ospę, tężec i kilka innych, którymi ma zamiar jutro uraczyć swojego siostrzeńca. Nie miał zamiaru mieć jakichś ubytków w swoich zbiorach tylko dlatego, że rodzice bachora nie przykładali wagi do jego zdrowia. To takie… ohydne.
- Co tam piszesz? - usłyszał tuż obok swojego ucha.
Odwrócił gwałtownie głowę i zobaczył parę lśniących, czerwonych oczu, które przysłaniały rude kosmyki grzywki. Był tak pochłonięty swoim zajęciem, że nawet nie usłyszał jak się zbliża…
Bez zbędnych uprzejmości wstał i schował zamówienie do przygotowanej koperty. Jego gość będzie musiał poczekać: nie spodziewał się dzisiaj odwiedzin, więc będzie udawał, że tu nikogo nie ma. A rudzielec nienawidził, kiedy się go ignorowało…
- Może wreszcie coś powiesz? - zbulwersował się, a nastąpiło to szybciej niż zwykle. - Najpierw Pan, teraz ty!
Kiedy Zacharias nadal nie zwracał na niego uwagi, chłopak podszedł, wyrwał mu z ręki kopertę, zmiął ją i rzucił przez cały pokój. Było to niezwykle dziecinne, jednak lekarz wiedział, że przybysz jest nieobliczalny. Patrzył teraz w tę młodą, bladą twarz, która mogłaby być piękna, ale Reeve robił, co mógł, aby nie przywiązywać wagi do urody. Kogokolwiek. To mogłoby kosztować go człowieczeństwo i honor, a ma przecież ogromną szansę, żeby stracić tylko to pierwsze.
Westchnął cicho i skrzyżował ręce na piersi, zastanawiając się, co tym razem sprowadza rudzielca do jego domu. Żałował, że kiedykolwiek go zaprosił. Zdawał sobie sprawę, że każdy z nich będzie nadużywał jego gościnności, ale ten smarkacz był w tym mistrzem!
- Więc? - zapytał Zacharias. - Czego chcesz?
Na bladej twarzy chłopaka pojawił się cień uśmiechu. Spuścił głowę i podszedł niepewnie bliżej. Zdjął ręce z piersi lekarza, a następnie położył tam swoje dłonie. Zacharias nie reagował, więc postanowił sprawdzić, czy jest już gotowy. Rozpiął pierwszy guzik koszuli, potem drugi, trzeci… Aż wreszcie spotkał opór. Mężczyzna odepchnął go od siebie i poprawił kołnierz.
- Nie pozwalaj sobie. - warknął.
- Ależ Zack… - jęknął wampir i na powrót się zbliżył. - Dlaczego nie chcesz? Jak długo
będziesz to jeszcze odwlekał…
Wsunął rękę pod koszulę lekarza i pocałował go delikatnie w bark. Ostre kły podrażniły jego skórę, jednak jej nie zraniły. Zacharias dobrze wiedział, że żadne z nich nie ma prawa tego zrobić. Takie dostały rozkazy.
- Podejrzewam, że dopóki mi się nie znudzi. - odpowiedział i odsunął się od rudzielca, po czym ruszył w stronę holu.
- Przychodzę tu specjalnie dla ciebie! - poskarżył się chłopak, zastępując mu drogę.
- Ja cię o to nie proszę.
- Zack!
Wampir zawiesił się na jego szyi i ani myślał puścić. Zaczął delikatnie gładzić plecy lekarza, obsypując pocałunkami jego kark, a następnie obojczyk. Lekarz zamknął oczy, próbując się opanować. Jeśli teraz to zrobi to będzie koniec. Nie będzie Mu do niczego potrzebny i zmieni się w bezmyślne stworzenie, którego pragnienia ograniczać się będą tylko do nocnego posiłku.
Próbował zdjąć z siebie natarczywe ciało, ale w konsekwencji objął je jeszcze mocniej i wpił się w chętne usta wampira. Czuł pulsowanie w kroczu i, o Boże, jak to cholernie bolało! Odsunął się od rudzielca tylko na chwilę, chcąc zaczerpnąć oddechu, lecz wampir ani śmiał odpoczywać. Opadł na kolana i już miał rozpinać mężczyźnie spodnie, kiedy nagle został niespodziewanie pociągnięty do góry.
Zacharias trzymał go za włosy, a z jego twarzy trudno było wyczytać, czy jest aż tak bardzo podniecony, czy po prostu wściekły. Postawił na to drugie i uniżenie pochylił głowę, a kiedy chwyt zelżał, cofnął się o kilka kroków. Nie wytrzymał jednak długo i znów musiał do niego podejść, ale tym razem tylko po to, aby się przytulić. I przekonać do siebie. Jeżeli chciał to zrobić musiał przyjąć inną taktykę, bo w ten sposób nic nie zdziała i tylko zrazi do siebie Zachariasa. Jeśli już tego nie zrobił…
- Czemu się powstrzymujesz? - wymruczał rudzielec, gładząc palcem odsłonięty obojczyk lekarza.
- Pozwolisz, że zachowam tę informację dla siebie.
- To aż takie złe? Jeśli tak myślisz to jesteś w błędzie… Ja miałem do wyboru: zostać albo dziwką, albo wampirem…
- Więc wybrałeś jedno i drugie? - zapytał, a złośliwy uśmieszek wpłynął mu na usta, kiedy chłopak odskoczył do tyłu, wyraźnie oburzony.
No i zaczął się lament. Zacharias słuchał skarg rudzielca ze znudzeniem, zastanawiając się w międzyczasie, czy ma jutro jakąś wizytę w miasteczku, a kiedy jego myśli niespodziewanie zmieniły tor i zamieniły się w pytanie: "co zrobić na obiad?", wampir kończył wywód, a jego wyraz twarzy był tak zbolały, że lekarzowi zrobiło się niedobrze. Wysłał chłopakowi ostrzegawcze spojrzenia, mówiące: "zamknij się, bo pożałujesz", chociaż sam nie wiedział, co mógłby mu zrobić. Komuś o tak wielkiej sile i równie dużych możliwościach.
- Słuchasz mnie?! - wampir uderzył pięścią w biurko. Niezbyt mocno; i na szczęście cicho, więc Aaron nie mógł tego słyszeć.
- Tak, słucham. - westchnął lekarz, chcąc wyminąć natręta, ale wtem drogę zastąpił mu ktoś jeszcze.
Równie blada o identycznych rudych, rozpuszczonych włosach. Wyglądali prawie identycznie, ale wydatny biust i obfite biodra już na pierwszy rzut oka świadczyły, że drugi wampir jest kobietą. Jak nie patrzeć - bardzo urodziwą kobietą. Biała, poszarpana bluzeczka wyraźnie pokazywała, że jej właścicielka nie ma na sobie stanika, a skórzana przepaska na biodra (chociaż równie dobrze mogła to być jakaś spódniczka) dość nieudolnie zakrywała bieliznę.
Zacharias poczuł jak zaczyna robić mu się gorąco. Czerwone oczy skryte pod przymrużonymi, ciężkimi od tuszu powiekami patrzyły na niego drapieżnie. Wampirzyca wyciągnęła szczupłą dłoń i pogładziła lekarza po policzku, sprawiając tym samym, że na jego różanej twarzy pojawiły się wypieki. Kobieta uśmiechnęła się i oblizała czerwone wargi, a następnie pocałowała go czule w usta. Reeve przymrużył oczy, ale wspaniałe uczucie szybko zniknęło, gdyż wampirzyca wycofała się, ostatni raz dotknąwszy twarzy Zachariasa.
- A jej nie odpychasz! - zdenerwował się rudzielec, krzyżując ręce na piersi.
- Może właśnie czeka na mnie? - podsunęła ponętnym głosem, po czym zwróciła się do lekarza. - Chciałbyś?
- Nie. - wykrztusił Reeve, chociaż z trudem mu to przyszło.
- Masz chyba jakąś spaczoną orientację! - zawołał wampir. - Nie chcesz mnie, nie chcesz mojej siostry, ani nawet tego psa, którego podrzuciliśmy ci pod dom!
- Taak… - mruknął Reeve. - Wiedziałem, że to wasza sprawka.
- Co z nim zrobiłeś?
- Oddałem farmerowi. Nie ma czasu na pilnowanie owiec, więc pies mu się przyda.
Wampirze rodzeństwo - Nathaniel i Natalie - spojrzało po sobie, aby zaraz po tym przejść do ponownego "ataku". Rudzielec przylgnął do pleców lekarza, całując jego kark, pozostawiając swojej siostrze "przód". Dziewczyna podeszła bliżej i zaczęła dotykać klatki piersiowej Zachariasa, zsuwając dłonie coraz niżej.
Tego już było za wiele. Jakieś dwa napalone wampiry nie będą go napastować w jego własnym domu! Reeve zamachnął się i uderzył Natalie w twarz, natomiast jej brat zdążył umknąć i wyszedł z tego bez szwanku. Wampirzyca spojrzała gniewnie na lekarza, ale nie podjęła kolejnej próby "przekonania do siebie" medyka. Nathaniel zbliżył się do siostry i otarł wierzchem dłoni krew, ściekającą jej z kącików ust. Odwrócił się przodem do Zachariasa i uśmiechnął pobłażliwie.
- Nie musiałeś tego robić… - zaczął, bawiąc się kosmykiem własnych włosów. Wyglądało to naprawdę żałośnie. - Wystarczyło powiedzieć.
- Mówiłem, jakbyś nie zauważył. - odpowiedział lekarz, zapinając dokładnie koszulę. - A teraz wynoście się stąd. Jestem zmęczony.
- To naprawdę nie jest złe, Zack…
Rozległ się jakiś hałas. Zacharias podniósł głowę i to samo zrobiły wampiry, jednak dźwięk już się nie powtórzył. Na plecy lekarza wstąpił zimny pot: jeśli się dowiedzą to go zabiją, pomyślał. Nathaniel cały czas nasłuchiwał, zrobił nawet kilka kroków w stronę drzwi, prowadzących na poddasze, jednak kilka metrów przed nimi zatrzymał się.
- Kto jest na górze? - zapytał obojętnie.
- Nastoletni i cholernie ładny chłopiec. - odpowiedział zgodnie z prawdą lekarz.
Wampiry wybuchły śmiechem. Najwyraźniej to wystarczyło, aby pozbawić je wszelkich wątpliwości. No i poprawił im humor; teraz na pewno odejdą. Natalie pocałowała lekarza w policzek, po czym przeleciała przez niewielką szparę w niedomkniętym oknie. Jej brat pokręcił się jeszcze chwilę, mruknął "masz cudowne poczucie humoru, Zack", a następnie rozpłynął się w powietrzu.
Zacharias opadł na fotel i przyłożył sobie dłoń do spoconego czoła. Tym razem naprawdę niewiele brakowała, pomyślał. Zastanawiał się, co też mogło obudzić jego siostrzeńca. Był tam jeszcze zanim odwiedziły go wampiry, a chłopak spał tak mocno, że nawet nie usłyszał jak Reeve zamyka okna, co jego z pewnością wyrwałoby z najgłębszego snu. Postanowił sprawdzić, dlaczego dzieciak jeszcze nie śpi, ale najpierw upewni się, czy jest zupełnie sam.
*
Leżał pod rozgrzaną kołdrą, ale trząsł się z zimna. I strachu. To, co go zbudziło musiało być tylko przywidzeniem, albo zwykłym koszmarem. Nie pamiętał swojego snu, ale kiedy tylko otworzył oczy, czuł narastającą panikę. Słyszał dźwięk przypominający drapanie, ale na tej wysokości nikt nie byłby w stanie tak maltretować szyb w oknach!
Patrzył wprost na polną drogę, która była oświetlona jedynie przez gwiazdy. Panowała taka cisza, że chłopak słyszał bicie własnego serca. Nie śmiał się poruszyć. Cokolwiek było za jego plecami, a raczej za oknem wychodzącym na góry, musiało to być coś niebezpiecznego. Zasypiając patrzył właśnie w tamtym kierunku i nie dostrzegł nawet najmniejszego drzewa, co oznacza, że dobija się do niego albo jakieś szponiaste zwierzę, albo coś o wiele gorszego.
Dźwięk powtórzył się, ale dołączył do niego rozdrażniony, szepczący głos, mówiący: "nie mogę wejść". Aaron zacisnął oczy i skulił się na łóżku. Czuł jak pod powiekami gromadzą mu się łzy, ale ani myślał zaszlochać. To minie, powtarzał sobie. To tylko wyobraźnia. Odgłos ucichł i po kilku chwilach chłopak postanowił otworzyć oczy, czego natychmiast pożałował.
Nie widział polnej drogi, nie widział gwiazd ani nieba. Zobaczył coś o wiele gorszego. Tuż za jego oknem unosiła się przeraźliwie blada postać, drapiąca długimi pazurami w szybę. Świecące jak u kota oczy oglądały pomieszczenie, zatrzymując się po chwili na Aaronie. Usta potwora - bo inaczej nie potrafił go nazwać - rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, ukazując białe, ostre kły. Znów zaczął drapać w szybę, szepcząc: "wpuść mnie". Było ciemno i młodzieniec nie wiedział, czy okna są pozamykane, jednak jeśli nie ustępowały pod naciskiem przybysza, widocznie musiało tak być. Chłopak na powrót zacisnął powieki i zakrył uszy dłońmi, nie chcąc słuchać natarczywego głosu, namawiającego go, aby wpuścił nieznajomego.
To trwało tylko chwilę. Znów nastąpiła cisza, tym razem trochę dłuższa. Aaron przekręcił się na plecy, nie chcą patrzeć w żadne z okien, ale kiedy spojrzał w górę, dostrzegł jeszcze jedno, tuż nad swoją głową. A za nim jego. Przykładał ręce i twarz do szyby, patrząc chłopakowi prosto w oczy. Był bardzo blisko, wręcz na wyciągnięcie ręki, gdyby okno było otwarte. Na szczęście nie było.
- Wpuść mnie… - poprosiła istota, w jakiś sposób przylegając całym ciałem do szyby. - Chcę cię odwiedzić…
- Odejdź… - wyszeptał Aaron, kuląc się jeszcze bardziej.
Jednak postać nie przestała. Drapała pazurami w szybę i domagała się wpuszczenia. Minuty dłużyły się, a chłopak czuł, że jeśli czegoś nie zrobi to oszaleje. Słowa istoty stawały się coraz bardziej kuszące, mimo iż cały czas powtarzała te same zdania. Nie wiedział jak to się stało, ale po pewnym czasie uklęknął nawet na łóżku i już trzymał dłoń na niewielkiej klamce, kiedy jednak odwlekał przekręcenie jej, postać wpadła w szał i to go przeraziło. Złapał pierwszą rzecz jaka była pod ręką, w tym wypadku lampę naftową i zbiegł po schodach. Zatrzymał się pod drzwiami do holu i tam już pozostał. Zastanawiał się, czy zawołać wuja, ale doszedł do wniosku, że ten pewnie śpi i mu nie uwierzy. Pomyśli pewnie, że coś mu się przyśniło, bo takie rzeczy zdarzają się na nowym miejscu, a później nakrzyczy, dlaczego go budzi o tak późnej porze. Aaron postanowił nie prowokować Zachariasa. Nie widział stąd żadnego okna i to mu wystarczało. Głos brzmiał, co chwila z innego miejsca, więc istota pewnie się przemieszczała, nie mogąc go zobaczyć.
Chłopak nie miał, czym zapalić lampy, czego strasznie żałował. Zimno dawało o sobie znać, a nie miał zamiaru wracać tam po kołdrę. W kącie między drzwiami czuł się bezpiecznie. Nie widział żadnego z czterech okien i wierzył, że stwór w końcu odejdzie. Objął kolana ramionami, chcąc pochłonąć ciepło, które jeszcze nie uszło z lampy. Zamknął oczy i tak już pozostał.
Zasnął stosunkowo szybko. Nie poczuł jak jego chwilowe źródło ciepła wyślizguje mu się z dłoni i upada z trzaskiem na podłogę. Nie słyszał też głosów z salonu, ani śmiechu dwóch nocnych gości, którzy postanowili złożyć wizytę Zachariasowi. Kilka chwil po tym drzwi na poddasze otworzyły się i gdyby nie szybka interwencja lekarza, Aaron upadłby na podłogę. Reeve w ostatniej chwili schylił się i złapał go w ramiona. Zdziwił się, dlaczego dzieciak śpi na podłodze zamiast w łóżku, ale kiedy przypomniał sobie wampira, który uciekł, kiedy tylko go zobaczył, doszedł do wniosku, że próbował on wejść na poddasze. Planował to niezwłocznie zgłosić Panu. Gdyby nie Aaron ten blady upiór bez problemów wślizgnąłby się do środka, ale na szczęście nie dostał pozwolenia na wejście. A znając Pana już pewnie nigdy od nikogo nie otrzyma zaproszenia.
Zacharias podniósł chłopca i bez przeszkód zaniósł go do łóżka. Pościel była zimna, więc mógł leżeć pod tymi drzwiami nawet kilka godzin! Bez żadnego grubszego odzienia, ani nawet przykrycia. Był cały przemarznięty i jeśli zachoruje, osobiście odwoła wszystkie zaproszenia. A bez tego większość wampirów nie przeżyje. Te słabsze nie mają prawa kąsać mieszkańców Bloodycross, a Zacharias jest jedynym, który może dać im krew któregoś ze swoich pacjentów. Mało to mało, ale zawsze lepsze niż nic.
Aaron wymruczał coś przez sen i zacisnął palce na materiale koszuli lekarza, uśmiechając się delikatnie. Reeve położył go na posłaniu i dokładnie obejrzał. Nie miał na sobie śladu po ugryzieniu, więc pewnie uszedł cało z tego incydentu. Ale dlaczego do ciężkiej cholery go nie zawołał?! To mogło go kosztować coś więcej niż tylko życie!
O tak, Zacharias dobrze wiedział, jaka jest taktyka tych wampirów. Najpierw gwałt, później posiłek. Pod żadnym pozorem nie mogą zamieć ludzi w wampiry, a żeby napić się krwi muszą być pewni, że ich ofiara nie będzie dziewicą, a w tym przypadku prawiczkiem. I właśnie dlatego sam lekarz unikał jakiegokolwiek kontaktu. Jeżeli straci dziewictwo stanie się bezmózgim ghulem, a jego przodkowie będą się wieczność przewracać w grobach! Nie zostaje mu nic innego jak trzymanie pożądania na wodzy. Narodził się w najstarszym rodzie wampirów, ale nikt nie zdążył go oficjalnie do niego przyjąć. Jego ojciec zginął, matka oszalała, kiedy się o wszystkim dowiedziała, a sam Zacharias trafił do domu dziecka, gdzie został pozbawiony szansy dołączenia do rodu, który po kilku latach wyginął. Teraz Panem jest On - wróg rodziny Nair, który na pewno nie zezwoli na przemienienie Zacka w wampira. Ghul to, co innego. Oddany pies Zacharias Reeve, albo jak kto woli Nair - po prawdziwym ojcu, dziadku, pradziadku i tak dalej.
Zack odegnał od siebie natarczywe myśli i przykrył wychowanka kołdrą. Patrzył na jego spokojną, uśpioną twarz, zastanawiając się, czy kiedykolwiek dane mu będzie posmakowania tej rozkoszy, jaką jest fizyczna miłość. Pogładził chłopca po policzku, po czym nachylił się i złożył na jego pięknych wargach delikatny pocałunek. Aaron nawet się nie poruszył. Cały czas oddychał równomiernie, nawet nie podejrzewając, że właśnie w tej chwili oddaje swój pierwszy pocałunek własnemu wujowi. Zacharias gładził jego język swoim, chcąc zapamiętać z tej chwili jak najwięcej. Chłopakiem kierował wyłącznie instynkt, czego lekarz ogromnie żałował. Odsunął się i otarł brodę siostrzeńca, po której spływała cienka strużka śliny. Pogłaskał go ostatni raz po głowie, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. Dzisiejszej nocy nic już nie zakłóci snu Aarona - nie miał, co do tego najmniejszych wątpliwości.
Rozdział II ep. 2
Śniadanie należało do całkiem udanych. Chłopak był oczywiście trochę przybity i często zerkał w stronę okna, jakby spodziewał się kogoś zobaczyć, a lekarzowi nie pozostało nic innego jak to ignorować. Gdyby powiedział prawdę dzieciak wpadłby w panikę i gotów byłby popełnić jakieś głupstwo. Przyjeżdżając do tego miasteczka sam zapędził się w pułapkę. Zanim przyjechałby pociąg postradałby zmysły, a wycieczka w głąb lądu była niemożliwa, gdyż wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerało się pustkowie, gdzie wysuszona, wysoka trawa była jedynym widokiem. Na pustyni też nie przeżyłby dłużej niż kilka dni. Jeśli oczywiście miałby szczęście. Prócz wampirów były jeszcze drapieżniki, którym nie dałby rady. A wycieczka przez puszczę… Nie przeszedłby nawet kilometra. Te cholerne wilki strasznie się rozpaskudziły i kiedy tylko dostrzegły człowieka, który oddalił się chociaż odrobinę od zabudowań, nie wahały się atakować. Ostatnia droga - morska - też nie wchodziła w rachubę. Nieupoważnionym nie można było zbliżyć się nawet pod bramę portu, gdyż natychmiast zostaliby rozstrzelani. Strażnicy bowiem są bezwzględni dla każdego.
Aaron skończył jeść, podziękował i już miał wychodzić, kiedy powstrzymał go Zacharias. Niepewność niepewnością, ale lekarz obiecał sobie, że dokładnie go zbada i nie miał zamiaru łamać danego sobie słowa.
- Zanim wyjdziesz chciałbym cię jeszcze przebadać. - powiedział, wstając.
- Przebadać? - upewnił się chłopak.
- Zważyć, zmierzyć, osłuchać… - zaczął wyliczać, zachowując dla siebie takie terminy jak "zaszczepić" i "pobrać krew". - Chcę się upewnić, że nie jesteś na nic chory.
Chłopak pokiwał głową i ruszył za swoim wujem, który prowadził go do gabinetu, gdzie przechowywał wszystkie swoje medykamenty. Próbował opanować wpływający na usta uśmiech. Widział wyraźną ulgę w oczach Aarona, kiedy nie wspomniał nic o zastrzykach. To się dzieciak zdziwi, pomyślał.
Puścił siostrzeńca przodem, do pomieszczenia, w którym zeszłej nocy odbyły się odwiedziny nocnych gości. Gabinet był przedłużeniem salonu i prowadził do niego niewielki korytarzyk, ukryty za ozdobną pół-ścianką. Aaron musiał przyznać, że wyposażenie pokoju zrobiło na nim naprawdę wielkie wrażenie. W rogu stała biała, lekarska waga ze wzrostomierzem, a zaraz obok niej znajdowała się leżanka, przykryta cienkim prześcieradłem. Wysoka, metalowa szafka, której szuflady były oznaczone pojedynczymi literami, mieściła się niedaleko okna, tuż obok biurka. W ten sposób Zacharias mógł z łatwością dopisać coś do karty pacjenta, nie ruszając się uprzednio z miejsca.
Uwadze chłopca nie uszedł obiekt do złudzenia przypominający lodówkę, tylko znacznie odeń mniejszy. Zastanawiał się, do czego może służyć, ale nim odpowiedział sobie na to pytanie, wuj nakazał mu zdjąć bluzkę i usiąść na obrotowym stołku, niedaleko biurka. Aaron z lekkim zakłopotaniem spełnił pierwsze polecenie, podczas gdy do drugiego nie przywiązywał aż tak dużej wagi. Zacharias otworzył szufladę i wyjął z niej urządzenie przypominające słuchawki, tłumacząc, że jest to stetoskop i nie, nie robi się nim krzywdy. Później usiadł na fotelu vis a vis chłopca i zaczął go osłuchiwać.
- Wydaje się w porządku… - mruknął, przykładając niewielkie kółeczko do piersi Aarona. - Ale jesteś niedożywiony. - położył dłonie na jego żebrach i ścisnął delikatnie. - One nie powinny aż tak odstawać.
Chłopak nie wiedział, czy powinien coś powiedzieć, ale żeby nie zakłócać wujowi dalszej pracy, postanowił milczeć. Zacharias obrócił krzesło, na którym siedział chłopak i przesunął dłońmi po jego plecach. Aaron wyprostował się gwałtownie, kiedy poczuł palce lekarza, naciskające pewien punkt na jego kręgosłupie, dokładnie między łopatkami.
- Boli? - zapytał, a młodzieniec zdobył się tylko na niepewne kiwnięcie głową. - Miałeś może jakąś operację? Wypadek?
- Nie wiem. - odpowiedział zgodnie z prawdą.
To bynajmniej nie zadowoliło Zachariasa. Nie wiedział, co rodzice Aarona robili z nim w dzieciństwie, ale jeśli myśleli, że czas zatrze wszystkie ślady to grubo się mylili. Co prawda nie znalazł żadnych blizn, lecz te kilka wypukłości na jego kręgosłupie dowodziły, iż musieli go skrzywdzić, kiedy ten był jeszcze szczebiocącym malcem. Źle leczone urazy (o ile w ogóle były leczone) doprowadziły do jako takiej wady, która w przyszłości na pewno będzie przypominała o swojej obecności silnymi skurczami i atakami przenikliwego bólu.
Skończył osłuchiwać i przewiesił sobie stetoskop przez kark, oznajmiając swemu podopiecznemu, żeby teraz udał się na wagę. Chłopakowi aż zaświeciły się oczy z przejęcia i delikatnie, jakby nie chcąc uszkodzić tego cholernego ustrojstwa, na nią wszedł. To trwało krótko, jednak wystarczyło, żeby sprawić dzieciakowi frajdę. Nie przejął się, że waży o wiele za mało niż powinien; bardziej interesował go wzrostomierz, którym zaczął się wkrótce bawić. Zacharias postanowił go nie upominać i nie zaczynać kazania, że nie należy ruszać takich rzeczy. Miał dużo lepszy pomysł.
Kiedy Aaron pochłonięty był bliższym oględzinom wagi, Zack podszedł niepostrzeżenie do drzwi, przekręcił klucz w zamku i schował go do kieszeni. Jedyna droga ucieczki, którą mógłby posłużyć się dzieciak została odcięta, z czego przyszła "ofiara" nawet nie zdawała sobie sprawy. Na usta lekarza wpełzł szatański uśmieszek. Być może ktoś uznałby go za wariata, ale on to po prostu uwielbiał! Musiał przecież mieć jakąś przyjemność z niesienia pomocy chorym, a krzyki przerażenia przed strzykawką i igłą to coś, co wręcz ubóstwiał.
Chłopak zeskoczył z wagi i już gotów był się ubierać, kiedy dostrzegł pochylającego się nad otwartą lodówką wuja. Krew odpłynęła mu z twarzy, przez co wyglądał, jakby nagle zapadł na jakąś straszliwą chorobę. Patrzył szeroko otwartymi oczami na komplet niewielkich strzykawek i igieł, które - z niemal szacunkiem - Zacharias układał na metalowej tacy. Teraz wyciągał jakieś ampułki, a było ich dokładnie cztery.
Aaron nie zastanawiał się jakiej użyć wymówki, tylko od razu pognał w stronę drzwi, lecz te były zamknięte. Usłyszał ciche kliknięcie świadczące o tym, że lekarz skończył korzystać z lodówki i właśnie miał zamiar zabrać się za swojego siostrzeńca. Chłopak odwrócił się przodem do Zachariasa, a kiedy zobaczył, że się zbliża, przylgnął całym ciałem do zamkniętych drzwi.
- Nie musisz się bać. - powiedział tym samym łagodnym tonem, którego używał przez wszystkie lata swojej kariery. - To nie boli. Aż tak. - dodał, uśmiechając się wrednie.
- Ja… - zaczął chłopak. - Ja chyba już byłem szczepiony na te… No…
- Nie zaszkodzi tego powtórzyć.
Wbił igłę w pierwszą ampułkę i zaczął napełniać strzykawkę przezroczystym płynem, a na ten widok Aaronowi zrobiło się jeszcze bardziej słabo. Pomocy, pomyślał, skądkolwiek…
Zacharias bez żadnego ostrzeżenia chwycił rękę swojego siostrzeńca, ale ten szarpnął się niespodziewanie i narobił takiego wrzasku, że przez chwilę lekarz zastanawiał się, czy te wszystkie szumy to oznaka powolnej utraty słuchu.
Nawet nie zauważył, kiedy Aaron doskoczył do okna i zaczął się z nim siłować, próbując uciec. Zack uśmiechnął się do siebie. Jak to dobrze, że zabił je zeszłej jesieni i nie miał czasu na zdjęcie klinów. Chłopak niespodziewanie szybko zaprzestał siłować się z klamką, wiedząc, że tędy nie ucieknie. Rozejrzał się po gabinecie, prawie nie zauważając Zachariasa. Lekarz wykorzystał ten moment i w kilku krokach znalazł się tuż przy swym nowym pacjencie.
- Nie chcę! - wrzasnął Aaron tak przeraźliwie, jakby go obdzierano ze skóry, podczas gdy w rzeczywistości miał tylko unieruchomioną rękę, co na pewno nie mogłoby mu sprawić bólu.
- Jakież to okropne… - zakpił Zack, dezynfekując wacikiem nasączonym w jakimś silnie pachnącym płynie niewielkie miejsce na jego ramieniu.
Aaron podjął kolejne próby ucieczki, a kiedy wyrwanie się z silnego uścisku wuja okazało się niemożliwe, zaczął nawet gryźć i drapać, ale Zacharias już niejednokrotnie radził sobie z takimi przypadkami, więc obietnica jeszcze gorszych katuszy podziałała jak w przypadku małego, naiwnego dziecka.
Dopóki oczywiście igła nie zbliżyła się dostatecznie blisko, żeby chłopaka ogarnęła kolejna fala paniki. Zack zaklął pod nosem i naparł na Aarona całym ciałem, przyciskając go do ściany i nie dając szansy na jakikolwiek ruch. Dzieciak zaczął krzyczeć, płakać, a nawet błagać, żeby tylko lekarz nie robił tego, co zamierza. Zachariasowi wydało się to nad wyraz śmieszne. Jego pacjent podchodził do tego głupiego szczepienia tak, jakby to miała być ostatnia rzecz jaką dozna w życiu. Nie podziałały zapłakane oczy, ani głośny lament: Reeve nie bawił się w delikatność i nie próbował uspokoić chłopaka, tylko od razu wbił w jego ramię igłę, przez co Aaron wrzasnął przeraźliwie i w napadzie jakiejś furii, ugryzł lekarza w ramię.
Bolało jak cholera.
Zaczął się nawet zastanawiać który z nich odczuwa większy ból: łkający Aaron - przyciskający sobie wacik do ramienia; czy Zacharias - walczący pomiędzy chęcią uduszenia chłopca, a natychmiastowego zaszczepienia się na wściekliznę.
- Nie było aż tak strasznie, co? - zwrócił się do kwilącego chłopaka. - Jeszcze tylko trzy szczepionki i pobieramy krew.
*
Szedł przez wysoką, wysuszoną trawę, cały czas płacząc. Może nie odczuwał bólu fizycznego, ale wspomnienie tego, co tam przeżył w zupełności wystarczyło, aby do jego oczu napłynęła jeszcze większa ilość łez. Pocieszał się myślą, że nie tylko on cierpiał i chociaż Zacharias naprawdę się zdenerwował, kiedy nieopatrznie sam się ukłuł to Aaron nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Najważniejsze, iż zdołał stamtąd wyjść jeszcze zanim lekarz przypomniał sobie o innych bolesnych badaniach, które z dziką rozkoszą chciałby na nim zrobić. Chłopak wyraźnie widział jak jego szaroniebieskie oczy pałają rządzą zemsty i naprawdę nie miał ochoty stać się jej obiektem.
Dostrzegł wieżę kościoła, wyłaniającą się zza pagórka i prawie odetchnął z ulgą. Prawie, bo zaraz sobie przypomniał jak bolało go ramię, kiedy dostał zastrzyk, przez co jego humor znów się pogorszył.
Musiał przyznać, że spacer łąką bardziej mu się podobał i był znacznie krótszy, niż przemierzanie całej polnej drogi, aby w konsekwencji dotrzeć do głównej ulicy miasteczka, a dopiero później skręcić w aleję prowadzącą do kościoła i plebani. Cieszył się, że nie zabłądził. Kiedy wypadł z domu wuja nawet nie patrzył, gdzie biegnie i dopiero niedawno zorientował się, że jest zupełnie sam na jakimś pustkowiu! No, może to było zbyt brutalne określenie, bo w oddali słyszał porykiwania krów i nawet, gdyby nie znalazł żadnych zabudowań, potrafiłby dotrzeć przynajmniej do nich.
Słońce nie było jeszcze na najwyższej pozycji, ale i tak czuł jak zaczynają palić go odsłonięte ramiona. Próbował zakryć je dłońmi, lecz kiedy to nie skutkowało rozejrzał się za jakimś cieniem, którego było jak na lekarstwo. Nigdzie choćby najmniejszego krzewu, a trawa - mimo, że wysoko - nie nadawała się na tymczasową kryjówkę przed promieniami, gdyż była zbyt sucha i kłuła Aarona w nogi przy każdym najmniejszym ruchu. Chłopak zastanawiał się, czy powinien jakoś osłonić się przed słońcem, czy może cały czas przystawiać wacik do niewielkiej rany. Zdecydował się na to drugie, biorąc pod uwagę możliwość, że mógłby się wykrwawić, gdyby tego nie zrobił. Co prawda Zacharias mówił, iż to zupełnie nie wchodzi w rachubę, ale jeśli nie wspomniał ani słowem o zastrzykach, to mógł oszukać Aarona i tym razem. Młodzieniec postanowił nie ryzykować i ostatecznie wolał poparzyć sobie ramiona, niż dostać jakiegoś krwotoku.
Wszedł na pagórek, z którego rozciągał się widok na całe Bloodycross. Na głównej ulicy panował już całkiem spory ruch. Właściciele sklepów otwierali źródła swojego dochodu, namawiając w międzyczasie swoich wyjątkowych klientów do zajrzenia i skorzystania z ich wyjątkowych usług w ten jakże wyjątkowy dzień. Fałszywe uśmiechy goszczące na twarzach sprzedawców nie działały o dziwo odstraszająco, co dowodził całkiem spory ruch w sklepach.
Aaron spojrzał w dół, gdzie kościół był widoczny w najmniejszym calu. W niewielkim ogrodzie, za plebanią dostrzegł ojca Varela (a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie miał na sobie sutanny, tylko granatową koszulę z krótkim rękawem i czarne spodnie), podlewającego kwiaty. Nie dotknęła ich susza i wyraźnie odznaczały się na tle pożółkłych łąk.
Ksiądz jakby wyczuł wpatrujące się w niego oczy chłopca i podniósł głowę. Młodzieniec niepewnie się uśmiechnął i uniósł dłoń, chcąc się przywitać, a duchowny w tym czasie odstawił konewkę i przywołał go gestem do siebie. Patrzył jak chłopak zbiega z górki prawie się przy tym przewracając. Jason zauważył, że nie opuszcza prawej dłoni od lewego ramienia i przeraził się, że mogło go ukąsić jakieś jadowite zwierzę, a wtedy byłby zmuszony odprowadzić młodego Reeve'a do domu lekarza i zażądać, żeby go opatrzył. Kiedy jednak Aaron był już dostatecznie blisko uwadze księdza nie uszedł biały wacik, znajdujący się pod palcami chłopca. Skarcił się w myślach za wcześniejsze, tak naiwne podejrzenie i otworzył furtkę, wpuszczając gościa. Jego oczy były zapuchnięte od płaczu, ale ich właściciel widocznie o tym zapomniał, gdyż teraz zachwycał się wysokimi, kolorowymi kwiatami, których prawdopodobnie nigdy nie miał okazji zobaczyć.
- Już myślałem, że znów będę musiał spędzić drugie śniadanie w samotności. - zaczął ksiądz, zatrzymując się obok Aarona, oglądającego rośliny.
- Myślałem, że ojciec stale jest odwiedzany… - zauważył chłopiec, patrząc w górę, prosto na duchownego.
- Co niedzielę w kościele i czasem w soboty na spowiedzi. - przyznał. - Niewiele osób przychodzi na plebanię.
Aaron zarumienił się nieznacznie. Widocznie ksiądz był równie samotny jak Zacharias, ale różnili się od siebie tym, że duchownemu to przeszkadzało. Jason zerknął na chłopca kątem oka, a widząc jak ten cały czas tamuje sobie ranę, zapytał, co też go spotkało.
- Badał mnie wuj. - powiedział, a jego oczy znów napełniły się łzami i ksiądz przeraził się, że ten heretyk coś zrobił chłopcu. - Zaszczepił mnie…
- I… - ojciec popatrzył na niego z rozbawieniem, a jego usta drgały lekko od powstrzymywanego uśmiechu. - Dlatego płakałeś?
- To bolało! - poskarżył się, a kiedy ksiądz zaczął się śmiać, odwrócił obrażony głowę.
Jason musiał przyznać, że to dziecko coraz bardziej zaczynało mu się podobać. Jego naiwność była tak urocza, iż miał ochotę pogłaskać go po głowie jak małego pieska pewien, że ten zaraz zamerda ogonkiem i zapomni o całej sprawie.
Aaron zerknął na księdza niepewnie, a kiedy ten nie przestawał się uśmiechać chciał odwrócić się do niego plecami, lecz ojciec pogładził go po włosach i objął ramieniem. To go trochę ułaskawiło, ale nie wystarczająco, aby opowiedzieć o całym zajściu.
Ojciec Varela uważnie przyjrzał się chłopcu. Teraz byli tu zupełnie sami i nikt nie mógł mieć nic przeciwko temu, że ksiądz dokładniej go obejrzy.
Było w nim coś, co wyróżniało go od ludzi, których spotkał w całym swoim życiu. Ta niewinność wypisana na twarzy, upór oraz dziecinna naiwność tworzyły wspaniały obraz Anioła, który został zesłany do tego miejsca. Zupełnie nieświadomie, jakby chcąc wyleczyć je z zarazy, trawiącej je od środka. Prawie każdy mieszkaniec Bloodycross był taki sam: szare, pozbawione marzeń twory, których jedynym celem było zdążenie do domu nim zacznie się jakiś program w telewizji i nim chodniki zostaną zwinięte.
Jason i Zacharias należeli zgoła do odmiennej grupy. Tworzyły się w niej nowe barwy, narastały emocje szukające ujścia i nawet gdyby jednego zabrakło, drugi nadal rozwijałby tą wewnętrzną odmienność. Teraz pojawił się Aaron: taki sam jak oni, jednak on nie wyróżniał się innością. Był po prostu wspaniały.
- Ojcze? - zagadnął chłopak, a w jego oczach pojawiły się psotne ogniki.
- Już nie płaczesz? - ksiądz uśmiechnął się przekornie, a słysząc jego uwagę chłopak się naburmuszył.
- Jeśli będzie mi ojciec dokuczał to sobie pójdę…
Coś zakotłowało się w brzuchu mężczyzny, kiedy NIE usłyszał żadnej nutki niepewności. Aaron spoufalał się z nim, nawet nie zdając sobie z tego sprawy!
Uśmiechnął się pobłażliwie i zmierzwił chłopakowi włosy pytając, czy zechce z nim zjeść. Odpowiedział, że nie jest głodny, więc ksiądz zaproponował mu herbatę, co go trochę zmieszało. W swoim poprzednim domu pewnie nie miał takich frykasów, więc poprosił o wodę, ale kiedy ojciec przekonał go, iż woda z herbatą jest znacznie lepsza, zachichotał i dał się namówić.
Varela poprosił Aarona, żeby przetarł stół w ogrodzie, co chłopiec zrobił bez żadnego słowa sprzeciwu. Był tak pochłonięty swoją pracą, że przez niewielkie okno w kuchni Jason zobaczył, że jego gość już nawet nie pamięta, iż miała go śmiertelnie boleć ręka po seriach zastrzyków, jakie zafundował mu Reeve. Chociaż nie… Mały też nosił nazwisko Reeve, a ojciec nie miał najmniejszego zamiaru go obrażać, więc od teraz lekarz będzie po prostu heretykiem Zachariasem.
Chłopak wrócił na plebanię, aby pomóc księdzu wynieść tacę z dzbankiem, dwiema filiżankami i cukierniczką. Aż palił się do pomocy, jednak Jason postanowił go trochę ostudzić nie chcąc, by jego gość zrobił sobie przez przypadek krzywdę. Żeby jakoś całkiem nie szykanować umiejętności Aarona, ojciec pozwolił mu wyjąć z piekarnika ciastka, ostrzegając przed tym, aby się nie poparzył.
To zadziałało. Chłopak niewątpliwie czuł się, jakby powierzono mu jakieś ważne zadanie, a perspektywa, że może mu się przy tym coś stać, jeszcze bardziej go uradowała. Ksiądz podejrzewał, że rodzice małego nie bardzo przejmowali się jego pragnieniami i rzadko udzielali jakichś porad, aby chłopiec poczuł, iż ktoś się o niego troszczy. Wystarczyło spojrzeć na te świecące oczy i piękne dłonie, które aż go świerzbiły i nie mogły się doczekać, kiedy dostaną jakieś zadanie do wykonania.
Ojciec odstawił tacę na stolik i dołączył do Aarona, chcąc pomóc mu przy przełożeniu ciastek na jakiś talerz, ale jak się okazało chłopak poradził sobie z tym bezbłędnie. Jason pokiwał głową z uznaniem i pochwalił go, na co jego gość zarumienił się uroczo i uśmiechnął lekko. Varela zapamiętał sobie, aby prawić mu pochlebstwa dużo częściej, gdyż wtedy wyglądał przeuroczo. Aż żałował, iż to lekarz ma go w swoim posiadaniu. Ten zimny jak lód, pozbawiony uczuć i sumienia manipulator. Wystarczyło jedno jego słowo, a ludzie porzucali wszystkie czynności i robili to, co on im poleci.
Pamiętał jak przez mgłę, kiedy pewnego letniego wieczoru pociąg zatrzymał się na stacji. Ta aura, którą wokół siebie roztaczał, niewidoczna dla ludzkiego oka. Obserwował go wtedy przez całą noc. Była pełnia, ale mimo to Zacharias się nie bał. Przemierzał okolicę pewnym krokiem, kilkakrotnie odwracając się w stronę lasu i machając ukrywającym się tam istotą. Varela i jego przyjaciele nie czuli strachu, lecz obawiali się podejść, dopóki nie rozszyfrują zamiarów obcego.
A było to dziesięć lat temu i trwa nadal. Jak na taką mieścinę, to powinno minąć ze dwadzieścia lat, żeby lekarz przestał być obcy, ale on zdobył zaufanie mieszkańców bardzo szybko. Nie minął miesiąc, a już był ulubieńcem szeryfa i przewodniczącego rady miasta, mimo iż właściwie nie ruszał się zbyt często z domu.
- Znowu ojciec gdzieś poleciał. - usłyszał rozbawiony głos swojego gościa, ale nie zdążył się odgryźć, gdyż ten od razu zaznaczył, że nic go nie boli i nie płacze. Bardzo szybko się uczy, pomyślał wtedy Jason i zmienił temat:
- Mam nadzieję, że nie spotkała cię jeszcze żadna przykrość, od kiedy przyjechałeś do miasta…- powiedziawszy to, chłopcu od razu mina zrzedła. - Czyżbym jednak nie trafił?
- Wczoraj przestraszyła mnie jakaś kobieta, a później jej kruk chciał żebym był jego kolacją… - powiedział cicho.
- Taak… - zamyślił się ksiądz. - Hexeniena i jej "przyjaciel" Talon. Wiedźma uważa się za dotkniętą przez Boga, a ten kruk to naprawdę wstrętne ptaszysko. Ale mam nadzieję, że nic poważnego ci nie zrobił?
- Nie, nic. - chłopak machnął rękę, zainteresowany czymś zupełnie innym. - A ona… Ta wiedźma jest naprawdę dotknięta przez Boga?
W tym prostym pytaniu kryło się tyle emocji, że ksiądz z trudem powstrzymał uśmiech. Nalał do filiżanek ciepłego płynu i wskazał chłopcu miejsce naprzeciw siebie. Aaron natychmiast usiadł i z wyczekiwaniem wpatrywał się w Jasona.
- Podejrzewam, że to tylko brednie starej i chorej kobiety. Mogła to sobie wymyślić jak i również to, że pochodzi ze szlacheckiej rodziny i ma bardzo dużą posiadłość gdzieś na południu Irlandii.
- I ojciec w to nie wierzy?
- A czemu miałbym? Jej historie zmieniają się szybciej niż pogoda w górach, więc to co mówi to prawdopodobnie zlepek usłyszanych tu i ówdzie historyjek. Nie ma czym sobie zawracać głowy. - dodał i spojrzał na chłopaka, który właśnie podnosił do ust filiżankę herbaty, ale kiedy upił łyk skrzywił się i odstawił ją na spodeczek. - A to przed wypiciem się słodzi.
Wyciągnął rękę i położył ją na dłoni Aarona, która trzymała łyżeczkę. Młodzieniec spojrzał na niego zaskoczony, ale później z uwagą przyglądał się jak ojciec manipuluje jego własną ręką. Nabrał na łyżeczkę cukier, wsypał do filiżanki, po czym powtórzył tę czynność i zamieszał płyn.
- Teraz spróbuj. - ksiądz uśmiechnął się ciepło i zabrał dłoń.
- Pyszne! - zachwycił się Aaron.
- Wystarczyło posłodzić.
- Ojciec tego nie robił…
Varela zaśmiał się, ale nie zdążył zmierzwić chłopakowi włosów, gdyż ten odsunął się, a łobuzerski uśmiech rozciągnął mu usta. A więc chce się bawić, pomyślał ksiądz i wstał. Aaron zrobił to samo i natychmiast się rozejrzał, szukając jakiegoś przedmiotu, wokół którego ma się kręcić zabawa. Jason spojrzał na wzgórze, za plecami młodzieńca, próbując przywołać na twarz wyraz wielkiego olśnienia. Tak jak sądził: Aaron odwrócił głowę zaciekawiony, co też może się za nim czaić, co ojciec postanowił natychmiast wykorzystać. Jednym susem znalazł się tuż przy blondynie, objął mocno jednym ramieniem i przyciągnął do siebie, zaczynając go łaskotać.
- Nie ma tak! - zaśmiał się chłopiec, próbując odepchnąć się od klatki piersiowej księdza.
- Nie ustalaliśmy zasad… Hej, hej, dokąd! - wzmocnił uścisk, kiedy Aaron spróbował wyślizgnąć się dołem, jednak szczupłe ciało chłopca bez problemu się uwolniło. - Zapomniałeś czegoś! - zawołał ksiądz, przyglądając się zdobyczy w postaci białej bluzki bez rękawów.
- To moje! - krzyknął Aaron nie wiedząc, czy się zasłonić, czy odebrać zgubę.
Nie uszło uwagi ojca, w jaki sposób chłopiec próbuje ukryć swoje zażenowanie. Niby to przypadkowo skrzyżował ręce na piersi i przyjął pozycję, jakby się nad czymś zastanawiał. W rzeczywistości chciał zakryć jak najwięcej swojego ciała, o czym świadczyły szeroko rozczepione palce, zasłaniające żebra. Kiedy Aaron dostrzegł, że jest obiektem chwilowego zainteresowania księdza, zarumienił się i spróbował jeszcze bardziej odwrócić głowę, ale tę czynność mogła wykonać jedynie sowa, a nie człowiek z karkiem mającym jakieś granice.
Varela jeszcze chwilę cieszył oczy (pieprzyć to, że był księdzem! Nawet jemu należą się jakieś przyjemności!) niezwykle pociągającym widokiem, po czym z przekornym uśmiechem zwrócił chłopakowi koszulkę. Zastanawiał się, czy na tym skończy się ich znajomość, ale zauważył, że wkładając odzyskaną część odzieży młodzieniec uśmiecha się delikatnie: tak samo jak po tamtym komplemencie. Jason przygryzł wargi dochodząc do wniosku, że małemu się to spodobało! Jak nie patrzeć… Jemu także.
Rozdział III: Najwspanialszy z chowańców.
Przenieśli się do środka, gdyż niedługo po ich "zabawie" zaczął padać deszcz, który (zapewne z czystej złośliwości) postanowił przeczekać noc i zjawić się dopiero teraz. Aaron z nosem przyciśniętym do szyby obserwował, jak świetliste pioruny przecinają granatowe niebo i nikną gdzieś w mrocznych czeluściach lasu. W pomieszczeniu zaczęło robić się zimno, lecz kiedy ksiądz zaproponował, żeby chłopiec zbliżył się do kuchenki, ten odmówił. Uwielbiał burze, a po suszy, jaką przeżywało Bloodycross nawałnice są najwspanialsze.
Kiedy deszcz zaczął padać tak mocno, że dostrzeżenie furtki okazało się niemożliwe, młodzieniec odwrócił głowę do tyłu. Ojciec Varela przeglądał pocztę, ale nie poświęcał temu zajęciu zbyt dużo uwagi, gdyż kilkakrotnie musiał powracać do tego samego listu i jeszcze raz prześledzić jego zawartość. Aaron uśmiechnął się na wspomnienie niedawnego incydentu. Być może był zbyt naiwny jak na swój wiek, ale na pewno nie głupi. Widział, że ksiądz nie spuszczał wzroku z jego ciała, co mu niezwykle pochlebiło. Duchowny to duchowny - przede wszystkim Bóg i religia - i nie miał zamiaru snuć jakichś fantazji, lecz to naprawdę było bardzo miłe uczucie wiedząc, że jest się obiektem zainteresowania, nieważne czyjego.
Znów spojrzał za okno i pogoda nawet się poprawiła: w sam raz, żeby wyjść, dobiec do domu i zmienić ubranie, które zmokło w połowie drogi, gdyż rozpadało się na nowo. Postanowił, że nie będzie nadużywał gościnności księdza, więc wstał z zamiarem odejścia.
- Już idziesz? - zapytał ojciec i odłożył na bok pocztę, chcąc odprowadzić swojego gościa do furtki.
- Wuj będzie się niepokoił. - odpowiedział chłopak, nie chcąc mówić, że Zacharias na pewno się zdenerwuje, kiedy Aaron przyjdzie spóźniony do domu.
- W porządku. Tutaj rzadko pada, więc niestety nie posiadam parasola, żeby ci pożyczyć…
- Nie szkodzi.
Aaron powiedział to z lekkim zdziwieniem, gdyż w jego rodzinnej wsi pożyczenie łyżeczki i nie zwrócenie jej po upływie trzech dni równało się z kradzieżą, natomiast tutaj oddanie w obce ręce czegoś takiego jak parasol było wręcz… nieprawdopodobne.
Pożegnał się z ojcem przy furtce. Obiecał, że jutro na pewno zjawi się na mszy, przeskoczył kałużę i pobiegł drogą, którą tu przybył. Mokra trawa chłodziła mu nogi, co było znacznie lepsze, niż gdyby miała go kłuć. Zastanawiał się jak to możliwe, że wszystkie rośliny na pagórach wyglądały, jakby za chwilę miały się rozsypać, podczas, gdy tuż pod lasem i na polach aż raziło w oczy od tej jaskrawej zieleni. Zadecydował, że jeśli wda się w jakąś kłótnię z wujem, zapytanie o to będzie naprawdę dobrą wymówką. Tak przynajmniej mu się wydawało. Zacharias miał w domu pełno kwiatów, a kiedy zdarzało mu się zamyślić, to patrzył właśnie na nie z jakimś dziwnym utęsknieniem.
Wszedł na pagórek, z którego miasto było tak doskonale widoczne i w tym samym momencie usłyszał głośny huk. Dźwięk dochodził od strony domu, do którego zmierzał, ale z tej odległości nie mógł zobaczyć, co wywołało ten hałas. Pobiegł przed siebie nie mogąc wyzbyć się złych przeczuć. Kilkakrotnie potykał się o wystające kamienie, a raz nawet poślizgnął na mokrej trawie i cudem uniknął poobijania się na skałkach. Od tego momentu szedł wolno, ale miało to też swoje minusy: pagórki może i nie były zbyt spadziste, ale uginająca się od kropel wody roślinność chroniła je jak baszta zamek, więc musiał na nie wbiegać, co z kolei groziło upadkiem. Wgramolił się na górkę w przeciągu chwili, ale nie zauważył nic szczególnie niepokojącego. Dom stał na swoim zwykłym miejscu, kilka dachówek spadło przed ganek, a wypłowiały strach na wróble opierał się ciężko o drzwi szopy, wywleczony zapewne przez porywisty wicher i to właściwie wszystko. Aaron osłonił ręką oczy, kiedy nagle wzmógł się wiatr, unosząc z ziemi tumany kurzu. Przestał zwracać uwagę, że zielsko chłosta mu nogi, gdyż jego wzrok zatrzymał się, na co najmniej dziwnie ubranej osobie.
Początkowo myślał, iż jest to kukła, ale przypomniawszy sobie, że jego wuj nie ma niczego, co mógłby chronić przed żarłocznymi ptakami, zmienił zdanie. Strach na wróble - czy cokolwiek to było - miał na sobie jakąś czerwoną szmatę, która bardzo dokładnie zakrywała najmniejszy fragment jego ciała. Aaron zastanawiał się nad płcią osobnika, lecz kiedy zobaczył, w jaki sposób się porusza - trudno powiedzieć, czy utyka, czy po prostu jest przystosowany do takiego sunięcia po podłożu - miał wątpliwości, co do jego człowieczeństwa. Stał w miejscu, ale nawet nie wiedział jak długo to trwało. Istota znikła w chaszczach, a kiedy chłopak znów dostrzegł czerwony kolor jej odzienia, była już na skraju lasu. Odwróciła się powoli, a młodzieniec poczuł jakby coś przebiegło pod skórą jego głowy.
*
Siedział na podłodze w salonie, nawet nie zdając sobie sprawy, że cały czas mocno ściska swój rewolwer. Nie potrafił opanować drżenia ciała i podświadomie wyczekiwał powrotu tego stwora. Nie lubił zostawiać niedokończonych spraw, a ta irytowała go o, tyle, że w momencie pojawienia się hybrydy mało nie dostał ataku serca!
Chciał chwilę odpocząć, więc położył się na kanapie i najzwyczajniej w świecie zasnął. Obudziła go burza, ale nie przejął się tym: skoro przywykł do kościelnych dzwonów to i huk piorunów nie powinien mu przeszkodzić w ponownej drzemce. Ale wtedy to usłyszał. Gardłowy dźwięk przypominający charkot, ale o kilka tonów wyższy, bardziej piskliwy, którego żaden ludzki organ nie potrafiłby naśladować. Jednocześnie wzmocniony, jak gdyby rozbijał się o powierzchnię wody w głębokiej studni - na zawsze pozostający w pamięci i pojawiający się w sennych koszmarach. Otworzył oczy i ujrzał "to". Pochylająca się nad nim część ciała, która nigdy nie będzie twarzą, obliczem, ani czymkolwiek innym była tak blisko, że dokładnie widział, gdzie łuszcząca się, zielonkawa skóra ukazuje jej gnijące części. Oczy - dwa podłużne i wypukłe czerwone punkciki - nie posiadały źrenic ani tęczówek. Były po prostu powłoką, za którą znajdowały się już wewnętrzne organy istoty. Wywinięte na zewnątrz, lekko różowe wargi potwora ukazywały bezzębne wnętrze jamy ustnej, w której poruszał się niewyobrażalnie długi, poszarpany ozór. Nozdrza hybrydy zamykały się, co jakiś czas, a kiedy znów zostały otwarte wylatywał z nich żółtawy dym o woni bardzo podobnej do rozkładu.
Zack zmusił swoje sparaliżowane ciało do wysiłku i dźwignął się z ziemi. Na samą myśl o tym stworzeniu skręcały mu się wnętrzności. Nie posiadające określonej płci o posturze anorektyka i długich palcach, pozbawionych kości. I to cudaczne odzienie, które w pierwszej chwili wziął za czerwony płaszcz… W rzeczywistości skóra jakiegoś zwierzęcia - wilka, czy sarny - przewrócona na drugą stronę i ociekająca krwią. Wzdrygnął się na wspomnienie tego strasznego incydentu i jeszcze raz dokładnie obejrzał swój rewolwer- znaleziony w piwnicy, kilka dni po przeprowadzce tutaj. Jeszcze nigdy go nie zawiódł. Do odstraszania zwierząt, czy - jak w tym przypadku - chowańca, za którego wkrótce "podziękuje", nadawał się idealnie.
Odłożył broń na pobliski stolik i usiadł na kanapie. Żałował, że nie ma czegoś mocniejszego, żeby w jakiś sposób oderwać się od odrażających wspomnień, ale nim postanowił w jakiś sposób temu zaradzić, usłyszał bardzo znajomy dźwięk. Gardłowy, piskliwy charkot. Spojrzał w stronę wyjścia z salonu i dostrzegł, że kolejny chowaniec czołga się po podłodze, mierząc ją długim jęzorem. Zacharias wstał i sięgnął po broń, teraz już naprawdę bardzo zdenerwowany. Niech tylko zapadnie zmierzch, a pójdzie tam i chyba go prześwięci! Istota podniosła wielką wypustkę, która powinna być głową, a dostrzegłszy zagrożenie, natychmiast się wycofała.
- Nic z tego, cholero jedna… - warczał Zack, przyśpieszając. - Tobie nie pozwolę uciec.
Jakby chowaniec przeczuwał, że nie uda mu się wyjść cało z opresji, podjął próbę ucieczki. Chociaż zamiast prawdziwych palców miał cztery dyndające kawałki mięśni, potrafił poruszać się bardzo szybko. Nim lekarz wypadł z domu istota była już w połowie drogi do lasu, lecz Zacharias nie miał zamiaru jej odpuścić. Uważając, aby nie poślizgnąć się na rozmiękłym gruncie, puścił się w pogoń za chowańcem, ściskając mocno swoją broń. Kiedy zbliżał się już do końca płotu otaczającego tył rezydencji, potwór sunący przed nim zatrzymał się, rozejrzał, po czym wybrał inną drogę ucieczki. To trochę zmyliło lekarza, ale miał już swój cel, którego nic mu nie udaremni. A właściwie to prawie nic…
Stanął jak wryty, kiedy zobaczył drugiego chowańca w mrocznych czeluściach lasu, ale nie to go tak przeraziło.
Chłopiec.
Aaron klęczał na ściółce, a istota przyglądała mu się, kręcąc ową - nie myślącą - wypustką. Chowaniec zdawał się nie zauważać niczego innego, tylko wciąż krążył obok JEGO Anioła, obwąchując kark młodzieńca oraz jego ręce i nogi. Chłopakowi było widocznie wszystko jedno, a tak przynajmniej pomyślał w pierwszej chwili medyk, lecz przechylona głowa i lekko uchylone wargi były efektem pewnego transu, który Zack widział już niejednokrotnie. A była to część ceremonii "Przyłączenia". Chowaniec pochłaniał ciało ofiary i wykorzystywał jej przydatne części ciała, aby osiągnąć wyższy poziom ewolucji. Nie ważne, czy potwór pochłonie jedno, czy więcej ciał - w każdym wypadku jest tak samo głupi jak był zawczasu.
Zacharias podniósł rękę dzierżącą broń i bez ostrzeżenia wystrzelił. Pocisk chybił, ale intuicja kierująca umysłem chowańca słusznie podpowiedziała swojemu właścicielowi, że należy uciekać. Kiedy tylko istota znikła wśród gęstej roślinności, lekarz pobiegł do swojego siostrzeńca. Nim znalazł się przy sparaliżowanym dziecku, zdążył już przemoknąć do suchej nitki, przedzierając się przez mokry gąszcz.
- Aaron? - szepnął, biorąc chłopca w ramiona. - Wszystko w porządku? Aaron?
Młodzieniec wymruczał coś niewyraźnie i złapał się za głowę, nawet nie otwierając oczu. Zack położył go z powrotem na ziemi, zaniepokojony zmianą w kolorze jego twarzy. Chwilę później Aaron zaczął czołgać się w stronę krzewu wilczej jagody, a niedługo po tym zwymiotował. Mimo, iż widok do najprzyjemniejszych nie należał, Zacharias nie mógł oprzeć się dziwnemu wrażeniu i zbliżył się do chłopca. To, co zobaczył, dało mu trochę do myślenia. Resztki nie strawionego pokarmu nie wyglądały jak danie, które rano podał mu lekarz! Kto w takim razie odważyłby się dać "obcemu" coś do jedzenia, a tym bardziej "obcemu", który nie znał i nie ufał żadnemu z mieszkańców?
- Co ja tu robię? - wychrypiał chłopiec i odsunął się od swoich wymiocin.
- Nie pamiętasz? - upewnił się lekarz, a kiedy jego podopieczny pokręcił głową, prawie odetchnął z ulgą. - Szedłeś tu za mną i chyba mnie wołałeś, ale wiał za silny wiatr i nie mogłem cię usłyszeć… Później zdaje się, że zacząłeś biec, poślizgnąłeś się na ziemi i straciłeś przytomność. Zaszkodziło ci pewnie jakieś jedzenie.
- Przepraszam… - Aaron spuścił głowę i po chwili zamilkł.
- Nie stało się nic poważnego, ale muszę cię opatrzyć. - wyciągnął ku niemu rękę. - Chodź.
Chłopiec uścisnął jego dłoń i dźwignął się z trudem na nogi. Jego ubranie było całe przemoczone i Aaron zaczął po chwili szczękać zębami z zimna. Prócz kilku zadrapań i nienaturalnie bladej twarzy, Zack nie dostrzegł żadnych poważniejszych urazów ani, dzięki Bogu, jakichkolwiek śladów bytności chowańca. Istoty te nie nachodziły go już od kilkunastu miesięcy i mógł wybaczyć ich "właścicielowi" okazanie zainteresowania po tak długim czasie, ale do jasnej cholery jeden z nich prawie odebrał mu tego ślicznego dzieciaka! Postanowił, że uda się śladem potworów do siedziby ich władcy, ale najpierw postara się, aby Aaron tuż po zjedzeniu kolacji nie obudził się wcześniej, niż przed południem.
Pozwolił sobie zerknąć na dłoń, trzymającą jego własną i zrobiło mu się odrobinę cieplej na sercu. Kiedy ostatni raz trzymał rękę drugiej osoby prywatnie, a nie jako lekarz? Piętnaście? Szesnaście lat temu? Na pewno tuż przed tym, kiedy stracił ojca, a te wspomnienia znajdowały się w ogromnym pudle z napisem "zapomnij".
Zupełnie bezwiednie zacisnął palce i odgarnął gęste, mokre liście przed chłopcem, aby ten nie zmókł jeszcze bardziej. Młodzieniec nie wyglądał najlepiej, ale w jego oczach kryło się jakieś światło. Zacharias uśmiechnął się delikatnie, rozpoznając je. Aaron był po prostu szczęśliwy. Szczęśliwy, z co najmniej kilku powodów: wuj nie jest zły, pomógł mu dźwignąć się na nogi, a teraz jeszcze okazuje ludzkie uczucia. Chłopiec przygryzał wargi, aby się nie uśmiechnąć, ponieważ bał się, iż zepsuje ten nastrój. Miało to oczywiście miejsce, ale dopiero, kiedy wyszli z puszczy.
Zack wciągnął ze świstem powietrze, widząc biegnącego z na naprzeciwka właściciela poczty. Krew odpłynęła mu z twarzy, kiedy uświadomił sobie jak to wszystko musi wyglądać: on - przemoczony z bronią w jednej ręce i dłonią brudnego, szczęśliwego dziecka w drugiej. Wspaniały koncept na romantyczną powieść, a dla niego - szanującego się lekarza - pierwszy krok ku społecznej klęsce.
- Doktorze Reeve! - mężczyzna wydarł się tak, że ptaki poderwały się do lotu. - Dobrze, że pana tu spotkałem!
Dopiero teraz zauważył, że lekarz cały czas trzyma swojego podopiecznego za rękę. Uśmiech, albo raczej jakiś perwersyjny grymas pojawił się na jego twarzy, jednak Zack umyślnie nie puścił Aarona, gdyż wtedy kierownik poczty mógłby sobie zacząć wyobrażać niewiadomo, co.
- Ja też jestem rad, że pana widzę. - odpowiedział lekarz. - Chciałbym złożyć zamówienie na więcej amunicji. Te przeklęte wilki zaczynają być naprawdę nieznośne.
- Ale zdaje pan sobie sprawę… - gruby mężczyzna odchrząknął i wyprostował się, jakby chcąc zaświecić swym intelektem przed grupką zidiocianych wieśniaków. - Wilki są pod ochroną i jeśli ktoś się o tym dowie, będziemy mieć nie lada kłopoty.
- Zawsze może posłużyć się pan moją przepustką z klubu myśliwskiego, czyż nie? - Zack zbliżył się do kierownika, ciągnąc za sobą ledwie patrzącego na oczy chłopca. - Poza nami nikt nie musi o tym wiedzieć…
- Ale…
- … jak również o pewnym romansie z panią Brown…
Kierownik wstrzymał powietrze, jakby czekając na dalsze słowa doktora, jednak ten objął chłopca ramieniem i pomógł mu przekroczyć szeroką kałużę, nie odzywając się nawet słowem. Gruby mężczyzna wymruczał coś pod nosem i ruszył śladem lekarza, bardzo cicho wyrażając swoją opinię. Zacharias wiedział, że wygra. W tak małym miasteczku wiadomość o zdradzie rozniosłaby się błyskawicznie, a gdyby dodatkowo wyszło na jaw, że pani Brown spodziewa się dziecka kierownika, a nie własnego męża, wybuchłby prawdziwy skandal. W głębi duszy Zack bardzo chciałby to zobaczyć, ale zdawał sobie sprawę, iż w razie jakichkolwiek kłopotów byłby współwinny, gdyż umyślnie wmawiał Brown'owi, że jego żona cierpi na zatrucie pokarmowe i dlatego wymiotuje. To chyba jedyna zaleta tego miasta: intrygi, zdrady… A on, Zacharias Brian Reeve wiedział o wszystkim. Nie chodzi tylko o problemy zwykłych, głupich śmiertelników. Bo kto by się na przykład spodziewał, że ukochany ksiądz Bloodycross jest wilkołakiem, a sam lekarz wywodzi się z rodu wampirów? Ludzie chyba naprawdę są ślepi…
Weszli do domu i Zack od razu nakazał Aaronowi usiąść na kanapie. Chłopiec wymruczał coś cichutko, oparł głowę o brzeg sofy, zamknął oczy i po chwili zasnął. Lekarz przyglądał mu się przez chwilę, a kiedy przypomniał sobie, iż w holu jest jeszcze ktoś, odwrócił się i skrzyżował ręce na piersi.
Kierownik cały czas przyglądał się chłopcu z lubieżnym uśmiechem, od którego Zachariasowi zrobiło się niedobrze. Jeśli patrzył w ten sam sposób na panią Brown to był wielce zaskoczony, iż nie zeszła ona jeszcze na zawał. Zack tuszował wszystkie "bardziej ludzkie" odruchy jak tylko się dało i coś takiego napawało go prawdziwym obrzydzeniem. Chroń mnie, Panie przed tym człowiekiem, pomyślał, odgarniając z twarzy mokre loki.
- A więc? - zapytał lekarz. - Czym mogę służyć?
- Bo wie, pan… - kierownik speszył się odrobinę i zaczął drapać się po swoim okrągłym nosie. - Jeśli chodzi o tę paczkę to ja chyba nie postąpiłem najlepiej…
- Co masz na myśli? - warknął rozeźlony Zack. - Wycofujesz się?!
- Nie powiedziałem tego, ale w razie jakichkolwiek kłopotów…
- Kłopoty to się zaczną, jeśli teraz pan zrezygnuje. Jak chce pan to wytłumaczyć w razie kontroli, co? Chyba nie powie pan tym wszystkim urzędnikom, że nabywca nagle się rozmyślił i zwraca wszystkie stronice starej jak świat książki, która w dodatku jest kradziona z Muzeum Narodowego!
- Panie Reeve, proszę… - mężczyzna wytarł czoło, ale po chwili wstąpiły na nie kolejne krople potu. - Ten interes naprawdę cuchnie… Proszę mi uwierzyć, znam się na tym…
- Nie wątpię. - prychnął Zack. - Gdybym tyle razy szmuglował kokainę też byłbym w tym wszystkim obeznany!
Gruby mężczyzna zamilkł i spuścił głowę, albo raczej ją schylił, gdyż przeszkadzały mu fałdy skóry na szyi. Zacharias przyglądał mu się w milczeniu, szukając kolejnego znaku niezdecydowania, a nie znalazłszy go, przystąpił do kolejnego ataku.
- Kiedy już zrobię to, co zamierzam, pan na pewno nie będzie pokrzywdzony…
- Skąd mam mieć tę pewność?! - wybuchł.
- Obiecuję to panu. Ja też wypełniam tylko rozkazy i jak wynika z czystej logiki muszę się postarać, aby mój pośrednik otrzymał należyte wynagrodzenie. Już pan idzie? - udał zdziwienie, kiedy kierownik ruszył w stronę wyjścia.
- Ja też mam pracę… - odburknął i zniknął za drzwiami.
Zacharias zachichotał cicho. Tak dawno tego nie robił, iż na początku zdziwił się, że ta umiejętność jeszcze nie odeszła w zapomnienie. Zbliżył się do Aarona i potrząsnął nim lekko. Chłopak natychmiast otworzył oczy i rozejrzał się szybko po pomieszczeniu. Dostrzegł Zacka dopiero po dłuższej chwili, kiedy wreszcie się rozbudził.
- Wstań, Aaron. - nakazał lekarz. - Prześpisz się dopiero, kiedy już cię wykąpię, zgoda?
- Potrafię się myć… - wymruczał młodzieniec i dźwignął się na nogi.
Rozejrzał się chwilę po holu, przypominając sobie, gdzie znajdowała się łazienka, a kiedy uzyskał podpowiedź od lekarza, skierował się do niej bez słowa.
*
Postanowił, że to zrobi i zrobił to. Chłopiec po długiej kąpieli był tak zmęczony (zarówno walką z lekarzem, kiedy ten chciał porządnie wyszorować mu szyję jak i nieudaną próbą "Połączenia"), że niemal padł na posadzkę, wychodząc z wanny. Zack pomógł mu dotrzeć na górę i tylko z czystej przezorności podał mu wodę i tabletki, które Aaron wziął za witaminy. Ufał doktorowi, chociaż ten uważał, że naprawdę nie miał do tego najmniejszego powodu.
Nie czekał do wieczora; kiedy upewnił się, iż młodzieniec nie obudzi się wcześniej jak za kilkanaście godzin, wyszedł z domu zabierając swój rewolwer. Na dworze było bardzo cicho. Burza jeszcze nie pokazała, co ma w zanadrzu, lecz nie, dlatego wszystkie polne i leśne zwierzęta zamilkły. Chowańce wciąż krążyły wokół puszczy, jednak bynajmniej nie polowały: ich dzisiejsze zadanie polegało na prowokacji i Zacharias doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Chciały, żeby Zack odwiedził ich pana? Nie ma problemu! Przy okazji skróci żywot kilku potworom i dotrze do "Pałacu Wszelkiego Ohydztwa Wywodzącego Się z Najmroczniejszych Odmętów Ziemi i Okolic" w wybornym humorze.
Ciemno-zielone sklepienie lasu zasłoniło burzowe chmury, chociaż na chwilę pozwalając zapomnieć o pozostawionym w domu chłopcu. Tutaj myślał o czymś zupełnie innym.
Likantropia. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale każda wycieczka do lasu sprawiała, że zaczynał trząść się jak małe dziecko, bojące się przejść przez ulicę, dopóki nie chwyci ręki rodzica. On nie miał nikogo, kogo może złapać za dłoń. Wampiry dużo wiedziały na temat tej… choroby? Przekleństwa? Ale Zack nadal miał ku temu obawy. To, co mówią Nathaniel i Natalie… Gdyby wierzył we wszystko już dawno zabarykadowałby się w komórce i nigdy z niej nie wychodził. Miał, więc pewne wątpliwości. Co właściwie "roznosi" wilkołactwo? Zarażone wilki? Czy po prostu wilkołaki? A może jest coś jeszcze, od czego to wzięło początek?
Coś poruszyło się w krzakach, aż Zacharias podskoczył ze strachu, jednak nic nie wyszło mu na spotkanie, za co był wdzięczny. Obiecał sobie, że kiedy będzie wracał, ustrzeli zająca. To nie on musiał go wystraszyć, ale lekarz założył, że akurat jakaś długoucha pokraka postanowiła poharcować sobie w gąszczu. Tak, to było bardzo rozsądne. Wystrzeli wszystkie zające w lesie, a później innych mieszkańców puszczy aż w końcu będą w niej tylko rośliny. W tym wypadku również przyznał rację swojej mądrości i z duszą na ramieniu ruszył dalej.
Nigdy dokładnie nie wiedział, gdzie znajduje się "Pałac"; udawało mu się do niego trafić tylko wtedy, gdy zamykał oczy i tylko po przejściu czterech kilometrów. Czy ta liczba miała z tym coś wspólnego? Nie wiedział i nie miał zamiaru pytać.
Rozejrzał się, szukając wzrokiem jakiegoś szczegółu, który - miał nadzieję - przypomni mu, gdzie mija ustalona odległość. Nie był w lesie, a przynajmniej tak daleko, od dobrych kilku miesięcy, więc do tego czasu dużo mogło się pozmieniać. Poza tym zima znacznie różni się od jesieni i kiedy to sobie uświadomił krew go zalała. Wiedział, że nie należy działać impulsywnie, ale nie zignoruje tego, co prawie się stało! Jakiś plugawy chowaniec nie będzie dotykał JEGO i TYLKO JEGO chłopca! Przeszedł kolejne kilkanaście metrów czekając, aż podświadomość podpowie mu, że w tej części lasu nigdy nie był i że należy zwrócić. Doznał takiego wrażenia dopiero po kilkunastu minutach. Wiedział, że należy się cofnąć i iść z zamkniętymi oczami. Zrobił tak i po chwili poczuł mroźny podmuch wiatru, który nagle zamienił się w gorącą parę. Uchylił powieki i bez większej uwagi zlustrował pomieszczenie.
Okrągła sala, wokół której majaczyły zarysy olbrzymich, półnagich, marmurowych kobiet, a sklepienie zasłaniał ciężki, czarny dym, nie wydzielający z siebie żadnego zapachu. Zacharias wiele razy próbował dowiedzieć się, gdzie znajduje się równie ogromne miejsce, w którym mógłby znajdować się "Pałac". Jego właściciel oczywiście zbywał go milczeniem, więc lekarz uznał, że jednak nie warto dociekać.
Stał chwilę w miejscu, aż wreszcie zaczęły materializować się przed nim różne przedmioty. Najpierw wokół bogiń zatańczyły karmazynowe zasłony, później z posadzki "wypłynął" dywan, a na końcu pojawił się ołtarz, a przed nim kamienna ława, na której znajdowały się dwie postacie.
Pierwsza - młoda kobieta o wyrazistych rysach twarzy z obnażonymi piersiami, wpatrywała się bezmyślnie przed siebie. Mogła patrzeć na Zachariasa, jednak lekarz wiedział, iż to nieprawda. Była ona materią równie zmienną jak wszystko wokół. Przybierała różne formy, ale najczęściej była właśnie kobietą, na której kolanach spoczywała głowa "właściciela".
Sam nazywał siebie Heaven. Usłyszał to słowo zanim jeszcze dowiedział się, co znaczy, ale i tak postanowił potraktować je jako imię. Jasna cera, pół długie ciemne włosy i dwa grube, zakręcone rogi, które musiały ważyć pewnie z osiemdziesiąt kilo. Mężczyzna nie miał na sobie tej kościanej zbroi, co zwykle i postanowił powitać Zacka ubranym "po domowemu". Czarna, zwiewna szata odsłaniała jego ramiona, a równie lekka tunika pokazywała długie, zgrabne nogi. Zacharias wiele razy zastanawiał się jak to możliwe, że coś, co ewoluowało z chowańca, może stać się tak piękną istotą. Postanowił ignorować rogi - według niego były wstrętne.
Heaven spojrzał na niego leniwie i przestał ssać sutek swojej służącej. Mlaśnięcie, jakie temu towarzyszyło przypomniało lekarzowi, jak bardzo nienawidził tu przychodzić.
- Zack… - wymruczała istota, odprawiając kobietę gestem dłoni. Podparł się na łokciu. - Nie wiedziałem, że przyjdziesz. Przygotowałbym się jakoś…
- Akurat. - warknął Reeve. - Dobrze wiedziałeś, że będę ZMUSZONY tu przyjść.
- Tak? - Heaven udał uprzejme zdziwienie. Nie mówił tym samym chłodnym, wyrafinowanym głosem, co zawsze: teraz droczył się z nim jak dziecko. Nie otrzymawszy odpowiedzi, pogładził miejsce obok siebie. - Chodź.
Zacharias nie miał odwagi mu odmówić. Tysiąckrotnie mógł to robić, jeśli chodzi o Natalie, ale Heaven był przerażający. A najgorsze, że był przerażającym, zdziecinniałym facetem, lubującym się w powolnym zabijaniu wszystkiego, co się napatoczy. Przy każdej wizycie Zack modlił się, żeby to nie były jego ostatnie odwiedziny.
Usiadł i nawet nie próbował się rozluźnić. Piękna istota zignorowała jego zachowanie i ułożyła głowę na jego kolanach. Zacharias prawie jęknął, kiedy cholernie ciężkie rogi zaczęły boleśnie gnieść mu kości. Demon patrzył mu głęboko w oczy i zaczął gładzić brzuch lekarza powolnymi pociągnięciami długich, ostrych jak żyletki paznokci.
- Cieszę się, że przyszedłeś. - znów zamruczał Heaven, rozpinając koszulę Zacka i unosząc się. - Dawno mnie nie odwiedzałeś…
Przysunął twarz do nagiego, spiętego ciała Zachariasa i musnął ustami jego sutek. Po chwili zaczął ssać: powoli, leniwie przymykając oczy. Tego nienawidził Reeve: i w sobie i w nim. Heaven uwielbiał również wszystko, co może ssać (Zack podejrzewał, że to jakieś spaczenie, lub nieudana ewolucja; albo mógł od początku być popierdolonym chowańcem), a doktor na to pozwalał. Istota - ku ogromnemu zdziwieniu lekarza, kiedy go o tym poinformowała - kochała też smak mleka. Może jedno "hobby" pociągało za sobą drugie, ale nawet przy końcu świata doktor śmiało wygłosi mowę o okropnościach, których dokonuje demon.
- Nie jestem kobietą i nie mam pokarmu. - poinformował go Zacharias, w razie gdyby istota jeszcze o tym nie wiedziała.
- Ale mógłbyś… Chcesz? - Heaven spojrzał lekarzowi w oczy i ten już wiedział, że nie żartuje. Postanowił obrócić wszystko w żart.
- Kocham kobiety, a będąc jedną z nich będę musiał je nienawidzić, a nie lubię nienawidzić, kiedy kogoś kocham. - wytłumaczył, uśmiechając się wymuszenie.
- To śmieszne… - westchnęła istota i przestała ssać. - Zbadasz mnie? - zmieniła temat, odchylając na boki materiał swojej szaty na klatce piersiowej.
- Zbadam. - zgodził się Zack i nim pomyślał, że nie wziął z domu żadnych narzędzi, tuż obok niego pojawił się stetoskop, niewielka latareczka i kilka innych przedmiotów.
Musiał przyznać, że lubił być górą i mieć rację w obecności istoty. Czyżby Heaven nie wiedział, że mężczyźnie nie mają gruczołów mlecznych? A skąd miał wiedzieć! Chowańce nie uczą się, nie chodzą do szkoły, ale Zack był pełen podziwu, że demon potrafi, chociaż rozróżnić płeć. Nałożył na uszy stetoskop i zaczął go osłuchiwać. Heaven był w siódmym niebie*. Rozciągnął się na całej powierzchni ławy, mrucząc głośno. Kiedy lekarz nakazał, aby położył się na brzuchu, demon wykazał taki entuzjazm, że w konsekwencji rozdarł spodnie medykowi. Zack przełknął ślinę. Nigdy nie sądził, że te cholerne rogi są tak ostre! Z daleka wyglądały na tępe! Ignorując pulsowanie w miejscu, gdzie zadarta skóra, zaczęła uwalniać maleńkie krople krwi, Zacharias dokończył osłuchiwanie. W ciągu następnych trzech, może czterech godzin robił to jeszcze wielokrotnie, gdyż Heaven uwielbiał ten przyrząd.
- Jesteś dłużej, niż zwykle… - zauważyła istota, przysypiająca na jego kolanach.
- To na wypadek, gdybyś chciał tęsknić i znowu wysłać po mnie kolejne chowańce.
- Wystraszyły cię?
Zacharias westchnął i zaczął opowiadać:
- Przyjechał do mnie siostrzeniec, który nie wie o niczym, co się tu dzieje i chcę, aby tak pozostało.
- Co ci w tym przeszkadza? - zapytał Heaven, któremu powieki zaczęły coraz częściej opadać.
- Twoi słudzy. Jeden chciał zjednoczyć się z Baronem, ale udało mi się im przeszkodzić.
- Mmm… - wymruczał demon. - Dam im rozkaz, żeby się nie ujawniały…
- Dziękuję.
Zack spojrzał w dół, na przysypiającą istotę i zaczął gładzić ją po włosach. Cieszył się, że zdecydował się tutaj przyjść. Heaven w doskonałym humorze to prawie anioł! Prawie, bo cały czas ma zapędy do wykonywania dziwnych rzeczy. Zacharias nie wnikał w jego sprawy. Skoro to, czego nie widział wzbudzało w nim chęć na wymioty, to wolał nie myśleć jak by zareagował, gdyby kazano mu być świadkiem tego wszystkiego.
- Lubię cię, Zack… - wyszeptała istota. - Naprawdę cię lubię…
Mógł odpowiedzieć na ten zwrot, ale nie chciał. To tylko chowaniec, pomyślał, może nie zdawać sobie sprawy z tego, co mówi; może źle dobierać słowa, przecież nauczył się myśleć dopiero niedawno. Zacharias westchnął i odchylił głowę do tyłu. Twarde oparcie w minimalnym stopniu pozwalało się zrelaksować, a Reeve nie miał nic przeciwko krótkiej drzemce. Aaron ukryty, potwory dostały rozkaz, do nocy jeszcze kawałek… Zupełnie nie ma się, czym martwić.
Rozdział II ep. 1: Pokój z czterema oknami.
- Spóźniłeś się. - powitał go grobowym głosem wuj, kiedy chłopiec miał zamiar zastukać kołatką do drzwi.
Aaron przyjrzał się mężczyźnie, od którego był oddalony o zaledwie kilka centymetrów. Zimny ton, z jakim Zacharias wypowiedział te dwa słowa sprawił, że chłopaka zalała fala przerażenia. Szaroniebieskie oczy mężczyzny taksowały go uważnie, co dodatkowo zaniepokoiło młodzieńca. Nie wiedział jak ma się zwracać do lekarza i czy on w ogóle wie, że są w jakiś sposób spokrewnieni. Być może rodzice zapomnieli mu wspomnieć, kim właściwie jest dla niego Aaron, a to było bardzo prawdopodobne.
- Masz zamiar sterczeć tu cały dzień? - Zacharias cofnął się w głąb pomieszczenia, robiąc nowo przybyłemu miejsce. - Robi się chłodno, a ja nie mam ochoty na kolejnego pacjenta, bo i tak mam ich aż nadto.
Chłopak nie odważył się pisnąć, choć słowa i z mocno walącym sercem wszedł do niewielkiej sieni, gdzie stała tylko szafka na buty, rzeźbiony wieszak i naftowa lampka. Zerknął niepewnie na swojego wuja, a następnie położył torbę na podłodze w kącie, dostając na to pozwolenie. Nie miał czasu na dokładniejsze obejrzenie pomieszczenia, gdyż Zacharias przeszedł już do kolejnego pokoju, nawet nie interesując się swoim gościem.
Okrągły hol, do którego weszli mógł być przeznaczony do witania gości bez konieczności wpuszczania ich do pozostałych pomieszczeń. Stały tu dwie kanapy, obok których ustawiony był stolik do kawy z przygotowaną już zastawą. Gdyby ktoś spojrzał na plan domu dostrzegłby, że pokój jest dokładnie w samym centrum. Prowadziły tu wszystkie drzwi do innych pomieszczeń, a tych było dokładnie siedem. Aaron nie mógł wyjść z podziwu; pierwszy raz widział tak ogromny budynek, który wewnątrz wydawał się trzy razy większy! Perspektywa spędzenia tu tych kilku miesięcy była tak wspaniała, iż nie posiadał się z radości.
Zacharias stał w miejscu, oglądając uważnie chłopca. Był jak dziecię Anioła, zesłane tu, by być mu posłusznym. Żaden inny mieszkaniec - kobieta, dziecko, czy mężczyzna - nie posiadał tej emanującej z wnętrza Aarona jasności. Jak coś tak niezwykłego mogło uchować się w najbardziej prowincjonalnej wsi, której nazwy nawet nie pamiętał?
Ale teraz należał do niego i nie miał zamiaru się nim dzielić. Przede wszystkim z nimi.
Postanowił przyjrzeć się dzieciakowi od tej medycznej strony, ale opinia nie była zbyt zadowalająca. Popękana skóra w okolicy ramion, wyraźne niedożywienie i kilka smug na szyi oraz nogach, świadczące o niezbyt częstym kontakcie z wodą. Włosy miał idealne, ale nawet największe arcydzieło posiadało jakiś defekt. Mógł mieć wszy, ale oczywiście nie musiał, co było tak prawdopodobne jak to, że po jesieni nastąpi zima. Dopóki jednak go nie zbada, nie będzie wystawiał diagnoz. Nienawidził się mylić.
Nie proponując chłopcu żadnej kanapy, czy fotela, rozsiadł się wygodnie na pobliskim krześle i odchrząknął cicho, wyrywając dzieciaka z jakiegoś dziwnego otępienia, w którym się znalazł tuż po przekroczeniu progu.
- Jak zapewne już wiesz nazywam się Zacharias Reeve i chociaż nie jesteśmy w żaden sposób połączeni więzami krwi, możesz uważać mnie za swojego wuja. - zaczął, patrząc uważnie w jego oczy i wyszukując najmniejszego gestu niezrozumienia. Miał nadzieję, że nie jest takim idiotą jak dzieciak Brown'ów i zrozumie każde słowo; na wszelki jednak wypadek postanowił wyrażać się w miarę prosto. - Wiedz, że skoro zgodziłem się na udzielanie ci praktyk, to nie będę trzymał cię tu w nieskończoność. Praca lekarza wymaga ode mnie wielkiego wysiłku i jeżeli w twojej nauce nie będzie żadnych widocznych efektów, wracasz do domu. Czy to jasne?
Aaron pokiwał głową, próbując zapanować nad drżeniem swego ciała. W domu było mimo wszystko bardzo zimno.
- Oczywiście nie wymagam od ciebie żadnych poświęceń typu pomaganie w kuchni, sprzątanie, czy zarabianie pieniędzy. Tym zajmuję się sam, a jeśli chodzi o moją pedantyczną naturę, to zapamiętaj sobie jedno: w tym domu wszystko ma swoje miejsce i chcę, aby już tak zostało. Nadążasz?
- Tak. - odezwał się po raz pierwszy, od kiedy przybył. Przez ciało doktora przebiegł przyjemny dreszcz. Głos nastolatka - tak piękny i aksamitny, a zarazem cichy i nieśmiały. Jego śmiech mógłby być najpiękniejszą muzyką dla uszu, co Zacharias postanowił wkrótce sprawdzić.
- Doskonale. Przejdźmy w takim razie do...
Wypowiedź lekarza przerwał głośny dźwięk dużego zegara, który właśnie wybił godzinę szóstą. Zacharias odwrócił głowę, jakby chcąc się upewnić, iż się nie przesłyszał. Patrzył chwilę na białą tarczę, po której płynęła jedna mała wskazówka i pogładził sobie skroń.
Był umówiony z kierownikiem poczty, aby odebrać jakąś przesyłkę, jednak tak się zaabsorbował przyjęciem gościa, że zupełnie o tym zapomniał. W dodatku nie miał najmniejszej ochoty wychodzić na zewnątrz, gdyż o tej porze młode pokolenie miasteczka kończyło zajęcia i na pewno nie udałoby mu się przejść niezauważenie. Spojrzał przeciągle na chłopca, podziwiającego obraz nad wejściem do kuchni i uśmiechnął się delikatnie.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś spełnił moją prośbę... - zaczął, natychmiast zwracając na siebie uwagę młodzieńca.
- Jaką? - zapytał entuzjastycznie, wywołując na twarzy swojego wuja nikły uśmiech.
- Muszę odebrać coś z poczty, ale mam bardzo dużo pracy... Napiszę ci kartkę, którą dasz kierownikowi, a on wręczy ci moją przesyłkę, którą tu przyniesiesz. Dobrze?
- Oczywiście! - odpowiedział uradowany, że będzie mógł zaimponować Zachariasowi.
Aaron cofnął się, kiedy jego wuj wstał raptownie z krzesła, a następnie skierował się do jakiegoś pomieszczenia. Młody Reeve miał akurat trochę czasu, aby rozejrzeć się po holu, nie będąc śledzonym przez wzrok mężczyzny. Od samego początku jego uwagę przykuł prawie dwumetrowy obraz, wiszący nad wejściem do kuchni.
Mężczyzna w wieku około czterdziestu lat na tle wielkiego, metalowego krzyża, stojącym przed rezydencją. Chłopak wysilił umysł, próbując przypomnieć, czy widział coś takiego przed domem, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie. Jegomość namalowany na płótnie ubrany był w ciemnofioletową marynarkę i czerwoną koszulę, ozdobioną czarnymi wzorami. Opierał się o laskę ze złotą gałką, pochylając się do przodu. Kilka czarnych kosmyków wymykało się spod gustownego kapelusza, opadając na różaną cerę i szaro-niebieskie oczy mężczyzny. Był urzekająco podobny do Zachariasa. Nosił nawet jego imię, ale nazwisko zupełnie różniło się od "Reeve".
Rozległ się trzask zamykanych drzwi i do holu wszedł wuj Aarona, trzymający w dłoni białą kopertę. Spojrzał na obraz, później na chłopaka i znów na obraz. Odgarnął za ucho kilka kręconych pasemek włosów i oparł się o framugę.
- To mój pradziadek. - powiedział. - Zacharias Nair. Wybudował ten dom i dzięki niemu nasze kochane miasto ma swoją oryginalną nazwę.
- Jak…? - zapytał Aaron, zanim zdołał ugryźć się w język.
- Został wbity na krzyż, widoczny na obrazie. Nic więcej nie wiem. Wracając do rzeczy. - wyciągnął ku chłopcu kopertę. - Zanieś to na pocztę. To taki niewielki budynek z niebieskimi okiennicami. Na pewno przechodziłeś obok niego wychodząc ze stacji; powinieneś trafić bez problemu, a kiedy już tam będziesz najlepiej od razu oddaj kierownikowi moją wiadomość.
- Aha…- wydukał przerażony perspektywą ponownego przekroczenia całego miasteczka.
Zacharias nie zareagował na jego odpowiedź i podszedł do niewielkiego stolika, na którym stała mała, ołowiana figurka, przedstawiająca jakieś zwierzę. Aaron spojrzał z wyrzutem na swojego wuja, po czym odwrócił się i wyszedł z domu, przechodząc wcześniej przez ganek.
*
Zwolnił, kiedy jego oczom ukazały się skąpane w mroku schody, po których obu stronach majaczyły niewyraźne zarysy dwóch kamiennych posągów. Zimno, bijące od grubych murów przesiąkałoby niemal każdego do szpiku kości. Właśnie - niemal.
On nie musiał przejmować się zbytnim chłodem, albo okropnym gorącem: jego "życie" pełne wad miało również swoje zalety, takie jak ta.
Rozejrzał się, usłyszawszy ciche stukanie w głębi korytarza, ale tuż po tym na jego jasne usta wpłynął szeroki uśmiech. No, tak. Nie jest tu sam, nigdy nie był i nigdy nie będzie. A przynajmniej On mu na to nie pozwoli. Tylko, dlatego, że nie zajmował się tak poważnymi zleceniami jak jego "bracia", i że był o wiele bardziej nieobliczalny niż oni wszyscy razem wzięci.
Przeszedł tuż obok zakapturzonej postaci z zamiarem otarcia się o nią, ale osoba najwyraźniej nie miała na to ochoty. Prawdopodobnie to Kamirhielen - ten oszpecony przez wilki. Zawsze unikał dotyku, a polowania nienawidził równie mocno jak słońca. Jednak jeść każdy musi.
Wszedł na schody, na których szczycie lśniły złote litery, wyryte na wielkich, drewnianych wrotach, pozbawionych klamki. Uśmiechnął się delikatnie. Nie ma tych wstrętnych czartów, czyli Pan MUSI być w swojej komnacie. Przyspieszył i wyciągnął jedną rękę przed siebie, a kiedy ta przeniknęła przez twarde i grube tworzywo, jakim były wrota, zamknął oczy i wniknął głębiej w rozstępującą się pod jego dotykiem materię.
Poczuł powiew. Uchylił powieki i z rozdrażnieniem stwierdził, że wciąż znajduje się w holu, dokładnie przed schodami! Z cienia wyłonił się Kami, a następnie oparł plecami o balustradę.
- Chyba nasz Pan nie chce cię dzisiaj widzieć. - zauważył, czekając na wybuch gościa, jednak nic takiego nie nastąpiło.
- A Zachariasa zawsze wpuszcza! - zawołał z oburzeniem, mieszającym się jednocześnie z delikatnym rozbawieniem.
Obrócił się na pięcie i z wolna ruszył do wyjścia. Przynajmniej będzie mógł spotkać się o umówionej godzinie ze swoją siostrą i razem złożą "domową wizytę" pewnemu znajomemu.
*
- A więc mówisz, że doktor Reeve cię tu przysłał… Ho, ho, ho…
Otyły mężczyzna po sześćdziesiątce o krzaczastych wąsach, na których były widoczne resztki ostatniego posiłku, czytał raz po raz tekst, tylko od czasu do czasu wyłapując z wypowiedzi Aarona jakieś urywki zdań i zapominając je po chwili.
Chłopak bardzo się rozczarował, kiedy wszedł do budynku, w którym mieściła się poczta. Drewniana podłoga nie widziała miotły chyba od miesiąca, okna wpuszczały tak mało światła, że w ogóle mogłoby ich nie być, a właściciel był jednocześnie listonoszem i kurierem, ale lubił kiedy zwracano się do niego per "kierownik". To brzmiało bardziej urzędowo.
Teraz bujał się na swoim wielkim, obrotowym krześle i palił papierosa, chcąc pokazać jak bardzo jest ważny, i że wolno mu być aż tak aroganckim. Dla Aarona było to nie tyle mdłe, co po prostu nudne i miał ochotę najzwyczajniej w świecie stąd wyjść. Na dworze było parno, do domu wuja miał kawał drogi, poza tym zaczynało się ściemniać i nie miał pewności, że podczas powrotu nie stanie mu się krzywda. Jakiś pijaczyna, którego spotkał pod barem w dość jednoznaczny sposób dał mu do zrozumienia, iż chodzenie po zmroku jest wyjątkowo niebezpieczne dla takich "apetycznych" chłopców jak on.
Kierownik pokręcił się jeszcze chwilę w fotelu, a widząc, że na młodzieńcu nie robi to najmniejszego wrażenia, mruknął pod jego adresem jakieś wątpliwości, a następnie wyjął z jednej z licznych przegród na ścianie paczkę, zawiniętą w brązowy papier i obklejoną taśmą. Mogła to być książka jak również jakaś szkatułka, jednak Aaron z doświadczenia wiedział, że jeśli będzie się wtrącał w tak ważne sprawy, to może tego gorzko żałować.
- Ale pamiętaj - rzucił na odchodne kierownik. - będę miał cię na oku!
Chłopak bez słowa wyszedł na zewnątrz, gdzie słońce uraczyło ulicę ostatnimi ciepłymi promieniami, nim postanowi schować się za horyzont. Widok fioletowej łuny na niebie był tak piękny, że schodząc po stopniach nie zauważył pewnego obiektu, o który chwilę później się potknął.
- Bardzo przepraszam! - zawołał i odwrócił się, do kulącej się na ziemi postaci. - Ja nie…
Koścista ręka pokryta liszajami wysunęła się gwałtownie do przodu spod sterty podartych szmat, które były odzieniem - teraz już nie miał wątpliwości - człowieka. Szponiaste palce, zakończone długimi, brudnymi paznokciami zacisnęły się z niespotykaną wręcz siłą, na przegubie Aarona.
Nieopodal, na barierce pobliskiego sklepu zasiadł wychudzony kruk, a zakrakawszy głośno zszedł niżej i zaczął zbliżać się niepewnie do garbatego stworzenia, z pewnością kobiety, która uniosła zapadniętą twarz. Chłopak wciągnął ze świstem powietrze widząc ziejący pustką oczodół, w którym gnieździły się jakieś żyjątka. Drugie oko - przekrwione i pełne zielonkawej ropy - poruszało się na wszystkie możliwe strony z niezwykłą szybkością. Długi, haczykowaty nos miał u nasady niewielki ubytek, a wąskie usta kobiety były tak mocno zaciśnięte, że stanowiły cieniutką linię, wyglądająca na zwyczajną zmarszczkę. W szarych, przerzedzonych włosach roiło się od pasożytów, a kilkanaście z nich przeniosło się nawet na czoło i brwi właścicielki, szukając pożywienia. Odór, który bił od staruchy był tak wyraźny, iż nawet Aaron rozpoznał, że ciało kobiety powoli się rozkłada.
Kruk podszedł już na tyle blisko, żeby dziobnąć chłopaka w uwięzioną rękę, a po chwili zaczął ją nawet zachłannie szarpać, chcąc wyrwać trochę mięsa, żeby się pożywić.
- Puszczaj! - krzyknął blondyn i gwałtownie się podniósł.
Kobieta nawet się nie poruszyła, za to ptak odleciał kawałek, ale zaraz po tym znów doskoczył do chłopaka i zakrakał głośno, chcąc dosięgnąć jego łydki.
- Uważaj na pokój z czterema oknami… - zaskrzeczała kobieta, a po jej brodzie spłynęła strużka żółtawej flegmy.
- Co tu się dzieje?! - rozległ się zdenerwowany głos właściciela poczty. - Wynoś się stąd, wiedźmo i zabieraj ze sobą to wstrętne ptaszysko!
Starucha zaśmiała się, co bardziej przypominało skrzek sroki, niż cokolwiek innego. Kruk poderwał się do lotu, a zrobił to w tak nieodpowiedni sposób, że zahaczył o wiszący szyld i spadł na zakurzony bruk. Po chwili jednak się podniósł i poleciał za swoją garbatą panią oblizującą sobie dłoń, którą trzymała Aarona.
Kierownik poluzował sobie żółto-czarny krawat, powiedział coś o zakale tego miasteczka i zniknął za drzwiami poczty. Aaron został sam przed budynkiem, którego cień z każdą chwilą stawał się coraz dłuższy. Cały czas ściskał pakunek, ale robił to zupełnie nieświadomie. Jego ręce i nogi pokryły się gęsią skórką, kiedy wiedźma odwróciła się, aby posłać mu ostatni obleśny uśmiech, po czym znikła w wysuszonych chaszczach, niedaleko torów. Odgłos łamanych gałązek był słyszalnych tylko przez chwilę, później wszystko ustało.
Aaron wyprostował się i mocno przytulił przesyłkę do piersi. Jego serce tłukło się niezwykle szybko i boleśnie. Bał się; pierwszy raz w życiu naprawdę się bał tego, co może zdarzyć się w najbliższej przyszłości.
*
- To miło, że wreszcie raczyłeś się zjawić. - odezwał się Zacharias, odbierając przesyłkę. - Którędy szedłeś, że tak długo ci to zajęło?
Nie chodziło o to, którędy. Nie znał przecież miasta i nie odważyłby się na samotną wycieczkę. Szedł tak wolno, że zrobiło się już zupełnie ciemno, a ulice opustoszały w najdrobniejszym szczególe. Nawet psy nie miały ochoty szczekać, więc cisza przerywana była tylko urzędowaniem dzikich, nocnych zwierzątek. Do czasu. Teraz, siedząc w salonie razem z własnym wujem, wyraźnie słyszał wycie wilków z lasu. Strach wywołany incydentem przed pocztą ustąpił uldze, że wreszcie jest w domu i nic mu nie grozi.
- Zgubiłem się. - skłamał, chociaż był pewny, iż wuj mu nie uwierzy.
- Właśnie straciłeś w moich oczach i to poważnie. - powiedział i przyjrzał się chłopakowi. - Nigdy nie kłam w mojej obecności.
Aaron odwrócił wzrok, czując się coraz bardziej zagubiony. Żałował, że nie ma nikogo, komu może się zwierzyć, bo wuj z pewnością ma ciekawsze rzeczy, niż wysłuchiwanie problemów nastolatka, który zwalił mu się na łeb i nie ma nawet pieniędzy, aby dokładać się do rachunków.
Wtem go olśniło. Z samego rana uda się do kościoła i porozmawia z księdzem! Jak by na to nie spojrzeć, ojciec Varela okazał mu najwięcej zainteresowania, mimo iż znali się tylko kilka chwil.
Zacharias, widząc niepewność na twarzy swojego siostrzeńca, postanowił nie drążyć dalej tego tematu i nie dopytywać się o szczegóły. Ktoś zatrzymał Aarona w drodze tutaj, ale na litość boską na pewno nie wyglądał jak po spotkaniu z księdzem! Kierownik poczty nie należał do osób szczególnie wykształconych i na pewno nie potrafiłby tak wpłynąć na dzieciaka, więc w takim razie, kto to zrobił…
- Pewnie jesteś głodny. - stwierdził młody lekarz, chcąc jak najszybciej pozbyć się tych wszystkich domysłów. - Chodź, zaraz podam kolację.
Chłopak ruszył za swoim wujem powoli, wciąż jeszcze zlękniony jego poprzedniego tonu głosu, lecz kiedy do jego nozdrzy doleciały cudowne zapachy z kuchni, a żołądek upomniał się o swoje racje, natychmiast zapomniał, że Zacharias kiedykolwiek był na niego zły.
*
Drewniana chatka na skraju jałowej, popękanej ziemi w świetle księżyca wyglądała jak pochylony sługa, patrzący jednym okiem gdzieś w bok, podczas, gdy drugie cały czas pozostawało zamknięte. Obiektem, na który owy sługa nie mógł patrzeć był wielki, zardzewiały relikt, służący wiedźmie za ołtarz. Na szczycie posągu usadowił się ptak, poruszający od czasu do czasu głową, w napadzie jakichś dziwnych konwulsji spowodowanych starością i chęcią odpędzenia się od pasożytów.
Hexeniena, mieszkanka rozpadającej się, cuchnącej odorem zgnilizny i czymś, przypominającym zjełczałe masło, meliny siedziała właśnie na drewnianej podłodze i przesuwała szponiastym palcem między posilającymi się prusakami. Resztki martwego wróbla pokrywały się nowymi biesiadnikami w mgnieniu oka, a kiedy wreszcie stworzyły wystarczających rozmiarów kopczyk, wiedźma uniosła zaciśniętą w pięść dłoń i opuściła ją wprost na ucztujące owady.
Głośny, skrzekliwy śmiech kobiety zbudził drzemiącego kruka, który rozdarł się przeraźliwie, chcąc dać ujście swemu rozdrażnieniu, spowodowanemu nieustającą walką z pasożytami.
Wiedźma dźwignęła się z ziemi i bosymi stopami rozsmarowała resztki swoich ofiar. Wyszła na niewielki ganek i pokuśtykała w stronę rosnącego nieopodal, wysuszonego drzewa. Ptak zauważywszy swą panią sfrunął z posągu i przysiadł na najniższej gałęzi, licząc na jakiś smakołyk, który wyczaruje mu pani. Hexe oparła dłonie na jeszcze ciepłym, czarnym konarze i wypowiedziała kilka słów w tylko sobie znanym języku. Kiedy otrzymała odpowiedź od swoich bóstw opadł na kolana, a ptak postanowił podlecieć bliżej, zwabiony jej nagłą zmianą pozycji.
- Wstrętny ptak! - zaskrzeczała głośno kobieta, młócąc ramionami w powietrzu i usiłując odgonić zwierzę. - Idź precz! Nie jesteś godny zbliżania się do Dotkniętej! Precz! Wynoś się!
Kruk przechylił z zaciekawieniem głowę, próbując dostrzec, czy wiedźma nie chowa jakiegoś jedzenia, które ma zamiar zagarnąć tylko dla siebie. Odleciał kawałek, gdy niewielki kamień poszybował w jego stronę, lecz zaraz po tym doskoczył w przód z głośnym okrzykiem zdenerwowania. Hexeniena przysiadła na piętach i zaczęła się kołysać w przód i w tył, czując jak ogarnia ją przyjemne ciepło.
Czyjaś niewidzialna dłoń zacisnęła się na jej chuderlawym gardle, jednak nie zwiększała uścisku, dopóki wiedźma nie postanowiła stawić oporu. Przekrwione oko Hexe prawie wyszło z orbity, kiedy wśród kolorowych plam dostrzegła parę błyszczących, czerwonych źrenic. Twarz postaci ukryta była pod białą maską, jednak lekko przymrużone powieki świadczyły, iż osoba ta się uśmiecha.
W ostatnich chwilach swego długiego życia wiedźma zastanawiała się jak to możliwe, że nie dostrzegła go wcześniej. Tak, to z pewnością był on. Duża, zimna dłoń miała niezwykłą siłę i nie mogła należeć do kobiety. Nie pozbawiał jednak Hexe życia; czekał, aż sama odnajdzie prawdę. I odnalazła.
Była wiedźmą na usługach starego rodu Nieśmiertelnych. Wykonywała swe polecenia, została ukarana za nieposłuszeństwo i zesłana do Bloodycross. Tam miała służyć i czekać na kolejne rozkazy. A teraz pojawił się chłopiec. Nie było żadnych bogów, nie było reliktu, ale był pokój z czterema oknami. I zgubiła ją własna wiedza: teraz wiedziała, że nie należy dzielić się informacjami, które w jakikolwiek sposób związane są z Zachariasem Reeve.
Kruk patrzył na to wszystko z mieszanką sprzecznych uczuć. Jego pani wyciągała ręce do góry i charczała tak, jakby nie mogła nabrać wystarczającej ilości powietrza. Następnie wykrzyknęła coś na całe gardło, aż kilka ptaków przeczekujących noc w wysokiej trawie poderwało się do lotu. Później padła na ziemię i już się nie poruszyła. Leżała na boku, a jej garb wyglądał w tej chwili jak druga, dużo większa głowa. Kruk zbliżył się do jej twarzy i przyjrzał uważnie. Wyglądała na nieżywą. Przechylił główkę w jedną i drugą stronę, a następnie uniósł ją do góry w podzięce za tak wspaniały posiłek. Opuścił łebek i wbił szary dziób w oczodół swojej byłej pani, chcąc za wszelką cenę wydobyć z niego oko. Miała wprawdzie tylko jedno, ale lepsze to niż nic.
*
Po obfitym posiłku, kiedy Aaron miał już ochotę jedynie na sen, wrócił z Zachariasem do okrągłego holu, gdzie jego wuj wskazał mu drzwi zaraz naprzeciw wejściowych.
- Tam jest twoja sypialnia. - powiedział. - Po lewej masz łazienkę, a zaraz obok salonu jest mój pokój. To tak, jakbyś czegoś potrzebował. - wytłumaczył z lekkim zakłopotaniem, które natychmiast odgonił, przekazując chłopakowi kolejną wiadomość. - Nie toleruję nocnych wędrówek do kuchni, więc proszę cię, abyś tego nie robił. Jeśli będziesz głodny po prostu daj znać.
- Oczywiście. - odpowiedział.
- Jakie masz plany na jutro?
- Chciałem… - zaczął, lecz kiedy przypomniał sobie z jakim tonem wypowiadał się ojciec Varela o jego wujku doszedł do wniosku, że chyba się nie lubią, więc postanowił nie zdradzać, iż rano wybiera się do kościoła. - Chciałem rano obejrzeć miasto.
Zacharias przyjrzał mu się uważnie, ale nie skomentował niczego. Aaron życzył swojemu wujowi dobrej nocy, a kiedy nadeszła odpowiedź odwrócił się i otworzył wskazane mu drzwi.
Jego pokój bez wątpienia był poddaszem. Świadczyły o tym wysokie, drewniane schody, które zaczynały się tuż za progiem. Chłopak wspiął się na nie, nie mogąc wyjść z zachwytu, kiedy dotarło do niego, że teraz to tak jakby jego własność. W rodzinnym domu mieszkał w jednym pokoju razem z pięciorgiem starszego rodzeństwa, a teraz całe piętro będzie tylko jego! Kiedy już znalazł się na górze, rozejrzał się dokoła, a jego uśmiech poszerzył się, gdy zobaczył stare, ale za to duże łóżko. Bez problemu mógłby pomieścić się na nim razem z dwoma braćmi i zostałoby jeszcze miejsca, aby wygodnie się rozciągnąć. Mimo, iż umeblowanie pokoju było nad wyraz skromne w porównaniu do innych pomieszczeń w domu, Aaron nie czuł się tu źle. Nie potrzebował wiele, ale i tak uważał, że sypialnia jest dla niego o wiele za duża. Znajdowały się tu cztery duże okna, wychodzące na każdą stronę świata. Nie było jeszcze zasłonek, ale jak mówił Zacharias wkrótce powinien je odebrać, bo ostatnio w pralni była jakaś awaria i nie wyczyszczono ich na czas. Chłopak nie widział żadnej różnicy, czy firanki są, czy ich nie ma: jeśli ma się taki ładny widok za oknem, to w ogóle nie są potrzebne!
Na nocnej szafce, po prawej stronie łóżka świeciła się lampa naftowa, a właściwie to już dogasała. Być może wuj zapomniał ją zgasić i paliła się tak przez cały dzień. Aaron szybko ją zgasił i już pogrążony w całkowitych ciemnościach rozebrał się, po czym poskładał ubrania i przewiesił je przez oparcie krzesła. Wsunął się pod chłodną kołdrę i przykrył dokładnie, wdychając świeży zapach pościeli.
*
Postanowił dać mu dzisiaj spokój i przebadać go dopiero rano, jednak nie oszukujmy się - wnętrzności mu się skręcały na myśl, że w jego pościeli śpi (być może) jakiś zawszony, czy zapchlony dzieciak, który pewnie nigdy nie był u porządnego lekarza z dyplomem. Podejrzewał, że w jego wiosce jedynym medykiem był niewykwalifikowany weterynarz, który przypisywał witaminy na chybił trafił, nie wiedząc, co może dolegać jego pacjentom. Zacharias natomiast nie był zwyczajnym lekarzem. Myśl o chorobach, pasożytach i innym świństwie przyprawiała go o mdłości, ale dzięki temu, że się brzydził, potrafił jeszcze lepiej pomóc choremu. A przynajmniej tak uważał.
Potarł skronie palcami zastanawiając się, czy nie potrzebuje czegoś jeszcze ze stolicy i po krótkim namyśle dopisał do zamówienia dodatkowe szczepionki na gruźlicę, ospę, tężec i kilka innych, którymi ma zamiar jutro uraczyć swojego siostrzeńca. Nie miał zamiaru mieć jakichś ubytków w swoich zbiorach tylko dlatego, że rodzice bachora nie przykładali wagi do jego zdrowia. To takie… ohydne.
- Co tam piszesz? - usłyszał tuż obok swojego ucha.
Odwrócił gwałtownie głowę i zobaczył parę lśniących, czerwonych oczu, które przysłaniały rude kosmyki grzywki. Był tak pochłonięty swoim zajęciem, że nawet nie usłyszał jak się zbliża…
Bez zbędnych uprzejmości wstał i schował zamówienie do przygotowanej koperty. Jego gość będzie musiał poczekać: nie spodziewał się dzisiaj odwiedzin, więc będzie udawał, że tu nikogo nie ma. A rudzielec nienawidził, kiedy się go ignorowało…
- Może wreszcie coś powiesz? - zbulwersował się, a nastąpiło to szybciej niż zwykle. - Najpierw Pan, teraz ty!
Kiedy Zacharias nadal nie zwracał na niego uwagi, chłopak podszedł, wyrwał mu z ręki kopertę, zmiął ją i rzucił przez cały pokój. Było to niezwykle dziecinne, jednak lekarz wiedział, że przybysz jest nieobliczalny. Patrzył teraz w tę młodą, bladą twarz, która mogłaby być piękna, ale Reeve robił, co mógł, aby nie przywiązywać wagi do urody. Kogokolwiek. To mogłoby kosztować go człowieczeństwo i honor, a ma przecież ogromną szansę, żeby stracić tylko to pierwsze.
Westchnął cicho i skrzyżował ręce na piersi, zastanawiając się, co tym razem sprowadza rudzielca do jego domu. Żałował, że kiedykolwiek go zaprosił. Zdawał sobie sprawę, że każdy z nich będzie nadużywał jego gościnności, ale ten smarkacz był w tym mistrzem!
- Więc? - zapytał Zacharias. - Czego chcesz?
Na bladej twarzy chłopaka pojawił się cień uśmiechu. Spuścił głowę i podszedł niepewnie bliżej. Zdjął ręce z piersi lekarza, a następnie położył tam swoje dłonie. Zacharias nie reagował, więc postanowił sprawdzić, czy jest już gotowy. Rozpiął pierwszy guzik koszuli, potem drugi, trzeci… Aż wreszcie spotkał opór. Mężczyzna odepchnął go od siebie i poprawił kołnierz.
- Nie pozwalaj sobie. - warknął.
- Ależ Zack… - jęknął wampir i na powrót się zbliżył. - Dlaczego nie chcesz? Jak długo
będziesz to jeszcze odwlekał…
Wsunął rękę pod koszulę lekarza i pocałował go delikatnie w bark. Ostre kły podrażniły jego skórę, jednak jej nie zraniły. Zacharias dobrze wiedział, że żadne z nich nie ma prawa tego zrobić. Takie dostały rozkazy.
- Podejrzewam, że dopóki mi się nie znudzi. - odpowiedział i odsunął się od rudzielca, po czym ruszył w stronę holu.
- Przychodzę tu specjalnie dla ciebie! - poskarżył się chłopak, zastępując mu drogę.
- Ja cię o to nie proszę.
- Zack!
Wampir zawiesił się na jego szyi i ani myślał puścić. Zaczął delikatnie gładzić plecy lekarza, obsypując pocałunkami jego kark, a następnie obojczyk. Lekarz zamknął oczy, próbując się opanować. Jeśli teraz to zrobi to będzie koniec. Nie będzie Mu do niczego potrzebny i zmieni się w bezmyślne stworzenie, którego pragnienia ograniczać się będą tylko do nocnego posiłku.
Próbował zdjąć z siebie natarczywe ciało, ale w konsekwencji objął je jeszcze mocniej i wpił się w chętne usta wampira. Czuł pulsowanie w kroczu i, o Boże, jak to cholernie bolało! Odsunął się od rudzielca tylko na chwilę, chcąc zaczerpnąć oddechu, lecz wampir ani śmiał odpoczywać. Opadł na kolana i już miał rozpinać mężczyźnie spodnie, kiedy nagle został niespodziewanie pociągnięty do góry.
Zacharias trzymał go za włosy, a z jego twarzy trudno było wyczytać, czy jest aż tak bardzo podniecony, czy po prostu wściekły. Postawił na to drugie i uniżenie pochylił głowę, a kiedy chwyt zelżał, cofnął się o kilka kroków. Nie wytrzymał jednak długo i znów musiał do niego podejść, ale tym razem tylko po to, aby się przytulić. I przekonać do siebie. Jeżeli chciał to zrobić musiał przyjąć inną taktykę, bo w ten sposób nic nie zdziała i tylko zrazi do siebie Zachariasa. Jeśli już tego nie zrobił…
- Czemu się powstrzymujesz? - wymruczał rudzielec, gładząc palcem odsłonięty obojczyk lekarza.
- Pozwolisz, że zachowam tę informację dla siebie.
- To aż takie złe? Jeśli tak myślisz to jesteś w błędzie… Ja miałem do wyboru: zostać albo dziwką, albo wampirem…
- Więc wybrałeś jedno i drugie? - zapytał, a złośliwy uśmieszek wpłynął mu na usta, kiedy chłopak odskoczył do tyłu, wyraźnie oburzony.
No i zaczął się lament. Zacharias słuchał skarg rudzielca ze znudzeniem, zastanawiając się w międzyczasie, czy ma jutro jakąś wizytę w miasteczku, a kiedy jego myśli niespodziewanie zmieniły tor i zamieniły się w pytanie: "co zrobić na obiad?", wampir kończył wywód, a jego wyraz twarzy był tak zbolały, że lekarzowi zrobiło się niedobrze. Wysłał chłopakowi ostrzegawcze spojrzenia, mówiące: "zamknij się, bo pożałujesz", chociaż sam nie wiedział, co mógłby mu zrobić. Komuś o tak wielkiej sile i równie dużych możliwościach.
- Słuchasz mnie?! - wampir uderzył pięścią w biurko. Niezbyt mocno; i na szczęście cicho, więc Aaron nie mógł tego słyszeć.
- Tak, słucham. - westchnął lekarz, chcąc wyminąć natręta, ale wtem drogę zastąpił mu ktoś jeszcze.
Równie blada o identycznych rudych, rozpuszczonych włosach. Wyglądali prawie identycznie, ale wydatny biust i obfite biodra już na pierwszy rzut oka świadczyły, że drugi wampir jest kobietą. Jak nie patrzeć - bardzo urodziwą kobietą. Biała, poszarpana bluzeczka wyraźnie pokazywała, że jej właścicielka nie ma na sobie stanika, a skórzana przepaska na biodra (chociaż równie dobrze mogła to być jakaś spódniczka) dość nieudolnie zakrywała bieliznę.
Zacharias poczuł jak zaczyna robić mu się gorąco. Czerwone oczy skryte pod przymrużonymi, ciężkimi od tuszu powiekami patrzyły na niego drapieżnie. Wampirzyca wyciągnęła szczupłą dłoń i pogładziła lekarza po policzku, sprawiając tym samym, że na jego różanej twarzy pojawiły się wypieki. Kobieta uśmiechnęła się i oblizała czerwone wargi, a następnie pocałowała go czule w usta. Reeve przymrużył oczy, ale wspaniałe uczucie szybko zniknęło, gdyż wampirzyca wycofała się, ostatni raz dotknąwszy twarzy Zachariasa.
- A jej nie odpychasz! - zdenerwował się rudzielec, krzyżując ręce na piersi.
- Może właśnie czeka na mnie? - podsunęła ponętnym głosem, po czym zwróciła się do lekarza. - Chciałbyś?
- Nie. - wykrztusił Reeve, chociaż z trudem mu to przyszło.
- Masz chyba jakąś spaczoną orientację! - zawołał wampir. - Nie chcesz mnie, nie chcesz mojej siostry, ani nawet tego psa, którego podrzuciliśmy ci pod dom!
- Taak… - mruknął Reeve. - Wiedziałem, że to wasza sprawka.
- Co z nim zrobiłeś?
- Oddałem farmerowi. Nie ma czasu na pilnowanie owiec, więc pies mu się przyda.
Wampirze rodzeństwo - Nathaniel i Natalie - spojrzało po sobie, aby zaraz po tym przejść do ponownego "ataku". Rudzielec przylgnął do pleców lekarza, całując jego kark, pozostawiając swojej siostrze "przód". Dziewczyna podeszła bliżej i zaczęła dotykać klatki piersiowej Zachariasa, zsuwając dłonie coraz niżej.
Tego już było za wiele. Jakieś dwa napalone wampiry nie będą go napastować w jego własnym domu! Reeve zamachnął się i uderzył Natalie w twarz, natomiast jej brat zdążył umknąć i wyszedł z tego bez szwanku. Wampirzyca spojrzała gniewnie na lekarza, ale nie podjęła kolejnej próby "przekonania do siebie" medyka. Nathaniel zbliżył się do siostry i otarł wierzchem dłoni krew, ściekającą jej z kącików ust. Odwrócił się przodem do Zachariasa i uśmiechnął pobłażliwie.
- Nie musiałeś tego robić… - zaczął, bawiąc się kosmykiem własnych włosów. Wyglądało to naprawdę żałośnie. - Wystarczyło powiedzieć.
- Mówiłem, jakbyś nie zauważył. - odpowiedział lekarz, zapinając dokładnie koszulę. - A teraz wynoście się stąd. Jestem zmęczony.
- To naprawdę nie jest złe, Zack…
Rozległ się jakiś hałas. Zacharias podniósł głowę i to samo zrobiły wampiry, jednak dźwięk już się nie powtórzył. Na plecy lekarza wstąpił zimny pot: jeśli się dowiedzą to go zabiją, pomyślał. Nathaniel cały czas nasłuchiwał, zrobił nawet kilka kroków w stronę drzwi, prowadzących na poddasze, jednak kilka metrów przed nimi zatrzymał się.
- Kto jest na górze? - zapytał obojętnie.
- Nastoletni i cholernie ładny chłopiec. - odpowiedział zgodnie z prawdą lekarz.
Wampiry wybuchły śmiechem. Najwyraźniej to wystarczyło, aby pozbawić je wszelkich wątpliwości. No i poprawił im humor; teraz na pewno odejdą. Natalie pocałowała lekarza w policzek, po czym przeleciała przez niewielką szparę w niedomkniętym oknie. Jej brat pokręcił się jeszcze chwilę, mruknął "masz cudowne poczucie humoru, Zack", a następnie rozpłynął się w powietrzu.
Zacharias opadł na fotel i przyłożył sobie dłoń do spoconego czoła. Tym razem naprawdę niewiele brakowała, pomyślał. Zastanawiał się, co też mogło obudzić jego siostrzeńca. Był tam jeszcze zanim odwiedziły go wampiry, a chłopak spał tak mocno, że nawet nie usłyszał jak Reeve zamyka okna, co jego z pewnością wyrwałoby z najgłębszego snu. Postanowił sprawdzić, dlaczego dzieciak jeszcze nie śpi, ale najpierw upewni się, czy jest zupełnie sam.
*
Leżał pod rozgrzaną kołdrą, ale trząsł się z zimna. I strachu. To, co go zbudziło musiało być tylko przywidzeniem, albo zwykłym koszmarem. Nie pamiętał swojego snu, ale kiedy tylko otworzył oczy, czuł narastającą panikę. Słyszał dźwięk przypominający drapanie, ale na tej wysokości nikt nie byłby w stanie tak maltretować szyb w oknach!
Patrzył wprost na polną drogę, która była oświetlona jedynie przez gwiazdy. Panowała taka cisza, że chłopak słyszał bicie własnego serca. Nie śmiał się poruszyć. Cokolwiek było za jego plecami, a raczej za oknem wychodzącym na góry, musiało to być coś niebezpiecznego. Zasypiając patrzył właśnie w tamtym kierunku i nie dostrzegł nawet najmniejszego drzewa, co oznacza, że dobija się do niego albo jakieś szponiaste zwierzę, albo coś o wiele gorszego.
Dźwięk powtórzył się, ale dołączył do niego rozdrażniony, szepczący głos, mówiący: "nie mogę wejść". Aaron zacisnął oczy i skulił się na łóżku. Czuł jak pod powiekami gromadzą mu się łzy, ale ani myślał zaszlochać. To minie, powtarzał sobie. To tylko wyobraźnia. Odgłos ucichł i po kilku chwilach chłopak postanowił otworzyć oczy, czego natychmiast pożałował.
Nie widział polnej drogi, nie widział gwiazd ani nieba. Zobaczył coś o wiele gorszego. Tuż za jego oknem unosiła się przeraźliwie blada postać, drapiąca długimi pazurami w szybę. Świecące jak u kota oczy oglądały pomieszczenie, zatrzymując się po chwili na Aaronie. Usta potwora - bo inaczej nie potrafił go nazwać - rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, ukazując białe, ostre kły. Znów zaczął drapać w szybę, szepcząc: "wpuść mnie". Było ciemno i młodzieniec nie wiedział, czy okna są pozamykane, jednak jeśli nie ustępowały pod naciskiem przybysza, widocznie musiało tak być. Chłopak na powrót zacisnął powieki i zakrył uszy dłońmi, nie chcąc słuchać natarczywego głosu, namawiającego go, aby wpuścił nieznajomego.
To trwało tylko chwilę. Znów nastąpiła cisza, tym razem trochę dłuższa. Aaron przekręcił się na plecy, nie chcą patrzeć w żadne z okien, ale kiedy spojrzał w górę, dostrzegł jeszcze jedno, tuż nad swoją głową. A za nim jego. Przykładał ręce i twarz do szyby, patrząc chłopakowi prosto w oczy. Był bardzo blisko, wręcz na wyciągnięcie ręki, gdyby okno było otwarte. Na szczęście nie było.
- Wpuść mnie… - poprosiła istota, w jakiś sposób przylegając całym ciałem do szyby. - Chcę cię odwiedzić…
- Odejdź… - wyszeptał Aaron, kuląc się jeszcze bardziej.
Jednak postać nie przestała. Drapała pazurami w szybę i domagała się wpuszczenia. Minuty dłużyły się, a chłopak czuł, że jeśli czegoś nie zrobi to oszaleje. Słowa istoty stawały się coraz bardziej kuszące, mimo iż cały czas powtarzała te same zdania. Nie wiedział jak to się stało, ale po pewnym czasie uklęknął nawet na łóżku i już trzymał dłoń na niewielkiej klamce, kiedy jednak odwlekał przekręcenie jej, postać wpadła w szał i to go przeraziło. Złapał pierwszą rzecz jaka była pod ręką, w tym wypadku lampę naftową i zbiegł po schodach. Zatrzymał się pod drzwiami do holu i tam już pozostał. Zastanawiał się, czy zawołać wuja, ale doszedł do wniosku, że ten pewnie śpi i mu nie uwierzy. Pomyśli pewnie, że coś mu się przyśniło, bo takie rzeczy zdarzają się na nowym miejscu, a później nakrzyczy, dlaczego go budzi o tak późnej porze. Aaron postanowił nie prowokować Zachariasa. Nie widział stąd żadnego okna i to mu wystarczało. Głos brzmiał, co chwila z innego miejsca, więc istota pewnie się przemieszczała, nie mogąc go zobaczyć.
Chłopak nie miał, czym zapalić lampy, czego strasznie żałował. Zimno dawało o sobie znać, a nie miał zamiaru wracać tam po kołdrę. W kącie między drzwiami czuł się bezpiecznie. Nie widział żadnego z czterech okien i wierzył, że stwór w końcu odejdzie. Objął kolana ramionami, chcąc pochłonąć ciepło, które jeszcze nie uszło z lampy. Zamknął oczy i tak już pozostał.
Zasnął stosunkowo szybko. Nie poczuł jak jego chwilowe źródło ciepła wyślizguje mu się z dłoni i upada z trzaskiem na podłogę. Nie słyszał też głosów z salonu, ani śmiechu dwóch nocnych gości, którzy postanowili złożyć wizytę Zachariasowi. Kilka chwil po tym drzwi na poddasze otworzyły się i gdyby nie szybka interwencja lekarza, Aaron upadłby na podłogę. Reeve w ostatniej chwili schylił się i złapał go w ramiona. Zdziwił się, dlaczego dzieciak śpi na podłodze zamiast w łóżku, ale kiedy przypomniał sobie wampira, który uciekł, kiedy tylko go zobaczył, doszedł do wniosku, że próbował on wejść na poddasze. Planował to niezwłocznie zgłosić Panu. Gdyby nie Aaron ten blady upiór bez problemów wślizgnąłby się do środka, ale na szczęście nie dostał pozwolenia na wejście. A znając Pana już pewnie nigdy od nikogo nie otrzyma zaproszenia.
Zacharias podniósł chłopca i bez przeszkód zaniósł go do łóżka. Pościel była zimna, więc mógł leżeć pod tymi drzwiami nawet kilka godzin! Bez żadnego grubszego odzienia, ani nawet przykrycia. Był cały przemarznięty i jeśli zachoruje, osobiście odwoła wszystkie zaproszenia. A bez tego większość wampirów nie przeżyje. Te słabsze nie mają prawa kąsać mieszkańców Bloodycross, a Zacharias jest jedynym, który może dać im krew któregoś ze swoich pacjentów. Mało to mało, ale zawsze lepsze niż nic.
Aaron wymruczał coś przez sen i zacisnął palce na materiale koszuli lekarza, uśmiechając się delikatnie. Reeve położył go na posłaniu i dokładnie obejrzał. Nie miał na sobie śladu po ugryzieniu, więc pewnie uszedł cało z tego incydentu. Ale dlaczego do ciężkiej cholery go nie zawołał?! To mogło go kosztować coś więcej niż tylko życie!
O tak, Zacharias dobrze wiedział, jaka jest taktyka tych wampirów. Najpierw gwałt, później posiłek. Pod żadnym pozorem nie mogą zamieć ludzi w wampiry, a żeby napić się krwi muszą być pewni, że ich ofiara nie będzie dziewicą, a w tym przypadku prawiczkiem. I właśnie dlatego sam lekarz unikał jakiegokolwiek kontaktu. Jeżeli straci dziewictwo stanie się bezmózgim ghulem, a jego przodkowie będą się wieczność przewracać w grobach! Nie zostaje mu nic innego jak trzymanie pożądania na wodzy. Narodził się w najstarszym rodzie wampirów, ale nikt nie zdążył go oficjalnie do niego przyjąć. Jego ojciec zginął, matka oszalała, kiedy się o wszystkim dowiedziała, a sam Zacharias trafił do domu dziecka, gdzie został pozbawiony szansy dołączenia do rodu, który po kilku latach wyginął. Teraz Panem jest On - wróg rodziny Nair, który na pewno nie zezwoli na przemienienie Zacka w wampira. Ghul to, co innego. Oddany pies Zacharias Reeve, albo jak kto woli Nair - po prawdziwym ojcu, dziadku, pradziadku i tak dalej.
Zack odegnał od siebie natarczywe myśli i przykrył wychowanka kołdrą. Patrzył na jego spokojną, uśpioną twarz, zastanawiając się, czy kiedykolwiek dane mu będzie posmakowania tej rozkoszy, jaką jest fizyczna miłość. Pogładził chłopca po policzku, po czym nachylił się i złożył na jego pięknych wargach delikatny pocałunek. Aaron nawet się nie poruszył. Cały czas oddychał równomiernie, nawet nie podejrzewając, że właśnie w tej chwili oddaje swój pierwszy pocałunek własnemu wujowi. Zacharias gładził jego język swoim, chcąc zapamiętać z tej chwili jak najwięcej. Chłopakiem kierował wyłącznie instynkt, czego lekarz ogromnie żałował. Odsunął się i otarł brodę siostrzeńca, po której spływała cienka strużka śliny. Pogłaskał go ostatni raz po głowie, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. Dzisiejszej nocy nic już nie zakłóci snu Aarona - nie miał, co do tego najmniejszych wątpliwości.
Rozdział II ep. 2
Śniadanie należało do całkiem udanych. Chłopak był oczywiście trochę przybity i często zerkał w stronę okna, jakby spodziewał się kogoś zobaczyć, a lekarzowi nie pozostało nic innego jak to ignorować. Gdyby powiedział prawdę dzieciak wpadłby w panikę i gotów byłby popełnić jakieś głupstwo. Przyjeżdżając do tego miasteczka sam zapędził się w pułapkę. Zanim przyjechałby pociąg postradałby zmysły, a wycieczka w głąb lądu była niemożliwa, gdyż wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerało się pustkowie, gdzie wysuszona, wysoka trawa była jedynym widokiem. Na pustyni też nie przeżyłby dłużej niż kilka dni. Jeśli oczywiście miałby szczęście. Prócz wampirów były jeszcze drapieżniki, którym nie dałby rady. A wycieczka przez puszczę… Nie przeszedłby nawet kilometra. Te cholerne wilki strasznie się rozpaskudziły i kiedy tylko dostrzegły człowieka, który oddalił się chociaż odrobinę od zabudowań, nie wahały się atakować. Ostatnia droga - morska - też nie wchodziła w rachubę. Nieupoważnionym nie można było zbliżyć się nawet pod bramę portu, gdyż natychmiast zostaliby rozstrzelani. Strażnicy bowiem są bezwzględni dla każdego.
Aaron skończył jeść, podziękował i już miał wychodzić, kiedy powstrzymał go Zacharias. Niepewność niepewnością, ale lekarz obiecał sobie, że dokładnie go zbada i nie miał zamiaru łamać danego sobie słowa.
- Zanim wyjdziesz chciałbym cię jeszcze przebadać. - powiedział, wstając.
- Przebadać? - upewnił się chłopak.
- Zważyć, zmierzyć, osłuchać… - zaczął wyliczać, zachowując dla siebie takie terminy jak "zaszczepić" i "pobrać krew". - Chcę się upewnić, że nie jesteś na nic chory.
Chłopak pokiwał głową i ruszył za swoim wujem, który prowadził go do gabinetu, gdzie przechowywał wszystkie swoje medykamenty. Próbował opanować wpływający na usta uśmiech. Widział wyraźną ulgę w oczach Aarona, kiedy nie wspomniał nic o zastrzykach. To się dzieciak zdziwi, pomyślał.
Puścił siostrzeńca przodem, do pomieszczenia, w którym zeszłej nocy odbyły się odwiedziny nocnych gości. Gabinet był przedłużeniem salonu i prowadził do niego niewielki korytarzyk, ukryty za ozdobną pół-ścianką. Aaron musiał przyznać, że wyposażenie pokoju zrobiło na nim naprawdę wielkie wrażenie. W rogu stała biała, lekarska waga ze wzrostomierzem, a zaraz obok niej znajdowała się leżanka, przykryta cienkim prześcieradłem. Wysoka, metalowa szafka, której szuflady były oznaczone pojedynczymi literami, mieściła się niedaleko okna, tuż obok biurka. W ten sposób Zacharias mógł z łatwością dopisać coś do karty pacjenta, nie ruszając się uprzednio z miejsca.
Uwadze chłopca nie uszedł obiekt do złudzenia przypominający lodówkę, tylko znacznie odeń mniejszy. Zastanawiał się, do czego może służyć, ale nim odpowiedział sobie na to pytanie, wuj nakazał mu zdjąć bluzkę i usiąść na obrotowym stołku, niedaleko biurka. Aaron z lekkim zakłopotaniem spełnił pierwsze polecenie, podczas gdy do drugiego nie przywiązywał aż tak dużej wagi. Zacharias otworzył szufladę i wyjął z niej urządzenie przypominające słuchawki, tłumacząc, że jest to stetoskop i nie, nie robi się nim krzywdy. Później usiadł na fotelu vis a vis chłopca i zaczął go osłuchiwać.
- Wydaje się w porządku… - mruknął, przykładając niewielkie kółeczko do piersi Aarona. - Ale jesteś niedożywiony. - położył dłonie na jego żebrach i ścisnął delikatnie. - One nie powinny aż tak odstawać.
Chłopak nie wiedział, czy powinien coś powiedzieć, ale żeby nie zakłócać wujowi dalszej pracy, postanowił milczeć. Zacharias obrócił krzesło, na którym siedział chłopak i przesunął dłońmi po jego plecach. Aaron wyprostował się gwałtownie, kiedy poczuł palce lekarza, naciskające pewien punkt na jego kręgosłupie, dokładnie między łopatkami.
- Boli? - zapytał, a młodzieniec zdobył się tylko na niepewne kiwnięcie głową. - Miałeś może jakąś operację? Wypadek?
- Nie wiem. - odpowiedział zgodnie z prawdą.
To bynajmniej nie zadowoliło Zachariasa. Nie wiedział, co rodzice Aarona robili z nim w dzieciństwie, ale jeśli myśleli, że czas zatrze wszystkie ślady to grubo się mylili. Co prawda nie znalazł żadnych blizn, lecz te kilka wypukłości na jego kręgosłupie dowodziły, iż musieli go skrzywdzić, kiedy ten był jeszcze szczebiocącym malcem. Źle leczone urazy (o ile w ogóle były leczone) doprowadziły do jako takiej wady, która w przyszłości na pewno będzie przypominała o swojej obecności silnymi skurczami i atakami przenikliwego bólu.
Skończył osłuchiwać i przewiesił sobie stetoskop przez kark, oznajmiając swemu podopiecznemu, żeby teraz udał się na wagę. Chłopakowi aż zaświeciły się oczy z przejęcia i delikatnie, jakby nie chcąc uszkodzić tego cholernego ustrojstwa, na nią wszedł. To trwało krótko, jednak wystarczyło, żeby sprawić dzieciakowi frajdę. Nie przejął się, że waży o wiele za mało niż powinien; bardziej interesował go wzrostomierz, którym zaczął się wkrótce bawić. Zacharias postanowił go nie upominać i nie zaczynać kazania, że nie należy ruszać takich rzeczy. Miał dużo lepszy pomysł.
Kiedy Aaron pochłonięty był bliższym oględzinom wagi, Zack podszedł niepostrzeżenie do drzwi, przekręcił klucz w zamku i schował go do kieszeni. Jedyna droga ucieczki, którą mógłby posłużyć się dzieciak została odcięta, z czego przyszła "ofiara" nawet nie zdawała sobie sprawy. Na usta lekarza wpełzł szatański uśmieszek. Być może ktoś uznałby go za wariata, ale on to po prostu uwielbiał! Musiał przecież mieć jakąś przyjemność z niesienia pomocy chorym, a krzyki przerażenia przed strzykawką i igłą to coś, co wręcz ubóstwiał.
Chłopak zeskoczył z wagi i już gotów był się ubierać, kiedy dostrzegł pochylającego się nad otwartą lodówką wuja. Krew odpłynęła mu z twarzy, przez co wyglądał, jakby nagle zapadł na jakąś straszliwą chorobę. Patrzył szeroko otwartymi oczami na komplet niewielkich strzykawek i igieł, które - z niemal szacunkiem - Zacharias układał na metalowej tacy. Teraz wyciągał jakieś ampułki, a było ich dokładnie cztery.
Aaron nie zastanawiał się jakiej użyć wymówki, tylko od razu pognał w stronę drzwi, lecz te były zamknięte. Usłyszał ciche kliknięcie świadczące o tym, że lekarz skończył korzystać z lodówki i właśnie miał zamiar zabrać się za swojego siostrzeńca. Chłopak odwrócił się przodem do Zachariasa, a kiedy zobaczył, że się zbliża, przylgnął całym ciałem do zamkniętych drzwi.
- Nie musisz się bać. - powiedział tym samym łagodnym tonem, którego używał przez wszystkie lata swojej kariery. - To nie boli. Aż tak. - dodał, uśmiechając się wrednie.
- Ja… - zaczął chłopak. - Ja chyba już byłem szczepiony na te… No…
- Nie zaszkodzi tego powtórzyć.
Wbił igłę w pierwszą ampułkę i zaczął napełniać strzykawkę przezroczystym płynem, a na ten widok Aaronowi zrobiło się jeszcze bardziej słabo. Pomocy, pomyślał, skądkolwiek…
Zacharias bez żadnego ostrzeżenia chwycił rękę swojego siostrzeńca, ale ten szarpnął się niespodziewanie i narobił takiego wrzasku, że przez chwilę lekarz zastanawiał się, czy te wszystkie szumy to oznaka powolnej utraty słuchu.
Nawet nie zauważył, kiedy Aaron doskoczył do okna i zaczął się z nim siłować, próbując uciec. Zack uśmiechnął się do siebie. Jak to dobrze, że zabił je zeszłej jesieni i nie miał czasu na zdjęcie klinów. Chłopak niespodziewanie szybko zaprzestał siłować się z klamką, wiedząc, że tędy nie ucieknie. Rozejrzał się po gabinecie, prawie nie zauważając Zachariasa. Lekarz wykorzystał ten moment i w kilku krokach znalazł się tuż przy swym nowym pacjencie.
- Nie chcę! - wrzasnął Aaron tak przeraźliwie, jakby go obdzierano ze skóry, podczas gdy w rzeczywistości miał tylko unieruchomioną rękę, co na pewno nie mogłoby mu sprawić bólu.
- Jakież to okropne… - zakpił Zack, dezynfekując wacikiem nasączonym w jakimś silnie pachnącym płynie niewielkie miejsce na jego ramieniu.
Aaron podjął kolejne próby ucieczki, a kiedy wyrwanie się z silnego uścisku wuja okazało się niemożliwe, zaczął nawet gryźć i drapać, ale Zacharias już niejednokrotnie radził sobie z takimi przypadkami, więc obietnica jeszcze gorszych katuszy podziałała jak w przypadku małego, naiwnego dziecka.
Dopóki oczywiście igła nie zbliżyła się dostatecznie blisko, żeby chłopaka ogarnęła kolejna fala paniki. Zack zaklął pod nosem i naparł na Aarona całym ciałem, przyciskając go do ściany i nie dając szansy na jakikolwiek ruch. Dzieciak zaczął krzyczeć, płakać, a nawet błagać, żeby tylko lekarz nie robił tego, co zamierza. Zachariasowi wydało się to nad wyraz śmieszne. Jego pacjent podchodził do tego głupiego szczepienia tak, jakby to miała być ostatnia rzecz jaką dozna w życiu. Nie podziałały zapłakane oczy, ani głośny lament: Reeve nie bawił się w delikatność i nie próbował uspokoić chłopaka, tylko od razu wbił w jego ramię igłę, przez co Aaron wrzasnął przeraźliwie i w napadzie jakiejś furii, ugryzł lekarza w ramię.
Bolało jak cholera.
Zaczął się nawet zastanawiać który z nich odczuwa większy ból: łkający Aaron - przyciskający sobie wacik do ramienia; czy Zacharias - walczący pomiędzy chęcią uduszenia chłopca, a natychmiastowego zaszczepienia się na wściekliznę.
- Nie było aż tak strasznie, co? - zwrócił się do kwilącego chłopaka. - Jeszcze tylko trzy szczepionki i pobieramy krew.
*
Szedł przez wysoką, wysuszoną trawę, cały czas płacząc. Może nie odczuwał bólu fizycznego, ale wspomnienie tego, co tam przeżył w zupełności wystarczyło, aby do jego oczu napłynęła jeszcze większa ilość łez. Pocieszał się myślą, że nie tylko on cierpiał i chociaż Zacharias naprawdę się zdenerwował, kiedy nieopatrznie sam się ukłuł to Aaron nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Najważniejsze, iż zdołał stamtąd wyjść jeszcze zanim lekarz przypomniał sobie o innych bolesnych badaniach, które z dziką rozkoszą chciałby na nim zrobić. Chłopak wyraźnie widział jak jego szaroniebieskie oczy pałają rządzą zemsty i naprawdę nie miał ochoty stać się jej obiektem.
Dostrzegł wieżę kościoła, wyłaniającą się zza pagórka i prawie odetchnął z ulgą. Prawie, bo zaraz sobie przypomniał jak bolało go ramię, kiedy dostał zastrzyk, przez co jego humor znów się pogorszył.
Musiał przyznać, że spacer łąką bardziej mu się podobał i był znacznie krótszy, niż przemierzanie całej polnej drogi, aby w konsekwencji dotrzeć do głównej ulicy miasteczka, a dopiero później skręcić w aleję prowadzącą do kościoła i plebani. Cieszył się, że nie zabłądził. Kiedy wypadł z domu wuja nawet nie patrzył, gdzie biegnie i dopiero niedawno zorientował się, że jest zupełnie sam na jakimś pustkowiu! No, może to było zbyt brutalne określenie, bo w oddali słyszał porykiwania krów i nawet, gdyby nie znalazł żadnych zabudowań, potrafiłby dotrzeć przynajmniej do nich.
Słońce nie było jeszcze na najwyższej pozycji, ale i tak czuł jak zaczynają palić go odsłonięte ramiona. Próbował zakryć je dłońmi, lecz kiedy to nie skutkowało rozejrzał się za jakimś cieniem, którego było jak na lekarstwo. Nigdzie choćby najmniejszego krzewu, a trawa - mimo, że wysoko - nie nadawała się na tymczasową kryjówkę przed promieniami, gdyż była zbyt sucha i kłuła Aarona w nogi przy każdym najmniejszym ruchu. Chłopak zastanawiał się, czy powinien jakoś osłonić się przed słońcem, czy może cały czas przystawiać wacik do niewielkiej rany. Zdecydował się na to drugie, biorąc pod uwagę możliwość, że mógłby się wykrwawić, gdyby tego nie zrobił. Co prawda Zacharias mówił, iż to zupełnie nie wchodzi w rachubę, ale jeśli nie wspomniał ani słowem o zastrzykach, to mógł oszukać Aarona i tym razem. Młodzieniec postanowił nie ryzykować i ostatecznie wolał poparzyć sobie ramiona, niż dostać jakiegoś krwotoku.
Wszedł na pagórek, z którego rozciągał się widok na całe Bloodycross. Na głównej ulicy panował już całkiem spory ruch. Właściciele sklepów otwierali źródła swojego dochodu, namawiając w międzyczasie swoich wyjątkowych klientów do zajrzenia i skorzystania z ich wyjątkowych usług w ten jakże wyjątkowy dzień. Fałszywe uśmiechy goszczące na twarzach sprzedawców nie działały o dziwo odstraszająco, co dowodził całkiem spory ruch w sklepach.
Aaron spojrzał w dół, gdzie kościół był widoczny w najmniejszym calu. W niewielkim ogrodzie, za plebanią dostrzegł ojca Varela (a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie miał na sobie sutanny, tylko granatową koszulę z krótkim rękawem i czarne spodnie), podlewającego kwiaty. Nie dotknęła ich susza i wyraźnie odznaczały się na tle pożółkłych łąk.
Ksiądz jakby wyczuł wpatrujące się w niego oczy chłopca i podniósł głowę. Młodzieniec niepewnie się uśmiechnął i uniósł dłoń, chcąc się przywitać, a duchowny w tym czasie odstawił konewkę i przywołał go gestem do siebie. Patrzył jak chłopak zbiega z górki prawie się przy tym przewracając. Jason zauważył, że nie opuszcza prawej dłoni od lewego ramienia i przeraził się, że mogło go ukąsić jakieś jadowite zwierzę, a wtedy byłby zmuszony odprowadzić młodego Reeve'a do domu lekarza i zażądać, żeby go opatrzył. Kiedy jednak Aaron był już dostatecznie blisko uwadze księdza nie uszedł biały wacik, znajdujący się pod palcami chłopca. Skarcił się w myślach za wcześniejsze, tak naiwne podejrzenie i otworzył furtkę, wpuszczając gościa. Jego oczy były zapuchnięte od płaczu, ale ich właściciel widocznie o tym zapomniał, gdyż teraz zachwycał się wysokimi, kolorowymi kwiatami, których prawdopodobnie nigdy nie miał okazji zobaczyć.
- Już myślałem, że znów będę musiał spędzić drugie śniadanie w samotności. - zaczął ksiądz, zatrzymując się obok Aarona, oglądającego rośliny.
- Myślałem, że ojciec stale jest odwiedzany… - zauważył chłopiec, patrząc w górę, prosto na duchownego.
- Co niedzielę w kościele i czasem w soboty na spowiedzi. - przyznał. - Niewiele osób przychodzi na plebanię.
Aaron zarumienił się nieznacznie. Widocznie ksiądz był równie samotny jak Zacharias, ale różnili się od siebie tym, że duchownemu to przeszkadzało. Jason zerknął na chłopca kątem oka, a widząc jak ten cały czas tamuje sobie ranę, zapytał, co też go spotkało.
- Badał mnie wuj. - powiedział, a jego oczy znów napełniły się łzami i ksiądz przeraził się, że ten heretyk coś zrobił chłopcu. - Zaszczepił mnie…
- I… - ojciec popatrzył na niego z rozbawieniem, a jego usta drgały lekko od powstrzymywanego uśmiechu. - Dlatego płakałeś?
- To bolało! - poskarżył się, a kiedy ksiądz zaczął się śmiać, odwrócił obrażony głowę.
Jason musiał przyznać, że to dziecko coraz bardziej zaczynało mu się podobać. Jego naiwność była tak urocza, iż miał ochotę pogłaskać go po głowie jak małego pieska pewien, że ten zaraz zamerda ogonkiem i zapomni o całej sprawie.
Aaron zerknął na księdza niepewnie, a kiedy ten nie przestawał się uśmiechać chciał odwrócić się do niego plecami, lecz ojciec pogładził go po włosach i objął ramieniem. To go trochę ułaskawiło, ale nie wystarczająco, aby opowiedzieć o całym zajściu.
Ojciec Varela uważnie przyjrzał się chłopcu. Teraz byli tu zupełnie sami i nikt nie mógł mieć nic przeciwko temu, że ksiądz dokładniej go obejrzy.
Było w nim coś, co wyróżniało go od ludzi, których spotkał w całym swoim życiu. Ta niewinność wypisana na twarzy, upór oraz dziecinna naiwność tworzyły wspaniały obraz Anioła, który został zesłany do tego miejsca. Zupełnie nieświadomie, jakby chcąc wyleczyć je z zarazy, trawiącej je od środka. Prawie każdy mieszkaniec Bloodycross był taki sam: szare, pozbawione marzeń twory, których jedynym celem było zdążenie do domu nim zacznie się jakiś program w telewizji i nim chodniki zostaną zwinięte.
Jason i Zacharias należeli zgoła do odmiennej grupy. Tworzyły się w niej nowe barwy, narastały emocje szukające ujścia i nawet gdyby jednego zabrakło, drugi nadal rozwijałby tą wewnętrzną odmienność. Teraz pojawił się Aaron: taki sam jak oni, jednak on nie wyróżniał się innością. Był po prostu wspaniały.
- Ojcze? - zagadnął chłopak, a w jego oczach pojawiły się psotne ogniki.
- Już nie płaczesz? - ksiądz uśmiechnął się przekornie, a słysząc jego uwagę chłopak się naburmuszył.
- Jeśli będzie mi ojciec dokuczał to sobie pójdę…
Coś zakotłowało się w brzuchu mężczyzny, kiedy NIE usłyszał żadnej nutki niepewności. Aaron spoufalał się z nim, nawet nie zdając sobie z tego sprawy!
Uśmiechnął się pobłażliwie i zmierzwił chłopakowi włosy pytając, czy zechce z nim zjeść. Odpowiedział, że nie jest głodny, więc ksiądz zaproponował mu herbatę, co go trochę zmieszało. W swoim poprzednim domu pewnie nie miał takich frykasów, więc poprosił o wodę, ale kiedy ojciec przekonał go, iż woda z herbatą jest znacznie lepsza, zachichotał i dał się namówić.
Varela poprosił Aarona, żeby przetarł stół w ogrodzie, co chłopiec zrobił bez żadnego słowa sprzeciwu. Był tak pochłonięty swoją pracą, że przez niewielkie okno w kuchni Jason zobaczył, że jego gość już nawet nie pamięta, iż miała go śmiertelnie boleć ręka po seriach zastrzyków, jakie zafundował mu Reeve. Chociaż nie… Mały też nosił nazwisko Reeve, a ojciec nie miał najmniejszego zamiaru go obrażać, więc od teraz lekarz będzie po prostu heretykiem Zachariasem.
Chłopak wrócił na plebanię, aby pomóc księdzu wynieść tacę z dzbankiem, dwiema filiżankami i cukierniczką. Aż palił się do pomocy, jednak Jason postanowił go trochę ostudzić nie chcąc, by jego gość zrobił sobie przez przypadek krzywdę. Żeby jakoś całkiem nie szykanować umiejętności Aarona, ojciec pozwolił mu wyjąć z piekarnika ciastka, ostrzegając przed tym, aby się nie poparzył.
To zadziałało. Chłopak niewątpliwie czuł się, jakby powierzono mu jakieś ważne zadanie, a perspektywa, że może mu się przy tym coś stać, jeszcze bardziej go uradowała. Ksiądz podejrzewał, że rodzice małego nie bardzo przejmowali się jego pragnieniami i rzadko udzielali jakichś porad, aby chłopiec poczuł, iż ktoś się o niego troszczy. Wystarczyło spojrzeć na te świecące oczy i piękne dłonie, które aż go świerzbiły i nie mogły się doczekać, kiedy dostaną jakieś zadanie do wykonania.
Ojciec odstawił tacę na stolik i dołączył do Aarona, chcąc pomóc mu przy przełożeniu ciastek na jakiś talerz, ale jak się okazało chłopak poradził sobie z tym bezbłędnie. Jason pokiwał głową z uznaniem i pochwalił go, na co jego gość zarumienił się uroczo i uśmiechnął lekko. Varela zapamiętał sobie, aby prawić mu pochlebstwa dużo częściej, gdyż wtedy wyglądał przeuroczo. Aż żałował, iż to lekarz ma go w swoim posiadaniu. Ten zimny jak lód, pozbawiony uczuć i sumienia manipulator. Wystarczyło jedno jego słowo, a ludzie porzucali wszystkie czynności i robili to, co on im poleci.
Pamiętał jak przez mgłę, kiedy pewnego letniego wieczoru pociąg zatrzymał się na stacji. Ta aura, którą wokół siebie roztaczał, niewidoczna dla ludzkiego oka. Obserwował go wtedy przez całą noc. Była pełnia, ale mimo to Zacharias się nie bał. Przemierzał okolicę pewnym krokiem, kilkakrotnie odwracając się w stronę lasu i machając ukrywającym się tam istotą. Varela i jego przyjaciele nie czuli strachu, lecz obawiali się podejść, dopóki nie rozszyfrują zamiarów obcego.
A było to dziesięć lat temu i trwa nadal. Jak na taką mieścinę, to powinno minąć ze dwadzieścia lat, żeby lekarz przestał być obcy, ale on zdobył zaufanie mieszkańców bardzo szybko. Nie minął miesiąc, a już był ulubieńcem szeryfa i przewodniczącego rady miasta, mimo iż właściwie nie ruszał się zbyt często z domu.
- Znowu ojciec gdzieś poleciał. - usłyszał rozbawiony głos swojego gościa, ale nie zdążył się odgryźć, gdyż ten od razu zaznaczył, że nic go nie boli i nie płacze. Bardzo szybko się uczy, pomyślał wtedy Jason i zmienił temat:
- Mam nadzieję, że nie spotkała cię jeszcze żadna przykrość, od kiedy przyjechałeś do miasta…- powiedziawszy to, chłopcu od razu mina zrzedła. - Czyżbym jednak nie trafił?
- Wczoraj przestraszyła mnie jakaś kobieta, a później jej kruk chciał żebym był jego kolacją… - powiedział cicho.
- Taak… - zamyślił się ksiądz. - Hexeniena i jej "przyjaciel" Talon. Wiedźma uważa się za dotkniętą przez Boga, a ten kruk to naprawdę wstrętne ptaszysko. Ale mam nadzieję, że nic poważnego ci nie zrobił?
- Nie, nic. - chłopak machnął rękę, zainteresowany czymś zupełnie innym. - A ona… Ta wiedźma jest naprawdę dotknięta przez Boga?
W tym prostym pytaniu kryło się tyle emocji, że ksiądz z trudem powstrzymał uśmiech. Nalał do filiżanek ciepłego płynu i wskazał chłopcu miejsce naprzeciw siebie. Aaron natychmiast usiadł i z wyczekiwaniem wpatrywał się w Jasona.
- Podejrzewam, że to tylko brednie starej i chorej kobiety. Mogła to sobie wymyślić jak i również to, że pochodzi ze szlacheckiej rodziny i ma bardzo dużą posiadłość gdzieś na południu Irlandii.
- I ojciec w to nie wierzy?
- A czemu miałbym? Jej historie zmieniają się szybciej niż pogoda w górach, więc to co mówi to prawdopodobnie zlepek usłyszanych tu i ówdzie historyjek. Nie ma czym sobie zawracać głowy. - dodał i spojrzał na chłopaka, który właśnie podnosił do ust filiżankę herbaty, ale kiedy upił łyk skrzywił się i odstawił ją na spodeczek. - A to przed wypiciem się słodzi.
Wyciągnął rękę i położył ją na dłoni Aarona, która trzymała łyżeczkę. Młodzieniec spojrzał na niego zaskoczony, ale później z uwagą przyglądał się jak ojciec manipuluje jego własną ręką. Nabrał na łyżeczkę cukier, wsypał do filiżanki, po czym powtórzył tę czynność i zamieszał płyn.
- Teraz spróbuj. - ksiądz uśmiechnął się ciepło i zabrał dłoń.
- Pyszne! - zachwycił się Aaron.
- Wystarczyło posłodzić.
- Ojciec tego nie robił…
Varela zaśmiał się, ale nie zdążył zmierzwić chłopakowi włosów, gdyż ten odsunął się, a łobuzerski uśmiech rozciągnął mu usta. A więc chce się bawić, pomyślał ksiądz i wstał. Aaron zrobił to samo i natychmiast się rozejrzał, szukając jakiegoś przedmiotu, wokół którego ma się kręcić zabawa. Jason spojrzał na wzgórze, za plecami młodzieńca, próbując przywołać na twarz wyraz wielkiego olśnienia. Tak jak sądził: Aaron odwrócił głowę zaciekawiony, co też może się za nim czaić, co ojciec postanowił natychmiast wykorzystać. Jednym susem znalazł się tuż przy blondynie, objął mocno jednym ramieniem i przyciągnął do siebie, zaczynając go łaskotać.
- Nie ma tak! - zaśmiał się chłopiec, próbując odepchnąć się od klatki piersiowej księdza.
- Nie ustalaliśmy zasad… Hej, hej, dokąd! - wzmocnił uścisk, kiedy Aaron spróbował wyślizgnąć się dołem, jednak szczupłe ciało chłopca bez problemu się uwolniło. - Zapomniałeś czegoś! - zawołał ksiądz, przyglądając się zdobyczy w postaci białej bluzki bez rękawów.
- To moje! - krzyknął Aaron nie wiedząc, czy się zasłonić, czy odebrać zgubę.
Nie uszło uwagi ojca, w jaki sposób chłopiec próbuje ukryć swoje zażenowanie. Niby to przypadkowo skrzyżował ręce na piersi i przyjął pozycję, jakby się nad czymś zastanawiał. W rzeczywistości chciał zakryć jak najwięcej swojego ciała, o czym świadczyły szeroko rozczepione palce, zasłaniające żebra. Kiedy Aaron dostrzegł, że jest obiektem chwilowego zainteresowania księdza, zarumienił się i spróbował jeszcze bardziej odwrócić głowę, ale tę czynność mogła wykonać jedynie sowa, a nie człowiek z karkiem mającym jakieś granice.
Varela jeszcze chwilę cieszył oczy (pieprzyć to, że był księdzem! Nawet jemu należą się jakieś przyjemności!) niezwykle pociągającym widokiem, po czym z przekornym uśmiechem zwrócił chłopakowi koszulkę. Zastanawiał się, czy na tym skończy się ich znajomość, ale zauważył, że wkładając odzyskaną część odzieży młodzieniec uśmiecha się delikatnie: tak samo jak po tamtym komplemencie. Jason przygryzł wargi dochodząc do wniosku, że małemu się to spodobało! Jak nie patrzeć… Jemu także.
Rozdział III: Najwspanialszy z chowańców.
Przenieśli się do środka, gdyż niedługo po ich "zabawie" zaczął padać deszcz, który (zapewne z czystej złośliwości) postanowił przeczekać noc i zjawić się dopiero teraz. Aaron z nosem przyciśniętym do szyby obserwował, jak świetliste pioruny przecinają granatowe niebo i nikną gdzieś w mrocznych czeluściach lasu. W pomieszczeniu zaczęło robić się zimno, lecz kiedy ksiądz zaproponował, żeby chłopiec zbliżył się do kuchenki, ten odmówił. Uwielbiał burze, a po suszy, jaką przeżywało Bloodycross nawałnice są najwspanialsze.
Kiedy deszcz zaczął padać tak mocno, że dostrzeżenie furtki okazało się niemożliwe, młodzieniec odwrócił głowę do tyłu. Ojciec Varela przeglądał pocztę, ale nie poświęcał temu zajęciu zbyt dużo uwagi, gdyż kilkakrotnie musiał powracać do tego samego listu i jeszcze raz prześledzić jego zawartość. Aaron uśmiechnął się na wspomnienie niedawnego incydentu. Być może był zbyt naiwny jak na swój wiek, ale na pewno nie głupi. Widział, że ksiądz nie spuszczał wzroku z jego ciała, co mu niezwykle pochlebiło. Duchowny to duchowny - przede wszystkim Bóg i religia - i nie miał zamiaru snuć jakichś fantazji, lecz to naprawdę było bardzo miłe uczucie wiedząc, że jest się obiektem zainteresowania, nieważne czyjego.
Znów spojrzał za okno i pogoda nawet się poprawiła: w sam raz, żeby wyjść, dobiec do domu i zmienić ubranie, które zmokło w połowie drogi, gdyż rozpadało się na nowo. Postanowił, że nie będzie nadużywał gościnności księdza, więc wstał z zamiarem odejścia.
- Już idziesz? - zapytał ojciec i odłożył na bok pocztę, chcąc odprowadzić swojego gościa do furtki.
- Wuj będzie się niepokoił. - odpowiedział chłopak, nie chcąc mówić, że Zacharias na pewno się zdenerwuje, kiedy Aaron przyjdzie spóźniony do domu.
- W porządku. Tutaj rzadko pada, więc niestety nie posiadam parasola, żeby ci pożyczyć…
- Nie szkodzi.
Aaron powiedział to z lekkim zdziwieniem, gdyż w jego rodzinnej wsi pożyczenie łyżeczki i nie zwrócenie jej po upływie trzech dni równało się z kradzieżą, natomiast tutaj oddanie w obce ręce czegoś takiego jak parasol było wręcz… nieprawdopodobne.
Pożegnał się z ojcem przy furtce. Obiecał, że jutro na pewno zjawi się na mszy, przeskoczył kałużę i pobiegł drogą, którą tu przybył. Mokra trawa chłodziła mu nogi, co było znacznie lepsze, niż gdyby miała go kłuć. Zastanawiał się jak to możliwe, że wszystkie rośliny na pagórach wyglądały, jakby za chwilę miały się rozsypać, podczas, gdy tuż pod lasem i na polach aż raziło w oczy od tej jaskrawej zieleni. Zadecydował, że jeśli wda się w jakąś kłótnię z wujem, zapytanie o to będzie naprawdę dobrą wymówką. Tak przynajmniej mu się wydawało. Zacharias miał w domu pełno kwiatów, a kiedy zdarzało mu się zamyślić, to patrzył właśnie na nie z jakimś dziwnym utęsknieniem.
Wszedł na pagórek, z którego miasto było tak doskonale widoczne i w tym samym momencie usłyszał głośny huk. Dźwięk dochodził od strony domu, do którego zmierzał, ale z tej odległości nie mógł zobaczyć, co wywołało ten hałas. Pobiegł przed siebie nie mogąc wyzbyć się złych przeczuć. Kilkakrotnie potykał się o wystające kamienie, a raz nawet poślizgnął na mokrej trawie i cudem uniknął poobijania się na skałkach. Od tego momentu szedł wolno, ale miało to też swoje minusy: pagórki może i nie były zbyt spadziste, ale uginająca się od kropel wody roślinność chroniła je jak baszta zamek, więc musiał na nie wbiegać, co z kolei groziło upadkiem. Wgramolił się na górkę w przeciągu chwili, ale nie zauważył nic szczególnie niepokojącego. Dom stał na swoim zwykłym miejscu, kilka dachówek spadło przed ganek, a wypłowiały strach na wróble opierał się ciężko o drzwi szopy, wywleczony zapewne przez porywisty wicher i to właściwie wszystko. Aaron osłonił ręką oczy, kiedy nagle wzmógł się wiatr, unosząc z ziemi tumany kurzu. Przestał zwracać uwagę, że zielsko chłosta mu nogi, gdyż jego wzrok zatrzymał się, na co najmniej dziwnie ubranej osobie.
Początkowo myślał, iż jest to kukła, ale przypomniawszy sobie, że jego wuj nie ma niczego, co mógłby chronić przed żarłocznymi ptakami, zmienił zdanie. Strach na wróble - czy cokolwiek to było - miał na sobie jakąś czerwoną szmatę, która bardzo dokładnie zakrywała najmniejszy fragment jego ciała. Aaron zastanawiał się nad płcią osobnika, lecz kiedy zobaczył, w jaki sposób się porusza - trudno powiedzieć, czy utyka, czy po prostu jest przystosowany do takiego sunięcia po podłożu - miał wątpliwości, co do jego człowieczeństwa. Stał w miejscu, ale nawet nie wiedział jak długo to trwało. Istota znikła w chaszczach, a kiedy chłopak znów dostrzegł czerwony kolor jej odzienia, była już na skraju lasu. Odwróciła się powoli, a młodzieniec poczuł jakby coś przebiegło pod skórą jego głowy.
*
Siedział na podłodze w salonie, nawet nie zdając sobie sprawy, że cały czas mocno ściska swój rewolwer. Nie potrafił opanować drżenia ciała i podświadomie wyczekiwał powrotu tego stwora. Nie lubił zostawiać niedokończonych spraw, a ta irytowała go o, tyle, że w momencie pojawienia się hybrydy mało nie dostał ataku serca!
Chciał chwilę odpocząć, więc położył się na kanapie i najzwyczajniej w świecie zasnął. Obudziła go burza, ale nie przejął się tym: skoro przywykł do kościelnych dzwonów to i huk piorunów nie powinien mu przeszkodzić w ponownej drzemce. Ale wtedy to usłyszał. Gardłowy dźwięk przypominający charkot, ale o kilka tonów wyższy, bardziej piskliwy, którego żaden ludzki organ nie potrafiłby naśladować. Jednocześnie wzmocniony, jak gdyby rozbijał się o powierzchnię wody w głębokiej studni - na zawsze pozostający w pamięci i pojawiający się w sennych koszmarach. Otworzył oczy i ujrzał "to". Pochylająca się nad nim część ciała, która nigdy nie będzie twarzą, obliczem, ani czymkolwiek innym była tak blisko, że dokładnie widział, gdzie łuszcząca się, zielonkawa skóra ukazuje jej gnijące części. Oczy - dwa podłużne i wypukłe czerwone punkciki - nie posiadały źrenic ani tęczówek. Były po prostu powłoką, za którą znajdowały się już wewnętrzne organy istoty. Wywinięte na zewnątrz, lekko różowe wargi potwora ukazywały bezzębne wnętrze jamy ustnej, w której poruszał się niewyobrażalnie długi, poszarpany ozór. Nozdrza hybrydy zamykały się, co jakiś czas, a kiedy znów zostały otwarte wylatywał z nich żółtawy dym o woni bardzo podobnej do rozkładu.
Zack zmusił swoje sparaliżowane ciało do wysiłku i dźwignął się z ziemi. Na samą myśl o tym stworzeniu skręcały mu się wnętrzności. Nie posiadające określonej płci o posturze anorektyka i długich palcach, pozbawionych kości. I to cudaczne odzienie, które w pierwszej chwili wziął za czerwony płaszcz… W rzeczywistości skóra jakiegoś zwierzęcia - wilka, czy sarny - przewrócona na drugą stronę i ociekająca krwią. Wzdrygnął się na wspomnienie tego strasznego incydentu i jeszcze raz dokładnie obejrzał swój rewolwer- znaleziony w piwnicy, kilka dni po przeprowadzce tutaj. Jeszcze nigdy go nie zawiódł. Do odstraszania zwierząt, czy - jak w tym przypadku - chowańca, za którego wkrótce "podziękuje", nadawał się idealnie.
Odłożył broń na pobliski stolik i usiadł na kanapie. Żałował, że nie ma czegoś mocniejszego, żeby w jakiś sposób oderwać się od odrażających wspomnień, ale nim postanowił w jakiś sposób temu zaradzić, usłyszał bardzo znajomy dźwięk. Gardłowy, piskliwy charkot. Spojrzał w stronę wyjścia z salonu i dostrzegł, że kolejny chowaniec czołga się po podłodze, mierząc ją długim jęzorem. Zacharias wstał i sięgnął po broń, teraz już naprawdę bardzo zdenerwowany. Niech tylko zapadnie zmierzch, a pójdzie tam i chyba go prześwięci! Istota podniosła wielką wypustkę, która powinna być głową, a dostrzegłszy zagrożenie, natychmiast się wycofała.
- Nic z tego, cholero jedna… - warczał Zack, przyśpieszając. - Tobie nie pozwolę uciec.
Jakby chowaniec przeczuwał, że nie uda mu się wyjść cało z opresji, podjął próbę ucieczki. Chociaż zamiast prawdziwych palców miał cztery dyndające kawałki mięśni, potrafił poruszać się bardzo szybko. Nim lekarz wypadł z domu istota była już w połowie drogi do lasu, lecz Zacharias nie miał zamiaru jej odpuścić. Uważając, aby nie poślizgnąć się na rozmiękłym gruncie, puścił się w pogoń za chowańcem, ściskając mocno swoją broń. Kiedy zbliżał się już do końca płotu otaczającego tył rezydencji, potwór sunący przed nim zatrzymał się, rozejrzał, po czym wybrał inną drogę ucieczki. To trochę zmyliło lekarza, ale miał już swój cel, którego nic mu nie udaremni. A właściwie to prawie nic…
Stanął jak wryty, kiedy zobaczył drugiego chowańca w mrocznych czeluściach lasu, ale nie to go tak przeraziło.
Chłopiec.
Aaron klęczał na ściółce, a istota przyglądała mu się, kręcąc ową - nie myślącą - wypustką. Chowaniec zdawał się nie zauważać niczego innego, tylko wciąż krążył obok JEGO Anioła, obwąchując kark młodzieńca oraz jego ręce i nogi. Chłopakowi było widocznie wszystko jedno, a tak przynajmniej pomyślał w pierwszej chwili medyk, lecz przechylona głowa i lekko uchylone wargi były efektem pewnego transu, który Zack widział już niejednokrotnie. A była to część ceremonii "Przyłączenia". Chowaniec pochłaniał ciało ofiary i wykorzystywał jej przydatne części ciała, aby osiągnąć wyższy poziom ewolucji. Nie ważne, czy potwór pochłonie jedno, czy więcej ciał - w każdym wypadku jest tak samo głupi jak był zawczasu.
Zacharias podniósł rękę dzierżącą broń i bez ostrzeżenia wystrzelił. Pocisk chybił, ale intuicja kierująca umysłem chowańca słusznie podpowiedziała swojemu właścicielowi, że należy uciekać. Kiedy tylko istota znikła wśród gęstej roślinności, lekarz pobiegł do swojego siostrzeńca. Nim znalazł się przy sparaliżowanym dziecku, zdążył już przemoknąć do suchej nitki, przedzierając się przez mokry gąszcz.
- Aaron? - szepnął, biorąc chłopca w ramiona. - Wszystko w porządku? Aaron?
Młodzieniec wymruczał coś niewyraźnie i złapał się za głowę, nawet nie otwierając oczu. Zack położył go z powrotem na ziemi, zaniepokojony zmianą w kolorze jego twarzy. Chwilę później Aaron zaczął czołgać się w stronę krzewu wilczej jagody, a niedługo po tym zwymiotował. Mimo, iż widok do najprzyjemniejszych nie należał, Zacharias nie mógł oprzeć się dziwnemu wrażeniu i zbliżył się do chłopca. To, co zobaczył, dało mu trochę do myślenia. Resztki nie strawionego pokarmu nie wyglądały jak danie, które rano podał mu lekarz! Kto w takim razie odważyłby się dać "obcemu" coś do jedzenia, a tym bardziej "obcemu", który nie znał i nie ufał żadnemu z mieszkańców?
- Co ja tu robię? - wychrypiał chłopiec i odsunął się od swoich wymiocin.
- Nie pamiętasz? - upewnił się lekarz, a kiedy jego podopieczny pokręcił głową, prawie odetchnął z ulgą. - Szedłeś tu za mną i chyba mnie wołałeś, ale wiał za silny wiatr i nie mogłem cię usłyszeć… Później zdaje się, że zacząłeś biec, poślizgnąłeś się na ziemi i straciłeś przytomność. Zaszkodziło ci pewnie jakieś jedzenie.
- Przepraszam… - Aaron spuścił głowę i po chwili zamilkł.
- Nie stało się nic poważnego, ale muszę cię opatrzyć. - wyciągnął ku niemu rękę. - Chodź.
Chłopiec uścisnął jego dłoń i dźwignął się z trudem na nogi. Jego ubranie było całe przemoczone i Aaron zaczął po chwili szczękać zębami z zimna. Prócz kilku zadrapań i nienaturalnie bladej twarzy, Zack nie dostrzegł żadnych poważniejszych urazów ani, dzięki Bogu, jakichkolwiek śladów bytności chowańca. Istoty te nie nachodziły go już od kilkunastu miesięcy i mógł wybaczyć ich "właścicielowi" okazanie zainteresowania po tak długim czasie, ale do jasnej cholery jeden z nich prawie odebrał mu tego ślicznego dzieciaka! Postanowił, że uda się śladem potworów do siedziby ich władcy, ale najpierw postara się, aby Aaron tuż po zjedzeniu kolacji nie obudził się wcześniej, niż przed południem.
Pozwolił sobie zerknąć na dłoń, trzymającą jego własną i zrobiło mu się odrobinę cieplej na sercu. Kiedy ostatni raz trzymał rękę drugiej osoby prywatnie, a nie jako lekarz? Piętnaście? Szesnaście lat temu? Na pewno tuż przed tym, kiedy stracił ojca, a te wspomnienia znajdowały się w ogromnym pudle z napisem "zapomnij".
Zupełnie bezwiednie zacisnął palce i odgarnął gęste, mokre liście przed chłopcem, aby ten nie zmókł jeszcze bardziej. Młodzieniec nie wyglądał najlepiej, ale w jego oczach kryło się jakieś światło. Zacharias uśmiechnął się delikatnie, rozpoznając je. Aaron był po prostu szczęśliwy. Szczęśliwy, z co najmniej kilku powodów: wuj nie jest zły, pomógł mu dźwignąć się na nogi, a teraz jeszcze okazuje ludzkie uczucia. Chłopiec przygryzał wargi, aby się nie uśmiechnąć, ponieważ bał się, iż zepsuje ten nastrój. Miało to oczywiście miejsce, ale dopiero, kiedy wyszli z puszczy.
Zack wciągnął ze świstem powietrze, widząc biegnącego z na naprzeciwka właściciela poczty. Krew odpłynęła mu z twarzy, kiedy uświadomił sobie jak to wszystko musi wyglądać: on - przemoczony z bronią w jednej ręce i dłonią brudnego, szczęśliwego dziecka w drugiej. Wspaniały koncept na romantyczną powieść, a dla niego - szanującego się lekarza - pierwszy krok ku społecznej klęsce.
- Doktorze Reeve! - mężczyzna wydarł się tak, że ptaki poderwały się do lotu. - Dobrze, że pana tu spotkałem!
Dopiero teraz zauważył, że lekarz cały czas trzyma swojego podopiecznego za rękę. Uśmiech, albo raczej jakiś perwersyjny grymas pojawił się na jego twarzy, jednak Zack umyślnie nie puścił Aarona, gdyż wtedy kierownik poczty mógłby sobie zacząć wyobrażać niewiadomo, co.
- Ja też jestem rad, że pana widzę. - odpowiedział lekarz. - Chciałbym złożyć zamówienie na więcej amunicji. Te przeklęte wilki zaczynają być naprawdę nieznośne.
- Ale zdaje pan sobie sprawę… - gruby mężczyzna odchrząknął i wyprostował się, jakby chcąc zaświecić swym intelektem przed grupką zidiocianych wieśniaków. - Wilki są pod ochroną i jeśli ktoś się o tym dowie, będziemy mieć nie lada kłopoty.
- Zawsze może posłużyć się pan moją przepustką z klubu myśliwskiego, czyż nie? - Zack zbliżył się do kierownika, ciągnąc za sobą ledwie patrzącego na oczy chłopca. - Poza nami nikt nie musi o tym wiedzieć…
- Ale…
- … jak również o pewnym romansie z panią Brown…
Kierownik wstrzymał powietrze, jakby czekając na dalsze słowa doktora, jednak ten objął chłopca ramieniem i pomógł mu przekroczyć szeroką kałużę, nie odzywając się nawet słowem. Gruby mężczyzna wymruczał coś pod nosem i ruszył śladem lekarza, bardzo cicho wyrażając swoją opinię. Zacharias wiedział, że wygra. W tak małym miasteczku wiadomość o zdradzie rozniosłaby się błyskawicznie, a gdyby dodatkowo wyszło na jaw, że pani Brown spodziewa się dziecka kierownika, a nie własnego męża, wybuchłby prawdziwy skandal. W głębi duszy Zack bardzo chciałby to zobaczyć, ale zdawał sobie sprawę, iż w razie jakichkolwiek kłopotów byłby współwinny, gdyż umyślnie wmawiał Brown'owi, że jego żona cierpi na zatrucie pokarmowe i dlatego wymiotuje. To chyba jedyna zaleta tego miasta: intrygi, zdrady… A on, Zacharias Brian Reeve wiedział o wszystkim. Nie chodzi tylko o problemy zwykłych, głupich śmiertelników. Bo kto by się na przykład spodziewał, że ukochany ksiądz Bloodycross jest wilkołakiem, a sam lekarz wywodzi się z rodu wampirów? Ludzie chyba naprawdę są ślepi…
Weszli do domu i Zack od razu nakazał Aaronowi usiąść na kanapie. Chłopiec wymruczał coś cichutko, oparł głowę o brzeg sofy, zamknął oczy i po chwili zasnął. Lekarz przyglądał mu się przez chwilę, a kiedy przypomniał sobie, iż w holu jest jeszcze ktoś, odwrócił się i skrzyżował ręce na piersi.
Kierownik cały czas przyglądał się chłopcu z lubieżnym uśmiechem, od którego Zachariasowi zrobiło się niedobrze. Jeśli patrzył w ten sam sposób na panią Brown to był wielce zaskoczony, iż nie zeszła ona jeszcze na zawał. Zack tuszował wszystkie "bardziej ludzkie" odruchy jak tylko się dało i coś takiego napawało go prawdziwym obrzydzeniem. Chroń mnie, Panie przed tym człowiekiem, pomyślał, odgarniając z twarzy mokre loki.
- A więc? - zapytał lekarz. - Czym mogę służyć?
- Bo wie, pan… - kierownik speszył się odrobinę i zaczął drapać się po swoim okrągłym nosie. - Jeśli chodzi o tę paczkę to ja chyba nie postąpiłem najlepiej…
- Co masz na myśli? - warknął rozeźlony Zack. - Wycofujesz się?!
- Nie powiedziałem tego, ale w razie jakichkolwiek kłopotów…
- Kłopoty to się zaczną, jeśli teraz pan zrezygnuje. Jak chce pan to wytłumaczyć w razie kontroli, co? Chyba nie powie pan tym wszystkim urzędnikom, że nabywca nagle się rozmyślił i zwraca wszystkie stronice starej jak świat książki, która w dodatku jest kradziona z Muzeum Narodowego!
- Panie Reeve, proszę… - mężczyzna wytarł czoło, ale po chwili wstąpiły na nie kolejne krople potu. - Ten interes naprawdę cuchnie… Proszę mi uwierzyć, znam się na tym…
- Nie wątpię. - prychnął Zack. - Gdybym tyle razy szmuglował kokainę też byłbym w tym wszystkim obeznany!
Gruby mężczyzna zamilkł i spuścił głowę, albo raczej ją schylił, gdyż przeszkadzały mu fałdy skóry na szyi. Zacharias przyglądał mu się w milczeniu, szukając kolejnego znaku niezdecydowania, a nie znalazłszy go, przystąpił do kolejnego ataku.
- Kiedy już zrobię to, co zamierzam, pan na pewno nie będzie pokrzywdzony…
- Skąd mam mieć tę pewność?! - wybuchł.
- Obiecuję to panu. Ja też wypełniam tylko rozkazy i jak wynika z czystej logiki muszę się postarać, aby mój pośrednik otrzymał należyte wynagrodzenie. Już pan idzie? - udał zdziwienie, kiedy kierownik ruszył w stronę wyjścia.
- Ja też mam pracę… - odburknął i zniknął za drzwiami.
Zacharias zachichotał cicho. Tak dawno tego nie robił, iż na początku zdziwił się, że ta umiejętność jeszcze nie odeszła w zapomnienie. Zbliżył się do Aarona i potrząsnął nim lekko. Chłopak natychmiast otworzył oczy i rozejrzał się szybko po pomieszczeniu. Dostrzegł Zacka dopiero po dłuższej chwili, kiedy wreszcie się rozbudził.
- Wstań, Aaron. - nakazał lekarz. - Prześpisz się dopiero, kiedy już cię wykąpię, zgoda?
- Potrafię się myć… - wymruczał młodzieniec i dźwignął się na nogi.
Rozejrzał się chwilę po holu, przypominając sobie, gdzie znajdowała się łazienka, a kiedy uzyskał podpowiedź od lekarza, skierował się do niej bez słowa.
*
Postanowił, że to zrobi i zrobił to. Chłopiec po długiej kąpieli był tak zmęczony (zarówno walką z lekarzem, kiedy ten chciał porządnie wyszorować mu szyję jak i nieudaną próbą "Połączenia"), że niemal padł na posadzkę, wychodząc z wanny. Zack pomógł mu dotrzeć na górę i tylko z czystej przezorności podał mu wodę i tabletki, które Aaron wziął za witaminy. Ufał doktorowi, chociaż ten uważał, że naprawdę nie miał do tego najmniejszego powodu.
Nie czekał do wieczora; kiedy upewnił się, iż młodzieniec nie obudzi się wcześniej jak za kilkanaście godzin, wyszedł z domu zabierając swój rewolwer. Na dworze było bardzo cicho. Burza jeszcze nie pokazała, co ma w zanadrzu, lecz nie, dlatego wszystkie polne i leśne zwierzęta zamilkły. Chowańce wciąż krążyły wokół puszczy, jednak bynajmniej nie polowały: ich dzisiejsze zadanie polegało na prowokacji i Zacharias doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Chciały, żeby Zack odwiedził ich pana? Nie ma problemu! Przy okazji skróci żywot kilku potworom i dotrze do "Pałacu Wszelkiego Ohydztwa Wywodzącego Się z Najmroczniejszych Odmętów Ziemi i Okolic" w wybornym humorze.
Ciemno-zielone sklepienie lasu zasłoniło burzowe chmury, chociaż na chwilę pozwalając zapomnieć o pozostawionym w domu chłopcu. Tutaj myślał o czymś zupełnie innym.
Likantropia. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale każda wycieczka do lasu sprawiała, że zaczynał trząść się jak małe dziecko, bojące się przejść przez ulicę, dopóki nie chwyci ręki rodzica. On nie miał nikogo, kogo może złapać za dłoń. Wampiry dużo wiedziały na temat tej… choroby? Przekleństwa? Ale Zack nadal miał ku temu obawy. To, co mówią Nathaniel i Natalie… Gdyby wierzył we wszystko już dawno zabarykadowałby się w komórce i nigdy z niej nie wychodził. Miał, więc pewne wątpliwości. Co właściwie "roznosi" wilkołactwo? Zarażone wilki? Czy po prostu wilkołaki? A może jest coś jeszcze, od czego to wzięło początek?
Coś poruszyło się w krzakach, aż Zacharias podskoczył ze strachu, jednak nic nie wyszło mu na spotkanie, za co był wdzięczny. Obiecał sobie, że kiedy będzie wracał, ustrzeli zająca. To nie on musiał go wystraszyć, ale lekarz założył, że akurat jakaś długoucha pokraka postanowiła poharcować sobie w gąszczu. Tak, to było bardzo rozsądne. Wystrzeli wszystkie zające w lesie, a później innych mieszkańców puszczy aż w końcu będą w niej tylko rośliny. W tym wypadku również przyznał rację swojej mądrości i z duszą na ramieniu ruszył dalej.
Nigdy dokładnie nie wiedział, gdzie znajduje się "Pałac"; udawało mu się do niego trafić tylko wtedy, gdy zamykał oczy i tylko po przejściu czterech kilometrów. Czy ta liczba miała z tym coś wspólnego? Nie wiedział i nie miał zamiaru pytać.
Rozejrzał się, szukając wzrokiem jakiegoś szczegółu, który - miał nadzieję - przypomni mu, gdzie mija ustalona odległość. Nie był w lesie, a przynajmniej tak daleko, od dobrych kilku miesięcy, więc do tego czasu dużo mogło się pozmieniać. Poza tym zima znacznie różni się od jesieni i kiedy to sobie uświadomił krew go zalała. Wiedział, że nie należy działać impulsywnie, ale nie zignoruje tego, co prawie się stało! Jakiś plugawy chowaniec nie będzie dotykał JEGO i TYLKO JEGO chłopca! Przeszedł kolejne kilkanaście metrów czekając, aż podświadomość podpowie mu, że w tej części lasu nigdy nie był i że należy zwrócić. Doznał takiego wrażenia dopiero po kilkunastu minutach. Wiedział, że należy się cofnąć i iść z zamkniętymi oczami. Zrobił tak i po chwili poczuł mroźny podmuch wiatru, który nagle zamienił się w gorącą parę. Uchylił powieki i bez większej uwagi zlustrował pomieszczenie.
Okrągła sala, wokół której majaczyły zarysy olbrzymich, półnagich, marmurowych kobiet, a sklepienie zasłaniał ciężki, czarny dym, nie wydzielający z siebie żadnego zapachu. Zacharias wiele razy próbował dowiedzieć się, gdzie znajduje się równie ogromne miejsce, w którym mógłby znajdować się "Pałac". Jego właściciel oczywiście zbywał go milczeniem, więc lekarz uznał, że jednak nie warto dociekać.
Stał chwilę w miejscu, aż wreszcie zaczęły materializować się przed nim różne przedmioty. Najpierw wokół bogiń zatańczyły karmazynowe zasłony, później z posadzki "wypłynął" dywan, a na końcu pojawił się ołtarz, a przed nim kamienna ława, na której znajdowały się dwie postacie.
Pierwsza - młoda kobieta o wyrazistych rysach twarzy z obnażonymi piersiami, wpatrywała się bezmyślnie przed siebie. Mogła patrzeć na Zachariasa, jednak lekarz wiedział, iż to nieprawda. Była ona materią równie zmienną jak wszystko wokół. Przybierała różne formy, ale najczęściej była właśnie kobietą, na której kolanach spoczywała głowa "właściciela".
Sam nazywał siebie Heaven. Usłyszał to słowo zanim jeszcze dowiedział się, co znaczy, ale i tak postanowił potraktować je jako imię. Jasna cera, pół długie ciemne włosy i dwa grube, zakręcone rogi, które musiały ważyć pewnie z osiemdziesiąt kilo. Mężczyzna nie miał na sobie tej kościanej zbroi, co zwykle i postanowił powitać Zacka ubranym "po domowemu". Czarna, zwiewna szata odsłaniała jego ramiona, a równie lekka tunika pokazywała długie, zgrabne nogi. Zacharias wiele razy zastanawiał się jak to możliwe, że coś, co ewoluowało z chowańca, może stać się tak piękną istotą. Postanowił ignorować rogi - według niego były wstrętne.
Heaven spojrzał na niego leniwie i przestał ssać sutek swojej służącej. Mlaśnięcie, jakie temu towarzyszyło przypomniało lekarzowi, jak bardzo nienawidził tu przychodzić.
- Zack… - wymruczała istota, odprawiając kobietę gestem dłoni. Podparł się na łokciu. - Nie wiedziałem, że przyjdziesz. Przygotowałbym się jakoś…
- Akurat. - warknął Reeve. - Dobrze wiedziałeś, że będę ZMUSZONY tu przyjść.
- Tak? - Heaven udał uprzejme zdziwienie. Nie mówił tym samym chłodnym, wyrafinowanym głosem, co zawsze: teraz droczył się z nim jak dziecko. Nie otrzymawszy odpowiedzi, pogładził miejsce obok siebie. - Chodź.
Zacharias nie miał odwagi mu odmówić. Tysiąckrotnie mógł to robić, jeśli chodzi o Natalie, ale Heaven był przerażający. A najgorsze, że był przerażającym, zdziecinniałym facetem, lubującym się w powolnym zabijaniu wszystkiego, co się napatoczy. Przy każdej wizycie Zack modlił się, żeby to nie były jego ostatnie odwiedziny.
Usiadł i nawet nie próbował się rozluźnić. Piękna istota zignorowała jego zachowanie i ułożyła głowę na jego kolanach. Zacharias prawie jęknął, kiedy cholernie ciężkie rogi zaczęły boleśnie gnieść mu kości. Demon patrzył mu głęboko w oczy i zaczął gładzić brzuch lekarza powolnymi pociągnięciami długich, ostrych jak żyletki paznokci.
- Cieszę się, że przyszedłeś. - znów zamruczał Heaven, rozpinając koszulę Zacka i unosząc się. - Dawno mnie nie odwiedzałeś…
Przysunął twarz do nagiego, spiętego ciała Zachariasa i musnął ustami jego sutek. Po chwili zaczął ssać: powoli, leniwie przymykając oczy. Tego nienawidził Reeve: i w sobie i w nim. Heaven uwielbiał również wszystko, co może ssać (Zack podejrzewał, że to jakieś spaczenie, lub nieudana ewolucja; albo mógł od początku być popierdolonym chowańcem), a doktor na to pozwalał. Istota - ku ogromnemu zdziwieniu lekarza, kiedy go o tym poinformowała - kochała też smak mleka. Może jedno "hobby" pociągało za sobą drugie, ale nawet przy końcu świata doktor śmiało wygłosi mowę o okropnościach, których dokonuje demon.
- Nie jestem kobietą i nie mam pokarmu. - poinformował go Zacharias, w razie gdyby istota jeszcze o tym nie wiedziała.
- Ale mógłbyś… Chcesz? - Heaven spojrzał lekarzowi w oczy i ten już wiedział, że nie żartuje. Postanowił obrócić wszystko w żart.
- Kocham kobiety, a będąc jedną z nich będę musiał je nienawidzić, a nie lubię nienawidzić, kiedy kogoś kocham. - wytłumaczył, uśmiechając się wymuszenie.
- To śmieszne… - westchnęła istota i przestała ssać. - Zbadasz mnie? - zmieniła temat, odchylając na boki materiał swojej szaty na klatce piersiowej.
- Zbadam. - zgodził się Zack i nim pomyślał, że nie wziął z domu żadnych narzędzi, tuż obok niego pojawił się stetoskop, niewielka latareczka i kilka innych przedmiotów.
Musiał przyznać, że lubił być górą i mieć rację w obecności istoty. Czyżby Heaven nie wiedział, że mężczyźnie nie mają gruczołów mlecznych? A skąd miał wiedzieć! Chowańce nie uczą się, nie chodzą do szkoły, ale Zack był pełen podziwu, że demon potrafi, chociaż rozróżnić płeć. Nałożył na uszy stetoskop i zaczął go osłuchiwać. Heaven był w siódmym niebie*. Rozciągnął się na całej powierzchni ławy, mrucząc głośno. Kiedy lekarz nakazał, aby położył się na brzuchu, demon wykazał taki entuzjazm, że w konsekwencji rozdarł spodnie medykowi. Zack przełknął ślinę. Nigdy nie sądził, że te cholerne rogi są tak ostre! Z daleka wyglądały na tępe! Ignorując pulsowanie w miejscu, gdzie zadarta skóra, zaczęła uwalniać maleńkie krople krwi, Zacharias dokończył osłuchiwanie. W ciągu następnych trzech, może czterech godzin robił to jeszcze wielokrotnie, gdyż Heaven uwielbiał ten przyrząd.
- Jesteś dłużej, niż zwykle… - zauważyła istota, przysypiająca na jego kolanach.
- To na wypadek, gdybyś chciał tęsknić i znowu wysłać po mnie kolejne chowańce.
- Wystraszyły cię?
Zacharias westchnął i zaczął opowiadać:
- Przyjechał do mnie siostrzeniec, który nie wie o niczym, co się tu dzieje i chcę, aby tak pozostało.
- Co ci w tym przeszkadza? - zapytał Heaven, któremu powieki zaczęły coraz częściej opadać.
- Twoi słudzy. Jeden chciał zjednoczyć się z Baronem, ale udało mi się im przeszkodzić.
- Mmm… - wymruczał demon. - Dam im rozkaz, żeby się nie ujawniały…
- Dziękuję.
Zack spojrzał w dół, na przysypiającą istotę i zaczął gładzić ją po włosach. Cieszył się, że zdecydował się tutaj przyjść. Heaven w doskonałym humorze to prawie anioł! Prawie, bo cały czas ma zapędy do wykonywania dziwnych rzeczy. Zacharias nie wnikał w jego sprawy. Skoro to, czego nie widział wzbudzało w nim chęć na wymioty, to wolał nie myśleć jak by zareagował, gdyby kazano mu być świadkiem tego wszystkiego.
- Lubię cię, Zack… - wyszeptała istota. - Naprawdę cię lubię…
Mógł odpowiedzieć na ten zwrot, ale nie chciał. To tylko chowaniec, pomyślał, może nie zdawać sobie sprawy z tego, co mówi; może źle dobierać słowa, przecież nauczył się myśleć dopiero niedawno. Zacharias westchnął i odchylił głowę do tyłu. Twarde oparcie w minimalnym stopniu pozwalało się zrelaksować, a Reeve nie miał nic przeciwko krótkiej drzemce. Aaron ukryty, potwory dostały rozkaz, do nocy jeszcze kawałek… Zupełnie nie ma się, czym martwić.
Rozdział IV: Zazdrość i nieposłuszeństwo
Zapomniał. Najzwyczajniej w świecie zapomniał!
Teraz biegł na łeb, na szyję przez ten cholerny las, przyciskając sobie dłoń do krwawiącej nogi. Przeklęty chowaniec i jego obrzydliwe, ostre jak żyletki rogi… Przebiegając przez polankę, dostrzegł jak ciemne chmury zaczynają się rozrzedzać, ukazując wielki, biały księżyc.
W pełni.
Miał nadzieję, że nie natknie się na księdza. Nie miał wątpliwości, że gdyby się teraz spotkali to Zack nie wyszedłby cało z tego spotkania. Varela na pewno nie odpuściłby okazji, aby go ugryźć. Posługiwał się wyłącznie instynktem, nawet jakiś czas przed przemianą. Były to, co prawda tylko cztery godziny, lecz Reeve był wystarczająco pewny, że ojciec nie musiałby mieć powodów do ataku. I jego znajomi też. O ile dobrze pamiętał ich "spotkanie" odbywało się przy kamiennym kręgu, gdzie kiedyś przesiadywały chowańce. Teraz było to miejsce nocnych schadzek ludzi, którzy w mniej lub bardziej brutalny sposób zarazili się likantropią.
Zack uważał, że nie ma na świecie nic gorszego, niż bolesne przemienianie się w zwierzę.
Wybiegł z puszczy i wyminął przycupniętego w zaroślach chowańca. Zwolnił, lecz istota tylko spojrzała na niego przelotnie, po czym pomknęła w stronę, z której wyszedł lekarz. To samo zrobiło kilka innych potworów. Zacharias zauważył, że otaczały one dom, ale były tak dobrze ukryte, iż nikt nie byłby w stanie ich dostrzec.
Pilnowały go - pomyślał doktor i oparł się o pień drzewa, aby złapać kilka głębszych oddechów.
Trawa zaszeleściła złowieszczo, a w lesie rozległo się pierwsze, długie wycie. Nie wyjdą stamtąd. Puszcza to ich azyl i pod żadnym pozorem nie można było do niej wchodzić. Chyba, że akurat miało się kaprys, żeby zostać wilkołakiem - to całkowicie zmieniało postać rzeczy.
Zacharias zastanawiał się, jak to możliwe, że mieszkańcy Bloodycross są jeszcze "ludzcy". I czym właściwie żywią się wilkołaki. Są zbyt duże, aby posilić się chowańcem, czy jakimś zającem, a w ostatnich latach nie zaginęła ani jedna osoba. I żadna też nie została pogryziona. To było całkiem wygodne. Zack nie wiedział, co mógłby powiedzieć rodzinie pokrzywdzonego, zresztą przypuszczał, że ofiara nawet by nie przeżyła. Jeśli jakimś cudem udałoby jej się wymknąć ze szponów tych bestii to lekarz sam byłby zmuszony ukrócić cierpienia pogryzionego. Nie mógł przecież dopuścić, aby jakakolwiek prawda wyszła na jaw; czy to wilkołaków, czy wampirów. Zarażeni likantropią powinni mu podziękować za tę wspaniałomyślność.
Teraz jednak nie miał sposobności, aby z nimi "porozmawiać". Podczas pierwszych chwil od przemiany stają się niezwykle agresywni. Zdarzały się momenty, kiedy Zacharias obawiał się ich bardziej niż tego rogatego chowańca i bardzo żałował, że mieszka tak daleko od innych zabudowań. Wampiry go nie ochronią, a Heaven był stanowczo zbyt leniwy, żeby wyjść do lasu i zrobić w nim należyty porządek.
A teraz w dodatku Zack miał na wychowaniu tego smarkacza, który może okazać się tak głupi, że którejś nocy wyjdzie z domu, aby poobserwować księżyc w pełni. Ciałem lekarza targnął potężny dreszcz. To MOGŁO się stać.
Przeczesał włosy palcami i znów podjął wędrówkę do swojej rezydencji. Księżyc oświetlał mu drogę i poniekąd pozwalało to nie wpaść w jakąś błotnistą kałużę, ale na pewno nie zapewniało bezpieczeństwa. Coś kotłowało się w gąszczu na skraju lasu i Zack to doskonale słyszał. To było coś bardzo dużego. Czuł jak ziemia dudniła pod jego stopami, lecz bał się odwrócić. Próbował wmówić sobie wszystko, nawet, że to jakiś nie do końca ukształtowany chowaniec, ale złowieszcze warczenie odwiodło go od tej tezy. Zatrzymał się i zupełnie nieświadomie odwrócił.
Ku niemu kroczyła prawdziwa bestia. Długie, pokryte szarą sierścią nogi miażdżyły nawet przydrożne kamienie, a wielkie łapy uzbrojone w niezwykle ostre szpony młóciły powietrze z głośnym świstem, niszcząc niższe gałęzie drzew. Żółte oczy świeciły i były jedynym widocznym elementem pyska, gdyż cień zakrywał wszystko pozostałe. Prawie wszystko. Dokładność, z jaką działał Zacharias podczas każdego zabiegu nauczyła go, badania wszystkiego z każdym, nawet najmniejszym szczegółem. I dlatego to zobaczył. Światło księżyca oświetlało różową bliznę, przecinającą prawą skroń wilkołaka. Zack przełknął głośno ślinę.
Idzie potwór, który w imię Boga pragnie przelać krew największego heretyka w miasteczku.
Ojciec Varela.
Lekarz zaczął się cofać, a kiedy zdał sobie sprawę, że w ten sposób nic nie zdziała i przede wszystkim - daleko nie ucieknie - odwrócił się i popędził przed siebie, nawet nie zwracając uwagi, że jego schludny jak zawsze strój staje się nosicielem błota i wszelkiego innego brudu, zamieszkującego kałuże. Wilkołak zawył, a ziemia zaczęła jeszcze mocniej dudnić. Doktor przyspieszył, nie chcąc stać się kolacją, ani - broń Boże! - takim samym potworem jak ksiądz.
Zack - wbrew temu, co sądził duchowny - był pod każdym względem zrównoważony i nigdy nie podejmował zbyt pochopnych decyzji, ani nie działał kierowany impulsem. Teraz jednak nie miał wyjścia. Potwór był coraz bliżej, a sądząc ze sposobu poruszania się to do najzgrabniejszych nie należał, więc trudno będzie mu zrobić zwrot. A rola Zachariasa polegała jedynie na wykonaniu padu. Problem w tym, że wszędzie było błoto, za którym lekarz raczej nie przepadał.
Nie wydolę na pralnię - pomyślał ze zgrozą i rzucił się na ziemię w momencie, gdy wielka łapa przecięła powietrze, unikając głowy Zachariasa o kilka centymetrów.
Tak jak podejrzewał doktor - bestia przebiegła nad nim i nie miała zamiaru już się zatrzymać. Zack uniósł się na łokciach i obserwował jak potwór mija jego dom i wbiega w gęste zarośla, za którymi znajdowała się wydeptana przez zwierzęta ścieżka, prowadząca nad strumień. Lekarz odwrócił głowę w stronę prawie niewidocznych, górskich szczytów i zastanowił się, czy powinien dzielić się tą informacją z wampirami. One cały czas sądziły, że kryjówka wilkołaków jest w puszczy, gdyż właśnie tam działy się najbardziej niepokojące rzeczy. Nie mieli bladego pojęcia, iż lasem rządzą chowańce, a miejscem, gdzie przesiadują te wilcze bestie podczas pełni są góry.
Zacharias podniósł się ciężko z ziemi, a właściwie z błota i wolnym krokiem ruszył w stronę domu. Droga obok rezydencji jest regularnie używana przez wilkołaki, a on nawet o tym nie wiedział! Wzdrygnął się mimowolnie, kiedy uświadomił sobie, że właściwie, co miesiąc był narażony na bezpośredni atak! Postanowił, iż jeśli jeszcze raz złoży wizytę rogatemu chowańcowi to poprosi go o jakąś ochronę. Nawet, jeśli byłby zmuszony do końca życia służyć jako jego smoczek.
*
Nie pamiętał tego, co zdarzyło się zeszłego dnia, a właściwie nie potrafił stwierdzić, które z tych wydarzeń były snem, a które jawą. Leżał w łóżku zupełnie nagi, lecz dotykając swojej skóry zauważył, iż jest ona niezwykle gładka i pachnie kwiatami. Była również o kilka tonów jaśniejsza, a więc kąpiel na pewno nie była przywidzeniem. Mimo, że czuł się okropnie zażenowany wyłącznie o tym myśląc, to jednak nie potrafił ukryć delikatnego uśmiechu. Te wszystkie rzeczy, które się wokół niego działy były niezwykle miłe. Nie dość, że jego wuj go przygarną i zapewnił dach nad głową, to jeszcze tak bardzo o niego dbał. Tak samo jak ojciec Varela…
Nagle coś mu się przypomniało. Wyskoczył szybko z łóżka i podszedł do okna, z którego była widoczna wieżyczka kościoła. Było jasno, a wszędzie jak okiem sięgnąć rozciągała się gruba warstwa mgły. Słońce mogło wzejść już kilka godzin temu, lecz panowało tak duże zachmurzenie, iż trudno było stwierdzić, na jakiej było pozycji. Jednak Aaron był pewien jednego.
Zaspał.
Czym prędzej wyjął z torby najbardziej schludne ubranie, nałożył je i szybko zbiegł po schodach. W okrągłym holu czekał na niego Zacharias, zwabiony głośnym zachowaniem swojego podopiecznego. Aaron zwolnił kroku. Wiedział, że ksiądz i wuj nie żywią do siebie sympatii, więc żeby nie wydało się dokąd idzie, musiał naprawdę uważać. A zrywanie się z łóżka i głośne tłuczenie się po schodach na pewno nie wyglądało zbyt naturalnie. Bo kto niby spieszy się, aby obejrzeć z rana jakąś wieś? Musiał znaleźć NAPRAWDĘ dobrą wymówkę…
- Dokąd to ci się tak spieszy? - zapytał Zack, krzyżując ręce na piersi.
- Ja chciałem po prostu wcześniej wstać, żeby pospacerować trochę po miasteczku… - powiedział cicho chłopiec. - No, bo gdybyś później miał dla mnie jakieś zajęcia, wuju…
- Dziś jest niedziela. - zaakcentował ostatnie słowo, jakby było nie dość oczywistym, żeby Aaron sam mógł zdać sobie sprawę z aktualnego dnia tygodnia. - I nawet, jeśli nie wierzę w Boga to sądzę, iż dzisiaj nie należy pracować.
Młodzieniec zarumienił się nieznacznie i spuścił głowę. Widok ten był dla Zachariasa niezwykle rozczulający, jednak nie dał tego po sobie poznać. Nie mógł pozwolić, aby dzieciak zaczął wyobrażać sobie niewiadomo, co tylko, dlatego, że raz czy dwa udało mu się podejść Zacka na słodki rumieniec.
- Ale skoro chcesz pooglądać tę wieś, to ci nie zabraniam. - rzekł w końcu Reeve i wrócił do kuchni, aby dokończyć śniadanie.
Aaron ukrył uśmiech pod pretekstem ziewnięcia. Udało mu się wykiwać tak inteligentnego człowieka; był z siebie naprawdę dumny.
*
Zaklął soczyście, kiedy taca, na której miał ustawić wino wypadła mu z rąk. Dłonie trzęsły mu się niemiłosiernie, a w dodatku ten gówniarz pełniący rolę ministranta przepadł gdzieś z ukochaną córeczką kierownika poczty, jakby zupełnie zapomniał o bożym świecie!
Mężczyzna opadł ciężko na fotel i zakrył twarz dłonią. MUSIAŁ dzisiaj poprowadzić mszę i nikt go w tym nie wyręczy, jednak jego zdenerwowanie było spowodowane czymś innym. Dużo gorszym.
Jak przez mgłę pamiętał to, co wydarzyło się zeszłej nocy. Przemiana była wyjątkowo bolesna i chociaż już przywykł do tego rodzaju cierpienia to jego "druga strona" wpadła w szał, a kierowana jedynie instynktem zupełnie zapomniała o ostrożności. I oczywiście dała się ponieść emocjom. Nieskrywana niechęć do lekarza i wizja młodego Aarona w jego ramionach tylko podsyciły gniew, przez co zamiast czekać aż Reeve zejdzie z drogi, pognał wprost na niego i zdradził cel swojej podróży. Teraz Zacharias wie, że wszystkie wilkołaki ukrywają się w górach, a jeśli zdradzi ten sekret wampirom będzie bardzo niedobrze. Jednakowoż pozostał miesiąc; do tego czasu na pewno zdoła obmyślić jakiś plan.
Z zamyślenia wyrwało go niepewne pukanie do drzwi. Zdziwił się, gdyż nikt nie odwiedzał go tuż przed mszą, a na pewno nie był to ministrant. Nawet on nie był tak głupi, aby przychodzić do księdza, gdy ten akurat miał jeden ze swoich "gorszych dni". Podszedł do drzwi i otworzył je, a kiedy ujrzał gościa jego oblicze rozjaśniło się.
- Aaron! - uśmiechnął się, zapraszając chłopca do środka. - Sądziłem, że spotkamy się dopiero podczas mszy.
- No, bo ja myślałem, że się spóźniłem… - wymruczał speszony. - Trochę za późno się obudziłem i nawet nie spojrzałem na zegar…
Zerknął niepewnie na księdza, a jego usta rozciągnęły się w mimowolnym uśmiechu. Duchowny pogłaskał go po głowie i zamknął drzwi, aby nikt im nie przeszkadzał. Skoro parafianie mogą spóźniać się na nabożeństwo to, czemu jego ma to nie dotyczyć? Przecież jest takim samym człowiekiem jak oni! A przynajmniej częściowo.
Aaron oparł się o blat stołu i zaczął oglądać wspaniałe obrazy, przedstawiające jakąś damę i ukrzyżowanego mężczyznę. Pierwszy raz w życiu widział coś równie wspaniałego i mimo, iż nie wiedział, co to może oznaczać to był naprawdę zachwycony. Nigdy nie odważyłby się wejść samemu do kościoła i gdyby nie zobaczył ojca w oknie niewielkiej kapliczki, odchodząc z plebanii, pewnie w tej chwili byłby w drodze powrotnej do domu. Na szczęście nie musiał przechodzić przez całe sanktuarium, gdyż znalazł drzwi prowadzące bezpośrednie do pomieszczenia, w którym urzędował ksiądz przed każdą mszą. Nie obawiał się tego, co mógł zobaczyć w kościele; rodzice i rodzeństwo tyle razy powtarzali mu, że jest za mały, aby chodzić na tak ważne uroczystości, iż niemal sam w to uwierzył! Teraz jednak nie bał się niczego. Ojciec Varela dał mu jasno do zrozumienia, że jest mile widziany w świątyni, poza tym skoro mężczyzna tam pracował to mógł go przecież odwiedzać.
- Jestem mile zaskoczony. - zaczął ksiądz, stając obok chłopca. - Nie sądziłem, że Zacharias pozwoli ci przyjść na mszę.
- Tak w ogóle to on nie wie, że ja tu jestem… - Aaron zerknął niepewnie na księdza, którego uśmiech zaczął się z każdą chwilą poszerzać.
- A więc udało ci się wykiwać tego poganina… - wymruczał. - Naprawdę jestem pełen podziwu.
Rozmawiali jeszcze chwilę na zupełnie zwyczajne tematy, ale kiedy do uszu Jasona dotarły głosy jego parafian, zapytał chłopca, czy nie zachciałby zostać jego ministrantem, na co ten zgodził się bez wahania. Ksiądz był szczerze zdumiony, iż Aaron bez żadnego zapytania przystał na tę propozycję, ale jak się później okazało nie miał zielonego pojęcia o służeniu przy ołtarzu. Ta jego niepewność była urocza. I w bardzo dużym stopniu urzekająca.
*
Był wściekły. Tego przeklętego smarkacza nie było już od dwóch godzin, a przez ten czas można przejść całą wioskę wzdłuż i wszerz kilka razy! W Bloodycross niedziela stanowiła święty dzień, podczas którego ludzie nawet nie mieli prawa się nikogo czepiać, zresztą Aaron to obcy i należy go omijać szerokim łukiem.
Doszedł do wniosku, że spacerowanie po pokoju nic nie da, więc narzucił na siebie płaszcz i wyszedł. Zupełnie odruchowo opuścił głowę szukając śladów, które wczorajszej nocy zostawił wilkołak. Podłoże było tak grząskie, że tam, gdzie powinny być odciski łap, znajdowały się niewielkie dołki. Zack dostrzegł miejsce, w którym wyrżnął orła i mimo, iż nikt go nie widział, zarumienił się. Miał nadzieję, że ksiądz nie pamięta tego zdarzenia; to byłby koniec jego przewagi.
Po paru minutach ciężkiego marszu (musiał uważać, aby nie wpaść w błoto) wyszedł w końcu na górkę, gdzie grunt był znacznie bardziej suchy. Przed nim rozciągał się widok na ciche miasteczko, którego mieszkańcy wygrzewali fotele w swoich domach, oczekując wspólnego obiadu. Zack poczuł, że zaczyna robić mu się niedobrze. Nienawidził tradycji tej prowincji.
Nagle usłyszał jakiś szmer w krzakach i już się przeraził, że to kolejny chowaniec, kiedy z gąszczu wyszedł niski, ubrany na beżowo staruszek. Mógł mieć nie więcej niż sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, mimo iż nawet się nie garbił. Miał opaloną, pomarszczoną twarz, a jego oczy zasłonięte były przez grube, szare brwi. Wąsy nieznajomego były w tym samym kolorze i Zack odniósł wrażenie, że ten człowiek po prostu się z nimi urodził! Lekarz - cały czas lekko pochylony, jakby szykujący się do biegu - patrzył w milczeniu jak dzidek otrzepuje dziwaczny strój, jakby żywcem wyjęty z safari i podnosi coś z ziemi. Tajemniczy obiekt okazał się siatką na motyle.
- Dzień dobry, doktorze.- zaskrzeczał nieznajomy.
- Dobry…- mruknął słabo Zack, po czym zakaszlał i wyprostował się.
- Doktor pewnie bardzo dumny z siostrzeńca; taki uczynny i grzeczny. - staruszek zajrzał do siatki, a jego szare, krzaczaste wąsiki poruszyły się. - A niech to! Przysiągłbym, że już go miałem!
- Co ma pan na myśli, panie… - wytężył pamięć. - Walker?
- Nasz ksiądz jest nim zachwycony. - Zack poczuł jak przez jego ciało przebiegają dreszcze. - Byłem je no na mszy i widziałem. Taki pracowity ten chłopiec! Pewnie doktor teraz ma mniej na głowie, prawda?
- Prawda… - wyszeptał, patrząc w stronę wieżyczki.
Wiedział. Wiedział od początku. A mimo to dał się zrobić w konia jakiemuś gówniarzowi! Może jak dzieciak nie będzie mógł siedzieć na tyłku przez tydzień to nauczy się, że nie należy kłamać. Pas wisiał w szafie gotowy do użytku.
Nawet nie obejrzał się na staruszka. Skręcił i wszedł w wysoką trawę, kierując się w stronę kościoła. Już nawet nie zwracał uwagi na błoto, a napotkane kamienie po prostu kopał, gdyż te nie chciały dobrowolnie zejść mu z drogi. Dziadek krzyknął coś o rozglądaniu się za jakimś motylem, ale Zacharias - mimo, iż posługujący się codziennie łacińskimi nazwami - nawet nie zwrócił uwagi na gatunek owada. Jego umysł przetwarzał informacje znacznie ważniejsze, niż jakiś robal.
Aaron.
Co on do ciężkiej cholery robił u tego księdza?! Czy tam przebywał przez cały ten czas? W dzień przyjazdu, nazajutrz i dzisiaj?
Zack kopnął kolejną skałkę, która wzbiła się w powietrze, a następnie upadła i potoczyła się w dół wzgórza.
Od dziesięciu lat walczył z tym przeklętym duchownym i zawsze wygrywał. Teraz stawką był Aaron i Reeve nie miał zamiaru go oddać. Nikomu.
*
Spotkał swojego ministranta tuż po mszy. Zapraszając Aarona na plebanię zupełnie odruchowo spojrzał w stronę murku, gdzie dostrzegł zajętą sobą parę. Dziewczyna - blondynka o bardzo bujnych kształtach - siedziała na kolanach swojego amanta i chyba próbowała wyrwać mu język swoimi ustami, co ostatecznie jej się nie udało, dzięki interwencji księdza. Były ministrant mocno się speszył, ale obiecał, że więcej nie zaniedba swoich obowiązków. Varela nie miał najmniejszych podstaw, aby mu nie wierzyć tym bardziej, że gdyby kierownik poczty dowiedział się, że jakiś rolnik jest mocno związany z jego córką, to miasteczko straciłoby jednego mieszkańca. W najlepszym wypadku, rzecz jasna.
- Dziękuję za pomoc. - odezwał się ojciec i wziął od chłopca białą tunikę, będącą strojem ministranta. - Sam bym sobie nie poradził.
- Co ojciec opowiada! - zaśmiał się Aaron i usiadł na parapecie. - Niemożliwe, że aż tyle zależy od jednego ministranta!
- A więc czuj się mile zaskoczony.
Ojciec Varela podszedł do okna i spojrzał na żegnającą się parę. Zastanawiał się, co też mogło połączyć tych dwoje. Dziewczyna była piękna i wzdychali do niej wszyscy chłopcy z miasteczka, jednak jej ojciec umyślnie nie posłał jej do szkoły, aby nie miała z nimi kontaktu. Tak, więc panna była głupia jak but, jednak młodym mężczyznom wcale to nie przeszkadzało; kobieta była potrzebna jedynie do gotowania i sprzątania, a niekiedy nawet do rodzenia dzieci. Szkoła funkcjonowała bardzo dobrze, ale chłopcy i tak wiedzieli swoje. Wpajali im to rodzice i powoli zaczynali wierzyć w każde ich słowo.
Ta żałość Bloodycross przytłaczała już księdza, jednak przysiągł sobie, że nie da wypędzić się z miasteczka. Przynajmniej dopóki lekarz tu jest.
Aaron oparł się plecami o szybę i przymknął oczy. Zaczął poruszać nogą w rytm usłyszanej kiedyś piosenki, którą zaczął po chwili cicho nucić. Varela musiał przyznać, że mógłby tego słuchać wieczność. Przyglądał się przez chwilę profilowi chłopca, po czym opuścił wzrok, który spoczął na nogach młodzieńca.
Wcześniej nie miał okazji się przyjrzeć, ale teraz wyraźnie widział, jaki obraz nędzy i rozpaczy przedstawiał Aaron. Wyciągnął rękę i pogładził udo chłopca, który powoli uchylił powieki. Patrzył, jak dłoń księdza dotyka jego nogi i przesuwa się: raz w górę, a później w dół. Młodzieniec nie musiał się długo zastanawiać nad powodem dziwnego zachowania ojca.
- Wiem, że jestem chudy i niedożywiony. - mruknął. - Ale to naprawdę nie moja wina.
- Nie mam do ciebie żadnych pretensji. - odpowiedział ksiądz, kładąc dłonie po obu stronach bioder chłopca. - Chociaż i tak mogę się założyć, że ważysz tyle, co piórko! - zaśmiał się.
- Nieprawda!
Nim Varela zdał sobie sprawę, co dokładnie chce zrobić, Aaron zarzucił mu ręce na szyję i przygotował się, że ksiądz zaraz go podniesie. Nie musiał długo czekać.
Ciało chłopca było drobne i bardzo "poręczne", toteż ojciec nie miał najmniejszych trudności, aby go podnieść. Co do wagi młodzieńca, to Jason naprawdę się zdziwił. Wiedział, że Aaron nie mógł ważyć tyle, co jego rówieśnicy, ale z tak małą masą ciała u nastolatka to jeszcze się nie spotkał! Chłopcu to widocznie nie przeszkadzało, co ksiądz uznał za dobrą monetę. Wsunął dłoń pod jego kolana i podniósł do góry, a jedynym, co wyraził w tej chwili młody Reeve był głośny śmiech. Aaron wtulił twarz w zagłębienie karku duchownego, po czym objął mocniej jego szyję, obawiając się, że może upaść. W tym samym czasie ojciec Varela zrobił kilka kroków w tył i opadł na kanapę.
Blondynek siedział na kolanach gospodarza i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar zejść. Jason czuł każdy, nawet najmniejszy dreszcz i bardzo przyjemne ciepło, które rozlewało się po jego ciele i gromadziło w okolicach lędźwi. Już tak dawno tego nie odczuwał, że teraz mógł porównać się do nastolatka.
Aaron podniósł głowę i napotkał te wspaniałe, miodowe tęczówki. Oddychał ciężko, co w pewnym stopniu spowodowane było śmiechem, ale również tym niepokojącym uczuciem, które widział w oczach księdza. Chłopak nie miał wpływu na to, co się później wydarzyło.
Odległość między nimi zaczęła się zmniejszać, aż w końcu ich usta połączyły się na krótką chwilę. A później jeszcze raz. Na początku dotykali się tylko wargami, lecz kiedy strach całkowicie opuścił ciało młodzieńca, to pozwolił na więcej. Mocno zacisnął palce na habicie duchownego i zacisnął powieki, otwierając w tym samym czasie usta. Język księdza muskał delikatnie jego zęby, aż w końcu zawędrował na podniebienie, sprawiając Aaronowi nieopisaną wręcz rozkosz. Chłopak nie miał wystarczająco śmiałości, aby odpowiedzieć na pocałunek; zezwalał na wszystko i podobało mu się to. Kilkakrotnie podnosił swój język, aby ułatwić mężczyźnie dostęp, czego ten sobie nie odmawiał.
Nagle rozległ się głośny trzask, a później odgłos tłuczonego szkła. Aaron przerwał pocałunek i odwrócił się w stronę okna. To, co zobaczył przeraziło go.
Zacharias pochylał się do przodu i opierał dłoń o parapet nie przejmując się tkwiącymi tam kawałkami szkła. Jego źrenice były niezwykle malutkie, a scena rozgrywająca się przed jego oczami stanowczo pogarszała sytuację. Aaron i ksiądz byli tak zszokowani, że zapomnieli, iż jeden siedzi drugiemu na kolanach.
Głośny chrzęst sygnalizował, że Zack zwiększył siłę napierania dłoni o parapet, co było potrzebne, aby uzyskać odpowiednie oparcie, żeby następnie podciągnąć się i wejść do plebanii przez okno. Po palcach mężczyzny zaczęła płynąć krew, a kilka odłamków szkła upadło na podłogę, jednak Zacharias był tak wściekły, że nawet się tym nie przejął.
- Do domu. - warknął w stronę chłopca, ale ten nie poruszył się.
Zacharias poczuł jak zaczyna ogarniać go jeszcze większa złość: dzieciak kłamał i w dodatku był nieposłuszny. Lekarz już zaczynał mu współczuć.