Glenda Sanders
ŻADNA INNA - TYLKO TA!
(Not This Guy!)
ROZDZIAŁ 1
Mike Calder nie lubił pić w samotności, ale w dniu swojego ślubu zrobił wyjątek. Otwierając drugą butelkę szampana, doszedł do wniosku, że nie powinien tak nazywać tego dnia. Ślub się bowiem nie odbył. Pozostały zapasy trunku przeznaczonego na toasty za radosną przyszłość nowożeńców.
- Za pannę młodą! - mruknął szyderczo Mike. Wlał do gardła zawartość kieliszka i z rozmachem cisnął nim w ceglany kominek. Z ponurą satysfakcją słuchał brzęku szkła. - Niech się cieszy takim samym szczęściem, jakiego przedtem zaznała z tym swoim byłym mężem!
Poszła do łóżka z eks-małżonkiem! Z facetem, który w napadzie szału wybił kijem baseballowym szybę w samochodzie Mike'a, gdy ten po raz pierwszy zaparkował na podjeździe domu Beth Ann. Z osobnikiem, który tak ją nękał, że obawiając się z tego powodu utraty pracy, złożyła w sądzie oficjalną skargę. Honorarium adwokatowi wypłacił Mike.
Tydzień przed ślubem poczuła się samotna i padła w ramiona byłego mężusia! A przecież powinna trzymać się od niego jak najdalej. Zapomniał o urodzinach dzieci, nie odwiedzał ich w wyznaczonych terminach i przeprowadził się na drugi koniec kraju, nawet nie obejrzawszy się za siebie. Oprócz tego notorycznie zalegał z płaceniem alimentów. Mike musiał kiedyś pożyczyć Beth Ann pieniądze na rachunek za energię elektryczną.
Hałas wyrwał z drzemki psa Mike'a. Stary Dodger podniósł się sztywno na cztery łapy i podszedł bliżej, aby oszacować straty.
- Siad! - rozkazał Mike, zanim pies dotarł do odłamków szkła. - Jestem weterynarzem, ale nie mam teraz nastroju do zszywania psich nosów i jęzorów.
I trzęsą mi się ręce, przyznał, wstając z fotela. Przyniósł z kuchni miotełkę i śmietniczkę i zebrał na nią kawałki kieliszka. Wyrzucił je do kosza na śmieci, po czym wyjął z szafki litrowy kufel. Wlał do niego ponad połowę butelki szampana i uznał, że takie rozwiązanie jest znacznie lepsze. Nareszcie mógł sobie popić, nie marnując energii na bezustanne dolewanie i pociąganie małych łyczków. A poza tym te delikatne kryształy i tak nie pasują do rąk mężczyzny.
Duży, stojący zegar wybił kolejną godzinę. Mike skrzywił się. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, właśnie wyjeżdżałby w krótką podróż poślubną.
- Prosit! - burknął w stronę zegara i wypił potężny haust wina.
Gdyby tylko sprawy potoczyły się inaczej! Oczywiście, prychnął z goryczą. Gdyby.
Gdyby nie zostawił Beth Ann na przeciwległym krańcu kontynentu. Gdyby jej syn przedtem nie uciekł z domu. Gdyby to on, Mike, pojechał po niego do Kalifornii, zamiast na własny koszt wysyłać tam Beth Ann. Gdyby ona nie przespała się ze swoim byłym mężem. Wszystkie rozważania kończyły się tym zdaniem. Nawet mnóstwo wypitego szampana nie przyćmiło wspomnień o tamtej rozmowie w mieszkaniu jej byłego męża. Mike natychmiast połapał się w sytuacji. Jego narzeczona uciekała wzrokiem w bok i odpowiadała monosylabami. Oczywiste wnioski same się nasuwały.
Trzeba przyznać, że Beth Ann nie próbowała zaprzeczać, gdy zadał jej konkretne pytanie. Niestety, usiłowała się tłumaczyć, co było o wiele gorsze.
- Sama nie wiem, jak to się stało - powiedziała. - Przyjechałam taka zdenerwowana...
Owszem, miała prawo trząść się ze zdenerwowania. Jeszcze jak! Identycznie zareagowałaby każda matka, gdyby jej dziesięcioletni synek, któremu za karę skonfiskowała elektroniczną grę, wybrał się autostopem do tatusia. Nic dziwnego, że Beth Ann szalała z niepokoju, a jej siedmioletnia córeczka wpadła w histerię.
- Ja... kiedy zobaczyłam, że Danny jest cały i zdrowy... poczułam straszną ulgę, a Steve okazał mi tyle zrozumienia...
Okazał zrozumienie? Kto, jej eks? Ten świr? Mike był zbyt zaszokowany, aby przypomnieć Beth Ann, że on też dobrze ją rozumiał. Dlatego dał jej tysiąc dolarów na dwa lotnicze bilety, aby razem z córką mogła polecieć z Florydy do Kalifornii i sprowadzić małego zbiega do domu.
Szkoda, że Beth Ann w porę nie zrezygnowała z wyjaśnień. Ona jednak brnęła dalej.
- Steve naprawdę za nami tęsknił. Twierdzi, że już dostał nauczkę. Zrozumiał swój błąd, kiedy musiał z nas zrezygnować...
Mike zacisnął zęby, żeby nie zakląć. Naiwność Beth Ann doprowadzała go do rozpaczy.
- On wcale nie musiał z was rezygnować, Beth Ann. Zrobił to z własnej i nieprzymuszonej woli. Przestał odwiedzać własne dzieci, nie łożył na ich utrzymanie. Zwinął manatki i wyjechał. Po prostu zwiał.
- No cóż, postąpił niewłaściwie.
- Podziwiam twoją bystrość.
- Mówi, że jest mu przykro - odparła chłodno.
- Wzruszające.
- Mike, nasze małżeństwo trwało dwanaście lat.
- Beth Ann, ty i ja mamy się pobrać w najbliższą niedzielę. Czy to nic dla ciebie nie znaczy?
Zrobiła minę godną antycznej tragedii.
- Mike, czuję się taka zagubiona. Nie wiem, co robić...
- Nie wiesz?
- To nie takie proste - prawie chlipnęła. - On chce, żebyśmy z nim zostali i zaczęli wszystko od nowa.
- Chyba nie bierzesz tego pod uwagę?! - zawołał zdumiony, że w ogóle pyta. Ale w tym momencie zdał sobie sprawę, że Beth Ann poważnie traktuje propozycję byłego męża.
- Dzieciaki są zadowolone. To przecież ich ojciec.
- Jasne, ojciec roku! - mruknął z goryczą Mike. Dostrzegł w oczach Beth Ann udrękę. - A więc zastanawiasz się nad jego propozycją - dodał oskarżycielsko.
Beth Ann westchnęła ciężko.
- Steve jest częścią mojego życia od niepamiętnych czasów. Mamy za sobą wiele wspólnych lat.
- Owszem, ale ty, ja i dzieci mamy przed sobą przyszłość - odparł, starannie dobierając słowa. - Przyszłość, która rozpocznie się w niedzielę o drugiej po południu.
Beth Ann ścisnęła palcami skronie, jakby nagle potwornie rozbolała ją głowa.
- Och, Mike! - jęknęła. Jej głos zabrzmiał piskliwie.
- Za pół godziny jadę na lotnisko - oznajmił krótko. - A ty wybieraj. Albo wracacie ze mną na Florydę, albo zostajecie tutaj z tym rewelacyjnym tatą.
- Mike, proszę cię. Bądź fair.
Fair? - pomyślał. Wysterylizował jej kota, zmienił hamulce w jej samochodzie, przyciął gałęzie drzew w ogrodzie i przeczyścił rynny domu. Podtrzymywał ją na duchu, gdy w szpitalu składano złamaną rękę córeczki, a synka naukowo uświadomił w zakresie bezpiecznego seksu, opowiadając o ptaszkach i pszczółkach. Do licha, tylko ze względu na jej dzieci wygłosił w ich szkole mowę z okazji Dnia Kariery Zawodowej. A w tym czasie były mąż zapominał o przysyłaniu alimentów i odwiedzaniu własnych dzieci.
- Zawsze postępowałem fair w stosunku do ciebie.
- Ale nie możesz oczekiwać, że...
- Nie przypuszczałem, że pójdziesz z nim do łóżka.
- Już ci mówiłam. Tak jakoś... wyszło.
- Właśnie. I to na tydzień przed naszym ślubem. - Ujął jej nadgarstki, odsunął ręce od twarzy i spojrzał jej badawczo w oczy. - Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego nie wróciłaś na Florydę i mi o wszystkim nie powiedziałaś? Jakoś rozwiązalibyśmy ten problem.
- Było mi wstyd - przyznała. - I zastanawiałam się...
- Czy wolisz mieszkać na Zachodnim Wybrzeżu ze Steve'em, czy też na Wschodnim - ze mną?
- Nad... wszystkim - odparła, pociągając nosem. - Och, Mike, muszę o tym spokojnie pomyśleć.
- Byle nie dłużej niż pięć sekund. W przeciwnym razie uznam, że już podjęłaś decyzję.
Nie minęła godzina, gdy leciał samolotem do domu. Sam. Teraz, przeraźliwie samotny, żłopał szampana w dzień swojego ślubu, który nie doszedł do skutku. Odrętwienie stopniowo przechodziło w niezdrową mieszaninę przykrych emocji. Odezwał się gniew na Beth Ann, bo okazała się niewierna. Dał o sobie znać żal po utraconej bliskości. Mike nie zdołał jej uratować i dlatego czuł się sfrustrowany. Zaczynał też nienawidzić samego siebie za to, że znów popełnił błąd.
- Toast za ciebie, Calder - oświadczył, wysoko podnosząc kufel. - Kolejny raz w wielkim stylu udowodniłeś, że mili faceci zostają na lodzie.
Wypił duszkiem szampana i sięgnął po następną porcję. Dobrze, że wesele zaplanowano jako skromną uroczystość, pomyślał z pijacką logiką. Gdyby zaprosili więcej gości, zapiłby się teraz na śmierć. Natomiast przy tej ilości alkoholu, jaka jeszcze pozostała, wchodził w grę najwyżej potężny kac.
Mike właśnie otwierał butelkę, gdy zabrzęczał telefon. Uznał, że będzie lepiej, jeśli włączy się automatyczna sekretarka. Tylko zaraza grożąca zagładą całej kociej populacji w Ameryce mogłaby go w tej chwili skłonić do rozmowy.
- Nie wiem, czy dzwonię do właściwej osoby, ale skoro przedstawia się pan jako Mike...
Zastanawiał się, kto go niepokoi. Kobieta umilkła na moment, po czym kontynuowała:
- Telefonuję z Kalifornii. Mam taki sam numer jak pański, tylko inny kod. Nie byłam pewna, czy zawracać panu głowę, ale trzęsę się ze zdenerwowania i mój mąż uznał, że powinnam skontaktować się z panem.
- Nagrywasz się na sekretarkę? - wtrącił się jakiś mężczyzna, ale zaraz najwyraźniej został uciszony przez swoją roztrzęsioną żonę.
- Bez przerwy dzwoni do nas dziewczynka imieniem Shelly. Pyta o Mike'a. Twierdzi, że się nie pomyliła, wybierając numer.
Mike zamarł z ręką na korku. Zaczaj uważnie wsłuchiwać się w słowa nieznajomej. Córeczka Beth Ann miała na imię Shelly.
- W końcu spytałam ją, gdzie ten Mike mieszka. Powiedziała, że w Orlando. Jeśli zna pan tę małą, to proszę się do niej odezwać. Chyba bardzo jej na tym zależy. I jeżeli jest pan tym Mike'em, którego szuka, będę zobowiązana za wiadomość, czy wszystko w porządku. To może być głupi dowcip, ale kto wie...
Mike zaklął siarczyście, odstawił butelkę i chwycił słuchawkę. Podziękował kobiecie za informacje, zapewnił, że porozmawia z Shelly, i przerwał połączenie. Jeszcze raz zaklął. Dlaczego, do diabła, nie chodzi o coś łatwiejszego - na przykład o straszną plagę zagrażającą domowym kociakom? Gdyby sporządzał listę rzeczy, których na pewno nie chciałby robić w ten szczególny wieczór, pogawędkę z Shelly umieściłby na pierwszym miejscu.
Westchnął ciężko. Stworzeniem bardziej żałosnym od siedmioletniej dziewczynki bez tatusia mógł być jedynie trzydziestoośmioletni weterynarz bez rodziny. On i Shelly od razu przypadli sobie do gustu. Mike wypełnił lukę po ojcu, który zniknął z życia Shelly, ona zaś zajęła w sercu Mike'a to miejsce, które bywa przeznaczone tylko dla dziecka.
Jadąc taksówką do mieszkania byłego męża narzeczonej, Mike wierzył, że Beth Ann szybko się opamięta i wróci z nim na Florydę. Ale przy pożegnaniu to Shelly z płaczem rzuciła mu się na szyję. Do tej pory prześladował go widok ładnej buzi, na której malował się niewysłowiony żal. Biedne dziecko znów cierpiało z powodu rozstania. Mike dobrze rozumiał, co Shelly przeżywa.
Sprawdził numer i połączył się z Kalifornią.
Telefon odebrał eksmąż Beth Ann. Zawołał ją opryskliwym tonem. Mike nie wątpił, że dla jego uszu był przeznaczony zjadliwy sarkazm, z jakim Steve burknął do Beth Ann: „To twój chłopak”.
- Mike?
- Cześć, Beth Ann.
- Jeżeli masz nadzieję, że po tym, jak mnie zostawiłeś, chlipię ze wzruszenia, myśląc o dzisiejszej dacie, to...
- Nie dlatego dzwonię - przerwał jej. Przecież ona też mogłaby się z nim skontaktować, przemknęło mu przez głowę. Gdyby zmieniła zdanie i doszła do wniosku, że zostając ze Steve'em, popełniła błąd.
- W takim razie dlaczego?
- Chciałbym porozmawiać z Shelly.
- Wykluczone! Dopiero co zdołaliśmy ją uspokoić. Nie dopuszczę do tego, żeby znów się denerwowała.
- Musiałaś ją uspokajać?
- Ten dzień trudno zaliczyć do udanych - odparła zgryźliwie.
- Shelly usiłowała dodzwonić się do mnie.
- Chyba żartujesz. Nawet o ciebie nie pytała.
- Wielokrotnie telefonowała do jakiejś kobiety, która ma taki sam numer jak mój, tyle że w Kalifornii. Proszę cię, Beth Ann. Może mógłbym wszystko jej wyjaśnić...
Beth Ann roześmiała się niemiło.
- Może mnie mógłbyś coś niecoś wyjaśnić.
- Raczej ty mnie - powiedział ze smutkiem. - Ale to już nie ma sensu. - Wiedział, że i tak nigdy nie pojmie, czemu poszła do łóżka z facetem, który wyrządził jej tyle złego.
- Pozwól mi zamienić parę słów z Shelly - poprosił.
- Dobrze - zgodziła się niechętnie. - Tylko... postaraj się nie wyprowadzić jej z równowagi.
- Czy kiedykolwiek to zrobiłem? - Przecież nie on był przyczyną zamętu w życiu tego dziecka. Przeciwnie. Z całym przekonaniem zamierzał grać rolę ojca, którego Shelly tak bardzo potrzebowała.
- Zaraz ją poproszę.
Czekając na dziewczynkę, Mike zastanawiał się, jaki przebieg będzie miała ta rozmowa.
- Halo? - Głos małej zabrzmiał bardziej piskliwie niż zwykle.
- Hej, Silly, czy to ty?
- Mówi Shelly - poprawiła z naciskiem. Nie zachichotała, jak zawsze, gdy się przekomarzali, ale Mike wyczuł, że poczuła się pewniej, słysząc jego stary żart.
- Z tej strony Mike.
- Wiem.
- Podobno chciałaś ze mną pogadać. Co cię gryzie, Silly?
- Jak gdyby nie znał sytuacji.
- Shelly! - powiedziała, wzdychając ze znużeniem, jakby przerastało ją prowadzenie tej gry. Lecz po chwili dodała najwyraźniej rozgniewana: - Mamusia zapomniała o ślubie. Przypomniałam jej, że to dziś, ale mnie nie słuchała.
Mike gorączkowo szukał jakiejś stosownej odpowiedzi. Na szczęście Shelly kontynuowała:
- Nawet pokazałam jej kalendarz, ale nic nie pomogło. Kazała mi iść do mojego pokoju. Ale to nie jest mój pokój, tylko zagracony składzik z materacem na podłodze. I jeszcze dodała, że ślub się nie odbędzie.
- To prawda, kochanie.
- Ale... ja miałam nieść kwiaty, pamiętasz? Kupiliście mi nową sukienkę i pantofle.
- Tak, Shelly, ale czasem...
- Nie zostaniesz moim nowym tatusiem?
- Nie, dziecinko. Nie mogę.
- Ale ja chciałam, żebyś nim był... - Głos jej się załamał.
- Och, skarbie, ja też. Ale sprawy między twoją mamą a mną nie ułożyły się dobrze.
- Po twoim wyjeździe wygadywała o tobie wstrętne rzeczy. Powiedziałam jej, że nieładnie tak mówić, ale mnie skrzyczała.
- Musisz szanować swoją mamę. Niełatwo być dorosłym człowiekiem. Ona prawdopodobnie trochę się smuciła. Nie mogłabyś okazać jej teraz więcej serdeczności?
- Myślałam, że będziesz moim tatusiem.
- Już masz tatusia, Shelly.
- On nie jest taki miły jak ty.
Mike zacisnął powieki i prawie zgniótł w dłoni słuchawkę. Dlaczego Shelly po prostu nie wydłubała mu serca tępym nożem?
- Daj mu szansę. On na pewno sobie przypomni, jak powinien postępować dobry tatuś. - Usłyszał przyśpieszony oddech Shelly. - Ja nadal cię kocham - zapewnił. - Możemy pozostać kumplami, nie sądzisz?
- Pozwolisz mi do siebie dzwonić?
- Nie lepiej, żebyśmy pisywali listy? Wysyłałabyś mi swoje rysunki.
Shelly chlipnęła głośno.
- A co z Lady i Trampem? - Chodziło jej o dwa pluszowe zwierzaki, które dostała od Mike'a, gdy pojechali do Disneyworldu. „Mieszkały” u Mike'a, aby Shelly odwiedzała je, przyjeżdżając do niego razem z matką.
- A gdybym ci je przysłał? - zasugerował.
- Pocztą?
- Jasne.
- Czy taka podróż ich nie przerazi?
- Skądże! Przecież pojadą we dwójkę. Taka wyprawa to wspaniała przygoda.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Napisz do mnie, że są cali i zdrowi, gdy dostaniesz paczkę. - Do jego uszu dotarły jakieś przytłumione odgłosy.
- Muszę kończyć - powiedziała Shelly, wyraźnie poirytowana.
- W porządku. Będę czekać na twój list.
- Mike? - odezwała się Beth Ann.
- Zamierzam przysłać jej Lady i Trampa.
- Dziękuję.
- Zakładam, że przesyłka zdąży dojść, zanim zmienisz miejsce zamieszkania.
Sam nie był pewien, czemu to powiedział, zwłaszcza w taki złośliwy sposób. Już porzucił nadzieję, że Beth Ann się opamięta i pośpieszy do niego, żeby błagać o wybaczenie, zrozumienie i jeszcze jedną szansę. Gdzieś pomiędzy Wielkim Kanionem a rzeką Missisipi zrozumiał, że jego narzeczona nigdy dobrze nie przeanalizowała swoich uczuć do byłego męża. Natomiast on, Mike, napalił się na małżeństwo. Pragnął rodzinnej stabilizacji. Czy w ogóle kochał Beth Ann? A ona... no cóż, ona szukała mężczyzny, na którego mogłaby liczyć.
- Niby dlaczego miałabym się przeprowadzać? - zapytała ostro. - Już ci mówiłam, że biorę pod uwagę stały pobyt w Kalifornii. - Umilkła. - Poza tym szukam pracy - dodała po chwili napiętej ciszy. - Nie uwierzyłbyś, jakie wysokie są tutaj pensje.
- Mam nadzieję, że ci się powiedzie. Szczerze ci tego życzę.
- Dziękuję, Mike.
- Ja też ci dziękuję - powiedział lekko, bo usłyszał w jej głosie pożegnalną nutę. - Dbaj o maluchy, dobrze? To fantastyczne dzieciaki.
- Będziesz kiedyś wspaniałym ojcem, Mike.
- Jasne.
Niezły strzał, pomyślał, odkładając słuchawkę. Beth Ann od samego początku musiała się orientować, jak bardzo marzył o założeniu własnej rodziny. Był łakomym kąskiem i ona o tym wiedziała. Grała na jego uczuciach z taką pewnością, z jaką on wcielił się w rolę bohatera, który wyrywa kobiety i dzieci ze szponów łobuza.
Tylko że pozytywny bohater stracił swoją dziewczynę.
Mike sięgnął po butelkę. Gwałtownym ruchem wyszarpnął korek i szybko podstawił kufel, żeby nie uronić ani kropli szampana. W taki wieczór przyda się każda jego ilość.
Przez moment z rozkoszą użalał się nad sobą. Czuł się jak zbity pies. Miał do tego wiele powodów. Jego narzeczona okazała się niewierna. Odebrano mu dziecko, które pokochał jak córkę. Zamiast stać się głową domu, został na lodzie. Śmieszny rogacz, który nawet nie zdążył się ożenić.
I prawdopodobnie nigdy tego nie zrobi. Nigdy nie będzie czyimś mężem ani ojcem. Ani szczęśliwym człowiekiem...
Dziwne, ale przy trzeciej butelce Mike zaczął trzeźwo oceniać sytuację. Zupełnie, jak gdyby ktoś oświetlił ją potężnym reflektorem, ujawniając prawdę, z której jako dojrzały człowiek zawsze powinien zdawać sobie sprawę. Był miłym facetem, a mili faceci to idioci. Frajerzy. Błazny, które starając się o czyjąś rękę, robią z siebie pośmiewisko. Każdy taki klown to wentyl bezpieczeństwa w odwiecznej wojnie płci.
Był anachronizmem, wykopaliskiem; ostatnim dinozaurem w dolinie; ostatnim kowbojem, który nosi biały kapelusz, gdy wokół faluje morze czarnych stetsonów; ostatnim rycerzem, który wkłada zbroję i wyrusza w świat, aby ratować dziewice z niebezpieczeństwa. Nigdy więcej! - pomyślał z pijacką determinacją. Do tej pory dawał się wykorzystywać, ale dosyć tego. Zamierzał wreszcie zmądrzeć. Wyrzucić biały kapelusz. Postawić zbroję w kącie i więcej nie bawić się w szlachetnego obrońcę uciśnionych panienek.
Postanowił zasilić szeregi prawdziwych cyników w realnym świecie. Nie warto wzruszać się losem pozbawionych ojca sierotek i kobiet w tarapatach. Najlepiej po prostu wykląć te wszystkie baby!
Ejże, nie tak szybko! Chyba trochę się zagalopował. Wcale nie chciał wykląć kobiet! Nie był mnichem, tylko zdrowym mężczyzną w kwiecie wieku i znał swoje potrzeby. Podobały mu się kobiety. Lubił ich zapach, perlisty śmiech, gładkość skóry. Niby dlaczego miałby z tego zrezygnować?
Kierując się logiką, której źródło stanowiły cztery butelki szampana, Mike doszedł do wniosku, że bynajmniej nie musi wyrzekać się uciech. Po prostu należało poszukać kobiety innego rodzaju niż te, z którymi do tej pory się wiązał. Trzeba znaleźć dziewczynę, która uczyni dla niego przynajmniej tyle samo co on dla niej; która będzie go lubić, nie oczekując od niego bezustannej pomocy; która go doceni, lecz nie będzie eksploatować. Musi to być osoba nie spętana przeszłością i chętna do kreowania przyszłości, dorównująca mu nie tylko inteligencją, lecz również stanem majątkowym i uczuciowością.
Nowy gatunek kobiety. Jakie to proste, pomyślał. Od dziś będzie bardziej wybredny. Drobiazgowy. Wymagający. Ustali konkretne normy i zacznie ich przestrzegać. Żadnego angażowania się w związki oparte na pociągu seksualnym. Nie pozwoli też uwieść się kobiecie tylko dlatego, że jest słaba i go potrzebuje. Za nic na świecie nie przywiąże się do cudzych dzieci.
Coraz bardziej podobał mu się własny pomysł. Zanim otworzył klinikę i kupił dom, najpierw sporządził listę wymagań i zrobił rozeznanie rynku. Wybierając towarzyszkę życia, też powinien kierować się rozsądkiem.
Mike uznał, że plan zawiera zbyt dużo szczegółów, aby powierzyć go wyłącznie zawodnej pamięci. Lepiej będzie przelać go na papier i umieścić na widocznym miejscu. Pomaszerował więc do kuchni i wygrzebał z szuflady dużą kartkę. Pod nagłówkiem, który brzmiał: „Kapsułki odrobaczające firmy Smith”, spisał kolejne punkty rezolucji:
Typ kobiety, która ma szanse u Mike'a Caldera.
Lista podstawowych wymagań:
1. Pracuje zawodowo i dobrze zarabia.
2. Żadnych dzieci.
3. Nie ma powodów uważać, że mężczyźni to łajdacy - żadnych wrednych byłych mężów, prześladujących ją, byłych kochanków, molestujących ją szefów ani innych kłopotliwych facetów, z którymi coś ją w przeszłości łączyło.
4. Jest właścicielką względnie nowego samochodu, posiadającego ważną gwarancję; w zakresie napraw auta korzysta z usług fachowego mechanika.
5. Mieszka w bloku lub zleciła firmie, ogrodniczej koszenie trawy.
Zadowolony z siebie, przeczytał listę Dodgerowi, który kiwnął głową i cicho zaskomlał.
- Wiem - odparł Mike. - Jestem genialny. Miło z twojej strony, że to przyznałeś. - Znów spojrzał na swoje dzieło. - Aha, jeszcze jedno - powiedział i dopisał:
6. Seksowna.
- Tyle wystarczy - stwierdził, stawiając kropkę i znów popatrzył na psa. - Mężczyzna też musi czasem się zabawić, prawda?
W poniedziałek rano powiesił spis nad umywalką w toalecie kliniki. Dzięki temu mógł go czytać za każdym razem, gdy mył ręce.
Suzie, jego współpracownica, natychmiast zauważyła kartkę. Wcale go to nie zdziwiło. Suzie była niezmiernie spostrzegawcza. I zawsze miała własne zdanie. Na widok „Listy podstawowych wymagań” wydała z siebie kpiące prychnięcie.
- Usiłowałeś podczas tego weekendu zgłębić tajniki swojej duszy?
Skrzywił się w odpowiedzi.
Suzie, nie zrażona, uważnie obserwowała twarz Mike'a. Niemal czytała w jego myślach. Tę metodę doprowadziła do perfekcji, wychowując trzech synów.
- Poza tym trochę piłeś. Nie wyglądasz tak przystojnie jak zwykle.
- Zostało tyle szampana - mruknął, nie przejmując się jej łajaniem. - Przecież nie mogłem go wyrzucić.
Suzie burknęła coś tonem zniecierpliwionego rodzica.
- Szkoda, że spędziłeś ten wieczór samotnie. Dlaczego nie poszedłeś między ludzi, żeby trochę się rozerwać? - Włożyła na nos okulary umocowane do wiszącego na szyi łańcuszka i zaczęła studiować listę.
- Nie byłem w nastroju do zabawy.
Suzie zsunęła okulary na czubek nosa i posłała Mike'owi ironiczne spojrzenie.
- A obecnie zaczynasz szukać „odpowiedniej dziwki”.
- Poszukuję kogoś o podobnym do mojego statusie materialnym i uczuciowym - poprawił.
- Czy odrobinę nie przesadzasz?
- Począwszy od dziś, zamierzam chodzić na randki wyłącznie z kobietami, dla których będę czymś więcej niż górą mięśni i książeczką czekową - odparł stanowczo. - Nie żartu - ję, Suzie. Zbyt długo dawałem wodzić się za nos. Mam dosyć sprzątania podwórka i reperowania samochodu jakiejś kobiety, użerania się z jej byłym mężem i przyglądania się, jak ona rzuca mnie dla byle palanta.
- Miałeś pecha.
- Pecha? Powinienem wytatuować sobie na czole słowo „frajer”.
- Rób jak chcesz. - Wzruszyła ramionami. - Sam wiesz najlepiej, czego ci trzeba. Ja i tak uważam, że poczciwy z ciebie chłopak, który chętnie pomoże coś sprzątnąć lub naprawić.
- To poprzednie wcielenie Mike'a Caldera.
- W takim razie na pewno zainteresuje cię ten list. Przyszedł podczas twojego pobytu w Kalifornii. Napisała do ciebie Samantha Curry.
- Nie znam żadnej Samanthy Curry.
- Ach, ci mężczyźni! - Suzie wzniosła oczy do nieba, - Czytujesz tylko pierwszą stronę gazety i dział sportowy? Samantha należy do znanej rodziny Currych z Orlando. Dama z wyższych sfer i ktoś w rodzaju zawodowej ochotniczki, biorącej udział w akcjach charytatywnych. Teraz właśnie organizuje szczepienia przeciwko wściekliźnie i oczekuje, że okażesz się pomocny.
- Sądzisz, że panna Curry spełnia wymagania z mojej listy?
- Jest piękna, niezamężna i bogata.
- Żadnych dzieci? Ani byłego męża?
- Nic z tych rzeczy. Wyłącznie mnóstwo pieniędzy i dyplomy najlepszych szkół.
- W takim razie wyślij potwierdzenie i zaznacz datę w moim kalendarzu.
- Dopiszę na formularzu, że dostarczysz karton szczepionek.
- To bardzo społecznie z mojej strony.
- Chyba chcesz wywrzeć dobre wrażenie?
- Jasne. Odejmę wydatek od kwoty do opodatkowania. Sprawa wyglądała gorzej, gdy wydawałem pieniądze na adidasy dla syna Beth Ann, na honoraria jej prawnika, pierwszą ratę za ortodontyczny aparat dla Shelly, na... Mógłbym jeszcze długo wyliczać.
- Przestań się gryźć, Mike. - Suzie poklepała go po ramieniu. - Jesteś miłym facetem i nie musisz się tego wstydzić.
- Pozostałem miły, ale koniec z wyzyskiem. Kobieciątka opowiadające łzawe historyjki niech sobie znajdą innego frajera. Mnie już nie wzruszą!
ROZDZIAŁ 2
Angelina Winters popatrzyła na buzię córki i poczuła przypływ macierzyńskich uczuć, a zarazem bezradności. Lily miała delikatne rysy, ale spojrzenie jej wielkich, zielonych oczu ujawniało powagę rzadko spotykaną u siedmioletnich dzieci.
- Widzisz, mamusiu, pieski wcale nie są drogie. Ktoś chce je dać za darmo. - Lily przysunęła matce gazetę. , Angelina westchnęła ciężko. Kto wpadł na taki genialny pomysł, żeby odkryć przed uczniami drugiej klasy świat ogłoszeń?
- Utrzymanie psa jest kosztowne. Trzeba kupować specjalne jedzenie...
- Szczeniaczki są malutkie. Nie jedzą dużo.
- Tak, ale potrzebują... - Dlaczego nagle nie potrafiła przypomnieć sobie niczego drogiego, co jest niezbędne psu? Szkoda, że lepiej nie przygotowała się do tej batalii. Wojna z Lily trwała od ponad tygodnia. A konkretnie od dnia, w którym szkolny psycholog zasugerował, że dziewczynce przydałby się czworonożny przyjaciel.
- Środka przeciw pchłom - kontynuowała Angelina - obroży, smyczy, różnych lekarstw i... - urwała, widząc udrękę wyzierającą z oczu dziecka. - Lily?
- Wiem, czemu nie możemy mieć pieska. Nie jesteśmy dobrą rodziną!
- O czym ty mówisz, kochanie? Oczywiście, że...
- W gazecie jest napisane: „Oddam za darmo dobrej rodzinie”, a my przecież nie mamy tatusia.
Angelina chwyciła córkę w ramiona i mocno przytuliła. Wiele by dała, aby móc wchłonąć, jak gąbka, cierpienia i obawy Lily.
- Już o tym rozmawiałyśmy, dziecinko. Ja kocham ciebie, a ty mnie, prawda?
Lily w milczeniu skinęła głową.
- Dopóki się nawzajem kochamy, tworzymy bardzo dobrą rodzinę.
- W takim razie weźmiemy tego szczeniaka? Angelina nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać. Odniosła wrażenie, że chytrze nią pokierowano. Jednego zaś była całkiem pewna: przegrała wojnę.
- Tutaj jest numer telefonu - wesoło zaszczebiotała Lily. Nadzieja odmieniła dziewczynkę nie do poznania.
- Na pewno nie wolałabyś mieć chomika albo papużki?
- Chcę psa!
Napoleon i Waterloo, generał Custer i Little Big Horn, Angelina i ogłoszenia w weekendowym wydaniu gazety...
- Wobec tego ty wybierz numer, a ja porozmawiam - zaproponowała Angelina.
Podniosła słuchawkę, mając cichą nadzieję, że linia będzie zajęta lub nikt się nie zgłosi, albo okaże się, że wszystkie psiaki już znalazły nowy dom. Dzięki temu wyrok zostałby odroczony. Gdyby tylko zdołała spędzić z Lily trochę czasu w sklepie zoologicznym, mała na pewno zakochałaby się w jakimś króliczku lub śwince morskiej. Angelina nie miała nic przeciwko psom. Przeciwnie, uwielbiała je. Zdawała sobie jednak sprawę, jakie wiążą się z nimi wydatki oraz ile czasu trzeba poświęcić na ich wychowanie. Natomiast budżet samotnej matki nie zawierał żadnych rezerw, a doba wydawała się za krótka, aby połączyć opiekę nad dzieckiem, pracę na pełnym etacie i zajmowanie się dużym domem oraz półtropikalnym trawnikiem.
Niestety, dzisiaj los jej nie sprzyjał. Okazało się bowiem, że są jeszcze do wzięcia trzy szczeniaki. Ich dotychczasowa właścicielka, pani Kaitlin O'Quinn, podała swój adres. Angelina zapewniła, że wkrótce przyjedzie razem z córką.
Gdyby nie zapięte pasy, Lily chyba wyskoczyłaby z samochodu. Angelina od dawna nie widziała jej takiej podnieconej. Thomas wyprowadził się dwadzieścia miesięcy temu. Upłynęły one pod znakiem sporów, dotyczących podziału majątku i walki o alimenty. Lily źle zniosła rozwód rodziców. Jej mały bezpieczny światek legł w gruzach. Odejście ojca wywołało spore szkody w psychice dziecka. Angelinie udało się częściowo je zniwelować, lecz wtedy wybuchła kolejna bomba. Thomas ożenił się po raz drugi i adoptował dwóch pasierbów. Lily poczuła się całkiem zdradzona. Nie dość, że tatuś ją zostawił, to teraz na dodatek zamieszkał z obcymi dziećmi. Przykre przeżycia niekorzystnie odbiły się na wynikach w nauce i Lily groziło powtarzanie drugiej klasy.
To właśnie nauczycielka biologii zauważyła, że dziewczynka przepada za zwierzętami. Podzieliła się swoimi spostrzeżeniami ze szkolnym psychologiem. Ten zaś wyjaśnił Angelinie, że konieczność opiekowania się czworonożnym ulubieńcem wywiera zbawienny wpływ na prawie każde dziecko.
Dlaczego od razu nie kupiła jej puszystego, słodkiego króliczka! Angelina nie mogła sobie tego darować. Oczywiście pragnęła być supermamusią. Nie chciała decydować za córkę. Naiwnie wyobrażała sobie, że obie z Lily wychodzą ze sklepu, niosąc kartonowe pudło, w którym siedzi coś malutkiego, uroczego i nie wymagającego zachodu.
Matki rzeczywiście powinny mniej myśleć, a więcej działać, przemknęło jej przez głowę, podczas gdy Lily paplała o psiakach.
Na pierwszą wzmiankę o domowym zwierzaku Lily oszalała z zachwytu. Marzyła o piesku. Nic innego nie wchodziło w grę. Teraz Angelina czuła się rozdarta między rozsądkiem a miłością do córeczki. Piesek oznaczał pogryzione buty, pchły, czyszczenie zasiusianych dywanów i rachunki za usługi weterynaryjne. Lecz jeśli wywoła ten radosny uśmiech Lily i blask w jej oczach...
Bez trudu trafiły do domu pani O'Quinn. Lily pognała przodem i zadzwoniła. Czekając, aż ktoś otworzy, dosłownie tańczyła w miejscu. Gdy usłyszała szczekanie, posłała matce rozanielone spojrzenie.
- Och, mamusiu!
Och, mamusiu! Dwa proste słowa, które razem wyrażają cudowne zdziwienie, bezgraniczną radość i pełne nadziei oczekiwanie - czyli to wszystko, czego od dawna brakowało w życiu Lily. Dwa proste słowa, zdolne roztopić matczyne serce.
Angelina poprzysięgła sobie, że Lily będzie miała swojego psiaka. Od półtora roku utrzymywały się z jednej pensji i alimentów, więc jakoś dadzą sobie radę - nawet z dodatkowym domownikiem.
Kaitlin O'Quinn okazała się młodą, sympatyczną kobietą. Angelina przedstawiła się i uścisnęła jej rękę, podczas gdy Lily chichotała wesoło, otoczona trzema szczeniakami. Ich mama wyglądała na nieco znudzoną, ale ukradkiem czujnie zerkała na swoje potomstwo.
- Moja córka Lily - powiedziała Angelina.
- Cześć - przywitała dziewczynkę Kaitlin. Przyklękła obok dziecka. - Widzę, że już zaprzyjaźniłaś się z tymi maluchami.
Najmniejszy z nich, szczeniak w brązowe plamki, przysunął się do Lily, oczekując pieszczot. Lily wzięła go na ręce i spytała:
- To chłopcy czy dziewczynki? W tym momencie szczeknął na nią krępy, rudawy psiak o krótkiej sierści. Na buzi Lily odmalowało się zdumienie, a następnie rozbawienie, wywołane zadziornością zwierzaka.
- Ten to chłopiec - odparła Kaitlin. - Łatwo się domyślić, prawda?
- Tak - przyznała ze śmiechem Lily.
- Tamten to też chłopczyk. - Kaitlin wskazała trzeciego szczeniaka. - Ty trzymasz dziewczynkę.
- Chciałabym właśnie ją, mamusiu.
- Jesteś pewna? - Angelina z niepokojem przyglądała się długiej, puszystej sierści. - Nie wolałabyś tego, który zaszczekał? - Tego ulizanego, dodała w myśli.
- Nie, on jest niegrzeczny. A ta suczka mnie lubi. I będzie trzeba poddać ją sterylizacji, przemknęło Angelinie przez głowę.
- No to załatwione - stwierdziła z rezygnacją w głosie.
- Jeszcze nie - zaprotestowała Kaitlin. Przeniosła wzrok z Lily na jej matkę, po czym znów spojrzała na dziewczynkę. - Przywiązałam się do tych szczeniaków. Muszę wiedzieć, czy oddaję je w dobre ręce.
W oczach Lily zamigotała panika i nagle możliwość zabrania do domu suczki z długą sierścią stała się dla Angeliny najważniejszą rzeczą na świecie. Matczyny instynkt podpowiadał, że Lily potrzebowała tego psiaka tak samo jak pożywienia, troskliwości i uczuć.
- Rozmawiałyśmy o tym z Lily. Ona marzy o piesku i będzie dobrze się nim opiekować - zapewniła Angelina.
- Szczeniakom trzeba okazywać dużo miłości - stwierdziła Kaitlin, patrząc na Lily. - Sądzisz, że cię na to stać?
Angelinie rzadko zdarzało się widzieć na buzi córki wyraz takiego przejęcia. Była to jednak powaga łagodna, nie zaś odzierająca z dzieciństwa i przytłaczająca. A ostatnio właśnie taka często malowała się na twarzy Lily.
- Będę kochać Princess i dużo się z nią bawić.
- Co za szczęście. Ona już nadała jej imię - zauważyła Kaitlin i zwróciła się do Angeliny: - Zdaje sobie pani sprawę, ile taki szczeniak wymaga troski?
- Och, proszę mi wierzyć, że tak. Lily tak bardzo chce mieć psa, a zdaniem jej nauczycielki byłoby to dla niej korzystne. Mamy własny dom i oszklone patio. Psiak mógłby tam przebywać w ciągu dnia.
- W takim razie zgoda, lecz musicie mi coś obiecać. Od czasu do czasu napiszecie mi, jak czuje się Princess... czy jest zdrowa i szczęśliwa. Przysyłajcie mi też jej zdjęcia.
Wspaniale, pomyślała Angelina. Te fotki zrujnują mnie do reszty.
- Jakiej rasy jest Princess? - spytała Lily, gdy wracały do domu.
- Wygląda na skrzyżowanie cocker spaniela i kundelka, z przewagą tego ostatniego.
- Czy to dobra rasa?
- Najlepsza.
Mike spojrzał ponad głową swojej pacjentki na jej zaniepokojoną właścicielkę.
- Pani Anderson, Agatha nie jest chora, tylko otyła.
- Ależ skąd! - zaprotestowała pani Anderson urażonym tonem. - Po prostu ma takie puszyste futro.
- Waga nie kłamie - zapewnił z uśmiechem Mike. - Pod tym futrem kryje się sporo tłuszczyku. Agatha musi przejść na dietę. Proszę dokładnie odmierzać każdą porcję pożywienia. Po dwóch tygodniach powinna pani zauważyć różnicę. Agatha odzyska dawny wigor. Tylko nie wolno jej dawać jedzenia przeznaczonego dla ludzi.
- Nawet odrobinki tuńczyka? Agatha go uwielbia. - Pani Anderson posłała swojej rozpieszczonej perskiej kotce przepojone współczuciem spojrzenie.
- Nawet tuńczyka z wody - stanowczo powiedział Mike.
- Zawarta w tej rybie rtęć sprawia, że koty popadają w letarg. Poza tym chodzi o kalorie. Agatha nie zdoła ich spalić.
- Moje biedactwo - zagruchała pani Anderson, chwytając w ramiona wielkie kocisko. - Dlaczego ten wstrętny, stary doktor każe ci się głodzić?
- Ten wstrętny, stary doktor chce, żeby Agatha cieszyła się każdym kolejnym życiem do dziewiątego włącznie - odparł wesoło. Wyjrzał z gabinetu i zawołał Suzie.
- Życzysz sobie czegoś?
- Daj pani Anderson próbkę karmy Smukły Kot.
- Już się robi, doktorku. - Suzie pogłaskała Agathę. - Zamierzasz troszkę schudnąć, malutka? - spytała, wyjmując z szafki puszkę. - Mike, twój ostatni pacjent czeka w dwójce - rzuciła przez ramię.
- Żyję, aby służyć - mruknął Mike. Miał nadzieję, że nie czeka go żadna skomplikowana procedura. I tak został dzisiaj w pracy dłużej niż zwykle. Skinął pani Anderson głową na pożegnanie i poszedł do gabinetu.
Na pierwszy rzut oka pokój wydawał się pusty. Ale nie - po drugiej stronie długiego stołu z nierdzewnej stali siedziało na plastykowym krześle dziecko. Śliczna dziewczynka z wielkimi, zielonymi oczami i ciemnymi lokami. Tuliła do piersi łaciatego szczeniaka.
- Cześć - powitał ją Mike, starając się nadać swojemu głosowi ciepłe brzmienie. Dziewczynka najwyraźniej była spięta. Teraz leciutko się przygarbiła i zacisnęła usta. Mike sięgnął po przygotowaną przez Suzie kartę i przebiegł ją wzrokiem, po czym przyklęknął obok dziecka. - Czy to Princess? - spytał łagodnie. Dziewczynka nadal patrzyła na niego nieufnie. Mocniej przycisnęła szczeniaka do siebie.
- Tak - szepnęła.
Miał ochotę objąć tego przerażonego cherubina, aby go uspokoić, ale się powstrzymał. Dziewczynka mogłaby jeszcze bardziej się przestraszyć. Gdyby zaczęła krzyczeć, jej matka na pewno uznałaby, że maleństwo wpadło w szpony zboczeńca. Lepiej nie ryzykować. Mike zauważył, że mała z trudem przełyka ślinę.
- Zamierza pan zrobić mojemu pieskowi zastrzyk?
A więc o to chodzi. Musiał ugryźć się w język, żeby nie zachichotać.
- Obawiam się, że tak, kochanie. - Zaryzykował niepewny uśmiech. - Przecież nie chcesz, żeby twój szczeniak zachorował, prawda?
Zaprzeczyła w milczeniu, nadal poważna.
- Jak ci na imię? - Głaskał psa, po cichu licząc na to, że zaprzyjaźni się zarówno z nim, jak i z jego właścicielką.
- Lily.
- A ja jestem doktor Mike Calder. Możesz mówić do mnie „doktorze Mike”.
Z wahaniem skinęła głową.
- Najpierw muszę zbadać Princess.
Lily pozwoliła mu wziąć szczeniaka na ręce, ale nie spuszczała z niego wzroku.
- Jeśli masz ochotę, stań tutaj i trzymaj Princess, aby się nie denerwowała, gdy będę ją badał.
- Dobrze. - Lily podeszła do stołu.
- Obejrzę oczy i uszy Princess. To nic nie boli. - Włączył specjalną lampkę, nieco podobną do latarki. Zajrzał do jednego ucha, następnie odwrócił psa, żeby spojrzeć na drugie. - Założę się, że twój lekarz robi dokładnie to samo, gdy przychodzisz na badanie. Zgadza się?
- Tak - przyznała. - Ale mój lekarz jest kobietą, a nie mężczyzną.
- Naprawdę?! - zawołał z udanym zdumieniem. - Nie wiedziałem, że dziewczyny mogą być lekarzami.
Lily w końcu dostosowała się do jego żartobliwego tonu.
- Tak - potwierdziła ze śmiechem.
- Teraz zmierzę Princess temperaturę. - Mike wsunął na termometr sterylny, plastykowy pokrowiec i posmarował go żelem.
- Dlaczego pan to zrobił? Takie paskudztwo ma chyba okropny smak.
Mike zerknął na nią rozbawiony. Wiedział, że Lily nie spodziewa się tego, co zamierzał uczynić.
- Psy na ogół gryzą termometr, więc nie wkłada się go im do pyska, lecz z drugiej strony - wyjaśnił, przyglądając się Lily spod oka.
Ze zdumienia otworzyła buzię, gdy podniósł ogonek psa i włożył termometr.
- Poskarżę na pana mojej mamie! - zawołała rozgniewana, gdy wreszcie odzyskała mowę.
- Dam głowę, że twój lekarz albo mamusia tak samo mierzyła ci temperaturę, gdy byłaś malutka - odparł spokojnie.
- Na pewno nie!
- Spytaj swoją mamę - zaproponował. Odczekał minutę, wyjął termometr i zerknął na skalę. - Idealnie - stwierdził. - Twój piesek to okaz zdrowia. Prawdopodobnie doskonale dbasz o Princess.
- Uhm - potwierdziła Lily.
- Czy twoja mama została w poczekalni? - Obmacywał teraz brzuszek szczeniaka. Mike uznał, że byłoby znacznie lepiej - dla dziecka, dla psiaka, a także dla weterynarza - gdyby dziewczynka nie uczestniczyła w scenie szczepienia.
Lily westchnęła.
- Przyszła wypełnić formularz, ale później musiała wyjść, żeby zmienić koło.
Ta rewelacyjna wiadomość nie wprawiła Mike'a w zachwyt.
- Jakie koło? - Po co pytał? Wiedział, że powinien powstrzymać swoją ciekawość.
- Od samochodu. Złapałyśmy gumę.
Na parkingu kobieta zmienia koło. Wspaniale. Po prostu fantastycznie. Dama w potrzebie. Usiłował zdusić w sobie chęć ratowania tej pani. Przecież postanowił nie bawić się w błędnego rycerza. Walka z czarnymi charakterami i dni zabijania smoków należały do przeszłości - podobnie jak głupi zwyczaj pomagania babom, które wodzą naiwniaków za nos. Mike zamierzał dotrzymać danego sobie słowa.
- Pewnie asystuje twojemu tatusiowi? - spytał z nadzieją w głosie.
- Już nie mamy tatusia. - Na twarzy Lily pojawił się wyraz takiego bólu, że Mike'owi ścisnęło się serce. Łatwo mógł się domyślić, co przeżywa ta mała. Zdarzyło mu się przecież ochoczo podejmować obowiązki zastępczego taty. Był nim przez pewien czas dla Shelly.
I nic dobrego z tego nie wynikło, pomyślał. Ani dla niego, ani dla córki Beth Ann. Przypomniał sobie rozdzierającą treść listu od dziecka, które czuło się porzucone i oszukane:
Kochany Mike'u, Właśnie przyszła paczka z Lady i Trampem. Są cali i zdrowi, ale smutni, bo woleliby mieszkać w twoim domu. Gdyby tam zostali, mogłabym ich czasem odwiedzać. Szkoda, że to niemożliwe.
Mike siłą woli powrócił do rzeczywistości.
- Robiono ci kiedyś zastrzyk? - Napełnił strzykawkę.
- Uhm - potwierdziła Lily prawie bezgłośnie.
- Wobec tego wiesz, że boli tylko przez krótką chwileczkę. Nie dłużej, niż mówi się słowo „Tippecanoe”. Spróbuj je powtórzyć.
Lily wykonała polecenie.
- Znakomicie. Zrób to jeszcze raz, gdy będę szczepił Princess. Gotowa?
- Tak. - Mike zauważył, że broda jej drży.
- Zamknij teraz oczy i wymów magiczny wyraz. Lily zacisnęła powieki i skrzywiła się.
- Tippecanoe - powiedziała przez zaciśnięte zęby.
Mike wykonał nikczemną czynność, Princess wydała zduszony pisk, a Lily natychmiast otworzyła oczy, lecz Mike zdążył wyciągnąć igłę.
- Już po wszystkim - oświadczył z uspokajającym uśmiechem. - Princess była grzeczna, więc w nagrodę dostanie psi herbatnik. Chcesz jej go dać?
Lily skinęła głową, wzięła od Mike'a herbatnik i podała go psu.
- Nie mamy tu już nic do roboty - stwierdził Mike. - Możesz teraz iść z Princess do poczekalni i porozmawiać z Suzie, a ja zobaczę, czy twoja mama nie potrzebuje pomocy.
Chodzi jedynie o zmianę koła. Tylko tyle. Zwykła grzeczność wymagała, żeby zaproponował pomoc. Ten dreszczyk to przejaw przewrażliwienia. Wszelkie obawy były całkiem nieuzasadnione. Mamusia tego dziecka sama zmagała się z dziurawą oponą. I co z tego? Przecież on nie pozwoli prześladować się zjawom z przeszłości. A poza tym nie widział tej kobiety. Przypuszczalnie stoi oparta o przedni zderzak mercedesa lub BMW, czekając na przyjazd mechanika.
Mike wzruszył ramionami. Nawet gdyby chciał w coś się zaangażować - co, oczywiście, nie wchodziło w grę - to owa dama prawdopodobnie i tak mu się nie spodoba. Na pewno jest jakąś szarą myszką...
I ma córkę o urodzie cherubina? Wykluczone, Calder. Czuł, że matka tej małej ślicznotki nie będzie brzydka. Zaś z doświadczenia wiedział, że raczej nie jeździ ekskluzywnym samochodem.
Przeprowadzone rozumowanie nie dodało Mike'owi otuchy. Otworzył jednak drzwi i wyszedł na zewnątrz. Natychmiast oślepiło go słońce. Zmrużył oczy, żeby przyzwyczaić wzrok do światła. Po chwili zobaczył auto pani Winters. Stało tuż obok jego furgonetki i wielkiego buicka Suzie. Nie było mercedesem, ani BMW, tylko starym modelem krajowej produkcji.
Pani Winters, pochłonięta luzowaniem nakrętek, wcale go nie zauważyła. Natomiast Mike - chociaż ze swojego punktu obserwacyjnego nie widział jej twarzy - od razu spostrzegł, że pod żadnym względem nie przypomina szarej myszki.
To po prostu test, uznał, przyglądając się gęstym, ciemnym włosom, które lśniącymi lokami opadały na kołnierzyk białej, odrobinę przezroczystej bluzki. Przez cienki materiał prześwitywało coś koronkowego na cieniutkich ramiączkach. Mike nie miał już żadnych wątpliwości. Los wystawiał go na próbę.
Bluzka była wpuszczona w ciemnoszarą spódnicę, opinającą apetycznie zaokrąglone biodra. Szeroki, czarny pasek doskonale podkreślał wąską talię.
Ramiona pani Winters leciutko zadrżały, gdy z westchnieniem podniosła rękę, żeby wierzchem dłoni wytrzeć czoło.
Niezła, pomyślał i natychmiast przypomniał sobie swoje wcześniejsze postanowienie. Żadnych ryzykownych flirtów. Dziewczyna musi odpowiadać sprecyzowanym na jego liście wymaganiom. Tej zamierzał tylko pomóc zmienić koło. Podszedł bliżej i zakasłał.
- Pani Winters?
Odwróciła gwałtownie głowę i spojrzała na niego zaskoczona. No tak. Rzeczywiście go testowano. Gładka buzia, wielkie, piwne, pełne wyrazu oczy, a usta... Jedynie dzięki silnej woli oderwał od nich wzrok.
- Jestem doktor Calder. Właśnie poznałem Lily i Princess, a przy okazji dowiedziałem się o oponie. Chętnie pani pomogę.
Ukryte pod koronką piersi zafalowały, gdy wciągnęła w płuca powietrze.
- Nie, dziękuję. Jak mogłabym...
- To naprawdę drobiazg. - Ukląkł obok i z czarującym uśmiechem wziął od niej klucz.
- Te nakrętki rzeczywiście trudno odkręcić - przyznała.
Nie musisz mi tego mówić, skarbie, pomyślał.
- Zobaczę, co się da zrobić - dodał na głos. - Ale najpierw zablokuję czymś tylne koła.
- O! - Jej wargi ułożyły się w idealny owal. Mike z trudem przełknął ślinę.
- Mam w furgonetce dwa grube kawałki drewna. Wyciągnął deski i wcisnął je pod dobre opony, chociaż określenie „dobre” uznał za komplement na wyrost. Gumowe bieżniki były prawie całkiem zdarte. Zdaniem Mike'a istniały dwie możliwości. Pierwsza - pani Winters nie zdawała sobie sprawy ze stanu opon. Przerażające. I druga - nie mogła sobie na nie pozwolić. Jeszcze gorzej. Ach, te kobiety w potrzebie! Dał upust irytacji, wkładając w luzowanie nakrętek więcej wysiłku, niż wymagała tego owa czynność.
- Ma pani podnośnik? Skinęła twierdząco głową.
- Tak. Leży pod... eee... tym, co jakoś tak się nazywa... Jakoś tak się nazywa! Szczęście, że wyklął wszystkie słabe kobietki, ponieważ ta naprawdę stwarzała wrażenie bezradnej. Prawdopodobnie przygniótłby ją samochód, gdyby zdjęła koło. To znaczy, gdyby w ogóle udało się jej odkręcić śruby. Mike wyjął podnośnik, ustawił go i podpompował.
- Dlaczego złapałam gumę? Jest jakiś konkretny powód? Poza tym, że ta opona turla się od stu lat? - pomyślał bezlitośnie. Mimo to przyjrzał się dokładnie płytkim rowkom.
- Oto on. - Wskazał kawałeczek metalu. - Klasyczny przypadek. Gwóźdź.
Schyliła się, żeby go obejrzeć, a Mike dokładnie przyjrzał się jej nogom - wspaniałe łydki, kształtne kostki, tanie czarne pantofle na niewysokim obcasie.
- Proszę go tam zostawić - powiedziała. - Poprzednim razem faceci ze stacji narzekali, że go wyjęłam. Długo nie mogli znaleźć uszkodzenia.
Czuł jej zapach. Używała wody kolońskiej lub perfum o delikatnym, kwiatowym aromacie. Gdyby nie znajdował się tak blisko i gdyby nie wysoka temperatura powietrza, prawdopodobnie nawet by tego nie zauważył.
- Chyba pani nie zamierza łatać tego starocia? - zapytał z niedowierzaniem. Usiłował zignorować subtelną woń. Przyjrzał się ciemnej smudze na czole pani Winters, jej wilgotnym od potu lokom i zaczerwienionym policzkom.
- Oczywiście, że tak - odparła. - Nowa opona ciągle nie mieści się w moim budżecie.
- Ile czasu minęło od ostatniego klejenia? Sapnęła, wyraźnie rozdrażniona tym pytaniem.
- Około roku... może półtora. Akurat tuż po - urwała gwałtownie. - Tak, osiemnaście miesięcy. A bo co?
- Bo ta opona już się nie nadaje do naprawy. Jest prawie całkiem łysa.
- Muszę kupić nową?
- Musi pani kupić cztery nowe.
Nie ulegało wątpliwości, że ta informacja bardzo przygnębiła panią Winters. Zgarbiła się lekko, jej oczy podejrzanie zalśniły, co stanowiło zapowiedź łez, a usta leciutko się skrzywiły.
- Cztery nowe? - powtórzyła, jak gdyby miała nadzieję, że się przesłyszała.
- Te mogą strzelić w każdej chwili.
- Fantastycznie - zawołała, biorąc się w garść. - W zeszłym miesiącu pompa paliwowa, niedawno mechanik zapowiedział, że niedługo popękają jakieś rozporki, a teraz jeszcze opony.
- Proszę mi darować życie. Ja tylko stwierdziłem fakt.
- Przepraszam. - Westchnęła ciężko. - Chodzi o to, że... Nie płacz! - jęknął w myśli. Błagam, nie płacz! Zagrożenie było realne, ponieważ desperacja emanowała z twarzy i całej sylwetki tej kobiety - osóbki zgrabnej i miłej dla oka.
Czuł, że grozi mu dobrze znane niebezpieczeństwo. Pragnął ją pocieszyć, otoczyć troskliwą opieką, zetrzeć z czoła czarne ślady i poprawić humor mnóstwem delikatnych, dodających otuchy pocałunków.
Nawet nie znasz jej imienia! - skarcił się w myśli.
- Na razie wystarczy, jeśli pani zmieni tylko dwie przednie. - Zmusił się do skupienia uwagi na umocowywaniu nakrętek. - Ale na pani miejscu nie czekałbym zbyt długo z kupnem tylnych.
- Rzeczywiście są aż takie zniszczone?
- Niestety. - Zauważył, że zerknęła na swoje brudne dłonie, więc dodał: - W budynku jest toaleta z umywalką. Może pani tam umyć ręce. Jak tutaj skończę, wrzucę pani koło do bagażnika.
- Dziękuję za pomoc. Ja...
- Udowodniłem tylko wyższość mięśni nad intelektem, prawda? - Uśmiechnął się szeroko. Ona chyba nie podejrzewała go o flirtowanie?
Miał nadzieję, że tego nie robi.
- Ale...
- To naprawdę drobiazg. Przykro mi z powodu tych opon. - Z powodu twoich opon, sypiącego się samochodu, finansowych problemów, tego, że mała dziewczynka nie ma tatusia...
A przede wszystkim dlatego, że tak strasznie chciał troszczyć się o panią Winters, chociaż doskonale wiedział, jakie katastrofalne skutki mogłoby to wywołać.
Patrzył za nią, podziwiając wdzięk, z jakim się poruszała. Jednocześnie poczuł ulgę, ponieważ nie musiał już dłużej przebywać w towarzystwie tej kobiety. Aby uniknąć ponownego spotkania zarówno z nią, jak i jej pozbawionym ojca dzieckiem, wszedł do kliniki tylnym wejściem.
Szorował usmolone ręce, a „Lista podstawowych wymagań” urągliwie przypominała mu o powziętych postanowieniach. Był z tego cholernie zadowolony, gdyż tam na dworze musiał walczyć z pokusą.
Na szczęście zdał ten trudny egzamin na piątkę z plusem. Udzielił pomocy pani Winters, ale nawet jej nie zapytał, jak ma na imię.
ROZDZIAŁ 3
- Telefon do ciebie - oznajmiła Suzie. - Możesz się pofatygować?
Mike łypnął na nią z niechęcią. Po konfrontacji z pociągającą, ale zupełnie dla niego nieodpowiednią panią Winters, nie był w nastroju do dalszych zmagań ze światem. Zwłaszcza o tej porze.
- Pod warunkiem, że od tego zależy życie - burknął. Suzie przyjęła jego gburowatą odpowiedź wzruszeniem ramion.
- To panna Curry - syknęła. - Już zapomniałeś? Piękna i bogata Samantha Curry, która organizuje akcję szczepień przeciw wściekliźnie. Pewnie w tej sprawie dzwoni.
- Odbiorę w moim gabinecie - odparł z entuzjazmem drzemiącego leniwca.
- Na twoim miejscu nie kazałabym jej zbyt długo czekać. Chyba zamierzałeś wywrzeć na niej dobre wrażenie, prawda?
Światełko telefonu mrugało jak neon przydrożnego zajazdu, gdy Mike rozsiadł się przy biurku. Wziął głęboki oddech, następnie wypuścił powietrze z płuc, wreszcie po tym relaksującym ćwiczeniu podniósł słuchawkę.
- Doktor Calder? Mówi Samantha Curry. Dziękuję, że mimo późnej pory zgodził się pan na rozmowę ze mną - zagruchał pięknie modulowany głos kobiecy.
Mike od razu poczuł się lepiej. Może właśnie potrzebował tej rozmowy, żeby zapomnieć o pani Winters, jej łysych oponach i córeczce z wielkimi oczami.
- Nie ma za co - zapewnił. - Dopiero przed chwilą skończyłem pracę.
- Chciałabym podać szczegóły dotyczące dnia szczepień, ale najpierw pragnę powiedzieć, jak bardzo doceniam fakt, że zgłosił pan swój udział.
Nawet w głosie właścicieli zwierzaków, którym uratował życie, Mike nigdy nie usłyszał tyle wdzięczności.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł wielkodusznie. - Poza tym szczepienia przeciw wściekliźnie są bardzo ważne.
- Przydzieliłam pana do stanowiska przy centrum handlowym Palm Isle, tuż obok wejścia do kina. To niedaleko pańskiej kliniki, prawda? Nasi ochotnicy będą prowadzić dokumentację i przyczepiać plakietki na obrożach. Pan powinien tylko się zjawić i rozpocząć akcję.
Umilkła. Mike usłyszał, jak wciąga powietrze, i natychmiast wyobraził sobie unoszącą się w oddechu damską pierś. Kuszącą pierś pani Winters, mówiąc dokładnie.
Psiakrew!
- Doktorze Calder? - odezwała się słodko panna Curry, a Mike, słysząc ten ton, powrócił do rzeczywistości.
- Mam się zjawić i rozpocząć akcję - powtórzył uprzejmie. - Nic trudnego.
- Przekażę panu wszystkie dane listownie, ale w razie jakichkolwiek wątpliwości proszę do mnie dzwonić bez wahania.
- Oczywiście. - Mike nie wątpił, że na pewno znajdzie się przynajmniej jedna kwestia wymagająca konsultacji z tym rozkosznym głosem.
- I jeszcze raz wielkie dzięki za to, że postanowił pan poświęcić swoją sobotę. Musimy dbać o naszych czworonożnych ulubieńców. Jestem pewna, że frekwencja przejdzie wszelkie oczekiwania.
- Z całą pewnością.
- Gdybyśmy do tego czasu już nie kontaktowali się ze sobą, to zobaczymy się w przyszłym miesiącu.
- Ach, tak?
- Owszem. Zamierzam odwiedzić każdą naszą placówkę, aby osobiście podziękować wszystkim ochotnikom.
- Będę zaszczycony, mogąc panią poznać - powiedział z autentycznym przekonaniem.
Spotkanie z panią Winters uświadomiło Mike'owi, że zdecydowanie za długo żyje jak mnich. Mężczyzna nie został stworzony do samotności ani do celibatu.
Dumny z tego wniosku, poszedł sprawdzić stan zwierząt, które po operacji zostały w klinice na noc. Stwierdził, że są ospałe, ale w dobrej formie. Nie zauważył żadnych objawów infekcji. Zadowolony, wrócił do recepcji. Suzie właśnie skończyła z kimś rozmawiać i odłożyła słuchawkę.
- Jakieś problemy? - spytał zaniepokojony. Wolałby już iść do domu.
- Nie. Po prostu dowiadywałam się, czy Inez zamierza iść do klubu.
- Przecież dzisiaj czwartek, prawda? - W czwartki Suzie zabierała swoją teściową na grę w bingo. - No i co? Ma ochotę zaszaleć?
- Wprost nie może się doczekać. Obmyśliła jakąś nową metodę i jest przekonana, że wygra. - Suzie przykryła klawiaturę komputera plastykową pokrywą i wyjęła z dolnej szuflady torebkę. - Aha, pani Winters prosiła, żeby ci podziękować za zmianę koła.
- Małe urozmaicenie dnia pracy.
- To bardzo sympatyczna osoba.
- Uhm - przyznał lakonicznie. Domyślał się, do czego Suzie zmierza.
- Poza tym ładna.
- Nie zauważyłem. - Prześliczna, poprawił w myśli.
- Akurat!
- Przecież bawiłem się w mechanika.
- Jest rozwiedziona.
- Wiem. Rozwiedziona, z pozbawionym tatusia dzieckiem i stadem wierzycieli u drzwi.
- Jej córeczka to urocze stworzenie.
- Hm.
- Była strasznie dumna ze swojego pieska.
Mike wiedział, że Suzie zastawia na niego pułapkę. Nie wątpił też, że pożałuje, jeśli połknie przynętę. Dobrze jednak znał Suzie. Jeśli spróbuje ją teraz zbyć, ona wepchnie mu do gardła informację, którą niewątpliwie chciała się podzielić.
- Zapomniała stąd zabrać swój tornister.
- Przyjdzie po niego jutro.
- Możliwe. - Suzie westchnęła ostentacyjnie.
- Nie kręć, Suzie. O co chodzi?
- Jutro piątek, a jedna z tych książek to słowniczek.
- I co z tego?
- Nie pamiętasz zajęć z podstawówki? W piątek zawsze są dyktanda. To biedactwo nie będzie dzisiaj miało z czego się uczyć.
- Jeśli jest dobrą uczennicą, to pewnie już wszystko umie. A nauka z dnia na dzień i tak niewiele daje.
- Cóż za podejście do obowiązków!
- Nic na to nie poradzę, że zostawiła tu książki.
- Chyba masz rację, ale...
- Ale co? - warknął.
- Podrzuciłabym je, ale jadę po Inez. Musiałabym nadłożyć sporo drogi...
A więc w to Suzie chciała go wrobić!
- Sugerujesz, żebym ja zawiózł jej książki?!
- One mieszkają kilka przecznic od ciebie. Już sprawdziłam. Zajmie ci to najwyżej pięć minut.
Najwyżej pięć minut. Rzeczywiście głupstwo, jeżeli nie brało się pod uwagę figury pani Winters. I jej łysych opon. I zielonookiej córeczki. A także jego postanowienia, że przestanie wzruszać się losem kobiet z kuszącym dekoltem, starym samochodem i dziećmi, którym brakuje taty.
- Wiesz, że nie jeżdżę po domach. Przyjmuję w klinice.
- Och, przecież nie mówimy o skomplikowanej operacji. Po prostu zrobisz dobry uczynek.
- Już sobie zasłużyłem, żeby trafić do nieba. Mam na koncie mnóstwo dobrych uczynków. - I sporo emocjonalnych urazów z ich powodu, dodał w myśli.
- Wobec tego ja zawiozę tornister! - wycedziła Suzie.
- Spóźnicie się na bingo.
- Owszem. Inez się wścieknie, bo wielka wygrana przejdzie jej koło nosa, ale...
- Już dobrze - jęknął. - Wezmę te cholerne książki!
- Narysowałam ci plan, żebyś nie błądził.
- Czyja cię ostatnio nie wylałem z pracy?
- W tym tygodniu jeszcze nie - odparła bez mrugnięcia okiem. - Ale możesz zwolnić mnie jutro. Trafisz? - spytała, podając mu kartkę z adresem.
Wzruszył ramionami.
- Bez problemu. To niedaleko. Suzie nagle spoważniała.
- Po prostu zadzwoń do drzwi i oddaj tornister.
- Opony były zupełnie łyse - powiedział z roztargnieniem. - Naprawdę czuję się winny, biorąc od tej kobiety honorarium tylko za to, że rzuciłem okiem na jej psiaka i zrobiłem mu zastrzyk.
- Ta sprawa nie powinna spędzać ci snu z powiek. Dałam pani Winters zniżkę. Wyjaśniłam, że mamy taki zwyczaj. „Pierwszy szczeniak - specjalna taksa”.
- Czyli... ?
- Badanie i szczepionka - pięć dolarów.
- Pięć dolarów?! - zawołał oszołomiony i parsknął śmiechem. Ach, ta Suzie i jej pomysły! Specjalna taksa!
- Kto przyszedł? - spytała Angelina.
- Lekarz Princess - oznajmiła Lily.
Do Angeliny, zajętej mieszaniem sosu, nie od razu dotarł sens tych słów. Po chwili gwałtownie się odwróciła.
- Lekarz Prin... - urwała i ze zdumienia wciągnęła głęboko powietrze na widok doktora Caldera. Uśmiechnął się przepraszająco i uniósł tornister Lily.
- Pani córka zostawiła u nas książki. Moja pracownica uznała, że mogą być potrzebne, więc je przywiozłem.
Weterynarz w jej kuchni! Ten niesamowicie przystojny weterynarz, który zmienił jej koło! Angelina nie wierzyła własnym oczom. Stała przed nim bosa i miała na sobie beznadziejnie spłowiałe szorty oraz bawełniany podkoszulek z napisem: „Jeśli jesteś bogaty, to ja jestem do wzięcia”. A na dodatek w zlewie nadal walały się brudne talerze.
- Ja - gorączkowo zastanawiała się, co powiedzieć - akurat przyrządzałam sos i...
Właśnie, sos! Chwyciła z palnika garnek i zaczęła szaleńczo mieszać, żeby nie zrobiły się grudy. W porę zdołała zapobiec tragedii, postawiła naczynie z powrotem na gazie, wsypała trochę utartego sera i mieszała dalej - teraz już powoli.
- Przepraszam. - Odsunęła się na bok, aby móc patrzeć na doktora Caldera.
- To wygląda na skomplikowaną czynność - zauważył. - Zajęcie godne smakosza.
- Skądże. - Roześmiała się trochę nerwowo. - To tylko zwykły beszamel. Nic trudnego, ale trzeba go bez przerwy mieszać. Dlatego nie podeszłam do drzwi.
- Pachnie bardzo apetycznie.
- Ser się topi i dlatego tak pachnie - wyjaśniła. Błyskotliwa konwersacja, Angelino, pomyślała. Czemu nie dasz mu całego przepisu, żeby zrobić większe wrażenie! Podniosła wzrok znad garnka i dopiero teraz spostrzegła, że jej gość nadal trzyma tornister.
- Lily, postaw Princess na podłodze i weź książki od doktora... - Do licha! Zapomniała, jak on się nazywa! Doktor... doktor... - Caldera! - Miała nadzieję, że nie zwrócił uwagi na tę chwilę wahania. - A w ogóle dlaczego wciąż nosisz Princess na rękach?
- Usiłowała wybiec na ulicę. Musiałam ją złapać - odparła Lily rzeczowym tonem.
- Nie można dopuścić do tego, żeby taki miły piesek się zgubił - stwierdził doktor Calder.
- W domu na pewno nie zginie. Lily, postaw ją i weź książki - powtórzyła Angelina.
Lily westchnęła i niechętnie wykonała polecenie.
- To miło ze strony doktora Caldera, że zechciał przywieźć twój tornister, prawda?
Angelina zastanawiała się, czy Lily przyjdzie do głowy podziękować za uprzejmość. Na szczęście mała powiedziała grzecznie:
- Dziękuję, że przyniósł pan moje rzeczy.
- Została jeszcze odrobina sera - poinformowała Angelina. - Zaraz się rozpuści i będę mogła odprowadzić pana do drzwi.
- Nie ma pośpiechu. - Skrzyżował ramiona i swobodnie oparł się o blat.
I właśnie w tej chwili stało się coś niezwykłego. Coś żywiołowego. Coś... elektryzującego.
Angelina uświadomiła to sobie w jednej sekundzie, jakby nagle przejrzała na oczy. Patrzyła na doktora Caldera i widziała kogoś zupełnie innego niż przed chwilą. Już nie był po prostu miłym weterynarzem, który wyświadczył im przysługę, lecz mężczyzną - wielkim i dominującym.
Odwróciła się, żeby pomieszać sos. Marzyła, żeby wreszcie osiągnął punkt wrzenia. Mogłaby wtedy pożegnać doktora Caldera. Wyprawić go ze swojej kuchni i ze swojego domu. Usunąć ze swoich myśli. Nie nazwałaby tego, co ją ogarnęło, oczarowaniem. Nieoczekiwane wrażenie okazało się jednak na tyle silne, że Angelina poczuła się skrępowana. Nic nie wiedziała o doktorze Calderze poza tym, że pracuje w klinice, potrafi zmienić koło i jest uprzejmy. Pofatygował się i odniósł małej dziewczynce podręczniki. Przypuszczalnie sam ma małą córeczkę. Albo synka. Może nawet kilkoro dzieci. Oraz żonę, oczywiście, co oznaczało, że trzeba go spławić. Im szybciej, tym lepiej. Niech wraca do swojego domu.
- Uczył się pan kiedyś o szopach? - spytała Lily.
- Masz na myśli te puszyste zwierzątka?
- Nie musisz zawracać głowy doktorowi... - Dlaczego nie potrafiła nawet zapamiętać jego nazwiska? - Calderowi, Lily. Obiecałam ci przecież, że jutro pójdziemy do biblioteki.
- Ale on jest weterynarzem. Na pewno dużo wie o szopach.
- W bibliotece znajdziemy mnóstwo książek na ten temat.
- Panna Thomton powiedziała, że warto porozmawiać z kimś, kto zna się na zwierzętach. Z jakimś au... auto... rytetem. Podobno od niego można dowiedzieć się tego samego co z książki.
- Dlaczego interesują cię szopy? Jakaś praca domowa? - zapytał doktor Calder.
- Uhm. Muszę napisać wypracowanie.
- Czasem leczę szopy.
- Opowie mi pan o nich?
- Lily! - zawołała Angelina.
- Panna Thornton mówiła, żeby zebrać jak najwięcej informacji - upierała się Lily.
- Doktor Calder już stracił dużo czasu, przyjeżdżając tutaj. Prawdopodobnie się śpieszy do żony i dzieci.
Wbrew własnej woli spojrzała na niego. Zdawała sobie sprawę, że ciągnie go za język.
- Wcale mi się nie śpieszy. - Doktor Calder patrzył jej prosto w oczy. - W domu czeka na mnie tylko pies - dodał.
Z uśmieszku weterynarza wywnioskowała, że ją przejrzał. Dobrze ci tak, ty kretynko! - skarciła się w myśli i odwróciła wzrok. Zachowała się jak zdesperowana bywalczyni barów dla samotnych.
- Lily, czego chciałabyś się dowiedzieć o szopach?
- Naprawdę nie musi pan... - wtrąciła Angelina.
- Och, nie ma sprawy. - Mrugnął porozumiewawczo. - Przecież nie codziennie się zdarza, że znawcom szopów ktoś okazuje należny szacunek.
- Muszę wyjąć zeszyt! - Lily otworzyła tornister. - będę robić notatki!
Całe szczęście, że Lily na ogół z entuzjazmem odrabia . lekcje, pomyślała Angelina, gdy córka i weterynarz usiedli przy kuchennym stole. Nauczycielka miała rację: Lily interesowało wszystko, co dotyczyło fauny.
Sos właśnie się zagotował. Angelina zalała nim makaron wymieszany z kawałkami indyka, wsunęła naczynie do piekarnika i zerknęła w kierunku stołu.
Lily była pochłonięta pisaniem, a weterynarz od niechcenia głaskał Princess, która tak długo się napraszała, aż została wzięta na kolana. Angelina uznała, że nikt nie zauważy jej chwilowej nieobecności i wymknęła się do sypialni.
Przejechała szczotką włosy, umalowała usta, a następnie pod wpływem impulsu sięgnęła po drogie perfumy, przeznaczone na szczególne okazje. Nałożyła odrobinę na wewnętrzną stronę przegubów oraz w zagłębienie szyi i zastygła bez ruchu, zdumiona tym, co zrobiła.
- Powinnaś częściej bywać między ludźmi - powiedziała na głos do swojego odbicia w lustrze. Kusiło ją, żeby się przebrać. Podkoszulek z napisem dostała od przyjaciółki, która znała jej poczucie humoru. Angelina nosiła go wyłącznie w domu. Teraz, po chwili namysłu, doszła do wniosku, że lepiej nie wkładać na siebie nic innego. Zmiana stroju mówiłaby sama za siebie i temu weterynarzowi Bóg wie co przyszłoby do głowy. Angelina nie zamierzała natomiast paradować w jego obecności na bosaka, toteż wsunęła stopy w pantofle na płaskim obcasie. Zadowolona, wróciła do kuchni. Doktor Calder właśnie coś wyjaśniał.
- Szopy mają jeden niezwykle oryginalny zwyczaj. Przed jedzeniem zawsze myją pożywienie.
- Tak jak mamusia myje owoce i warzywa?
- Niezupełnie, przecież nie mają zlewu. Zanurzają żywność na przykład w strumyku lub w jeziorze.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale chyba już wam zaschło w gardle. Macie ochotę na mleko czy sok?
- Sok! - zawołała Lily.
- A gdzie magiczne słówko „proszę”?
Lily zastosowała się do sugestii matki, która spojrzała pytająco na doktora Caldera.
- Dla mnie też sok - powiedział i zaraz dodał z szerokim uśmiechem: - Proszę.
Angelina skinęła głową i otworzyła lodówkę. Gdy sięgała po karton z sokiem, do jej uszu doleciał konspiracyjny szept weterynarza: „O mało nie zapomniałem”. Lily zachichotała cichutko.
Angelina udała, że nie słyszy. Cieszyła się, widząc Lily wesołą i roześmianą. Na jej dziecięcej buzi ostatnio zbyt często malowała się nienaturalna powaga. I właśnie za ten blask w oczach dziecka, a nie za zmianę koła, dostarczenie książek lub pomoc w odrabianiu lekcji Angelina miała dług wdzięczności w stosunku do doktora Caldera. Trocheja to niepokoiło, gdyż nie wiedziała, jak się zrewanżować.
Przyglądała mu się ukradkiem, napełniając szklanki. Ledwie znała tego człowieka, a jednak nie wydawał się jej obcy. Chyba dlatego, że sprawiał wrażenie kogoś zupełnie zwyczajnego. Miał na sobie podniszczone adidasy, tanie dżinsy i bawełnianą koszulkę z reklamującym jego klinikę nadrukiem. Prawdopodobnie dzięki temu ubiorowi wyglądał przystępnie i sympatycznie, jak chłopak z sąsiedztwa.
Był zdecydowanie wysoki i dobrze zbudowany, co sugerowało siłę. Mogła się podobać również jego twarz o nieregularnych, lecz wyrazistych rysach, duże zielone oczy z długimi rzęsami i gęste jasne włosy. A ten uśmiech, z którym przyjął od niej sok...
- Ładnie pachniesz, mamusiu - odezwała się Lily, wyrywając matkę z głębokiego zamyślenia.
- Tak? - Zaskoczona zastanawiała się gorączkowo, co odpowiedzieć. - Pewnie przeszłam zapachem parmezanu.
- Nie - odparła stanowczo Lily. - To nie ser, tylko kwiaty.
- Albo piżmo - mruknął doktor Calder.
Po tej krótkiej uwadze w kuchni zapadła cisza. Angelina obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Udawał niewiniątko, ale wiedział. Doskonale wiedział, że się uperfumowała. I lepiej od niej samej rozumiał, dlaczego to zrobiła.
Bezczelny typ, pomyślała zirytowana i trochę zawstydzona. Siedział w jej kuchni, trzymał na kolanach cudzego psiaka i jeszcze się mądrzył.
- Co to jest piżmo? - spytała Lily.
- To jest... - Zaczynała być wściekła na tego intruza, który wprosił się do jej domu i poniekąd sprowokował do użycia perfum. Uśmiechnęła się ze złudną słodyczą. - Może pan jej wyjaśni?
Przyjął jej wyzwanie, unosząc jedną brew, po czym zasalutował.
- Oczywiście. Wiem coś niecoś o piżmie. Przecież jestem weterynarzem.
- Sądzę, że z pana prawdziwy autorytet w tej dziedzinie, doktorze... - Do licha! Znów. zapomniała, jak on się nazywa. A już szło jej tak dobrze, mówiła tak inteligentnie...
- Calder - podpowiedział z wyraźną uciechą w głosie i odwrócił się do Lily. - Piżmo to substancja wytwarzana przez gruczoły piżmowca, coś w rodzaju potu. O bardzo ostrym zapachu.
- Pachnie jak kwiaty?
- Nie, raczej brzydko. Podoba się tylko piżmowcom płci żeńskiej.
Lily skrzywiła się, zakłopotana.
- Myśli pan, że moja mama cuchnie?
- Skądże, kochanie - zaprzeczył rozbawiony.
- Ale powiedział pan, że pachnie jak piżmo.
- Producenci perfum stosują piżmo tylko jako utrwalacz. Dodają do niego mnóstwo innych aromatów, które stają się mocniejsze i długo nie wietrzeją.
- Moja mama nie kupuje perfum. Są za drogie.
Dzięki, skarbie, pomyślała Angelina. Czemu nie pokażesz mu wyciągu z mojego konta? Niech ten facet zobaczy, że nic na nim nie ma.
- Dostałam w sklepie darmową próbkę - zmyśliła na poczekaniu. - Chciałam sprawdzić, jak zadziała w połączeniu z... - urwała gwałtownie, mając nadzieję, że doktor Calder nie będzie drążył tematu. Lecz jej gość okazał się bezlitosny.
- Z czym? - zapytał.
- Z chemią mojego ciała - wychrypiała, jak gdyby nagle coś stanęło jej w gardle.
- Z chemią ciała? - powtórzył sugestywnym tonem. Angelina poczuła, że się czerwieni.
- Trzeba sprawdzić, jak dany zapach... jakie daje efekty, gdy przez pewien czas znajduje się na naszej skórze.
- Te perfumy dają doskonały efekt w połączeniu z chemią pani ciała.
- Muszę sprawdzić, czy się za bardzo nie przypieka.
Był to tylko pretekst, żeby się czymś zająć i odzyskać równowagę. Angelina zajrzała do piekarnika, następnie zaczęła wyjmować z lodówki jarzyny na sałatkę i wkładać je do zlewu. Nie mogła się doczekać, kiedy Lily skończy rozmawiać z doktorem Calderem o szopach. Docierały do niej urywki tej dyskusji, „... niesłychana ciekawość... wyjątkowo psotne... „.
Angelina umyła zieloną sałatę i strząsnęła z niej wodę. „Dzikie zwierzęta, których nie powinno się trzymać w niewoli... „ Chyba wkrótce wyczerpie mu się zapas informacji, pomyślała. Umyła ogórek, zakręciła kran i znów nadstawiła ucha, licząc na to, że wywiad ma się ku końcowi.
Ale oni świetnie się bawili. Lily chichotała, a weterynarz śmiał się głębokim, męskim śmiechem, którego dźwięki atakowały układ nerwowy Angeliny. Oparła łokcie na kuchennym blacie, a podbródek na dłoniach i powiedziała z udaną nonszalancją:
- Co was tak rozweseliło? Jakieś anegdoty o szopach?
- Nie chodzi o szopy, mamusiu. Doktorowi Calderowi strasznie zaburczało w brzuchu. - To dlatego, że potrawa, którą przygotowuje twoja mama, tak apetycznie pachnie, a ja nie miałem dzisiaj czasu na lunch.
- Proszę zjeść z nami - zaproponowała Lily.
- Och, nie mógłbym się tak narzucać - powiedział bez przekonania, jak gdyby tylko dobre maniery nakazywały mu odmówić.
Angelina zrozumiała, że on czeka, aby powtórzyła zaproszenie.
- Będzie tetrazzini. Zawsze jest go bardzo dużo - przekonywała Lily.
Angelina zastanawiała się, czy chce, żeby został na kolacji, siedział z nimi przy jednym stole, nakładał jedzenie ze wspólnego półmiska. Stworzyłoby to nastrój niebezpiecznej intymności. A na dodatek ten mężczyzna pięć minut temu mówił o chemii ciała. No tak, ale zmienił koło, przywiózł tornister Lily i pomógł jej odrobić lekcje.
- Ależ tak, Lily ma rację - powiedziała. - Serdecznie zapraszamy. Na pewno nie zabraknie tetrazzini. Nie sposób ugotować małej porcji.
Na twarzy doktora Caldera odmalowało się wahanie. Angelina odniosła wrażenie, że pragnie zostać, ale ma wątpliwości, czy powinien. Niezmiernie ją to zdziwiło. Nie wyglądał na człowieka, który ma trudności z podejmowaniem decyzji. Poza tym sam prawie się wprosił tą uwagą o apetycznym zapachu.
- Za wszystkie przysługi, które nam pan wyświadczył, spróbujemy przynajmniej porządnie pana nakarmić.
Za szybko się uśmiechnął.
- Skoro jest pani pewna...
Wcale nie była pewna, zwłaszcza biorąc pod uwagę zastanawiający sposób, w jaki reagował jej organizm na uśmiech I doktora Caldera. Niestety, musiała znosić go aż do końca deseru.
Właśnie, deser! Nie miała go dzisiaj w planie. Za późno, żeby coś upiec. Może znajdzie się coś w zamrażarce. Tak, lody waniliowe. Nic nadzwyczajnego, ale lepsze lody niż nic. Posypie je wiórkami z czekolady, doda trochę wafli i będzie udawać, że podaje lodowy mus.
Przygotowała sałatkę, nastawiła fasolkę szparagową i poszła do jadalni nakryć stół. Psiakość! Na blacie leżały fragmenty układanki, nad którą obie z Lily biedziły się od kilku tygodni. Jeżeli ją ruszy, wszystko się rozsypie. Wobec tego będą jeść w kąciku śniadaniowym.
- Mamusiu? - W drzwiach stała Lily. - Princess się obudziła i doktor Mike mówi...
Doktor Mike?
- ... że trzeba ją wyprowadzić na dwór. Kazał mi zapytać, czy się zgadzasz.
- Jeśli pies musi wyjść, to jego właściciel nie ma wyboru. - Za plecami Lily pojawił się weterynarz. Nadal trzymał szczeniaka na rękach.
- W takim razie pośpieszcie się. Za chwilę będzie kolacja. Doktor Calder ruszył za Lily do drzwi. Po drodze mruknął:
- Nie martw się, mamusiu. Zaraz przyjdziemy. Lily zachichotała.
Wrócili po kilku minutach, gdy Angelina nakrywała do stołu.
- Princess zachowała się jak dobry szczeniak - oświadczyła Lily.
- To świetnie - stwierdziła Angelina.
- Położyłaś podkładki? - spytała Lily takim tonem, jakby widziała je pierwszy raz w życiu.
- Tak. - Angelina usiłowała nie okazać irytacji. - A ty włóż Princess do kojca, umyj ręce i porozkładaj sztućce, dobrze?
Lily z rezygnacją wzruszyła ramionami, zawołała psa i wyszła, zostawiając Angelinę sam na sam z weterynarzem.
- Nie powinna pani robić sobie tyle kłopotu z mojego powodu.
- Drobiazg.
- Ale te podkładki...
- Podkładki to żaden problem. - Angelina uśmiechnęła się krzywo. - Gorzej byłoby z obrusem.
Mike i tak wiedział swoje. Wokół roiło się od kłopotów. Podkładki. Perfumy. Śliczne dziecko. I te czarujące uśmiechy. Palnął straszne głupstwo, przychodząc tutaj. A teraz tkwił w kłopotach po szyję i szybko tonął. Zamierzał tylko oddać tornister i zmykać, a skończyło się na tym, że zaraz usiądzie do domowej kolacji. A na dodatek ugotowanej przez kobietę, której powinien unikać jak ognia.
Przyglądał się, jak składa papierową serwetkę, umieszcza ją z boku podkładki, wygładza palcami i powtarza całą czynność przy następnym nakryciu. Z kuchni dolatywał przesycony przyprawami aromat zapiekanki.
Wkrótce zjawiła się Lily. Zapewniła matkę, że dobrze umyła ręce, po czym zajęła się rozkładaniem noży i widelców. Pani Winters poszła wyjąć potrawę z piekarnika.
Mike zastanawiał się, dlaczego tu został. Jeszcze tego brakowało, żeby jakaś pani Winters skomplikowała mu życie. Bez wątpienia urocza gospodyni nie była zachwycona faktem, że nieoczekiwany gość w porę stąd nie poszedł. Prawdę mówiąc, bezczelnie wprosił się na kolację, a następnie nie zechciał się wycofać, choć pani Winters celowo zostawiła mu furtkę.
Kilka minut później usiedli do stołu. Stał na nim żaroodporny garnek z parującym tetrazzini, koszyczek z chlebem i miska pełna zielonej sałaty udekorowanej pomidorami. Wyglądały jak bombki na choince. Lily zmówiła krótką, rymowaną modlitwę słodkim, dziecięcym głosikiem.
- Naczynie jest gorące - powiedziała pani Winters, zanurzając łyżkę w zapiekance. - Nałożę panu.
Uśmiechnęła się do niego ciepło, a Mike poczuł, że coraz głębiej zapada się w grząski grunt potencjalnych problemów. Te oczy. Te usta. Lśniące, ciemne loki, opadające na szyję.
Powinien był iść do domu.
Do domu? Po co? Żeby siedzieć sam jak palec? Jeść konserwowy gulasz z talerza postawionego na katalogu towarów dla klinik weterynaryjnych i oglądać telewizyjny serial dla idiotów?
- Doktorze Mike!
Zamrugał, wyrwany z zamyślenia i spojrzał na Lily. Przyglądała mu się z wyrazem zniecierpliwienia na buzi. W obu rękach trzymała koszyk z pieczywem.
- Proszę. To chleb przeciwko wampirom.
- Przeciwko wampirom?
- One nie lubią czosnku - wyjaśniła.
- Czy w tej okolicy grasowały wampiry? - spytał panią Winters, unosząc brwi.
- Tylko te z horroru, który Lily oglądała razem z koleżanką, gdy została u niej na noc.
- Rozumiem. - Wziął kromkę. - Lily, podejrzewasz, że jestem wampirem i chcesz mnie przetestować?
- Nie - odparła ze śmiechem. - Zawsze jemy taki chleb z tetrazzini.
- Chyba nigdy nie próbowałem tego dania.
- To najlepszy sposób wykorzystania po świętach resztek indyka - powiedziała pani Winters.
- Tatuś nie lubi kanapek z indykiem. Dlatego mamusia musiała nauczyć się gotować tetrazzini.
Słysząc wzmiankę o byłym mężu, pani Winters zesztywniała. Mike udawał, że nie zauważa napięcia, które pojawiło się na jej twarzy. Nabrał na widelec porcję zapiekanki i włożył do ust.
- Mmm - mruknął. - O niebo lepsze niż indyk. Pyszności.
- Dziękuję - odpowiedziała pani Winters. Nie ulegało wątpliwości, że jest zdenerwowana.
Oto kolejny powód, żebyś trzymał się z daleka od tych ślicznotek, pomyślał Mike.
ROZDZIAŁ 4
Mike wielokrotnie studiował swoją listę i za każdym razem dochodził do tego samego wniosku. W skali od jednego do sześciu pani Winters zdobyła nędzne półtora punktu. Co prawda nie rozmawiali ojej zarobkach, ale problemy finansowe wydawały się oczywiste. Dobitnie świadczyła o tym jej reakcja na sugestię dotyczącą kupna nowych opon. Dziecko oznaczało utratę kolejnego punktu. Mike postawił jej pół punktu za to, że nie opowiadała o swoim byłym mężu. Zero za stary samochód oraz dom z trawnikiem, który rozpaczliwie domagał się ogrodnika. Jedyny cały punkt pochodził z szóstej i jednocześnie ostatniej pozycji na liście. Pani Winters rzeczywiście była seksowna. A to oznaczało problemy przez duże P.
Wczoraj po kolacji pomógł jej pozmywać naczynia. Później we trójkę poszli z psem na spacer. A przy pożegnaniu Mike omal nie pocałował pani Winters. Stali na progu, nie wiedząc, co powiedzieć. Wcześniej ona podziękowała gościowi za przywiezienie książek i zmianę koła, a on za miły wieczór. I wtedy zabrakło im słów. Zerkali na siebie, świadomi fizycznej bliskości. Mike zastanawiał się, czy powinien pocałować panią Winters. Ona prawdopodobnie zastanawiała się.
czy powinna pozwolić doktorowi Calderowi na ewentualną poufałość. Chwila była naładowana niezdecydowaniem. Sytuacja mogła rozwinąć się dwojako, lecz Mike na szczęście w porę się pohamował. Od wczoraj usiłował nie myśleć bez przerwy o pani Winters, a pocałunek tylko utrudniłby te starania.
- Chyba zaraz wywiercisz wzrokiem dziurę w tej ścianie. Mike drgnął, wyrwany z głębokiego zamyślenia.
- Mówiłaś coś do mnie, Suzie?
- Tylko tyle, że masz minę, jakbyś chciał kogoś zamordować.
- Po prostu... głowiłem się nad czymś.
- Wyglądałeś posępnie.
Skwitował jej uwagę wzruszeniem ramion.
- Poprawiłaby mi humor długonoga blondynka. Suzie prychnęła pogardliwie.
- Nic z tego. Właśnie skończył mi się zapas długonogich blondynek.
- Tak, to nieosiągalny towar.
- Poderwij rudą.
- Już próbowałem. Jest teraz w Kalifornii ze swoim byłym mężem idiotą. Jak wam poszło na bingo?
- Inez wygrała elektryczny otwieracz do konserw.
- Znowu?
- Już czwarty w tym roku.
- Wolno spytać, co ona z nimi robi?
- Daje w prezencie swoim dzieciom, wnukom i znajomym. Zawsze znajdzie się ktoś, kto akurat bierze ślub.
Ktoś inny, pomyślał Mike ponuro.
- A skoro mowa o ślubach - powiedziała Suzie. - Co słychać u Trący?
- Próbuje pogodzić studia z planowaniem wesela. Chce, żeby odbyło się bez wielkiej pompy.
- Coś takiego jest prawie niemożliwe.
- Moja matka też tak sądzi - przyznał Mike. - Dlatego wzięła sprawy w swoje ręce. Właśnie mnie poinformowała, że mam przyjść w smokingu.
- Nie wystarczy twój nowy garnitur? Kupiłeś go specjalnie na tę okazję.
- Owszem. Lecz nagle okazało się, że wszyscy panowie muszą być ubrani tak samo, nawet starszy brat, który poprowadzi pannę młodą. Nienawidzę smokingów - tych maciupeńkich spinek, szarf i muszek...
Gdy ostatnio wkładał smoking, poprzysiągł sobie, że zapomni o nim aż do dnia własnego ślubu.
- Jakoś wytrzymasz te kilka godzin. Przecież twoja jedyna siostra nie wychodzi za mąż codziennie.
- Całe szczęście! - stwierdził. Jego młodsza siostrzyczka wyprzedziła go w wyścigu do ołtarza.
- Sekret smokingu polega na tym, żeby znaleźć kobietę, która cię w niego wpakuje.
- Poradzę sobie ze spodniami i koszulą, a resztą niech się zajmą druhny.
- Może któraś okaże się długonogą blondynką.
- Żadna się nie nadaje. Pierwsza jest zaręczona z zawodowym piłkarzem, a druga bezustannie chichocze. To oczywiście blondynka.
- Nie poddawaj się. - Suzie poklepała go po ramieniu. - Miej oczy otwarte. Może coś ci się trafi.
Odpowiedział mruknięciem. Doskonale wiedział, czyje towarzystwo najbardziej by mu odpowiadało. Myśli Mik'a od wczoraj krążyły wokół ciemnowłosej kobiety z piwnymi oczami i pięknym uśmiechem. Ale dziś był piątek. Dwa następne dni mogły zaowocować nową, atrakcyjną znajomością, dzięki której będzie łatwo zapomnieć o pani Winters.
- Gotowy do przyjęcia pierwszego pacjenta? To Fairchild.
- Chyba nie zachorował?
Fairchild był marzeniem każdego weterynarza: idealnie zadbanym afganem ze wspaniałymi manierami. Suzie potrząsnęła przecząco głową.
- Chodzi tylko o rutynowe badanie i szczepienie przeciw wściekliźnie.
Mike uśmiechnął się szeroko.
- Wprowadź starego Fairchilda. Bywały gorsze poranki.
Dwanaście godzin później Mike uważnie studiował kartę dań w modnej, włoskiej restauracji. Razem ze swoim przyjacielem Jerrym najpierw spędził ponad godzinę w barze. Czekając, aż zwolni się stolik, opróżnili butelkę chianti. Jerry obiecywał, że miejsce będzie zatłoczone i hałaśliwe. Wszystko się zgadzało. Słynęło z tego, że jest luksusową mekką dla samotnych po trzydziestce. Takich jak Mike. I takich jak Jerry, który po sześciu latach małżeństwa został porzucony. Obecnie miał już za sobą związany z tym szok i usiłował udowodnić, że jego organizm nadal wytwarza testosteron w ilości, która magnetycznie przyciąga każdą kobietę. Przekonywał Mike'a, że powinien iść w jego ślady. Po wyjeździe Beth Ann energicznie zajął się organizowaniem życia towarzyskiego swojego przyjaciela.
Przy barze siedziało kilka kobiet. Mike i Jerry zamienili parę słów z dwiema pracownicami koncernu AT & T, lecz przybycie ich znajomych przerwało rozmowę, zanim zdążyła przerodzić się we flirt. Wkrótce okazało się, że jest wolny stolik. Mike z ulgą przyjął tę informację. Szczerze mówiąc, nie miał ochoty na żadne flirty. Intelektualnie mógłby się zaangażować w taką grę, lecz jego serce najwyraźniej nie chciało w niej uczestniczyć. Mike podejrzewał jednak, że chodzi o coś więcej niż rozczarowanie zerwanymi zaręczynami. Zbyt długo kręcił się na tej samej karuzeli. Zmęczyło go powtarzanie starego rytuału zalotów. Jego repertuar składał się za każdym razem z tych samych elementów - taksujących spojrzeń, zestawu podstawowych pytań, gestów, którymi chciało się zaimponować, i spekulacji, czy wywarło się należyte wrażenie.
- Polecamy dzisiaj tetrazzini, czyli zapiekankę z makaronu, kurczaka i serowego sosu.
- Brzmi nieźle - stwierdził Jerry. - Poproszę o to danie.
- A co dla pana?
- Spaghetti - odparł krótko Mike, z trzaskiem zamykając kartę. - Z klasycznym sosem pomidorowym i klopsikami.
- Doskonale. Zaraz podam sałatkę i czosnkowy chleb.
- Żeby wampiry trzymały się z daleka - mruknął Mike.
- Słucham? - Jerry patrzył na niego zdziwiony.
- Powiedziałem, że zapach czosnku przepędzi stąd wampiry.
- I wszystkie ładne cizie - jęknął Jerry.
Mike nie przejął się tą uwagą. Utkwił wzrok w kobiecie o włosach w kolorze loków pani Winters.
- Znów zmierzy pan Princess temperaturę? - spytała Lily. Przyprowadziła swojego szczeniaka na rutynowe badanie.
- Tak - potwierdził, podnosząc psi ogonek.
- I da jej pan zastrzyk?
- Uhm. Musi dostać całą serię, żeby uzyskać niezbędną odporność.
Na twarzy Lily odmalowało się skupienie. Uważnie przyglądała się kolejnym czynnościom. W końcu stwierdziła z westchnieniem:
- Cieszę się, że nie jestem pieskiem.
- Sądzisz, że nie lubiłabyś wizyt u weterynarza? Dziecko - z charakterystyczną dla siebie powagą - powoli potrząsnęło przecząco głową.
- Nawet u takiego miłego faceta jak ja?
- Nie, jeśli za każdym razem robiłby mi pan zastrzyk. Mike zaśmiał się i sięgnął do stojącego na blacie słoika po herbatnik dla psów.
- A gdybym ci dawał witaminizowane ciasteczka?
- Są smaczne?
Mike przysunął herbatnik do nosa Princess, która natychmiast chwyciła zębami przysmak.
- Ona uważa, że tak.
- Mimo to nie polubiłabym zastrzyków.
- Wobec tego lepiej, że jesteś dziewczynką, a nie małym pieskiem, prawda? - Mike rzucił okiem na kartę danych. - Chyba dobrze karmisz Princess. Przybyło jej ponad półtora kilograma.
- Mamusia mówi, że je jak prosiak, a nie jak szczeniak.
- A gdzie twoja mamusia? Nie przyszła z tobą? - Nienawidził się za to, że spytał, a jeszcze bardziej za owo wewnętrzne napięcie, z jakim oczekiwał odpowiedzi.
- Musiała pójść po zakupy, a do sklepów nie wolno wprowadzać psów. Ta pani w recepcji powiedziała, że mogę sama zaprowadzić Princess do pana gabinetu.
- Rozumiem. - Zastanawiał się, dlaczego zirytowała go nieobecność pani Winters. Raczej powinien się cieszyć, że jej tu nie ma. Przecież spędził ostatnie trzy tygodnie, usiłując o niej nie myśleć.
Skończył badanie, zrobił ten wstrętny zastrzyk i dał Lily herbatnik, żeby nagrodziła Princess za dobre zachowanie. Walczył z chęcią pójścia za dzieckiem. Walczył - i przegrał. Wyszedł do poczekalni, ale nie zastał tam pani Winters. Suzie włączyła magnetowid, a Lily usiadła, wzięła psa na kolana i zaczęła oglądać popularnonaukowy film o zwierzętach. Mike powoli wrócił do gabinetu, gdzie na fachową poradę czekał podstarzały syjamski kot z infekcją nerek.
Mike zbadał go, przepisał leki i przed przyjęciem następnego pacjenta poszedł umyć ręce. Natychmiast rzuciła mu się w oczy „Lista podstawowych wymagań”. Doskonale. Potrzebował czegoś, co by przypominało, że miał szczęście, bo nie natknął się dzisiaj na panią Winters. Należała do kobiet, których powinien unikać. Właśnie z powodu takich pań jak ona sporządził swoją listę. Sięgnął po długopis i napisał na jej marginesie: „Winters 1, 5”. Zerknął na zegarek. Jeszcze kwadrans i koniec pracy. A później... Później spotka się z Jerrym. On zawsze chętnie włóczył się po nocnych klubach, próbując podrywać dziewczyny. Te, które tam spotykali, Mike'a raczej nie interesowały. Jerry był mniej wybredny.
Mike nagrał przyjacielowi wiadomość na automatyczną sekretarkę i zajął się ostatnimi tego dnia pacjentami - kotką z młodocianym przychówkiem. Należało sprawdzić ogólny stan zdrowia zwierzaków oraz je odrobaczyć. Mike, rozbawiony wyczynami czterech malutkich, ruchliwych kociaków, chwilowo zapomniał o pani Winters.
Nie na długo. Ujrzał ją, gdy pomagał właścicielowi miauczącej menażerii wynieść klatkę. Matka Lily gawędziła z Suzie, czekając, aż zostanie wydrukowany paragon. Mike bezwiednie się uśmiechnął, a pani Winters odpowiedziała tym samym.
- Podobno robiła pani zakupy. Skinęła z zakłopotaniem głową.
- Proszę wybaczyć, że przysłałam Lily. Sklep jest tuż obok, więc skorzystałam z okazji, żeby coś kupić. Inaczej musiałabym najpierw odwieźć psa i przyjechać drugi raz.
- Lily jest tu zawsze mile widziana - zapewnił.
Milczenie, które zapadło po tych słowach, stopniowo stawało się niezręczne. Przerwała je drukarka, która właśnie się zatrzymała. Suzie wręczyła kwit pani Winters, a ta zerknęła na niego przelotnie. Chyba trochę się zaczerwieniła, wkładając go do torebki.
- Pani szczeniak to okaz zdrowia - odezwał się Mike.
- Owszem, ma mnóstwo energii.
- To typowe dla małych psiaków.
- Tak... ja... - nerwowo oblizała wargi - włożyłam do bagażnika żywność. Mleko... - Cofała się powoli, najwyraźniej spięta.
Mike zastanawiał się, czy ona też odczuwa, że jakaś siła przyciąga ich do siebie.
- Lily... - Pani Winters spojrzała na córkę. - Chodź, już późno.
Mike nie chciał, żeby poszła. Pragnął tylko jednego - zostać z nią sam na sam. Szkoda, że wtedy jej nie pocałował. Do licha z konsekwencjami. Dlaczego tego nie zrobił, gdy stali obok siebie na progu jej domu i unikając nawzajem swojego wzroku, zastanawiali się, jak by to było? Przynajmniej on mógłby przestać się głowić, gdyby znał smak tego pocałunku.
- Proszę spojrzeć, doktorze Mike. - Głos Lily sprowadził Mike'a na ziemię. - Princess już nie ciągnie smyczy.
- Wspaniale! - zawołał. - Chyba dużo z nią ćwiczysz tak, jak ci pokazywałem.
- Uhm. Spacerujemy co wieczór. Skróciłam smycz, żeby Princess chodziła tuż przy nodze.
- Bardzo skutecznie ją tresujesz. Dzięki temu nie będzie ciągnęła cię za sobą, gdy urośnie.
Pani Winters właśnie dotarła do drzwi. Uchyliła je i przy - trzymała biodrem, najwyraźniej nie mogąc się doczekać, aż córka i pies wyjdą. Lily zatrzymała się na moment.
- Do widzenia, doktorze Mike.
- Do widzenia, Lily. Dbaj o swojego psiaka.
Angelina z niewesołą miną wsiadła do samochodu. Zjechała z parkingu na autostradę, czując bezbrzeżną ulgę. „Dbaj o swojego psiaka”! Nie dość, że facet był seksowny jak niemoralna propozycja, to na dodatek sympatyczny! Wcale tego nie potrzebowała. Od kiedy rozleciało się jej małżeństwo, uważała się za jakieś dziwadło, ponieważ mężczyźni przestali ją interesować. To znaczy w ten konkretny sposób. A gdy w końcu spotkała takiego, który podziałał na jej zmysły, on okazał się miły. Miły. Seksowny. Ale nie zainteresowany. Po tamtej kolacji przez kilka dni miała cichą nadzieję, że doktor Calder zadzwoni i zaprosi ją na randkę. Później zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie zatelefonował. Pod koniec drugiego tygodnia ułożyła długą listę powodów, które zniechęciłyby każdego normalnego mężczyznę do umawiania się z taką kobietą jak ona. Z trzydziestotrzyletnią samotną matką, która nosi podkoszulek z napisem „Jeśli jesteś bogaty, to ja jestem do wzięcia”. A zwłaszcza gdyby ów osobnik zdążył wcześniej się przekonać, jakie łyse są opony jej samochodu. Po namyśle uznała, że ma tylko jedno wyjście. Powinna unikać doktora Caldera. Przez pewien czas jej się to udawało. Aż do dzisiaj.
Czuła się jak nędzarka, wypisując czek na pięć dolarów za badanie według „specjalnej taksy”. Właśnie wtedy zjawił się Szanowny Pan Weterynarz, a pod Angeliną ugięły się nogi. Natomiast po głowie kołatała się tylko jedna myśl: że jego oczy są rzeczywiście intensywnie zielone. A więc dobrze je zapamiętała. Chciała rzucić na ladę pięćdziesięciodolarowy banknot i powiedzieć, że nie skorzysta ze „specjalnej taksy”. Ale nie mogła sobie na to pozwolić. Kobiety, która kupiła cztery opony, nie stać na ostentacyjne gesty. Przy jej pensji duma okazała się za drogim towarem.
- Doktor Mike dał Princess ciasteczko - oznajmiła Lily.
- To miło. - Angelina nie zamierzała ulec łzom, które zapiekły ją pod powiekami. Niech go diabli wezmą za to, że... że jest taki sympatyczny i taki... męski. I za to, że rozbudził drzemiącą w niej kobiecość.
Zahamowała, bo na skrzyżowaniu zapaliło się czerwone światło.
- Czy doktor Mike jeszcze kiedyś do nas wpadnie? Angelina wciągnęła głęboko w płuca powietrze i powolutku je wypuściła.
- Nie sądzę.
- Dlaczego?
- No cóż. - Spojrzała na poważną, szczerą buzię córeczki. - Wtedy przyjechał, żeby ci oddać książki. Obecnie nie ma powodów do odwiedzin.
- Mógłby przyjść dlatego, że nas lubi - stwierdziła Lily z przekonaniem. - Lubi też Princess.
- Jestem pewna, że lubi większość swoich pacjentów i ich właścicieli, ale...
Kierowca stojącego za nimi samochodu nacisnął klakson. Paliło się zielone światło i Angelina stwierdziła, że tamuje ruch. Nacisnęła pedał gazu.
- Ale co? - spytała Lily.
- Nie rozumiem? - Usiłowała skupić uwagę na prowadzeniu. O tej porze panował duży ruch.
- Powiedziałaś, że lubi swoich pacjentów, ale...
- Weterynarze na ogół nie chodzą do ich domów.
- Doktor Mike mógłby zaprzyjaźnić się z nami - zasugerowała Lily z nadzieją w głosie.
- Tak. - Angelina czuła, że traci resztki cierpliwości. - Ale nie wszyscy przyjaciele składają wizyty. Masz przyjaciół, których spotykasz w parku, i tych ze szkoły. Możesz być przyjaciółką doktora... Caldera i widywać go przy okazji okresowych badań Princess.
Lily milcząco przyjęła wyjaśnienie i Angelina odetchnęła, sądząc, że temat został wyczerpany. Rozkoszowała się tą nadzieją przez całą minutę.
- Zaproś go do nas, dobrze? - poprosiła Lily.
- To wykluczone. - Naleganie córki zirytowało Angelinę.
- Dlaczego?
Angelina westchnęła. Rzeczywiście, dlaczego? Jak miała wytłumaczyć siedmioletniemu dziecku, że weterynarz przyprawiają o przyśpieszone bicie serca? Uciekła się do wykrętu.
- Lily, muszę uważać na drogę. Zaśpiewaj mi tę dziecięcą kołysankę, dobrze?
Odetchnęła z ulgą, gdy Lily zaczęła śpiewać. Są rzeczy warte nawet słuchania tej piosenki, pomyślała z ironią. Na przykład zakończenie nad wyraz kłopotliwej dyskusji o doktorze Mike'u... jakoś tam.
ROZDZIAŁ 5
W centrum handlowym, obok którego miały się odbywać szczepienia, trwała trzydniowa wyprzedaż, toteż po chodnikach przelewały się tłumy. Obok głównego wejścia z prawej strony stał kiosk z prażoną kukurydzą, a z lewej dwóch klownów rozdawało dzieciom kolorowe baloniki w kształcie zwierzątek, panowała niemal karnawałowa atmosfera.
Punkt szczepień był wciśnięty między stoisko z upominkami i nieduży sklep wikliniarski. Składał się z trzech prostokątnych stołów, ustawionych w podkowę. Stała już przy nich dość długa kolejka właścicieli zwierzaków wszelkich ras i maści. Sponsorująca organizacja przydzieliła Mike'owi do współpracy troje ochotników. Przywitali go z entuzjazmem, serdecznie dziękując za to, że zechciał poświęcić swój prywatny czas. We czwórkę ochoczo zabrali się do pracy. Frekwencja rzeczywiście dopisała, ale wszystko przebiegało gładko, nie licząc okazjonalnych utarczek między psami i kotami. Jedna z pań zajmowała się rejestracją i wydawaniem informacyjnych broszur. Drugi ochotnik, starszy pan, który świetnie radził sobie ze zwierzętami, wydawał metalowe plakietki i w razie potrzeby przyczepiał je na obrożach. Jego żona, dyplomowana pielęgniarka, asystowała Mike'owi, szykując szczepionki i strzykawki. W południe miała przyjechać Samantha Curry. Woziła grupę ochotników, która kolejno zastępowała zespoły zatrudnione w poszczególnych punktach. Dzięki temu personel każdego z nich mógł pójść na lunch.
- Już są! - zauważyła pielęgniarka Emma, ruchem głowy wskazując furgonetkę, która właśnie wjechała na parking.
Mike poczuł, że ogarnia go lekkie podniecenie. Zastanawiał się, czy panna Curry okaże się równie seksowna jak jej gardłowy głos. Jeśli tak, to zgodnie z „Listą podstawowych wymagań” otrzymałaby sześć punktów, czyli wynik idealny. Mike od razu wiedział, że to ona, gdyż wyróżniała się wśród towarzyszących jej osób. Jej strój - beżowe, szyte na miarę spodnie i kremowa, jedwabna bluzka - doskonale harmonizował z włosami w trzech, perfekcyjnie dobranych, odcieniach brązu. Fryzura sprawiała wrażenie lekko rozczochranej. Mike podejrzewał, że taki efekt daje wizyta u ekskluzywnego fryzjera.
- Samantha wygląda dzisiaj oszałamiająco - szepnęła I Emma.
- Zabójczo - dodała kpiącym tonem jej koleżanka.
Patrząc na zbliżającą się grupę, nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto tu rządzi. Samantha Curry emanowała pewnością siebie. I nawet w atmosferze zdominowanej przez środki dezynfekcyjne, szczepionki i podenerwowane zwierzaki pachniała jak kwiat.
Mike uścisnął dłoń o delikatnej, gładkiej skórze. Panna Curry wylewnie podziękowała mu za przybycie. Następnie zadała ochotnikom kilka pytań na temat przebiegu szczepień. Jej głos brzmiał jeszcze bardziej zmysłowo niż przez telefon.
- Znów tworzy się kolejka - głośno stwierdziła kobieta zajmująca się dokumentacją. - Ktoś powinien zabrać się do roboty.
- Ma pani absolutną rację - przyznała z lodowatym uśmiechem Samantha. - Wszystkim zajmie się teraz mój zespól, żeby państwo mogli zrobić sobie przerwę. - Odwróciła się do Mike'a. - Do mnie należy miły obowiązek zabawiania podczas lunchu naszych lekarzy - obwieściła. - Chyba że ma pan inne plany... - pytająco zawiesiła głos.
- Żadnych - odparł bez wahania. - Należę do pani.
- Przez trzydzieści minut - podkreśliła znaczącym tonem. - Trzydzieści minut - powtórzyła na użytek pozostałych osób. - Proszę o punktualny powrót. Nasza grupa ma w planie jeszcze jeden postój, a już jesteśmy spóźnieni.
Poszli do baru, znajdującego się parę kroków od punktu szczepień. Mike zamówił kanapkę, a panna Curry cappuccino, ale musiała zadowolić się rozpuszczalną kawą bez kofeiny. Przy każdym łyku Samantha z niezadowoleniem marszczyła nosek. Idealny, jak zdążył zauważyć Mike, ignorując natrętną myśl, że ów nosek wydaje się zbyt idealny - jak i cała reszta Samanthy Curry.
Mike jadł, kontemplując jednocześnie jej urodę. Śmieszny jesteś, stwierdził po chwili. Kobieta nie może być zbyt idealna. To on po prostu przywykł do biedulek, które nie miały czasu ani pieniędzy, żeby zadbać o siebie tak skutecznie jak ta milionerka. Opowiadała teraz o innych punktach szczepień, które zdążyła odwiedzić. W jednym z nich ochotnicy pracowali pełną parą. W drugim zdarzały się przestoje, ponieważ chętni napływali falami. Panna Curry jeszcze raz podkreśliła znaczenie dzisiejszej akcji, po czym umilkła, wpatrzona w Mike'a.
- Jakiś problem? - zapytał.
Kąciki jej ust powolutku uniosły się w uśmiechu, a w pięknych oczach na moment pojawił się drapieżny błysk.
- Uwielbiam obserwować, jak mężczyzna je - zagruchała. - Jest w tym... coś pierwotnego.
Mike nasycił swoje spojrzenie całą zmysłowością, na jaką było go stać. Niepotrzebnie się martwił ewentualną koniecznością prowadzenia wyrafinowanej gry. Poderwał Samanthę Curry, pałaszując kanapkę. Przełknął ostatni kęs i gestem podkreślającym nieuchronność tego, co musiało nastąpić, odłożył papierową serwetkę. Panna Curry odpowiedziała znaczącym zerknięciem na zegarek. Leciutko wydęła wargi, co oznaczało „Szkoda, ale... „. Gdy wychodzili, pozwolił sobie umieścić dłoń na talii Samanthy. Jeśli nawet przekroczył jakieś granice, to nie dała tego po sobie poznać. Idąc, muskała go nogą i kilkakrotnie dotknęła jego piersi ramieniem. Niewątpliwie zainteresowana, pomyślał Mike. Postanowił odczekać dwa dni i zadzwonić do niej, proponując randkę za dwa tygodnie. Zamierzał wcześniej przejrzeć informator o wydarzeniach w świecie kultury.
Wykreowany w wyobraźni obraz ich dwojga, elegancko ubranych i idących na koncert, został nagle zdruzgotany. Mike kątem oka dostrzegł bowiem kobietę, wchodzącą do sklepu z przecenionym towarem. Kobietę z ciemnymi włosami. Kobietę wzrostu pani Winters i z jej figurą. Tak, to ona. Był tego pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych. Wiedział, że się nie myli, ponieważ jego serce na moment zamarło, gdy ją ujrzał. Ponieważ natychmiast zapomniał o tej, której powinien poświęcić całą swoją uwagę. O pannie Curry. Ale zaraz sobie o niej przypomniał! Aby to udowodnić, trochę mocniej przycisnął dłoń do pleców Samanthy. Z zadowoleniem stwierdził, że dotyk jedwabiu ogrzanego ciepłem ciała sprawia dużą przyjemność.
Wracali do punktu równocześnie z współpracownikami Mike'a. Panna Curry znów spojrzała na zegarek.
- Wspaniale - stwierdziła. - Oszczędziliśmy dwie minuty. Jeśli nie utkwimy w jakimś korku, przyjedziemy do ostatniej placówki punktualnie.
Pożegnała się kolejno ze wszystkimi ochotnikami. Na koniec podała rękę Mike'owi. Wzrokiem przekazywała mu jednoznaczną wiadomość: „Chciałabym poznać cię o wiele lepiej”. Uśmiechem wyraził odpowiedź, która brzmiała: „Dopilnuję, żeby tak się stało”. Patrzył za nią, gdy wraz ze swoją grupą szła na parking, i podziwiał jej wdzięczne ruchy. Zatelefonuję w środę, pomyślał. Nie później.
- Doktorze Calder? - odezwała się pielęgniarka. - Mamy długą kolejkę.
- No to bierzmy się do roboty! - zawołał entuzjastycznie.
Następnym pacjentem był psiak o niemożliwej do odgadnięcia rasie. Wabił się Charlie. Przyprowadził go mniej więcej dziesięcioletni chłopiec o piegowatej twarzy. Mike napełnił strzykawkę i ujął w dwa palce kawałeczek skóry zwierzęcia. Dzieciak zrobił przerażoną minę. Tak samo jak Lily. Szczepił kundelka, zaciskając zęby. Nie przywiąże się do Lily. Nie pozwoli, żeby stopiła jego serce poważnym spojrzeniem tych swoich wielkich zielonych oczu. Nie da się też złapać na jej matki... tetrazzini z indyka.
Późnym popołudniem kolejka praktycznie zniknęła. Tylko od czasu do czasu ktoś przyprowadzał swojego czworonoga. Mike właśnie gawędził z ochotnikami, gdy spostrzegł znajomą postać. Oglądała wiklinowe drobiazgi. Postanowił nie zwracać uwagi na panią Winters, dopóki ona go nie zauważy i nie podejdzie. A jednak nadal się przyglądał, gdy porównywała ceny na metkach. Oderwał od niej wzrok wyłącznie dlatego, że jakiś starszy pan przyprowadził małą jamniczkę. Miała już swoje lata, ale była zdrowa i żwawa, a jej krótka sierść lśniła. Widocznie często ją szczotkowano.
- Kogo my tu widzimy? - zapytał wesoło Mike, głaszcząc suczkę.
- Co? - ryknął starszy pan, przykładając dłoń do ucha. - Proszę głośniej!
- Powiedziałem - Mike prawie krzyczał, żeby niemal całkiem głuchy mężczyzna zdołał go usłyszeć - że to ładna suczka. Jak się wabi?
- Fidżi! Jak wyspy! To suczka mojej żony. Ona od dwóch lat nie żyje.
- Przykro mi.
- Głośniej!
Mike spojrzał mężczyźnie prosto w oczy i zawołał:
- Przykro mi z powodu pańskiej żony.
- Mojej żony? Jej tu nie ma. Zmarła dwa lata temu. .
- Przykro mi! - wrzasnął Mike, świadom, że ludzie wokół zaczynają przysłuchiwać się rozmowie.
Kątem oka zerknął w stronę sklepu z wikliną i stwierdził, że pewna interesująca go osoba też słucha. Osoba, którą zamierzał ignorować, lecz los postanowił inaczej. Pani Winters, bo o niej mowa, zauważyła, że Mike na nią patrzy. Uśmiechnęła się szeroko i lekko wzruszyła ramionami.
Mike szczepił Fidżi. Jej właściciel chwycił ją w ramiona, przyjął metalową plakietkę i ogłuszająco podziękował.
- Biedaczek - skomentowała kobieta rozdająca broszury.
- Powinien wymienić baterie - zawyrokowała Emma. - Prawdopodobnie mieszka sam i nie zdaje sobie sprawy z tego, że są już za słabe. - Wyszła zza stołu i dogoniła starszego pana. - Potrzebuje pan nowych baterii. - Wskazała dłonią ucho.
- Co pani powiedziała?
- Nowe baterie!
Staruszek w końcu pojął, o co chodzi.
- Mówiłem za głośno? - spytał zmieszany. Emma skinęła twierdząco głową.
- Proszę iść je kupić. Zajmiemy się pańskim psem.
- Przypilnujecie Fidżi?
- Urodzona pielęgniarka - z czułością w głosie mruknął mąż Emmy, gdy ta wzięła suczkę na ręce. Wróciła z nią do stanowiska szczepień. Wszyscy zaczęli się rozpływać nad urodą Fidżi, która najwyraźniej nie miała nikomu za złe, że niedawno została ukłuta. Pani Winters odeszła kilka kroków. Stalą teraz po drugiej stronie wejścia do sklepu i bez przekonania grzebała w koszu z przecenionymi drobiazgami. Wyglądało na to, że zaraz pójdzie dalej. Mike natychmiast zapomniał o swoim postanowieniu. Gorączkowo zastanawiał się, co zrobić, żeby ją zatrzymać.
- Doktorze Calder, chce pan potrzymać Fidżi? - spytała Emma.
- Tak... oczywiście. A nawet chętnie ją komuś pokażę. - Już jako nastolatek wiedział, na co najlepiej podrywać dziewczyny. Prawie żadna nie potrafiła się oprzeć urokowi małego, ślicznego stworzonka. - Będę w pobliżu, o, tam. W razie potrzeby proszę mnie zawołać.
Umieścił psiaka w zgięciu ramienia i podszedł do pani Winters. Odłożyła wiklinowe kółeczko do serwetek i uśmiechnęła się.
- To pański przyjaciel?
- Wabi się Fidżi. Chwilowo ją niańczymy, ponieważ tatuś poszedł po baterie do swojego aparatu słuchowego.
Pani Winters wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać suczkę, ale zawahała się.
- Jest przyjacielska?
- Przypuszczam, że zniesie trochę dowodów sympatii. Fidżi dostała sporą porcję czułości. Pani Winters przez dłuższą chwilę głaskała jedwabistą sierść i czubkami palców delikatnie ugniatała głowę psiaka. Mike patrzył zazdrośnie. Z rozkoszą sam poddałby się takim pieszczotom. I to w dużej ilości.
- Szczepi pan dzisiaj przeciw wściekliźnie?
- To mój społeczny obowiązek. A co panią tutaj sprowadza? Wspiera pani lokalnych kupców, żeby uzdrowić naszą gospodarkę?
Westchnęła ciężko i spuściła oczy.
- Ostatnio wspieram ich bardziej wydatnie, niżbym chciała.
- Jakiś duży zakup?
- W ubiegłym miesiącu opony. - Podniosła wzrok. - Sam pan wie dlaczego. A w tym tygodniu wysiadła pralka.
- Zamierza pani kupić nową?
- Już to zrobiłam. Akurat była wyprzedaż. - Pani Winters skrzywiła się, ale rezultat był pociągający. - Szczerze mówiąc, nie bawi mnie konieczność wydawania tylu pieniędzy.
Mike nie pamiętał, kiedy tak bardzo jak teraz pragnął pocałować kobietę. Opanowała go taka przemożna chęć, że niemal czuł jej smak. Jeżeli pani Winters zmagała się z podobnie rozpaczliwą tęsknotą, to nie dała tego po sobie poznać.
- A na dodatek - kontynuowała - zainstalują mi pralkę dopiero w czwartek.
- Nie mogą wcześniej?
- Nie. Tylko w czwartki rozwożą towar po mojej dzielnicy - wyjaśniła niewesołym tonem.
- Zamówiła pani dostawę do domu? Chyba zdzierają za to skórę.
- Owszem - przyznała. - Poza tym będę musiała zwolnić się z pracy na pół dnia. Gdybym nawet miała większy samochód, nie zdołałabym sama wnieść pralki do garażu.
Siedź cicho! - rozkazał sobie w myśli. Niczego nie proponuj, bo wpadniesz w tę samą co zawsze, starą pułapkę. Problemy pani Winters nie powinny cię interesować. Nabyła nowy sprzęt, który za kilka dni zostanie dostarczony. Koniec, kropka.
- Mam tutaj furgonetkę - powiedział. - Jeśli może pani poczekać, aż skończę szczepienia, to służę własnym transportem.
- Ależ... - wciągnęła głośno powietrze, a na jej policzkach pojawiły się rumieńce. - Ja nie... pan zawsze jest taki... - urwała. - Zaczekam do czwartku - dodała pewniejszym tonem.
- Pomogę pani. To żaden problem. - Przewiezienie pralki rzeczywiście nie stanowiło problemu. Natomiast mogło nim być angażowanie się w znajomość z kimś, kogo nie stać na opłatę za przewóz. - Naprawdę. Przejazd i podłączenie zajmie mi najwyżej pół godziny.
Znów skrzywiła się w ten uroczy sposób.
- Dzięki temu nie zmarnuje pani dnia pracy - kusił.
W milczeniu zastanawiała się nad propozycją, rozpatrując wszystkie za i przeciw.
- Nawet nie wiem, czy mają w sklepie towar - odparła.
- Prawdopodobnie przywożą rzeczy prosto z magazynu.
- Niekoniecznie. Warto się dowiedzieć - a nuż jest możliwy natychmiastowy odbiór. Proszę tam iść i zapytać. Później powie mi pani, na czym stanęło. Punkt szczepień będzie czynny jeszcze dwie godziny.
Tak uważnie wpatrywał się w jej twarz, że drgnął zaskoczony, gdy ktoś dotknął jego ramienia.
- Doktorze Calder, przepraszam, że przeszkadzam, ale pacjenci czekają.
- Już idę - zapewnił i zanim odszedł, jeszcze raz spojrzał na panią Winters. - Proszę dać mi znać, czy coś pani załatwiła.
Skinęła głową. Mimo to Mike był głęboko przeświadczony, że pani Winters wolałaby trzymać się od niego jak najdalej. Ten wniosek niezmiernie go ucieszył. Nie mniej niż konieczność szczepienia siedmiu kocurów. Nie wątpił, że dzięki nim przestanie myśleć o pani Winters i jej pralce. Stado miauczących zwierzaków, przygotowywanych do ukłucia igłą przez obcego faceta, jest w stanie każdego przyprawić o amnezję.
Angelina Winters znalazła się w gorszej sytuacji. Nie dysponowała ani jednym kotem, który swoim zachowaniem rozproszyłby jej myśli. Na pociechę zafundowała sobie wodę sodową i chrupiące rogaliki. Lily też je lubiła. Dlatego zawsze wpadały do małego barku, robiąc w okolicy zakupy. Angelina zatęskniła za córką. Lily spędzała ten weekend ze swoim ojcem. A ściślej mówiąc, z ojcem, jego drugą żoną, jej dwojgiem dzieci oraz ich braciszkiem, który niedawno się urodził. Lily nie cierpiała tych wizyt. Rozstrajały ją, ponieważ w nowej rodzinie taty czuła się jak piąte koło u wozu. Angelina nie wiedziała, jak temu zaradzić.
- Dobra robota, Thomas - z kwaśną miną mruknęła sama do siebie.
Nieźle zamącił w głowie swojej córce. Nie wystarczyło mu, że uczynił farsę z małżeństwa i zniweczył wspólne plany. Jesteś niemądra, skarciła się w duchu po chwili. Co się stało, to się nie odstanie. Nie ma sensu wracać do spraw, których nie da się zmienić. Zwłaszcza że istniały inne powody do zmartwienia. Na przykład sposób, w jaki reagowała na uczynnego doktora Caldera. Przy nim jej ciało stawało się plątaniną wrażliwych zakończeń nerwowych. Jego zielone oczy działały niemal hipnotyzująco. A jego ręce... Na ogół nie zwracała uwagi na męskie ręce. Ale jego dłonie były takie... miłe. Silne. Delikatne. Kompetentne.
Chyba zupełnie zwariowałam, doszła do wniosku. Zaczynam mieć na jego punkcie obsesję jak egzaltowana nastolatka. Pogryzała rogalik, usiłując spokojnie przeanalizować ewentualne przyczyny swoich reakcji. Może rzeczywiście przechodziła drugi okres dojrzewania. A może po prostu najwyższy czas, żeby znów zainteresowała się mężczyznami. Od niemal dwóch lat z własnej, nieprzymuszonej woli żyła w celibacie. I nagle, całkiem nieoczekiwanie odkryła, że brak jej mężczyzny. Najpierw dała o sobie znać potrzeba bliskości, chęć przytulenia się do kogoś, kto obejmie, ogrzeje i zapewni poczucie bezpieczeństwa. Później pojawiło się napięcie oraz bezsenność spowodowana wspomnieniami. Zdarzało się, że Angelina przez całą noc przewracała się z boku na bok, nie mogąc usnąć, ponieważ zanadto dręczyło ją poczucie pustki obok niej - i w niej. Chociaż jednak myślała o mężczyźnie, żaden jej nie pociągał. Przyjaciółki sugerowały, żeby się z kimś umówiła. Zaaranżowały jedną czy dwie randki. Angelina poszła na te spotkania. Sprawiło jej przyjemność towarzystwo, konwersacja z elementami flirtu i dźwięk męskiego głosu, ale nie zdarzyło się nic magicznego. Aż do tego dnia, w którym w jej domu zjawił się weterynarz. Mówił jak mężczyzna, pachniał jak mężczyzna i patrzył na nią wzrokiem mężczyzny, który widzi w niej kobietę godną pożądania. Sprawił, że i ona spojrzała na niego w ten sposób. A także uświadomiła sobie, od jak dawna nie kochała się z mężczyzną. Prawie ją pocałował. Nie ulegało wątpliwości, że miał na to ochotę. A potem cisza. Żadnego telefonu. Żadnych prób kontynuowania znajomości. Tylko przysłana pocztą kartka, na której podał datę następnego szczepienia Princess.
Angelina rozsądnie uznała, że najlepiej unikać pana Caldera. Przez pewien czas jej się to udawało. Aż do dziś. I znów poczuła te same emocje co poprzednio. Po raz kolejny się przekonała, jak oszałamiająco działa na jej zmysły doktor Mike.
Nadzieja, oczekiwanie, rozczarowanie, pomyślała ponuro. Nie potrzebowała więcej kłopotów w swoim życiu. A mężczyzna, który wywoływał w niej takie reakcje, oznaczał dodatkowe problemy. Zwłaszcza że traktował ją obojętnie. Pomógł jej, bo... bo lubił działalność charytatywną. Zmiana koła. Książki Lily. Badania szczeniaka wyceniane według specjalnej taksy dla ubogich samotnych matek. Transport pralki... Właśnie, jeszcze i to. Zaproponował przewiezienie i zainstalowanie sprzętu, aby oszczędziła parę dolarów! Najgorsze, że był taki... miły. Właśnie w tym tkwiło największe niebezpieczeństwo. Gdyby jedynie silił się na uprzejmość, Angelina na pewno by go nie polubiła. Prawdopodobnie poczułaby do niego wręcz antypatię. Wówczas nie byłoby mowy o żadnym przyciąganiu. No tak, ale pozostawały jeszcze te zielone oczy. I te dłonie... Szkoda, że nie można przyjąć jego oferty. Angelina westchnęła. Gdyby nie jej szalejące hormony, trzydzieści dolarów zostałoby w kieszeni, a on cieszyłby się ze spełnienia dobrego uczynku. Szalejące hormony? Cóż za bzdury chodzą ci po głowie, pomyślała. Jesteś Angeliną Winters, dojrzałą kobietą, a nie głupią smarkulą. Panujesz nad swoimi hormonami. Potrafisz okiełznać biologiczne potrzeby i posiadasz wystarczającą ilość wewnętrznej dyscypliny. Mimo trudności utrzymujesz się na powierzchni i sama wychowujesz dziecko. A skoro tak dobrze sobie radzisz z poważnymi sprawami, to przecież zdołasz wytrzymać pięć minut sam na sam z mężczyzną, który chce wyświadczyć ci przysługę. Czy interesuje go twoja osoba? Nic na to nie wskazuje. Nic, oprócz jego spojrzenia. Patrzył na nią w szczególny sposób. I co z tego? Prawie wszyscy mężczyźni gapią się na kobiety. Jak brzmi to stare powiedzenie? „Żonaci, ale wciąż żywi - niech przynajmniej popatrzą”. Tyle tylko, że on nie był żonaty... No cóż, będzie musiała po prostu wziąć się w garść. Ignorować jego wzrok. Dzięki temu oszczędzi trzydzieści dolarów, nie straci połowy dniówki i zrobi pranie w domu.
Już podjęła decyzję. Jeśli okaże się, że można odebrać pralkę jeszcze dziś, przyjmie propozycję doktora Caldera. Stłamsi swoje pożądanie, a później - po odjeździe dobroczyńcy - wejdzie pod zimny prysznic.
Sklep dysponował zapasem pralek. Angelina odwołała dostawę, odebrała pieniądze i wróciła do stanowiska szczepień. Zatrzymała się z boku, obserwując pracę zespołu, który zwijał się jak w ukropie, bo mimo późnej pory w kolejce stało jeszcze dużo chętnych. Angelina nigdy nie przypuszczała, że w weterynarii istnieje coś takiego jak indywidualne podejście do pacjentów. Jego zwolennikiem niewątpliwie był doktor Calder. Każdemu czworonogowi okazywał dużo sympatii - głaskał, oglądał, gawędził z właścicielami zwierząt, po czym szybko i sprawnie wykonywał szczepienie. Doszła do wniosku, że Mike Calder jest bardzo dobrym weterynarzem. I wspaniałym człowiekiem.
Zauważył ją i uśmiechnął się szeroko.
- Prosimy do nas. - Ruchem głowy wskazał zaplecze. Zawahała się, więc dodał: - Przydałaby się nam dodatkowa para rąk.
Angelina weszła do środka, ciekawa, w czym mogłaby pomóc.
- Dzięki Bogu! - zawołała ochotniczka, dyżurująca przy stole z materiałami informacyjnymi. - Muszę pędzić do toalety - szepnęła Angelinie do ucha. - Każdemu szczepionemu zwierzęciu zakładamy specjalną kartę - dodała głośniej. - Trzeba dopilnować, żeby wszystkie rubryki zostały wypełnione. W razie niejasności proszę zapytać Emmę. To ta, która rozpakowuje strzykawki.
Angelina usiadła i zajęła się formularzami. Kobieta wróciła po paru minutach.
- Jak idzie? - zapytała.
- Dobrze.
- Zgodzi się pani posiedzieć tu jeszcze przez chwilę? Ja pomogłabym Emmie.
- Oczywiście.
O piątej ochotniczka, którą zastępowała Angelina, wręczyła plakietki pierwszym pięciu osobom z kolejki.
- Państwo są naszymi ostatnimi klientami - wyjaśniła. Wkrótce ochotnicy przystąpili do pakowania sprzętu i szczepionek. Trochę oszołomiona tą krzątaniną, Angelina odsunęła się, żeby nikomu nie przeszkadzać. Nagle poczuła się zbędna.
- Dzięki za wypisywanie kart. Odwróciła się, słysząc głos weterynarza.
- Proszę bardzo.
- Czego dowiedziała się pani w sklepie?
- Mieli kilka pralek. Obiecali wystawić moją na rampę.
- A więc jedźmy.
Objął ją lekko w talii. Angelina była pewna, że ten gest nic nie oznacza. To po prostu taki odruch, pomyślała. Doktor Calder otaczał ramieniem prawdopodobnie każdą panią, z którą szedł. Na przykład swoją babcię lub siostrę. Lecz w niej, Angelinie Winters, jego bliskość wcale nie budziła siostrzanych uczuć. Przy Mike'u Calderze Angelina uświadamiała sobie, że jest kobietą, która zbyt długo obchodziła się bez pieszczotliwego dotknięcia mężczyzny, kobietą spragnioną fizycznej bliskości. Jakże łatwo byłoby przysunąć się do tego ciepłego, męskiego ciała, dać się stopić przez jego żar i... Nie mogła zmienić swoich odczuć, ale nie zamierzała bezustannie ich analizować. To jedynie pogorszyłoby sytuację.
- Zaparkowałam po drugiej stronie centrum handlowego - powiedziała, przyśpieszając kroku. Dzięki temu uwolniła się od obejmującej ją ręki. - Spotkajmy się przy rampie.
- Moja furgonetka stoi na końcu tego rzędu. Jedzmy teraz po pralkę, a później zatrzymamy się przy pani aucie. Tak będzie prościej.
Niczego się nie dało zarzucić logice tej propozycji. Wsiadając do furgonetki, Angelina usiłowała nie zwracać uwagi na szeroką pierś doktora Caldera, o którą musiała oprzeć się udem, gdy pomagał jej wejść na wysoki stopień.
- Sądzi pan, że wystarczy miejsca na pralkę? - spytała z powątpiewaniem.
- Tylne siedzenia nie są przymocowane na stałe - wyjaśnił. - Odkręcę je i przesunę maksymalnie do przodu.
- To strasznie dużo kłopotu...
- Wcale nie - zapewnił. Zapalił silnik i wrzucił wsteczny bieg.
Wyglądała przez boczne okno, gdy doktor Calder sprawnie manewrował pojazdem, wyjeżdżając z zatłoczonego parkingu.
- A gdzie podziewa się Lily?
- Składa wizytę swojemu ojcu. - Widocznie nie zdołała powiedzieć tego wystarczająco obojętnie, bo weterynarz zapytał:
- Jest aż tak źle?
- No cóż - odparła po chwili milczenia - on nie krzywdzi jej celowo, ale... sprawia jej ból.
- Chyba się nad nią nie znęca?!
- Ależ skąd! Nigdy nie pozwoliłabym na żadne odwiedziny, gdyby...
- Oczywiście, że nie - przerwał jej skruszony. - Mówię głupstwa.
- Oto rampa - obwieściła Angelina. Nareszcie, dodała w myśli.
Dziesięć minut później pralka znajdowała się w furgonetce, a po chwili Angelina otwierała drzwiczki swojego samochodu. Z ulgą usiadła za kierownicą, zadowolona, że jest sama. Szczęśliwa, że już nie musi przebywać obok doktora Caldera. Był zbyt męski, a ona - zbyt świadoma tej męskości, żeby czuć się przy nim swobodnie. Odetchnęła głęboko. Teraz wszystko pójdzie jak z płatka. Musiała tylko dojechać do domu, wepchnąć pralkę do garażu, pożegnać weterynarza i odzyskać spokój. Zamierzała zrobić pranie, obejrzeć telewizję, a na obiad przygotować sobie prażoną kukurydzę. Kolejny radosny, sobotni wieczór!
Stali akurat przed skrzyżowaniem, gdy usłyszała dźwięk klaksonu. Zaniepokojona odwróciła się do tyłu. Doktor Calder na migi pokazywał, żeby podjechała przed wejście małego centrum handlowego. Angelina uznała, że prawdopodobnie chodzi o pralkę, skinęła więc głową i posłusznie skręciła w prawo. Zaparkował obok niej i wyskoczył z furgonetki. Angelina opuściła szybę.
- W czym problem?
- Lubi pani fajitas?
- Fajitas?
- Umieram z głodu. Właśnie minęliśmy Casa Lupę i nabrałem ochoty na ich jedzenie. Chodźmy.
- Aleja...
- Ma pani inne plany?
- Nie, ale...
- Czyżby niechęć do meksykańskich potraw?
- Skądże, lubię je, tylko...
- No to proszę mnie nie dręczyć. Jeśli pani ze mną nie pójdzie, stracę mnóstwo czasu, wracając tutaj.
Zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała.
- Nie ma pani ani troszkę apetytu? - spytał przymilnym tonem dziecka, które błaga, żeby nie kazano mu jeszcze iść spać. - Specjalność Casa Lupę to fajitas. Podają do tego mnóstwo dodatków. Zrobi mi pani przysługę.
ROZDZIAŁ 6
- Mówiłem, że będzie mnóstwo dodatków. - Patrzył na nią ponad porcjami lodów - wielkich, oblanych czekoladą i udekorowanych wisienką kul, umieszczonych pośrodku cynamonowych placków tortillas w karmelowym sosie. Lody otaczał krąg różyczek z bitej śmietany.
- Mam nadzieję, że nigdy nie przyjdzie panu ochota namówić mnie na coś sprzecznego z prawem - powiedziała, sięgając po łyżeczkę. - Chyba skończyłabym w więzieniu.
Mike'owi przychodziła do głowy tylko jedna rzecz, na którą chciałby namówić Angelinę. A ponieważ skończyła już osiemnaście lat, więc nie byłoby to sprzeczne z prawem, tylko nierozsądne. Świadczyła o tym pralka w furgonetce. A także kiepski wynik zapisany na „Liście wymagań”. Mike prawie o nim zapomniał, przyglądając się, jak Angelina Winters je lody. Jak oblizuje z górnej wargi karmel. Jak oddycha... Angelina. Angelina Martinez-Winters. To imię i panieńskie nazwisko doskonale do niej pasowało. Sprawiała wrażenie anioła, pełnego słodyczy i dobroci, ale z dodatkiem południowoamerykańskiego ognia. Patrząc na Angelinę, Mike czuł, że jest bliski zakwestionowania sensu swojej „Listy”. Na szczęście w porę przypomniał sobie pralkę i siedmioletnią dziewczynkę, która pojechała odwiedzić tatusia. Kto wie, dlaczego rozleciało się małżeństwo jej rodziców. Przy najmniejszej wzmiance na ten temat Angelina jeżyła się bardziej niż kot na widok psa.
- Gdzie pani pracuje? - zapytał po raz drugi. - Nie dosłyszałem odpowiedzi. - Z rozmysłem zmienił temat.
- W zakładach graficznych Morgana.
- To brzmi interesująco.
- Czasem jest ciekawie. A czasem nie.
- Co pani tam robi... obsługuje maszyny drukarskie?
- Tylko gdy nie mogę tego uniknąć. - Uśmiechem dała do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę z grzecznościowego charakteru zainteresowania Mike'a. - Formalnie zajmuję się grafiką komputerową.
- Imponujące zajęcie. Zaśmiała się.
- Nie bardzo. Najczęściej to po prostu stukanie w klawiaturę. Ale czasem wykonuję jakiś specjalny projekt.
- Na przykład co?
- Wizytówki, zaproszenia. Ulotki. Karty dań. Zawiadomienia.
- Jakiego rodzaju zawiadomienia?
- Najróżniejsze. O wyprzedażach, o galowych imprezach. Większość klientów to właściciele małych firm lub osoby prywatne. Dlatego nasze niektóre zadania bywają zabawne i oryginalne. - Zanurzyła łyżeczkę w deserze. - Pewna para zamówiła kiedyś zawiadomienia o adoptowaniu szczeniaka ze schroniska dla bezdomnych zwierząt.
Włożyła do ust trochę lodów i przez chwilę rozkoszowała się ich smakiem.
- W jaki sposób można zostać grafikiem komputerowym?
- Studiowałam na akademii sztuk pięknych, ale... - urwała, a jej spojrzenie ujawniło dawny uraz. - Po ślubie przerwałam naukę. Postanowiliśmy z mężem, że najpierw on skończy studia. Ale - westchnęła cicho - zdarzyła się historia stara jak świat. Mój mąż zrobił dyplom, a ja urodziłam dziecko. Zamierzałam wrócić na studia, gdy Lily wejdzie w wiek szkolny. Niestety, prawie dwa lata temu musiałam iść do pracy.
- Ale nadal myśli pani o dawnych planach? - Chyba nieopatrznie poruszył czułą strunę. Świadczyła o tym mina Angeliny Winters.
- Studia nie są obecnie na pierwszym miejscu mojej listy priorytetów - odparła złudnie lekkim tonem.
- Nie sugerowałem, że powinny. Tylko odniosłem wrażenie, że ta sprawa ma dla pani duże znaczenie.
- Może w przyszłości... Kompletuję swoje najlepsze prace, a za rok lub dwa spróbuję kupić sprzęt i działać na własną rękę.
- Zostać niezależną kobietą interesu?
- Chciałabym móc spędzać popołudnia w domu, gdy Lily uzna, że szkolna świetlica to miejsce odpowiednie tylko dla maluchów.
Do stolika podeszła kelnerka. Spytała, czy życzą sobie jeszcze czegoś i zostawiła rachunek. Mike sięgnął po pieniądze.
- Ja powinnam się tym zająć. - W głosie Angeliny zabrzmiało poczucie winy.
- Nie ma mowy. To rewanż za tamten obiad.
- Ale... transport tej pralki...
- Usiłuje pani urazić moją męską dumę?
- Skądże znowu! - zawołała z komicznym przerażeniem.
- Powiedzmy, że jestem staroświecki. Jeśli zapraszam kobietę na obiad, to za niego płacę.
Gdyby z każdej odrobiny kurzu wylęgały się puszyste pisklęta, to z brudu pod starą pralką mógłby powstać kurczak monstrum. W warstwie lepkiej mazi leżała jednocentówka, plastikowa laleczka, guzik, agrafka i patyk od lizaka, a w charakterze głównej ozdoby - przezroczysta piżama, która zniknęła wkrótce po czwartej rocznicy ślubu Angeliny.
- Chyba spalę się ze wstydu - mruknęła Angelina. - Co za bałagan. - Chwyciła skąpy ciuszek, żeby wrzucić go do kosza z brudną bielizną. Koronkowa falbanka zawadziła o jego brzeg i rozdarła się z głośnym trzaskiem.
- To samo znalazłem u siebie pod kanapą.
- Naprawdę? - Angelina uśmiechnęła się kpiąco. - Muszę tu posprzątać - stwierdziła krótko, czerwona jak burak.
- Rozpakowanie nowej pralki zajmie mi trochę czasu.
Angelina przyniosła szczotkę i napełniła wiadro wodą. Następnie zaatakowała energicznie podłogę, nie przestając myśleć o atrakcyjnym mężczyźnie znajdującym się tuż obok.
Staroświeckim atrakcyjnym mężczyźnie, poprawiła się natychmiast. Nie chodziło wcale o to, że postawił jej obiad. Przy swojej pensji Angelina wcale nie zamierzała walczyć o równe prawa do regulowania rachunków w restauracji. Problem polegał na czymś innym. Staroświeccy mężczyźni lubili przejmować kontrolę nad kobietami, troszczyć się o nie i je rozpieszczać. Angelina już kiedyś wpadła w taką pułapkę. Pozwoliła mężczyźnie, żeby nią rządził. Żeby o nią dbał. Żeby ją psuł. Żeby ją stopniowo dyskwalifikował. Pomniejszał. Dławił. Nie chciała drugi raz przeżyć tego samego. Z dnia na dzień została z dzieckiem prawie bez środków do życia. Od tego czasu przeszła długą drogę. Stała się samodzielna i samowystarczalna. Potrafiła utrzymać siebie i Lily. Najgorsze miały już za sobą. W przyszłości też dadzą sobie radę. Angelina była tego pewna. Jeśli w kimś się zakocha, to nigdy więcej nie stanie się zależna od mężczyzny. Zwłaszcza od takiego, który chlubi się, że jest staroświecki. Gdyby jeszcze wiedziała, jak okiełznać swoje hormony! Szalały, ilekroć Mike Calder był w pobliżu. Tak jak teraz, gdy przeszła obok niego, żeby wylać wodę. Akurat wyciągał z pralki styropianowe blokady.
- Może pudło przyda się Lily i jej koleżankom do zabawy - powiedział.
- Jasne - przyznała. - Będą mieć frajdę. Dzięki, że go pan nie wyrzucił.
Dlaczego musiał być taki troskliwy? - przemknęło jej przez głowę. Gdyby nie zachowywał się tak sympatycznie, jej serce prawdopodobnie nie zaczynałoby uderzać szybciej. Pokoje nie stawałyby się mniejsze, gdy do nich wchodził. Nie robiłoby się jej gorąco, gdy zbliżał się do niej.
- Prawie gotowe - stwierdził.
Angelina w milczeniu obserwowała pracę Mike'a, pełna podziwu dla jego skupienia, siły i zręczności. Męskie ręce sprawnie wykonywały kolejne niezbędne czynności. Wyobraziła sobie, że te dłonie dotykają jej ciała, przesuwają się po nim pieszczotliwie, rozniecają magiczny płomień. Rozkoszowała się smakiem pożądania, zastanawiając się, jak by to było, gdyby doktor Calder ją pocałował. Szkoda, że nie mogła od razu wypchnąć go z domu. Czekało ją chyba najdłuższe pół godziny w życiu.
- Zawsze wozi pan ze sobą ten wózek? - spytała, gdy wsunął nośną platformę pod pralkę.
- Tyle ludzi bez przerwy coś przestawia - odparł z uprzejmym uśmiechem. - Taki sprzęt staje się niezbędny.
Zgrabnie popchnął wózek i zawiózł pralkę na miejsce.
- Wspaniale. Chyba ma pan praktykę.
- Przepracowałem kiedyś całe lato w firmie organizującej przeprowadzki. Ta pralka to pestka. Znacznie trudniej wepchnąć po schodach pianino.
- Wyobrażam sobie.
Doktor Calder ustawił pralkę ćwierć metra od ściany i podniósł jeden z dwóch plastikowych węży.
- Przykręcimy te maleństwa, włożymy wtyczkę do kontaktu i sprawa załatwiona. Nic, tylko prać.
Mike schylił się, żeby dosięgnąć zaworu, a pod dżinsami wyraźnie zarysowały się twarde pośladki. Złociste włosy musnęły potężne ramię. Wspaniale rozwinięte mięśnie poruszały się miarowo, a na czole pojawiły się głębokie zmarszczki. Po chwili Mike połączył koniec węża z zaworem i mocno dokręcił nakrętkę.
- Przydałaby się latarka - powiedział.
Była w sypialni, w szufladzie nocnej szafki. Angelina wykorzystała okazję, żeby się odświeżyć i wziąć się w garść. Zadowolona z rezultatu, wróciła do pralni.
- Proszę bardzo. - Wyciągnęła dłoń uzbrojoną w latarkę.
- Musi mi pani poświecić. A ja stanę na głowie, żeby włączyć tę pralkę do sieci.
- To takie trudne?
- Sznur jest krótki, a jakiś idiota wpadł na genialny pomysł, żeby umieścić gniazdko prawie w podłodze.
- Nie można odsunąć suszarki, żeby mieć dostęp z boku?
- Można. Ale przedtem trzeba odłączyć rurę, prowadzącą do wywietrznika. Lepiej tego nie robić. Te stare węże bywają kruche. Chyba że chce pani skoczyć do sklepu po nowy...
Nie potrafiła się powstrzymać. Zachichotała.
- O co chodzi? - Patrzył na nią zmieszany.
Nie mogła mu wyjaśnić, że ujęło ją jego zdecydowane podejście, że zniecierpliwienie było takie męskie i wzbudziło w niej czułość, ponieważ stanowiło pierwszy przejaw niedoskonałości, który ujawnił doktor Calder.
- Po prostu rozśmieszyło mnie, że najtrudniejsze okazało się wetknięcie wtyczki.
Zacisnął usta i lekko potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Ach, te kobiety!” Wstrzymała z wrażenia oddech, ponieważ tak dojmująco znajoma wydała się jej mina Mike'a. Angelina nie miała pojęcia dlaczego. Przecież spędziła z doktorem Calderem tak niewiele czasu.
Mike usiadł na pralce, górną połową ciała odwrócił się w stronę ściany i postękując z wysiłku, próbował trafić wtyczką do gniazdka.
- Światło! - rozkazał.
Angelina uniosła latarkę i skierowała strumień światła w dół, za pralkę.
- Wprawo. Zastosowała się do polecenia.
- Bardziej w prawo.
Musiała przysunąć się do niego. Jeszcze trochę i będzie go dotykała, gdy jej talia zetknie się z jego udem, a wtedy...
- Bliżej.
Zaciskając zęby, przylgnęła bokiem do niego. Zareagowała na tę bliskość zgodnie ze swoimi przewidywaniami: poczuła, jak przechodzi ją fala gorąca.
- Doskonale - mruknął Mike nieco zduszonym głosem, ponieważ nadal zajmował niewygodną pozycję. - Teraz...
Pralka nieoczekiwanie ożyła. Odwirowywanie, przemknęło Angelinie przez głowę, gdy błyskawicznie sięgnęła w kierunku pokrętła programatora. Mike usiłował zrobić to samo, toteż udało się jej tylko trzepnąć go latarką w ucho i zaplątać się w jego ramię. Jej prawa pierś dosłownie wklinowała się pod pachę Mike'a. Angelina wylądowała z twarzą w zagłębieniu jego szyi, gdzie z każdym oddechem wchłaniała porcję zapachu płynu po goleniu. Jedno z nich - Angelina nigdy nie ustaliła, które - w końcu zdołało wyłączyć pralkę. Spróbowała odsunąć się od Mike'a. On trzymał ją jednak za przegub, uniemożliwiając ucieczkę. Stali naprzeciw siebie, wystarczająco blisko, żeby Angelina poczuła emanujący z jego ciała żar. Na wargach Mike'a zaigrał domyślny uśmieszek, a w oczach błysnęło pożądanie, gdy powoli przesuwał dłonie po jej ramionach. Mogła się wtedy wyrwać. Powinna była. Chciała to zrobić - albo tylko jej się wydawało, że chce. Ale nawet nie drgnęła. Czekała, zdając sobie sprawę, że pocałunek jest nieuchronny. Była na niego przygotowana, zanim usta Mike'a musnęły jej wargi. Pragnęła jak najszybciej przekonać się, jakie będzie owo doznanie wywołane pierwszym zetknięciem ich ust. Marzyła o tym wrażeniu. Potrzebowała go. Obawiała się go. Tęskniła za nim. Lękała się go... Mike ujął jej twarz w dłonie. Oboje patrzyli sobie w oczy. Zielone nie zadawały żadnych pytań, a brązowe nie udzielały żadnych odpowiedzi. Istniała tylko akceptacja siły, która ich popychała ku sobie, oraz zgoda na to, co miało nastąpić. Musieli się pocałować. Tego życzył sobie los.
Mike nie śpieszył się. Powoli przesuwał ustami po wargach Angeliny, sprawdzając ich miękkość, kształt i smak. Pocałunek - choć pozbawiony gwałtowności - podziałał na Angelinę niesłychanie. Z pełną świadomością rozkoszowała się delikatnym uciskiem ust Mike'a. Słodka pieszczota sprawiała nieziemską przyjemność. Kusiła obietnicą. Oferowała namiętność i żar. Od dawna nikt nie całował Angeliny w ten sposób. Nie obejmował jej tak czule. Nie przekonywał, że jej pożąda. Mike uniósł głowę, przerywając pocałunek. Angelina zareagowała na to cichym jękiem żalu.
- A ja się martwiłem, że to jednostronne zauroczenie - powiedział Mike chrapliwie.
Nawet gdyby zamierzała go przekonać, że tak było, nie zdążyłaby się odezwać. Jego usta - tym razem bardziej natarczywie - znów znalazły się na jej wargach. Ten pocałunek był głębszy, zawierał więcej namiętności. Angelina przeżywała go całym swoim ciałem, od stóp do głów rozpalona zarówno fizycznym pożądaniem, jak i emocjonalną potrzebą bliskości. Pocałunek okazał się zachwycający. Dłonie Mike'a pieściły po mistrzowsku. Angelina poddała się ich dotykowi, z zachwytem przyjmując słodkie, cudowne doznania. Coraz głębiej pogrążała się w ich magii, gdy nagle dłonie Mike'a spoczęły na jej pośladkach. Przycisnął ją mocno do siebie. Mogła się przekonać, jak bardzo jej pożąda. Intymność okazała się zbyt nagła, zbyt intensywna. Szokująca. Angelina wyrwała się z objęć Mike'a. Patrzyli na siebie oszołomieni, próbując się uspokoić. Jego oczy lśniły, policzki pokrywał ciemny rumieniec. Angelina wiedziała, że ona - zmieszana jak nigdy - musi wyglądać podobnie.
- Ja... - urwała. Pocałunek sprawił, że jej umysł pracował na zwolnionych obrotach.
- Ja też. - Mike przysunął się, żeby znów wziąć ją w ramiona.
Zaraz zaczniemy wszystko od początku, pomyślała w popłochu.
- Nie! - zawołała. Cofnęła się o krok i wpadła na pralkę.
- A co - Mike z niedowierzaniem potrząsnął głową - boisz się mnie?
- Nie! - parsknęła. Nie mogła mu powiedzieć, czego naprawdę się bała. Gdyby znów ją całował, wkrótce wylądowaliby nago na podłodze pralni.
- Więc...
Angelina odetchnęła głęboko. Usiłowała zebrać myśli i zapanować nad drżeniem kolan.
- Doktorze...
- Mike - warknął przez zaciśnięte zęby.
- Właśnie. Słuchaj, Mike, doceniam, że przywiozłeś i zainstalowałeś mi pralkę. Zamierzałam zrewanżować ci się domowymi ciasteczkami lub czymś w tym stylu, a nie...
Spiorunował ją wzrokiem.
- Chyba nie przypuszczasz, że... - Mike urwał i ciężko westchnął.
Owszem, nie przypuszczała. Ale swoją sugestią odwróciła uwagę od tego, co naprawdę stanowiło problem. Całe szczęście. Jeszcze tego brakowało, żeby Mike zrozumiał, jak bardzo ją pociąga. Otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że jakimś cudem wydusi z siebie w miarę inteligentną ripostę.
Mike odezwał się jednak pierwszy. Jego słowa wyrażały oburzenie i pewnie dlatego ich nie dobierał.
- Nie muszę przestawiać gratów, żeby zwabić babę do łóżka. A gra przedwstępna nie polega na podłączaniu węży.
- Wolisz odwirowywanie! - Ale się wysiliłaś, pomyślała, zirytowana swoim brakiem inwencji.
- Dopiero od pięciu minut, pani Winters.
Przyznała w duchu, że zasługuje na jego pogardę. I na spojrzenie, którym po niej przesuwał - pożądliwe, otwarcie zmysłowe. Dokładnie tak większość mężczyzn patrzy na dziewczynę w zbyt wydekoltowanej, zbyt obcisłej i za krótkiej sukience. Tak traktuje kobietę, której pocałunki są żarłoczne. A ona, Angelina Winters, przed chwilą pocałowała Mike'a Caldera w taki sposób, jakby... jakby nikt nie całował jej od prawie dwóch lat. Pat. Cisza. Beznadziejna cisza.
- Myślę, że powinniśmy... - Pociągnęła nosem. - W ogóle cię nie znam!
- Sądziłem, że właśnie zaczynamy się poznawać. Przecież niedawno trzymałem cię w ramionach, prawda? A ty...
- Tak! - ucięła. Czuła, że policzki jej płoną. - Ale... Gdyby wzrok zabijał, już leżałaby martwa.
- Spokojnie, aniołku. Trzeba tylko powiedzieć „nie”. Nie gwałcę podczas randek i nie uprawiam seksu na pralkach.
- To nawet nie jest randka - mruknęła.
Najwyższy czas, żeby sobie o tym przypomniała! I o paru innych rzeczach. O tym, jak pełna nadziei gapiła się na telefon. Swoje rozczarowanie, gdy się nie odezwał. Przygnębiające wnioski, które z tego wyciągnęła.
- Na pewno nie? - zapytał wesoło, odzyskując dobry humor. - Chyba trochę przypominało randkę. Wcinaliśmy coś z jednego półmiska.
- Tylko z powodu oferty „Dla dwojga”.
- Jasne. - Zachichotał. Znów zapadło niezręczne milczenie. W końcu przerwała je Angelina.
- Będzie lepiej, jeśli już pójdziesz.
- Nie mogę.
- Jak to nie możesz?
- Muszę wypoziomować pralkę. To bardzo ważne. Jeśli nie będzie stała poziomo, podczas prania zacznie wibrować.
- Więc ją wypoziomuj i...
- I zjeżdżaj? - dokończył za nią. Angelina westchnęła ponuro.
- Naprawdę jestem ci wdzięczna. - Tak mnie pociągasz, że w twojej obecności zupełnie głupieję, a ty nawet nie zadzwoniłeś, dodała w myśli.
- A ta poprzednia pralka... nikt jej nie ustawiał?
- Nie wiem. Chyba mnie to nie interesowało.
Nie interesowało jej też, jak założyć nową linkę do kosiarki, jak zmienić baterie w wykrywaczu dymu lub uszczelkę w kranie.
- Zaufaj mi, aniołku. - Mike musnął palcem czubek jej nosa. - Nie chcesz, żeby twoja nowa pralka ruszyła w taniec, prawda?
- No dobrze. Ale pokaż mi, na czym polega to ustawianie. Ukląkł i wskazał na metalowe kółeczko, które ona nazwałaby po prostu nóżką.
- Widzisz to pokrętło? Może być dłuższe lub krótsze, w zależności od tego, w którą stronę je się obraca. Powinno mieć odpowiednią długość, żeby... - Zauważył, że Angelina wpatruje się w niego, a nie w pokrętło. - Coś nie tak?
Potrząsnęła przecząco głową.
- Potrafisz wyjaśniać - powiedziała z uśmiechem.
Czy Thomas wyjaśniałby jej różne sprawy, gdyby wyraziła zainteresowanie? Szczerze mówiąc, nie miała pojęcia. Nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby pytać. Nigdy nie przypuszczała, że jej małżeństwo się rozpadnie, a ona będzie musiała sama zatroszczyć się o wszystko. Pędziła bezmyślny żywot, zadowolona ze status quo. Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Czyżby właśnie odkryła, dlaczego Thomas ją porzucił? Dlaczego wolał związać się z recepcjonistką, pracującą w jego biurze? Angelina była pewna jednego: nigdy więcej nie stanie się tak bardzo zależna od mężczyzny.
Mike oparł ręce na bocznych krawędziach pralki i szarpnął nią do przodu i do tyłu.
- Przechyla się w prawo - stwierdził, klękając, żeby dokonać poprawki. - Sprawdź, czy się chwieje - polecił.
Kolejne pół obrotu nadało pralce stabilność, lecz Mike nadal klęczał.
- Co teraz? - spytała Angelina.
- Masz wspaniałe nogi.
Wzniosła oczy ku niebu, ale jej poirytowanie było niegroźne. Trudno złościć się na mężczyznę, który podziwiał ją z taką oczywistą przyjemnością.
- Skończone? - spytała.
- Miejmy nadzieję, że nie - odparł wstając. Na widok jej miny dodał: - Chodzi ci o pralkę? Chyba tak. Trzeba tylko napuścić do niej wody i sprawdzić, czy nie cieknie spod nakrętek. Przy okazji możesz uprać trochę ciuchów.
- Oto propozycja nie do odrzucenia.
Kilka minut później Mike dokładnie obejrzał połączenia. Były szczelne. Przez chwilę oboje zastanawiali się, co powiedzieć.
- Dzięki za... wszystko - odezwała się Angelina. - Przez moją pralkę zmarnowałeś sobotni wieczór.
- Nie narzekam. Trafiło mi się to i owo. Poza tym jeszcze jest wcześnie.
- Nie bardzo.
- Zdążylibyśmy do kina na ostatni seans.
- Nie sądzę.
Lekko objął dłońmi jej ramiona.
- Naprawdę chciałbym lepiej cię poznać.
Równie dobrze mógłby porwać ją w ramiona, ponieważ dotyk jego palców i tak wprawiał ją w stan podniecenia.
- Raczej jedź do domu, weź dwa razy zimny prysznic i zadzwoń do mnie za parę dni, jeśli nadal będziesz zainteresowany.
Zaczął pieszczotliwie gładzić japo policzku.
- Sprawy trochę wyniknęły się nam spod kontroli. - Uśmiechnął się uwodzicielsko.
- Trochę - mruknęła z przekąsem.
- Już dobrze, przyznaję, że potrafisz obudzić we mnie bestię, ale przecież jesteśmy dorośli i cywilizowani. Na pewno potrafilibyśmy spędzić ze sobą nieco czasu, nie ulegając pierwotnym impulsom.
Mów za siebie, pomyślała. Nigdy by nie przypuszczała, że cała jej twarz jest strefą erogenną. To, jak odrobinę szorstkie, lecz nieskończenie delikatne palce Mike'a działały na zmysły, w niektórych konserwatywnych społecznościach prawdopodobnie uchodziło za sprzeczne z prawem.
- Zgódź się - poprosił. - Pozwolę ci wybrać film.
- Może innym razem. - Wtedy, gdy najpierw zatelefonujesz i mnie zaprosisz, dodała w myśli. Dzięki temu poczuję się jak ktoś oczekiwany, a nie przypadkowy.
Zrozumiał, że ona nie zmieni zdania. Z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami i opuścił ręce.
- Co powiesz na spacer? - Nie dał jej czasu na odmowę, tylko szybko dodał: - Trzeba wyprowadzić psiaka.
Wieczór idealnie nadawał się na przechadzkę. Księżyc świecił jasno, niebo było bezchmurne, a powietrze rześkie. Mike prowadził Princess na długiej smyczy, dając jej dużo swobody. Princess korzystała z niej w urozmaicony sposób - wesoło podskakiwała albo nagle zatrzymywała się, żeby obwąchać latarnię lub słupek skrzynki na listy, a od czasu do czasu - spłoszyć żabę. Spacer podziałał na Angelinę relaksujące Powiedziała Mike'owi o celującej ocenie, którą Lily dostała za pracę o szopach, gawędziła z nim o wychowywaniu szczeniaków. Dała wyraz zadowoleniu, że mieszka na Florydzie i w lutym nie musi nosić palta. Poruszała same miłe, bezpieczne tematy. Jej nastrój znacznie się poprawił.
Szli cichymi uliczkami, aż zatoczyli pełny krąg i znów znaleźli się przed jej domem. Angelina w milczeniu patrzyła na Mike'a, który głaskał psa po karku i chwalił go za dobre zachowanie. Nie miała ochoty rozstawać się z doktorem Calderem. Napięcie, które niedawno ją opuściło, powoli zaczęło znów dawać o sobie znać. Mimo to zdołała się uśmiechnąć, gdy Mike puścił szczeniaka i spojrzał na nią. Odniosła wrażenie, że on także jest trochę zakłopotany i niespokojny. Nie wiadomo dlaczego dodało jej to otuchy. Odezwała się pierwsza, żeby przerwać milczenie.
- Dzięki za pralkę, za obiad i...
- To raczej ja powinienem podziękować ci za obiad. Tylko z tobą mogłem zamówić fajitas dla dwojga i dostać darmowy deser.
- Przez całe lata nie zapomnę tych lodów.
Tym razem cisza trwała nieco dłużej i w końcu zwyciężyła.
- No cóż...
Angelina wyciągnęła rękę. Ujął ją, lecz jego wzrok i zmysłowość uśmiechu ostrzegła Angelinę, że pożegnanie przypieczętuje coś więcej niż uścisk dłoni. Mike powoli i łagodnie, ale z rozmysłem przyciągnął ją do siebie. Wystarczająco blisko, żeby poczuła żar jego ciała. Wystarczająco blisko, żeby słyszała oddech Mike'a. Żeby doleciał ją zapach jego płynu po goleniu. I na tyle blisko, żeby zatraciła się w pocałunku.
ROZDZIAŁ 7
Mike mył ręce, starając się nie patrzeć na swoją „Listę wymagań”. I tak gardził sobą, ponieważ zlekceważył własne zasady. Zlekceważył? Do diabła, to za mało powiedziane. Po prostu zagrał im na nosie. Wystarczyło jedno spojrzenie na Angelinę Winters i wskoczył w rolę szlachetnego rycerza tak szybko, że chyba tylko cudem nie złamał przy tym nogi. No i proszę, co się stało... co się prawie stało... co jeszcze mogło się stać... Mimo niezłomnego postanowienia Mike przez chwilę rozpatrywał przyjemne możliwości.
- Wprowadzić następnego pacjenta? - spytała Suzie, zaglądając do pomieszczenia.
Skinął twierdząco głową.
- Zaraz idę. Co nas jeszcze czeka?
Na ogół nie operował we wtorki, ale dziś miał trudny zabieg, którego nie można było przełożyć na następny dzień. Dlatego teraz mieli trochę opóźnienia.
- Nie jest tak źle. Przełożyłam dwie wizyty na inny termin. Jeśli zjesz szybki lunch, zdołasz nadrobić zaległości. Aha, jeszcze jedno. Dostarczono ci przesyłkę.
- Najwyższy czas. Zamówiłem tę lampę kilka tygodni temu. Ta wytwórnia sprzętu medycznego transportuje towar chyba na grzbietach mułów.
- To nie lampa. - Suzie nie kryła podekscytowania. - Chodź zobaczyć.
Ciasteczka! - przemknęło Mike'owi przez głowę. Angelina wspomniała, że zamierza je upiec dla niego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wielką miał nadzieję, że pani Winters to zrobi.
- Ciekawe, jakie są - mruknął, idąc za Suzie. Weszli do poczekalni i Suzie obwieściła:
- Bazie.
- Bazie? - spytał zdumiony.
- I to bardzo drogie.
Mike gapił się niedowierzająco na gałązki z puszystymi kotkami, artystycznie ułożone w glinianym wazonie, który także nie wyglądał tanio.
- To dla mnie? Kto mógłby przysłać mi bukiet bazi?
- Czyżbyś nie wiedział? - Suzie patrzyła na niego pytająco.
Zaprzeczył ruchem głowy.
- No to przeczytaj wreszcie ten bilecik! Już mi się kończy cierpliwość.
Mike sięgnął po wsuniętą między gałązki kopertę z wydrukowanym srebrnymi literami napisem Espey Gallery.
- Coś takiego. Są z galerii.
- To jedno z najbardziej ekskluzywnych miejsc w Winter Park - poinformowała Suzie. Znała się na takich rzeczach.
- Nic nie rozumiem.
- Ty naprawdę nie wiesz, kto ci je przysłał, prawda?
- Nie mam zielonego pojęcia. Pewnie jakiś wdzięczny właściciel zwierzaka.
- Jakiś niezmiernie wdzięczny właściciel - stwierdziła Suzie. - Nieźle się wykosztował. Sam ten wazon ma prawdopodobnie trzycyfrową cenę.
- Samantha Curry - powiedział, uśmiechając się mimo woli. Niedawne wydarzenia sprawiły, że całkiem o niej zapomniał. Ta przesyłka to był omen. Bez wątpienia. Miał popchnąć go w odpowiednim kierunku, przypominając o postanowieniu. Mike rzucił okiem na karteczkę.
- Dziękuje mi za udział w sobotnich szczepieniach.
- Mądrala z niej.
- Dlaczego?
- Przysłała tyle małych, mięciutkich kotków weterynarzowi.
- Hmm - mruknął, zajęty tą częścią liściku, której nie przeczytał Suzie. W Espey Gallery szykowano wystawę rzeźb jednej z przyjaciółek Samanthy. Uroczyste otwarcie zaplanowano na przyszłą sobotę. Samantha pytała, czy Mike zechciałby jej towarzyszyć. A czy wygłodzony człowiek miałby ochotę na befsztyk?
Wieczorem Mike zadzwonił do Samanthy. Podziękował za bazie i przyjął zaproszenie na wernisaż i koktajl w Espey Gallery. Następnie zaproponował, aby po tym spotkaniu oboje poszli gdzieś na kolację. Samantha rzuciła nazwę francuskiej restauracji w pobliżu galerii. Mike odłożył słuchawkę bardzo z siebie zadowolony. Gala w galerii. Ekskluzywny lokal. Nieźle. Naprawdę nieźle. Nareszcie zostawiał za sobą kobiety w rodzaju Beth Ann. Otarł się o niebezpieczeństwo, ale w porę wrócił na właściwą drogę. Niestety, pozostawała jeszcze Angelina Winters. Mimo jej finansowych problemów, byłego męża, o którym wolała nie mówić, i córeczki bez tatusia, trudno będzie zapomnieć te wielkie, piwne oczy lub buntownicze wysuwanie podbródka. Z piersi Mike'a wydarło się westchnienie. Te nogi. Jej uśmiech.
Pod koniec tygodnia Mike doszedł do wniosku, że najłatwiej wpaść w obsesję na punkcie kobiety, jeżeli bezustannie się o niej myśli. Wszystko ją przypominało - białobrązowe psy, dziewczynki w wieku Lily, szyldy meksykańskich restauracji, reklamy opon... Walczył z tą obsesją - ilekroć przypominała mu się Angelina, siłą woli zmuszał się do myślenia o pannie Curry. To wcale nie było trudne. Kasztanowe włosy zamiast czarnych. Jedwabna bluzka zamiast spłowiałego podkoszulka. Każde zerknięcie na „Listę wymagań” uświadamiało Mike'owi nagą prawdę. Samantha Curry zasługiwała na sześć punktów, Angelina zaś na niecałe dwa. Żeby to sobie lepiej uświadomić, napisał na liście: „Samantha 6”. Dopisał też . Angelina” nad nazwiskiem Winters i pociągnął strzałkę do półtora punktowego wyniku.
W furgonetce nadal tkwiła stara pralka. Mike upierał się, że ją wywiezie, co tylko dowodziło, że znów zaczyna zachowywać się jak tuman. Postanowił więc jak najszybciej pozbyć się grata, żeby nie przypominał o popełnionych błędach. Zawiózł go do sąsiada teściowej Suzie - pana Peledrino, mechanika na emeryturze, który w warsztacie za domem reperował używany sprzęt.
Dwa teriery pana Peledrino - Spike i Spots - natychmiast wybiegły na podwórko. Ich właściciel, łysy i tęgawy, lecz nadal pełen energii, pośpieszył za nimi.
- Cześć, doktorku. Co pana do mnie sprowadza?
- Przywiozłem panu pralkę. - Mike otworzył boczne, odsuwane drzwiczki samochodu.
- Niech no rzucę okiem. - Pan Peledrino wgramolił się do furgonetki. Psy zrobiły to samo. W podnieceniu obwąchiwały jej wnętrze, pełne zapachu różnych zwierząt.
- To staruszka - stwierdził mechanik.
- Myślałem, że przydadzą się panu jakieś części.
- Może. - Pan Peledrino wysiadł i z namysłem drapał się po brodzie. - A może nie. Trudno powiedzieć. Trzeba ją najpierw włączyć i zobaczyć, jak chodzi. Ale to popularny model i obudowa jest w dobrym stanie. Dam za nią dychę.
- Dziesięć dolców? - Mike'owi nawet nie przyszło do głowy, że mechanik zapłaci za ten rupieć.
- Jak pan chce. Nie mam zwyczaju się targować.
W pierwszej chwili Mike chciał odmówić przyjęcia pieniędzy, ale zaraz zmienił zdanie. Angelinie przyda się nawet taka drobna sumka.
- Zgoda.
- Płacę czekiem, a nie gotówką. To zniechęca złodziei do przynoszenia mi kradzionych rzeczy - wyjaśnił pan Peledrino. - Na jakie nazwisko wystawić?
- Angelina Winters.
Postanowił wysłać jej czek wraz z krótkim wyjaśnieniem. Wizytę uznał za zbyt ryzykowną. Gdyby poszedł do Angeliny, prawdopodobnie znów popatrzyłby na jej nogi. Albo spojrzał jej w oczy, co było jeszcze bardziej niebezpieczne. Mężczyzna jest w stanie przyglądać się w miarę obojętnie nogom kobiety, ale oczy stwarzają większy problem. Są przecież zwierciadłem duszy. Zwłaszcza takie jak Angeliny Winters. Ich nie potrafił usunąć z pamięci. Chyba dlatego, że w ogóle nie potrafił sobie przypomnieć, jakiego koloru są oczy Samanthy Curry.
- Naprawdę możemy zjeść trochę tych ciasteczek dla doktora Mike'a?
- Już przygotowałyśmy pudełko z ciasteczkami dla niego - wyjaśniła córce Angelina. - Te są nadprogramowe.
- Aha. - Lily nie zamierzała dyskutować. Chwyciła herbatnik i podniosła go do ust. - Czekoladowe to moje ulubione.
- Każdy je lubi.
- Doktor Mike na pewno też. - Popiła ciastko haustem mleka i z westchnieniem postawiła szklankę na stole. - Wolałabym, żeby po nie przyszedł.
- Postanowiłyśmy wysłać je pocztą, nie pamiętasz? Żeby mu zrobić niespodziankę.
- Mogłabyś go do nas zaprosić, ale nic nie mówić o ciastkach - zasugerowała Lily. - Wszedłby tutaj, a my zawołałybyśmy „Niespodzianka!” i pokazały mu te pyszności.
- Coś takiego by ci się spodobało, prawda? - Patrząc na słodką buzię Lily, Angelina doszła do wniosku, że macierzyństwo byłoby łatwiejsze, gdyby dzieci nie wykazywały tyle sprytu.
Angelina także sięgnęła po ciasteczko. Liczyła na to, że chwila ciszy pozwoli zmienić temat. Lily nie dawała jednak za wygraną.
- Dlaczego nie zadzwonisz do doktora Mike'a? Angelina jadła powoli, żeby zyskać na czasie. Musiała wymyślić jakieś sensowne wyjaśnienie, które zniechęci Lily do dalszej dyskusji. Nie mogła powiedzieć prawdy: że doktor Mike pojechał do domu i wziął zimny prysznic. Pomogło mu” to trzeźwo ocenić znajomość z Angeliną Winters. Doszedł do wniosku, że wcale nie chce lepiej jej poznać.
- Doktor Mike ma bardzo dużo pracy. Dwukrotnie wyświadczył nam przysługę i teraz my powinnyśmy jakoś się zrewanżować.
- Lepiej, żeby do nas wpadł.
- To absolutnie wykluczone. - W głosie Angeliny zabrzmiała stanowczość. - A ty najwyżej napisz mu karteczkę z podziękowaniami. Włożymy ją do paczki.
- Przy okazji obejrzałby Princess - upierała się Lily. - Lubi ją.
- Lily - odezwała się ostrzegawczym tonem Angelina. Zignorowała minę córki i włożyła do zlewu blachę, na której upiekła ciastka. Skrzywiła się na widok cieknącego kranu. Do niedawna woda tylko trochę kapała. Teraz płynęła cienkim, lecz nieprzerwanym strumyczkiem. Nie ulegało wątpliwości, że problem domaga się rychłego rozwiązania. Angelina nie miała pojęcia, jak się naprawia kran. Po namyśle uznała, że znajdzie jakiś fachowy poradnik. Szkoda, że nie istniały instrukcje, jak zapomnieć o seksownych weterynarzach. Albo w ogóle o seksie. Od rozwodu całkiem dobrze radziła sobie z seksem - lub raczej jego brakiem. Aż do dnia, w którym poznała Mike'a Caldera. I teraz... Wszystkie jej skumulowane, kobiece tęsknoty, do tej pory bezpiecznie drzemiące, zostały nagle rozbudzone. Od czasów Śpiącej Królewny nie zdarzyło się, żeby jeden pocałunek spowodował takie przebudzenie!
Angelina gwałtownie zaatakowała plastikowym zmywakiem spieczone resztki ciasta. Cóż, Mike Calder najwyraźniej nie okazał się księciem. Raczej rycerzem, który ratuje damy z opresji. Ale na pewno nie księciem. Książęta nie rozpływają się w powietrzu po tym, jak zapewnili, że chcą lepiej kogoś poznać. Jak to dobrze, że skończyło się na pocałunkach. Zwłaszcza jej rozum był z tego zadowolony. Zmysły trochę mniej doceniały jej silny charakter. I właśnie one zdawały się wywierać przemożny wpływ na jej marzenia. Może gdyby.. . Wolała nawet o tym nie myśleć. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mogła zmienić tego, co już się stało. Po drugie, Mike Calder lubił się pojawiać i znikać. W tej sytuacji lepiej żałować straconej okazji niż tego, że poszło się z nim do łóżka. Lepiej być osobą cnotliwą i sfrustrowaną niż lekkomyślną i zaspokojoną. Tak przynajmniej głosiła teoria. Angelina przekonała się jednak, że praktyka skłania do innych wniosków.
Względnie szerokie bary. Względnie płaski brzuch. Względnie długie nogi. Stylowo ostrzyżone włosy - nadal względnie gęste. Buty wyglansowane według standardów obowiązujących w wojsku. Mike stwierdził, że prezentuje się całkiem nieźle jak na trzydziestokilkuletniego mężczyznę. Rzadko mizdrzył się przed lustrem, ale jeszcze rzadziej towarzyszył pięknym dziedziczkom fortun na otwarcie wystawy w galerii. Dlatego uznał, że dziś nie zaszkodzi trochę się sobie przyjrzeć. Nowe ubranie leżało bez zarzutu. Mike kupił je na ślub Trący i kazał dopasować do swojej sylwetki. Później okazało się, że garnitur trzeba będzie zastąpić smokingiem. Trochę narzekał na niepotrzebny wydatek, ale przestał się nim przejmować na widok Samanthy. Wyglądała niezmiernie elegancko. Gładka lniana sukienka w rudawym kolorze była jakby artystycznym przedłużeniem kasztanowych włosów, a szeroki naszyjnik o egipskich motywach dramatycznie podkreślał prostotę jej kroju.
Panna Curry nie tyle weszła do galerii, ile do niej wkroczyła. Wszystkie głowy odwracały się w jej stronę, a rozmowy cichły, gdy szła przez salę, witając się z innymi gośćmi, cmokając policzki i przedstawiając Mike'a. Tylko dla jego uszu przeznaczała drugą część każdego swojego komentarza. Mówiła na przykład głośno: „Freddy założył tę galerię bez niczyjej pomocy”. Po cichu zaś dodawała: „Rzeczywiście jest wizjonerem. Szkoda tylko, że w ogóle nie zna się na sztuce”. A przy innej okazji: „Willa w zeszłym roku zrobiła plakat dla naszej organizacji charytatywnej”. To była uwaga wypowiedziana na głos, zaś informacja przeznaczona tylko dla uszu Mike'a: „Fotografia psa sprawiała ckliwe wrażenie, ale ten szczeniak był wystarczająco plebejski, żeby spodobać się masom”.
Zatrzymali się na moment przed wystawionymi rzeźbami. Samantha czyniła uwagi w rodzaju: „Boże, nawet Freddy powinien zdyskwalifikować coś takiego”. „Lizzy chyba z nim sypia”. „Lepsze prace widziałam na pokazach w średniej szkole”. „Aż trudno uwierzyć, że ma odwagę chwalić się tym śmieciem”. W końcu podeszli do rzeźbiarki. Samantha rzuciła się jej na szyję.
- Wspaniały debiut - zaszczebiotała. - Prawdopodobnie szalejesz z dumy.
- Powiedziałabym raczej, że jestem trochę przerażona - odparła artystka. Mike stwierdził, że jest oszałamiająca. Miała lśniące, kruczoczarne włosy i alabastrową cerę, a na sobie czarną, obcisłą sukienkę ze stanikiem oblamowanym białą taśmą. Tworzyła ona z jednej strony szerokie ramiączko, zwieńczone na ramieniu dużą kokardą. Drugie ramię - gładkie i piękne - było nagie.
- Mike, pozwól, że cię przedstawię mojej najlepszej przyjaciółce z college'u, Lizzy. Lizzy, to jest doktor Mike Calder.
Po stosownych powitaniach Lizzy zwróciła się do Samanthy:
- Powiedz, co sądzisz - tak szczerze.
- Ta wystawa będzie na ustach całego artystycznego światka - bez mrugnięcia okiem stwierdziła Samantha.
Pamiętając jej wcześniejsze komentarze, Mike natychmiast rozpoznał zawartą w jej słowach okrutną ironię. Odpowiedź Samanthy nie spodobała się Mike'owi. Doszedł jednak do wniosku, że panna Curry była w niezręcznej sytuacji - lubiła artystkę, ale jej dzieła uważała za nieudane.
- Ma pan jakąś specjalizację, doktorze Calder? - spytała Lizzy.
- Zwierzątka.
- Zwierzątka?
- Mike jest weterynarzem - wyjaśniła Samantha.
- Ach, tak. - Lizzy posłała mu olśniewający uśmiech. - Rozumiem, że opiekuje się pan havanami Samanthy.
- Nie. - Spojrzał na Samanthę nieco zaskoczony. - Masz koty tej rasy? - Stanowiły rzadkość i kosztowały majątek.
- Dwie kotki medalistki - wyjaśniła Lizzy.
- Jeszcze nimi nie są, ale w przyszłości, kto wie... Mają duże szanse. - Samantha zaborczym gestem wzięła Mike'a pod ramię. - Mike i ja znamy się od niedawna. Jeszcze nie zdążyliśmy opowiedzieć sobie historyjek o czworonogach.
Pogawędkę przerwało pojawienie się Freddy'ego, właściciela galerii, któremu towarzyszył dystyngowany starszy pan.
- Wybaczcie. Nie chciałbym przeszkadzać, ale doktor Leblanc marzy, żeby cię poznać, Lizzy. Interesuje go „Anioł na barkach kowboja”.
Lizzy przeprosiła ich i odwróciła się, aby porozmawiać z potencjalnym nabywcą jej rzeźby. Samantha - nadal uwieszona na ramieniu Mike'a - odholowała go nieco dalej. Z miną znawczyni zaczęła przyglądać się kolejnemu eksponatowi.
- Lizzy jest bardzo miła.
- Biedaczka! - Samantha zerknęła na przyjaciółkę. - Cóż za ohydna sukienka!
Mike nie umiał dopatrzyć się w niej nic ohydnego. Przeciwnie, znakomicie podkreślała kształtną figurę Lizzy. Zauważyli to chyba wszyscy mężczyźni. Prawdopodobnie to irytowało Samanthę, Mike powstrzymał się więc od komentarza. Miał nadzieję, że w intymnej atmosferze restauracji ich rozmowa nabierze rumieńców. Samantha opuściła galerię w identycznym stylu, w jakim do niej wkroczyła. Szła tak dumnie, jak gdyby miejsce i zgromadzeni goście stanowili jej własność. Mike odniósł wrażenie, że jest tylko dodatkiem, równie ozdobnym jak chłopcy w smokingach, wynajęci na bal debiutantek.
Lokal „Chez Jacques” spełnił oczekiwania Mike'a. Sala była gustownie urządzona, oświetlenie - przyćmione, a na stolikach stały zapalone świece. Z głośników płynęły piosenki Edith Piaf. W przerwach między zupą, sałatką i płonącymi naleśnikami rozmawiali o zaangażowaniu Samanthy w akcje charytatywne.
- Poświęcasz tym sprawom mnóstwo czasu, prawda?
- Mam go pod dostatkiem - odparła. - Dobroczynność to moje jedyne zajęcie.
- W ogóle nie pracujesz?! - wypalił nietaktownie. Wzruszyła ramionami.
- Po skończeniu college'u zastanawiałam się, czy nie znaleźć sobie jakiegoś etatu. Ale panuje bezrobocie. Po co odbierać komuś pracę, skoro ja nie muszę zarabiać. Poza tym stałe zajęcie to okropność - trzeba nastawiać budzik, podpisywać rano listę obecności i wykonywać polecenia.
Słuchał jej oszołomiony. Sam od niepamiętnych czasów chciał być weterynarzem. W średniej szkole przygotowywał się do egzaminów w college'u, podczas nauki w college'u - do wyższych studiów. Dzięki powołaniu zaakceptował związane z nimi wymagania i rygory. Nie umiał nawet sobie wyobrazić egzystencji wypełnionej jedynie przyjemnościami i działalnością dobroczynną, bez jakiegoś życiowego celu.
- Co wybrałaś jako główny przedmiot studiów? - spytał, autentycznie zaciekawiony.
- Sztukę. Zrobiłam magisterium z historii sztuki. - Uśmiechnęła się. - Wspaniale, że nie potrzebuję pensji, prawda? Mogłabym najwyżej zostać nauczycielką, a to beznadziejny zawód, lub otworzyć galerię. Przypuszczam, że potrafiłabym odkrywać nowe talenty i nadawać im szlif.
- Jak twój przyjaciel Freddy?
- Och, daj spokój! Freddy nie rozpoznałby prawdziwego dzieła sztuki, nawet gdyby ugryzło go w siedzenie. Jego galeria uchodzi za modną na przedmieściach Orlando, ale nowojorscy krytycy nie zostawiliby na niej suchej nitki.
Mike'a korciło, żeby zapytać Samanthę, czemu poszła na dzisiejszy wernisaż, skoro ma taką opinię o jego organizatorze, ale się powstrzymał. Dobrze wiedział, dlaczego zjawiła się na otwarciu wystawy. Wcale nie dlatego, żeby swoją obecnością wesprzeć przyjaciółkę. Chodziło o efektowne wejście oraz pokazanie się w odpowiednim miejscu i wśród odpowiednich ludzi. A także o zachowanie pozycji w ciasnym, towarzyskim kręgu.
- Może opowiesz mi o swoich kotach.
Samantha była właścicielką dwóch kotek, zgłoszonych do udziału w ogólnokrajowym konkursie. Zamierzała dać je do zapłodnienia, gdy zdobędą medale.
- To wspaniałe zwierzęta, prawdziwe havany o czekoladowo-brązowej sierści. Przywiozłam je z Anglii. Odmiana amerykańska jest znacznie ciemniejsza. Wiesz, że nazwano je havanami, bo są podobnego koloru co te słynne cygara?
- Prawdę mówiąc, nie miałem o tym pojęcia. Chyba nawet nigdy nie widziałem kotów tej rasy.
- Jeśli chcesz, pokażę ci je, gdy wrócimy do domu.
A więc panna Curry zaprosiła go do siebie. Chyba powinien się z tego cieszyć. Mike nie potrafił jednak wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu. Po kilku godzinach spędzonych z kobietą zazwyczaj wiedział, czy chce się zaangażować na tyle, żeby przekroczyć jej próg. Ale w doborze kobiet na ogół kierował się instynktem. Chemią. Wzajemnym przyciąganiem. Reakcjami swego ciała. Wierzył, że Samantha uważa go za osobnika fizycznie pociągającego, lecz jej osoba nie przyprawiała go o przyśpieszone bicie serca. Po prostu trzeźwo oceniał jej atuty, to wszystko. Otrzymała sześć punktów. Maksymalny wynik. To kobieta ideał. Mózg wciąż od nowa klepał tę litanię, ale serce nie chciało tego słuchać. Mimo to Mike postanowił jeszcze nie rezygnować.
Przekroczył próg jej domu i wszedł za nią do pokoju - tak nieskazitelnego, że wyglądał jak wytworna ekspozycja mebli. Znużony człowiek nie miał tutaj co szukać - brakowało domowego ciepła. Salon emanował raczej chłodem.
Mike spojrzał na Samanthę. Uśmiechała się podobnie jak podczas kolacji. Całkiem nieoczekiwanie uświadomił sobie, że panna Curry nie jest kobietą, z którą można się związać, licząc na serdeczność i czułość. W tej pięknej, zadbanej i w każdym calu idealnej kobiecie ujrzał drapieżcę, wabiącego potencjalną ofiarę.
- Salon des chats jest tam. Poświęciłam jedną z sypialni, żeby go urządzić - wyjaśniła Samantha.
Za szklanymi, obramowanymi mosiądzem drzwiami, rozciągał się koci raj, wyłożony dywanem, z zawieszonymi pod sufitem kołami, mnóstwem zabawek i piłeczek. W rogu pokoju, pod pasiastą markizą, znajdowała się miniatura kawiarenki na wolnym powietrzu. Na malutkich stolikach stały miseczki z pożywieniem i wodą. Wyłożone przymarszczonym atłasem przepierzenie z ozdobnym napisem Toilette bez wątpienia zasłaniało miejsce służące do załatwiania potrzeb naturalnych. Dwie kotki, wylegujące się na specjalnych, podwyższonych posłaniach, nawet nie drgnęły na widok ludzi.
- Koty są takie powściągliwe. Uwielbiam tę ich cechę - powiedział Mike.
- Mogłabym je zawołać, ale szkoda mi sukienki. Ich sierść zostaje na ubraniu.
- Ja też za tym nie przepadam - przyznał, ale ogarnęły go mieszane uczucia. To idiotyczne, pomyślał, cały ten ekskluzywny salonik dla kotów oraz ich właścicielka, która do nich się nie zbliża, bo ważniejsza jest sukienka. Zachowanie pupilek Samanthy też było symptomatyczne. Okazały jej stuprocentową obojętność. Mike pierwszy raz widział coś takiego.
- Niezły układ - stwierdził, w pełni zdając sobie sprawę, że jego uwaga jest równie dwuznaczna jak odpowiedź, której Samantha niedawno udzieliła przyjaciółce.
- Dla moich kociaczków wszystko co najlepsze. Chociaż nie uwierzyłbyś, jak trudno o sprzątaczkę, która zgadza się czyścić kuwety. Moja służąca żąda dodatkowej opłaty.
- To rzeczywiście okropne. - Zastanawiał się, czy wyczuła w jego głosie ironię.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. W końcu Samantha położyła dłoń na przedramieniu Mike'a i powiedziała:
- Może teraz pokazałabym ci mój pokój. - Sugestywny ton nie pozostawiał cienia wątpliwości, o co jej chodzi.
Mike zawahał się, ale tylko dlatego, że nie oczekiwał tego rodzaju propozycji. I tak nie zamierzał spędzić nocy z Samantha. Zrozumiał to, przyglądając się jej twarzy. W spojrzeniu pięknych oczu czaił się chłód i okrutna przebiegłość zwierzęcia, które poluje. Mike głęboko wciągnął w płuca powietrze i powolutku je wypuścił.
- Samantho...
Najwyraźniej nie tego się spodziewała. Zacisnęła usta i wyprostowała plecy, wytrącona z równowagi i niepewna, jak zareagować.
- Nawet nie masz ochoty spróbować? - wycedziła.
- Sądzę, że nie powinniśmy aż tak się śpieszyć. Zaśmiała się niesympatycznie.
- Nie prosiłam o związek do grobowej deski.
Mike wzruszył ramionami. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jest zbyt znużony, aby inwestować energię w przygodę bez przyszłości. Miał dosyć przelotnych romansów. Właśnie na tym polegał jego problem.
Samantha wysunęła dumnie podbródek.
- Szkoda - powiedziała. - Nie wiesz, co tracisz. Wsiadł do samochodu z poczuciem przemożnej ulgi. Do licha z tą idealną kobietą, jej idealną sukienką, idealnym mieszkaniem oraz idealnymi kotami. W połowie drogi do domu stwierdził, że wcale nie chce wracać do siebie. Jeszcze nie. Był zbyt pusty w środku. Zbyt zniechęcony, żeby spędzić resztę wieczoru tylko ze starym, drzemiącym psem. Potrzebował innego towarzystwa, rozmowy, powinowactwa emocji. Niedaleko był ulubiony bar Jerry'ego. Można by tam wpaść, zobaczyć, czy Jerry dobrze się bawi. Mike też często tam bywał. Nawet gdyby nie zastał przyjaciela, prawdopodobnie spotkałby kogoś ze znajomych. Ale po krótkim namyśle porzucił ten pomysł. Hałaśliwy nocny lokal nie wydawał się dzisiaj kuszącą perspektywą. Mike chciał...
Zatrzymał samochód na czerwonym świetle i patrząc tępo w przestrzeń, zrezygnował z dalszej walki. Tej, którą toczył z samym sobą od chwili, gdy ujrzał Angelinę Winters. Wcale nie pragnął zimnej, idealnej kobiety i nie kusiła go wizja rozrywki w zadymionym barze pełnym obcych sobie ludzi, udających, że się znają.
Rozluźnił węzeł krawata i rozpiął górny guzik koszuli. Odetchnął, zadowolony z siebie, bo wreszcie zaakceptował to, przed czym tak się bronił. Chciał kobiety o łagodnym głosie i ciepłym uśmiechu, który jednocześnie pojawiał się także w jej oczach. Chciał móc relaksować się w przytulnym pokoju, zaprojektowanym po to, żeby w nim mieszkać, a nie po to, żeby imponować jego elegancją, pokoju, w którym kochający właściciel może pogłaskać po głowie swojego psiaka. Chciał wziąć w ramiona kobietę, która miała ciało kobiety i reagowała jak kobieta, gdy ją do siebie przytulał i całował; kobietę, która mimo nawaru pracy nie żałowała czasu na pieczenie ciasteczek, aby zrewanżować się mężczyźnie za przysługę.
Światło zmieniło się na zielone. Mike dodał gazu, utwierdzony w przekonaniu, że robi dobrze, jadąc do Angeliny. Czek za starą pralkę nadal leżał na półeczce deski rozdzielczej. Stanowił doskonały pretekst do złożenia nie zapowiedzianej wizyty. Któż by się nie ucieszył z nadprogramowych pieniędzy?
Angelina chyba była w domu, ponieważ w salonie paliła się lampa. Mike zaparkował na podjeździe, zdjął płaszcz i przerzucił go przez oparcie fotela. Następnie z czekiem w dłoni pomaszerował do drzwi. Zadzwonił i czekał, powtarzając w myśli historyjkę uzasadniającą jego przyjazd. Siłą woli starał się narzucić sobie spokój, chociaż myśl, że zobaczy Angelinę, przyprawiała go o przyśpieszone bicie serca. Prawie natychmiast usłyszał dochodzący z głębi mieszkania głos, który należał niewątpliwie do Angeliny.
- Kto tam?
Mike zdrętwiał. Czyżby w tych dwóch krótkich słowach brzmiała rozpacz?
- Mike. Mike Calder. Mam...
- Wejdź. I pośpiesz się. Proszę. Potrzebuję pomooocy! Nie miał już wątpliwości, że stało się coś złego. Angelinie zagrażało niebezpieczeństwo. Mike poczuł przypływ adrenaliny. Szarpnął za klamkę, ale drzwi nie ustąpiły.
- Zamknięte!
- Klucz... pod doniczką... - zaszlochała. - Szybko... Sekundy pędziły jak szalone, gdy zaglądał pod kolejne doniczki z kwiatami. Zdołał wystraszyć kilka jaszczurek, ale nie znalazł klucza. W końcu odkrył go między jedną z doniczek a glinianą podstawką. Włożenie klucza w zamek trwało niemal wieczność, lecz po chwili drzwi stanęły otworem. Mike wpadł do środka, wołając Angelinę. Znalazł ją w kuchni... i oniemiał z wrażenia.
ROZDZIAŁ 8
- Co się tu...
- Zrób coś! - zawołała Angelina. Stała przy zlewie, usiłując odwróconym do góry dnem garnkiem powstrzymać bijący w górę gejzer wody, która już zdążyła zalać wszystko - podłogę, szafki, sufit. Kapała również z włosów Angeliny, spływała jej po twarzy i wsiąkała w ubranie, lecz Angelina na szczęście była cała i zdrowa. Ulga, jaką Mike poczuł na jej widok, niemal zbiła go z nóg.
- Trzeba odciąć dopływ - zawyrokował.
- Poważnie? - spytała z nietypowym dla niej sarkazmem. Widocznie hydrauliczny kryzys wywarł negatywny wpływ na jej usposobienie.
- Jak do tego doszło?
- Zmieniałam taką gumkę... nie pamiętam nazwy tego drobiazgu... - Ruchem głowy wskazała pudełko z uszczelkami. Obok leżała na blacie ilustrowana instrukcja. - Odkręciłam tak, jak tam jest napisane i nagle...
- Przed rozmontowaniem powinnaś zakręcić wodę.
- Wiem. Zrobiłam to.
- Jak zakręciłaś?
- Normalnie - parsknęła zniecierpliwiona. - Po prostu przekręciłam kurek. Oczywiście z kranu wciąż ciekło. Właśnie dlatego chciałam wymienić to... to coś, ale nie przypuszczałam, że...
- Nie ta rączka, aniołku.
- Co?
- Należało zakręcić u źródła.
- U źródła?
- Główny zawór. Prawdopodobnie pod zlewem.
- Uhm - mruknęła speszona. - Mógłbyś mnie zastąpić? Ręce trzęsą mi się ze zmęczenia.
- Od dawna trzymasz ten garnek? - Ujął go w dłonie, stojąc tuż za Angeliną, dzięki czemu unieruchomił ją między swoim ciałem a blatem. W bardziej sprzyjających okolicznościach taka pozycja oferowała wspaniałe możliwości.
- Od zawsze.
- Możesz go puścić. Znajdź teraz ten zawór - polecił. Prześlizgnęła się pod jego ramieniem, co także mogło być obiecującym manewrem.
- Pod zlewem? - spytała.
- Aha. Przypuszczalnie gdzieś przy ścianie.
- Jak on wygląda?
- To taka mała wajcha. Na pewno się zorientujesz. Niechcący uderzyła go kantem drzwiczek w kolano.
- Och, przepraszam! - Wyjęła przynajmniej pół tuzina butelek ze środkami czyszczącymi oraz kilka różnych gąbek i wsunęła głowę oraz ramiona do szafki.
- Widzisz go? - zapytał. Sam patrzył na coś bardzo atrakcyjnego - na kształtną damską pupę opiętą mokrymi dżinsami.
- Chyba tak. - Wycofała się i spojrzała na niego. - Ale jest całkiem z boku. Nie jestem pewna, czy dosięgnę.
Postawiła na podłodze aerozolowe opakowanie płynu do odplamiania dywanów i trzy szczotki, po czym znów zanurkowała do szafki. Dobiegła z niej seria stuknięć i grzmotnięć oraz przytłumiony głos Angeliny:
- Nie dam rady... za daleko...
Mike zauważył wiszącą na haczyku frotową ściereczkę do wycierania talerzy. Chwycił ją i wepchnął do garnka. Miał nadzieję, że w ten sposób przynajmniej na chwilę zatamuje tryskający strumień. Powoli puścił naczynie. Zamierzał szybko odciąć dopływ wody, zanim garnek spadnie. Jakby dodatkowe litry miały tu jakieś znaczenie, pomyślał obrzucając kuchnię szybkim spojrzeniem. Spisał na straty swoje nowe spodnie, ukląkł i zajrzał do szarki. Od razu zlokalizował wzrokiem zawór, ale dostęp blokował młynek do mielenia odpadków. Mike sięgnął więc z drugiej strony. Przedtem jednak musiał przycisnąć się do Angeliny. Jej wilgotna bluzka zamoczyła mu koszulę. Podejrzewał, że Angelina natychmiast poczuła ciepło jego ciała.
- Jak powstrzyma... - urwała w pół słowa i pisnęła, gdy nad ich głowami rozległo się głośne stuknięcie. Prawie równocześnie ich nogi oblał obfity strumień. Mike skupił uwagę na najważniejszej sprawie. Ujął metalową rączkę zaworu i przekręcił o dziewięćdziesiąt stopni. Strumień stopniowo tracił na sile, aż w końcu woda przestała lecieć.
- Dzięki Bogu! - jęknęła Angelina.
Ostrożnie wycofała się z wnętrza szafki. Mike uczynił to samo.
- Twoje życie to pasmo podniecających sobót, prawda?
- Dopiero od dnia, w którym poznałam ciebie. - Rozejrzała się i westchnęła ciężko. Usiadła na zalanej podłodze i spojrzała na Mike'a.
- Twoje eleganckie ubranie... jesteś cały mokry.
- Ty też. - Otwarcie przyglądał się jej piersiom, które wyraźnie rysowały się pod trykotową bluzką.
Angelina odruchowo skrzyżowała ramiona. Na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie. Mike spojrzał w wielkie, pełne wyrazu oczy. Ujrzał w nich wzruszającą bezbronność, a także coraz więcej zmysłowości.
- A w ogóle co ty tutaj robisz? Poza tym, że mnie ratujesz.
- Głupie pytanie - odparł, sięgając ustami do jej warg. Pocałunek od razu stał się zachłanny, namiętny i głęboki.
Mike nie spodziewał się oporu, ale jej gotowość zdumiała go i zachwyciła. Angelina objęła go, przytuliła się, głaskała jego plecy, przyciskała się do niego, jak gdyby wciąż nie była wystarczająco blisko. Wilgotna tkanina nie stanowiła żadnej bariery, więc czuł na swoim torsie cudowną miękkość piersi. Niewiele myśląc, włożył ręce pod bluzkę. Angelina westchnęła cicho, gdy przesunął je po jej nagiej skórze, a kciukami zaczął pieścić sutki. Wtedy gwałtownie się odsunęła. Przemknęło mu przez głowę, że wziął za szybkie tempo. Lecz Angelina po prostu zapragnęła więcej. Zarzuciła mu ręce na szyję i osunęła się na niego, gdy przewrócił się do tyłu. Przez cały czas pokrywała twarz Mike'a żarliwymi pocałunkami. Zgiął nogę, która trochę mu zdrętwiała i oboje z Angeliną głośno wciągnęli powietrze, gdy dolna połowa jej ciała znalazła się między jego udami.
- Nie sądzisz, że... - wydyszał w przerwie między jednym i drugim pocałunkiem - moglibyśmy... - zamruczał z rozkoszy - przenieść się do... - Ostatnie słowo zabrzmiało jak cichy jęk. - Jakiegoś bardziej suchego... miejsca?
Na moment przestała całować go w szyję.
- Do łóżka?
- Wspaniały pomysł. - Modlił się, żeby w drodze z kuchni do sypialni nie zmieniła zdania.
Angelina też oddychała z trudem.
- Czy jesteś przygotowany? - spytała, najwyraźniej zmieszana. - No wiesz... odpowiedzialny. - Przyglądała mu się z poważną miną. - Bezpieczny seks - wyszeptała przez zaciśnięte zęby.
- Masz na myśli prezerwatywę? - spytał z niedowierzaniem.
Zachichotał, ale tylko dlatego, że go zdumiała.
- Mam - zapewnił.
- Pokaż.
- Chcesz, żebym... ?
- Nie żartuję!
- Dobrze, proszę pani - odparł, uśmiechając się od ucha do ucha. Niechętnie wyciągnął rękę spod bluzki Angeliny, sięgnął do kieszeni po portfel i wyjął z niego mały, foliowy pakiecik. - Usatysfakcjonowana?
- Jeszcze nie - odparła. - Ale będę.
Zsunęła się z niego, wstała i poprowadziła za sobą.
- Błagam cię, nie zgub tego drobiazgu - mruknęła. Pewien, że Angelina już podjęła decyzję, szedł jak uległy jeniec. Gdy piękna kobieta chciała uczynić z niego niewolnika miłości, Mike się zbytnio nie opierał. W sypialni Angelina jednocześnie całowała go i rozbierała - a raczej usiłowała rozbierać. Zdołała ściągnąć z niego koszulę, która zatrzymała się w przegubach rąk, i rozpiąć spodnie. Mike szybko poradził sobie z guzikami przy mankietach, zrzucił z siebie koszulę, a następnie wyswobodził się z reszty ubrania.
- Kolej na ciebie. - Popatrzył na oblepione mokrą koszulką krągłości.
- Wejdź do łóżka i zamknij oczy - poleciła.
- A co zamierzasz? - spytał, odrobinę zaniepokojony.
- Nie mogę się przy tobie rozbierać - powiedziała takim tonem, jakby wyjaśniała coś oczywistego komuś strasznie głupiemu.
- Mówisz poważnie?
- Owszem - przyznała z cichym westchnieniem. - To wcale nie jest dla mnie takie łatwe.
Mike odwinął kołdrę i położył się.
- Mam się przykryć z głową? Angelina groźnie zmarszczyła brwi.
- Nic z tego nie wyjdzie, jeśli będziesz stroił sobie ze mnie żarty.
- Już zamykam oczy.
- Nie podglądaj - dodał równocześnie z nią.
Dźwięki też miały walory erotyczne. Mike słyszał odgłos kroków, specyficzny szelest zdejmowanych dżinsów, oddech. W końcu Angelina wślizgnęła się do łóżka. Nie odzywała się i leżała całkiem bez ruchu.
- Możesz otworzyć oczy - szepnęła.
- A ty możesz znów oddychać. Odetchnęła głęboko, ale się nie poruszyła.
- Gdybyś przysunęła się odrobinę w tę stronę... - zasugerował.
Przysunęła się, i to wcale nie odrobinę. Nagle znalazła się na nim, zaczęła go całować, głaskać, ocierać się o niego zmysłowo i dotykać go na milion najróżniejszych sposobów. Gwałtowna, nienasycona i nieskrępowana, pieściła go radośnie i otwarcie, rozkoszując się jego bliskością. Mike nadal był z lekka oszołomiony, bo wydarzenia wieczoru przybrały taki nieoczekiwany obrót. Chłodny cynizm Samanthy Curry i żywiołowość Angeliny Winters znajdowały się na przeciwległych biegunach. Mike bynajmniej nie żałował, że odrzucił propozycję Samanthy. Przymknął oczy i z zachwytem poddał się pieszczotom Angeliny. Jej pożądanie - jawne, spontaniczne i nieopisanie słodkie - pobudziło jego zmysły, które zawsze dawały o sobie znać, gdy przebywał obok Angeliny. Wkrótce ogarnęła go taka sama namiętność jak ją, namiętność wywołana czułością, która okazała się silniejsza niż pragnienie fizycznego zaspokojenia. Jej pieszczoty sprawiły, że jeszcze bardziej zapragnął Angeliny. Ona zaś wyszeptała:
- Proszę! Teraz!
Wydała z siebie gardłowe westchnienie, gdy ich ciała się połączyły. Falowała nad Mike'em, kierowana pierwotną potrzebą, a on pieścił kształtne, pełne piersi, wnętrzem dłoni pocierał stwardniałe sutki. Ruchy Angeliny stopniowo stawały się coraz szybsze, coraz bardziej nieświadome. Wyczuwając, że jej spełnienie jest bliskie, Mike zsunął ręce niżej, ujął jej pośladki i ruchami bioder wzmocnił jej doznania. W końcu Angelina wyprężyła się, po czym z długim, zmysłowym jękiem opadła na tors Mike'a i przytuliła do niego policzek. Mike otoczył ją ramionami, przekręcił się i sam przeżył chwile ekstazy o niesłychanej intensywności. Z twarzą ukrytą między piersiami Angeliny słuchał uderzeń jej serca. Ona łagodnie gładziła jego plecy i okrywała jego skroń delikatnymi pocałunkami. Angelina... słodka... dobra... serdeczna... Samantha Curry nigdy nie...
Mike nie mógł się nadziwić, że wieczór skończył się właśnie tak. Wszystko wydawało się po prostu niewiarygodne. Doktorowi Calderowi nie zdarzały się takie historie. Był w miarę przystojnym i inteligentnym, pracującym zawodowo kawalerem, ale nie zmieniał kobiet z częstotliwością Don Juana. Nie odrzucał względów jednej dziewczyny, żeby natychmiast iść do łóżka z inną. Kobiety nie wlokły go do swoich sypialni, aby namiętnie się z nim kochać.
- Słuchaj! - Mike nagle otrzeźwiał. - Czy Lily śpi?
- Jest u swojego ojca. - Angelina zawahała się. - Mike... - Najwyraźniej chciała porozmawiać, ale nie wiedziała, od czego zacząć.
Mike uniósł się ostrożnie i położył obok niej.
- Hm. Pamiętasz, jak się nazywam.
Mruknęła coś niewyraźnie. Jej zakłopotanie zdawało się prawie namacalne.
- Ja... chodzi mi o to, co się... - wybąkała w końcu.
- Wykrztuś wreszcie - poprosił. Popatrzyła na niego z uwagą, marszcząc czoło.
- Czy jutro rano jeszcze będziesz mnie szanować?
Siłą woli starał się powstrzymać od śmiechu. Zareagowała prychnięciem i odwróciła się do niego plecami.
- Zaraz wrócę - obiecał, wstając z łóżka, Zjawił się po kilku minutach i wsunął pod kołdrę.
Angelina pragnęła go zapewnić, że seks z nim okazał się czymś wyjątkowym i że nie zwykła pozwalać sobie na takie przygody, ale nie miała pojęcia, jak to wyrazić. Mike był dopiero drugim mężczyzną w jej życiu, toteż nie miała zbyt dużego doświadczenia. Poza tym słyszała, że mężczyźni nie lubią rozmawiać o tych sprawach. Tak przynajmniej twierdzili uczestnicy telewizyjnych dyskusji. Ale ten konkretny osobnik, który leżał tuż obok niej, chyba nie lubił być ignorowany. Wskazującym palcem zaczął kreślić kółeczka na jej nagim ramieniu. Te dotknięcia podziałały elektryzująco na ciało Angeliny, uwrażliwione do granic możliwości niedawnymi pieszczotami. Mike pociągnął linię od jej ramienia do zagłębienia w talii, przy okazji zsuwając z Angeliny prześcieradło.
- Masz wspaniałe plecy. Musisz kiedyś pozwolić mi na nie popatrzeć przy zapalonym świetle.
Angelina przewróciła się na wznak, żeby móc widzieć jego twarz. Mike, oparty na łokciu, uśmiechnął się do niej łagodnie. Zawahała się i odpowiedziała niepewnym uśmiechem.
- Czy to oznacza, że znów ze mną rozmawiasz? - zapytał.
- Ja na ogół... - Głos Angeliny przeszedł w westchnienie, bo zabrakło jej słów.
- Nie ciągnę do łóżka i seksualnie nie wykorzystuję mężczyzn, którzy zakręcili mi zawór? - dokończył za nią żartobliwym tonem.
Spojrzała na niego groźnie.
- Wielu hydraulików byłoby rozczarowanych, słysząc coś takiego - stwierdził.
- A w ogóle po co tu dzisiaj przyjechałeś?
- Poza tym, że przygnała mnie wizja fantastycznego seksu? - Obrzucił ją zachwyconym spojrzeniem.
O Boże, pomyślała przygnębiona, on zapewne sądzi, że ja zawsze tak reaguję. Pragnęła mu wszystko wyjaśnić. Powiedzieć o swojej samotności. O tym, jak bardzo chciała znów być pożądana. I o tym, że uścisk męskich ramion podziałał na nią jak deszcz po długotrwałej suszy. Że wcale nie...
- To zdarzyło się... tak nagle... - Głos znów ją zawiódł. Czuła, że policzki jej płoną.
- Mówisz o tym fantastycznym seksie? Pominęła milczeniem jego pytanie.
- A gdyby... gdyby jeszcze kiedykolwiek się... powtórzyło... - kontynuowała.
- Och, na pewno się powtórzy. - Zaczął całować jej ramię, lekko skubiąc wargami gładką skórę. - Już niedługo.
Angelina odetchnęła głęboko, żeby dodać sobie odwagi, i szybko powiedziała:
- Jeśli tak się stanie, to chcę, abyś wiedział, że następnym razem może nie być aż tak... fantastycznie.
- Chyba niepotrzebnie się martwisz. - Drobne pocałunki, którymi pokrywał jej szyję, dodały wiarygodności jego zapewnieniu.
Angelina musiała wziąć się w garść, żeby ubrać w słowa to, co zamierzała powiedzieć.
- Widzisz, chodzi mi o to, że... to było... pierwszy raz od rozwodu, więc zachowałam się dosyć...
- Entuzjastycznie? - Właśnie odkrył pod jej uchem erogenną strefę, której jeszcze nie znał.
- Tak - przyznała bez tchu. - No więc...
- Więc będzie trzeba wykazać się większą inwencją i poświęcić troszkę więcej czasu, żeby teraz osiągnąć taki sam efekt - dokończył. - Całkiem miła perspektywa - dodał znacząco.
- Uhm - zamruczała, gdy całując ją, kierował się w stronę jej ust.
Cierpliwy i niespieszny, ten pocałunek był pozbawiony gwałtowności poprzednich. Mogłoby się wydawać, że świadczył o niemal aroganckim lenistwie, jakby dwoje całujących się ludzi dysponowało nieograniczonym czasem, aby badać, odkrywać i smakować. Ich ciała zaczęły stopniowo stawać się aktywne. Ramiona się obejmowały, dłonie pieściły, nogi się oplatały, włosy drażniły gładką skórę, miękkie ciało napotykało twarde mięśnie - wszystko z tą samą swobodą i słodyczą. Angelina miała wrażenie, że rozkosz działa na nią jak ciepły olejek - relaksująco i ekscytująco zarazem. Czyżby już zdążyła zapomnieć, jak cudowna jest taka intymność? A może po prostu nigdy nie doświadczyła takiego bogactwa przeżyć? Po namyśle doszła do wniosku, że prawdopodobnie postrzega te sprawy inaczej niż kiedyś. Małżeństwo z Thomasem było związkiem dwojga dzieciaków. Teraz kochała się z mężczyzną, zaspokajając emocjonalne i fizyczne potrzeby dojrzałej kobiety. Mimo to romantyczna strona jej natury pragnęła, aby ten pocałunek trwał wiecznie, aby tkał swój czar, nie prowadząc do niczego więcej niż ta kojąca duszę przyjemność. Dlatego Angelina nie od razu zrozumiała, o co chodzi, gdy Mike oderwał usta od jej warg i chrapliwym głosem powiedział:
- Jesteś przygotowana?
- Niestety nie - mruknęła, gdy dotarło do niej, o co pytał.
- Poważnie?! - Mike jęknął. - Co za pech!
- Miałeś tylko jedną?
- Noszę przy sobie portfel, a nie marynarski worek.
- Ja ich nie potrzebowałam - wyjaśniła przepraszającym tonem.
Uścisnął ją lekko.
- Jakim cudem mnie się udało?
- Zakręciłeś mi wodę. - Westchnęła ostentacyjnie i przytuliła się do niego. - A skoro o tym mowa... Powinnam sprzątnąć kuchnię, zanim cały dom spłynie z fundamentów.
- Wytrzyj podłogę, a ja wymienię uszczelkę.
- Sama mogę to zrobić, skoro zlikwidowałeś fontannę. Już późno. Nie musisz zostawać...
- Chcę zostać. - Zaczął skubać wargami płatek jej ucha.
- Ale jest prawie północ i...
- Właśnie - odparł z udanym oburzeniem. - Najpierw mnie wykorzystałaś, a teraz wyrzucasz!
- Przecież... nie mamy... tych niezbędnych drobiazgów.
- Po to są czynne sklepy nocne. Angelina zachichotała.
- W sklepach nocnych kupuje się mleko na śniadanie, jeśli wcześniej się o tym zapomniało.
- Naiwne z pani stworzonko, pani Winters.
- Bo nie wiem, gdzie w nocy sprzedają prezerwatywy? Pocałował ją w czubek nosa.
- Bo nawet nie przyszło ci do głowy, że ja wiem.
ROZDZIAŁ 9
- Co robisz? - spytała surowym tonem indagującej matki.
Przytrzymując prześcieradło, którym zasłoniła piersi, przysunęła się do brzegu łóżka i zerknęła w dół. Mike przed chwilą zapalił nocną lampkę. Nadal całkiem nagi, klęczał na jednym kolanie i oglądał miejsce złączenia bocznej ramy łóżka z pionową deską w jego głowach.
- Obluzowało się - stwierdził. - Czułem, jak się zachybotało, gdy wstawałem. Nie zauważyłaś, że się rozpada?
- Jest wiekowe. Kupiłam je na pchlim targu.
- Papier ścierny i klej do drewna rozwiąże problem. Przywiozę trochę następnym razem.
- Nie musisz. Ono zawsze trochę się chwiało. To żaden problem.
- Gorzej, jeśli się rozleci w... kulminacyjnym momencie.
Angelina sposępniała. Przeniosła mebel z gościnnego pokoju do głównej sypialni, gdy Thomas się wyprowadził, zabierając ich wielkie, małżeńskie łóżko. Polubiła to stare między innymi dlatego, że nie wiązało się z żadnymi wspomnieniami. Nie mówiąc o tym, że aż do dziś nie przeżywała w nim „kulminacyjnych momentów”.
- Nie zawracaj sobie głowy - mruknęła. Mogła pozwolić obcemu mężczyźnie zainstalować pralkę i zakręcić zawór, ale klejenie łóżka to co innego.
- Przecież to głupstwo.
- Pozwól, że ja się tym zajmę - parsknęła. Zbyt gniewnie.
- Oho! - Mike usiadł na pościeli. Angelina westchnęła i spytała:
- Co miało oznaczać to twoje „oho”?
Obecność Mike'a, przystojnego, męskiego i rozebranego, zbijała ją z tropu.
- Powiedz szczerze, dlaczego nie chcesz, żebym je naprawił?
Jego przenikliwość prawie w tym samym stopniu odbierała Angelinie odwagę, co jego fizyczna bliskość. Nagle zdała sobie sprawę z rozmaitych konsekwencji tego, że wpuściła mężczyznę do swojego łóżka - i do swojego życia.
- No cóż, to po prostu... moje łóżko - powiedziała, kładąc nacisk na słowo „moje”.
- Jasne. I sama się nim zajmiesz. Miałaś w szkole lekcje z obróbki drewna?
- Nie, ale... - Zniecierpliwiona, machnęła rękami, ryzykując, że prześcieradło opadnie. - Chyba każdy potrafi pacnąć trochę kleju. To nic trudnego.
- Zgadza się - przyznał. - Ale czemu odrzucasz fachową pomoc?
Angelina westchnęła ponuro.
- Lepiej mi nie pomagaj. Wolę samodzielnie rozwiązywać swoje problemy.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo cenię twoje podejście. - Ujął ją za ręce.
Zapadła cisza. Angelina wpatrywała się w jego kształtne palce. Zawsze podziwiała dłonie Mike'a; już wiedziała, jakie potrafią być kochające. Nie można było na nie patrzeć i nie pamiętać.
- Nie chodzi tylko o to, że zamierzałem wyświadczyć ci przysługę, prawda?
- Łóżko jest takie... osobiste. Gdybyś je reperował, to prawie tak, jakbyś mnie dotykał.
- Niezupełnie. - Usłyszała ciepło w jego głosie i podniosła wzrok. Mike uśmiechał się. Wnętrzem prawej dłoni pogładził ją po policzku. - A gdybym najpierw ci wyznał, że chciałbym spędzać mnóstwo czasu w tym łóżku?
- Byłabym... przerażona. - Lecz wizja wspólnych chwil napełniła Angelinę podniecającym, cudownym ożywieniem.
Mike wziął ją w ramiona. Jego siła działała tak kojąco. Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo ciążyła jej samotność. Kochała Lily całym sercem, lecz zdarzały się chwile, gdy kobieta pragnęła czuć się kobietą, a nie tylko matką.
- Jestem co najmniej tak samo przerażony jak ty, aniołku.
- Ty? - spytała z bezbrzeżnym zdumieniem.
- Po raz pierwszy od rozwodu kochałaś się z mężczyzną. Nie sądzisz, że to dla mnie trudna próba?
- Chyba o tym nie pomyślałam.
- Wierz mi, miałem tremę. Zaśmiała się cicho.
- Daj spokój. - Zamyśliła się. - Nie prosiłam cię o żadne obietnice - powiedziała w końcu.
- Wiem. - Wyczuł ogarniające Angelinę napięcie. Instynktownie przytulił ją mocniej, jakby chciał dodać jej tym otuchy. - Ale przez to, że pozwoliłaś mi zbliżyć się do siebie, sama do czegoś się zobowiązałaś. Tego nie mogę ignorować.
Ignorować?! Gdy Angelina wyznała, że był jej pierwszym mężczyzną od dwóch lat, ogarnęła go prawdziwa obsesja na tym punkcie. Angelinę należało traktować poważnie. Szansa, aby związek z nią uznać za przelotny, znacznie zmalała. A właściwie spadła do zera, ponieważ Mike zakochał się po uszy, choć nie miał pojęcia, kiedy to się stało. Może wtedy, gdy zobaczył, jak usiłuje zmienić koło. A może później - gdy ujrzał, jak stoi boso przy kuchni i miesza sos do tetrazzini.
- Ja sama ponoszę odpowiedzialność za to, co się dzisiaj zdarzyło. Nie musisz czuć się do niczego zobowiązany.
Jej miękki policzek opierał się o jego pierś. Mike głaskał ciemne, jedwabiste włosy.
- Stan moich uczuć nie ma nic wspólnego z wymuszonym zobowiązaniem - mruknął. - Wolałbym ci tego nie mówić, ale jako dżentelmen muszę. Prześcieradło prawie się zsunęło.
Z cichym okrzykiem szarpnęła się do tyłu i podciągnęła je, zasłaniając biust. Mike nie mógł zrobić nic więcej, żeby powstrzymać się przed tym, co go kusiło. Pragnął ją chwycić w objęcia i całować tak długo, aż ona zapomni o tym idiotycznym prześcieradle. Niestety nie byli przygotowani do tego, co niewątpliwie nastąpiłoby później. Posłał więc Angelinie czarujący uśmiech i zawołał:
- Następnym razem będę podglądał!
- W samą porę! - stwierdził, gdy Angelina wyszła z łazienki. Po uprzątnięciu kuchni musiała zrobić sobie prysznic.
- Na co?
- Daj mi kilka czasopism, żebym... - Skupienie, z jakim dokonywał naprawy, wyparowało w jednej chwili, gdy zerknął w górę. Angelina stała obok niego świeża jak wiosna, z puszystymi włosami, a długi szmaragdowozielony szlafrok ściśle przylegał do ciała i migotał przy każdym jej ruchu. Chociaż otwarcie zmysłowe spojrzenie Mike'a wprawiło ją w lekkie zakłopotanie, uśmiechnęła się z wahaniem. Mężczyzna, który przyglądał się jej takim wzrokiem, jakby patrzył na najwspanialszy deser, działał wyjątkowo korzystnie na jej ego.
- Żeby? - powtórzyła pytająco.
- Słucham?
- Prosiłeś o czasopisma, prawda?
- Chciałem je tutaj wsunąć, żeby od dołu podtrzymywały ramę łóżka. Ścisnąłem ją zaciskiem, ale nie zawadzi trochę podeprzeć.
- Chwileczkę. Gazety są... - Jego pożądliwy wzrok zbijał ją z tropu. - W salonie.
Uśmiech Mike'a był jak sam grzech.
- Pośpiesz się, aniołku.
Przyniosła plik czasopism i pomogła Mike'owi wklinować je pod zreperowane miejsce.
- To powinno wystarczyć. Za dwanaście godzin będzie jak nowe. - Mike wstał i otrzepał dżinsy. - A teraz zabierzemy się do czegoś ważniejszego - oznajmił.
- To znaczy? - Angelina kokieteryjnie przechyliła głowę.
Pytanie miało retoryczny charakter. Błysk w oczach Mike'a nie pozostawiał cienia wątpliwości. Po zmontowaniu kranu Mike pojechał do siebie, żeby się przebrać oraz przywieźć narzędzia i zapas foliowych pakiecików. Teraz miał na sobie suche ubranie, łóżko zostało zreperowane, więc...
- Jestem otwarty na wszelkie sugestie. - Wskazującym palcem przesunął wzdłuż zaokrąglonej linii jej policzka.
- W fotelu na biegunach obluzowała się poprzeczka - powiedziała słodko. Wsunął palce w jej włosy i ujął jej głowę.
- Nie mam drugiego zacisku.
- W łazience odpada jeden kafelek - mruknęła.
- Kleju też nie mam - odparł, obejmując ją w talii.
- Poza tym... - Oblizała wargi. Nie flirtowała od czasów studiów i teraz szalenie ją to bawiło. - Okno nad zlewem się zacina.
Niespodziewanie zacisnął ramię i przyciągnął ją do siebie. Jednocześnie odchylił jej głowę do tyłu.
- Udusiłbym cię, gdybym myślał, że mówisz poważnie.
- Sądziłam, że lubisz naprawiać różne rzeczy.
- Lubię. - Przycisnął czoło do jej czoła. - Ale tym razem twoja kolej. Musisz coś dla mnie zrobić.
Zaparło jej dech. Wiedziała, o co Mike'owi chodzi. Zastanawiała się, jak on to wyrazi. Czekała. Rozkoszowała się tym oczekiwaniem.
- Co?
- To. - Jego wargi dotknęły jej ust z lekkością trzepoczących skrzydełek kolibra. Gdy całując, przesuwał ustami w stronę jej szyi, Angelina wydała z siebie urywane westchnienie.
- Tak ładnie pachniesz - szepnął, docierając wargami do miejsca, gdzie krzyżowały się poły jej szlafroka. Rozchylił je, częściowo odsłaniając piersi. - Pachniesz najwspanialej, jak tylko to możliwe. - Zsunął szlafrok z ramion Angeliny i przyglądał się jej nagim piersiom. Jego podziw wywołał właśnie ten magiczny skutek, jaki powinno wywołać pełne uwielbienia spojrzenie. Nagle poczuła, że kolana się pod nią uginają, serce wali jak szalone, a przez ciało przepływa fala gorąca.
- Uprzedzałem, że będę podglądał.
- Proszę - szepnęła żałośnie, niepewna, o co prosi.
- To jeszcze nie wszystko - odparł.
Delikatnie ujął jej lewą pierś i zaczął pocierać ją wnętrzem dłoni. Angelina patrzyła zafascynowana. Westchnęła omdlewająco, gdy żar, który w sobie czuła, rozszalał się w piekło pragnienia. Oparła ręce na ramionach Mike'a, żeby się wesprzeć, ponieważ nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Mike całował ją zachłannie, a jego ręce odbywały podniecającą wędrówkę po ciele Angeliny. Objęła Mike'a za szyję i przytuliła się do niego całym ciałem.
- Powinienem poczekać z naprawą łóżka do jutra rana - powiedział chrapliwie. Jednocześnie chwycił kołdrę i ściąg - nął ją na podłogę.
- Co robisz? - spytała Angelina, zaskoczona zarówno gwałtownym zakończeniem pocałunku, jak i niedorzecznym zachowaniem Mike'a.
- Improwizuję - wyjaśnił, rzucając na pogniecioną kołdrę dwie poduszki.
- Oooch! - jęknęła Angelina. Mike otworzył jedno oko.
- Czy ten dźwięk oznacza przypływ namiętności?
- Nie - mruknęła, przeciągając się. - Nie mogę się ruszyć.
- Zawsze rano tak marudzisz?
- Tylko po nocy przespanej na podłodze.
- Cóż za niewdzięczność. Wczoraj zreperowałem ci łóżko.
- Wcale cię o to nie prosiłam ani nie chciałam, żebyś to robił, ale się uparłeś.
- Przecież się rozpadało. Ziewnęła.
- A na dodatek długo nie dałeś mi zasnąć.
- Czy to formalna skarga? Angelina wtuliła się w niego.
- Byłabym niewdzięcznicą, gdybym narzekała właśnie na to.
Uśmiechnęła się bezwiednie, przypominając sobie, jak się kochali. Ból mięśni, który teraz dawał się we znaki, był nie tylko konsekwencją spania na twardej podłodze. Angelina miała za sobą miłosną noc, która przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Ta świadomość trochę napawała ją strachem. Gorący prysznic mógł złagodzić obolałość ciała i zmyć zapach Mike'a, lecz o wiele trudniej usunąć z pamięci wspomnienia wspólnej rozkoszy. Pierwsza przygoda. Jak dotąd obfitowała w same radości i niespodzianki, fizyczne spełnienie i wystarczającą dawkę czaru, lecz była dla Angeliny całkowicie nowym, nie znanym terytorium, po którym poruszała się z trudem. Dlatego Angelina nieco obawiała się ewentualnych reperkusji, jakie ten romans może wywołać, dodatkowo komplikując jej i tak już niełatwe życie. Gdy odszedł dobrze zarabiający mąż, zdołała znaleźć pracę, ale zarobki z trudem wystarczały na podstawowe wydatki, do których nie zaliczały się nowe opony i pralki. Mimo to po pewnym czasie Angelinie udało się zaprowadzić ład w życie jej i Lily. Obecnie dawała sobie radę i sprawiało jej to satysfakcję. Za nic w świecie nie chciałaby zrujnować tej małej stabilizacji, a już na pewno nie za sprawą mężczyzny.
- Widzisz zegar? - spytała. - Która godzina?
- Prawie dziesiąta - odparł, zerkając na swój zegarek. Nic więcej na sobie nie miał.
- Niemożliwe! Nigdy nie śpię dłużej niż do ósmej.
- Widocznie wspaniały seks poprawia ci sen. - Mike przyciągnął ją bliżej i przytulił do piersi.
Angelina westchnęła, zadowolona. Żałowała, że oboje nie są w stanie zatrzymać tej cudownej chwili, odizolować jej od przeszłości i przyszłości. Uwielbiała leżeć w ramionach Mike'a i cieszyć się choćby chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Gdyby tylko ten łagodny nastrój niósł ze sobą gwarancje zamiast niepewności... Nie powinna bardziej się angażować. Co zrobiłaby, gdyby Mike okazał się po prostu kobieciarzem? A gdyby dowiedziała się, że ma żonę i troje dzieci? Nie była wystarczająco odporna psychicznie, żeby bez szwanku wybrnąć z tego rodzaju sytuacji. Należało również wziąć pod uwagę Lily. Angelina nie zamierzała dopuścić do tego, aby popełnione przez nią błędy zraniły córkę.
- No to co dzisiaj robimy? - zapytał, przyciskając usta do jej skroni. - Masz ochotę na późne śniadanko?
- Nie... Za kilka godzin wraca Lily. Chciałabym wtedy być do jej dyspozycji.
- Moglibyśmy spędzić trochę czasu we trójkę. Zająć się czymś, co Lily lubi.
Podłoga pod biodrem Angeliny nagle stała się zbyt twarda. Angelina położyła się na plecach i spojrzała na Mike'a. Przywołała na twarz pogodny uśmiech.
- Doktorze Calder, proszę wybierać - albo francuskie grzanki, albo naleśniki. Później pan stąd zniknie.
- Czyżbym za głośno chrapał? Zignorowała jego żart.
- Powiesz mi, o co ci chodzi?
- To wszystko jest dla mnie zupełnie nowe. Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć, zanim przyjedzie Lily. Na razie nie chcę wprowadzać jej w tę... sprawę.
- W tę sprawę?
- Nie wiem, jak Lily na ciebie zareaguje.
- Ona mnie uwielbia. Przecież jestem jej specem od szopów, nie pamiętasz?
- Uwielbia cię właśnie jako speca od szopów. Ale nie mam pojęcia, jak zareaguje na mój... na ciebie i mnie... i nie sądzę, że tuż po weekendzie z ojcem należy zwalić jej na głowę nowy problem.
Tylko o nic nie pytaj! - ostrzegał Mike'a instynkt. Angelina zaoferowała ci wygodną furtkę. Wcale nie chcesz nic wiedzieć na temat stosunków między córką a tatusiem. Promień światła padł na ciemne włosy Angeliny, które zalśniły. Mike wiedział, jakie są miękkie, jaki jedwabisty jest ich dotyk na nagiej skórze.
- Czy ona... czy masz coś do zarzucenia jej kontaktom z ojcem? - Zauważył, że Angelina zesztywniała.
- Lily go kocha - odpowiedziała po długiej chwili milczenia. - Ale z trudem akceptuje jego pasierbów.
- Twój były mąż powtórnie się ożenił? Angelina westchnęła ponuro.
- Chciał związać się z kobietą, dla której mnie porzucił.
- Głupiec.
- Lily nie mogła zrozumieć, dlaczego ojciec odszedł, nie zabierając jej ze sobą. A kiedy zdała sobie sprawę, że mieszka z nim dwoje obcych dzieci - dwóch chłopców - poczuła się jak śmieć, ponieważ jest dziewczynką.
- Biedny dzieciak.
- W domu ojca bywa jako gość, a chłopcy mieszkają tam na stałe. Obecnie już ma szok za sobą, ale zawsze wraca tutaj trochę przygaszona.
- Dziecku niełatwo zrozumieć taki układ.
- Dorosłemu również.
- Czy ty... - Mike głośno wypuścił z płuc powietrze. - Sam nie mogę uwierzyć, że o to pytam, ale czy ty nadal go... czy właśnie dlatego nie...
- Nie usycham z tęsknoty za nim, jeśli o to ci chodziło. I wcale nie dlatego... - umilkła, żeby zebrać myśli. - Był moją pierwszą prawdziwą miłością. Teraz widzę, że od pewnego czasu oddalaliśmy się od siebie, a ja... chyba udawałam, że tego nie dostrzegam. Uważałam nasze problemy za typowe dla wszystkich małżeństw, za takie, z którymi trzeba się godzić, ponieważ ślubny związek ma trwać do końca życia. Taka zasada obowiązywała w mojej rodzinie.
- Gdyby tak się działo, wszystko wyglądałoby prościej. Na czole Angeliny pojawiły się zmarszczki.
- Zwłaszcza dla dzieci. Nie mam mu za złe, że odszedł do innej, ale nigdy nie wybaczę mu krzywdy, jaką wyrządził Lily.
- Może gdy lepiej pozna tamtych chłopców...
- Sytuacja trochę się poprawiła po przyjściu na świat przyrodniego braciszka Lily.
- Twojemu byłemu mężowi i jego żonie urodziło się dziecko?
Angelina znieruchomiała.
- To była najokrutniejsza zdrada - odezwała się, starannie dobierając słowa. - Ja chciałam, żebyśmy mieli więcej dzieci. Nalegałam, ale... - Odetchnęła głęboko. - Wiadomo, czemu zwlekał. - Przewróciła się na bok i walnęła pięścią w poduszkę. - Wolał z tamtą spłodzić dziecko, chociaż miała już dwoje, a tymczasem mój zegar biologiczny tykał coraz szybciej...
Mike przesunął wskazującym palcem po jej ramieniu.
- Ten twój zegar wcale nie tyka aż tak szybko. Masz jeszcze mnóstwo czasu. Całe lata.
Odwróciła głowę, żeby na niego spojrzeć.
- To nie takie proste.
Zamierzał spytać dlaczego, lecz Angelina jakby czytała w jego myślach.
- Odpowiedni wiek do urodzenia dziecka to tylko część problemu - dodała.
Jej marzenie o tradycyjnej rodzinie i prawdziwym domu tak bardzo przypominało tęsknoty Mike'a! Miał ochotę błagać, aby kochała się z nim bez zabezpieczenia, aby pozwoliła mu dać sobie owo dziecko... Jego dziecko. Ich dziecko. Wyobraził sobie, że są rodziną. To wyglądało sensownie. On, Angelina, Lily i niemowlę. Tyle dzieci, ile by chciała. Było go stać na dużą rodzinę. Dzięki niej te wszystkie lata studiów znaczyłyby o wiele więcej niż tabliczka z nazwiskiem właściciela kliniki weterynaryjnej na ścianie budynku. Gdyby tylko miał dzieci, o które mógłby się troszczyć, i żonę, z którą mógłby się starzeć... Ale nie jakąś tam żonę, poprawił się automatycznie. Angelinę.
- Dobrze, że Lily przynajmniej ma brata - powiedziała Angelina.
Całe szczęście, że ona nie wie, o czym właśnie myślałem, przemknęło Mike'owi przez głowę. Uznałaby mnie za skończonego wariata.
- Lily go lubi - kontynuowała Angelina. - Chętnie się nim opiekuje. Pomagając przy dziecku, przestaje zamartwiać się tym, że jest dziewczynką.
Po tych słowach zapadła długa chwila ciszy. W końcu Angelina oparła się na łokciu i spytała:
- No więc co wolisz: francuskie grzanki czy naleśniki?
- Naleśniki. Ale... - Zawiesił głos.
- Ale co?
- Nie zaproponujesz żadnej przystawki?
- Przed śniadaniem?
Uśmiech Mike'a nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jego zamiarów.
- Przystawka, o którą mi chodzi, stanowi idealne preludium śniadania w łóżku.
- A czy ktoś mówił o śniadaniu w łóżku? Obiecałam, że przygotuję jedzenie. Nie zamierzałam podawać go do łóżka.
- W porządku. - Mike objął ją i przyciągnął do siebie. - A żeby ci udowodnić, jaki jestem miły, i tak zafunduję ci przystawkę.
Angelina spojrzała mu w oczy.
- A jeśli nie jestem głodna? - spytała tonem, który mówił zupełnie co innego.
- Będziesz - odparł Mike, sięgając ustami do jej warg.
ROZDZIAŁ 10
Mike wszedł do drukarni i rozejrzał się, ale nigdzie nie zauważył Angeliny. Jakiś młody mężczyzna, który badał wnętrze wielkiej kserokopiarki, zerknął na niego przelotnie i mruknął:
- Chwileczkę.
Z pojemnika na papier wyciągnął zgniecioną kartkę i zatrzasnął klapę powielacza. Następnie zwrócił się do kobiety, która zamierzała robić odbitki:
- Teraz powinno działać. Proszę tylko poczekać, aż zapali się zielone światełko. - Podszedł do lady. - Czym mogę panu służyć?
- Szukam pani Winters. Muszę omówić z nią pewne zamówienie.
- Pani Winters? Aha, chodzi panu o Angelinę. Prawdopodobnie jest u siebie. Pójdę po nią. - Zniknął za drzwiami prowadzącymi do dalszych pomieszczeń i po kilku sekundach wrócił. - Przyjdzie za moment.
Mike stwierdził, że warto było przyjechać, ponieważ na jego widok twarz Angeliny rozjaśniła się uśmiechem.
- Mike! Co tutaj robisz?
- Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Potrzebuję twojej fachowej pomocy.
Wzruszyła lekko ramionami.
- W takim razie chodź do mojego pokoju.
Minęli groźnie wyglądającą, hałaśliwą maszynę drukarską, do której maszynista ładował sterty lśniącego papieru, i weszli do niedużego pokoiku. Znajdowało się w nim biurko, komputer, laserowa drukarka i sfatygowany roboczy blat, na którym stały plastikowe segregatory z szablonami oraz plastikowy pojemnik, z którego wystawały nożyczki, klej w sztyfcie, buteleczka płynnego korektora i kilka nożyków o ostrzach w różnych kształtach.
- A więc tu pracujesz.
- To miejsce nie zasługuje na miano gabinetu, ale przynajmniej ma okno.
Uśmiechając się szeroko, sięgnął po jej rękę.
- Na ile można sobie tu pozwolić?
- Na pocałunek, jeśli odsuniemy się od drzwi. Harvey, nasz maszynista, nie zdoła zobaczyć tego, co dzieje się za ścianą.
- Doskonale. - Mike cofnął się o krok i pociągnął Angelinę za sobą.
Pocałunek był krótki i słodki. Chichocząc cicho, Angelina kciukiem wytarła z ust Mike'a ślady szminki i spojrzała na niego pytająco.
- Naprawdę potrzebujesz mojej pomocy?
- Chodzi o przysługę dla mojej siostry.
- Siadaj - zaproponowała, wskazując plastikowy fotelik. Sama usadowiła się za biurkiem. - W czym problem?
- Chciałbym zamówić zawiadomienia o ślubie. Za kilka tygodni moja siostra wychodzi za mąż. Nasz ojciec nie żyje, więc ja poprowadzę pannę młodą.
- I ty masz zająć się sprawą zawiadomień?
- Na to wychodzi. Zadzwoniła dzisiaj do mnie, strasznie zdenerwowana. Ona i jej narzeczony studiują w Gainesville. Postanowili właśnie tam się pobrać, bo większość ich przyjaciół to koledzy i koleżanki ze studiów. Natomiast niektórzy znajomi i starsi krewni mojej matki nie będą mogli przyjechać na ślub, więc zamierza wysłać im zawiadomienia.
- Zawiadomienia ślubne są takie... osobiste. Czy twoja siostra nie wolałaby sama...
- Ona jest na weterynarii i ma obecnie mnóstwo nauki. Razem z Joshem zaplanowała skromną, prostą ceremonię, w której mają uczestniczyć tylko najbliżsi przyjaciele i rodzina. Nie chcieli wysyłać oficjalnych zaproszeń ani tym bardziej zawiadomień, ale nasza matka się upiera.
- W takim razie może ona...
- Nie, ona nalega, żeby wybrali je państwo młodzi. Musimy więc sami coś sklecić. Później ja wyślę je do Trący, a ona przekaże je matce. Dysponuję wszystkimi niezbędnymi informacjami - znam nazwiska, datę i miejsce. - Mike uśmiechnął się triumfująco. - Powiedziałem Trący, że mam kogoś, kto na pewno wykona zadanie bez zarzutu.
Angelina przez chwilę się zastanawiała.
- Trzeba wybrać rodzaj karty, zanim zaprogramuję czcionkę. Czy twoja siostra sugerowała coś konkretnego?
- Powiedziała, żebym znalazł coś z serduszkami.
- Z serduszkami - powtórzyła Angelina. - Chyba mam coś takiego. Nazywa się to „Rozkołysane serca”. Zaraz pokażę ci ten wzór. Katalog jest u Harveya. Chodźmy.
- Rzeczywiście ładne - pochwalił Mike, oglądając potrójnie składaną kartę z wytłoczonymi wokół brzegów serduszkami, które po złożeniu karty częściowo wystawały poza jej obrys. - Przypuszczam, że Trący się to spodoba.
- Serca mogą być różowe, jasnożółte lub błękitne. Który z tych kolorów twoja siostra lubi najbardziej?
- Druhny będą w różowych sukienkach.
- W takim razie zdecydujmy się na różowy. - Angelina sięgnęła po bloczek z formularzami. - Minimalna liczba to pięćdziesiąt sztuk, a na następne dwadzieścia pięć dajemy zniżkę. - Zmarszczyła brwi. - Co cię tak bawi?
- Nic. Po prostu pierwszy raz spotykamy się na zawodowym gruncie. Jesteś bardzo profesjonalna.
Przyjęła jego komplement wzruszeniem ramion.
- Zajmuję się tymi sprawami codziennie. Ale muszę przyznać, że wybieranie z tobą zawiadomień o ślubie to ostatnia rzecz, jakiej bym się dziś spodziewała.
Chyba spostrzegła, jak bardzo go zaskoczyła swoją uwagą, bo natychmiast dodała suchym tonem:
- To był tylko żart. Możesz znów zacząć oddychać.
- Och, nie w tym rzecz... - mruknął. - Widzisz, ten cały ślubny kołowrót trochę wyprowadza mnie z równowagi. Śluby w ogóle działają mi na nerwy.
- To wyjaśnia, dlaczego tak długo się uchowałeś jako kawaler.
Gdybyś tylko wiedziała, pomyślał i jednocześnie zdał sobie sprawę, że wkrótce opowie Angelinie o swoim niedoszłym ożenku.
- Chcesz obejrzeć kroje czcionki czy wolisz, żebym sama wybrała?
- Zdaję się na ciebie. Skinęła głową.
- Użyję czegoś delikatnego, o łagodnych zarysach.
- Wspomniałaś Lily o wycieczce do zoo? - spytał, gdy wypełniała zamówienie.
Po wielkich dyskusjach Angelina w końcu zgodziła się na wypad we trójkę. Mike zasugerował ogród zoologiczny, wiedząc, że Lily uwielbia wszystkie zwierzęta.
- Nie może się jej doczekać.
- Skomentowała jakoś fakt, że pojadę z wami?
- Powiedziała, że będziesz musiał opowiedzieć jej coś o każdym zwierzaku. Ile zawiadomień potrzebujesz?
- Sto pięćdziesiąt. Moglibyśmy dopełnić formalności w twoim gabinecie?
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy kierują tobą jakieś ukryte pobudki, nie związane ze ślubnymi zawiadomieniami twojej siostry.
- Oczywiście. Chcę cię zacałować na śmierć.
- Miałam nadzieję, że to powiesz - odparła, uśmiechając się radośnie. - Proszę za mną.
Mike tak bardzo ją w tej chwili kochał, że miał ochotę to wykrzyczeć.
Ogród zoologiczny okazał się niezbyt duży, ale i tak podziałał stymulująco na wyobraźnię siedmioletniego dziecka. Zwłaszcza takiego, które ma osobistego przewodnika, opowiadającego fascynujące historie o zwierzętach. A szczególnie siedmioletniej dziewczynki, która uważa, że została usunięta z życia swojego ojca i jest spragniona towarzystwa mężczyzny postępującego jak tatuś. Angelina była świadoma faktu, że Lily i Mike zaczyna łączyć coraz silniejsza więź. Mike rzeczywiście traktował Lily po ojcowsku. Sadzał ją sobie na barkach, jeśli dzięki temu mogła lepiej coś zobaczyć. Burczał groźnie i szturchał ją palcem w żebro, gdy oniemiała z wrażenia wpatrywała się w niedźwiedzia. Stroił śmieszne miny, naśladując małpy, które akurat obserwowali. Uczył Lily, jak wymawiać angielskie i łacińskie nazwy zwierząt, wydrukowane na tabliczkach z informacjami. Kupił torbę żywności do karmienia zwierząt znajdujących się w specjalnej zagrodzie, a później pognał do sklepiku z pamiątkami po tani aparat fotograficzny, aby zrobić Lily zdjęcie z kozłami i lamami oraz z oswojonym krukiem, który żebrał o jedzenie. Gdy wychodzili z zoo, Mike wrzucił dwudziestopięciocentówki do kilku kolejnych automatów, żeby Lily mogła „samodzielnie” wykonać plastikowe modele różnych zwierząt.
Lily opuściła ogród zoologiczny rozradowana i z naręczem upominków, natomiast Angelina - z sercem pełnym sprzecznych uczuć. Cieszyło ją, że Lily i Mike tak się polubili, lecz jednocześnie trochę ją to przerażało. Co będzie, jeśli Lily przy wiąże się do Mike'a, a on nagle zniknie z jej życia, ponieważ związek z nią, Angeliną, nie przerodzi się w coś trwałego? Dla Lily byłoby to ciężkim przeżyciem. To nie w porządku wystawiać psychikę dziecka na takie niebezpieczeństwo.
A co będzie, jeśli ty przywiążesz się do Mike'a, a on nagle zniknie? Zraniłoby ją to przynajmniej tak samo jak Lily, jeśli nie bardziej. Ale ty jesteś dorosła. Zrozumiesz sytuację. W przeciwieństwie do Lily masz wybór - możesz zaryzykować lub nie. Im więcej czasu spędzała z Mike'em, tym lepiej zdawała sobie sprawę, że naprawdę ryzykuje. Bez trudu mogła się w nim zakochać. Traktował Lily po ojcowsku, ale jej, Angelinie, okazywał czułość najbardziej oddanego kochanka. Posyłał przeznaczone tylko dla niej spojrzenia i domyślne uśmiechy. Muskał przelotnie dłonią, a te dotknięcia - z pozoru całkiem niewinne - zawierały obietnicę znacznie bardziej wyrafinowanych pieszczot. Jego wzrok mówił: „Zaczekaj, aż znajdziemy się gdzieś tylko we dwoje”.
Cóż, nikt nie obiecywał, że wszystko pójdzie łatwo, pomyślała. Los nie okazał się łaskawy. Angelina nigdy nie przypuszczała, że się rozwiedzie i że przytłoczy ją góra problemów związanych z samotnym wychowywaniem dziecka.
- Po wizytach w zoo zawsze umieram z głodu - obwieścił Mike, gdy wsiedli do samochodu. - Ale jeszcze za wcześnie na obiad, więc zadowolę się lodami. A ty, Lily? Masz ochotę na lody?
- Tak! - zawołała z takim entuzjazmem, jakby ostatni raz jadła je przynajmniej pięć lat temu.
Przed wejściem do lodziarni ustalono, że Lily dostanie podwójną porcję o dwóch smakach. Mike podszedł do lady złożyć zamówienie, a Angelina zaprowadziła Lily do toalety, żeby mała umyła ręce. Gdy wróciły do sali, Mike nadal stał w kolejce.
- Poszukajcie wolnego stolika - zaproponował.
Lily wybrała miejsce i usiadła na ławeczce naprzeciw matki. Oparła łokieć o blat i westchnęła tak ciężko, że całe jej ciało zadrżało.
- Mamusiu?
- Słucham, kochanie. - Powaga w głosie Lily rozbudziła czujność Angeliny.
- Pamiętasz, jak mi kiedyś mówiłaś, że ludzie, którzy się rozwiedli, czasem się zakochują w kimś innym i drugi raz biorą ślub? Tak jak tatuś z Denise?
- Tak, skarbie - odparła, usiłując nie okazać zdenerwowania. Była niemal pewna, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa.
- Denise już miała dzieci, gdy zakochała się w tatusiu, prawda?
- Tak, oczywiście. Timmy i Morgan to jej synowie.
Lily zacisnęła wargi, w zamyśleniu analizując słowa matki.
- Więc mamusie też czasem się zakochują?
- Owszem, tak bywa.
Lily milczała przez chwilę, po czym spytała:
- A ty zamierzasz się zakochać?
A więc o to chodzi, pomyślała Angelina.
- Niewykluczone, jeżeli spotkam odpowiedniego mężczyznę - powiedziała lekkim tonem, jak gdyby pytanie Lily nie było ani trochę bardziej znaczące niż tuziny innych, które codziennie zadawała.
- I wtedy miałabym nowego tatusia?
- Tak, gdybym wyszła za mąż. - Dała Lily chwilę na przemyślenie tej odpowiedzi i zapytała: - Czy to by ci się podobało?
Odniosła wrażenie, że minęły całe wieki, zanim Lily powiedziała:
- Chyba tak. Gdyby on był sympatyczny.
- Gdyby kto był sympatyczny? - Mike wręczył im waflowe rożki z lodami.
- Mój nowy tatuś.
Mike nie zdołał natychmiast ukryć zaskoczenia.
- Masz dostać nowego tatę? - Zerknął zaciekawiony na Angelinę, zaś Lily powoli liznęła loda i odparła rzeczowo:
- Tak, jeżeli mama znów wyjdzie za mąż.
- Szybko, Lily! Z drugiej strony wafla! - zawołała Angelina zadowolona, że lody zaczęły ściekać. Jednocześnie posłała Mike'owi spojrzenie, które mówiło, że później porozmawiają na ten temat.
Najbliższa okazja nadarzyła się dopiero po powrocie do domu. Angelina położyła Lily spać i wróciła do salonu.
- Wzięła wszystkie plastikowe zwierzątka ze sobą do łóżka - powiedziała Mike'owi.
- To miło, że ucieszył ją ten wypad do zoo.
- Nie mogło być inaczej, skoro miała własnego przewodnika.
- Lily bardzo interesuje się zwierzętami. Chłonie informacje jak gąbka.
- Takie już są siedmiolatki - stwierdziła Angelina. - A przy okazji - miała w tobie wspaniałego towarzysza.
- Ja bawiłem się równie dobrze.
- Wiem. - Angelina umilkła i przez chwilę siedziała zupełnie bez ruchu. - Mike...
- Czyżby wychodziła pani za mąż, pani Winters? - spytał oschle.
Angelina zmarszczyła brwi.
- Lily nadal usiłuje zrozumieć to, co się jej przytrafiło, i głowi się nad tym, dlaczego ludzie się rozwodzą. Jej wzmianka o moim... moim ślubie nie była konsekwencją niczego konkretnego. Lily po prostu...
- A ja myślałem, że chciałaś, aby oceniła, czy nadaję się na tatusia.
- Nie żartuj.
- Zdarzało mi się umawiać z kobietami, które miały dzieci. Dobrze wiem, co dzieciaki potrafią wymyślić.
- Moim zdaniem Lily w ogóle się nie orientuje, że ciebie i mnie coś łączy. To prawdopodobnie był czysty... oportunizm.
- Co masz na myśli?
- Gdy Thomas się wyprowadził, Lily utraciła wszystkie korzyści, jakie daje posiadanie ojca. A szczerze mówiąc, niewiele zyskała na jego powtórnym ożenku. Bynajmniej nie dostała drugiej, kochającej mamusi, tylko niesympatyczną macochę, która ledwie ją toleruje. - Angelina odetchnęła głęboko. - Natomiast jej synowie cieszą się tym, czego Lily tak brakuje, czyli ojcem, który z nimi mieszka, podczas gdy ona może go jedynie odwiedzać. Przypuszczam, że podczas dzisiejszej wycieczki Lily poczuła się tak, jakby znów miała tatę. Dlatego uświadomiła sobie, że gdybym... gdyby w naszym życiu pojawił się mężczyzna, poświęcałby jej dużo czasu. Chyba po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że mogłabym... z kimś się związać.
- Nigdy nie rozmawiałaś z nią o takiej możliwości? Potrząsnęła przecząco głową.
- Nie uważałam tego za konieczne. Lily i tak martwi się wieloma rzeczami. Po co dokładać jej kolejny problem. Poza tym nie sądziłam... - Nagle spostrzegła, że Mike wpatruje się w jej twarz. Jego myśli najwyraźniej krążyły wokół czegoś innego.
- Jeszcze cię dzisiaj nie pocałowałem.
- Och, Mike...
Tak bardzo pragnęła znaleźć się w jego objęciach, ale była też pewna, że przede wszystkim powinni porozmawiać o tym, w jaki sposób ich związek może wpłynąć na Lily. Nie odsunęła się jednak, gdy wziął ją w ramiona, nie zaprotestowała, gdy dotknął jej warg swoimi. Przeciwnie - przywarła do niego, wsunęła palce w jego włosy, rozchyliła usta. Zapomniała o swoich obiekcjach i wątpliwościach. Liczył się jedynie Mike, przyjemność, magia chwili.
- Mamusiu?
Angelina odskoczyła od Mike'a i oszołomiona wlepiła wzrok w córkę. Lily - we wzorzystej nocnej koszulce wyglądająca jak aniołek - patrzyła na nich wielkimi, zaspanymi oczami. Jej spojrzenie stopniowo stawało się coraz bardziej podejrzliwe.
- Całujesz moją mamę. - W głosie Lily zabrzmiało bezbrzeżne zdumienie.
- Tak - przyznał Mike.
- Dlaczego?!
- Boją lubię.
- Aha. - Na buzi Lily odmalował się wyraz skupienia. Angelina w końcu zdołała się opanować i spytała:
- Co się stało, kochanie? Myślałam, że już usnęłaś.
- Chcę, żeby doktor Mike położył mnie spać. Angelina zerknęła na Mike'a i uniosła brwi.
- Doskonale - stwierdził Mike. - Jestem ekspertem, jeśli chodzi o przykrywanie dzieci kołderką, ale przestrzegam pewnych zasad. Wiesz, jak mała dziewczynka musi pojechać do łóżka? Na barana.
- Dobrze! - zawołała Lily.
Mike roześmiał się, wstał z kanapy i uklęknął przed Lily.
- Wskakuj mi na plecy!
Angelina słuchała wesołego chichotu córki, gdy Mike niósł ją do jej pokoju. Zastanawiała się, jakie znaczenie może mieć fakt, że Lily zapragnęła, aby Mike powiedział jej dobranoc. Nadal była pogrążona w myślach, gdy po kilku minutach wrócił do salonu. Chyba wyczuł jej nastrój, ponieważ usiadł obok i wziął ją za rękę.
- Czy Lily mówiła coś... o nas? - zapytała Angelina po chwili milczenia.
- Ani słowa. Nie sądzę, żeby przejęła się tym, co zobaczyła.
- Popełniliśmy błąd, wciągając w to Lily.
- Przecież tylko się całowaliśmy. Ludzie robią to bez przerwy.
- Nie ja. Ale chodzi mi o coś innego... o tę wycieczkę do zoo, lody, wspólny obiad i spacer z psem.
- Nie rozumiem - odparł Mike.
Kobiety zazwyczaj bywały wdzięczne, że traktuje ich dzieci życzliwie. Z tego, co zaobserwował, większość mężczyzn wolała trzymać się od dzieci jak najdalej, zupełnie jak gdyby przenosiły dżumę.
- Wydawało mi się, że między mną a Lily wszystko układa się kapitalnie.
- Owszem, kapitalnie.
- Chyba nie jesteś zazdrosna! - parsknął z niedowierzaniem.
- Nie bądź śmieszny! Bardzo się cieszę, widząc Lily taką zadowoloną, lecz trochę mnie to również przeraża.
- Wybacz mi moją tępotę, ale...
- Nie chcę, żeby Lily została zraniona! Nie chcę czegoś jej dać, a potem to odebrać.
- Zabraliśmy ją do zoo.
- Dzisiejszy dzień zanadto przypominał niedzielę w rodzinnym gronie - stwierdziła Angelina. - Mike, serce Lily jest szeroko otwarte, a my... a nas jeszcze za mało łączy, aby jej sugerować, że możemy stać się szczęśliwą rodziną. Lily nie rozumie, że związek mężczyzny i kobiety ma dziesięć razy większe szanse się rozpaść, niż trwać.
- Oceniasz to na jeden do dziesięciu? - Mike skrzywił się. - Uważasz, że nasz związek jest mało wart?
- Skąd mam to wiedzieć? Poznałam mojego przyszłego męża, gdy zdałam maturę, i aż do tej pory z nikim nie romansowałam.
Mike ujął ją łagodnie za ramiona.
- Moim zdaniem szanse są większe niż dziesięć procent. Ujrzał w jej oczach panikę. I bezbronność.
- Kiedy na mnie patrzysz albo mnie dotykasz... - powiedziała Angelina - z radości zapominam o realiach i marzę o bajkowym zakończeniu. Pragnę wierzyć, że zostało nam przeznaczone... że szczęście będzie trwało wiecznie. Ale gdy nie jesteśmy razem, ogarniają mnie wątpliwości. Dochodzę do wniosku, że powinnam traktować naszą znajomość wyłącznie jako przyjemne interludium.
- Jest czymś znacznie ważniejszym.
- Tak, ale nie wiemy, czego oczekiwać. Przecież to wszystko może być... - urwała, strapiona, że nie potrafi wysławiać się zwięźle. - Może być tylko iluzją. Grą świateł, kuglarską sztuczką, która najpierw wzbudza powszechny zachwyt, a później... - mówiła z takim przejęciem, że aż zmrużyła oczy. - Jeżeli to, co nas teraz łączy, ma tymczasowy charakter, jeżeli okaże się tylko złudzeniem, to nie chcę, żeby z tego powodu Lily poczuła się zraniona i przestała ufać dorosłym. Dlatego od dziś nie będziemy łączyć naszych spotkań z czasem, który zazwyczaj poświęcam Lily.
- A jeśli zdarzy się, że jedno i drugie trochę na siebie zajdzie?
- No to zajdzie. Moim zdaniem nie powinniśmy jednak planować dla Lily specjalnych rozrywek, jak gdyby...
Na jej twarzy była wypisana głęboka troska o córkę. Mike kochał Angelinę za tę troskę, za miłość macierzyńską, która kazała stawiać dobro dziecka na pierwszym miejscu.
- Czy dzisiejszy wieczór możemy od tej chwili uznać za nasze spotkanie?
- Raczej tak. Ale Lily przyłapała nas na całowaniu i nie czułabym się pewnie... Nie chciałabym, żeby znów zobaczyła coś, co jeszcze bardziej zamiesza jej w głowie.
- Więc chyba nie udamy się teraz do twojej sypialni?
- Nie, skoro Lily śpi w sąsiednim pokoju.
- Szkoda, bo miałem ochotę kochać się z tobą tak namiętnie, żeby wszyscy sąsiedzi słyszeli, jak jęczysz z rozkoszy.
- Mike! - szepnęła karcącym tonem.
- Przecież nikogo tu nie ma.
- Ja jestem! Mike zachichotał.
- Skoro nie idziemy do łóżka, to może siądziesz tutaj i przytulisz się do mnie. Zamierzam ci coś powiedzieć.
- Co takiego? - spytała, opierając policzek o jego pierś, gdy otoczył ją ramionami.
- Podobnie jak ty nie chcę, aby twoja córka cierpiała.
- Mmm - mruknęła z zadowoleniem.
- Rozumiem twoje obiekcje. Nie musimy z niczym się śpieszyć. Powiemy Lily o naszym związku dopiero wtedy, gdy sama uznasz to za stosowne.
Po słowach Mike'a zapanowała przyjemna, relaksująca cisza. Mike oparł podbródek na głowie Angeliny, rozkoszując się jej bliskością.
- Tylko w twoim łóżku byłoby mi teraz lepiej niż tutaj, gdy cię obejmuję - stwierdził.
- Jest tak cudownie, że aż mnie to przeraża - szepnęła.
- Nie prowadzę rozwiązłego życia, Angelino, ale mam za sobą pewne doświadczenia. Sprawy między mężczyznami a kobietami zawsze są skomplikowane. I w tej dziedzinie człowiek uczy się metodą prób i błędów. Bóg jeden wie, ile podejmowałem prób i popełniłem błędów. - Mike objął ją mocniej. - Zwłaszcza te ostatnie bywają kształcące, Angelino.
Z tobą wszystko wydaje się takie, jak trzeba. Inne niż przedtem. Sądzę, że mogłoby nam być ze sobą dobrze.
Spojrzała na niego, a jej wzrok wyrażał nieme błaganie.
- Tak strasznie pragnę, aby to okazało się prawdą, że przestałam ufać swojemu zdrowemu rozsądkowi. Już sama nie wiem, czy powinnam ci wierzyć.
- Wierz mi - powiedział i przypieczętował prośbę pocałunkiem.
ROZDZIAŁ 11
Biegnąc do telefonu, Angelina zerknęła na zegar. Dziewiąta trzydzieści. Film, który oglądała Lily wraz z trzema koleżankami, dobiegał końca. Angelina wiedziała, że taśma zaraz zacznie się przewijać. Chciała wtedy mieć dzieci na oku, aby ograniczyć do minimum ich dzikie harce. Liczyła więc na to, że dzwoniąca osoba nie okaże się zbyt rozmowna.
- Wybacz, że zawracam ci głowę o tej porze, ale...
- Mike? - spytała uradowana.
- Zdaję sobie sprawę, że zabieram ci czas przeznaczony dla Lily, ale mam pewien kłopot i... - Usłyszała, jak odetchnął głęboko. - Umiesz szyć?
- Chyba nie chcesz, żebym zeszyła coś żywego?! Śmiech Mike'a nawet w słuchawce zabrzmiał zmysłowo.
- Zapewniam cię, że chodzi o martwy przedmiot. Smoking.
- Na ślub twojej siostry.
- Tak. Wypożyczyłem go, wracając z kliniki, i przymierzyłem dopiero w domu. No i okazało się, że spodnie... no cóż, jeśli się schylę, to zostanę aresztowany za obrazę moralności.
- Rozumiem.
- Wypożyczalnia jest już zamknięta, a ja powinienem wyjechać do Gainesville z samego rana. - Umilkł, najwyraźniej spodziewając się, że Angelina coś powie, ale ona milczała, toteż w końcu zapytał: - Potrafiłabyś je zreperować?
- Musiałabym najpierw je obejrzeć. Jeżeli tylko rozpruł się szew, to nie ma problemu. Gorzej, jeśli są rozdarte.
- Mógłbym je teraz przywieźć, jeżeli nie jesteś zbyt zajęta. Kakofonia dziecięcych chichotów, przerywana szczekaniem psa, zasygnalizowała koniec filmu.
- Nie jestem. Przywieź te spodnie.
Drugim filmem i miską prażonej kukurydzy Angelinie udało się uspokoić rozbawione dzieci, gdy zabrzęczał dzwonek.
- Kto to? - spytała Lily.
- Doktor Mike. Chce, żebym mu coś zeszyła.
- Co? - Lily błyskawicznie znalazła się w holu.
- Spodnie.
Angelina otworzyła drzwi, a Lily skoczyła Mike'owi na szyję.
- Lepiej je wezmę - stwierdziła Angelina, ratując ciemne spodnie, starannie powieszone na drewnianym wieszaku. - Lily, zanim przewrócisz doktora Mike'a, pozwól mu przynajmniej wejść do domu.
- Czy to są te spodnie, które moja mamusia ma zeszyć? Wyglądają dziwnie.
- Są częścią smokingu - wyjaśniła córce Angelina. - To taki elegancki strój, w który mężczyźni ubierają się na ślub.
- Pan się żeni? - W głosie Lily zabrzmiało zdumienie.
Mike roześmiał się dobrodusznie.
- Nie, dziecinko. Moja siostra wychodzi za mąż, a ja tylko będę prowadził ją do ołtarza.
Angelina sprawdziła stan szwów.
- Co o tym sądzisz? - Mike patrzył na nią zaniepokojony. Wsunęła dłoń do wnętrza spodni, prezentując spore pęknięcie.
- Złapiesz grypę, jeśli je włożysz.
Lily zachichotała, rozbawiona słowami matki.
- Wielokrotne pranie i prasowanie zniszczyło nici - kontynuowała Angelina. - Trzeba tylko przejechać na maszynie. To głupstwo.
- Dzięki Bogu.
- Princess już potrafi podawać łapę - oznajmiła Lily, kołysząc psiaka w ramionach. Jej koleżanki również podeszły do Mike'a.
- Naprawdę?
- Aha. Ashley ją nauczyła.
- Kim jest Ashley?
- To ja! - powiedziała rudowłosa dziewczynka o piegowatej buzi.
- Ty nauczyłaś Princess tej sztuczki?
Ashley skinęła głową.
- Ja trochę pomagałam - dodała urocza blondyneczka.
- Ja też - pochwaliła się trzecia koleżanka Lily.
- Widzę, że miałyście pełne ręce roboty - stwierdził Mike. Ponad głowami dzieci popatrzył na Angelinę. Wymienili znaczące spojrzenia dwojga dorosłych ludzi. Spojrzenia kochanków.
- Przywita się pan z Princess? - spytała Lily.
- Pobaw się z pieskiem, a ja zajmę się tą naprawą. Angelina zostawiła go na łasce czterech dziewczynek. Szycie zajęło nieco więcej czasu, trzeba bowiem było nawinąć na bębenek czarne nici. Gdy wróciła do salonu, z wrażenia zaparło jej dech. Mike siedział w dużym fotelu, trzymając na kolanach psa i Lily. Jej przyjaciółki przycupnęły na szerokich oparciach fotela. Mike prawdopodobnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że znów zachowuje się jak tatuś. Widocznie leżało to w jego naturze - tak samo jak sympatyczny uśmiech i łagodność w stosunku do zwierząt.
Pogromca serc, pomyślała Angelina. To przecież nie w porządku, nawet nie musiał się wysilać. Wystarczyło, żeby po prostu był sobą, a ona... Okazała się idiotką. Uważała, że może zaangażować się w intymny związek i jednocześnie pozostać emocjonalnie obojętna! Wmawiała sobie, że to będzie tylko rozrywka, przelotna przygoda. Miłe towarzystwo i fizyczne spełnienie bez żadnych zobowiązań i konsekwencji. Nic nie znaczący romans - wygodny, nietrwały, nieskomplikowany.
Dopiero teraz zdumiała ją własna naiwność. Przed poznaniem Thomasa Angelina rzadko chodziła na randki. Zostali kochankami dopiero po zaręczynach. Po rozwodzie z nikim się nie umawiała. Jak w ogóle mogła przypuszczać, że zdoła dokonać takiego zwrotu i będzie w stanie traktować mężczyznę wyłącznie jako źródło przyjemności?
Obecnie nie było sensu dłużej się oszukiwać. Zakochała się. Tylko słowo miłość w pełni definiowało uczucia, jakie wzbudzał w niej Mike. Czuła przyjemny skurcz w piersi, ilekroć się do niej uśmiechał. Przez jej ciało przepływała fala ciepła, gdy wyobrażała sobie, że jest z Mike'em. A kiedy ją obejmował, przepełniało ją szczęście.
Seks był podniecający i słodki, ale Mike pociągał ją nie tylko pod względem fizycznym. W tym samym stopniu co męskość i siła Mike'a zauroczyła Angelinę jego życzliwość i delikatność.
Spostrzegł, że Angelina go obserwuje, i uśmiechnął się nieśmiało. Pomachała wieszakiem i uniosła kciuk, dając do zrozumienia, że szycie skończone. Następnie ruchem głowy wskazała kuchnię. Mike szepnął coś do Lily, która zachichotała, po czym wstał, opuszczając ją - wraz ze szczeniakiem w ramionach - na fotel.
Angelina przewiesiła spodnie przez oparcie kuchennego krzesła.
- Są prawie jak nowe - oznajmiła.
Wpatrywał się w jej twarz, a jego uśmiech - ciepły i zmysłowy - po raz nie wiadomo który uświadomił Angelinie, jak bardzo Mike jest męski.
- Dzięki za ratunek. Angelina wzruszyła ramionami.
- Naprawdę nie ma za co.
- Przypuszczam, że jutro ktoś by mi pomógł, ale wiesz, jakie są wesela. Wszyscy miotają się jak szaleni. W taki dzień szukanie igły z nitką to dodatkowa komplikacja.
- Masz czas na filiżankę herbaty?
- A dostałbym mleko? - spytał z nadzieją w głosie.
- Oczywiście. - Angelina wyjęła z szafki szklanki i sięgnęła do lodówki po karton z mlekiem. - Lubisz tego faceta, za którego wychodzi twoja siostra?
- Owszem. Cała nasza rodzina za nim przepada. On i Trący tworzą wspaniałą parę. Ona czasem bywa trochę... narwana. Dzięki niemu traktuje różne sprawy z niezbędnym dystansem.
- Pytam, bo... Chyba się nie obawiasz, że popełnia błąd?
- Skąd ten pomysł?
- Odniosłam wrażenie, że... nie podchodzisz do tego ślubu z entuzjazmem.
Mike skrzywił się lekko.
- Wesela nie są jakąś moją ulubioną formą weekendowej rozrywki.
- Nie sądzę, żebym musiała pytać, co nią jest - odparła ze znaczącym uśmieszkiem. Prawie cały poprzedni weekend spędzili razem w łóżku. Co prawda, znaleźli czas na posiłki, krótkie drzemki i film, który obejrzeli, siedząc przytuleni do siebie, ale nie to wydawało się Angelinie najważniejsze. Myśląc o tych prawie dwóch dniach, przypomniała sobie, jak się kochali, pieścili, szeptali czułe słówka.
- Tęskniłem za tobą przez cały tydzień.
Wystarczył sam ton jego głosu, aby poczuła, jak ogarniają fala ciepła.
- Ja też o tobie myślałam - przyznała cicho.
Zdjęła pokrywkę ze słoja w kształcie krowy i przesunęła go w stronę Mike'a.
- Poczęstuj się.
Wziął waniliowego wafla i zaczął go chrupać, oparty o blat.
- Dlaczego nie lubisz ślubów?
- Bo muszę wbijać się w smoking - zażartował, sięgając po drugi wafelek.
- To dziwne, że nie zrobili dzisiaj próby.
- Pastor podobno był zbyt zajęty. Mają wszystko przećwiczyć jutro rano - bez pana młodego, oczywiście. Drużba sporządzi notatki i pokieruje nim podczas uroczystości.
Utkwił wzrok w twarzy Angeliny, a jej wydawało się, że cisza trwała całą wieczność, zanim znów się odezwał.
- Jedź ze mną - powiedział.
- Na ślub?
- Razem z Lily.
- Nie wypada, Mike. Przecież nie znamy twojej siostry. Chwycił ją w ramiona.
- Będziecie moimi gośćmi. Zobaczysz, moja rodzina się ucieszy.
Z westchnieniem pochyliła głowę i oparła czoło o pierś Mike'a.
- Daj spokój, Mike. Nawet gdybym miała w szafie odpowiednią sukienkę i buty w pasującym do niej kolorze, to i tak bym nie pojechała. Lily spędza ten weekend ze mną. Jej koleżanki zostają u nas na noc. Nie zamierzam ich stąd wyrzucić o świcie.
Mike objął ją i lekko przytulił.
- Powinienem wcześniej o tym pomyśleć. Tak, przemknęło jej przez głowę. Powinieneś.
- Po prostu nagle zdałem sobie sprawę, jak wiele by dla mnie znaczyła twoja obecność. Ta ceremonia... Widzisz, w zeszłym roku byłem zaręczony i... - Odetchnął głęboko. Angelina wyczuła jego napięcie. - Ten związek rozleciał się dosłownie kilka dni przed ślubem. Dlatego jutro wszyscy będą mnie obserwować, zastanawiając się, czy już zdołałem się pozbierać.
- Zdołałeś? - zapytała niemal szeptem. Wiedziała, że ryzykuje, zadając to pytanie. Mogła przecież usłyszeć, że Mike nadal cierpi, ponieważ ktoś złamał mu serce.
- Tak! - powiedział, jak gdyby sam właśnie to zrozumiał. - Tak - powtórzył. - Tamta sprawa należy do przeszłości. Cieszę się, że Trący jest szczęśliwa. Młodsza siostrzyczka wyprzedziła mnie w wyścigu do ołtarza, lecz wcale mi to nie wadzi.
Spojrzał Angelinie prosto w oczy i uśmiechnął się.
- Wybacz, że wcześniej cię nie zaprosiłem. Chciałbym zabrać cię ze sobą.
- To nie byłby dobry pomysł. Śluby to rodzinne uroczystości. Co pomyśleliby twoi bliscy, gdybyś zjawił się z obcą kobietą i jej dzieckiem?
- Pomyśleliby... nie, wiedzieliby, że jesteś dla mnie kimś ważnym.
- O wiele za wcześnie na tego rodzaju...
Odsunął ją nieco od siebie, ujął jej podbródek i skierował jej twarz w swoją stronę, aż ich oczy się spotkały.
- Naprawdę jesteś dla mnie ważna, Angelino. I Lily także, ponieważ stanowi część ciebie. Proszę cię, nie staraj się udawać, że to, co się dzieje między nami, to tylko moje przywidzenia.
Nie umiała przy nim udawać, zwłaszcza gdy jej uczucia stawały się coraz bardziej oczywiste. Nie potrafiła też odmówić mu - chociaż w sąsiednim pokoju bawiły się dzieci - gorącego pocałunku, który nagle wydał się jej równie naturalny jak przypływ i odpływ oceanu.
ROZDZIAŁ 12
Mike stał z siostrą i matką w kościelnej zakrystii. Pani Calder wyprostowała nie istniejące zagniecenie na przejrzystym welonie Trący. Westchnęła, obrzucając córkę pełnym miłości spojrzeniem, i powiedziała:
- Szkoda, że twój ojciec nie żyje i nie widzi, jaka jesteś śliczna.
- O ile znam tatę, to znajdzie sposób, żeby mnie obejrzeć. Prawdopodobnie już mi się przygląda.
- Pewnie masz rację - przyznała z uśmiechem matka. Popatrzyła na Mike'a. - A ja miałam rację co do smokingów, prawda? Mike wygląda wprost oszałamiająco.
- Mogłabym przyjmować od moich koleżanek oferty na randkę z nim.
Pani Calder zrobiła smutną minę i poklepała Mike'a po ramieniu.
- Gdyby twoje plany zostały zrealizowane, wcześniej ujrzelibyśmy cię w smokingu. Czy obecność tutaj, podczas tej uroczystości, nie jest dla ciebie zbyt bolesna?
- Nie - odparł. Trący posłała mu zza welonu współczujące spojrzenie. - Dawno przestałem się gryźć tamtą sprawą, mamo. Prawdę mówiąc, nie żałuję, że rozstałem się z Beth Ann. Nie była kobietą dla mnie.
Mimo woli uśmiechnął się szeroko, a na twarzy siostry odmalowało się niebotyczne zdumienie. Trący otworzyła usta, aby coś powiedzieć, lecz ktoś akurat zapukał do drzwi. Był to drużba, który miał towarzyszyć matce panny młodej.
- Już czas - oznajmił. - Możemy iść?
Pani Calder skinęła głową, uścisnęła dzieci, następnie oparła dłoń w rękawiczce na zgiętym ramieniu młodego człowieka i dała mu się poprowadzić. Trący odwróciła się do brata.
- Wszystko jasne, mój drogi.
- Nie rozumiem.
- Wiem, co oznaczała ta twoja rozradowana mina, gdy stwierdziłeś, że Beth Ann nie była dla ciebie. Znalazłeś sobie inną dziewczynę?
Nie zaprzeczył, ale też i nie potwierdził.
- Czy nie powinniśmy pomaszerować przed ołtarz?
- Tak, ale nie myśl, że się wymigasz. Później chcę poznać szczegóły.
- Może uściskasz starszego braciszka, zanim oddam cię temu jakmu-tam?
- Doskonale wiesz, jak on się nazywa - odparła, ściskając Mike'a. - I pamiętaj, masz mi o niej opowiedzieć!
- Ach, te kobiety!
- Och, po prostu się cieszę, że masz kogoś! Nie będę czuła się winna z powodu swojego szczęścia.
- Ale z ciebie gaduła - jęknął. - Chodź, twój oblubieniec czeka.
Podczas przyjęcia Mike z przyjemnością rozgadał się na temat Angeliny oraz Lily.
- Powinieneś przywieźć je ze sobą - stwierdziła pani Calder, słuchając jego opowieści.
- Owszem - przyznał. - Może zabiorę je na następne wesele, w którym wezmę udział - dodał z przekornym uśmieszkiem.
Podczas jazdy Lily dosłownie skręcała się z ciekawości.
- Co to za niespodzianka, mamusiu?
- Nie mam pojęcia, kochanie. Doktor Mike powiedział tylko, żebym po drodze do domu wstąpiła z tobą do kliniki. Podobno jest tam coś, co ci się spodoba.
- Może to kotek?
Jeśli panu Calderowi życie mile, to nie będzie kotek, przemknęło Angelinie przez głowę.
- Doktor Mike wie, że masz psiaka, Lily. Nie potrzebujesz kota.
- Ashley ma kota i dwa psy.
Szczęściara z tej Ashley, pomyślała Angelina. Serce jej się ścisnęło. Przelotnie ogarnęło ją poczucie niezadowolenia z siebie, co czasem zdarza się rodzicom, gdy dzieci żądają zbyt wiele. Pozostawiła uwagę Lily bez komentarza.
Zajechały przed klinikę. Angelina zaparkowała i zgasiła silnik, a Lily natychmiast wyskoczyła z auta i pognała do budynku. Gdy Angelina weszła do środka, zastała córkę konferującą z Suzie.
- Właśnie mówiłam Lily, że doktor Calder jeszcze jest zajęty, ale prosił, żebym wam coś pokazała.
- Czy to coś żywego? - spytała Lily.
Suzie zaprowadziła je do pokoju na zapleczu. Wzdłuż jednej ze ścian stały druciane klatki, po drugiej stronie znajdował się zlew i kilka szafek oraz dwie przegrody, osłonięte drucianą siatką.
- Patrzcie. - Suzie uklękła obok kartonowego pudełka. Lily zajrzała do środka i westchnęła z wrażenia.
- Szopy! Spójrz, mamusiu! Maciupeńkie szopy! Zwinięte w kłębuszki na starym ręczniku spały szopie niemowlęta.
- Można je wziąć na ręce?
- Musisz zapytać o to doktora Caldera. One niedawno się urodziły i powinny przebywać z matką, ale ją potrącił samochód. Jakiś mężczyzna przyniósł je do nas dzisiaj rano. Podobno mieszkały u niego za domem. Zostały same, więc uznał, że pod naszą opieką mają szansę przeżyć.
Suzie zerknęła na Angelinę.
- Muszę wracać do rejestracji. Mike skończy badać ostatniego pacjenta i zaraz tu przyjdzie.
- Są słodkie, prawda, mamusiu? - Lily posłała matce uśmiech pełen zachwytu.
- Tak. - Patrząc na śliczną buzię córeczki, Angelina poczuła, że dławi ją w gardle. Dorosła powaga, która do niedawna zaostrzała delikatne rysy Lily, ustąpiła naturalnemu zaciekawieniu i dziecięcej niewinności. Częściowo dzięki Mike'owi. Angelinę przepełniała z tego powodu autentyczna wdzięczność. A także obawa.
- Co sądzicie o moich maluchach? - Do pokoju wszedł Mike. Miał na sobie swój roboczy uniform - dżinsy, podkoszulek z firmowym nadrukiem i biały fartuch.
- Są taaakie maleńkie! - Lily była tak podniecona, że głos jej drżał. - I takie cudowne. Mogę je potrzymać?
- Tak się składa - odparł Mike - że trzeba je karmić z butelki, więc przydałaby mi się czyjaś pomoc. - Ponad głową Lily puścił do Angeliny oko, a jej aż zaparło dech. Zwykłe mrugnięcie, a podziałało jak intymna pieszczota.
Mike posadził Lily na krześle i położył jej na kolanach ręcznik ze śpiącymi zwierzątkami. Następnie pokazał jej, pod jakim kątem trzymać buteleczkę z podgrzanym pożywieniem.
- Czy one tu zostaną? - spytała Lily.
- Tylko do jutra. Istnieje specjalna organizacja, która opiekuje się osieroconymi zwierzętami i przygotowuje je do życia na wolności. Później wypuszcza sieje do lasu.
- Rozumiem - szepnęła Lily, wpatrzona w szopy.
- To, co teraz robisz, jest niezmiernie ważne - kontynuował Mike. - Karmisz je specjalną mieszanką, dzięki której będą się dobrze rozwijać.
- Opowiem o tym pannie Thornton.
- Przyniosę z furgonetki aparat fotograficzny i zrobię ci kilka zdjęć, żebyś mogła pokazać je w szkole.
Wypstrykał całą rolkę filmu, a szopy zdążyły w tym czasie zjeść swój posiłek i znów usnęły.
- Moglibyśmy nadać im imiona? - spytała Lily, gdy Mike kolejno przeniósł trzy niemowlaki do pudełka.
- Oczywiście. Jak chciałabyś je nazwać?
- Śpioszek, Suseł i Drzemka, bo one ciągle śpią.
- Załatwione. - Mike otulił zwierzaki i podniósł się z kolan. - Skoro te dzieciaki są już syte i zadowolone, chętnie zabrałbym moje dwie ulubione dziewczyny na pizzę. Co wy na to?
- Wspaniale! - zawołała Lily.
- Dwa głosy za. - Mike spojrzał na Angelinę. - Zgadzasz się?
- Jasne. Nigdy nie odmawiam, gdy ktoś zaprasza mnie na pizzę - odparła lekkim tonem.
- Świetnie. Zrzucę tylko z siebie ten fartuch.
- A Lily niech umyje ręce - zasugerowała Angelina.
- Chodź. - Mike otoczył Lily ramieniem. - Umyjesz się w moim wielkim zlewie, jak prawdziwa asystentka.
Zaprowadził ją do pokoiku z umywalką, uregulował strumień wody i pokazał, jak należy pompować płynne mydło. Podniósł głowę i zobaczył, że Angelina stoi w drzwiach i ich obserwuje. W jej oczach malowało się wzruszenie. Odpowiedział uśmiechem na jej wyrażający aprobatę uśmiech. Jednocześnie pomyślał, że obecność Angeliny w miejscu, gdzie on spędza prawie cały dzień, wydaje się taka naturalna. Podobnie jak to, że jest tutaj jej córeczka i że wszyscy troje czują się ze sobą tak dobrze.
- Czy to są szkielety? - Uwagę Lily przykuło kilka plakatów, przedstawiających układ kostny różnych zwierząt.
- Tak. - Oderwał z rolki papierowy ręcznik i podał go Lily. - Wytrzyj łapki, a ja zaraz ci opowiem, czym różnią się od siebie kości psa i kota.
Wytłumaczył Lily, na czym polegają zasadnicze różnice. Odpowiedział także wyczerpująco na liczne pytania, które Lily mu zadała. Był zachwycony jej zainteresowaniem zwierzętami. Przemknęło mu przez głowę, że z łatwością pokochałby to dziecko jak własną córkę. A może już je kochał?
Gdy Mike pokazywał Lily kolejne szkielety, Angelina wsunęła się do pomieszczenia. Na ścianach wisiały informacyjne tablice i reklamowe plakaty firm farmaceutycznych. Angelina przebiegła wzrokiem kilka nagłówków i zauważyła niedużą kartkę z firmowej papeterii producenta środków odrobaczających. Pod nazwą wytwórni ktoś zrobił jakieś notatki. Lista podstawowych wymagań Mike'a Caldera? Dobra praca... wysokie zarobki... żadnych dzieci? Nowy samochód! Seksowna! Angelina Winters, półtora punktu? Samantha, sześć! Angelina miała ochotę się rozpłakać, była jednak zbyt rozgniewana. Miała ochotę wrzeszczeć, ale dławiło ją rozczarowanie.
Mike przypomniał sobie napisany po pijanemu manifest akurat w samą porę, aby spostrzec, że Angelina jakby zesztywniała. Jej ramionami wstrząsnął dreszcz, a oddech zmienił się, powodując nagłą bladość.
- Mogę ci to wytłumaczyć - powiedział, zastanawiając się, czy jakiekolwiek wyjaśnienie na coś się zda.
- Chyba nie mam dzisiaj ochoty na pizzę - odparła Angelina po chwili dręczącego milczenia.
- Mamusiu!
- Angelino...
Lily i Mike odezwali się jednocześnie.
- Nie czuję się dobrze. - Angelina buntowniczo wysunęła podbródek.
- Usiądź. - Mike wyciągnął w jej stronę rękę. - Strasznie zbladłaś.
Odsunęła się gwałtownie.
- Po prostu muszę... - Wyciągnęła z torebki kluczyki do samochodu. - Muszę pojechać do domu.
- Lily, uważam, że twoja mama powinna odpocząć - stwierdził Mike z sugestywną powagą w głosie. - Zaprowadzę ją teraz do mojego gabinetu i posadzę w tym dużym fotelu przy biurku.
- Nie pojedziemy na pizzę?
- W tym pokoju, gdzie śpią szopy, w jednej z klatek znajduje się kotka. Widziałaś ją?
Lily z ponurą miną potrząsnęła przecząco głową.
- To miła kotka, ale jest już stara i trzeba codziennie dawać jej lekarstwa. Ma przebywać u nas przez dwa tygodnie. Na pewno czuje się samotna. Wabi się Socks. Może do niej zajrzysz, a ja zajmę się twoją mamą.
- Dobrze.
Lily wyszła, a Angelina i Mike patrzyli na siebie bez słowa.
- Chodźmy do mojego gabinetu.
- Nigdzie z tobą nie pójdę.
- Powinnaś usiąść.
- Powinnam iść do domu.
- Musimy porozmawiać o tej głupiej liście.
- Ona tak wiele wyjaśnia - mruknęła Angelina, jak gdyby mówiła do siebie.
- Owszem, ale coś zupełnie innego niż sądzisz. - Chwycił ją za rękę i zaczął mówić pełnym napięcia szeptem: - Może nie chcesz usiąść, ale ja muszę porozmawiać z tobą w cztery oczy. To sprawa między tobą a mną, więc nie angażujmy w nią twojej córki.
Angelina skapitulowała i poszła z Mike'em do jego gabinetu.
- Gdy pisałem tę listę... - urwał, nie wiedząc, od czego zacząć.
- Myślałam, że do mnie zadzwonisz, ale się nie doczekałam. - Angelina zaśmiała się histerycznie. - To oczywiste, czemu tego nie zrobiłeś. Po co zawracać sobie głowę osobą, która ma dziecko... - wciągnęła w płuca haust powietrza i powoli je wypuściła - łyse opony i starą pralkę.
- Kobieta, z którą byłem zaręczony...
- Dlaczego? - spytała rozżalona, patrząc na niego oskarżycielko. - Dlaczego wciąż mi pomagałeś? Nigdy cię nie prosiłam.
- Napisałem tę idiotyczną listę po pijanemu. Tego dnia miał się odbyć mój ślub, ale wszystko wzięło w łeb i po prostu cierpiałem. Nie chciałem...
- Nie chciałeś mnie! Ani nikogo takiego jak ja.
- Nie chciałem nikogo w stylu Beth Ann, czyli mojej byłej narzeczonej. Ty jesteś zupełnie inna. Gdy tylko to zrozumiałem. ..
- Zacząłeś do nas wpadać. Przychodziłeś, robiłeś dla mnie różne rzeczy.
- Nie potrafiłem trzymać się od ciebie z daleka. Próbowałem, ale...
- Tamtego wieczoru... tej pierwszej nocy oboje... O Boże, nie mogę uwierzyć, że pozwoliłam... że się... - Oddychała z trudem, jak po biegu.
- Kochaliśmy - dokończył, obejmując ją. - Możesz powiedzieć to na głos. Kochaliśmy się jak dwoje ludzi, których łączy uczucie. Dlatego nie umiałem o tobie zapomnieć i dlatego ty wybrałaś mnie.
- Czułam się samotna. I taka... sfrustrowana. Mike bezwiednie się uśmiechnął.
- Owszem - przyznał. - Pamiętam przejawy tej frustracji.
- Miałeś wtedy na sobie garnitur. Gdzie byłeś?
- Nieważne, gdzie byłem, ważne, gdzie w końcu się znalazłem.
- Umówiłeś się z kimś, prawda? Z Samanthą?
- Skąd... - Przypomniał sobie notatki na swojej liście. I punktację, którą sporządził, zanim pojął, co naprawdę się liczy.
- Prosto z jej łóżka wskoczyłeś do mojego?
- Nie. Przyznaję, spotkałem się wówczas z Samanthą. Myślałem... przypuszczałem... lecz nagle stało się dla mnie całkiem jasne, z kim powinienem być. Pojechałem więc do twojego domu.
Umilkł na chwilę, po czym dodał z mocą:
- Angelino, przysięgam, pragnąłem cię znów zobaczyć, lepiej cię poznać.
Pojedyncza łza spłynęła po policzku Angeliny, która siłą woli starała się opanować. Broda jej drżała.
- Skleiłeś moje łóżko! Przywiozłeś zacisk, papier ścierny i zreperowałeś je.
Wyrwała się z jego ramion i ruszyła do drzwi.
- Nie niszcz naszego związku - poprosił.
- Gdy mąż mnie rzucił, obiecałam sobie, że nigdy więcej nie stanę się zależna od żadnego mężczyzny. I jakoś dawałam sobie radę, ale kiedy cię spotkałam, byłam naprawdę zmęczona. Dlatego bez protestu przyjęłam twoją troskliwość.
- A ja obiecałem sobie, że nigdy więcej nie pozwolę, aby jakaś kobieta mnie wykorzystywała. I rzeczywiście nie dopuściłem do tego. Właśnie na tym polega różnica, Angelino. Ty mnie nie wykorzystywałaś. Pomagałem ci, bo sam tego chciałem. A przyjmując czyjąś pomoc, wcale nie stajemy się zależni. Nie uczyniłem dla ciebie nic, czego sama nie potrafiłabyś zrobić. - Umilkł na moment. - No, może z wyjątkiem odcięcia dopływu wody - dokończył, siląc się na dowcip.
Ale nie udało mu się jej rozbawić. Angelina wyglądała na całkiem załamaną. Serce mu się krajało, gdy patrzył na jej skurczoną z bólu twarz. Wiedział, że to jego wina.
- Nawet i z tym w końcu byś sobie poradziła.
- Tak - mruknęła. - Telefonistki z centrali 911 miałyby niezły ubaw.
- Tworzymy udany tandem - przekonywał. - Ty też mi pomagałaś z tymi zawiadomieniami i ze spodniami.
- Muszę już iść. - Wyszła na korytarz i zawołała córkę. Lily zjawiła się natychmiast.
- Idziemy na pizzę?
- Zamówimy dostawę do domu.
- Doktor Mike pojedzie z nami?
Mike poczuł przypływ nadziei, gdy Angelina spojrzała na niego.
- Odwiozę was - zaproponował. - Jesteś zdenerwowana.
- Uspokoję się, gdy tylko usiądę za kierownicą. Jak tylko uciekniesz ode mnie, pomyślał.
- Mogę powiedzieć do widzenia Śpioszkowi, Susłowi i Drzemce? - zapytała żałośnie Lily.
Mike przywarł wzrokiem do twarzy Angeliny. Wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź. Skoro on cierpiał z powodu Lily, to jak udręczona musiała się czuć Angelina, jej matka.
- Tak - odparła krótko. - Ale pośpiesz się.
Lily pobiegła pożegnać się z szopami. Właśnie tego Angelina najbardziej się obawiała: jej córka została wciągnięta w sprawy dorosłych i głęboko zraniona, choć niczym na to nie zasłużyła. Angelina wcale nie musiała wyrażać tego słowami. Wystarczyło, że patrzyła na niego przygnębiona i bezradna.
- Nie pozwoliłbym ci stąd wyjść, gdybym nie wierzył, że i tak jakoś to uładzimy. Nie teraz, gdy wszystko w tobie się gotuje, lecz później, kiedy spokojnie pomyślisz o nas obojgu.
Odwróciła głowę, żeby go nie widzieć.
- Ta lista nie ma najmniejszego znaczenia, Angelino. Podobnie jak to, gdzie byłem kilka tygodni temu, zanim przyjechałem do ciebie. Najważniejsze, że owego wieczoru znalazłem się tam, gdzie powinienem być.
W odpowiedzi Angelina wysunęła buntowniczo podbródek.
- I jeszcze jedno - kontynuował. - Kocham cię. Zastanawiając się nad tym, co ci powiedziałem, weź także pod uwagę, że kocham również Lily.
- To nie w porządku!
- W miłości wszystkie chwyty są dozwolone, aniołku.
A skoro już o tym mowa, to przeanalizuj tę informację: gdy ty mówiłaś mi, jak bardzo chciałabyś mieć drugie dziecko, ja myślałem wyłącznie o tym, jak bardzo chciałbym mieć dziecko właśnie z tobą.
W oczach Angeliny zabłysły łzy, lecz zdołała je powstrzymać. Ze względu na Lily, przemknęło Mike'owi przez głowę.
- To było okrutne - powiedziała, tłumiąc szloch.
- To była szczera prawda. Zastanów się nad tą ofertą - obrączka na twoim palcu, dzidziuś w twoim brzuszku i drugi tatuś dla twojej córki. Dorzucę jeszcze sprzęt drukarski, żebyś urządziła sobie własną pracownię. Musisz jedynie powiedzieć „tak”.
- Lily! - zawołała, bliska paniki.
- Zapomniałem napomknąć o wspaniałym seksie tak długo, jak długo będę oddychał - dodał szeptem, bo Lily już szła w ich stronę.
Angelina opuściła klinikę, unikając jego wzroku. Miał nadzieję, że nie zniknęła z jego życia na zawsze. Odczekał dziesięć minut i pojechał sprawdzić, czy bezpiecznie dotarły do domu. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył światło w salonie i samochód Angeliny na podjeździe. Teraz nie pozostawało nic innego, tylko czekać.
ROZDZIAŁ 13
Lily! Coś stało się Lily! Angelina zobaczyła na swoim podjeździe samochód Thomasa i wpadła w panikę. Jej były mąż usiłował przyczepić do frontowych drzwi jakąś kartkę. Po rozwodzie nigdy tu nie przyjeżdżał, a tę sobotę i niedzielę Lily spędzała u niego. Angelina zaparkowała i pobiegła przez trawnik.
- Thomas! Czy Lily...
- Usiłowaliśmy dodzwonić się do ciebie. - Zniecierpliwienie w głosie Thomasa sprawiło, że stwierdzenie zabrzmiało oskarżycielsko.
- Robiłam zakupy - odparła obronnym tonem. O Boże, czyżby wówczas, gdy kupowała papier toaletowy i śniadaniowe płatki, Lily coś się stało? - Lily? Co się...
- Z Lily wszystko w porządku. Chodzi o psa. Angelina poczuła taką ulgę, że aż osłabła. Lily żyje. Jest cała i zdrowa.
- Próbowaliśmy cię zawiadomić. Denise telefonowała ze sto razy. Trudno upilnować czworo dzieci, a tu jeszcze ten szczeniak...
Lily błagała, żeby pozwolono jej zabrać ze sobą Princess.
Thomas i Denise nie życzyli sobie wizyt z psem i Angelina już dawno wyperswadowała córce ten pomysł. Tym razem jednak skłoniła Denise, żeby ustąpiła, gdyż po niedawnym incydencie w klinice Mike'a Lily wciąż nie mogła się pozbierać.
- Powiedz mi wreszcie...
- Dzieciaki bawiły się przed domem i pies pognał za piłką. - Thomas skrzywił się z dezaprobatą. Wyglądał tak niesympatycznie, że Angelina nie mogła pojąć, dlaczego kiedyś go kochała. - Można nauczyć dzieci, żeby nie wybiegały na jezdnię, ale nie głupiego psa.
- I co dalej? - przynagliła niecierpliwie.
- Nasz sąsiad wyjeżdżał z garażu i... - Twarz Thomasa wykrzywił gniew. - Gdyby któreś z dzieci pobiegło za tym szczeniakiem, byłoby nieszczęście.
- Czy Princess... - Angelina nie potrafiła wydusić z siebie słów „nie żyje”. Dławiła ją obawa o Lily. Jak bardzo cierpiałaby, gdyby Princess została zabita!
- Nie. Jest tylko ranna i skowyczy jak oszalała.
- A Lily? Jak ona to...
- Lily wpadła w histerię. Denise szukała w książce telefonicznej numeru jakiejś kliniki weterynaryjnej czynnej przez całą dobę, ale twoja córka dała taki koncert...
- Nasza córka - z naciskiem poprawiła Angelina, zastanawiając się, czy Thomas już zapomniał, że Lily jest tak samo jego dzieckiem jak jej.
- Uparła się, że tylko doktor Mike może zająć się jej psem.
- Mike?
- Ach, rozumiem. Właśnie tak pomyślałem.
- Nie rozumiem.
- Ta twoja rozanielona mina potwierdza moje podejrzenia. Kręcisz z tym facetem, prawda?
- To nie powinno cię interesować.
- Chyba że dotyczy naszej córki.
A więc znów jest twoja, pomyślała Angelina, ale nie zamierzała się z nim kłócić.
- Gdzie jest Lily? I Princess? - zapytała.
- Jego klinika była już nieczynna, ale Lily nalegała, żeby zadzwonić do niego do domu. Chyba łączy cię z tym osobnikiem wyjątkowa zażyłość, skoro zgodził się przyjąć nas po . godzinach.
- To weterynarz Princess. Postąpiłby podobnie z każdym innym pacjentem - odparła. Nie miała żadnych wątpliwości, że to, co powiedziała, jest prawdą. Mike był właśnie takim lekarzem. Właśnie takim człowiekiem.
- Denise z dzieciakami została w klinice. Dzwoniliśmy do ciebie kilka razy. W końcu postanowiłem przyjechać i zostawić ci kartkę, żebyśmy nie musieli wisieć na telefonie przez cały dzień.
Cóż za poświęcenie.
- Jak czuje się Lily?
- A jak ci się zdaje? Wiesz, że ma obsesję na punkcie tego szczeniaka.
- Lepiej tam pojadę.
- Ja myślę - warknął.
Jazda do kliniki wydała się Angelinie zarówno najdłuższą, jak i najkrótszą podróżą, jaką kiedykolwiek odbyła. Najdłuższą, ponieważ Angelinie śpieszyło się do Lily. Najkrótszą, ponieważ obawiała się tego, co ją tam czeka. Nie była przygotowana na spotkanie z Mike'em w żadnych okolicznościach, a zwłaszcza nie wtedy, gdy miał wystąpić w roli zbawcy psa Lily lub zwiastuna jego śmierci.
Prawie nie mogła uwierzyć, że minęły dopiero cztery dni od tamtego popołudnia, gdy Mike jej się oświadczył. Oczywiście bez świec, łagodnej muzyki i szampana. Nie zaliczał się do mężczyzn, którzy z wyprzedzeniem planowali takie rzeczy. Uczynił to w typowym dla siebie stylu - obrączka na jej palcu, drugi tatuś dla jej córki i dzidziuś w jej brzuszku. I jeszcze dorzucił sprzęt drukarski oraz wspaniały seks do końca życia. Nie o takich oświadczynach mówi się w telewizji w dzień świętego Walentego, ale były charakterystyczne dla Mike'a i stuprocentowo szczere, podobnie jak on sam.
Podczas tych czterech dni tęskniła za nim bardziej niż za kimkolwiek do tej pory. Toteż nic dziwnego, że drżącą ręką otwierała drzwi kliniki. W środku panował zamęt. Denise, z najmłodszym dzieckiem w ramionach, natychmiast zaatakowała.
- To nie moja wina!
- Przecież nikt cię nie oskarża - odparła ugodowo Angelina, lecz Denise nie dała się ułagodzić.
- Uprzedzałam, że nie odpowiadam za tego cholernego psa, ale mnie nie słuchałaś, bo twoja Lily była taka zdenerwowana. Biedulka, koniecznie musiała wziąć ze sobą pieska.
- My obie też jesteśmy zdenerwowane. Nie mówmy nic, czego mogłybyśmy później żałować.
- Nie zamierzam płacić za leczenie. Tym razem Angelina straciła cierpliwość.
- Nikt cię o to nie prosi, Denise. Powiedz mi tylko, gdzie jest Lily.
- Poszła na zaplecze z twoim chłopakiem. Nie chciała nawet na moment oddalić się od tego psa.
- Idę jej poszukać.
- My wychodzimy. Chłopcy mieli iść na urodzinowe przyjęcie. I tak już są spóźnieni.
- W porządku. Teraz ja zajmę się wszystkim - powiedziała z przekonaniem. Wiedziała, że na pewno sobie poradzi - ze swoim dzieckiem, z tą kryzysową sytuacją, ze swoim życiem. Było to wyzwalające uczucie - ta pewność siebie, ten wewnętrzny spokój oraz przeświadczenie, że jest wystarczająco silna. Poczuła przypływ wspaniałomyślności.
- Dziękuję, że skontaktowałaś się z weterynarzem i przywiozłaś tu Pnncess. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo bywasz zajęta w weekendy.
Denise zrobiła głupią minę.
- Ja naprawdę nie zawiniłam.
- To był wypadek.
- Oni są tam. - Denise ruchem głowy wskazała pokój zabiegowy.
- Znam drogę.
Mike i Lily stali przy stole, na którym nieruchomo leżała Pnncess. Na widok matki Lily podbiegła do niej, a Angelina mocno ją uściskała.
- Pnncess wpadła pod samochód i ma złamaną nogę.
- Wiem, skarbie. Tak mi przykro, że twój piesek cierpi.
- Ale ona wyzdrowieje. - Lily wysunęła się z objęć Angeliny. - Doktor Mike wstawi jej w nóżkę drucik i kość się zrośnie. Pozwolił mi pomagać, dopóki nie zemdleję.
- Jeśli twoja mama się zgodzi - dodał Mike. Odezwał się do Lily, ale wpatrywał się w Angelinę.
Przez całą drogę do kliniki próbowała wyobrazić sobie przebieg spotkania z Mike'em. Zastanawiała się, co ją czeka. Niepotrzebnie się obawiała. Znów było tak jak zawsze, gdy z nim była - cudownie. Przy nim ogarniał ją spokój i radość. I chociaż Angelina nie wydała z siebie żadnego dźwięku, to w tej chwili powiedziała Mike'owi „tak”. Zgodziła się na udział Lily w operacji. Na ślubną obrączkę. Na to, żeby został ojczymem Lily. Na kolejne dzieci. Na... wszystko. Ujrzała cień uśmiechu na wargach Mike'a i ciepło w jego spojrzeniu. A więc zrozumiał.
- Mogę pomóc, mamusiu? Nie zemdleję.
- Dobrze. - Nadal patrzyła na Mike'a. - Ja też pomogę, jeśli nie będę musiała patrzeć.
- To może być nawet ciekawe - stwierdził z rozbawieniem Mike. - Zabieg chirurgiczny wykonany metodą Braille'a.
- Ona wcale się nie rusza.
- Dostała środki uspokajające. Zastosuję również miejscowe znieczulenie.
- Doktor Mike zgolił jej sierść! - obwieściła Lily. - Podobno teraz może nosić bikini.
- Doktor Mike czasem plecie głupstwa.
- Tak - przyznała Lily takim tonem, jak gdyby mówienie głupstw stanowiło najwspanialszą cechę jej bohatera.
- Powinienem przygotować się do operacji - oświadczył Mike. - Pielęgniarka numer jeden - czyli ty, Lily - ma dopilnować, żeby Princess nie spadła ze stołu. A pielęgniarka numer dwa... - zerknął na Angelinę - pomoże mi wyszorować ręce.
- To wcale nie jest mycie rąk - mruknęła Angelina, gdy znaleźli się w sąsiednim pomieszczeniu.
- Tylko coś o niebo przyjemniejszego. - Mike przyciągnął ją do siebie.
Oboje z trudem łapali oddech, gdy Mike oderwał usta od warg Angeliny i zajrzał jej głęboko w oczy.
- Powiedz mi, aniołku - uśmiechnął się szatańsko - kiedy ślub?
- Przedyskutujemy tę sprawę, gdy usłyszę od ciebie całą historię słynnej listy Mike'a Caldera.
- Chodzi ci o ten szpargał, który kiedyś wisiał nad umywalką?
- Właśnie.
- Już dawno go wyrzuciłem. Dane są zdezaktualizowane. Nie zauważyłaś, że powiesiłem nową wersję?
Niechętnie skierowała wzrok na ścianę, na którą do tej pory starała się nie patrzeć. Oto, co zobaczyła:
Lista podstawowych wymagań Mike'a Caldera, wydanie poprawione:
1. Ma na imię Angelina.
2. Ma córeczkę imieniem Lily.
3. Potrafi przygotować wspaniałe tetrazzini z indyka i podaje je z antywampirowym chlebem.
4. Projektuje piękne zawiadomienia o ślubie i potrafi od ręki zeszyć spodnie.
5. Ma anielski uśmiech.
6. Jest seksowna.
- To tylko minimum. - Przytulił ją mocniej. - Byłoby miło, gdyby na dodatek mnie kochała.
- Kocha - zapewniła, odwracając jego głowę, aby go pocałować.
EPILOG
- Dzięki - szepnęła Mike'owi do ucha Trący. Uścisnęła brata, składając mu życzenia.
- Za co?
- Za to, że przejąłeś część odpowiedzialności! - Ruchem głowy wskazała ich matkę, która obejmowała Lily jak kwoka pilnująca kurczęcia. - Mama wciąż mnie zanudza pytaniami, kiedy zafunduję jej wnuki, a ja chcę z tym poczekać kilka lat. Teraz na pewno weźmie w obroty ciebie. - Zrobiła potulną minę, bo właśnie podeszła do nich pani Calder wraz z Lily.
- Doktorze Mike'u, czy to prawda, że pokroiłeś nieżywego oposa, gdy byłeś w moim wieku?
Mike przeniósł wzrok z twarzy swojej pasierbicy na twarz matki. W oczach pierwszej malowała się powaga, w oczach drugiej - chyba zakłopotanie.
- Po prostu zrobiłem sekcję.
- Na zwierzaku, którego potrącił samochód - wyjaśniła pani Calder. - Gdy Mike przyniósł tego oposa do domu, od razu wiedziałam, że zostanie albo weterynarzem, albo seryjnym mordercą.
- Mamo!
W odpowiedzi starsza pani wyprostowała plecy.
- Dzieci często stawiają nas w trudnych sytuacjach, ale później możemy o tym opowiedzieć naszym wnukom. To najlepsza rekompensata.
- Cieszę się, że doktor Mike jest weterynarzem, a nie mordercą - powiedziała Lily.
- Ja też, moje dziecko. Chyba przydały się na coś te wszystkie fachowe książki i wycieczki do zoo. - Pani Calder strzepnęła niewidoczny paproch z ciemnej marynarki Mike'a, po czym cofnęła się o krok, aby lepiej przyjrzeć się synowi. - Miałam rację co do smokingu. Nawet podczas skromnej uroczystości ślubnej pan młody powinien wyglądać elegancko. A przy tak oszałamiającej pannie młodej jak Angelina...
- Jest piękna, prawda? - Mike spojrzał na kobietę u swojego boku. Miała na sobie sukienkę z kremowej koronki, a twarz otaczały ciemne, puszyste loki.
Pani Calder wzięła Angelinę za rękę.
- Oczywiście. Witaj w naszej rodzinie, Angelino. - Westchnęła głęboko, przyglądając się młodej parze. - Wydajecie się dla siebie stworzeni.
- Jesteśmy dla siebie stworzeni - poprawił ją Mike.
- I nie zapominajcie o tym aniołeczku. - Pani Calder znów przytuliła Lily.
Mike popatrzył na dziewczynkę. Cała w różowych falbankach, rzeczywiście przypominała aniołka. Uśmiechnął się do niej szeroko.
- O Lily nie sposób zapomnieć. Robi za dużo hałasu.
- Dziękuję ci także za twoją córeczkę, Angelino - ciągnęła pani Calder. Zerknęła na syna z udaną surowością. - Najwyższy czas, żebym zajęła się rozpieszczaniem wnuczki.
- Może mając więcej wnuków, aż tak bardzo ich nie rozpuścisz - powiedział Mike z figlarnym błyskiem w oczach.
- Mamusia mówi, że teraz, gdy ona i doktor Mike są małżeństwem, mogę niedługo dostać małą siostrzyczkę lub braciszka.
Mike zachichotał na widok zdumienia matki.
- Tak, mamo, zdecydowaliśmy się na dziecko. I to szybko. Ale jak znów zaczniesz głośno chlipać, zamknę cię w sypialni razem z psami!
- Matka ma prawo trochę popłakać na ślubie swego dziecka.
- Owszem, ale ty, Suzie i Inez pobiłyście rekord. To cud, że pastor zdołał was przekrzyczeć! - zażartował Mike.
Wcześniej Inez wręczyła mu pięknie opakowany prezent wielkości elektrycznego otwieracza do konserw.
- Już niemal straciłam nadzieję, że kiedykolwiek się ożenisz - przyznała pani Calder. - Ale dzisiaj wszystko było cudowne.
- Tak - zgodził się z matką Mike. Zaborczym gestem objął Angelinę w talii. - Wszystko było cudowne.
To naprawdę się zdarzyło, pomyślał. Tym razem ślub się odbył. Mike nie miał cienia wątpliwości, że związał się z Angeliną do końca życia. Czuł to każdą komórką swojego ciała, gdy ujął ją za rękę i oboje pobiegli do samochodu, obrzucani ryżem przez ludzi, którzy ich kochali.
Angelina machała do Lily na pożegnanie, dopóki dom nie zniknął im z oczu, następnie usiadła wygodniej i westchnęła.
- Szczęśliwa? - spytał Mike, kładąc rękę na dłoni swojej żony.
- Tak, ale...
Ale? Ogarnęła go panika. Nie oczekiwał żadnych „ale”.
- Nie chciałabym, żebyś żył złudzeniami.
- Co do czego?
- Obiecałeś mnie kochać, być dobrym tatą dla Lily, dać mi tyle dzieci, ile zapragnę, oraz kupić sprzęt drukarski, abym mogła pracować na własny rachunek.
- Zgadza się.
- Nie myśl, że wyszłam za ciebie z tych powodów. Odetchnął z ulgą. Angelina tylko stroiła sobie żarty.
Świadczył o tym ton jej głosu.
- Również nie dlatego, że cię kocham - dodała.
- Więc dlaczego? - zapytał po chwili milczenia, podejmując grę.
- Wyłącznie dla seksu - odparła z przewrotnym uśmieszkiem.
Mike z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami.
- To też ci obiecałem, prawda?
- Owszem, doktorze Calder. Obiecał pan.
- W takim razie nie mam wyjścia. Mężczyzna powinien dotrzymywać słowa. Będę robił to, do czego się zobowiązałem.
- Byle często!
Mike roześmiał się przepełniony radością.
- Tak często, jak zechcesz, aniołku.