Howard Phillips Lovecraft
OKNO NA PODDASZU
1
Wprowadziłem się do domu mego kuzyna Wilbura niespełna miesiąc po jego przedwczesnej śmierci, bez zbytniego entuzjazmu, gdyż nie przepadałem za samotnością, którą gwarantowało mi umiejscowienie budowli wśród wzgórz, nieopodal Aylesbury Pike. A jednak przeprowadziłem się tam ze świadomością, iż ta oaza spokoju, własność mego ukochanego kuzyna, powinna przypaść w spadku właśnie mnie. Jak dom starego Whartona, również ten od lat był niezamieszkany. Podupadł znacznie, odkąd wnuk farmera, który go postawił, opuścił swe gospodarstwo i przeprowadził się do nadmorskiego Kingston, kuzyn mój zaś odkupił te ziemie od agenta owego człowieka, wielce zawiedzionego skromnymi plonami, jakie dawała niezbyt urodzajna gleba na tym terenie. Nie była to przemyślana decyzja, lecz Akeleyowie robili wszystko pod wpływem nagłego impulsu.
Wilbur przez wiele lat studiował archeologię i antropologię. Był absolwentem Uniwersytetu Miskatonic w Arkham, a tuż po uzyskaniu dyplomu spędził trzy lata w Mongolii, Tybecie i prowincji Sinkiang, po czym trzy kolejne w Amerykach, Południowej i Środkowej oraz w południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Powrócił do domu, by osobiście odpowiedzieć na propozycję podjęcia pracy na Uniwersytecie Miskatonic, ale ostatecznie nabył farmę starego Whartona i zaczął wprowadzać na niej gruntowne zmiany, likwidując wszystkie, poza jedną, przybudówki i nadając samemu domowi jeszcze dziwniejszego kształtu, niż miał on przez ostatnie dwadzieścia lat. W gruncie rzeczy o zmianach tych i ich ogromie mogłem przekonać się dopiero, gdy dam ten przeszedł w moje posiadanie.
Wówczas to dowiedziałem się, że Wilbur pozostawił nie tknietą jedną tylko stronę starego domu, że całkowicie przebudował front oraz jedną ze ścian bocznych i że nad południowym skrzydłem budynku dobudawał pięterko z niedużym pokojem.
Budynek był z początku parterowy, utrzymany w typowym nowoangielskim stylu rustykalnym, wzniesiony z grubo ciosanych drewnianych bali; Wilbur zachował pewne elementy konstrukcji nie tknięte, jak uznałem, z szacunku dla fachowości, z jaką wznosili domy nasi przodkowie zamieszkujący te tereny, Akeleyowie bowiem przebywali w Ameryce już od dobrych dwustu lat. I oto Wilbur jakby utrudzony swą dotychczasową tułaczką zdecydował się, ni stąd, ni zowąd, osiaść w domu i na terenie zamieszkanym ongi przez swych przodków. Było to, a ile dobrze pamiętam, w roku 1921; przeżył tu trzy kolejne lata, a po jego śmierci, 16 kwietnia 1924 r., zgodnie z zapisem w jego testamencie otrzymałem w spadku ów dom i przeprowadziłem się doń.
Budynek wyglądał niemal tak jak za jego życia, stanowił anomalię w krajobrazie Nowej Anglii i choć ewidentnymi śladami jego świetnej przeszłości były kamienne fundamenty i drewniane belki podmurówki, jak również kanciasty kamienny komin wznoszący się dumnie ponad dwuspadowym dachem, został on przebudowany w tak dużym stopniu, że wydawał się wynikiem prac buda wlanych kilku pokoleń. Aczkolwiek większości zmian dokonano dla wygody Wilbura, zdumiewała mnie szczególnie, jedna z nich, której przyczyn nigdy nie był mi łaskaw wytłumaczyć - chodzi tu o zamontowanie w południowej ścianie pokoju na poddaszu wielkiego, okrągłego okna z nader osobliwego, dymnego szkła, które, jak mówił mi kuzyn, było bardzo, bardzo stare, a które odnalazł i nabył podczas swoich wędrówek po Azji. Któregoś razu nazwał je „szkłem z Leng”, a innym razem napomknął, że „być może pochodziło z samego. Hadesu”, lecz żadna z tych nazw nic mi nie mówiła, a temat ten nie interesował mnie na tyle, bym zechciał drążyć go dalej.
Niebawem jednak pożałowałem, żem tego nie uczynił, bo jak się przekonałem wkrótce po przeprowadzce, centrum domu nie stanowił żaden z pokoi na parterze, jak można by się tego spodziewać, lecz właśnie pokoik na poddaszu. Tam właśnie Wilbur trzymał swoje fajki, ulubione książki, płyty i najwygodniejsze meble, tam także pracował nad manuskryptem związanym z jego badaniami, którymi zajmował się w bibliotece Uniwersytetu Miskatonic, gdzie dosięgnął go zabójczy, bezlitosny atak serca.
Wiedziałem, że muszę wziąć rozbrat z jego zasadami, na korzyść moich, ma się rozumieć. W tej sytuacji wydawało się rzeczą niezbędną, aby dom zaczął funkcjonować tak jak należy, to znaczy inaczej niż do tej pary. Trzeba było ożywić w nim parter, i prawdę mówiąc, pokój na poddaszu zaczął mnie dziwnie mierzić, po części zapewne dlatego, że nadal silnie odczuwało się tam obecność mego zmarłego kuzyna, który nigdy już nie zasiądzie w ulubionym fotelu, w narożniku pokoju, po części zaś dlatego, iż pokój ten wydał mi się nienaturalnie obcy i zimny, odpychając mnie jakby jakąś niepojętą mocą fizyczną, ale może była to tylko moja wyobraźnia i negatywne nastawienie, ba nie pojmowałem tego, tak jak nigdy nie potrafiłem zrozumieć mego kuzyna Wilbura.
Zmiany, które planowałem, okazały się trudniejsze do realizacji, niż przypuszczałem, wkrótce zaś przekonałem się też, że stare „gniazdko” mego kuzyna roztacza potężną aurę obejmującą swym zasięgiem cały dom. Są ludzie, którzy twierdzą, że domy przejmują pewien aspekt charakteru swoich właścicieli, a jeżeli stary dom był choć po części przesiąknięty aurą Whartanów, którzy w nim zamieszkiwali, nie ulegało wątpliwości, że mój kuzyn rozproszył ją na dobre za sprawą gruntownego remontu, budynek bowiem obecnie emanował wyłącznie jego. „obecnością”. Niekiedy wrażenie to było niemal nieuchwytne, a raczej jak niejasne przeczucie, że nie jesteś już sam w pokoju lub że ktoś cię stale obserwuje, przygląda ci się z uwagą, choć kim był ów tajemniczy obserwator, pozostawało dla mnie nieodgadnioną zagadką.
Być może wrażenie to wynikało z faktu, ze dom stał na odludziu, czasami jednak wydawało mi się, ze ulubiony pokój mego kuzyna był żywą istotą, oczekującą jego powrotu jak zwierze nieświadome śmierci swego pana. Być może ta właśnie obsesyjna myśl sprawiła, iż poświęciłem owemu pokojowi więcej uwagi, niż mógł na to zasługiwać. Wyniosłem zeń niektóre meble, w tym bardzo wygodny fotel klubowy, ale nieodparta siła kazała mi odnieść je z powrotem. Miałem wrażenie, jak w stosunku do wspomnianego fotela, że choć z początku wydał mi się niezwykle wygodny, został wykonany dla kogoś innego, wyglądającego inaczej niż ja, a tym samym nie nadawał się dla mnie, albo że światło na parterze nie jest tak dobre jak na poddaszu, co sprawiło, że zwróciłem na półkę biblioteczki w owym pokoju wszystkie zabrane stamtąd książki.
Nie ulegało wątpliwości, że atmosfera w tym szczególnym pokoju była inna niż w pozostałej części domu. Ogólnie reszta budynku mogła wydawać się zgoła zwyczajna, wręcz prozaiczna, wyróżniał się tylko ten jeden jedyny pokoik dobudowany od strony południowej. Choć na parterze wygód nie zbywało, widać było, że reszta pomieszczeń nie należała do często użytkowanych, z wyjątkiem jednego, gdzie przygotowywano posiłki. Jak dla kontrastu, pokój na poddaszu, mimo iż niezwykle komfortowy, miał w sobie coś, co trudno byłoby wytłumaczyć słowami; zupełnie jakby powstał wyłącznie z kaprysu i dla wygody jednego tylko człowieka i choć wydawało się, że mieszkało w nim wielu różnych ludzi, żaden nie pozostawił w jego ścianach „swojej” aury, z wyjątkiem tego pierwszego, najważniejszego lokatora. Wiedziałem wszelako, ze mój kuzyn prowadził raczej samotniczy tryb życia, jeśli nie liczyć jego wyjazdów na uczelnię w Arkham i do biblioteki Widenera w Bostonie. Nigdzie indziej nie bywał, nikt do niego nie dzwonił, a zdarzało się, że kiedy jako księgowy zawitałem raz i drugi do jego domu, zachowywał się tak, jakby chciał, abym już sobie poszedł, choć wizyty moje nigdy nie trwały dłużej niż kwadrans.
Prawdę mówiąc, aura pokoju na poddaszu znacznie osłabiła moją stanowczość i zdecydowanie. Parter doskonale nadawał się dla moich celów, miałem dom, w którym mogłe zamieszkać, a w gruncie rzeczy nie trudno było mi zapomnieć o pokoju na poddaszu. Zmiany, które jeszcze niedawno tak gorąco pragnąłem przeprowadzić, odłożyłem na później, aż sprawy te stracą na znaczeniu na tyle, że przestanę w ogóle się nimi przejmować. Poza tym wciąż często przebywałem poza domem i to zarówno w dzień, jak i w nocy, przeto wszelkie potencjalne zmiany nie były aż tak naglące. Postanowienia testamentu zostały wypełnione, dom znalazł się w moim posiadaniu i nikt nie zamierzał tego kwestionować.
Coraz bardziej odsuwałem od siebie sprawę przyszłości pokoju na poddaszu, i pewnie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie kilka kolejno następujących po sobie wydarzeń, które wzbudziły moje zaniepokojenie. Początkowo były to wręcz błahe incydenty, zaczęły się od rzeczy tak drobnych, ze prawie niezauważalnych. Pierwszy z nich nastąpił w jakiś miesiąc po moim wprowadzeniu się do domu i początkowo zupełnie go zlekceważyłem, dopiero później zacząłem łączyć go z innymi wypadkami, analizując je z perspektywy czasu. Którejś nocy, kiedy pogrążony w lekturze siedziałem przy kominku w pokoju na parterze, usłyszałem dziwne drapanie do drzwi, jakby kot lub inne nieduże zwierzątko domagało się, abym je wpuścił. Odgłos ten był jednak na tyle wyraźny, że wstałem i podszedłem najpierw do jednych, a potem do drugich drzwi w najstarszej części domu, ale przed żadnymi z nich nie dostrzegłem domniemanego kota. Zwierzę pierzchło w mrok nocy. Zawołałem kilkakrotnie, ale nie zareagował ani nawet nie miauknął. Kiedy jednak usiadłem w fotelu, drapanie rozległo się na nowo. Chociaż bardzo się starałem, nie zdołałem dostrzec nawet cienia tajemniczego zwierzątka, a gdy incydent ten powtórzył się pół tuzina razy, byłem zdenerwowany do tego stopnia, że gdybym tylko dostrzegł gdzieś tego wrednego kocura, ani chybi natychmiast bym go ustrzelił.
Sam w sobie incydent ten był tak trywialny, że nikt pewnie nie zaprzątałby sobie nim głowy. Bądź co bądź mógł to być kot mego sp. kuzyna, a na mój widok po prostu się wystraszył i uciekł. Otóż to. Mogło tak być. Tak przynajmniej sądziłem. Jednakże niecały tydzień później wydarzył się podobny wypadek, a od pierwszego różnił go tylko jeden szczegół. Tym razem zamiast drapania i skrobania słychać było cichy szelest, przeciągłe szuranie, które wywołało u mnie lodowate ciarki, odgłos ten przywodził bowiem na myśl wielkiego węża albo słonia, który przesuwał trąbą po oknach i drzwiach domu. Moja reakcja była identyczna jak poprzednio. Słyszałem dźwięki, ale nie ujrzałem tego, co je powodowało. Najpierw kot, teraz wąż. Co będzie następne?
I faktycznie na tym się nie skończyło, przerwy między kolejnymi incydentami były raz dłuższe, raz krótsze, od czasu do czasu słyszałem drapiącego do drzwi kota lub przesuwającego się po szybie węża. Niekiedy dobiegały mnie odgłosy przypominające tętent kopyt, kroki jakiegoś gigantycznego zwierzęcia, świergot ptaków uderzających dzióbkami w szyby; zdarzało się też oślizgłe, wilgotne szuranie jakby wielkiego, niewidzialnego ciała albo dziwne cmokanie warg lub może dużych ssawek. Co o tym wszystkim sądziłem? Uważałem to za omamy słuchowe, dźwięki te bowiem rozlegały się przy każdej pogodzie zarówno nocą, jak i za dnia, gdyby zatem faktycznie przy oknie lub drzwiach znalazło się jakieś zwierze, musiałbym je zobaczyć, zanim znikłoby wśród drzew porastających okoliczne wzgórza - na polach wokół domu rosło całkiem sporo młodych topoli, brzóz i jesionów.
Tajemniczy cykl halucynacji dźwiękowych pewnie nigdy nie zostałby przerwany, gdybym któregoś wieczoru nie otworzył drzwi na schody wiodące do pokoju na poddaszu, na parterze bowiem było wyjątkowo parno. Wtedy właśnie znów rozległo się drapanie kocich pazurów i uświadomiłem sobie, że dźwięki te nie dochodziły od strony drzwi, lecz, od okna w pokoju powyżej.
Wbiegłem jak oszalały po schodach; nie zastanawiając się nad niedorzecznością całej sytuacji ani nad tym, w jaki sposób kot mógłby dostać się na piętro i skrobiąc w szybę, domagać się wpuszczenia do środka, z zewnątrz bowiem nie można było tam wejść. Jako że okno nie otwierało się nawet częściowo, a szyby były przydymione, nawet z bliska nie zdołałem dojrzeć, co się za nimi znajdowało, i stojąc w bezruchu, słuchałem z przejęciem odgłosu skrobiących w szybę kocich pazurów.
Zbiegłem na dół, wziąłem silną latarkę i wybiegłszy w parną, letnią noc, zacząłem świecić na boczną ścianę domu, w którą wprawione było okrągłe okno. Teraz jednak wszelkie odgłosy ucichły, a w blasku latarki dostrzegłem jedynie gołą ścianę domu i równie puste okno; które z zewnątrz wydawało się czarne, od środka zaś niemal mlecznobiałe.
Mojemu zakłopotaniu zapewne nie byłoby końca - i kto wie, czy nie okazałoby się to dla mnie najlepszym rozwiązaniem, jednak los zadecydował inaczej.
Mniej więcej w tym czasie otrzymałem od wiekowej już ciotki rasowego kota, wabiącego się Mały Sam, z którym bawiłem się przed dwoma laty, gdy był jeszcze mały. Moja ciotka martwiła się, że mieszkam sam w dużym domu i postanowiła podesłać mi zwierzaka do towarzystwa. Mały Sam nie był już taki mały, powinienem nazywać go raczej Wielkim Samem, gdyż odkąd widziałem go po raz ostatni, całkiem sporo przybrał na wadze. Był silnym, zwinnym i łownym kotem, mógł stanowić chlubę swojego rodu. Jednakże Mały Sam, choć ocierał się z lubością o moje nogi, miał na temat domu dwojakie mniemanie. Bywały dni, kiedy spokojnie i leniwie spał sobie na kominku, zdarzało się jednak, że zachowywał się, jakby wstąpił weń sam diabeł, i wówczas, gorączkowo domagał się, bym go wypuścił. W takich chwilach słychać było zawsze odgłosy jakiegoś innego zwierzęcia, usiłującego dostać się do domu, Mały Sam zaś dostawał wręcz szału z wściekłości i trwogi i miotał się do tego stopnia, że musiałem natychmiast wstać, by otworzyć mu drzwi. Kot jak opętany wybiegał na zewnątrz i gnał do jedynej przybudówki, pozostawionej po zmianach dokonanych w obejściu przez mego kuzyna, i tam spędzał noc albo znikał w lesie, by wrócić dopiero o świcie, kiedy głód przyganiał go z powrotem do domu. I za nic w świecie nie chciał wejść do pokoju na poddaszu!
2
To właśnie kot sprawił, że zainteresowałem się bliżej zajęciami mojego kuzyna, trwoga zwierzęcia była bowiem tak szczera i dojmująca, że postanowiłem przejrzeć pozostawione przez Wilbura dokumenty, sądząc, że może w nich znajdę wytłumaczenie tajemnych zjawisk zachodzących w tym domu. Niemal natychmiast natknąłem się w jednej z szuflad, w pokoju na parterze, na niedokończony list; był zaadresowany do mnie i choć wszystko wskazywało
że Wilbur zdawał sobie sprawę, iż jego dni są policzone - zawarł w nim bowiem kilka zaleceń na wypadek swojej śmierci - nie wiedział, ile konkretnie czasu mu zostało. Zaczął go pisać na miesiąc przed tragicznym atakiem serca i włożywszy do szuflady, już więcej po niego nie sięgnął, pozostawiając nieukończoną epistołę.
„Drogi Fredzie - napisał. - Najwięksi specjaliści w dziedzinie medycyny twierdzą, że nie zostało mi już wiele czasu, a skoro sporządziłem już testament, w którym czynię cię mym jedynym spadkobiercą, pragnę w niniejszym dokumencie zawrzeć ostatnich kilka zaleceń, które, ufam, wypełnisz niezwłocznie i dokładnie tak, jak ci przykażę.
Oto trzy rzeczy, które musisz natychmiast zrobić:
1) Wszystkie dokumenty z szuflad A, B i C mojego archiwum muszą zostać zniszczone.
2) Wszystkie książki z półek H, I, J i K muszą być zwrócone do biblioteki Uniwersytetu Miskatonic w Arkham.
3) Okrągłe okno z pokoju na poddaszu musi zostać rozbite. Nie wyjęte ani usunięte w żaden inny sposób, lecz należy je roztrzaskać na kawałki.
Musisz pogodzić się z moją wolą w tych kwestiach, w przeciwnym razie będziesz odpowiedzialny za uwolnienie straszliwego zła, które zstąpi na świat. Nie powiem już więcej ani słowa na ten temat, są bowiem inne sprawy, o których muszę napisać, póki jeszcze jestem w stanie to uczynić. Jedna z nich jest..."
Na tym jednak mój kuzyn przerwał, pozostawiając list nie ukończony.
Co miałem począć z tymi dziwnymi zaleceniami? Mogłem zrozumieć, że chciał, by jego książki trafiły do biblioteki Uniwersytetu Miskatonic, ja bowiem nie byłem nimi w ogóle zainteresowany. Ale dlaczego zależało mu na zniszczeniu dokumentów? Czy i one nie powinny trafić na uczelnie? I to okrągłe okno - zniszczenie go było z pewnością marnotrawstwem i wyrzucaniem pieniędzy w błoto, na jego miejsce wszak trzeba będzie wstawić nowe, a to pociągało za sobą dodatkowe koszta. Ten fragment listu osobliwie wzmógł moją ciekawość i postanowiłem przejrzeć rzeczy Wilbura z większą niż dotąd uwagą.
Tego wieczoru zacząłem przeglądać książki zgromadzone w pokoju na poddaszu. Ich dobór świadczył wyraźnie o archeologicznych i antropologicznych zainteresowaniach mego kuzyna, miał on bowiem mnóstwo tekstów dotyczących cywilizacji Wyspy Wielkanocnej, Polinezji i Mongolii oraz innych prymitywnych kultur, jak również prace na temat migracji plemion oraz wierzeń i religii ludów pierwotnych. Był to zaledwie wstęp do księgozbioru, który zgodnie z wola Wilbura miał trafić do biblioteki uniwersyteckiej, niektóre z woluminów bowiem wydawały się bardzo stare i choć nie miały daty wydania, sądząc po wyglądzie i sposobie zapisu, musiały pochodzić z okresu średniowiecza.
Najmłodsze z nich, a żadna księga nie pochodziła z drugiej połowy dziewiętnastego wieku, wywodziły się z różnych źródeł. Niektóre należały do kuzyna naszych ojców, Henry'ego Akeleya z Vermontu, który przysłał je Wilburowi, inne nosiły stemple Bibliotheque Nationale of Paris, co mogło sugerować, że aby je zdobyć, Wilbur dopuścił się kradzieży.
Książki były w różnych językach i znajdowały się wśród nich takie tytuły, jak Manuskrypty Pnakotyczne, Księga R'lyeh, Unaussprechlichen Kulten von Junzta, Księga Eibonu, Pieśni Dholi, Siedem tajemnych ksiąg Hsan, De Vermis Mysteriis Ludviga Prinna, Fragmenty Celaeno, Cultes des Goules hrabiego d'Erlette'a, Księga Dzyan oraz kopia Necronomiconu Araba, Abdula Alhazreda, oraz wiele innych, niektóre w formie manuskryptów Przyznaje, że księgi te wprawiły mnie w niemałe zdurnienie, ich treść bowiem, o ile zdołałem się zorientować, stanowiła istny skarbnice najróżniejszych mitów i legend, odnoszących się do pradawnych, prymitywnych wierzeń religijnych pierwotnych ludów zamieszkujących naszą planetę, a także, jeśli dobrze to zrozumiałem, obcych ras pochodzących z kosmosu. Naturalnie nie byłem w stanie odczytać jak należy tekstów łacińskich, francuskich i niemieckich, trudność także sprawiła mi staroangielszczyzna niektórych manuskryptów i woluminów. Tak czy inaczej, zadanie to wkrótce mnie znużyło, treść owych ksiąg była bowiem tak absurdalna i irracjonalna, ze jedynie antropologowi mogło starczyć cierpliwości, aby poświęcić się bez reszty ich lekturze.
Nie, żeby nie były na swój sposób interesujące, ale zawarty w nich schemat okazał się stary jak świat i zgoła przewidywalny. Traktował on o walce sił światła z mocami ciemności, a przynajmniej ja tak to sobie tłumaczyłem. Nieważne, czy nazwiesz te istoty Bogiem i Szatanem czy Starszymi Bogami i Wielkimi Przedwiecznymi, Dobrem i Złem albo nadasz im imiona w rodzaju Nodensa, Pana Wielkiej Otchłani, nawiasem mówiąc, było to jedyne wymienione w którymkolwiek tekście imię Starszego Boga, w odróżnieniu do Wielkich Przedwiecznych, wśród których byli tacy, jak bóg - kretyn Azathoth, amorficzna śnieć piekielnego chaosu, która bluźni i bulgocze w sercu wielkiej nieskończoności; Yog - Sothoth, jeden we wszystkim i wszystko w jedności, nie poddający się prawom czasu ni przestrzeni, współistniejący z wszechczasem i trwający w przestrzeni, Nyarlathotep, posłaniec Przedwiecznych; Wielki Cthulhu, który czeka, by podźwignąć się z ukrytego R'lyeh w głębinie oceanu; niewysłowiony Hastur, władca Przestrzeni Międzygwiezdnych; Shub - Niggurath, czarna koza z lasu z tysiącem młodych. Jako ze poszczególne rasy ludzi oddające cześć różnym bóstwom miały swoje sekretne nazwy, wśród czcicieli Przedwiecznych byli Odrażający Ludzie Śniegu z Himalajów i innych górskich regionów Azji, Mieszkańcy Głębin, którzy czekają w głębinie oceanów, by służyć Wielkiemu Cthulhu, choć faktycznie rządzi nimi Dagon, Shantakowie, Tcho - Tcho i wiele innych, wśród nich ludy zamieszkujące miejsca, do których, jak Lucyfera z Edenu, wygnano Wielkich Przedwczesnych, gdy wszczęli bunt przeciwko Starszym Bogom - miejsca takie jak odległe gwiazdy Hyadesu, Nieznane Kadath, Płaskowyż Leng i zatopione miasto R'lyeh.
Dwa niepokojące szczegóły zdawały się świadczyć, że mój kuzyn traktował te mity i wierzenia poważniej, niż sądziłem. Choćby jego wzmianki o Hyadesie, kiedy opowiadał mi o pochodzeniu szkła, z którego wykonano okno na poddaszu. Mówił, że „mogło ono pochodzić z samego Hyadesu”, a szkło nazywał szkłem z Leng. Co prawda nie miałem żadnego potwierdzenia na istnienie jakichś związków między jednym a drugim i już niebawem jąłem upewniać sam siebie, że „Leng” mogło być imieniem chińskiego handlarza antykami, a nazwa „Hyades” mogła mi się zwyczajnie przesłyszeć.
Wszystko wskazywało jednak, ze Wilbur był bardziej niż tylko pobieżnie zainteresowany tymi obcymi, osobliwymi mitami. Jeżeli sam fakt posiadania przez niego tych woluminów i manuskryptów nie stanowił przekonującego dowodu, to jego notatki nie pozostawiały już najmniejszych wątpliwości.
W zapiskach znajdowały się bowiem inne, o wiele dziwniejsze odniesienia, które, przyznaje, zabiły mi niezłego ćwieka; były tu dość amatorskie, ale całkiem udane rysunki przedstawiające niezwykłe, przeraźliwie obce miejsca oraz istoty, których nie potrafiłbym sobie wyobrazić nawet w najbardziej odrażających koszmarach sennych. W gruncie rzeczy istot tych nie sposób było opisać, widniały tu skrzydlate, przypominające nietoperze stwory wielkości człowieka, wielkie, amorficzne cielska z mnóstwem wiotkich macek, które przywodziły na myśl ośmiornice, ale stworzenia te z pewnością inteligencją przewyższały kałamarnice; byli tu zaopatrzeni w szpony pół - ludzie, pół - ptaki, a także upiorne istoty kroczące w pozycji wyprostowanej, o płazich obliczach i skórze pokrytej łuskami w odcieniu jasnej zieleni, jak fale oceanu. Znalazły się tu także dziwnie zdeformowane karły o brutalnych rysach, żyjące, sądząc po wyglądzie, w jakiejś lodowato zimnej krainie oraz człekopodobne istoty należące do rasy, która musiała rozmnażać się na zasadach kazirodztwa i która mimo cech płazich zachowała również pewne cechy ludzkie. Nigdy nie przypuszczałem, ze mój kuzyn miał tak bujną wyobraźnię; od dawna już wiedziałem, ze stryj Henry cierpiał na wyjątkowo bogate i dziwaczne urojenia, jednak Wilbur, o ile mi wiadomo, nie przejawiał podobnych skłonności. Dopiero teraz pojąłem, jak sprytnie i skutecznie ukrywał on przed nami swoje prawdziwe oblicze a rewelacje te okazały się dla mnie absolutnym zaskoczeniem.
Nie istniały bowiem stworzenia, które mogłyby posłużyć za modele dla jego rysunków, a w manuskryptach i księgach, które przeglądałem, nie natrafiłem na żadne ilustracje. Z ciekawości zacząłem wertować uważniej jego notatki, aż w końcu natrafiłem na pewne dość zagadkowe fragmenty, które zaciekawiły mnie na tyle, że postanowiłem poukładać je w kolejności, co nie było trudne, gdyż każda z notek była datowana.
,,15 października `21. Krajobraz wydaje się wyraźniejszy. Leng? Przywodzi na myśl południowo - zachodnie Stany. Jaskinie pełne nietoperzy, ich stada jak czarne chmury wyłaniają się tuż przed zmierzchem z grot, przesłaniając słońce. Niskie krzewy, poskręcane, zdeformowane drzewa. Wieją tu silne wiatry. W oddali ośnieżone szczyty, wyznaczające granice tego pustynnego obszaru.”
„21 października `21. Cztery Shantaki na drugim planie. Średniego wzrostu, wyższe od ludzi. Włochate ciała, przypominające nietoperze, błoniaste skrzydła sięgające trzy stopy powyżej ich głów. Zakrzywione, sępie dzioby, ale ciała bezsprzecznie jak u nietoperzy. Śmignęły w powietrzu, by wylądować na skale nieopodal. NIE WIEDZĄ. Czy jednego z nich ktoś dosiadał? Nie mam pewności.”
„7 listopada `21. Noc. Ocean. W tle wyspa i rafa koralowa. Mieszkańcy Głębin wraz z ludźmi o podobnym jak oni pochodzeniu; są hybrydycznie białe. Ci z Głębin maja ciała pokryte łuską i ruszają się jak żaby, ni to skokami, ni długimi krokami. Są przygarbieni, jak większość płazów. Inni zdają się płynąć w kierunku rafy. Czy to może być Innsmouth? Nie widać linii brzegowej ani świateł miasta. Statków również nie. Wyłaniają się z odmętów przy samej rafie. DIABELSKIEJ RAFIE? Nawet hybrydy nie zdołałyby przepłynąć tak dużego dystansu bez odpoczynku. Prawdopodobnie w tle znajduje się niewidoczne wybrzeże.”
„17 listopada `21. Całkowicie obcy krajobraz. O ile mogę stwierdzić, nie jest to Ziemia. Czarne niebo, kilka gwiazd. Bloki porfiru lub innej, podobnej skały. W tle głębokie jezioro. Hali? Po pięciu minutach woda burzy się i coś wyłania się z otchłani. Jest skierowane w przeciwną stronę. To jakąś wielka, wodna istota. Ma macki jak ośmiornica, ale jest 10-20 razy większa niż żyjący u zachodnich wybrzeży Octopus apollyon. Jej sama szyja musiała mieć dobre osiemdziesiąt metrów średnicy. Wolałem nie ryzykować ujrzenia jej oblicza i zniszczyłem gwiazdę.”
„4 stycznia `22. Okres pustki. Kosmos? Widzę zbliżającą się planetę, jakbym patrzył oczami gigantycznej istoty zmierzającej w kierunku jakiegoś ciała niebieskiego. Ciemne niebo, odlegle gwiazdy, powierzchnia planety zbliża się w szybkim tempie. Widzę pustą, jałową ziemię. Żadnej roślinności, jak na ciemnej gwieździe. Krąg wiernych stojących przed kamienną wieżycą. Wołają: - la! Shub - Niggurath!”
„16 stycznia `22. Obszar podwodny. Atlantyda? Wątpliwe. Wielka, pełna otworów wejściowych, przypominająca świątynię budowla zniszczona przez miny głębinowe. Ogromne kamienie, jak te, z których wzniesiono piramidy. Jakieś pomieszczenie w mroku schodów. Gigantyczna macka unosi się w górę. Daleko w tyle dwoje wodnistych, szeroko rozstawionych ślepi. R'lyeh? Stwór tak mnie przeraził, że zniszczyłem gwiazdę.”
„24 lutego `22. Znajoma okolica. Wilbraham Country? Zapuszczone gospodarstwo, rodzina o cechach wynikających z kazirodczego związku. W tle stary mężczyzna nasłuchuje. Pora - wieczór. Słychać zawodzenie lelków. Zbliża się kobieta trzymająca w dłoni kamienną replikę gwiazdy. Starzec ucieka. To ciekawe. Muszę mieć to na uwadze.”
„21 marca `22. Miało dziś miejsce okropne zdarzenie. Muszę być ostrożniejszy. Utworzyłem gwiazdę i wypowiedziałem słowa: Ph `nglui mglw'naft Cthulhu, R'lyeh wgah'nagl fhtagn. Od razu ujrzałem w tle wielkiego shantaka. Shantak WIEDZIAŁ i natychmiast ruszył naprzód. Usłyszałem wyraźnie zgrzyt jego szponów. Zdążyłem w porę zniszczyć gwiazdę.”
„7 kwietnia `22. Teraz wiem już na pewno, że jeśli nie zachowam ostrożności, zdołają się tu przedrzeć. Dziś ujrzałem krajobraz tybetański i Odrażających Ludzi Śniegu. Podjęto kolejną próbę. Ale co z ich panami? Jeśli ludzie próbują pokonać bariery czasu i przestrzeni, co z WielkimCthulhu, Hasturem, Shub - Niggurath? Na pewien czas muszę zaprzestać prób. To dla mnie wielki wstrząs.”
Do swego tajemniczego przedsięwzięcia powrócił dopiero z początkiem następnego roku. Tak przynajmniej wynikało z jego zapisków. Po przerwie trwającej niecały rok powrócił do prowadzenia notatek i zagadkowej, obsesyjnej działalności.
,,7 lutego `23. Nie ulega wątpliwości, że wiedzą o drzwiach. Nawet krótkie zerknięcie niesie ze sobą ogromne ryzyko. Bezpiecznie jest tylko wówczas, gdy w zasięgu wzroku nie ma żywego ducha. A skoro nigdy nie wiadomo, co ujrzy się przed sobą, ryzyko urasta do niewyobrażalnych rozmiarów. Mimo to waham się przed zapieczętowaniem przejścia. Utworzyłem, jak zawsze, gwiazdę, wypowiedziałem słowa i czekałem. Przez chwilę widziałem tylko znajomy pejzaż południowo - zachodniej Ameryki o zmierzchu, nietoperze, sowy, drobne gryzonie i żbiki. I nagle z jaskini wyłonił się Mieszkaniec Pustyni, szorstkoskóry, wielkooki i wielkouchy, z twarzy przypominający odrażającą parodię misia koali, choć jego ciało wyglądało na okrutnie wychudzone i wynędzniałe. Ruszył dość żwawo w moim kierunku. Czy to możliwe, ze drzwi czynią tę stronę widoczną dla nich, tak jak ja mogę widzieć ich domenę? Gdy ujrzałem, jak rusza w moją stronę, zniszczyłem gwiazdę. Jak zawsze wszystko zniknęło.
Później jednak w całym domu zaroiło się od nietoperzy. Było ich w sumie dwadzieścia siedem! Nie wierze w zbiegi okoliczności”.
Tu nastąpiła kolejna przerwa, wypełniona przez mego kuzyna tajemniczymi notatkami o jego wizjach lub tajemniczej „gwieździe”, o której wspominał tak często. Nie wątpię, iż padł on był ofiarą halucynacji, wywołanych, jak sądzę, nadmiernie intensywnymi studiami nad treścią ksiąg sprowadzonych z najdalszych zakątków świata. Były to wyjaśnienia, a raczej, jak konstatuję, próba racjonalizacji tego, co „ujrzał” Wilbur. Pojawiły się tu również wycinki z gazet, które kuzyn mój wybierał zapewne ze względu na rzekomy ich związek z mitycznym wzorcem, który tak dalece nim owładnął - doniesienia o dziwnych wypadkach, nieznanych obiektach na niebie, tajemniczych zaginięciach, osobliwych relacjach dotyczących pewnych konkretnych kultów itp. Jawnie wynikało z tego, ze Wilbur naprawdę uwierzył w pewne mity prymitywnych, prastarych kultur, zwłaszcza te, które związane były z przetrwaniem diabelskich Przedwiecznych oraz ich czcicieli i popleczników; i tego właśnie przede wszystkim starał się dowieść. Zupełnie jakby przyjmował za prawdę treść starych ksiąg i manuskryptów, które zdobył, i próbował odnaleźć we współczesności dowody popierające te już istniejące, z przeszłości Prawdę mówiąc istniało dość niepokojące podobieństwo pomiędzy starożytnymi zapisami i tym, co udało się odkryć memu kuzynowi, ja jednak składałbym to na karb zbiegu okoliczności i niczego więcej. Zwłaszcza rysunki wydawały się nader przekonujące, lecz nie skopiowałem żadnego z nich i odesłałem wszystko, tak jak je odnalazłem, do biblioteki Miskatonic, do kolekcji Akeleyów. Pamiętam je doskonale, zwłaszcza w obliczu niezapomnianego i dramatycznego zakończenia mojego nieco chaotycznego śledztwa, które miało wyjawić mi, czym tak naprawdę zajmował się mój kuzyn Wilbur.
3
Nigdy nie dowiedziałbym się o gwieździe, gdybym przypadkiem nie zwrócili na nią uwagi. Kuzyn mój wielokrotnie wspominał o „tworzeniu” i „niszczeniu” gwiazdy jako elementu niezbędnego do wywoływania swoich omamów, lecz nazwa ta nic kompletnie mi nie mówiła i zapewne byłoby tak nadal gdybym nagle nie spojrzał w blasku słońca na podłogę pokoju na poddaszu i nie dostrzegł tam nieco zamazanego, niewyraźnego kształtu pięcioramiennej gwiazdy. Wcześniej była ona niewidoczna, bo przykrywał ją gruby dywan, musiałem go jednak przenieść podczas pakowania książek i manuskryptów dla biblioteki Uniwersytetu Miskatonic i tak oto traf sprawił, żem ujrzał ów osobliwy rysunek. Nawet wtedy jednak nie od razu zorientowałem się, że mam przed sobą gwiazdę. Dopiero kiedy zakończyłem pakowanie książek i papierów i odwinąłem dywan ze środka pokoju, oczom moim ukazał się ów kształt w całej swej okazałości. Była to, jak się okazało, pięcioramienna gwiazda ozdobiona wieloma skomplikowanymi symbolami i tak duża, by cały rysunek można było wykonać z jej środka. Wówczas to zrozumiałem, jakie było przeznaczenie pudełka kredy, które znalazłem w ulubionym pokoju mego kuzyna, a którego obecność wydała mi się zgoła niewytłumaczalna. Odsuwając książki, papiery i resztę szpargałów, sięgnąłem po kredę i zacząłem, znalazłszy się wewnątrz gwiazdy, wiernie odtwarzać jej kształt wraz z ornamentami. Był to z całą pewnością jakiś symbol kabalistyczny i nie ulęgało wątpliwości, że osoba prowadząca rytuał miała zająć pozycję siedzącą wewnątrz pięcioramiennego kredowego rysunku.
Dopełniwszy dzieła najlepiej, jak tylko umiałem, usiadłem pośrodku gwiazdy. Całkiem możliwe, że spodziewałem się, iż coś się wydarzy, choć w dalszym ciągu niepokoiły mnie wyczytane w zapiskach Wilbura wzmianki o natychmiastowym przełamywaniu, niszczeniu gwiazdy za każdym razem, gdy uznawał, iż coś mu zagraża, gdyż, o ile wiedziałem cokolwiek o kabalistycznych rytuałach, zniszczenie symbolu mogło spowodować groźbę ataku mentalnego na osobę przeprowadzającą ceremonie.
Gdy przez kolejnych kilka minut nic się nie działo i zacząłem z wolna trącić nadzieje, przypomniałem sobie o „słowach”. Przepisałem je, a teraz wstałem, by sięgnąć po swoja kartkę i odnalazłszy ją, wróciłem wraz z nią do wnętrza gwiazdy, gdzie powoli, z namaszczeniem odczytałem inkantacje:
- Ph'nglui mglw'najh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn.
W okamgnieniu wydarzyło się coś zgoła niewiarygodnego. Siedziałem zwrócony twarzą do tafli okrągłego okna z dymnego szkła i widziałem dokładnie całą sytuację. Szkło nagle, ni stąd, ni zowąd, stało się przezroczyste, a oczom mym ukazał się sprażony słońcem pejzaż, choć przecież była późna godzina, kilka minut temu minęła dziewiąta, a na zewnątrz panował parny, spokojny, nowoangielski wieczór. Krajobraz jednak, który ujrzałem przez szybę, nie przypominał żadnego ze znanych mi zakątków Massachusetts, była to surowa, pustynno-skalista okolica ze skąpą, pustynną roślinnością, mnóstwem jaskiń i pasmem ośnieżonych, posępnych gór daleko w tle. Taki właśnie pejzaż wielokrotnie opisywał w swych zagadkowych notatkach mój kuzyn.
Spojrzałem na te spieczone słońcem okolice z przejęciem i fascynacją; w głowie miałem mętlik. Gdy tak patrzyłem, wzrok mój począł dostrzegać wśród tych skał najróżniejsze oznaki życia - to zygzakowato przepełzł po piasku grzechotnik, wysoko na niebie pojawiła się sylwetka bystrookiego jastrzębia - sądząc po odblasku słońca na piersi ptaka, uznałem, że zbliżał się zmierzch - wśród skał pojawił się jaszczur gila, słowem: typowi przedstawiciele fauny amerykańskiego południowego zachodu.
Co to było za miejsce? Arizona? Nowy Meksyk? Wydarzenia w tej obcej mi okolicy toczyły się swoim torem, jakby niezależnie ode mnie. Wąż i jaszczurka odpełzły, jastrząb spikował w dół, chwytając w szpony węża, pojawiły się też inne pustynne stworzenia. Światło powoli przygasało, nadając tej krainie niezwykłego, bajecznego wręcz uroku. I nagle ze znajdującej się nieopodal ogromnej jaskini, nawiasem mówiąc, jednej z wielu, wyfrunęły nietoperze. Wyleciały z czarnej jak smoła gardzieli, tysiącami, nie mającym końca, rozszalałym strumieniem i po chwili wydawało mi się, ze słyszę ich przejmujące popiskiwanie.
Nie wiem, jak długo zajęło im wszystkim opuszczenie tej jaskini, ale rozpłynęły się pośród zmierzchu i niemal natychmiast ujrzałem coś zgoła innego - istotę czlekopodobną, o chropowatej skórze wyglądającej, jakby ciało jej pokrywał skrystalizowany, zbity w grudy piasek. Stwór ten miał wyjątkowo wielkie oczy i uszy, i wydawał się przeraźliwie chudy, przez skórę widać mu było wszystkie żebra, ale szczególnie odrażające było jego oblicze, przypominał bowiem z wyglądu australijskiego misia koalę. Wtedy przypomniałem sobie, jak mój kuzyn nazywał tych ludzi - bo za jednym pojawili się zaraz następni, wśród nich także kobiety. To byli Mieszkańcy Pustyni!
Wyszli z jaskini, mrugając wielkimi oczami i nagle się ożywili, rozpierzchli na wszystkie strony, przykucając za kępami krzewów, a w chwilę później pojawił się odrażający potwór. Najpierw ujrzałem szukającą leniwie dookoła, giętką mackę, jedna, potem druga i następne, w sumie pół tuzina, jęły one ostrożnie, powoli penetrować wejście do jaskini. Zaraz potem z mroków pieczary wychynęła, niezbyt jeszcze wyraźna w ciemnościach, gigantyczna, upiorna głowa. Gdy wysunęła się jeszcze dalej, o mało nie wrzasnąłem z przerażenia, głowa ta bowiem była odrażającą parodią ludzkiego czerepu, wszystkiego, co myślące i cywilizowane. Wznosiła się ponad pozbawionym szyi korpusem przypominającym bryłę galaretowatych tkanek, z miejsca zaś, gdzie u człowieka znajdować się powinna żuchwa lub może szyja, unosiły się giętkie jak bicze długie, oślizgle macki.
Stwór musiał być jednak istota myślącą, bo wydawało mi się, że od początku wiedział o moim istnieniu. Wypełzł z jaskini, skierował na mnie spojrzenie swych wodnistych ślepi, a potem z niewiarygodną szybkością pomknął ku mnie poprzez mroczniejącą z każdą chwilą połać pustyni.
Chyba nie zdawałem sobie prawy z rozmiarów grożącego mi niebezpieczeństwa, bo patrzyłem nań z przejęciem i dopiero gdy stwór przesłonił swym cielskiem całą okolicę, a jego macki sięgnęły w stronę okna - i poprzez nie! - zorientowałem się, że strach kompletnie mnie sparaliżował.
Macki sięgały przez okno na drugą stronę! Cóż to takiego? Jakaś niewiarygodna sztuczka magiczna?
Zdołałem przemóc w sobie lęk na tyle, że zzułem jeden but i z całej siły cisnąłem nim w okno, a równocześnie przypomniałem sobie, jak wielokrotnie kuzyn mój wspominał o niszczeniu gwiazdy; przechyliwszy się do przodu, wytarłem fragment wykonanego przez siebie symbolu. W chwili zaś, gdy rozległ się brzęk tłuczonego szkła, litościwie ogarnęła mnie błoga czerń nieświadomości.
Teraz wiem to samo, co mój kuzyn.
Gdybym tylko nie zwlekał tak długo, mógłbym nie poznać tej okrutnej i jakże strasznej prawdy i wierzyłbym, jak do tej pory, w iluzje, wymysły i omamy. Wiem jednak, że dymne szkło okna na poddaszu było w rzeczywistości wrotami do innych wymiarów, do obcej nam czasoprzestrzeni i krain, które odwiedzał przede mną Wilbur Akeley; było kluczem do owych ukrytych miejsc na ziemi i wśród gwiazd, gdzie od eonów czekają i czekać będą wyznawcy Pradawnych, a także sami Przedwieczni, liczący, że nadejdzie kiedyś dzień ich chwalebnego powrotu. Szkło z Lang, które mogło pochodzić nawet z samego Hyadesu - nigdy bowiem nie dowiedziałem się, w jaki sposób mój kuzyn wszedł w jego posiadanie - mogło obracać się w swej framudze i nie podlegało żadnym znanym nam prawom, tyle tylko, ze miejsce, do którego wiodło, zależało od tego, w jakim punkcie znajdowała się wówczas obracająca się wokół osi Ziemia. Gdybym nie rozbił tego okna, faktycznie uwolniłbym czekające po drugiej stronie zło z innych wymiarów, przywołane nieroztropnie przez mą ciekawość i niewiedze.
Teraz już wiem, ze postaci naszkicowane przez mego kuzyna, ilustracje odnalezione wśród jego notatek, rysowane były z NATURY, modelami do nich były żywe, istniejące stworzenia, nie zaś wytwory jego chorej wyobraźni. Ostatni koronny dowód nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Nietoperze, które odkryłem w domu, kiedy odzyskałem świadomość, mogły wlecieć do środka przez wybite okno. To, że dymne szkło nagle ni z tego, ni z owego, stało się przejrzyste, mógłbym złożyć na karb przywidzenia, złudzenia wzrokowego, ale ja i tak wiem swoje. Nie mam wątpliwości, że to co ujrzałem, nie było iluzją, majakiem ani wytworem mojej chorej fantazji, nic bowiem nie jest w stanie obalić jednego, jedynego, ostatecznego dowodu, który odnalazłem wśród odłamków roztrzaskanej szyby na podłodze pokoju na poddaszu - była to trzymetrowej długości, równo ucięta macka, która została uwięziona pomiędzy wymiarami kiedy w brutalny sposób zamknąłem „wrota” przed próbującą przedostać się do mojego świata przeraźliwą istotą, do której owa kończyna należała. Macka tak niezwykła, że żaden z uczonych nie potrafił określić, do jakiego znanego nauce gatunku stworzeń, zarówno istniejących dziś, jak i wymarłych, żyjących na powierzchni czy też w mrocznych czeluściach naszej planety, mogła ona należeć!