Przyborowski Walery Zdobycie Sandomierza


Walery Przyborowski

Zdobycie Sandomierza

ROZDZIAŁ I

W którym Kubuś przekonuje Ferdzia von Lausitza, że w każdej legendzie mieści się cząstka prawdy.

Śliczny, słoneczny dzień zajaśniał w Sandomierzu dn. 13 maja 1809 r. Była to niedziela, więc Kubuś Królikowski, zwany zwykle przez kolegów Kubkiem, Królem albo Królikiem, chłopiec liczący około szesnastu lat i uczeń ostatniej klasy szkoły miejscowej wybrał się wczesnym rankiem na przechadzkę. Bo jakże nie skorzystać z prześlicznej pory majowej, nie pójść nad Wisłę albo na Góry Pieprzowe, nie zachwycać się świeżym powietrzem, słońcem, uroczą młodą zielonością, zwłaszcza gdy się grało w zielone z kuzynką Jadzią, do której rodziców był Kubuś zapraszany stale na obiady we wszystkie niedziele, i trzeba było mieć niezwiędłą gałązkę bzu lub koniczyny, bo to był warunek gry nieodzowny.

Wyszedł tedy Kubuś koło godziny ósmej rano na rynek sandomierski i rozglądał się dokoła, rozmyślając, gdzie urwać bzu lub znaleźć koniczynę, by idąc na obiad do kuzynów Białkowskich mieć zielone, świeże i niezwiędłe, bo kuzynka Jadzia była pod tym względem nieubłaganie wymagająca. Stał więc Kubuś wahając się, czy udać się nad Wisłę czy na Góry Pieprzowe, gdy nagle z tyłu uderzył go ktoś w ramię i ozwał się głos:

- Nu, Herr Kubek, nad czym tak rozmyślasz?

Kubuś żwawo się odwrócił i ujrzał przed sobą swego kolegę szkolnego Ferdynanda von Lausitza, syna cesarsko-królewskiego radcy dworu, który w Sandomierzu stał na straży całości i nienaruszalności władzy Jego Apostolskiej Mości, Cesarza Austriackiego Franciszka Pierwszego.

Kolega Ferdynand von Lausitz był to chłopak niski, na swój wiek może zanadto otyły, ubrany z wyszukaną elegancją, z oczami chytrymi i biegającymi niespokojnie. Urodzony i wychowany w Sandomierzu mówił wprawdzie po polsku, ale lubił wtrącać do rozmowy wyrazy niemieckie, a nade wszystko dumny był z dygnitarskiego stanowiska swego ojca, który przecież za pan brat żył z komendantem miejscowej załogi, generałem-lejtnantem von Egermanem. Ferdynand pomiatał Polakami, szydził z obyczajów i zwyczajów polskich, starał się wyróżniać wśród swoich kolegów. Toteż nie lubili go oni wcale i unikali, o ile mogli, wszelkich z nim stosunków, zwłaszcza że był złośliwy, nieuczynny i o wszystkim, co się działo w szkole, gadał ojcu, z czego nieraz bardzo przykre wynikały historie. Potajemnie nazywano go szpiclem, co według cesarsko-królewskiej i apostolskiej nomenklatury oznaczało po prostu szpiega.

Kubuś nie znosił Ferdynanda von Lausitza i nieraz ściskał pięści, słuchając jak ten szwarcgelber[1] wyśmiewał się z Polaków i cesarza Napoleona, jak zapowiadał głośno, że tylko patrzeć, gdy tego Korsykanina żołnierze austriaccy przyprowadzą okutego w kajdany do Wiednia.

Zwłaszcza w ostatnich czasach szwarcgelberowski szpicel rozpuścił strasznie swój język z powodu wojny, jaką Austria wydała Księstwu Warszawskiemu. Głosił więc, że arcyksiążę Ferdynand, dowódca korpusu austriackiego, zniósł za jednym zamachem to księstwo, a księcia Józefa jako buntownika wsadzi do fortecy. Księcia Józefa Poniatowskiego dlatego nazywał buntownikiem, bo niegdyś służył on w wojsku austriackim.

Wczoraj zwłaszcza w szkole szpicel rozpowiadał, że przyszły urzędowe wiadomości, iż arcyksiążę Ferdynand rozbił, zniósł i zniszczył doszczętnie armię polską pod Raszynem, zajął Warszawę, i - dodawał Ferdzio - polski bunt (bo dla niego istnienie Księstwa Warszawskiego i wojska polskiego było buntem) raz na zawsze zostanie stłumiony.

Polscy koledzy szpicla nie mogli zaprzeczyć tym złowrogim słowom, bo nie mieli żadnych wiadomości o tym, co się właściwie dzieje tam, koło Warszawy, gdyż nadęty i wyprostowany, jakby kij połknął, generał-lejtnant von Egerman nie dopuszczał do Sandomierza żadnych gazet i żadnych nowin. Ogłaszał tylko co parę dni przez plakaty przylepione na rogach ulic i pisane w prawomyślnym cesarsko-królewskim języku, że uzurpator Napoleon został pobity na głowę i ścigany jest przez dzielne, waleczne wojska Jego Cesarsko-Królewskiej Apostolskiej Mości, że arcyksiążę Ferdynand na miazgę zgniótł buntownicze „bandy” polskie pod „Raschin” i zajął Warszawę.

Słuchano więc w milczeniu słów szpicla, ściskano zęby i pięści, ale nikt nie mógł mu powiedzieć; kłamiesz! - bo nikt naprawdę nie wiedział, jak się rzeczy w istocie mają. Toteż i teraz Kubuś, ujrzawszy przed sobą nieznośnego, czarno-żółtego szpicla, skrzywił się, jakby mu kto na odcisk nastąpił, i na jego pytanie odrzekł, że o niczym nie myśli, sądząc, że tą obojętną i chłodną odpowiedzią pozbędzie się niepożądanego towarzystwa.

Ale ten ani myślał go opuszczać.

- Wiesz co? - rzekł. - Mam ochotę się przejść. Taki śliczny dzień.

A chciałbym też coś zobaczyć. Powiedziałbym ci coś, żebyś mnie tylko nie zdradził, bo to wielka urzędowa tajemnica.

- Wiesz o tym dobrze, że ja nikogo nie zdradzam, twoją zaś urzędową tajemnicę zachowaj dla siebie, jam jej wcale nie ciekawy.

- Ale, bo ty nie wiesz..... a zresztą, powiem, bo cię to może przekona, jakie straszne rzeczy działy się dawniej w tym kraju pod rządami polskimi.

- Znowu jakaś niegodna plotka!

- Wcale nie plotka. Jeżeli pójdziesz ze mną, przekonasz się naocznie.

- Cóż to takiego? - zapytał Kubuś istotnie zaciekawiony.

Ferdynand von Lausitz nadął się jak pęcherz, obejrzał się dokoła, a wziąwszy Kubusia pod ramię, pociągnął go na bok i z miną tajemniczą, półszeptem począł mówić:

- Zapewne uważałeś od paru dni, jakie tłumy waszego dzikiego chłopstwa kazał spędzić generał-lejtnant Freiherr von Egerman?

- Uważałem, ale to chłopstwo nie wydaje mi się znów tak dzikim.

- O! Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości, dość spojrzeć na nich, na ich skołtunione głowy. Ale mniejsza o to. Chłopstwo to dlatego generał-lejtnant Freiherr von Egerman spędzić kazał, żeby ponaprawiało mury i pokopało fosy koło Sandomierza, bo przyszedł rozkaz z Wiednia, żeby z tego miasta zrobić pierwszorzędną fortecę.

- Hm! - odrzekł na to Kubuś. - Tak wszędzie zwyciężacie, Napoleona macie w kajdanach przywieźć do Wiednia, księcia Józefa do twierdzy, a z Sandomierza chcecie robić fortecę. Na co, przeciw komu?

- Już ja tam nie wiem, dlaczego. Ojciec mój powiada, że będzie to mocne więzienie dla polskich buntowników. Ale tu nie o to idzie.

Wczoraj, wyobraź sobie, na urwisku, od strony Wisły, gdy Freiherr von Egerman oglądał zrujnowany klasztor i kościół, które niegdyś, ponoć, zbudowali jezuici, i kazał tam kopać fundamenta pod mury forteczne, natrafiono na straszne lochy, na ogromne podziemia, ciągnące się Bóg wie jak daleko.

- O! To nie nowina! - zawołał Kubuś. - Wszyscy w Sandomierzu wiedzą o tych lochach, jak je nazywasz, a które są po prostu rozległymi piwnicami. Nawet gadają ludzie, że jezuici zakopali tam znaczne skarby.

Aleja w to nie wierzę. U nas zawsze po starych murach i starych dziurach mają się ukrywać niebywałe skarby.

- Otóż, mylisz się, Kubku, nie są to piwnice, ale ogromne, ciągnące się daleko podziemia, zakręty, korytarze, głębokie i ciasne karcery, w których znaleziono całe góry kości ludzkich, tułowia i kościotrupy stojące, nawet kobiece... wyobraź sobie... kobiece!

- Więc cóż z tego? Cóż ty przypuszczasz?

- Ja nic nie przypuszczam, bom tego jeszcze nie oglądał. Ale ojciec mój twierdzi, że te szkielety męskie i kobiece to nieszczęśliwi więźniowie jezuitów, że są to niecne ślady intryg jezuickich, że w tych norach podziemnych może niejeden ojciec kilkorga dziatek o herezję posądzony, niejedna żona nie chcąca wydać męża okrutną śmierć głodową znalazła lub skonała w mękach na torturach.

- Trą la la la! - zaśmiał się Kubuś.

- Czytałem ja o takich historiach w Hiszpanii pod panowaniem waszego habsburskiego domu, ale w Polsce, mogę cię zapewnić, nic podobnego nigdy się nie działo. Owe kościotrupy, które tak przeraziły twego ojca, to są ciała nieboszczyków tam pochowanych, bo jak ci wiadomo zapewne, dawniej ludzi grzebano pod kościołami.

- Gdyby tak było, jak ty mówisz, toby przecie były trumny, a tam ich nie ma.

- Bo zbutwiały.

- Zawsze byłyby jakieś ślady, jakieś szczątki, a tam nic nie ma, tylko same szkielety, kościotrupy, trupie czaszki. Nie! To z pewnością tak było, jak mój ojciec powiada, a z tą opinią zgadza się generał-lejtnant Freiherr von Egerman.

- Co tam generał-lejtnant wie o tym! Zna on to historię polską!

I wiesz, co ja ci powiem?

- Cóż takiego?

- Jeżeli to nie są nieboszczyki pochowane zwyczajnie pod kościołem, to w takim razie te lochy i te kości są o wiele starsze od przybycia jezuitów do Sandomierza, co nastąpiło dopiero w XVII wieku.

- Nie rozumiem cię.

- Wiedzże o tym, nieuku jakiś, że za panowania króla Leszka Czarnego Tatarzy dwa razy tu gościli, a nawet w 1260 roku wymordowali pięćdziesięciu zakonników w kościele św. Jakuba... Powinieneś wiedzieć o tym, bo przecież niedawniej jak rok temu papież tych męczenników w poczet błogosławionych policzył.

- A tak, prawda!

- Otóż sandomierzanie, nauczeni tym strasznym przykładem, za panowania króla Leszka Czarnego wykopali trzy ogromne podziemia, z których jedno właśnie zaczynało się tam, gdzie dziś ruiny kościoła pojezuickiego się znajdują, i które miało iść pod Wisłę na tamtą stronę rzeki.

- Skądże ty to wiesz?

- Czytałem o tym w starych kronikach.

- Hm... może być, że te podziemia wykopano tam kiedyś w obawie przed Tatarami, ale skądże kościotrupy? Czyż nie jest to jasne, że jezuici skorzystali z tych lochów, by w nich więzić i torturować nieszczęśliwych heretyków. Tak nazywali oni inaczej wierzących...

- Wszystko to, co mówisz, jest kłamstwem. Wiadomo dobrze, skąd się tam znajdują kości i szkielety. Kiedy w roku 1287 napadli Tatarzy na Sandomierz i ten wyczerpany, pozbawiony żywności miał już ulec, niejaka Halina, kasztelanowa sandomierska, umówiła się z Witkonem, wójtem sandomierskim, i w nocy udała się do obozu tatarskiego, stojącego na górze Salve Regina. Wiesz, gdzie...

- Wiem. Cóż dalej? - pytał zaciekawiony Ferdzio von Lausitz.

- Tam Halina stanęła przed carzykiem[2] dowodzącym całą tą hordą najeźdźców. Przedstawiła się jako kobieta pragnąca pomścić się na sandomierzanach, którzy jej mieli wiele krzywd wyrządzić, i wyjawiła, że ludność miasta ze wszystkimi bogactwami i kobietami ukryła się w lochu podziemnym, do którego tylko ona jedna może doprowadzić.

- A wiesz, Kubek, że to bardzo ciekawe! I cóż dalej?

- Pewno, że ciekawe. Właśnie wtedy z rozkazu wójta Witkona pogaszono w mieście wszystkie ognie i tak się uciszono, że zdawało się, jakoby Sandomierz stał się martwą pustynią. Ta cisza i smętek rozlany na obliczu Haliny tak uwiodły carzyka tatarskiego, że uwierzył jej słowom. Natychmiast zwołał swoich murzów i wydał rozkaz, aby zapalono jarzące, smolne pochodnie. Cała horda pod przewodnictwem kasztelanowej Haliny ruszyła ku owym podziemiom i weszła w nie. Gdy już ostatni Tatarzyn, wiedziony chęcią łupu i branek, zniknął w podziemiach, Witkon ukryty z garstką rycerstwa wypadł, ogromnymi głazami zawalił wejście od lochów i tym sposobem pogrzebał w nich hordę najezdniczą.

- A cóż się stało z kasztelanową Haliną?

- Nie wiadomo. Oczywiście, zginęła w lochach, zapewne od mieczów mściwych Tatarów, ale tym sposobem własnym życiem okupiła życie swych współmieszkańców. Taką szczytną ofiarność można tylko znaleźć w historii polskiej, o której nie znający rzeczy nieprzyjaciele nasi tyle głupich bajek plotą.

- Dziwne, dziwne! - powtarzał zamyślony Ferdzio von Lausitz.

- Te trupy, szkielety, kości, które dziś odkryto w podziemiach koło klasztoru Jezuitów, nie są więc ofiarami fanatyzmu, jak twierdzi mądry generał-lejtnant von Egerman, ale zapewne szczątkami Tatarów, których tam przed sześciu blisko wiekami pogrzebała dzielna kasztelanowa Halina.

- Tak, to może być, ale skądże się tam znajdują szkielety kobiece?

- Najprzód nie wiem, czy tam jest dużo szkieletów kobiecych, może tylko jeden, a w takim razie są to szczątki bohaterskiej Haliny.

- Jeżeli jest jeden, a jeśli ich jest więcej?

- I na to można znaleźć odpowiedź. Wiadomo przecież, że Tatarzy po drodze rabowali wszystko, mężczyzn zabijali, a kobiety brali w jasyr.

Jeżeli tam jest więcej szkieletów kobiecych, to są to szczątki nieszczęśliwych branek pogańskich.

- Hm! Wszystko pięknie wytłumaczyłeś, Kubku... Ani słowa, mogło tak być, ale ja myślę, że cała ta historia jest bajką, jest piękną legendą wymyśloną przez starych kronikarzy. W waszej historii jest mnóstwo takich bajek, na przykład o smoku pod Krakowem, o Krakusie i Wandzie, o myszach Popielą, o kołodzieju Piaście.

- W każdej legendzie, mój Ferdziu, jest cząstka prawdy. Ale historii o kasztelanowej Halinie nie trzeba mieszać z podaniami o smoku i Krakusie, o Popiciu i myszach. Te ostatnie wypadki miały się dziać w czasach bardzo odległych, w nieoznaczonej epoce, podczas gdy historia Haliny stała się w roku 1287, to jest w czasach, gdy ludzie spisywali już kroniki. Tamte zdarzenia noszą charakter nadzwyczajny, nadprzyrodzony, boć przecie wiemy, że smoków nie ma na świecie, że siarka w brzuchu potwora palić się nie mogła, że z ciał ludzkich nie mogą wylęgać się myszy, ani też zagryzać ludzi. Tymczasem w historii kasztelanowej Haliny nie ma nic nadzwyczajnego, nadprzyrodzonego, jest tylko bohaterstwo i poświęcenie dla ojczyzny. Fakt więc ten nie jest niemożliwy, a zapisany przez współczesnych niewątpliwie jest prawdziwy.

- Wiesz, gdym się od ojca dowiedział o tych kościotrupach, byłem bardzo ciekawy je zobaczyć, choć wahałem się czy pójść, bo tam musi być bardzo brudno, a ja włożyłem na siebie nowe ubranie. Ale teraz pójdę... zum Teufel, w nowym ubraniu! Cóż, pójdziesz ze mną? Przecież to bardzo ciekawe zobaczyć kości ludzi, którzy przed sześciuset laty umarli, jeżeli w rzeczy samej jest to prawdą, coś powiedział. A nuż to są szczątki ofiar wymordowanych przez jezuitów, jak utrzymuje mój ojciec?

- To zobaczymy. Idę z tobą. Jeżeli to są szczątki ofiar jezuickich, to powinny być przy nich łańcuchy, okowy i tym podobne narzędzia męczeńskie, bo przecież wiadomo, że dawniej u nas nikogo nie wsadzano do więzień bez oków, jak to wy jeszcze dziś robicie z waszymi więźniami.

Chodźmy, i pewien jestem, że się przekonasz, iż to co mądry generał-lejtnant von Egerman powiada, jest wierutną bajką.

Ruszyli więc co żywo w kierunku ruin dawnego kościoła i klasztoru Jezuitów. Wszędzie dokoła miasta tłumy spędzonych z okolicy wieśniaków pracowały pod nadzorem oficerów austriackich nad naprawianiem starych murów i okopów, choć to była niedziela. Ale rząd Jego Apostolskiej Mości nie zwracał na to uwagi, a kij kapralów i oficerów napędzał opornych do ciężkiej pracy.

Widok ten przykre uczucie wzbudził w Kubusiu, wrzała w nim krew, ale musiał milczeć, bo wiedział, że nic na to poradzić nie jest w stanie.

ROZDZIAŁ II

W którym Kubuś jest podejrzany, że otrzymał zły stopień z geografii.

Do podziemi, o których Ferdzio von Lausitz opowiadał, nikogo nie wpuszczano, jemu zaś jako synowi wysokiego dygnitarza dano wolny wstęp. Kapral, który z kijem w ręku pilnował nieszczęśliwych chłopów polskich spędzonych do robót koło fortyfikacji miasta, ujrzawszy Ferdzia, kłaniał mu się z wielkim uszanowaniem, z czego on był bardzo dumny i, spoglądając z boku na Kubusia, zdawał się mówić:

- Widzisz, co ja znaczę!

Piwnice, do których obaj chłopcy weszli, zrazu nic godnego uwagi nie przedstawiały. Były to puste, sklepione mocno lochy, z których przeszli do długiego, wąskiego korytarza, a stąd dopiero do obszernego podziemia, przedstawiającego okropny widok. Była to istna kostnica. Przy słabym blasku, przedostającym się przez dwa zakratowane okienka, bardzo wysoko umieszczone, ujrzeli najprzód oparty o mur cały szereg szkieletów. Stały one w najrozmaitszych pozycjach. Jedne z czaszkami do góry podniesionymi zdawały się czarnymi oczodołami szukać powietrza i słońca; inne z rękami opuszczonymi, z głową na piersi przedstawiały smutny obraz, jeszcze inne miały ręce rozprostarte wzdłuż ściany, jakby się jej czepiały w jakimś rozpaczliwym wysiłku. Były też takie, które dziwnie podnosiły nogę, jakby chciały wykonać skok przez jakąś przeszkodę. Były takie, które wyciągnąwszy naprzód szkieletowe dłonie chciały coś lub kogoś chwytać w swe objęcia.

Zgroza przejmowała, gdy się patrzyło na ten okropny widok. Posadzka podziemia zarzucona była całą górą czaszek, piszczeli ludzkich, rąk odpadłych od ciała, kości wszelkiego rodzaju oraz pyłem powstałym zapewne ze zgniłych i przez wieki wysuszonych ciał ludzkich. Obaj chłopcy na ten widok, przypominający marność istnienia człowieczego, skamienieli tajemną trwogą przejęci. Trwoga ta zmieniła się w paniczny strach, gdy nagle ni stąd, ni zowąd jeden ze szkieletów opartych o ścianę poruszył się. Coś czarnego, ruchliwego wysunęło się z jego czaszki i z piskiem zanurzyło się w stosie kości leżących na ziemi, sam zaś szkielet z trzaskiem i głuchym chrzęstem runął na ziemię i prawie w pył się rozsypał. Podniosła się przy tym cała chmura duszącego kurzu, aż Ferdzio przerażony krzyknął:

- Ach, Herr Je! - i schował się za Kubusia, czepiając się rozpaczliwie jego ramion, jakby szukał zasłony i pomocy.

Kubuś nie mniej był przestraszony, ale nie cofnął kroku. Oprzytomniał w jednej chwili i rzekł spokojnym, choć nieco drżącym głosem:

- Czego się boisz? To pewno szczury.

W tejże chwili stos kości na posadzce począł się także ruszać, chrzęścić, czaszki przewracały się i jakiś piszczel z dziwnym łoskotem potoczył się pod same nogi Kubusia, który cofnął się nieco z niemiłym uczuciem obrzydzenia. A że powietrze duszne w tym zamkniętym podziemiu stało się teraz wskutek upadku szkieletu prawie niemożliwe do oddychania, więc rzekł:

- Chodźmy stąd, bo się udusimy. Słabo mi się robi.

Co żywo więc zawrócili, przebiegli prawie pędem przez korytarz i pierwsze piwnice. Bardzo byli radzi, gdy się znaleźli na świeżym powietrzu, na jasnym dniu, pod złocistymi blaskami słońca majowego.

Wciągali w płuca rześkie powietrze, a Ferdzio blady jak ściana tak się uczuł osłabiony, że usiadł na jakimś złomie muru i rzekł:

- Za nic w świecie drugi raz bym tam nie poszedł.

- Zapewne - odparł Kubuś - nie ma tam po co chodzić. Nic ciekawego, a powietrze strasznie jest zepsute. Można się nabawić choroby. Cóż, lepiej ci?

- Lepiej, ale jeszcze muszę sobie trochę odpocząć. Licho nadało, żeśmy tam poszli. Po nocach będą mi się śnić szkielety.

- Widzę, że jesteś trochę tchórzem podszyty.

- Nie, a zresztą przyznaj, że i ty się przeraziłeś, gdy ten kościotrup runął spod ściany. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu to się stało.

- Z bardzo naturalnego. W tych podziemiach jest mnóstwo szczurów, jeden z nich nieuważnie trącił szkielet i ten upadł. Przecież nie przypuszczasz chyba, że kościotrup chciał nas stamtąd wygnać.

Ferdzio zamyślił się i po chwili rzekł:

- Zapewne, że to tak było. A nawet widziałem, jak z czaszki coś czarnego i ruchliwego wyskoczyło.

- W czaszce tej mieści się niewątpliwie gniazdo szczurze. Może to był szkielet jakiegoś znanego murzy tatarskiego. Na co mu to przyszło, teraz w jego głowie szczury się gnieżdżą!

- Więc ty naprawdę przypuszczasz, że to są szczątki Tatarów, zwabionych do lochu przez ową kasztalanową Halinę?

- Oczywiście, że tak. Skądże wzięłaby się taka ogromna masa szkieletów i kości? Przecież widziałeś ich postawy rozpaczliwe; widocznie umierali w strasznych męczarniach głodu. Tak, ja jestem pewien, że to są szczątki Tatarów pogrzebanych w tych podziemiach.

Ale Ferdzio nie zgadzał się z tym. Jemu w głowie ćwiekiem utkwiło przypuszczenie generała-lejtnanta von Egermana i ojca, radcy stanu, że w tych podziemiach kryją się ofiary zbrodni i intryg jezuickich, a skoro generał-lejtnant i wysoki hofrat tak twierdzą, to niegodną jest rzeczą wiernego poddanego Jego Cesarsko-Królewskiej Apostolskiej Mości inaczej utrzymywać. Świadczyłoby to bowiem o buntowniczym usposobieniu.

Kubuś słuchał tego, ale nic się nie odzywał, bo na co by zdało się przekonywać kogoś, kto nie chce być przekonany. Stał więc w milczeniu i przypatrywał się ciężkiej pracy nieszczęśliwych chłopów polskich, spędzonych tutaj pod kijem kaprala. Zauważył więc, że mur otaczający Sandomierz w tym miejscu był prawie wszędzie zrujnowany, niski, pełen wyłomów i zapewne generalicja austriacka uznała go za niemożliwy do naprawienia, bo zostawiła go w spokoju, a natomiast o kilkanaście kroków dalej kazała sypać wysoki szaniec, nad którym właśnie pracowali spędzeni chłopi.

Tymczasem Ferdzio przyszedł do siebie zupełnie i obaj chłopcy ruszyli z powrotem do miasta. Przez drogę ten kryjący się niedawno w podziemiu za plecami Kubusia bohater szwarcgelberowski teraz, w świetle dnia, wobec kręcących się wszędzie żołdaków austriackich nabrał szczególnego animuszu i począł niestworzone rzeczy prawić o jezuitach, o dawnym rządzie polskim, o polskim nieładzie i chytrości.

A wreszcie o błogim porządku, jaki w tym kraju zaprowadziła dobroczynna władza Jego Cesarsko-Królewskiej Apostolskiej Mości.

- Zgnilibyście w smrodzie i brudzie - kończył - gdyby nie nasz rząd. On was cywilizuje, on was uczy, jak żyć, chociaż naprawdę żyć nie możecie, boście stoczeni do szpiku kości przez trąd zepsucia i nieładu.

Kubuś, słysząc te zuchwałe słowa, zatrzymał się cały dygoczący od gniewu i rzekł:

- Wiesz, szpiclu, żeś ty strasznie głupi!

- Szpicel? Jak śmiesz mnie nazywać szpiclem?

- Bo jesteś nim!

- Tak? Czekajże! Ja ci tego nie daruję, ja powiem ojcu. Zgnijesz tam w podziemiach, ty polska świnio!

W tejże chwili rozległ się głośny policzek, Ferdzio zatoczył się jak pijany, furażerka mu spadła z głowy i oburącz chwycił się za twarz mocno zaczerwienioną. Kubuś zaś zły na siebie, że dał się unieść gniewowi, zawrócił spokojnie i poszedł na ulicę Opatowską, przy której mieszkali państwo Białkowscy ze swą córką Jadzią, bo było już blisko południa, a tam dawnym zwyczajem polskim punktualnie siadano do stołu.

Przez krótką tę drogę zdołał Kubuś opanować wzburzenie i jak zwykle spokojny, uśmiechnięty wszedł do saloniku kuzynów Białkowskich. Tu, będąc już we drzwiach, przypomniał sobie, że wśród przygód tego dnia zapomniał zupełnie o tym, że z panną Jadzią gra w zielone i że nie ma przy sobie ani świeżej gałązki bzu, ani paru listków koniczyny, i oczywiście stanowczo przegrał zakład. Jakoż panna Jadzia, ubrana w krótką jasną sukienkę, mając złociste włosy związane w kosę, spadającą z tyłu aż do pasa, podbiegła żwawo do Kubusia, wołając z daleka:

- Zielone! Zielone! Prędko! Prędko!

Kubuś nieco skonfundowany, ale uśmiechnięty, wydobył zza mundurka garść zwiędniętych, zeschłych, pokruszonych liści i pokazał pannie Jadzi z miną zabawną. Ta oburzyła się.

- To ma być zielone? To się u kuzyna nazywa zielone, te śmiecie?

- Ale one były zielone i jeszcze są zielone. Proszę patrzeć.

- A ja proszę się nie wykręcać. Przegrałeś, kuzynku, i musisz teraz zapłacić, jakeśmy się umówili.

- Nie wiem naprawdę, jakeśmy się umówili, ale co do zapłaty... to będzie ciężko, bo u mnie kabza pusta jak Sahara.

- Także porównanie! Widocznie kuzynek dostałeś zły stopień z geografii, skoro ci Sahara tak utkwiła w głowie. Ale tu wcale nie idzie o pieniądze. Musi kuzynek zrobić teraz to, co ja będę chciała.

- A cóż kuzynka będzie chciała?

- To się pokaże, tyle tylko powiem, że trzeba żebyś kuzynek opuścił Sandomierz.

Kubuś zrobił poważną minę, westchnął i rzekł:

- I bez rozkazu kuzynki będę musiał to zrobić.

Twarz jego młoda miała taki wyraz, że panna Jadzia przestraszyła się i zawołała:

- Jak kuzynek to dziwnie powiedział! Mój Boże, cóż się stało?

- Stało się coś takiego, że jeżeli dziś jeszcze nie ucieknę z Sandomierza, to mię Austryjaki okują w kajdany i zapakują do kozy.

Właśnie w tej chwili wszedł do saloniku pan Białkowski i, usłyszawszy ostatnie słowa Kubusia, zawołał:

- Jak się masz, chłopcze? Cóż to takiego? Dlaczegóż to Austryjaki mają cię wsadzić do kozy?

Kubuś zrazu nie chciał powiedzieć, zbywał półsłówkami, twierdził, że żartował, że to nic ważnego, ale przyciśnięty do muru przyznał się do awantury, jaką miał z Ferdziem von Lausitzem, zwanym pospolicie szpiclem. Pan Białkowski, mąż poważny z dużym, siwym wąsem, ubrany w kontusz karmazynowy i żółte buty, usiadł w karle, dobył tabakierki z zanadrza, uderzył w nią palcami, zażył potężny niuch, strzepnął ręką z kontusza rozsypany proszek, kichnął głośno mówiąc: dziękuję aspaństwu, choć oboje dzieci zajęte swymi myślami nie winszowały mu wcale. Wytarł nos kraciastą czerwoną chustką i rzekł:

- Hm! Mówię aspanu, że źle, bardzo źle. Po jakiego kaduka wdajesz się aspan z taką kanalią jak ten Lausitz?

- Wdawać to się z nim, szczerze mówiąc, nie wdaję, ale dziś zaciekawił mię tymi kościotrupami i poszedłem z nim.

Formy innych wyrazów uwspółcześniono, zgodnie z dzisiejszą pisownią.

- Bardzo lekkomyślnie to aspan zrobiłeś. Ale może on ojcu nie powie, żeś go aspan szpetnie spostponował onym policzkiem?

- O! Co do tego nie ma żadnej wątpliwości, że powie. Nieraz to już zrobił i kilku kolegów naszych mocno z tego powodu ucierpiało.

- Hm! Kanalia to widzę jest ostatnia. Hm! Nie ma co, musisz aspan uciekać. Źle to jest, bo lepiej nauki kończyć, wiadomo czego się człowiek za młodu nauczy, to na starość znalazł. Gdybyś aspan miał rodziców, to byłoby najlepiej pod ich skrzydło się schronić do czasu, ażby się rzecz utarła. Cóż tedy aspan myślisz zrobić? Chcesz uciekać - to dobrze, ale dokąd?

- Ucieknę do Księstwa Warszawskiego i wstąpię do wojska polskiego.

- Ba, łatwo to powiedzieć, wstąpię do wojska. Przyjmą to aspana?

Smyk jeszcze jesteś. Ile masz lat?

- Szesnaście skończę na święty Jakub.

- Hm! Może i przyjmą. Sam widziałem takich młokosów w wojsku, jakem był dwa lata temu w Warszawie. Ale to przecie teraz wojna!

- O, tatuńciu! - wtrąciła się panna Jadzia. - Kuzynek Kubek (bo i panna Jadzia Kubkiem go nazywała) jest mężny i nie boi się wojny.

- A asanna skąd o tym wiesz? Patrzcie no ją! Kuzynek Kubek jest mężny. Co to znaczy - Kubek? Cicho bądź, dzierlatko! Asanna się nie odzywaj, kiedy starsi mówią.

Panna Jadzia raczka spiekła, cofnęła się zawstydzona pod okno, a pan Białkowski mówił:

- Nie potrzebujesz asan daleko szukać tego wojska, co się szczęśliwie składa. Właśnie był tu u mnie dzisiaj rano pewien Żyd zza Wisły, z Lubelskiego, i radosne, rzec można, przywiózł mi wiadomości. Imaginuj sobie aspan, że nasz dzielny książę Józef potłukł Austryjaków pod Górą na zrazy, wszędzie ich bije, jest już w Lublinie, oblega Zamość i ma wyruszyć pod Sandomierz, żeby go zdobyć. Będzie to srogi przelew krwi, zniszczeją nasze fortuny, spalą nam domy, ale to mniejsza, dla ojczyzny trzeba ponieść takie ofiary.

Kubuś, słuchając tych wieści, cały promieniał ze szczęścia. Więc nasi biją tych szwarcgelberów? Więc wszystkie ich przechwałki, ogłaszane przez drukowane plakaty, jakoby zawojowali już całe Księstwo Warszawskie, są niegodnym fałszem? Jakież to szczęście! O, jakże pragnął Kubuś jak najprędzej znaleźć się w szeregach walecznych wojowników polskich, jak mu dusza darła się do sztandarów i orłów ojczystych! Więc pod Sandomierz przyjdą, aby go zdobyć! O! On wie, którędy najłatwiej będzie do niego się dostać. Tam koło ruin jezuickich mur ma zaledwie łokieć wysokości i tak jest zrujnowany, że dość nogą kopnąć, by się rozleciał. Wprawdzie Austriacy rękami chłopów polskich sypią tam wysoki szaniec, ale przecie nasi przyjdą prędzej, nim ten szaniec będzie gotowy. O! Wielki Boże, na koniec wejrzałeś na nieszczęśliwą Polskę i dni szczęścia i radości jej dajesz.

Tak sobie Kubuś myślał, a tymczasem pan Białkowski dalej mówił:

- Zostaniesz asan u mnie do nocy, szukać cię tu przecie nie będą, a gdyby szukali, to cię kobiety dobrze ukryją.

W tejże chwili panna Jadzia wysunęła się spod okna i cała zarumieniona zawołała:

- Tatuńciu, ukryjemy kuzynka w garderobie!

I poczęła klaskać w ręce i tańczyć po salce, wołając:

- W garderobie! W garderobie! Tam kuzynka nie znajdą! O! Niech sobie szukają, figę znajdą!

I złożywszy paluszki, pokazała figę, nie wiadomo komu, prawdopodobnie Austriakom, którzy oczywiście tego nie widzieli.

Pan Białkowski patrzył na swą córkę i milczał przez chwilę, wreszcie rzekł:

- A to koza! Będziesz mi ty, dzierlatko, cicho? W garderobie kuzynka ukryją! Jaka mi mądra! Cicho bądź, aspanna, do paralusza!

Panna Jadzia przestała skakać po sali, raczka znowu spiekła i jak przedtem ukryła się zawstydzona we wgłębieniu, a pan Białkowski udając gniew mówił:

- Skaranie boskie z tą dziewczyną!

Wreszcie uspokoiło się wszystko, więc ciągnął dalej:

- Zostaniesz tedy aspan u mnie do nocy. Ja tymczasem po obiedzie poślę mego Jędrzeja do rybaka nad Wisłę, Kociubski się zowie. Znam go od dawna, jeszcze z czasów insurekcji, kiedyśmy to z panem Kościuszką, naczelnikiem, wojowali. Kociubski jest człek godny, patriota gorący, i co ja mu powiem, to zrobi. On aspana nocą przewiezie przez Wisłę w Lubelskie, tam są nasi wojacy, i już sobie aspan radź, jak będziesz umiał. Rozumiesz?

- Rozumiem i dziękuję serdecznie wujaszkowi dobrodziejowi.

Nazywał Kubuś pana Białkowskiego wujaszkiem, choć prawdę rzekłszy - ten nie był nim. Pokrewieństwo było dalekie, ale przez grzeczność wypadało tak nazywać starego kościuszkowskiego wojownika. Ucałował potem ręce pana Białkowskiego, a on gadał:

- No, już dobrze, dobrze. Pewien jestem, że nam wstydu nie zrobisz i będziesz się bił, jak przystoi na Polaka. A maszże pieniądze?

Panna Jadzia znów wyskoczyła na środek salki i zawołała:

- Kabza kuzynka jest pusta jak Sahara!

Prawdopodobnie byłaby ostro zgromiona przez ojca za to niewczesne odezwanie się, gdyby nie weszła do pokoju pani Białkowska i nie oznajmiła, że waza z rosołem i makaronem jest już na stole. Kubuś przyskoczył do rąk wujenki, a panna Jadzia nie wiadomo dlaczego rzuciła się na szyję matce i coś jej szeptać do ucha poczęła; ale już pan Białkowski podniósł się z krzesła i podawszy rękę żonie prowadził ją uroczyście do pokoju stołowego.

ROZDZIAŁ III

W którym panna Jadzia oświadczyła, że życzy sobie, aby Kubuś wrócił generałem.

Kubuś miał rację twierdząc, że Ferdzio powie ojcu swemu o awanturze i że pan hofrat cesarsko-królewski będzie chciał pomścić się za zniewagę, jaka spotkała jego jedynaczka. Już nad wieczorem gospodyni, u której na stancji stał Kubek, wiedząc, że państwo Białkowscy są jego krewnymi, przybiegła przerażona i stroskana mocno z wiadomością, że policja u niej była, chcąc zabrać chłopca do więzienia, i że go szukają po całym mieście. Przez ostrożność pan Białkowski odpowiedział jej, że Kubuś dziś wcale nie był w jego domu i nikt nie wie, gdzie się znajduje.

Panna Jadzia okropnie się tą wiadomością przestraszyła, aż się rozpłakała, ale na szczęście policja do domu na ulicy Opatowskiej nie zajrzała, boby Kubusia tu z pewnością znalazła, gdyż proponowana przez pannę Jadzię skrytka w garderobie nie była żadną skrytką. Pani Białkowska tylko dla wszelkiego bezpieczeństwa po odwiedzinach gospodyni Kubusia kazała mu się przebrać w suknie kobiece, żeby uchodził za dziewczynę. Było to tym łatwiejsze, że chłopiec nie miał jeszcze wąsów, a owinąwszy głowę chustką, wyglądał na wcale ładną pannę. Kubuś dość niechętnie wdział na siebie spódnicę; nie umiał w niej chodzić i wstydził się, zwłaszcza, że panna Jadzi na widok tak przebranego kuzynka śmiała się do rozpuku, żartowała z niego i kazała mu chodzić; uczyła go, jak ma stawiać drobne kroczki. Nauka ta jednak stanowczo się nie powiodła i panna Jadzia wszystkim oświadczyła z zadąsaną minką, że tak niezgrabnej panny, jak kuzynek Kubek, świat i korona polska jeszcze nie widziały.

Na szczęście dla Kubusia późnym wieczorem zjawił się rybak Kociubski i oznajmił, że wszystko gotowe do przeprawy panicza na drugą stronę Wisły. Kubuś zrzucił z siebie nieszczęsną spódnicę, przebrał się po męsku i, odziawszy się w burkę ofiarowaną mu przez pana Białkowskiego, był gotów do drogi. Trochę mu było przykro, bo rzucał spokojny kąt sandomierski i puszczał się w świat zgoła sobie nie znany, na Bóg wie jakie przygody, gdzie już sam sobie radzić i pomagać musiał, ale nadrabiał miną, przybierał bohaterskie postawy, śmiał się i okazywał radość. Uważał to za tym potrzebniejsze, że panna Jadzia w ostatniej chwili strasznie upadła na duchu, posmutniała i w skrytości gorącymi zalewała się łzami. Pan Białkowski wsunął w rękę chłopca woreczek z kilkudziesięcioma guldenami, uściskał, błogosławił i mówił:

- Niech Cię Bóg prowadzi, mój chłopcze, bij się mężnie, ale nie narażaj niepotrzebnie życia, bo męstwo nie polega na tym, by się rzucać z zamkniętymi oczami na niebezpieczeństwo. Trzeba tu spokojnej wytrwałości, przytomnego znalezienia się w razie potrzeby. Mam nadzieję, że wstydu nam nie zrobisz. Masz tu karteczkę do pułkownika Sierawaskiego, mego dawnego i dobrego znajomego. Jeżeli go spotkasz, to ci się ta rekomendacja przyda. No, niech cię Bóg prowadzi!...

Pani Białkowska uściskała chłopca po macierzyńsku, spłakała się nad nim, sporządziła mu zawiniątko, do którego włożyła nieco bielizny, a do koszyka nieco żywności. Wreszcie zawiesiła mu na szyi medalionik z Matką Boską Częstochowską i krzyż na czole chłopca zrobiła. Panna Jadzia podała mu rączkę i spuszczając zaczerwienione od płaczu oczy szepnęła:

- Proszę się bić dobrze i wrócić do nas generałem, a to, co daję, wziąć na pamiątkę.

To rzekłszy, wybuchnęła głośnym płaczem i uciekła. Gdy Kubuś później rozwinął papierek, w którym kryła się owa pamiątka od panny Jadzi, zobaczył tam pukiel jej złocistych włosów i karteczkę z napisem:

„nosić to na sercu”. Obok włosów był w papierku dukat złoty węgierski z Matką Boską. Dukat schował przyrzekając sobie, że go wyda chyba w ostatniej potrzebie, a pukiel włosów zgodnie z poleceniem kuzynki umieścił starannie na piersiach, jak talizman serdeczny, który mu miał dopomóc w otrzymaniu szlifów generalskich.

Tak obdarzony i błogosławiony Kubuś wyruszył z rybakiem Kociubskim nad Wisłę, gdzie czekała już na nich łódka, którą mieli się przeprawić na brzeg przeciwny. Kociubski, stary już i siwy, ale trzymający się krzepko, z okrutnymi wąsiskami spuszczonymi na dół, mrukliwy i zawsze jakby rozgniewany, gdy już znaleźli się sami, odezwał się ostro do Kubusia:

- Na psa się zdały te babskie beki!

Splunął i po chwili dodał:

- Iść za mną, nic nie gadać, bo te przeklęte krowie nogi[3] wszędzie się włóczą i węszą. Nie bojąc się niczego i mnie słuchać.

Szli tedy zaułkami, przekradając się ostrożnie, zatrzymując się nieraz. Kociubski cały czas nadsłuchiwał bacznie. Szczęśliwie dostali się nad Wisłę, nie napotkawszy nigdzie krowich nóg. Niebawem znaleźli się na wątłej łódce, Kociubski chwycił za wiosło, odepchnął czółno i, energicznie pracując, puścił się na czarne fale Wisły. Noc była bardzo ciemna, za co należy, jak mówił Kociubski, podziękować Panu Bogu, bo pod jej zasłoną można niepostrzeżenie przedostać się na brzeg prawy.

Wicher jednak podnosił na rzece wielkie fale i rzucał łódką jak piórkiem.

Ale Kociubski był doświadczonym przewoźnikiem i rybakiem, znał dobrze rzekę i jej kaprysy; wiedział, jak należy się na niej zachowywać.

- Szczęśliwie się to złożyło - gadał, gdy już odbijali od brzegu - że panicz teraz przeprawia się na tamten brzeg, bo wiem ja, że nasi już się tam kręcą. Dzisiaj rano sam widziałem ułanów. Nie będzie panicz potrzebował szukać naszych wojaków. Jeno patrzeć, jak przyjdą oni pod Sandomierz i zadadzą fernepiksu[4] kajzerlikom[5]...

- Czy naprawdę nasi chcą zdobyć Sandomierz? - spytał Kubuś.

- A cóż pan myśli, że na żarty? Zdobędą, zdobędą, ja im sam dopomogę, jak będę mógł. Dość już tych rządów nad nami przeklętych krowich nóg. Wypędzimy to robactwo z naszego Sandomierza, da Pan Jezus, że wypędzimy. Niech no się panicz do kaduka nie kręci, bo rzeka tęgo płynie, fala jest duża i łódka może się wywrócić... Siedzieć cicho i mnie słuchać!

Siedział więc Kubuś spokojnie i cicho, patrzył na czarne fale przelewające się z szumem, przypatrywał się ciekawie błyskom, jakie się na nich ciągle pojawiały, i słuchał gadania starego Kociubskiego.

- Nasi ściągnęli na tamten brzeg wszystkie łodzie i promy, a na cóż by to robili, jeżeli by nie mieli zamiaru przeprawiać się tutaj? A po cóż by znowu przeprawiali się, gdyby nie chcieli wytatarować[6] skóry kajzerlikom i nie wziąć Sandomierza?

- Pewno, że tak - zauważył Kubuś - ale Austryjaki wiedzą zapewne o zamiarach naszych, bo na gwałt naprawiają mury, sypią szańce i nawet dziś, choć to była niedziela, kazali chłopom pracować.

- Wiem ja o tym, ale im Pan Jezus właśnie dlatego nie poszczęści.

Panicz mówi: naprawiają mury, sypią szańce. To wszystko psu na budę się nie zda. Dowiedzą się nasi, gdzie te mury są słabe... już ja jestem w tym, żeby się dowiedzieli. A to ładne wichrzysko!

Kubuś zaprzeczył temu, bo wichrzysko wcale nie było ładne.

Owszem, nazywał je bardzo dokuczliwym i nieznośnym, bo pomimo ciepłej burki chłód przenikał go do kości. Ale uwaga ta oburzyła Kociubskiego, który rzekł:

- Panicz jest młody, to i z przeproszeniem głupi. Nie ma w głowie nijakiej kalkulacji i penetracji. Kiej się jest w nocy na rzece, to nie potrza wygadywać nic złego, bo woda to rozumie i jest mądra. Siedzieć cicho i nic nie gadać.

Stary rybak był przesądny, jak wszyscy rybacy nadwiślańscy. Uważali oni Wisłę za żyjącą istotę i sądzili, że narzekać lub wygadywać na nią jest rzeczą niebezpieczną, bo rzeka to rozumie i może się zemścić.

- Kiej się jest na cudzej łasce - dodał Kociubski gniewnie - to nie potrza wymyślać.

Zgromiony Kubuś umilkł, a i Kociubski przestał gadać, tylko coraz zawzięciej wiosłował i jak strzała przeszywał fale piętrzące się groźnie.

Wśród milczenia chłopiec pogrążył się w myśli o tych wszystkich wypadkach, które tak nagle, tak niespodziewanie wyrzuciły go ze zwykłej spokojnej kolei życia i otworzyły przed nim pole zupełnie nowe, pełne Bóg wie jakich przygód. Ale nie żałował on tego wcale, ani też nie ubolewał nad tym, co się stało. Już dawno, od miesiąca, od początku tej wojny, wypowiedzianej, a raczej wcale nie wypowiedzianej, tylko zdradziecko rozpoczętej przez Austrię przeciw Księstwu Warszawskiemu, budziła się w Kubusiu gorąca żądza wzięcia w niej udziału. Nieraz rozpaczał, że musi gnuśnie siedzieć w Sandomierzu, patrzeć na nienawistnych Austriaków, kiedy tam gdzieś pod Warszawą bracia jego walczą z najeźdźcą. Przyczyniały się do tego jego myślenia wygłaszane bardzo często przez kuzynkę Jadzię uszczypliwe słówka o młodzieży, która nie ma w sobie rycerskiego ducha ojców i, kiedy jest wojna, woli siedzieć pod piecem lub bruki zbijać. Z tych to powodów rad był bardzo, że na koniec rzeczy tak się ułożyły (nawet nie wiedział, kiedy) i że teraz w nocy przez burzliwą Wisłę dąży do tych szeregów ojczystych, do których od miesiąca wzdychał; i na wspomnienie trójbarwistej chorągiewki ułańskiej serce mu w piersi tak biło, jakby chciało wyskoczyć. No, już teraz i on wdzieje granatowy mundur z guzikami o srebrnych orłach, z żółtymi wyłogami, i on będzie się bił za ojczyznę. Oj, mocny Boże, jakże będzie prał tych znienawidzonych kajzerlików, te szpetne krowie nogi, jak ich nazywa stary Kociubski. Kuzynka Jadzia powiedziała mu na pożegnanie, żeby wrócił generałem. Ba! Ba! Dziewczęta są głupie i nic się nie znają na wojnie i wojskowości. Niby to tak łatwo zostać generałem! Im się zdaje, że to tak samo, jak zapleść warkocz, zawiązać kokardkę lub pończochę zacerować. Tu trzeba walczyć, być mądrym, przebiegłym, dokonać jakiegoś wielkiego czynu wojennego.

Ale z drugiej strony dlaczegóż by on nie miał dokonać takiego czynu i zostać generałem? Przecież nie święci garnki lepią, a generałowie nie z innej gliny są utworzeni. Dopieroż by to była uciecha i duma, i radość, gdyby w kapeluszu stosowanym[7], w mundurze z generalskimi szlifami, ze szpadą u boku stanął przed kuzynką Jadzią na Opatowskiej ulicy i powiedział:

- Pukiel włosów noszę na sercu i jestem generałem.

A co? Co wtedy będzie? Co powie kuzynka Jadzia? Z pewnością spiecze raczka, klaśnie w ręce i nie będzie już do niego mówiła: kuzynku Kubku, ale: panie generale. A potem będzie ślub i wesele, pułk jego, bo przecież jako generał będzie miał swój pułk - ba! co tam pułk, całą dywizję co najmniej - zaprezentuje broń i będzie wołał: niech żyje nasz generał Jakub Królikowski i jego żona Jadwiga! Dopieroż to wszyscy będą patrzyli i co to będzie za uciecha, miły Boże! Co za radość! Co za szczęście!

Kiedy tak Kubuś marzył i zapomniał przy tym zupełnie, gdzie się znajduje, nagle gdzieś z ciemności rozległ się donośny, surowy głos:

- Hej, kto tam płynie, stój, bo strzelę!

- Jakże stanę, panie żołnierzu - odezwał się na to Kociubski - kiej mię fala unosi.

- Ktoś ty jest, gadaj!

- Przewoźnik od Sandomierza.

- Sam jesteś?

- Nie, wiozę żołnierza, który chce wstąpić do wojska naszego.

- Ilu was jest?

- A iluż by było? Dwóch jeno.

- Przybijaj!

Tedy Kociubski pchnął silnie łódkę naprzód, aż się zaryła w piasku przybrzeżnym, sam szybko wyskoczył na ląd i zawołał:

- Wyłaź panicz!

Nie trzeba było Kubusiowi dwa razy tego powtarzać, w jednej chwili znalazł się na lądzie i, podczas gdy Kociubski przywiązywał łódź do jakiegoś krzaku, sam począł się rozglądać dokoła i szukać oczami owego żołnierza, który przed chwilą z rybakiem rozmawiał. Noc była ciemna, brzeg gęsto zarosły wikliną i nic nie było widać zrazu, ale po chwili z tej wikliny wysunęła się mętna figura konia, lanca i dał się słyszeć łopot miotanej przez wiatr chorągiewki.

Ułan! - pomyślał sobie Kubuś i serce mu zabiło w piersi.

Tymczasem ów ułan, trzymając w ręku pistolet, zbliżył się do Kubusia i Kociubskiego, pochylił się na koniu, żeby im się lepiej przypatrzeć, i pytał:

- To wy z Sandomierza?

- Z Sandomierza, panie żołnierzu - odrzekł Kubuś.

- I puściły was to Austryjaki?

- Nie pytaliśmy się ich o to.

- Hm! To ty, smyku, chcesz wstąpić do naszego wojska?

Nie podobało się to mocno Kubusiowi, że ten ułan nazwał go smykiem, jego, co przed chwilą myślał o szlifach generalskich, ale zamilkł i nic się nie odezwał.

- Czemu nie gadasz, kiedy ci się pytają? - zawołał szorstko ułan.

- Daj no pan spokój, panie żołnierzu - wtrącił się stary Kociubski

- prowadź nas lepiej do swego komendanta, bo my też nowiny przywozimy z Sandomierza. Ja ta nieczasowy, noc upływa, a przecie za dnia nie będę mógł wrócić na tamtą stronę. Prowadź nas do komendanta.

- I bez twego gadania, stary, poprowadziłbym was do komendanta, bo taki jest przykaż.

- Stary, mój panie żołnierzu, ale jary - odezwał się na to widocznie obrażony Kociubski - aspan jeszcze koszulinę w zębach nosił, kiedym ja już wojował z Naczelnikiem Kościuszką. A kiedy masz przykaż, to nie gadaj, jeno prowadź!

- No, no! Ruszajta przodem, a gęby stulić. Obaczy to pan pułkownik Dziewanowski, jakieśta nowiny przywieźli.

- Pewno, że obaczy - odpowiedział Kociubski.

Ułan ciągle z pistoletem w ręku postępował wolno za Kubusiom i Kociubskim, wołając: Na prawo! na lewo! prosto! W międzyczasie gadał:

- Kat was tam wie, coście wy za jedni. Może szpiegi austryjackie, po nocy przez Wisłę się przeprawiacie, możeśta myśleli, że ja was nie obaczę. Aleja stary wyjadacz, mam ślepie dobre i uszy też nie od parady.

Już od dawna was słyszę, jakeśta płynęli. Ho! Ho! Nie ze mną to sprawa.

Jeżeliśta szpiegi, to jeszcze słońce nie wejdzie, a już będzieta dyndać na gałęzi.

Snadź[8] obrażony był słowami Kociubskiego o koszulinie w zębach i i rad był, że może dokuczyć za to przybyszom. W Kubusiu krew się już burzyła, ale stary Kociubski spokojnie i chłodno odpowiadał:

- Obaczymy, obaczymy. Nie potrza na to słońca, żeby widzieć, komu Pan Jezus poskąpił rozumu. Różnie bywa na świecie, mój panie żołnierzu. Chcąc zebrać pszenicę, trzeba ją posiać, ale głupcy to bez siania się rodzą. Tak już wszechmocny Pan Bóg postanowił, a mundur ułański nie zawsze na mądrym leży.

Ułan, choć się nazwał starym wyjadaczem, widocznie nie bardzo zrozumiał metafizycznej mowy Kociubskiego, bo mruczał coś pod nosem, wreszcie groźnie zawołał:

- Stulić jadaczkę, nie gadać. Przy kaź jest, żeby nie gadać, boty Icem od lancy pomacam wam pleców.

Cała ta rozmowa, to zachowanie się ułana, to podejrzenie o szpiegostwo zimną wodą oblały Kubusia. Od razu spadł z nieba słodkich marzeń w ziemskie błoto. Jemu się zdawało, że jak przybędzie do swoich, do rodaków, to go przyjmą z radością, serdecznie, z otwartymi rękami, uścisną, ucałują, a tu tymczasem przywitano go szorstko, obelżywie, a nawet posądzono o szpiegostwo. Zabolało go to mocno, a nie wiedział biedak, że nie ostatnie to w życiu złudzenie rozbite na miazgę przez szarą rzeczywistość.

Wydobyto się na koniec z gęstych zarośli wikliny na szeroką piaszczystą drogę, wysadzaną po obu stronach rosochatymi wierzbami, a w dali błyszczały liczne światełka. Światełka te świadczyły, że wieś jest blisko.

Jakoż niebawem znaleziono się w niej. Przy płotach stały rzędem przywiązane konie, przy nich leżeli, siedzieli, spali żołnierze poowijani w płaszcze; lance ustawione w piramidę sterczały obok, a gdzieś za płotem w ciemnościach ktoś piskliwym dyszkantem śpiewał:

„Nie masz pana nad ułana A nad tańce nie masz broni”.

Kubuś wchłaniał w siebie ten śpiew, zachwycał się tym widokiem wojowników polskich i zapomniał już o przykrym spotkaniu ze starym wyjadaczem ułanem. A wyjadacz ten zaprowadził ich do pustej chaty chłopskiej, zaraportował panu wachmistrzowi o wszystkim, oddał Kubusia i Kociubskiego temuż panu wachmistrzowi i kłusem odjechał, wołając:

- Nim słońce wejdzie, będzieta dyndać!

Tymczasem wachmistrz w ułance na bakier zadzianej, z wąsami do góry zakręconymi, obejrzał starannie obu przybyszów, o to i owo spytał, a dowiedziawszy się, że Kubuś chce wstąpić do wojska, spytał szorstko:

- A umiesz jeździć konno?

Nie mówił pan, tylko ty, co przykre było dla Kubusia, nie przyzwyczajonego do takiego bezceremonialnego ze sobą postępowania, ale odrzekł:

- Niestety! Nie umiem.

- No! To pójdziesz do piechoty, chociaż jesteś za młody, smarkatych nam tu nie trzeba. No, chodźta, zaprowadzę was do pana pułkownika.

Hm! Z Sandomierza przypłynęli. Można to tak z Sandomierza wychodzić jak z zajezdnego domu? Ha! Pułkownik to spenetruje. Marsz za mną!

ROZDZIAŁ IV

W którym Kubuś rozśmieszył pułkownika Dziewanowskiego i co z tego wynikło.

Całe to przyjęcie w obozie, to traktowanie Kubusia przez „ty” ogromnie mu się nie podobały i powoli przekonywał się, że służba wojskowa nie będzie dla niego usłana różami. Ale stało się i inaczej już być nie może. Znosił więc pytania, podejrzenia z pokprą, nie gniewał się, gdy mówiono doń ty, chciał tylko jak najprędzej stanąć przed pułkownikiem, bo zdawało mu się, że ten jako człowiek wykształcony i dobrze wychowany pozna z kim ma do czynienia. Inaczej się z nim obejdzie niż prości żołnierze. Ale pułkownik spał, bo było zaledwie po północku, i dopiero na usilne nalegania Kociubskiego adiutant poszedł obudzić swego zwierzchnika.

Upłynął jednak kawał czasu, nim ich zawołano do izby, w której pułkownik Dziewanowski rezydował. Siedział on na ławie pod piecem, na którym paliły się smolne łuczywa, ubrany w kurtkę baranami podbitą, ziewał głośno i w ogóle miał gniewny wyraz twarzy, pochodzący zapewne stąd, że go zbudzono ze słodkiego snu.

- Co mi powiecie? Coście wy za jedni? - pytał tonem surowym i groźnym.

Kociubski wystąpił tedy naprzód, pięknie się do kolan pokłonił panu pułkownikowi i począł opowiadać, że jest z Sandomierza, że się szczęśliwie przeprawił przez Wisłę, by przynieść naszym wojakom wiadomość, co się tam dzieje. Mówił dalej, że Austriacy wiedzą o uderzeniu na miasto, że naprawiają mury, do czego spędzili masę chłopstwa ze wsi okolicznych, że usypali przed Bramą Opatowską wysoki szaniec, ale jeżeli nasi się pośpieszą, to go nie będą mogli wykończyć, jak należy.

A i chłopi niechętnie pracują, nawet jak tylko się da, uciekają.

Słuchał tego pułkownik Dziewanowski w milczeniu, nie spuszczając surowych oczu z Kociubskiego, wreszcie krzyknął na adiutanta, by spisał to wszystko, co stary rybak opowiada. Młody adiutant w akselbantach[9] i pięknym mundurze ułanów szóstego pułku usiadł przy prostym stole i na dużym arkuszu siwego papieru spisał wiadomość o szańcach oraz naprawie murów sandomierskich przez Austriaków.

- Skończyłeś, waćpan, już? - spytał adiutanta pan Dziewanowski.

- Skończyłem, panie pułkowniku - odparł tenże.

Wtedy pułkownik zwrócił się do Kociubskiego i spytał:

- Cóż dalej? Nie wiesz, jakie mają siły Austryjaki w Sandomierzu?

- Co nie mam wiedzieć, jaśnie panie pułkowniku, wiem.

- Iluż ich tam jest?

- Cztery tysiące, jak obszył.

- Skądże to wiesz? Powiedzieli ci oni czy co?

- A powiedzieli. Bo trzeba jaśnie panu wiedzieć, że ja też jestem stary żołnierz i wojowałem swego czasu z księciem Józefem na Wołyniu, byłem pod Zieleńcami i też pod Dubienką, a potem służyłem w insurekcji pod Naczelnikiem Kościuszką i biłem się pod Racławicami, Szczękocinami, na okopach warszawskich...

- To dobrze - przerwał niecierpliwie pułkownik - ale skądże tak dokładnie wiesz, ilu jest Austry jaków w Sandomierzu?

- A wiem, bo ja jestem stary żołnierz i jeno okiem rzucę, a zaraz wiem, ilu żołnierzy stojało w szeregu. A też potrza wiedzieć jaśnie panu pułkownikowi, że w tych wojskach w Sandomierzu jest przeszło tysiąc samych naszych Polaków, a między nimi to mam krewniaka spod Stobnicy, Wawrzka Wiśnię, bo na ten przykład moja siostra Kaśka wyszła za gospodarza z Nizin, Bartłomieja Wiśnię, i ten Wawrzek to jej syn, a mój niby siostrzeniec, wiem, co robią cy...

- Dobrze, ale gadaj skąd wiesz o sile Austry jaków i nie marudź!

- Nie gadam to? Przecie gadam. Otóż ten Wawrzek, bo to ja jego wujkiem jestem, dokumentnie mi opowiedział, jakie są bataliony i ile jest w nich żołnierzy. To ja sobie skalkulowałem, że nie może być więcej piechoty niż trzy tysiące siedemset lub osiemset, a reszta kawaleria, huzary węgierskie.

- Hm! - mruknął pan Dziewanowski. - Może to i prawda. Panie adiutancie, spisałeś to wszystko, co ten człowiek powiedział?

- Spisałem, panie pułkowniku.

Więc pan pułkownik zwrócił się znowu do rybaka i spytał:

- Jak się ty nazywasz i coś za jeden?

- Nazywam się, proszę wielmożnego pana pułkownika, niby Kociubski, Piotr Kociubski, rybak znad Wisły.

- Zanotuj to, panie adiutancie. Cóż więcej wiesz o Austryjakach?

- A to, proszę jaśnie pułkownika, że naszym, których tam jest kole tysiąca, niby, jak oni to nazywają po swojemu, Galicjanom, to strasznie się mierzi. Bo to naprzód nijak nie mogą zrozumieć ich, z przeproszeniem, psiego gadania ani też komendy. Na mustrze te ich kaprale i lejtnanty przywiązują do nóg naszych chłopaków: do jednej wiązkę siana, do drugiej wiązkę słomy, i uczą ich maszerunku, gadając cięgiem: słoma, siano! slima, szano! Co niby znaczy, z której na ten przykład nogi mają zaczynać maszerunek. A kapral to stoi z kijem i niech no który się pomyli, to go zaraz kładą na ziemię i biją kijami. To, z przeproszeniem, człek po takim biciu puchnie jako pierzyna, nie przymierzając.

- A to szelmy, szwaby! - zawołał adiutant słuchający tego opowiadania z nadzwyczajną ciekawością.

- Pewnie, że szelmy - ciągnął dalej Kociubski - toteż naszym okrutnie to wszyćko zmierziło. Gadają, co jak nasi przyjdą, to oni zara kaprala w pysk albo śpikulcem w żywot, i do naszych przejdą.

- Patrzajcie. A pewne jest to, co gadasz? - spytał pułkownik.

- Łgałbym to przed jaśnie pułkownikiem? A to byłbym, z przeproszeniem, huncwot ostatni, gorszy od Szwaba. Prawdę mówię rzetelną jako na spowiedzi. Niech no tylko nasi przyjdą pod Sandomierz, to tam takiego bigosu narobią, że niech Pan Jezus broni. Nasze chłopaki zaraz do nich przejdą, a reszta to nic nie warta, same rekruty. Jedne huzary są strasznie zajadłe, ale ich ta jest niedużo, będzie może szwadron.

- Zapisałeś to, panie adiutancie?

- Zapisałem, panie pułkowniku.

- Powiedzże mi, dobry człeku - mówił pułkownik - a ileż oni tam mają armat?

- Harmat to oni mają w Sandomierzu dwadzieścia siedem, z tego piętnaście jest ciężkich, oblężniczych, a polowych dwanaście.

- To ty wiesz, co są działa oblężnicze, a co polowe?

- Nie wiedziałbym to ja, stary żołnierz? Przecie, że wiem. Małom to się napatrzył i nasłuchał ich na okopach warszawskich, kiejśwa z Naczelnikiem Kościuszką prali Prusaków? Oho, znam ja to! Ale to nie wszyćko jeszcze. Za Wisłą to oni usypali mocny szaniec i stoi tam piętnaście harmat, jeno już nie wiem jakiego kalibru, bom tam nie był, a szelmy blisko patrzeć nie dają i jak się z łódką podpłynie, to zara krzyczą: halt! curyk! To niby znaczy: ruszaj won, bo strzelę!

- Ciekawe to wiadomości. Cóż więcej wiesz?

- Ano już nic, jużem wszystko podział, com wiedział.

W tejże chwili Kubuś, który dotąd w milczeniu przysłuchiwał się opowiadaniu Kociubskiego, wysunął się naprzód i rzekł mocno zmieszany, ale z determinacją:

- Panie pułkowniku, ja... ja...

Pułkownik spojrzał na chłopca i powiedział:

- Co chcesz powiedzieć? Coś ty za jeden?

- Jestem Jakub Królikowski, uczeń szkoły normalnej z Sandomierza, uciekłem oto z panem Kociubskim, bo chcę wstąpić do naszego wojska.

- Hm! Ile masz lat?

- Szesnaście skończę na święty Jakub.

- Za młody jesteś. Nie lepiej to było się uczyć?

- Kiedy nie mogłem, a kuzynka Jadzia...

Tu Kubuś zaczerwienił się jak burak, gdyż spostrzegł, że głupstwo palnął, bo cóż mogła obchodzić pułkownika kuzynka Jadzia. Tak się zmieszał, że nie wiedział, co mówić. I adiutant, i pułkownik roześmieli się w głos, a ten ostatni pytał:

- No cóż, ta kuzynka Jadzia? Gadaj żywo!

Kubuś całkiem już stracił przytomność i rzekł:

- Kuzynka Jadzia kazała mi, żebym został generałem!

Tu chłopiec zawstydzony okrutnie, zły na siebie, rozpłakał się głośno.

Pułkownik śmiał się do rozpuku i gadał:

- A to zuch dziewczyna, ta kuzynka Jadzia! Dalipan, zuch dziewucha! Kazała ci, żebyś został generałem? Bagatela! A niechże cię kule biją, mój chłopcze, dawnom się tak nie ubawił.

Śmiał się adiutant, śmiał się pułkownik, ale widząc, że to przykrość sprawia Kubusiowi, spoważniał i rzekł:

,- No! No! Nie wstydź się i nie martw, chłopcze. Kto wie, może i zostaniesz z czasem generałem. Wszyscy powinni do tego dążyć, a żołnierze wielkiego Napoleona powiadają, że każdy z nich w tornistrze nosi buławę marszałkowską, co znaczy, że walecznością, męstwem, dobrym sprawowaniem się może dosłużyć się kiedyś nie tylko szlif generalskich, ale i buławy marszałkowskiej. No! No! Uspokój się.

Podobasz mi się i chętnie cię wezmę do swego pułku. Umiesz jeździe konno?

- Niestety, panie pułkowniku, nie umiem, ale się nauczę.

- Szkoda, bo mi się podobasz. Na naukę teraz czasu nie ma, bo jest wojna. Ha, trudno, zapisz się do piechoty. Ale co to chciałeś mi powiedzieć? Zapomnieliśmy ja i ty, a wszystkiemu winna jest twoja kuzynka Jadzia. Zuch dziewczyna, rad bym ją poznać.

- Pewnikiem pozna ją pan pułkownik, jak zdobędziemy Sandomierz, bo panna Białkowska tam mieszka - wtrącił się Kociubski.

- A więc Białkowska się nazywa? Czekaj no! Znałem ja jakiegoś Białkowskiego... ano, zobaczymy. Cóż tedy, chłopcze, chciałeś mi powiedzieć?

- Chciałem powiedzieć, że... że... jest takie miejsce, przez które łatwo dostać się będzie można do Sandomierza.

- No! No! Cóż to za miejsce?

Tu Kubuś opowiedział o owych lochach pod murami jezuickimi, które zwiedził dziś, a raczej wczoraj (bo już było po północy) rano z Ferdziem szpiclem, i dodał, że tam prawie nie ma żadnej fortyfikacji, bo mur jest niski i tak zrujnowany, iż się rozsypuje. Wprawdzie Austriacy budują tam szaniec, ale go dopiero zaczęli kopać i nieprędko skończą;

Kubuś dodał, że gotów jest poprowadzić żołnierzy do tego miejsca i prawie ręczy za skutek.

Pułkownik wysłuchał bacznie tej relacji, kazał ją spisać zaraz adiutantowi i w końcu rzekł do tego ostatniego.

- Wyprawisz wasan, mości adiutancie, obu tych zuchów wraz z raportem pod eskortą dwóch żołnierzy do pułkownika Sierawskiego, a on już będzie wiedział, co z tym wszystkim zrobić.

A zwracając się do Kubusia dodał:

- Żałuję, że cię nie mogę, mój chłopcze, wziąć do mego pułku, bo nie umiesz jeździć konno, a teraz nie czas na naukę. Za to możesz równie dobrze służyć ojczyźnie w piechocie. Dopisz tam, panie adiutancie, że polecam tego chłopca opiece pułkownika Sierawskiego. No! Skończone.

Idźcie sobie. Pan adiutant was pośle do pułkownika Sierawskiego.

Ale Kociubski teraz wystąpił, że on nie może i nie ma po co chodzić do pułkownika Sierawskiego, że on musi wracać do Sandomierza, i to zaraz, dopóki jest noc. Ale pułkownik nie dał nawet mu skończyć i zawołał gniewnie:

- Co ty, stary, mi tu pleciesz? Masz słuchać, a nie rezonować. Ruszaj precz! Panie adiutancie, zabierz tych zuchów i spełnij mój rozkaz.

Trudno było teraz się sprzeciwiać i Kociubski bardzo markotny ruszył za adiutantem ku drzwiom, a pułkownik dodał:

- Tam u Sierawskiego potrzebni są przewoźnicy i ich łodzie.

Przydasz się tam. Bądźcie zdrowi!

Wyszli tedy na dwór i Kociubski rzekł do Kubusia:

- Otóż to, chcieć komu dobrze zrobić. Tam moja kobita zamartwi się z kretesem. Będzie myślała, żem się utopił albo że mię krowie nogi ubiły.

Ano, cóż robić? Kiej tak, to tak! Trudno. A może jeszcze na stare lata przydam się naszym. Tam potrza przewoźników, ano juści... ja tyż przewoźnik. Pierwsza na ten przykład ojczyzna, a potem dopiero żona.

Ale się kobiecisko namartwi i nabeczy... Ha! Nieczta... tak Pan Jezus chciał i tak będzie.

Ogniska już dogasały, bo było późno, koguty po kurnikach piały, dym się rozwłóczył po drodze między chałupami, ułani spali przy koniach, jeno warty czuwały. Chłód był przenikliwy i Kubuś nieprzywykły do czuwania całonocnego, znużony wrażeniami tego dnia, tak pamiętnego w jego życiu, dygotał pod burką[10]. Świt był już bliski, bo od wschodu płynęła świeżość, i niebo bielało, ale smutek posępny leżał w naturze.

Rosochate wierzby przy drodze szumiały i od czasu do czasu dawał się słyszeć świergot wróbli, nieomylny znak budzącego się dnia.

Adiutant zawołał wąsatego wachmistrza i oddał mu raport wraz z ustnym rozkazem pułkownika, dodając i wskazując na Kubusia i Kociubskiego.

- Obu tych zuchów odeślesz pod eskortą dwóch szeregowców natychmiast do pułkownika Sierawskiego.

To rzekłszy, nacisnął furażerkę na czoło, otulił się płaszczem i, nie kiwnąwszy nawet głową na pożegnanie, zniknął we drzwiach chałupy pułkownikowskiej. Wachmistrz tymczasem popatrzył na obu podróżników i powiedział:

- A, to wy, ptaszki! Cóżeśta zbroili, że was odsyłają do Sierawskiego?

- Niceśmy nie zbroili, panie wachmistrzu - odparł Kociubski.

- To się wie. Kużdy nicego nigdy nie zbroił i kużdy jest niewinny.

Wiadomo, znamy się na tym. Żeby was tam pułkownik Sierawski przykazał rzetelnie orżnąó, o co u niego nietrudno, bo strasznie łasy jest na skórę ludzką, to dobrze by zrobił.

- A za cóż to ma nas pułkownik Sierawski orżnąć?

- A choćby za to, że bez wasze hultajstwo ani ja, ani moje ułany wywczasować się nie mogą.

- Kiepskie to, z przeproszeniem, ułany, które myślą jeno o pierzynie

- zauważył Kociubski.

- Jeszcze tu będziesz pyskować! - krzyknął wachmistrz.

- A dlaczego mię nazywasz hultajem? - ostro się stawił Kociubski.

- Ja jestem stary żołnierz, sam Naczelnik Kościuszko mię znał, żebyś wiedział. Masz przykaż, to go wykonaj, a ludźmi nie pomiataj, bo nie wiesz, kto oni są i z czym tu przyszli.

Wachmistrz wytrzeszczył groźnie oczy, wąsy się mu najeżyły i miał taką minę, jakby się chciał rzucić na Kociubskiego, ale się pohamował, zaklął pod nosem od siarczystych pieronów, splunął i począł wołać po nazwiskach na dwóch ułanów, żeby konie kułbaczyli, bo pojadą z ekspedycją.

Jakoż niebawem nadjechało dwóch ułanów otulonych w płaszcze, ziewających głośno, z bardzo kwaśnymi minami, że ich ze snu zbudzono, a wachmistrz dodał:

- Malinowski, masz tu ekspedycję do pułkownika Sierawskiego.

Tych dwóch jegomościów doprowadzita tyż do pułkownika Sierawskiego, a uważać, żeby wam nie smyrgnęli gdzie po drodze, bo byśta za to srodze odpowiedzieli. No, w drogę marsz!

Kociubski nic już nie powiedział, dopiero gdy już szli gościńcem przed wsią, rzekł do Kubusia:

- OJ głupi, głupi ten wachmistrz! Ani krzty rozumu Pan Jezus mu nie dał. On się boja, żebyśwa nie smyrgnęli! Ale co to z głupim gadać. Zna on się na rzeczy? Jemu się widzi, co my jakie hultaje albo przeszpiegi.

Głupi! Juści, co prawda mógłby pułkownik Dziewanowski przez tej warty odesłać nas do tego tam, Sierawskiego, bo wstyd porządnemu człekowi iść pod wartą jak jaki złodziej, ale to inne porządki. Za Naczelnika Kościuszki tak nie bywało. Ale niech ta! Wola Pana Jezusa, jeno mi mojej kobity żal, ona się ta zabeczy i zamartwi od żałości.

Szli drogą piaszczystą, wiatr świszczał po zielonej runi wiosennej i dzień się szybko robił. Pola, drzewa, lasy, świat cały bielał, rozwidniał się, ptactwo świergotało. Ułani drzemali na koniach, Kociubski mówił pacierz, a Kubuś szedł smutny, zamyślony, rozczarowany i niespokojny.

Jakże mu się inaczej przedstawiało w jego wyobraźni młodzieńczej to wstąpienie do szeregów narodowych, a jakże odmienną, strasznie odmienną była rzeczywistość!

ROZDZIAŁ V

W którym Kubuś przekonał się, że guldeny wujaszka Białkowskiego cudowne wywołują skutki.

Pułkownik Sierawski, którego wachmistrz ułański odmalował jako „okrutnie łasego na skórę ludzką”, spał jeszcze, kiedy do jego obozu przybył Kubuś i Kociubski; trzeba było czekać, aż się obudzi. Kwaterował on, podobnie jak pułkownik Dziewanowski, w prostej chałupie chłopskiej, bo w tej małej wioszczynie, raczej przysiółku niż wsi, złożonej z kilku nędznych pod lasem chałup, nie było innego mieszkania. Na podwórzu pułkownikowskiej kwatery przechadzały się kury ze wspaniałym kogutem, a co gorsza parę średniego wzrostu prosiaków rozkoszowało się w cuchnącej kałuży błota, na samym środku podwórza leżącej. Kubuś, usiadłszy na ławie przed chałupą, przypatrywał się obozowisku piechoty budzącej się powoli i leniwie z nocnego spoczynku.

Śliczne majowe słońce wypłynęło już na niebo, dogrzewało mocno i złociło kozły z bronią, ustawione wzdłuż drogi przecinającej wioskę.

Stał tu cały batalion szóstego pułku piechoty, którego amarantowe kołnierze i białe wyłogi przy granatowych mundurach mile wpadały w oko.

Żołnierze myli się, czesali, czyścili mundury i broń, a kuchciki rozpalały ogień pod kotłami, by przygotować śniadanie, i w ogóle ruch był ogromny, życie i wesołość biła z twarzy wojowników, przeważnie Mazurów, krępych i nabitych jak pnie, a krzepkich jak barki chłopa polskiego. Kubuś znużony nocą wrażeniami zapomniał o wszystkim i nieomal pożerał oczami to życie wojskowe. Byłby tak siedział całe wieki i patrzył na polskich wojowników, niosących w ostrzach swych bagnetów całą przyszłość kraju, ale pułkownik Sierawski obudził się i adiutant wezwał do pułkownika Kubusia i Kociubskiego.

Pułkownik siedział za stołem w mundurze zapiętym i zajadał z prostej miski glinianej gorący barszcz z razowym chlebem, a obok niego leżał rozpieczętowany list Dziewanowskiego. Spojrzał ostro na wchodzących i głosem groźnym, rozkazującym zapytał:

- Który to z was jest przewoźnikiem z Sandomierza?

- Ja - odrzekł Kociubski.

- A gdzie twoja łódka?

- Ostała na Wiśle podle wsi, w której ułany stoją.

- Zostaniesz tu u mnie, będziesz mi potrzebny. Panie adiutancie, niech mu tam jeść dadzą.

- Dobrze, panie pułkowniku.

- Twoje wiadomości są ważne, odsyłam je zaraz do generała Sokolnickiego. Będziesz za to wynagrodzony. Możesz odejść.

Kociubski zdecydował się już zostać (skoro tak chcą panowie wojacy) i z fatalistycznym usposobieniem chłopa polskiego przyjmował nowy swój los z mężnym poddaniem się, mówiąc:

- Ja ta nijakiej nagrody, jaśnie panie pułkowniku, nie potrzebuję, ja też jestem stary żołnierz i com zrobił, tom zrobił dla swoich.

- Dobrze, dobrze, możesz odejść! - zawołał pułkownik szorstko, zajadając barszcz, a spostrzegłszy Kubusia, krzyknął:

- A! A! Czekaj no... to ty chcesz wstąpić do wojska?

- Tak, panie pułkowniku.

- Ile masz lat?

- Szesnaście kończę na święty Jakub.

- Młokos! A tam, do kroćset! Strasznie jesteś cienki. Jak się ty nazywasz?

- Jakub Królikowski i mam tu do...

- Cicho! Nie gadać! Odpowiadać tylko na moje pytania. Pisze mi tu pułkownik Dziewanowski, żebym się tobą zajął. Ale co ja do kroćset zrobię z taką tyczką? Jak to się nazywasz?

- Królikowski.

- Zapisz go tam, panie adiutancie, do czwartej kompanii pierwszego batalionu. Niech go tam kapral Michalski weźmie w obroty. No! Na lewo w tył zwrot, marsz!

Ale ta szorstkość obejścia, ten ton rozkazujący podobały się bardzo Kubusiowi. Instynktem odgadywał, że pod tą surowością kryje się dusza dobra i szczera. Przy tym nie szydzono tu z niego, nie wyśmiewano się z jego naiwności, więc nabrał odwagi i rzekł:

- Panie pułkowniku!

- Co tam jeszcze do kroćset? Powiedziałem: na lewo w tył zwrot...

- Ale ja mam list!

- Jaki list?

- Do pana pułkownika.

- Do mnie? Od kogo?

- Od mojego opiekuna i krewnego pana Białkowskiego.

- Białkowskiego? Jakiego Białkowskiego? Nie Telesfora przypadkiem?

- Tak, Telesfora.

- Z Sandomierza?

- Tak!

- A niechże cię kule biją! Czemuś mi zaraz nie powiedział?

- Jakżem miał powiedzieć, kiedy mi pan pułkownik nie dał przyjść do słowa.

- Nie gadać! U mnie nie wolno gadać! Gdzie jest ten list? Dawaj go!

Szybko go otworzył, przeczytał i rzekł na pół do siebie, na pół do Kubusia:

- Poczciwy Telesfor, pamięta o mnie. Więc waćpan jesteś kuzynem Białkowskich?

Nie mówił już teraz Kubusiowi „ty”, tylko waćpan.

- Tak, panie pułkowniku.

- Trzeba mi było zaraz powiedzieć. Panie adiutancie, zapowiedz Michalskiemu, żeby mi się z rekrutem tym oto obchodził delikatnie.

Żadnych przekleństw i wymysłów. Pczciwy Telesfor! Cóż, dobrze wygląda?

- Doskonale, panie pułkowniku.

- No, proszę... starszy on ode mnie. Ale, ale, a moja chrześniaczka jak się ma?

- Chrześniaczka?

- No tak, czyś głuchy?

- Kiedy nie wiem, o kim pan pułkownik mówi.

- Acpan, widzę, nic nie wiesz. O kimże do kroćset, jak nie o mojej chrześniaczce... Jadzi... tak, tak, Jadzia jej na imię. Musi już być duża dziewczyna?

Kubuś zaczerwienił się jak burak i nic nie odrzekł, tak się zmieszał.

- Czemu acpan nie odpowiadasz?

I powstawszy z krzesła, pułkownik krzyknął takim głosem, jakby stał przed swoim pułkiem i komendę mu dawał.

- Jak się ma Jadzia?

Kubuś aż podskoczył, tak się przestraszył i natychmiast odpowiedział:

- Doskonale, panie pułkowniku.

- Musi być już duża?

- Duża, panie pułkowniku.

- Ma już z piętnaście lat?

- Piętnaście lat, panie pułkowniku.

Pułkownik spojrzał na wystraszoną minę Kubusia i rzekł:

- Ki kaduk! Jak to acpan odpowiadasz?

I począł naśladować głos Kubusia:

- Doskonale, panie pułkowniku, duża, panie pułkowniku, piętnaście lat, panie pułkowniku! Cóż to? Pozytywka acpan jesteś? Nie lubię tego!

U mnie musi być przytomność, rzeczowość, a acpan, widzę

- gamajda jesteś. Panie adiutancie, niech się tam weźmie Michalski do niego po swojemu. Telesfor i Dziewanowski mi go poleca, na mojej jest opiece, zrobić mi z niego człeka jak się należy! Ruszaj mi acpan za panem adiutantem! Czuj duch! Znać mores i rygor! Marsz!

Kubuś zmieszany mocno, nie wiedząc naprawdę za co od krzykały pułkownika został zgromiony, wyszedł z adiutantem, a ten zawołał głośno:

- Kapral Michalski niech się tu stawi!

Żołnierze poczęli wołać kaprala, który niebawem przybiegł i, przykładając dłoń do czoła, głosem ochrypłym rzekł:

- Na rozkazy pana adiutanta.

Ów groźny kapral Michalski w rzeczy samej wyglądał pół groźnie, a pół zabawnie. Niski, krępy, miał dużą głowę, a na niej furażerkę, zawadiacko na bakier nasuniętą, maleńkie, głęboko osadzone oczka, złe, groźne, surowe, nakryte szpakowatymi krzaczastymi brwiami, nos pałkowaty rubinowej barwy i wąsy siwe, szczecinowate. Był już niemłody, najmniej pięćdziesiąt lat liczył, i całą figurą, postawą, ruchami, wejrzeniem zdradzał żołnierza służbistę, ale tępego, poza regulaminem batalionu nie widzącego nic lepszego i mądrzejszego na świecie.

Stał tedy w służbowej postawie, a adiutant mu gadał wskazując na Kubusia:

- Z rozkazu pana pułkownika ma kapral zapisać tego rekruta do swojej czwartej kompanii, obchodzić się z nim dobrze, dać mu broń, lederwerki[12] i mundur.

- Wedle rozkazu, ale munduru nie ma - odrzekł kapral.

- No! Są przecież mundury austryjackie.

- Są, panie adiutancie.

- Dać mu tedy mundur austryjacki tymczasem, a ja zażądam z magazynu, by przysłano dla rekrutów nowe mundury.

- Wedle rozkazu.

- Idź pan - zwrócił się adiutant do Kubusia - za kapralem.

Poszedł tedy Kubuś z kiepską miną za groźnym kapralem, bo mu się nadzwyczajnie przykro zrobiło, że go ubiorą w nienawistny biały mundur austriacki, może zdarty z poległych krowich nóg. Szedł tedy i rozmyślał, a po namyśle rzekł do kaprala:

- Panie kapralu!

Kapral, który stąpał przodem krokiem miarowym, obrócił się jak na komendę i warknął:

- A czego?

- Chciałbym prosić, żeby mię nie ubierać w mundur austryjacki.

Czy to ja Austryjak? Wolę poczekać, aż z magazynu przyjdą nasze uniformy.

- Co? Rekrut ma milczeć i słuchać. Jeszcze czego, do stu rogatych diabłów. Rekrut woli! Rekrutowi nie wolno woleć, a to co? Jeszcze czego!

Zapowietrzają nam rekrutami batalion! On woli! Ja ci tu skórko na buty pokażę, co to grymasy robić!

Mruczał jeszcze coś pod nosem i poszedł naprzód, a za nim coraz bardziej zmieszany i zniechęcony Kubuś. Weszli do jednej z chałup, gdzie, przy stole pisał coś jakiś młody człowiek. Kapral mówił:

- Z rozkazu pana pułkownika ma nasz pisarz zapisać na listek czwartej kompanii tego oto rekruta świszczypałę i dać asygnację na mundur austryjacki, a pan kapitan Piotrowski podpisze.

Słysząc to Kubuś wziął na odwagę i rzekł:

- Prosiłem pana kaprala, żeby mię nie ubierać w mundur szwabski.

Jakże ja to będę chodził w takim uniformie?

- Milczeć do stu par rogatych ancychrystów! Nie rezonować, jeno słuchać, bo będą basy![13] - huknął kapral.

Pisarz uśmiechnął się i rzekł:

- Niech no pan kapral tu w kancelarii batalionowej nie dunderuje[14] i niech sobie siądzie, i poczeka, aż wszystko przygotuję. Widzi pan kaprali tam na kominie tę butelczynę? Warta buzi!

Kapral z ukosa spojrzał na butelkę, jego rysy zorane, jakby kto broną po nich przejechał, wypogodziły się i rzekł:

- A skąd pan pisarz ją mają?

- Skąd mam, to mam, i powiadam, że warta buzi. Niech kapral spróbuje.

Kapral chwilę wahał się, spoglądając z ukosa na butelkę, wreszcie żądza zajrzenia do jej wnętrza przemogła i krokiem wolnym, skradającym się, zbliżył się do komina. Podczas gdy kapral był zajęty butelką i słychać było tylko gulgotanie łakomie połykanej gorzałki, pisarz, któremu skłopotana fizjonomia Kubusia widocznie spodobała się, kiwnął na niego, by bliżej podszedł, i szepnął:

- Masz pan pieniądze?

- Mam trochę.

- Daj temu moczy gębie parę guldenów, a mundur się znajdzie.

- Jakże ja mu dam?

- Wprost wsadź mu w kosmate łapę i powiedz, żeby ci kupił sukna na mundur. Tylko nie tutaj, ale jak wyjdziecie. Takie rzeczy robią się w cztery oczy.

- Dobrze.

Właśnie kapral skończył swą cichą pogawędkę z butelką, postawił ją z westchnieniem, będącym zapewne wyrazem żalu, że nie całą ją wypróżnił. Tymczasem pisarz począł głośno pytać Kubusia o imię i nazwisko, stan, miejsce urodzenia, lata i inne szczegóły, które zaraz wciągnął do wielkiej, ale mocno zabrudzonej i obszarpanej haniebnie księgi. Skończywszy tę czynność, rzekł:

- Już możesz pan odejść.

- A asygnacja? - zapytał kapral, którego nos dzięki butelce przybrał purpurową barwę.

- Asygnację później wypiszę i sam ją poślę kapitanowi Piotrowskiemu.

- Nowe jakieś porządki - mruknął kapral i zwracając się do Kubusia swym ochrypłym głosem rozkazywał:

- Rekrut! Marsz za mną!

Gdy wyszli do sieni, w której nikogo nie było, Kubuś idąc za radą poczciwego pisarza, wydobył z kabzy trzy srebrne guldeny i trzymając je w ręku rzekł:

- Panie kapralu!

Kapral szybko odwrócił się z groźną miną i widocznie z zamiarem wylania na głowę chłopca całego potoku przekleństw i wymysłów, ale spojrzawszy na rękę Kubusia, w której błyszczały srebrniki od razu złagodniał i spytał jak mógł najmilszym głosem:

- Czego wasan chcesz?

- Może pan kapral za te pieniądze postarałby się dla mnie o mundur pułkowy.

Kapral szybko rzucił oczkami dokoła, łapczywie schwycił pieniądze, schował je do kieszeni i rzekł:

- Hm! Widzi asan, trudno to będzie, bardzo trudno. Żeby tak wasan dał jeszcze drugie tyle, toby się pewnikiem galanty mundurek znalazł.

Nowe trzy guldeny z kabzy Kubusia przelały się do kieszeni starego wyjadacza i już obaj w jak najlepszej komitywie udali się do kwatery kaprala, gdzie znalazł się nowiuteńki, jak z igły mundur, z amarantowym kołnierzem i białymi wyłogami, nowiuteńkie białe płócienne spodnie, kamasze, czapka z sutaszami[15] i kitką, lederwerki, ładownica pełna naboi i karabin. Mundur, co prawda, był nieco za duży i za szeroki na szczupłą figurę Kubusia, ale na to nie było już rady.

- Żebyśwa tu dłużej stali, to posłałbym do Rachowa po Żyda krawca i on by paniczowi (teraz już Kubusia nie nazywał wasanem, tylko paniczem) dopasował galanto mundur, ale gadał mi pan kapitan, że pewnikiem dziś stąd wyruszymy, nie ma więc czasu, ale jak tylko stójka gdzie dłuższa przypadnie, to zaraz dopasujemy mundurek. A co? Nie pięknie panicz wyglądają? Żeby tu było zwierciadło, toby się panicz przeźrał i obaczył, jaki galanty z niego żołnierz.

Kubuś nie przeglądał się w zwierciadle, ale rad był niezmiernie i pysznił się, i prostował, i myślał sobie, co by to panna Jadzia powiedziała, gdyby go zobaczyła w takim stroju rycerskim. Odtąd był w wielkich łaskach u kaprala Michalskiego, zwłaszcza że jeszcze niejeden srebrnik pod różnymi pozorami przelał się do kieszeni wygi kaprala. Ale Kubuś się tym nie martwił, nie przywiązywał żadnej wagi do pieniędzy, bo dotąd ich nie potrzebował, dziwił się tylko szczególnej ich własności wpływania na usposobienie ludzkie.

Tymczasem w ciągu dnia kapral, nie odstępując ani na krok Kubusia, uczył go pierwszych zasad służby frontowej, jak trzeba maszerować, jak broń nabijać, jak strzelać, jaką postawę przed starszymi zachować.

Chłopiec w lot to wszystko pojmował, aż się kapral dziwił i gadał:

- Znać, że panicz są ślacheckie dziecko. Te psiajuchy, chłopy, to strasznie są niezgrabne. Trzeba mu dobrze zębów pomacać, żeby co zrozumiał, a panicz jeszcze ja słowa nie rzekę, a już wie, o co idzie. Znać ślacheckie dziecko w paniczu.

Choć Kubuś nigdy się nad tym nie zastanawiał, czy był szlachcicem czy nie, i naprawdę nic go to nie obchodziło, jednakże słowa starego burczymuchy, ale niewątpliwie dzielnego żołnierza, przyjmował za dobrą monetę i rad był bardzo z siebie. A kapral gadał:

- Tera jest wojna, a na wojnie można łatwo kulkę połknąć i nogi do góry zadrzeć, kto nie wie jak i co potrza robić. Potrza tedy mnie słuchać.

My może dziś na tych śwabów pójdziemy, niech panicz mnie się zawdy trzyma i robi to, co ja rzekę. Niejedną ja już wojnę widział, z Naczelnikiem Kościuszką się wojował, tyż z generałem Dąbrowskim w Italii, to wiem, jak potrza robić. Trzymać się mnie i słuchać.

Kubuś przyrzekł, że tak robić będzie i przekonał się, że kapral miał rację, bo nad wieczorem dobosze w werbel uderzyli, pułkownik Sierawski siadł na koń i spiesznym marszem poprowadził swój batalion ku Wiśle.

ROZDZIAŁ VI

W którym Wicherek głosi publicznie, że Kubuś jest najmądrzejszym mężem w świecie.

Kubuś wśród innych znajomości, porobionych w ciągu pierwszego dnia swej służby między żołnierzami i oficerami batalionu, zapoznał się także z doboszem batalionowym, chłopcem mniej więcej w jego wieku będącym i nazywanym Wicherkiem. Czy on istotnie takie miano nosił, czy też było to jego przezwisko nadane mu z powodu nadzwyczajnej jego ruchliwości, tego się Kubuś teraz nie mógł dowiedzieć. To tylko pewne, że Wicherek był warszawiakiem, wygadanym, dowcipnym i złośliwym zarazem, sprytnym, przebiegłym i umiejącym się znaleźć w każdym położeniu. A przy tym ze swoimi wadami miał on, jak się Kubuś sam później o tym przekonał, nadzwyczaj dobre serce. Kpił sobie z kaprala Michalskiego, naśladował jego chód, jego zabawnie groźną minę, głos, ruchy, podrwiwał z niektórych oficerów i kamratów żołnierzy, płatał im nieraz złośliwe, a nawet bolesne figle, ale za to w każdej ciężkiej potrzebie można było liczyć na niego, że poda rękę pomocną; nie pozwalał po wsiach znęcać się nad kobietami lub dziećmi, jak się to często przytrafiało żołnierzowi zmęczonemu i wygłodzonemu, gdy mu odmawiano tego, czego żądał.

Zauważył on zaraz z rana Kubusia, ale czy nie mógł, czy też nie uważał za stosowne narzucać się obcesowo ze swoją znajomością, dość że koło południa, gdy właśnie chodził po wsi i bębnił, by żołnierze szli brać obiad, zbliżył się do Kubusia. Wykrzywiając się po łobuzowsku i przymrużywszy jedno oko, drugim mrugał wskazując na stojącego opodal kaprala i zapytał:

- Cóż? Jakże się panu podoba ten okaz?

- Jaki okaz?

- Ano, nasz szanowny, rubinami ozdobiony na nosie, wydmikufel, moczygęba, semperpijus, kapral Michalski?

Kubuś roześmiał się raz z łobuzowskich min Wicherka, a potem z jego określenia przymiotów starego kaprala, i rzekł:

- Cóż, bardzo dobry człowiek!

- Ujeździłeś go pan już?

- Zdaje się - uśmiechnął się Kubuś.

- Skoro tak, to masz, kawalerze ładny, moją łapę; lubię takich zuchów, którzy z tym niedźwiedziem za jednym zamachem dają sobie radę. Nazywam się Alfons, przezwany Wicherkiem, niech i tak będzie.

Papa w Warszawie na Podwalu stare buty łata i zwie się Przyszczypkiewicz, a ja, Wicherek, mama zaś na Starym Mieście kadryla[16] sprzedaje.

Do widzenia, trzymaj się kawaler ciepło, a jak ci co potrzeba, to sobie kup. Ale, ale jak się to pan dobrodziej wabi?

- Co takiego?

- To ci dopiero frajer! Nie rozumiesz waćpan, o co pytam?

- Nie rozumiem.

Wicherek przybrał poważną i zabawnie groźną minę i podnosząc palec do góry, głosem powolnym i nosowym, naśladując wybornie ruchy i mowę kapitana Piotrowskiego, rzekł:

- Pytam się ciebie, młodzieńcze, jak się zowiesz i kto cię rodził?

Kubuś roześmiał się głośno i odrzekł:

- Nazywam się Jakub Królikowski.

- Pięknie się acpan nazywasz, ani słowa, a tymczasem bądź zdrów i o mojej przyjaźni dobrze mów! Zobaczymy się jeszcze! Adio! Adio!

To mówiąc, podniósł lewą ręką połę swego spencerka, niby naśladując damę unoszącą suknię, kłaniał się zgrabnie nogą, szastał i głosem cieniutkim, kobiecym wołał:

- Adio! Adio!

Zaraz potem uderzył w bęben, a w przerwach naśladował z prawdziwym talentem rechotanie żab:

- Rech, rech, rech, kwak, kwak!

Żołnierze śmieli się, a on im język pokazywał. Nadzwyczaj Kubusiowi podobał się ten zręczny, wesoły, szydzący z siebie oraz innych chłopiec i w ciągu dnia bliżej się z nim zapoznał. Wiedział on o wszystkim, co się dzieje w batalionie i w całym pułku, i zawsze miał jak najlepsze informacje. Jaką drogą do tego dochodził, Kubuś nie mógł odgadnąć, to tylko było pewne, że co zapowiedział Wicherek, to zawsze się sprawdziło. Oto i teraz, przed samym wieczorem, zbliżył się do Kubusia i szepnął:

- Zabierz pan swoje manatki, bo za godzinę wyruszamy.

- Skądże to Wicherek wie?

- Skąd wiem, to wiem. Na pe.[17] Wyruszamy! Już przyszły rozkazy od generała Sokolnickiego. Mamy iść w dół rzeki do jakiejś wsi, której nazwiska nie pamiętam... nazwisko to pod ostatnim psem... jakoś...

Paskudnice czy Wołka Paskudnicka. Tam mamy się przeprawić na łodziach i przyczaić na tamtym brzegu, czekając na przybycie generała.

Rozumiesz, młodzieńcze? Taki plan powzięliśmy po naradzie w sztabie.

Tu znowu naśladował czyjś głos, postawę i ruchy, tylko że Kubuś nie wiedział kogo; dopiero później przekonał się, że Wicherek z nieporównanym talentem małpował jednego z oficerów sztabowych, majora Jabłońskiego, który jako mający dozór nad taborem dywizyjnym i nad magazynami w żadnym razie nie mógł być podczas narad w kwaterze głównej, a jednak miał tę słabość, że lubił uchodzić za znaczącą figurę i za wielkiego strategika. Zresztą był to dobry człowiek i dzielny oficer.

Otóż teraz, jak zwykle, wiadomości udzielane przez Wicherka sprawdziły się w zupełności. Ledwie słońce zaszło, musiał uderzyć werbel.

Pułkownik Sierawski siadł na koń i batalion pośpiesznym marszem wyruszył ze swego dotychczasowego stanowiska.

Marsz ten był dość uciążliwy. Posuwano się piaszczystą boczną drożyną, wyciągając z trudnością nogi z piasku; nakazano zachować przy tym największą cichość, nie śpiewać, nie rozmawiać głośno, co oczywiście czyniło ten marsz przykrzejszym. Nawet Wicherek, idąc na czele czwartej kompanii tuż przed Kubusiom i kapralem Michalskim, nic nie gadał i miał kwaśną minę. Noc była ciemna, a od Wisły ciągnął chłodny wiatr i podwiewał płaszcze żołnierskie, wytarte i zniszczone na podchodach i biwakach od początku trwania tej wojny, a raczej najazdu austriackiego. Kubuś żałował swej burki, darowanej mu przez wujaszka Białkowskiego, ale regulamin nie pozwalał mu jej nosić i zabrano mu ją.

Dano natomiast jakiś cienki, wytarty, prawie przezroczysty i kusy płaszcz, który bardzo niedostatecznie ochraniał od chłodu.

Wleczono się więc powoli po piaskach, w posępnym milczeniu i przed samym świtem zatrzymano się wśród gęstej wikliny tuż nad brzegiem Wisły. Zabroniono pokazywać się i wychodzić z tej wikliny, o czym zresztą nikt nie myślał, bo każdy po uciążliwym, całonocnym marszu rad był spocząć i przespać się trochę. Kubuś, który już drugą noc nie spał, rzucił się na pierwszą lepszą kępkę trawy i niebawem zasnął snem kamiennym. Obudził się szarpnięty przez kogoś mocno. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą Wicherka.

- Wstawaj, śpiochu - wołał dobosz - czyż nie uczono cię w szkołach, że aurora musis amica.[18] Co prawda, z łaciny to tylko pamiętam, ale pan, coś chodził do szkół austryjackich, musisz przecie więcej umieć.

- Ciekawe na co? - rzekł Kubuś gniewny, że go obudzono.

- Na co? Na co łacina ci się w tej chwili może przydać? O małoduszny młodzieńcze! Wiedzże o tym, że tam w sztabie pułkownika wszyscy łamią sobie głowę nad zbutwiałym papierem, który im wręczył jakiś stary piernik, a który, oczywiście nie piernik, ale papier, ma być pierwszorzędnej wagi i znaczenia, jak powiada kapitan Piotrowski.

- Więc cóż? Cóż ma za związek ten papier z łaciną?

- Taki, że na tym papierze są wypisane jakieś wiersze łacińskie.

- Co mię to obchodzi! Jeść mi się chce.

- Otóż to! Oni wszyscy zawsze o swym kałdunku tylko myślą i to w takiej chwili, kiedy jakiś stary piernik przynosi pierwszorzędnej wagi dokument. Wstawaj i chodź, w kwaterze pułkownika nie tylko ci jeść dadzą, ale jeszcze uczczą cię należycie. Kto wie, jaką nagrodą obdarzą.

- Po co mam tam chodzić?

- Po to, cebulo jakaś, żeby przetłumaczyć, co jest napisane na papierze wręczonym pułkownikowi przez starego piernika.

- Nic a nic nie rozumiem - rzekł Kubuś na pół zaspany.

- Widzę, że masz głowiznę zakutą, ale nie bój się, ja ci ją powoli odkuję. Przekonuję się, że tylko w Warszawie rodzą się ludzkie głowy, bo na prowincji to same główki kapusty. Chodźże do kroćset peleryn, bo wpadnę w pasję, a wtedy nic cię nie obroni od straszliwego Achillesa gniewu. Uważasz pan, ja cytuję Iliadę, oto co zrobiły batogi mego nauczyciela, imć pana Koszałkowskiego. Niech mu tego na strasznym sądzie ostatecznym Pan Bóg nie pamięta.

- Wytłumacz no mi, tylko bez tych błazeństw, o co idzie, boja nic nie rozumiem! - zawołał Kubuś. - Gdzie mam iść i po co?

Wicherek obraził się trochę, że Kubuś mowę jego nazwał błazeństwem, ale wreszcie opowiedział, co następuje: że pułkownik Sierawski stanął kwaterą we wsi Paskudnickiej Wólce, jak ją Wicherek nazywał, leżącej o kilka stajań od Wisły i wikliny, w której batalion się ukrywał, za wałem, usypanym przeciw wylewom rzeki; że ta kwatera pułkownika mieściła się w domu szkolnym, gdzie stary, zatabaczony (tak się wyraził Wicherek) nauczyciel, przypominający z fizjonomii okrutnego Koszałkowskiego, dowiedziawszy się o przeprawie naszych przez Wisłę, zamierzających uderzyć na Sandomierz, wydobył z kuferka jakiś obszarpany i pożółkły papier, oświadczając, że na tym papierze jest napisane, w jaki sposób można dostać się do miasta bez walki; że pismo to jest łacińskie, a on tego języka nie zna, ale wie od ojca, że tam jest opis jakichś lochów podziemnych, którymi można wyjść na rynek; że pułkownika ogromnie zainteresowało to opowiadanie zatabaczonego nauczyciela, ale niestety, okazało się, iż w sztabie pułkowym nikt nie umie po łacinie - zatem nikt nie jest w stanie przeczytać tego tajemniczego dokumentu kryjącego tak ważną, tak pierwszorzędną wiadomość, jak się wyraził kapitan Piotrowski; że Wicherek na koniec sobie przypomniał, iż jest przecie w batalionie niejaki pan Jakub Królikowski, który z ostatniej klasy drapnął heroicznie do wojska polskiego, i że jako mąż uczony, biegły w języku starożytnych Rzymian, tajemniczy ten dokument może odczytać i tym sposobem przyczynić się do zbawienia ojczyzny.

- Rozumiesz wasan teraz o co idzie? - skończył tę swoją przemowę Wicherek.

- Rozumiem - odrzekł Kubuś zamyślony - coś i ja wiem o tych lochach, tylko nie jestem pewny, czy ten dokument potrafię odczytać.

- W każdym razie nie zawadzi spróbować. A jeżeli odczytasz, jakaż sława cię czeka. O, nadobny młodzieńcze! Jaka zasługa, jaki rozgłos w całej armii polskiej, która oczywiście dumna będzie niesłychanie, że tak uczonego męża w swym łonie posiada. A zatem, nie tracąc czasu, chodźmy!

- Dobrze, tylko widzisz... okrutnie mi się jeść chce!

- O, pozioma duszo! Wtedy gdy rozgrywają się wypadki pierwszorzędnego znaczenia, ty myślisz o swym nędznym brzuchu! Ale pociesz się, widziałem w kwaterze pułkownika czterołokciową kiełbasę, z której zapach czosnku mile połechtał moje szewskie podniebienie (nie zapominaj, że mój papa zwie się Przyszczypkiewicz i przy szczypki przyszywa do wszelkiego rodzaju zużytych chodaków), a obok tej wspaniałej, pachnącej kiełbasy leży ogromny bochen razowca. Nakarmią cię tam, upieszczą, zaszczytami obsypią, byłeś pożółkły papier zatabaczonego mistrza wiejskiego odczytał. Dalej, jazda! Czas ucieka, wieczność czeka.

Tak zachęcony Kubuś wstał i poszedł za Wicherkiem. Jużci łacinę znał, przecie w szkole czytywał i tłumaczył Korneliusza Nepota ”Żywoty sławnych mężów”, Cezara „0 wojnie galijskiej”, Cycerona mowę przeciw Katylinie, ale swoją drogą nie był pewny, czy zdoła je już przetłumaczyć, lub nawet odczytać ów stary dokument. Wszak nieraz oglądał takie stare pisma (o co w takim odwiecznym mieście jak Sandomierz nie było trudno) i nigdy nie był w stanie ani jednego wyrazu w nich odgadnąć, tak pismo było zagmatwane, pełne zakrętów, zygzaków i skróceń. A nuż się skompromituje w oczach pułkownika Sierawskiego i całego sztabu pułkowego? Przestraszony tą myślą chciał zawrócić, ale już było za późno, bo stali przed kwaterą pułkownika i ten hultaj Wicherek, salutując po wojskowemu, gadał głośno do kapitana Piotrowskiego, że przyprowadził takiego uczonego męża, który nie tylko jakiś tam marny dokument łaciński, ale nawet same hieroglify egipskie z łatwością jest w stanie odczytać, jeno żąda za to, żeby mu przede wszystkim dano z pół łokcia tej wspaniałej czosnkowej kiełbasy, leżącej w izbie na stole.

Kapitan Piotrowski, który Wicherka znał doskonale, rzekł surowo:

- Tylko mi tu błazeństw, kpie jakiś, nie gadaj. Gdzie jest ten, co umie przetłumaczyć ów dokument?

- Oto jest, panie kapitanie! - zawołał Wicherek, usuwając się i wskazując na ukrytego za sobą, mocno zmieszanego Kubusia.

- A! To ty? Rekrut wczorajszy?

- Tak, panie kapitanie.

- Znasz łacinę?

- Trochę znam, ale czy potrafię zrozumieć ten dokument, nie wiem.

- Niech mu pan kapitan nie wierzy - wtrącił się Wicherek - to panieńska skromność przez niego przemawia, skromność właściwa wszystkim uczonym mężom.

Kapitan nie zwracał uwagi na paplaninę Wicherka, tylko rzekł do Kubusia:

- Chodź za mną!

W izbie siedział pułkownik Sierawski, obok niego paru oficerów i jakiś staruszek zgarbiony, zasuszony, zatabaczony, w rzeczy samej, w ogromnych okularach na nosie. Domyślił się Kubuś, że to był ów nauczyciel wiejski od tego tajemniczego dokumentu, o którym mówił Wicherek. Na stole, w rzeczy samej, obok pożółkłego arkusza papieru, na zgięciach mocno przetartego, leżała ogromna kiełbasa, której zapach w istocie mile łechtał głodne podniebienie kuzynka panny Jadzi.

Kapitan Piotrowski wchodząc wołał:

- Panie pułkowniku, mamy takiego, co nam przetłumaczy to pismo.

Oto jest rekrut wczorajszy.

- A! Królikowski, jak się masz? - zawołał pułkownik. - To ty, co ci moja chrześniaczka przykazała wrócić generałem? Prawda! Prawda! Przecie ty ze szkół uciekłeś, a tam uczą łaciny. Chodź no tu bliżej i czytaj!

Kubuś, zmieszany mocno wspomnieniem panny Jadzi, zbliżył się na rozkaz pułkownika i wziął do ręki ów papier, a choć mu zapach kiełbasy przyjemną i zarazem silną robił dystrakcję,[19] jednak od pierwszego rzutu oka na dokument przekonał się, że go łatwo będzie mógł odczytać.

Pismo było stosunkowo niedawne, bo jak data na czele świadczyła, skreślone w r. 1770. Było zatem proste, czytelne, pozbawione onych nieszczęśliwych wykrętasów, jakie Kubuś widywał na starych dokumentach. Atrament wprawdzie był wyblakły, tu i ówdzie całkiem pod wpływem wilgoci zatarty, papier wskutek składania go we czworo na zgięciach poprzerywany, ale ostatecznie rzecz odczytać się dawała. Inna kwestia, myślał sobie Kubuś, czy tekst potrafię przetłumaczyć, zwłaszcza że ta kiełbasa gwałtownie mnie ku sobie pociąga i myśli mi pląta.

Wobec tego po chwilowym przypatrzeniu się papierowi Kubuś zdobył się na czyn heroiczny i rzekł:.

- Panie pułkowniku, dokument ten przeczytam, ale mi się strasznie jeść chce, prawie omdlewam i litery mi przed oczami skaczą.

- Patrzcie go! Skórka na buty! - zawołał pułkownik. - Jakże to, nie dali ci w batalionie śniadania?

- Nie dali, bom spał.

- A toś sobie sam winien, rekrucie! I za karę powinienbyś czekać do obiadu z pustym żołądkiem. No! No! Panie adiutancie, ukraj mi tam trochę tej kiełbasy i pajdę chleba. Niech żre. Tylko żywo połykaj, rekrucie, bo nie lubię gamajdów. Kto prędko je, ten i prędko robi.

Adiutant wypełnił rozkaz. Kubuś zabrał się do jedzenia, a pułkownik polecał majorowi Jabłońskiemu, którego przywołano, ażeby temu oto rekrutowi (tu wskazał na pochłaniającego kiełbasę Kubusia), jeżeli ten dokument przetłumaczy, wypłacił z kasy pułkowej dwa złote i w dowód szczególnej łaski dał mu z furgonu tej oto kiełbasy pół łokcia. Zwrócił się następnie pułkownik do Kubusia i zapytał:

- Co? Kontent jesteś, rekrucie?

- Dziękuję panu pułkownikowi, ale dwóch złotych nie potrzebuję, co zaś do kiełbasy, to i owszem.

- Ty, rekrucie, masz słuchać, nie rezonować. Dwa złote dostaniesz i kwita. A co, najadłeś się?

- Trochę.

- Żarłok szpetny jesteś. No bierz papier i czytaj!

Kubuś wziął po raz wtóry ów dokument tajemniczy, bacznie mu się przyglądał i czytać począł głośno.

ROZDZIAŁ VII

W którym pan dziedzic Świtalski w bolesnym udręczeniu swego pulchnego ciała wyrzekł się ojczyzny.

Kubuś, przeczytawszy po łacinie wręczony mu przez pułkownika Sierawskiego dokument, przekonał się, że w trzech czwartych doskonale go rozumie. Tu i ówdzie znalazł się wyraz, którego znaczenia nie pojmował, tu lub tam jakieś słowo było zmazane, ale bądź co bądź główna treść była jasna i wyraźna. Kreślił tę osobliwą zapiskę ksiądz Ignacy Tuszyński, rektor kolegium jezuickiego w Sandomierzu, w roku

1770, 24 lipca. Zaczynała się ona od słów następujących:

W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, ja, Ignacy Tuszyński, rektor kolegium Jezuickiego w mieście królewskim Sandomierzu, czując, że Bóg wszechmogący niebawem powota mnie do chwaty swojej, bym przed strasznym Jego Sądem zdał sprawę z mego grzesznego żywota... (tu brakowało kilku wyrazów, a może Kubuś ich nie rozumiał)... którą mi powierzył pod pieczęcią przysięgi w chwili swego świętobliwego zgonu...

(znowu brak paru wyrazów)...przeczuwając cios, jaki ma spaść na nasz tyle zasłużony Bogu i świętej naszej rzymskokatolickiej wierze zakon, po naradzie z najdostojniejszymi braćmi i socjuszami postanowiłem tajemnicę tę przelać na pismo, by zasie nie zginęła w morzu niepamięci, a Boże broń jakiej wojny lub nieszczęścia, i przyczynita się do ratunku braci mojej ukochanej... (tu wskutek wilgoci cały jeden ustęp kilkuwierszowy był nieczytelny)...podziemia te, zbudowane, ciągną się z jednej strony pod dnem rzeki Wisty, na drugi jej brzeg, gdzie mają wyjście starannie zakryte ogromnymi gtazami i zaroślami tak, że nikt, kto tej tajemnicy nie jest świadom, odkryć tego wejścia nie może; z drugiej zasie strony wychodzą na rynek sandomierski, mając odnogę do piwnic kościoła Dominikanów pod wezwaniem świętego Jakuba. Wejść zaś do tych podziemi można bardzo wygodnie...

Tu w najważniejszym miejscu pismo tak było zatarte, spłowiałe i przez wilgoć oraz zagięcie papieru zniszczone, że zupełnie odczytać się nie dawało, choć wszyscy obecni, a nawet sam pułkownik Sierawski, próbowali tego dokonać.

- Otóż nieszczęście! - zawołał pułkownik. - Nic nam z tego dokumentu nie przyjdzie, skoro nie wiemy, którędy można będzie dostać się do podziemia.

- Jak to nie wiemy? - odezwał się kapitan Piotrowski. - Dość będzie odszukać wejście z drugiej strony Wisły, a wyleziemy na sam środek rynku sandomierskiego.

- A prawda - zawołał pułkownik Sierawski i nagle uderzył się w czoło - że ja też zapomniałem! Przecież ty, rekrucie, gadałeś mi coś o tych lochach. To nawet zostało zapisane... gdzie jest u kaduka raport pułkownika Dziewanowskiego?

- Posłany został jenerałowi Sokolnickiemu - rzekł adiutant.

- Szkoda... ale to nic, powtórz Królikowski, co wiesz o tych lochach.

Więc Kubuś opowiedział, że wejście do lochów jest w ruinach dawnego klasztoru jezuickiego, ale tam dostać się niepodobna, bo Austriacy sypią szaniec w tym miejscu; że wejście za Wisłę, nawet gdyby było odszukane, także się na nic nie przyda, bo tam także Austriacy usypali mocną redutę, że na koniec on, Kubuś, wątpi, czy można by przedostać się przez te lochy, bo najprzód powietrze tam jest tak okropne, że on choć tylko chwilkę tam bawił, o mało jednak się nie udusił; że wreszcie zdaje mu się, iż lochy te musiały się pozapadać, bo z piwnicy, w której był, widział korytarz prawie całkiem gruzami zawalony. Mówił to wszystko Kubuś spokojnie, skromnie i rozsądnie, tak że spodobał się z tego oficerom i pułkownikowi, który go poklepał po ramieniu i rzekł:

- Masz rację! Zuch jesteś! Na nic nam się te lochy przydać nie mogą.

Schowaj sobie acpan ten papier - zwrócił się do zatabaćzonego nauczyciela.

Kubuś składając dokument we czworo, by go wręczyć jego właścicielowi, zauważył na stronie odwrotnej jakieś rysunki, jakieś linie czarnym i czerwonym atramentem nakreślone.

- Tu jest coś narysowane! - zawołał.

- Co? Pokaż! - rozkazywał pułkownik.

Rozwinięto więc znowu papier, rozłożono go na stole i wszyscy ciekawie przypatrywali się onym liniom. Niewątpliwie oznaczały one kierunek i rozgałęzienie podziemia, tylko w niektórych miejscach były narysowane czerwonym atramentem znaki krzyża świętego i jakieś wyrazy, których niepodobna było odczytać.

- Hm! - rzekł pułkownik. - Zmieniam zdanie. Schowaj waćpan, panie adiutancie, ten papier. Jeżeli dostaniemy się do Sandomierza, a nie wątpię, że się dostaniemy, trzeba będzie zbadać te lochy i ten papier może nam być przydatny. Tego zaś rekruta, który tak dobrze umie po łacinie, zatrzymać przy sztabie pułkowym, pożyteczniejszy on tu będzie niż w szeregu. Tymczasem zaprowadź go, panie adiutancie, do drugiej izby i niech tam na piśmie przetłumaczy mi ten papier na polski język.

Jeżeli dobrze pisze, to zostanie w kancelarii pułkowej jako pisarz, bo Wiśniewski huncwot babrzejak kura i już w sztabie dywizji zwracano mi uwagę, że nie mogą jego hieroglifów przeczytać. No dosyć, panowie oficerowie na swoje miejsca, pilnować żołnierzy, żeby się nie włóczyli.

Wołać mi tu przewoźnika Kociubskiego!

Zasiadł tedy Kubuś w sąsiedniej izbie do ciężkiej pracy, nierad z tego, że pułkownik przeznaczył go na pisarza, bo on przecież przedarł się z takim niebezpieczeństwem do szeregów narodowych nie dlatego, by ślęczeć nad papierzyskami, ale żeby z bronią w ręku walczyć za ojczyznę.

Rozkaz pułkownika jednak był wyraźny i słuchać go trzeba było. Zabrał się więc do tłumaczenia dokumentu łacińskiego, co mu szło bardzo niesporo, jak wszelka praca, do której się niechętnie bierzemy, przy tym słuchał tego, co się działo w izbie pułkownika, do której drzwi były otwarte, i co go więcej intresowało niż wszystkie najstarożytniejsze dokumenty.

Właśnie przyszedł tam wezwany przewoźnik Kociubski i pułkownik taką z nim rozmowę prowadził:

- Jak się masz, Kociubo?

- Do usług wielmożnego pana pułkownika.

- Cóż? Masz dostateczną ilość łodzi, by moich sześciuset ludzi od razu przewieźć na tamtą stronę?

- Nie mam tyle, panie pułkowniku, chyba za dwoma albo i trzema nawrotami.

- Co mi tu gadasz, do kroćset diabłów! Czyż nie kazałem ci, żebyś się wystarał o potrzebną liczbę łodzi?

- Skądże ich wziąć, panie? Przecie nie stworzę. Wszyćkie, jakie były, to się zabrało, aż pod Zawichost, a tam są nasze ułany i też łodzie i promy zabierają. Są tu, panie pułkowniku, dwa piękne gabary,[20] co na nich jabłka jesienią wożą do Warszawy, a na których ze stu żołnierzy by się pomieściło. Cóż, kiej nijak ich odszukać nie możemy, a właściciel dać nie chce...

- Kto dać nie chce?

- Właściciel tych gabarów, ten, do którego należą.

- Co ty mi tu pleciesz? Jak to może być, żeby ktoś u nas, dla ojczyzny nie chciał dać dwóch nędznych gabarów? Przecież do stu katów nie zginą mu!

- Peda, że mu zginą i dać nie chce. Cóż to, peda, przeciw cysarzowi się bijeta? Ja tyż, peda, jestem patryjotą polską, ale co cysarz to cysarz, jakże to z nim bić się? Ja, peda, nie chcę przykładać ręki do śmierci ojczyzny i gabarów nie dam, bo, peda, i tak by przepadły, cysarscy by je zabrali, a oni, niby te cysarscy, jak co raz, peda, wezmą, to już nijak nie oddadzą.

- A to osobliwość! Milionset piorunów. Któż to jest ten zdrajca?

- Zdrajca, panie pułkowniku, to on nie jest, jeno tak gada.

- Odpowiadaj na moje pytanie, nie rezonuj. Kto to jest?

- Dziedzic. Ma tu niedaleśko folwarczek maluśki, będzie ta ze ćtyry włóki, ale ziemia dobra, jabłka rodzi. Sad z jabłoniami i śliwami ma bardzo piękny.

- Co mi tu u stu par diabłów gadasz o jakichś sadach? Gadaj o tym łotrze!

- Niby... o jakim łotrze, panie pułkowniku? Ja nic nie wiem o żadnym łotrze!

- Skaranie boskie z tymi ludźmi! - zawołał Sierawski załamując rozpaczliwie ręce. - Masz mi gadać o tym dziedzicu, właścicielu gabarów!

- Przecie gadam, nie gadam to? Dziedzic, co on to za dziedzic, z przeproszeniem. Juści pewnie, że dziedzic, bo ma piękny folwark, ziemia dobra i sad godny, ale co on za dziedzic? Przecie pamiętają ludzie i ja sam pamiętam, że był, z przeproszeniem, świniarzem i świniami handlował i na tym się dużego grosza dorobił, i zaraz zachciało mu się być ślachcicem, i kupił od pana Górskiego folwark. Nawet już teraz nie nazywa się jak dawniej Świtała, jeno pan Świtalski, niby ślachcic.

- Więc on ma dwa gabary i dać nie chce?

- Ma dwa piękne gabary, na których jabłka spławia do Warszawy, i dać nie chce, bo, peda, wy głupcy chceta wojować z cysarzem, który jest mocnijszy jak wszystkie Napolijony.

- Dość tego! Hej, panie adiutancie! Weźmiesz mi pan czterech żołnierzy i sprowadzisz mi tu zaraz tego Świtalskiego. Kociubski, wskażesz drogę!

Kociubski z adiutantem wyszli i przez chwilę panowało milczenie, tylko słychać było jak pułkownik tam i z powrotem chodził po izbie krokiem niespokojnym. Wreszcie Kubuś usłyszał taką rozmowę.

- Dalipan, nie rozumiem, dlaczego generał Sokolnicki mnie najprzód z moim batalionem wysyła na tamtą stronę i prawie pod sam nos Austryjaków, a sam dalej i później z całym korpusem się przeprawi. Nuż mię nieprzyjaciel napadnie przeważną siłą, co ja zrobię? Nie rozumiem tego planu.

- I ja także - odrzekł kapitan Piotrowski - i prawdę rzec to mi się wcale ta wyprawa na Sandomierz nie podoba. Jestem pewny, że nas pobiją, a przy tym, gdyby nas nawet nie pobili i gdybyśmy wzięli Sandomierz, to nieprzyjaciel wycofa się przez most na drugą stronę Wisły, gdzie, jak powiadają, usypał sobie groźny szaniec.

- Ten szaniec ma atakować jednocześnie Rożniecki.

- Tak? A to co innego... w takim razie zwycięstwo jest możliwe.

- Ja nie wątpię, tylko nie rozumiem, po co mnie generał wysyła z batalionem na straconą pocztę.

- Przecie w rozkazie musi być coś o tym powiedziane?

- Właśnie, że nie ma nic, żadnych objaśnień. Każe mi się przeprawić, ukryć się dobrze i czekać na swoje pojawienie się. Sam pod Zawichostem ma się przeprawić. Przypuszczam, że mię naprzód wysyła dla zasłonięcia swej przeprawy i to byłoby mądre, tylko że ja jestem na to za słaby. Jak mię Egerman zwęszy, może napaść na mnie przeważną siłą i pobić, nim Sokolnicki będzie mi mógł podać rękę. I to mię trapi mocno.

- Więc cóż myślisz pan pułkownik zrobić?

- A nic... rozkaz wykonam, niech się dzieje, co chce...

Tu zapanowało w izbie milczenie, pułkownik wciąż chodził krokiem niespokojnym, a kapitan Piotrowski głośno pykał z fajeczki, a palił tytoń jakiś ordynaryjny, bo duszący dym się rozchodził i kręcił w nosie Kubusia ślęczącego nad owym łacińskim dokumentem. Tłumaczenie okropnie go nudziło i ziewał, ale cicho, zatykając usta ręką, żeby pułkownik nie słyszał. Tak upłynęło pół godziny. Pułkownik wciąż chodził i myślał, kapitan siedział i pykał z fajeczki, a Kubuś tłumaczył i ziewał, gdy nagle zrobił się rumor, drzwi się z łoskotem otworzyły i weszło do izby kilka osób.

- To zapewne przyprowadzili żołnierze tegojegomścia, co gabarów dać nie chce - pomyślał sobie Kubuś i, zdjęty ciekawością zobaczenia tego człowieka, pocichutku powstał z krzesła i na palcach przysunął się do uchylonych drzwi. Oto co zobaczył: przy drzwiach między czterema żołnierzami uzbrojonymi w karabiny stał człowiek niski, tęgi, barczysty, ubrany w kapotę z waszecia,[21] w wysokie juchtowe buty, mogący liczyć około czterdziestu lat, z gębą ordynarną, wąsami szczecinowatymi i maleńkimi, chytrymi oczkami niespokojnie dokoła biegającymi. Pułkownik od razu wsiadł na niego z góry:

- To wasan jesteś, co nie chcesz dać gabarów wojsku narodowemu?

- A ja - rzekł zuchwale pan Świtała, przezwany Świtalskim.

- To wasan taki jesteś Polak, taki patriota?

- A taka patryjota... nie dam i tyło.

W twarzy jego, w silnym zaciśnięciu wąskich ust, w spojrzeniu małych chytrych oczek malował się upór i zaciętość.

- Tak? A wiesz wasan, czym to pachnie?

- A czym? - spytał zuchwale.

- Stryczkiem.

- Owa! - zawołał. - Nie wolno! Ja tyż jezdem ślachcic.

Pułkownik wybuchnął:

- Ja ci, psi synu, dam szlachcica! Gdzie są gabąry? Gadaj!

- Nie powiem.

- Hej! - krzyknął pułkownik już w pasji. - Rozciągnąć mi tego łotra, pod batogami wyśpiewa nam, gdzie gabary. Dalej, wziąć się do niego!

- Żołnierze rzucili się na Świtalskiego, który usiłował stawić opór, krzyczał, wymyślał, ale na nic się to zdało, choć wrzeszczał, że „cysorz zakazać bić ślachtę”. Rozciągnięto pana brata jak kota i batogi zaczęły być w robocie. Nie wytrzymał jednak, bo skórę miał łaskotliwą, wypasioną na wieprzowinie, i po kilku uderzeniach krzyczał:

- O laboga, już powiem.

Okazało się, że gabary miał na brzegu samym w Wiśle zatopione.

Umyślnie to uczynił, żeby ich nie dać wojsku polskiemu. Na szczęście łatwo je można było wydobyć, ale pan dziedzic Świtalski był bądź co bądź niegodziwym łotrem, wartym szubienicy, a przynajmniej porządnego obatożenia. Lecz pułkownik Sierawski pod pozorem groźnym i krzykliwym ukrywał miękką i łagodną duszę szlachcica polskiego; przy tym był rozkaz naczelnego wodza, księcia Józefa Poniatowskiego, zabraniający wszelkich gwałtów i nadużyć, a przecież jakby nie patrzeć - obatożenie dziedzica Świtalskiego było gwałtem. Tu miało ten szczęśliwy skutek, że wykryto gabary, bez których jednorazowa i jednoczesna przeprawa batalionu na drugą stronę Wisły była niemożliwa. Kazał tedy pułkownik, osiągnąwszy to, co zamierzał, puścić imcipana Świtalskiego. Zerwał on się zaczerwieniony jak burak, nacisnął czapkę na głowę i wrzasnął:

- Niech diabli wezmą taką ojczyznę!

Wypadł z izby jak szalony i pomimo tuszy zmykał tak gwałtownie, że w parę sekund zniknął z oczów oficerów i żołnierzy pokładających się ze śmiechu na ten widok zabawny. Pułkownik zły i niezadowolony z tej sceny kazał zaraz Kociubskiemu zająć się wydobyciem z wody Gabarów, i wszystko przygotować do przeprawy na drugi brzeg rzeki całego batalionu, jak tylko słońce zajdzie i wieczór zapadnie.

Kubuś tymczasem zabrał się znowu do owego nieszczęsnego tłumaczenia starego dokumentu. Na dworze śliczne słońce świeciło, żołnierze i oficerowie się kręcili, czyniono przygotowania do przeprawy, a on musiał siedzieć nad bezużyteczną gadaniną rektora kolegium jezuickiego. A przy tym wieczór się zbliżał i należało się śpieszyć. Wziął się więc energicznie z rozpaczy do pracy i przed samym zachodem słońca skończył swe ciężkie zadanie”. Miał jeszcze tyle mocy nad sobą i nad swym znudzeniem, że starannie jak mógł najpiękniej przepisał na czysto swój elaborat. Ukończywszy to wszystko, właśnie gdy mrok zapadał i w izbie pułkownika zapalono dwie świeczki łojowe, do których przez otwarte okno zlatywały się ćmy i chrabąszcze, wręczył swemu zwierzchnikowi owoc ciężkiej, całodziennej pracy.

Pułkownik, który widocznie zapomniał już przy nawale zajęć o całej sprawie podziemi sandomierskich, będąc zakłopotany, czy jego wyprawa nie zakończy się nieszczęściem, zrazu nie mógł zrozumieć, co za papier mu Kubuś wręcza.

- Co to jest? - spytał gwałtownie. - Dlaczego mi to dajesz?

Musiał mu Kubuś wyjaśnić wszystko i przypomnieć rozkaz, jaki mu rano dał co do przetłumaczenia na język polski starożytnego dokumentu łacińskiego.

- A prawda! - zawołał pułkownik. - Prawda, prawda! No i co?

Przetłumaczyłeś?

- Przetłumaczyłem, panie pułkowniku.

Pułkownik rozwinął papier i zawołał:

- Ale ty bardzo pięknie piszesz, aż miło czytać. Zostaniesz przy mnie w kancelarii pułkowej. Panie adiutancie, proszę tego bazgracza Wiśniewskiego przenieść do szeregów, a na jego miejsce naznaczyć Królikowskiego. A co tam nowego?

Słowa te były zwrócone do jednego z oficerów, który przyszedł z jakimś doniesieniem. Kubuś bardzo markotny i niezadowolony z tego, że ma być pisarzem w kancelarii pułkowej, wyszedł na podwórze, żeby trochę odetchnąć świeżym powietrzem po kilkugodzinnym siedzeniu za stołem w dusznej izbie. Noc szybko zapadła, cicha słodka noc majowa, pełna szmerów, szeptów, głosów nieuchwytnych przyrody. W wiklinie nad Wisłą słowiki śliczne swe trele rozpoczynały, żaby gdzieś w bagniskach rechotały, a przepiórki po zbożach zielonych i falujących jak wielkie wody radośnie ćwierkały. Na niebie z ciemnego błękitu miliony gwiazd mrugało złotymi oczkami. Noc była miła, rozmarzona, pełna woni kwitnących bzów i fiołków.

A z zapadającym mrokiem zrobił się żywy ruch w wiklinie. Łodzie jedna po drugiej podpływały cicho, z lekkim pluskiem wioseł, żołnierze na nie wsiadali i puszczano je na rzekę, która srebrzyła się za każdym poruszeniem wioseł. Kubuś znalazł się na wielkim gabarze zapewne należącym do pana dziedzica Świtalskiego. Natknął się tu na Wicherka, który zobaczywszy go, zawołał:

- Jak się masz, uczony mężu? Wiesz, że zatęskniłem się za tobą, bo przecie z tym chamstwem (tu wskazał na żołnierzy) taki jak ja człowiek wdawać się nie może.

ROZDZIAŁ VIII

W którym Wicherek daje Kubusiowi kilka nauk moralnych.

Cały batalion szczęśliwie, bez zwrócenia na siebie niczyjej uwagi, przeprawił się na lewy brzeg Wisły. Austriacy spali spokojnie w Sandomierzu i nie myśleli o tym wcale, by przeszkodzić przeprawie pułkownika Sierawskiego. Żaden patrol nie ukazał się i nie oglądał ciekawego widoku, gdy wśród ciemnej nocy, jak można najciszej, przybijała do brzegu jedna łódź po drugiej. Żołnierze z niej wyskakiwali i tu pod przewodnictwem Kociubskiego szli jakiś czas wzdłuż rzeki, a potem znikali, jak gdyby gdzieś te zbrojne szeregi zapadały się pod ziemię.

Tym miejscem, w którym wkrótce zniknął cały batalion - tak że gdy słońce wzeszło, na rzece nie było ani jednej łodzi, a na lewym brzegu najbystrzejsze nawet oko nie mogło dostrzec żołnierza - było szerokie zagłębienie, półkolem wrzynające się w stromo wznoszące się wzgórze, odnogę słynnych Gór Pieprzowych, malowniczo pod Sandomierzem się piętrzących. Zagłębienie to, zarosło krzakami, a nade wszystko bujną wikliną, było co prawda niezbyt wygodnym, ale za to dość bezpiecznym ukryciem dla batalionu pułkownika Sierawskiego, który miał rozkaz od generała Sokolnickiego, naczelnego dowódcy tej wyprawy, aby przejść skrycie na brzeg lewy, ukryć się tam starannie i czekać na jego, Sokolnickiego, przybycie z resztą kolumny. Wszyscy wiedzieli, że mają uderzyć na Sandomierz i że generał Sokolnicki na czele dwunastego pułku piechoty pułkownika Weisenhofa, szwadronu szóstego pułku ułanów Dziewanowskiego, z którymi Kubuś na samym początku spotkał się był za Wisłą, i dwóch dział lekkiej artylerii ma się przeprawić poniżej, pod miasteczkiem Zawichost. Na jego to przybycie batalion pułkownika Sierawskiego miał czekać, utaiwszy dech w sobie.

Co prawda, żołnierzom nie bardzo się uśmiechał całodzienny prawdopodobnie pobyt w wiklinie, na wilgotnej ziemi i pod gorącymi promieniami słońca majowego, bo dość niskie krzaki i zarośla nie dawały dostatecznego cienia. A i nie można było palić ogni, żeby dym nie zdradził pobytu wojowników polskich, nie można było zatem ugotować ciepłej strawy, więc żywić się musiano sucharami i tym, w co każdy z żołnierzy zaopatrzył swój tornister. Za to spać mogli, ile żywnie zapragnęli, co zresztą po bezsennie spędzonej nocy większość, nie tracąc czasu, zaraz uczyniła. Rozstawiono od strony Sandomierza pikiety dobrze ukryte, mogące objąć wzrokiem znaczną przestrzeń, i oddano się zasłużonemu, aczkolwiek przymuszonemu wypoczynkowi. A tymczasem słońce powoli i majestatycznie wypływało na niczym niezmącony błękit, ozłociło sobą malownicze okolice starego Sandomierza, przeglądało się w lśniących falach Wisły i obudziło słodkim pocałunkiem swych promieni całą rojną rzeszę ptactwa gnieżdżącego się w krzakach wikliny. Pierwszeństwo oczywiście należało tu do słowików, których trele brzmiały dokoła i rozpływały się ujmującą melodią w ciszy porannego powietrza; za nimi barwne wilgi usiłowały dorównać niezrównanym słowikom, reszta zaś szarego ptactwa świergotem swoim zagłuszała nieraz ten piękny śpiew artystów pierzastych. Wysoko w górze, kąpiąc się w złotych blaskach słońca, uwijały się chyże jaskółki, a nad Wisłą szybkim lotem krążyły białe ry bitwy, co chwila jak strzały spadające na wodę i unoszące w dziobie jakąś ofiarę swej żarłoczności.

Ale zmęczonych żołnierzy to słońce, to rojne, bujne życie, ten śpiew i świergot niewiele obchodziły. Większość pokładła się na wilgotnej ziemi i spała jak zabita, inni głośno chrupali suchary lub półgłosem rozmawiali ze sobą o czekającym ich szturmie na Sandomierz i o niewygodnej pozycji, jaką w tej chwili zajmowali. Niektórzy zajęci byli budowaniem z gałązek wikliny szałasu dla pułkownika, który po obejrzeniu starannym całego zaimprowizowanego obozowiska, wyznaczeniu stanowiska pikietom, zaleceniu cichości i zakazaniu surowo wychodzenia z wikliny legł na spoczynek w owym szałasie, zbudowanym bardzo misternie z gałązek i płaszczy żołnierskich.

Kubuś, nie mając jeszcze doświadczenia wojskowego, nie zaopatrzył się w żadną żywność, był za dumny, by prosić kolegów żołnierzy choćby o garść sucharów, których zresztą może by mu nie dali, bo sami mieli niewiele. Głodny więc chłopiec otulił się z rozpaczy w płaszcz i legł pod krzakiem, pocieszając się tą mniemaną mądrą maksymą, że najlepszym lekarstwem na głód jest sen. Był mocno zmęczony, bo prawie już dwie noce nie spał, a i ciągłe marsze, nieustanny ruch, gwar obozowy, rozmaitość widoków i wrażeń znużyły mocno nie przyzwyczajonego do takich wysiłków nadzwyczajnych chłopca tak, że ledwie położył się, zasnął mocnym snem.

Obudził go Wicherek. Gdy Kubuś otworzył oczy, słońce już było wysoko i jeden jego ciepły promień przedarł się przez gąszcz wikliny i kładł się na twarz Kubusia, ściągając mnóstwo much i komarów, które w tym wilgotnym miejscu samowładnie panowały i nielitościwie cięły spoconą twarz chłopca. Wicherek stał nad nim, z rękami na tył założonymi, i z zabawnym wyrazem politowania na swej szczupłej, nerwowej, łobuzowskiej twarzy patrzył na opędzającego się od komarów Kubusia.

- Widzisz, zacny, uczony młodzieńcze, który łacinę tak połykasz gładko jak ja kiełbasę z czosnkiem, że gdybym cię nie obudził, toby cię muchy zjadły z kretesem i do wieczora zostałby z ciebie szkielet, i nie mógłbyś brać udziału w bohaterskim szturmie do Sandomierza, grodu, który...

- Żebym ci, panie Wicherek, miał być wdzięczny za to, żeś mię zbudził, to nie powiem tego.

- Nie jesteś mi wdzięczny, uczony mężu, Koperniku? Licho nadało, jakoś nie mogę sobie przypomnieć ani jednego więcej nazwiska uczonego... ale, zaczekaj! Koperniku, Naruszewiczu... No! I tak dalej. Pytam, dlaczego mi nie jesteś wdzięczny, kiedy ja o tobie ciągle myślę?

- Dlatego, że spałem smacznie, a śpiąc zapomina się o głodzie.

- Więc głodny jesteś?

- Jak pies ostatni.

- Hm!... Widzisz pan, powiem ci coś, co zapewne zbawienny wpływ uczyni na twój umysł, panie ładny. Kiedym wstępował do wojska, a raczej drapnąłem bohatersko przed dyscypliną mistrza Koszałkowskiego, pocięglem[22] papy Przyszczypkiewicza i pantoflem mamy, to kapitan Piotrowski, do którego kompanii zostałem zapisany, taką miał do mnie przemowę: „Skoro chłopcze wstępujesz do szeregów narodowych, powinieneś się wyrzec żony i dzieci”. Na to ja podniosłem dwa palce do góry i rzekłem tonem uroczystym: wyrzekam się! A mogłem to uczynić, bo jako żywo nie miałem nigdy ani żony, ani dzieci. Potem kapitan tak przemawiał: „Powinieneś być wytrwały na zimno i gorąco, na niewygody, na głód nawet, i znosić go z mężnym sercem i wesołą twarzą, jak przystało na członka walecznego rycerstwa polskiego”. Więc i ty, uczony mężu, powinieneś nie zważać na głód.

- Ba! - mruknął Kubuś. - Dobrze to gadać, ale cóż, kiedy mi się jeść chce. Głodu nie można zagłuszyć najmądrzejszymi nawet słowami.

- Śmiej się z tego, panie ładny...

Tu Kubuś - który jak każdy Polak był zły, kiedy był głodny

- rozgniewał się na zbyt poufałe traktowanie go przez Wicherka i zapytał ostro:

- Dlaczego mię pan nazywasz panem ładnym?

- A jakże mam pana nazywać, brzydkim?

- Nie lubię takich wyrażeń...

- Nie żołądkuj się, młodzieńcze, bo gniew piękności szkodzi. A czy domyślasz się, co ja tu trzymam za osobą? Co ja tam ukrywam?

- Wcale się nie domyślam i nie mam ochoty do rozwiązywania zagadek.

- A więc patrz, panie brzydki, i pociesz się!

To rzekłszy, Wicherek wyciągnął obie ręce, w jednej z nich trzymał potężny kawał suchej kiełbasy, a w drugiej pół bochenka razowego chleba.

Na ten widok zaiskrzyły się oczy Kubusia i rzekł:

- Wszak podzielisz się pan ze mną?

- Nie tylko się podzielę, ale dam wszystko. Ja się już najadłem do syta i to mi wystarczy do kolacji, którą mam nadzieję zjeść w pierwszorzędnym handlu w Sandomierzu.

Kubuś już łakomie połykał kiełbasę i mówił:

- Skąd pan weźmiesz pierwszorzędny handel w Sandomierzu? Są tam wprawdzie dwie traktiernie[23], ale trzeba przede wszystkim dostać się do miasta.

- Dostaniemy się dziś jeszcze. Ja to panu mówię.

- Więc naprawdę dziś ruszamy na Sandomierz?

- Tak-

- Skądże pan to wiesz?

- Ja wszystko wiem, ale nie jedz pan tak łakomie, bo się udławisz i Polska straciłaby marnie swą uczoną ozdobę.

Kubuś nic na to nie odrzekł, bo i nie mógł odrzec, miał usta zapakowane kiełbasą. Gdy ją na koniec przełknął, spytał:

- Skąd pan dostałeś tej kiełbasy? Jest wyborna.

- Ba, od czegóż głowa na karku? Zrobiłem wyprawę do wsi leżącej za tymi górami. Jakoś się nazywa Dwiekozy czy Psiekozy...

- Wyprawę pan zrobiłeś? Przecie nie wolno się wydalać z obozu!

- Ja też nie pytałem się o pozwolenie.

- Hm, a gdyby pana złapały Austryjaki.

- Mnie? Śmiej się pan z tego, panie brzydki!

- W każdym razie wykroczyłeś pan przeciw rozkazom pułkownika, lecz zarazem dałeś dowód niemałej odwagi. Ja bym tego nie zrobił.

- Boś pan się nie urodził w Warszawie.

- Czy to Warszawa daje patent na odwagę?

- Spodziewam się, że nie wasze Psiekozy.

- Nie słyszałem o takiej wsi, choć znam dobrze okolice Sandomierza.

- Ba! Pan jeszcze o wielu rzeczach nie słyszałeś!

- Kubuś, który w miarę jak połykał kiełbasę, czuł, że mu wraca dobry humor, nie gniewał się już wcale na ton lekceważący, z jakim nieustannie do niego odzywał się Wicherek. Owszem, dziękował mu gorąco za jego dobre serce i za pamięć o głodnym koledze.

- No! No! Nie żołądkuj się, uczony mężu - mówił Wicherek krzywiąc się po łobuzersku - i nie sil się na podziękowania, bo te mnie wcale nie rozczulają. Schowaj sobie resztę chleba i kiełbasy, żebyś miał czym posilić się i mógł nabrać sił wieczorem, gdy ruszymy do szturmu.

Idź spać, bo kto śpi, ten nie grzeszy. Adio! Adio!

Wyprostował się, wykonał nogami jakiś nadzwyczajny piruet i, pogwizdując mazurka legionowego, zniknął w gąszczu wikliny. Kubuś, nasycony zupełnie, poszedł za dobrą radą poczciwego Wicherka, położył się znowu, wybrawszy takie miejsce, gdzie mu słońce i komary nie dokuczały, i ukołysany szmerem wikliny, świergotem ptactwa, mnóstwem sennych, niezdecydowanych odgłosów zasnął mocno.

Wieczorem, gdy słońce zaszło, a z Wisły poczęły się podnosić białe opary, w tym śpiącym dotąd obozowisku zapanował ruch i ożywienie.

Żołnierze powstawali, płaszcze na siebie wdziewali, tornistry zapinali, broń czyścili i nowe podsypki[24] na panewki kładli. Pułkownik Sierawski niespokojnie chodził nad Wisłę, co chwila wdrapywał się na strome wzgórza, skąd rozległy roztaczał się widok, i z utęsknieniem spoglądał ku Zawichostowi, wyglądając przybycia generała Sokolnickiego. Z obawą patrzył pułkownik ku Sandomierzowi, skąd lada chwila mógł się ukazać jakiś podjazd nieprzyjacielski, dostrzec jego batalion, uwiadomić Egermana w Sandomierzu, który niewątpliwie skorzystałby z tego i z poważną siłą napadł na szczupłą kolumnę Sierawskiego. Mógł wreszcie ktoś z ludzi tutejszych ujrzeć ukrytych żołnierzy, mógł zobaczyć płynące Wisłą łodzie. Któż zresztą był w stanie przewidzieć tysiące wypadków, na jakie wojna naraża? Niespokojny więc był bardzo pułkownik, a bardziej byłby niespokojny, gdyby się dowiedział, że Wicherek i niektórzy żołnierze potajemnie się wymykali z obozu do wsi sąsiednich, poszukując żywności i tym sposobem zdradzając mimowolnie i lekkomyślnie pobyt na tym brzegu wojska polskiego.

- Szczerze mówiąc - gadał Sierawski do kapitana Piotrowskiego - jak nie wiem, dlaczego generał Sokolnicki kazał mi się przeprawić wcześniej na ten brzeg i kryć się jak złodziej przez cały dzień, narażając na wytępienie moich zuchów, tak nie umiem sobie wytłumaczyć opóźnienia jego kolumny. Obiecał mi, że najpóźniej o godzinie piątej po południu przeprawi się pod Zawichostem i ze mną się połączy... A tu ani słychu, ani dychu o nim. Ja sam siedzę tutaj jak mysz na pudle, z obawą przed pierwszym podjazdem nieprzyjacielskim, Cóż? Nie widzisz nic, kapitanie?

Kapitan wysunął głowę, podniósł się nieco, bo obaj prawie leżeli na ziemi, spojrzał najprzód ku Sandomierzowi i zawołał:

- Do licha... ale tak, nie mylę się!

- Cóż takiego? Co?

- Konny patrol...

- Co? Austryjaki?

- Tak, raz, dwa, trzy... dziesięć koni, huzary... poznaję po czakach czerwonych i błękitnych dolmanach.[25]

- Masz diable kaftan! - syknął pułkownik. - Będzie bal. A od Zawichosta nic nie widzisz?

Kapitan, który odznaczał się w batalionie wybornym wzrokiem, spojrzał w tamtą stronę przykładając rękę do oczu, bo zachodzące słońce rzucało jaskrawe promienie, i po chwili rzekł:

- Widzę coś... rusza się... ale kurz zasłania.

- Bój się Boga. Patrz! Może to nasi?

- Nie widzę dobrze... ale błyska coś pod słońce, jakby broń... całe chmury kurzu.

Pułkownik patrzył tam także i wołał na pół gniewnie:

- Gdzie u paralusza ty co widzisz? Ja nic nie widzę!

- Ależ tak! To nasi... Ułani! Widzę wyraźnie chorągiewki.

- Nie mylisz się? Widzisz chorągiewki?

- Widzę, doskonale widzę... O! Patrz, pan pułkownik, huzary ich także zobaczyli, zatrzymują się, niespokojni są, myślą zawracać.

- Prawda, i ja widzę, chwała Bogu! Biegnij, kapitanie, co żywo, niech batalion staje pod broń, sprowadź go tu, może nam się uda trochę przepłoszyć tych huzarów.

- O, nie czekają oni na to. Zawrócili i zmykają... ułani ich zobaczyli i pędzą tu cwałem.

- Ruszaj, kapitanie, po batalion! Sprowadź go natychmiast. Dobosze niech w bębny uderzą!

Kapitan Piotrowski począł się spuszczać ze stromego wzgórza, co mu dość ciężko przychodziło, bo był otyły i niezgrabne buciska miał na nogach, a pułkownik Sierawski podniósł się zupełnie i patrzył na pędzących jak wicher ułanów. Tak, oni to byli. Żółte rabaty[26] złociły się pod słońce, dwubarwiste chorągiewki migotały w promieniach, orły na czapkach srebrzyste blaski ciskały, konie rwały cwałem, całe chmury kurzu pryskały w górę, ziemia dudniła rozgłośnie. Aż serce rosło na widok tej dzielnej jazdy narodowej!

Toteż pułkownik Sierawski odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z serca, i mruknął:

- No, nareszcie, chwała Bogu, bo już nie wiedziałem, co robić, Na koniec ułani nadjechali. Było ich trzydzieści kilka koni pod dowództwem oficera, który pułkownika zobaczywszy zatrzymał swój pluton i salutował mu po żołniersku.

- Gdzie generał Sokolnicki? - pytał ten ostatni.

- Idzie za nami. Za pół godziny tu będzie.

- Nie wiesz, mości poruczniku, dlaczego tak późno?

- Przeprawa była trudna, brakowało łodzi i promów. Nim je zebrano, parę godzin upłynęło.

- Dokąd, waćpan, tak pędzisz?

- Właśnie mam rozkaz dotrzeć do kolumny pana pułkownika, a zobaczywszy podjazd nieprzyjacielski, chciałem mu nieco boków pomacać. Ale widzę, że już drapnął.

- Zatrzymaj się tu, waćpan, moi ludzie zaraz nadejdą. Nie widać tam jeszcze kolumny generała?

Porucznik, młody, z zuchowatą miną oficer, spiął się na strzemionach, spojrzał w tył i po chwili rzekł:

- Zdaje mi się, że już idzie. Kurz ogromny zasłania widok.

- Wysuń, waćpan, pikietę ku Sandomierzowi, a plutonowi każ zejść z koni. Zaczekamy na generała.

Niebawem też nadbiegł batalion szóstego pułku, prowadzony przez zadyszanego mocno kapitana Piotrowskiego. Żołnierze radzi, że się wydobyli z dusznej gęstwiny nadrzecznej, gdzie ich komary nielitościwie cięły, biegli wesoło krokiem gimnastycznym, dobosze bili generałmarsz, a na ich czele Wicherek z miną zawadiacką przebierał pałeczkami z prawdziwym wirtuozostwem. Kubuś z tornistrem na plecach, w którym kryła się reszta kiełbasy i chleba razowego, z za ciężkim na jego siły karabinem na ramieniu, z ładownicą, w której mieściło się kilkadziesiąt nabojów, zmęczył się i spocił drapiąc się za innymi na górę, ale był dumny, że idzie za kraj walczyć z nienawistnym obcym najazdem. Stary kapral Michalski patrzył groźnym okiem na szeregi i co chwila mruczał:

- Równaj się! Łby do góry! Piersi naprzód!

Batalion ustawił się na wzgórzu i niebawem nadciągnęła kolumna generała Sokolnickiego. Sam on jechał na przedzie na myszatej kobyle, zakurzony, spocony, ale z orlim wejrzeniem. Za nim szedł raźnym krokiem pułk dwunasty piechoty ze swym pułkownikiem Weisenhofem, potem dwa działa, a w straży tylnej reszta ułanów Dziewanowskiego.

Generał przywitał się z pułkownikiem Sierawskim. Potem obaj z Weisenhofem, Dziewanowskim i paru oficerami zeszli nieco na bok i tam coś długo naradzali się. Mrok już zapadał, po polach mgły poczęły się włóczyć, gdzieś we wsi psy naszczekiwały, bydło porykiwało i cichy, senny wieczór majowy kładł się na ziemię. Generał siadł na konia, podjechał do dwunastego pułku i głosem donośnym począł mówić:

- Żołnierze dwunastego pułku, pójdziemy na Sandomierz, odwieczny gród polski, siedlisko chwały polskiej, by ostrzem bagnetów naszych wyrzucić wroga kalającego te szanowne mury. Macie tu obok siebie batalion szóstego pułku, który na szańcach Góry nieśmiertelną sobie sławę zyskał. Czyż i wy dacie się ubiec swoim towarzyszom? Nie!

Pójdziecie z równym męstwem naprzód i pokonacie wszystkie przeszkody, by sobie zasłużyć na pochwałę wielkiego Napoleona i na cześć nieśmiertelną u potomności. Niech żyje Polska!

Słowa te przyjęte były z ogromnym zapałem. Żołnierze potrząsali karabinami, rzucali czapki w górę i wołali:

- Prowadź nas do Sandomierza! Prowadź, generale!

Rozległa się komenda, szeregi się zwinęły i cała kolumna potoczyła się ku Sandomierzowi.

ROZDZIAŁ IX

W którym Kubuś dowiaduje się, że jest kapuścianą głową.

Mrok zapadł. Tylko na wieżach Sandomierza, który z tych wyżyn dawał się doskonale widzieć, gorzały jeszcze blaski zorzy wieczornej. Na czele szturmowej kolumny, maszerującej krokiem przyśpieszonym, posuwali się grenadierzy pierwszego batalionu dwunastego pułku pod dowództwem młodego księcia Marcelego Lubomirskiego. Szedł on pieszo z dobytą szpadą w ręku, piękny, rycerski, postawą swoją i ruchami dając przykład żołnierzom, którzy dobrani wzrostem, w wysokich czapkach, błyszcząc amarantowymi wyłogami swych mundurów, maszerowali krokiem pewnym i nieulękłym.

Lekki powiew wieczorny przynosił od Sandomierza gwałtowny odgłos bicia w bębny na alarm. Grały trąbki, co świadczyło, że nieprzyjaciel, ostrzeżony przez patrol huzarski, gotował się do obrony. Zapuszczono się w głęboki wąwóz, w którym, gdy kolumna wystąpiła, powitana została z murów i baszt niesłychanie gwałtownym ogniem piechoty nieprzyjacielskiej. Kule świstały jak osy, kiedy ktoś w ich ul dmuchnie, dzwoniły po bagnetach, zrywały czapki z głów, zapadały w ziemię przed szeregami i po obu ich stronach wyrywały z głuchym uderzeniem snopy gliny i piasku, który pryskał w górę, zabijały, raniły, przenosiły wysokie postacie grenadierów i wpadały między batalion szóstego pułku, gdzie Kubuś szedł w pierwszym szeregu i pierwszy raz w życiu tego rodzaju zabójczą muzykę słyszał.

Ale nie przerażała go ona wcale. Dzielny Wicherek maszerował przed batalionem, bił w werbel do ataku energicznie, pałeczki tylko warczały w jego ręku, od czasu do czasu podskakiwał zabawnie, a gdy jaka kula świsnęła mu koło ucha lub zaryła się przed nim w piasku, wołał piskliwym głosem:

- Moje uszanowanie pani dobrodziejce!

Stary kapral Michalski z miną groźną, najeżonymi wąsami, poglądał strasznym wzrokiem po szeregach swego batalionu i gdy który żołnierz uchylił mimo woli głowę, słysząc koło niej świst przelatującej kuli, on to zaraz, dostrzegał, a znając wszystkich żołnierzy po imieniu i nazwisku, wołał ochrypłym grzmiącym głosem:

- Hej, Walczak, będziesz się, zatracono cebulo, kłaniał? Kobus, łeb do góry, bo ci go kroć sto tysięcy...

Reszta wymyślań czy też przekleństw ginęła we wzmagającej się wrzawie, huku, świście kuł, biciu w bębny i grzmiącym okrzyku grenadierów, którzy ruszyli do ataku na Bramę Opatowską.

Wznosiła się ona wysoko w ciemnościach wieczornych, w swych średniowiecznych, prostych kształtach, zabarykadowana kamieniami, ogromnymi belkami i przez wszystkie otwory ziała ogniem, którego nagłe błyski oświecały wszystkie blanki. Spoza niej i murów co chwila z głośnym szumem wytryskiwały ogniste rakiety, rzucając dokoła purpurowy odblask, oświecając polskie szeregi walecznie, krokiem szturmowym posuwające się naprzód.

Już tam w tych szeregach śmierć obfite żniwo zebrała. Ten i ów padał z głośnym jękiem. Tu ranny wlókł się ciężko i wzywał pomocy towarzyszy, ówdzie cały szereg kładł się trupem jak zagon zboża, kiedy zręczna przodownica sierpem go zagarnie. Oficerowie co chwila wołali:

- Szlusuj! Ściśnij szeregi!

Ściskano więc szeregi i parto naprzód. Heroicznym męstwem wśród coraz ciemniejszej nocy, wśród krwawych błysków ognia i rakiet.

W mgnieniu oka płac przed Bramą Opatowską zasłany został trupami, a gdy prowadzący kolumnę szturmową książę Marceli Lubomirski padł zabity, kolumna ta zachwiała się i w nieładzie spod tego straszliwego ognia nieprzyjacielskiego ustępować zaczęła, chroniąc się do swoich poza wąwozem ustawionych.

Obok generała Sokolnickiego zgromadzili się pułkownicy i wyżsi oficerowie. Generał był niezadowolony i gadał:

- Musimy wziąć Sandomierz, bo przecież nie możemy Rożnieckiego wystawić na sztych. Tylko patrzeć, jak z tamtej strony rzeki uderzy on na szaniec przedmostowy. Jeżeli nie weźmiemy Sandomierza, to on będzie musiał się cofnąć.

- Tak - odezwał się na to pułkownik” Dziewanowski - byle Rożniecki nas nie wystawił na sztych, o co u niego nie trudno. Jakoś nie słychać nic z tamtej strony Wisły, a czas już byłby wielki, żeby on uderzył i rozdwoił uwagę nieprzyjaciela. My tu tymczasem wyłamujemy sobie zęby trzonowe, a Rożniecki zapewne gra w karty...

- No! No! Daj pokój, pułkowniku. Umówiliśmy się z Rożnieckim, że uderzy około jedenastej w nocy, a mamy dopiero dziesiątą. Ważniejszą jest rzeczą to, że atak od strony Bramy Opatowskiej jest wprost niemożebny. Czy nie ma tu kogo, co by dobrze znał miasto?

- Mam takiego w moim batalionie! - zawołał pułkownik Sierawski.

- Wykradł on się przed paru dniami z Sandomierza i wstąpił do szeregów. Chłopak uczony i wydaje się być bardzo rozsądny. Opowiada on, że od strony Wisły fortyfikacje są nie ukończone, mur na pół zrujnowany i w dodatku są jakieś lochy, którymi można dostać się na rynek.

- Wołaj go tu, pułkowniku! - rozkazywał generał żywo zainteresowany tą wiadomością.

Sprowadzono tedy Kubusia do generała, bo o nim to mówił pułkownik Sierawski, i poczęto go wypytywać o owe słabe miejsca w fortyfikacjach sandomierskich. Kubuś teraz trochę zmieszany, ale powoli odzyskujący zimną krew i pewność siebie - doskonale rozumiał, iż od jego wskazówek zależeć może los tej wyprawy - odpowiedział, że istotnie od strony Wisły mur jest niski i zrujnowany mocno, że szaniec, który Austriacy zaczęli za tym murem wznosić, jest nie dokończony, i że, według niego, od tej strony łatwo będzie można wedrzeć się do miasta.

Co się zaś tyczy tych lochów, to one w rzeczy samej istnieją, ale czy nimi można dostać się na rynek, on nie wie i wątpi, bo w lochach tych strasznie zepsute jest powietrze, a zapewne tu i ówdzie są one zapadnięte i zrujnowane.

Generał wysłuchał tej realacji Kubusia, relacji zwięzłej i jasnej, zamyślił się nieco i rzekł do pułkownika Sierawskiego:

- Weźmiesz mi, panie pułkowniku, szwadron ułanów i kompanię woltyżerów swego pułku i pod przewodnictwem tego zucha (tu wskazał ręką na Kubusia) udasz się ku Wiśle, zbadasz tamtejsze fortyfikacje.

Jeżeli są tak słabe, jak ten szeregowiec mówi, uderzysz na nie, dając mi jednocześnie znać o rezultacie. My tu z tej strony będziemy zabawiać nieprzyjaciela fałszywymi demonstracjami, dopóki od ciebie nie odbierzemy wiadomości lub nie usłyszymy huku dział Rożnieckiego. Niech pana Pan Bóg prowadzi.

Sierawski skłonił się po wojskowemu generałowi, skinął na Kubusia i pobiegł do swego batalionu, który z bronią u nogi oczekiwał na rozkazy.

W mig uformowano nakazaną kolumnę. Na czele stanął szwadron ułanów pod komendą starego oficera, legionisty Zaremby, a za nim kompania woltyżerów szóstego pułku, ta sama, w której rozporządzał się stary kapral Michalski, w której bębnił po mistrzowsku Wicherek, w której w pierwszym szeregu stał Kubuś Królikowski. Była ona złożona przeważnie z młodych ludzi, i do tego warszawiaków (gdyż pułk szósty rekrutował się po większej części w Warszawie i jej okolicach), szczupłych, nerwowych, ale zręcznych, przebiegłych, głośnych w całym pułku wydrwigroszów, szydzących ze wszystkiego i umiejących sobie radzić w każdej potrzebie. Biada temu, kto się dostał na języki, suchej nitki na nim nie zostawili, choć w gruncie rzeczy mieli dobre serca, na co dowód dał Wicherek, który między nimi rej wodził. Teraz na głos swego pułkownika złamali się w dwójki i biegiem ruszyli za szwadronem ułanów, których Sierawski prowadził kłusem, mając przy sobie Kubusia wskazującego drogę.

Zeszli szybko na obszerne łąki, leżące nad Wisłą, okrążyli miasto nie zauważeni przez nieprzyjaciela, który miał oczy zwrócone na Bramę Opatowską, i pod zasłoną ciemnej nocy dotarli do owego zrujnowanego muru obok zabudowań jezuickich. Od czasu do czasu puszczone przez Austriaków race rozświecały okolicę i przy tym migotliwym blasku pułkownik Sierawski rozpoznał, że Kubuś mówił prawdę. Mur był niski, pełen wyłomów, na pół walący się i zręczni wolty żerowie jednym skokiem go przesadzili; tu napotkali nie ukończony wprawdzie szaniec, ale stanowiący bądź co bądź zasłonę dla ukrytej za nim piechoty nieprzyjacielskiej. Ta na widok wpadających woltyżerów dała ognia, bez ładu i pospiesznie wymierzonego, świadczącego, że niespodziane zjawienie się wojowników polskich zastało ją nie przygotowaną. Jednakże z tak słabą siłą, jaką miał tutaj Sierawski, z jedną kompanią woltyżerów, nie można było myśleć o atakowaniu szańca. Żołnierze jego usadowili się wzdłuż rowu, poza murem, i rozpoczęli strzelać do Austriaków, pułkownik zaś wysłał co prędzej jednego z oficerów do generała Sokolnickiego z zawiadomieniem, że znalazł najsłabszy punkt twierdzy, i z prośbą, by mu przysłano resztę batalionu, zaręczając, że z nim na czele wedrze się niebawem do środka miasta.

W oczekiwaniu na te posiłki prowadzono dalej bezużyteczną, bo na chybił trafił z powodu ciemności nocnych wymienianą strzelaninę.

Kubuś oszołomiony tym wszystkim, znużony marszem, usiadł sobie na złomie muru i siedział osowiały patrząc, jak za każdym strzałem nagły błysk rozświeca noc, jak race z szumem wzbijały się w górę, by z hukiem pęknąć i tysiącami iskier rozprysnąć się i zgasnąć. Widok był prześliczny, miasto po każdej takiej racy rozświecało się purpurowym blaskiem na mgnienie oka, jego wieże, dachy, baszty wyglądały w tej krwawej poświacie jak zaczarowane, by znów zanurzyć się w nieprzejrzanych ciemnościach. Wrzawa bojowa rozlegała się dokoła, strzały huczały, a niebawem potężny huk dział zagłuszył inne głosy.

Kubuś siedział na złomie, nie zważając, że od czasu do czasu jakaś kula świsnęła mu koło uszu, że z głuchym trzaskiem uderzyła koło niego w mur, patrzył na to widowisko i wsłuchiwał się w huk ognia karabinowego, w grzmoty armat, myśląc sobie, jak się tam bać musi i drżeć ze strachu kuzynka Jadzia.

Wtem tuż przy nim zaczerniała jakaś sylwetka, jakby spod ziemi wyrosła, i dał się słyszeć dobrze Kubusiowi znany głos Wicherka:

- Kto tu u paralusza siedzi? - zapytał tenże.

- Ja.

- Co za ja?

- Królikowski.

- Uczony mąż?

- Ano... niby.

- Kroć sto tysięcy, co pan sobie myślisz, czy chcesz dostać się na łono Abrahama? Czy nie słyszysz, jak kule gwiżdżą? Złaź mi do kaduka, mój ładny panie, jeżeli nie chpesz, żebym cię za kark stąd ściągnął.

Zgłupiał chłop z kretesem, jak Stwórcę kocham. Złaź i chodź za mną!

- Dokąd?

- Nie pytaj, tylko chodź. Znalazłem takie miejsce, skąd będziemy strzelać do kajzerlików jak do kaczek. Maszże karabin?

- Mam!

- A więc jazda!

Poprowadził Kubusia do starej jakiejś rudery, stojącej nieco z boku od szańca, po trzęsących i zapadających się schodach wdrapał się na górę, ostrzegając chłopca, by szedł ostrożnie, bo może kark złamać, co nie było niemożliwe wobec egipskich ciemności panujących tutaj, i gdy na koniec dostali się na górę do jakiejś izby pełnej gruzów, wziął go za rękę, postawił przy oknie i rzekł:

- Teraz uważaj!

- Co mam uważać, kiedy nic nie widzę.

- Zaraz obaczysz, jak tylko kajzerliki puszczą rakietę. Dalipan, to dobry pomysł, te rakiety, ale też te kajzerliki to osły nad osłami!

- Dlaczegóż to?

- Zaraz to, uczony mężu, zobaczysz.

- Wątpię, czy co zobaczę. Własnego nosa nie widzę.

- Aleja widzę, że pan, uczony mężu, masz kapuścianą łepetynę. No, baczność!

W tejże chwili z trzaskiem i sykiem wypadła rakieta ognistym wężem i oblała czerwonym blaskiem wszystko dokoła. Nim pękła i deszczem iskier sypnęła, Kubuś ujrzał przed sobą szereg kaszkietów austriackich, ukrytych za szańczykiem.

- Pal! - skomenderował Wicherek i dał ognia.

Ale nim Kubuś się zorientował, w Sandomierzu znowu zalegały ciemności, dla oka przed chwilą oślepionego jaskrawością rakiety o wiele większe niż zwykle.

- Dlaczego pan nie strzelasz? - ryknął gniewnie Wicherek.

- Bo nic nie widzę.

- Aleś, przecie przed chwilą widział!

- Tak, ale teraz nie widzę.

- Nie mówię ja darmo, że masz kapuściany łeb na karku. Cóż z tego, że umiesz łacinę, kiedyś na żołnierza niezdatny. Taki gamajda powinien iść na pomocnika tego skurczybyka, nauczyciela Koszałkowskiego, który mi tak nielitościwie łoił skórę, tam byś doskonale władał dyscypliną. Uważajże do kroćset, jak tylko rakieta rozjaśni nieco ciemności, pal we łby kajzerlików!

Nie potrzeba było długo na to czekać, bo zaraz potem nie jedna, ale dwie rakiety prysnęły ukośnie w stronę ku Wiśle, i tak samo jak przedtem ukazał się cały szereg białych mundurów austriackich.

- Pal! - syknął Wicherek i sam dał ognia.

- Trafiłeś którego?

- Nie wiem.

- Cóż u licha! Nie mierzyłeś czy co?

- Nie było czasu na mierzenie.

- Nabij karabin. Ja z pewnością trafiłem. Uważałeś tego oficerka, co stał przed frontem i szpadą wymachiwał?

- Uważałem.

- No, to z pewnością jak raca błyśnie, już go nie obaczysz. Posłałem mu kulę i ręczę za to, że kopyrtnął.

- Kopyrtnął to niby, że poległ?

- A cóżby innego znaczyło, uczony mężu z głową kapuścianą?

- Dość tych wyzwisk. Nie lubię, gdy kto się ze mnie wyśmiewa.

- Akurat mnie też tam dużo obchodzi, co wasan dobrodziej lubi lub nie. Nie żołądkuj się, bo wiadomo, gniew piękności szkodzi. Nabiłeś karabin?

- Nabiłem.

- A więc baczność!

Ledwie to wyrzekł, już gdzieś z tyłu za nimi, za Wisłą, rozległ się trzask ognia karabinowego, błysły długie, czerwone wstęgi światła, a zaraz potem groźny, donośny huk armat, który z każdą chwilą się wzmagał.

- Wiwat! - wrzasnął Wicherek. - To Rożniecki zadaje feferu kajzerlikom!

I w uniesieniu, uradowany niezmiernie, co się dość dziwne wydało Kubusiowi, począł wyprawiać różne szprynce,[27] wreszcie wdrapał się na okno i z całych sił krzyczał:

- Wiwat, kamraty, górą nasza! Rożmeckirznie skórę kazerlikom, aż wióry lecą! Wiwat! Wiwat!

Na nieszczęście nowa rakieta zajaśniała i oświeciła jak na dłoni drobną, szczupłą figurkę Wicherka i obok niej pucołowatą twarz Kubusia. Austriacy, którzy już zauważyli, że parę strzałów padło na nich z boku, teraz od razu zrozumieli, kto ich raził i kto im zabił oficera.

Natychmiast też, jakby na komendę, najmniej pięćdziesiąt luf skierowało się w tę stronę. Zagrzmiały strzały i grad kuł począł gwizdać, uderzać z trzaskiem w ściany, wpadać do środka tej izby, dzwonić po dachu, po podłodze, wszędzie, burząc zrujnowany mur i podnosząc całe chmury kurzu. Coś mocno i boleśnie uderzyło w twarz Wicherka. Co żywo więc zeskoczył z okna i skulony ukrył się za ścianą, a jednocześnie usłyszał, jak coś ciężkiego runęło na podłogę. Doleciał doń głos Kubusia:

- Rany boskie!

Włosy na głowie Wicherka podniosły się i zawołał przerażony:

- Kubuś! Czy żyjesz?

- Żyję, ale...

- Ale co?

- Zdaje mi się, że jestem raniony.

- Gdzie?

- Bo ja wiem. Coś mię uderzyło, zakręciło mną i obaliło na ziemię.

- A! Szelmy kajzerliki. Na miłość boską, zobacz gdzieś ranny.

- Zdaje mi się, że w ramię...

- Boli cię?

- Trochę.

- Żeby ich kolka sparła! Czekaj, podpełznę do ciebie na czworakach... nie ruszaj się, bo ciągle strzelają do nas... nie podnoś głowy, już idę...

Ale niepotrzebne były te ostrożności, bo nagle w Sandomierzu, ze strony austriackiej, i pod miastem, ze strony polskiej, ucichły strzały.

Oba wojska, jakby na znak umówiony, przerwały walkę oczekując z dręczącym niepokojem na rezultat boju toczonego za Wisłą, od którego zależało rozstrzygnięcie losu Sandomierza. Wicherek cały zajęty swym ranionym towarzyszem nie zwrócił na to uwagi, podpełznął do niego i począł go obmacywać, a dotknąwszy ramienia, wywołał bolesny jęk z ust Kubusia.

- A więc tak, dostałeś w ramię. Jeżeli kość cała, to kpij sobie z tego.

Możesz wstać?

Przy pomocy Wicherka podniósł się Kubuś stękając i jęcząc. Młody dobosz począł go ostrożnie sprowadzać z trzęsących się schodów. Była to mozolna, długa i niebezpieczna podróż, bo trzeba było wprzód każdy stopień badać, czy można na niego stąpnąć. Nigdy Wicherkowi czas się tak nie dłużył, a spocił się przy tym chłopiec jak mysz.

Na koniec zeszli i w tejże chwili usłyszeli jakiś głos wołający:

- Nie strzelać, Austryjaki się poddają!

ROZDZIAŁ X

W którym panna Jadzia jest przekonana, że Kubuś został generałem.

Wiadomość, że Austriacy się poddają i Sandomierz tym sposobem dostaje się w ręce polskie, sprawiłaby Wicherkowi w innym czasie i w innych warunkach wielką radość, ale teraz, gdy podpierał i prowadził zranionego Kubusia, nie myślał o niczym innym, tylko o tym, by go jak najprędzej doprowadzić do lekarza pułkowego, Wolfa. Niezadowolony był z siebie zupełnie, co u niego było rzeczą rzadką, bo należał do tych szczęśliwych natur, które zawsze w sobie i we wszystkim, co ich otacza, widzą dobrą stronę. Niezadowolony zaś był dlatego, że nikt inny, tylko on, swoim niewczesnym wskoczeniem na okno rudery i swymi krzykami zwrócił uwagę Austriaków, wywołał ich strzały i ranę Kubusia.

Krew rannemu płynęła obficie z ramienia, sam on słabł widocznie i ledwie się wlókł, a Wicherek, który nawet gdyby nie był w tej sprawie winny, nie opuściłby w żadnym razie rannego towarzysza, teraz, kiedy gryzło sumienie, z podwójną pieczołowitością i troskliwością koło niego chodził.

- Uszy do góry! - gadał. - Jeżeli kość nienaruszona, to się wyliżesz w ciągu paru tygodni. Ja ci to powiadam! Ja się znam na tym. Alboż to mi pierwszyzna widzieć rannych? Mało ich to własną ręką opatrzyłem pod Raszynem? Gwiżdżę na wszystkie rany. A nawet jeżeli ci te szelmy kajzerliki kość naruszyły, to i tak będziesz zdrów, tylko oczywiście dłużej to potrwa. No! No! Męstwo i odwaga! Już bądź spokojny, zapłacą mi te huncwoty za to. Dotąd to ja ich oszczędzałem, bo to zawsze jest świństwo zabijać ludzi, choćby nawet byli kajzerlikami, ale teraz... no! Żadnemu szelmie pardonu nie dam, jakem Alfons Przyszczypkiewicz, Wicherek zwań, dobosz pierwszego batalionu szóstego pułku.

Popamiętają mnie oni i wnukom jeszcze zapowiadać będą, żeby się mnie strzegli.

Tak gadał i prowadził jęczącego Kubusia bardzo ostrożnie. Droga była dość uciążliwa, wśród wzgórzy, rowów i ruin, a noc ciemna narażała co chwila na potknięcie. Dla uniknięcia tego posuwano się bardzo wolno, zwłaszcza że Kubuś nie mógł iść prędko, bo omdlewał co trochę, tak że dla orzeźwienia go i dodania mu sił Wicherek wlał mu z manierki wszystką prawie wódkę do ust. Na szczęście spotkano dwóch żołnierzy woltyżerów z pierwszego batalionu i Wicherek zażądał od nich, żeby ponieśli na karabinie rannego Kubusia. Nie bardzo chcieli, widocznie mieli jakieś inne zamiary, i w ogóle temu spotkaniu nie byli radzi, gadając:

- Skoro ranny może iść, po cóż go mamy nieść. Zajdzie on i bez nas.

Ale z Wicherkiem niełatwa była sprawa. Oburzył się nadzwyczajnie.

- A wy skurczybyki, wy darmozjady, wy moczygęby, wydmikufle, to kiedy ja do was po ludzku gadam, to wy mi, psy ostatnie, odpowiadacie, że ranny może sam zajść, kiedy on właśnie iść nie może? Cóż ty, jeden i drugi, kiszko bycza, ochłapie wieprzowy, myślisz sobie, jeżeli kiedykolwiek myśl może powstać w takim, jak twój łbie pustym jak stodoła na wiosnę, że ciebie kule imać się nie będą? Otóż ja ci zapowiadam, ja dobosz pierwszego batalionu, a znasz mię zapewne jeden i drugi, stara podeszwo dziurawa, że w pierwszej bitwie odwrócisz kopyta do góry. Ja ci to powiadam. Rozumiecie, łby baranie, żaby przeklęte? Rozumiecie?

I niech was siarczyste, ogniste, parzące i gorące kule biją!

Ten potok słów, wylanych za jednym tchem, te wymysły wyszukane zapewne ze słownika ulicznego, warszawskiego tak oszołomiły obu woltyżerów, że stali nieruchomi, drapali się po głowach i gdy dobosz skończył, jeden z nich rzekł:

- A bo widzi pan, panie Wicherek...

- A więc znasz mię, zgniła cebulo? - przerwał mu Wicherek. - A kiedy mię znasz, to nieś tedy tego biedaka, ty ośle dardanelski, farbo ceglasta!

- O laboga, niechże pan Wicherek tak straśnie nie przeklina! Ju, zaniesiewa tego kamrata, kaj pan przykaże.

- A więc żywo! Bierzcie go!

Wsadzili tedy Kubusia na karabin trzymany przez obu woltyżerów i kazali mu chwycić się ich szyi rękami. Tak go nieśli, a Wicherek szedł przodem, drogę badał i wskazywał. Ale już teraz niedługo iść potrzebowali. Ogniska rozpalone przez pułk dwunasty z jednej strony świadczyły o pokojowym zakończeniu szturmu na Sandomierz, z drugiej były najlepszymi drogowskazami dla Wicherka. Niebawem znaleźli się przy tych ogniskach, dopytano się o doktora Wolfa, który właśnie na cmentarzu przy kościele św. Pawła i w samym kościele zajęty był z cyrulikami opatrywaniem rannych. Tam zaniesiono Kubusia i Wicherek tak się zakręcił, tak nalegał, że doktor Wolf zaraz opatrzył rannego. Kubuś krzyczał wniebogłosy, bo go strasznie bolało, a Wicherek trzymając go za rękę szeptał mu do ucha:

- No! No! Odwagi. Nie krzycz! Nie róbże wstydu szóstemu pułkowi.

Cicho bądź do kroćset. Boli cię? Wielka mi rzecz! Gwiżdżę, mości panie, na wszystkie bóle!

Na koniec skończyła się ta bolesna operacja i doktor Wolf poklepał po zdrowym ramieniu Kubusia i rzekł:

- Głupstwo, kochaneczku, będziesz zdrów za parę tygodni. Kość nienaruszona, kula wyrwała ci tylko kawałek mięsa. Potrzebujesz jedynie spokoju. Jak wejdziemy do Sandomierza, zgłoś się do mnie, a dam ci wygodne łóżko i wyliżesz się piorunem.

- Ja mam kuzynów w Sandomierzu i oni mię chętnie przyjmą do siebie - odrzekł Kubuś, pomyślawszy o panu Białkowskim i o pannie Jadzi, która z pewnością musi być okrutnie przestraszona. Zobaczywszy go nie powie teraz, że jest niezgrabny, owszem, z pewnością będzie się zachwycała jego rycerską postawą i jego rycerskimi czynami.

- Tym lepiej - odrzekł na to doktor i poszedł do innych rannych, potrzebujących jego pomocy.

Wicherek ułożył Kubusia wygodnie na trawie na cmentarzu, z głową na jakiejś mogile, która tym razem służyła za poduszkę dla rannego rycerza, otulił go płaszczem i niebawem zniknął, mówiąc, że zaraz powróci. Leżał więc Kubuś sobie spokojnie, rana opatrzona i starannie obandażowana przestała mu dokuczać, patrzył na niebo usiane gwiazdami, które poczęło już rumienić się na wschodzie, i rozmyślał nad dziwnymi kolejami oraz wypadkami, jakich doznawał od kilku dni.

Gdyby mu ktoś powiedział przed tygodniem, że będzie w nocy leżał na cmentarzu kościoła św. Pawła z mogiłą pod głową, ranny i osłabiony, nie uwierzyłby, uważałby to za żart, a jednak tak się stało.

Jak to los rzuca człowiekiem! - pomyślał sobie filozoficznie.

Byłoby mu tu zresztą bardzo dobrze, gdyby nie ostry chłód jak zwykle przed świtem, i gdyby nie jęki i krzyki rannych, których ciągle znoszono i których było przeszło stu. Cyrulicy uwijali się, ognisko duże się paliło, rzucając krwawe blaski na mury kościoła, na leżących tu i ówdzie rannych. To wszystko na tle nocy ciemnej dziwnie fantastyczny przedstawiało widok. Znużonemu Kubusiowi, zmęczonemu bólem i tylu wrażeniami, oczy powoli zaczęły się kleić i byłby zapewne zasnął, gdyby nie zjawienie się Wicherka, który skądsić przybiegł nieco zdyszany i siadając koło rannego rzekł:

- Zmęczyłem się trochę, ale wiem wszystko.

- Cóż wiesz? - zapytał Kubuś.

- Jakie są warunki kapitulacji Sandomierza.

Co prawda Kubusia niewiele obchodziły same warunki, dla niego ważniejsze było to, że Austriacy oddają miasto, mniejsza już na jakich warunkach, więc ziewając głośno, spytał obojętnie:

- Jakież są tedy te warunki?

- Kajzerliki mają w ciągu dwunastu godzin opuścić zupełnie miasto, wyjdą z niego z bronią, bagażami i artylerią polową, co mi się wcale nie podoba.

- Dlaczego?

- Dlatego, że najprzód, po co im tyle czasu zostawiono do wyjścia z miasta? Czy te żaby nie mogą się prędzej wyguzdrać? Ja mam ochotę wypocząć sobie w mieście wygodnie na pierzynach u jakiego mieszczanina, a tu czekaj prawie do jutra wieczora. A i tobie, uczony mężu, przydałoby się wygodniejsze legowisko z puchową poduszką pod głową, nie zaś mogiła jakiegoś nieboszczyka. Co, prawda?

- Zapewne, ale i tak mi dobrze, skoro inaczej być nie może. Więc Austryjaki swobodnie z bronią i działami pójdą sobie?

- No, nie ze wszystkimi działami, tylko z artylerią polową, działa oblężnicze, których ma być piętnaście, łaskawie nam zostawić raczyli.

Kroć sto tysięcy, gdybym to ja był, tobym zadał fernepiksu tym kajzerlikom. Ale trudno, nie ja tu rządzę, co jest wielką szkodą dla ojczyzny. Nie chwalę się, ale ja to inaczej i lepiej bym zrobił.

Kubuś mimo woli roześmiał się z tej zarozumiałości, właściwej dla większości warszawiaków, na co Wicherek odrzekł:

- Czego się, cebulo jakaś, śmiejesz? Myślisz, że to blaga, co ja mówię. No, to ja ci powiem na to, że każdy warszawiak ma więcej rozumu w pięcie niż wy tam na prowincji w głowie. To ja ci mówię, Alfons Przyszczypkiewicz, zwany pospolicie Wicherkiem. No, ale nic straconego. Będzie kiedyś i w mojej parafii święto, bo zostanę marszałkiem, a zostanę nim na pewno, i to niedługo, bo nawet (tu obejrzał się ostrożnie dokoła i półgłosem dokończył) wielki Napoleon niech się w kąt schowa przed moimi czynami. Jak stwórcę kocham, tak będzie...

Kubuś śmiał się z tego, bo go bawiła ta nieszkodliwa zresztą zarozumiałość i pewność siebie kilkunastoletniego dobosza, który święcie wierzył w to, że niedługo swoje pałki drewniane zamieni na złocistą buławę marszałkowską.

Nazajutrz koło południa, na skutek nowej umowy z Austriakami, głównie za staraniem poczciwego doktora Wolfa wszystkich rannych przeniesiono do Sandomierza; umieszczono po klasztorach i po domach prywatnych. Kubuś w towarzystwie nieodłącznego Wicherka udał się od razu na ulicę Opatowską, do domu wujaszka Białkowskiego. Gdy szedł, serce mu biło jak młot. Ciekaw był bardzo, jak go przyjmie i powita kuzynka Jadzia. Przez drogę przypatrywał się Austriakom, którzy na gwałt pakowali na bryczki, powózki i wszelkiego rodzaju wozy swe manatki. Kubuś zauważył, że oprócz wojskowych wynoszą się także rodziny rozmaitych urzędników cywilnych. Na ogromne fury żydowskie ładowano z pośpiechem rozmaite graty, pościel, pierzyny; a co przy tym było łamania rąk, krzyku, wymyślań, jakim gniewnym wzrokiem patrzono na Kubusia, Wicherka i innych rannych Polaków, trudno opisać.

Przechodząc przez rynek, spojrzał Kubuś na dom zajmowany przez hofrata von Lausitza, ojca szpicla Ferdzia, ciekawy, czy i oni się wynoszą także. Przypuszczał, że hofrat bezwarunkowo pociągnie za wojskiem, bo był bardzo nielubiany w mieście za swą czysto austriacką dokuczliwość i lękać się musiał nieprzyjemności ze strony rozdrażnionych na niego mieszkańców. Ale ku wielkiemu swojemu zdziwieniu spostrzegł, że przed domem nie stała żadna bryczka; drzwi i okna były zamknięte, firanki spuszczone, tylko od czasu do czasu jakaś ręka je uchylała i ktoś patrzył na ulicę.

Czyżby zamierzali zostać - myślał sobie Kubuś - ale dlaczego?

Wydawało mu się to mocno podejrzane. Wywnioskował, że chyba Bardzo ważne powody zmuszają hofrata do pozostania w mieście, wśród ludności, która go nienawidzi. Kubuś przyrzekł sobie, że baczną zwróci uwagę na zachowanie Ferdzia i jego godnego papy. Doniesie o tym, komu należy, że papa ten został w mieście. Ale nie było czasu na te rozmyślania, bo już weszli w ulicę Opatowską i z daleka widzieli zielone okiennice w dworku pana Białkowskiego.

Dworek ten, na wielki smutek Kubusia, przedstawiał teraz obraz zniszczenia. Owe zielone okiennice, tak ślicznie odbijające się dawniej od białych ścian, teraz były podziurawione od kuł, potrzaskane, niektóre z nich wypadły z zawiasów i zwieszały u okien tu i ówdzie wybitych i naprędce albo zaklejonych papierem, albo założonych poduszkami i materacami. Ściany też, lśniące jeszcze przed paru dniami niepokalaną białością, teraz były poobtłukiwane, przeorane, jakby pługiem kto po nich przejechał. Wysoki komin na dachu zwalony, a sam dach był podziurawiony i wyglądał jak rzeszoto. Piękne, także na kolor zielony pomalowane sztachety były powyrywane, niektóre rozłupane na drzazgi, a ogródek, który odgradzał od ulicy, wczoraj jeszcze wabiący wonią i urokiem róż stulistnych i innych kwiatów, wyglądał tak, jakby kto w niego wpędził stado nierogacizny, która wszystko zdeptała, stratowała, róże połamała, a rabaty poryła. Był to obraz zniszczenia i ruiny.

Widok ten nadzwyczaj przykre na Kubusiu uczynił wrażenie. Dworek, niestety, stał w pobliżu Bramy Opatowskiej, do której wczoraj w nocy taki zacięty przypuścili szturm grenadierzy dwunastego pułku z księciem Marcelim Lubomirskim na czele, nic więc dziwnego, że był wystawiony na wszystkie nieszczęścia wojny i padł też ofiarą tej wojny.

Kubuś pomyślał sobie, jakie straszne chwile musieli przeżyć mieszkańcy tego domu, na który pociski i kule jak grad padały, skoro takie zniszczenie wywołały.

- Czy to tutaj mieszkają twoi kuzyni? - zapytał Wicherek, patrząc na ten obraz ruiny.

- Tutaj...

- Do licha, musieli niemało najeść się strachu. Ale wejdźmy do środka, natchniemy ich odwagą, opowiadając twoje czyny bohaterskie.

- Tylko, mój Wicherku, nie popuszczaj wodzy twej warszawskiej fantazji, a nade wszystko nie kłam.

- Bądź spokojny i zdaj się na mnie. A że to i owo upiększę, to co to komu może szkodzić? Pamiętam, jak mój nauczyciel zawsze przytaczał jakieś łacińskie przysłowie, którego dziś sklecić bym nie potrafił, ale które miało mniej więcej zawierać tę niezaprzeczalną prawdę, że świat pragnie być oszukiwany, należy więc zadość uczynić temu pragnieniu.

Nie było czasu na odpowiedź, bo ledwie zapukano do drzwi, te się otworzyły i w ciemnej sieni ukazał się sługa państwa Białkowskich, stary Jędrzej, a za nim wychyliła się panna Jadzia. W jednej chwili poznała ona Kubusia, zbiegła ze schodów i stanęła cała oblana rumieńcem, z przerażeniem wpatrując się w obandażowane ramię i wołając:

- Kubek!

Wicherek wysunął się naprzód, przyłożył rękę do furażerki i, z gracją szastając nogami, rzekł:

- Czcigodna damo, mam honor ci przedstawić walecznego i uczonego rycerza Jakuba Królikowskiego, przyszłego generała.

Panna Jadzia plasnęła w ręce, zakręciła się na pięcie i znikła w głębi we drzwiach prowadzących do tak zwanej kancelarii pana Białkowskiego. Kancelaria ta wychodząca na tyły domu, na sad owocowy, nic prawie nie ucierpiała. W tej chwili siedział w niej, w wielkim skórzanym karle, za ogromnym biurkiem zarzuconym różnymi drobiazgami sam pan Białkowski i palił fajkę. Panna Jadzia wpadła tu jak burza i zawołała:

- Tatuńciu, Kubek został generałem, jest raniony. O la Boga!

To rzekłszy, padła na najbliższe krzesło i ręką poczęła przytrzymywać zbyt gwałtownie bijące serce.

Pan Białkowski przestraszony nagłym zjawieniem się swej córki, mając od wczoraj silnie rozstrojone nerwy, zerwał się na równe nogi i zapytał gwałtownie:

- Co się stało?

- Nic, tatuńciu, tylko Kubek został generałem.

- Jaki Kubek?

- No nasz Kubek, Królikowski.

- Co ty pleciesz, dziewczyno?

- Nie plotę, tatuńciu, stoi tam w sieni, ma wielkie szlify i ramię obandażowane, bo jest ranny i został generałem. Ach, mój Boże!

- Oszalała dziewczyna! Gdzie? Kto? Co?

Na szczęście rzecz się zaraz wyjaśniła, bo do kancelarii wszedł Kubuś nieśmiało, a za nim Wicherek z miną triumfatora. Kubuś przypadł do rąk pana Białkowskiego, który jeszcze nie mógł zrozumieć, o co idzie, tylko ściskał głowę chłopca i pytał:

- Jak to? To ty? To ty, Kubusiu? W mundurze... A co to, jesteś raniony?

- Tak, proszę wujaszka, ale to nic, będę zdrów za parę tygodni.

- Ale co mi tu plecie Jadzia, że zostałeś generałem.

Teraz wystąpił Wicherek i kłaniając się z gracją, rzekł:

- Mój przyjaciel Jakub Królikowski nie jest jeszcze generałem, ale nim będzie z pewnością. Ja to mówię, ja, Alfons Przyszczypkiewicz, zwany pospolicie Wicherkiem.

- Hi! Hi! Hi! - rozległ się cieniutki śmieszek panny Jadzi, która spostrzegłszy, że w niewłaściwą porę się roześmiała, zakręciła się, buchnęła we drzwi i dopiero po niejakim czasie wróciła prowadząc swą mamę. Nowe więc nastąpiły pytania, wyjaśnienia, łzy i uściski. Zaraz zastawiono wygłodzonym młodzieńcom sute śniadanie w kuchni, bo pokój stołowy był zupełnie od kuł zrujnowany, a wygłodzeni młodzieńcy spałaszowali wszystko w okamgnieniu. Wicherek z właściwą sobie pewnością nie przestawał opowiadać o bohaterskich czynach Kubusia, no i oczywiście o swoich. Opowiadania tego słuchała panna Jadzia z natężoną uwagą, strzelając spod oczka na Kubusia, który się rumienił jak panna, ilekroć Wicherek zbyt się zagalopował, twierdząc, że za jednym strzałem z owej rudery Kubuś od razu pięciu kajzerlików trupem położył.

A potem zaprowadzono Kubusia do pokoiku na pięterku. Usłano mu tam łóżko miękkie, pełne poduszek, piernatów, materacy i w nim zmęczonego, rannego ułożono. Chłopiec niebawem zasnął snem kamiennym.

Rozdział XI

W którym kuzynka Jadzia uważa, że milo jest przelać krew za ojczyznę.

W Sandomierzu tymczasem Austriacy przygotowywali się do opuszczenia miasta z bólem i wściekłością w sercu; zwłaszcza starszyzna i różni dygnitarze cywilni, bo żołnierzy nic to nie obchodziło, owszem, radzi byli, że ten bój tak prędko i tak gładko się zakończył. Koło południa, osiemnastego maja 1809 roku cały nieliczny korpus polski uszykował się w dwie linie wzdłuż gościńca prowadzącego do Bramy Opatowskiej. Utworzyła się w ten sposób ulica, którą Austriacy pod szyderczymi spojrzeniami polskich wojowników mieli przechodzić.

Wszyscy żołnierze polscy na tę uroczystość przybrali się w nowe mundury; błyszczały więc amarantowe wyłogi i kołnierze, wysokie czapki z pomponami, czerwone szlify u piechoty; bagnety u karabinów ciskały oślepiające blaski. Jazda, ułani Dziewanowskiego, na wychudzonych trochę, ale nie mniej przeto dzielnych koniach, wdziała z fantazją ułanki na bakier, lśniły się żółte wyłogi i kołnierze, wiatr całował trójbarwiste chorągiewki u lanc. Przed tymi dzielnymi i zwycięskimi szeregami stał konno generał Sokolnicki w srebrnym haftowanym mundurze, w kapeluszu stosowanym, groźny, dumny i zwycięski, otoczony pułkownikami, oficerami sztabu, świtą wspaniałą, świecącą haftami, orłami, pióropuszami.

A na skrzydłach piechoty stali muzycy, z olbrzymim tamburmajorem na czele, w swych mundurach suto wyszywanych białymi taśmami.

Obok tamburmajora, opartego dumnie na swej buławie, stał Wicherek wyprostowany, z iskrzącymi oczyma, oczekujący niecierpliwie pojawienia się Austriaków, bijący energicznie pałeczkami w swój bęben. Gdy na znak adiutanta pułkowego tamburmajor podniósł swą buławę, zakręcił nią zręcznie w powietrzu, rzucił w górę i znowu schwycił, wtenczas muzyka zagrała nieśmiertelnego mazurka, przy którego dźwiękach szły legiony „z ziemi włoskiej do Polski”. Aż serce rosło, gdy patrzyło się na to dzielne rycerstwo polskie i słuchało tej muzyki, którą lekki powiew porywał i niósł na niwy sandomierskie...

Na koniec z Bramy Opatowskiej poczęły się wysuwać zwyciężone wojska austriackie. Najprzód na spienionych koniach jechali huzarzy węgierscy w niskich czarnych kaszkietach z białymi piórami, w oliwkowej barwy mundurach, żółtymi taśmami szamerowanych, w takichże dolmanach i czerwonych spodniach. Wszyscy mieli wąsy wyczernione i ostro do góry zakręcone, jechali z dobytymi szablami, gniewnie spoglądając na polskich wojowników, co w tych ostatnich wywołało śmiech i mnóstwo żartów szeptanych półgłosem, bo nakazane było surowo milczenie w szeregach, a nawet gdyby i głośno mówiono, toby huzarzy tego nie zrozumieli, bo jazda składała się wyłącznie z Węgrów.

Muzyka polska wciąż grała mazurka, tamburmajor wykonywał swą błyszczącą buławą nadzwyczajne wykrętasy, huzarzy już wjechali w ulicę między szeregi polskie, gdy rozległa się komenda:

- Prezentuj broń!

Szczęknęły karabiny i piechota polska broń rzuciła przed swe piersi, bo należało przecież oddać ten honor nieszczęśliwym kajzerlikom, zresztą taki był zwyczaj we wszystkich armiach. Huzarzy w milczeniu przejechali, a po nich stąpała piechota austriacka właściwym sobie rozbujanym krokiem, mając karabiny zawieszone na prawym ramieniu.

Ta miała postawę i minę mocno zabiedzoną, białe mundury poplamione i podarte. Szli z głowami spuszczonymi. Nagle z tych szeregów wystąpiło paru żołnierzy, wołając:

- Jesteśmy Polakami, chcemy u swoich służyć! - rzucili się między linie polskie, które ich przyjęły radośnie, rozwarły się i zamknęły zaraz, jakby biedaków tych, w których odezwała się miłość do polskiej ojczyzny, chciały osłonić i ukryć.

Na to hasło, jakby na znak umówiony, rozpoczęła się tłumna dezercja z szyków austriackich do polskich. Wśród tych ostatnich zagrzmiały okrzyki:

- Niech żyje Polska! Chodźcie bracia do nas! Kto Polak, tego tutaj miejsce!

Wezwania te nie pozostały bez skutku. Przeszło ośmiuset żołnierzy opuściło szeregi kajzerlików i przyłączyło się do polskich. Oficerowie austriaccy i ich generał Egerman patrzyli na to z osłupieniem, klęli pod nosem, ale nie sprzeciwiali się tej dezercji, bo widzieli w oczach polskich wojowników, w ich groźnym wejrzeniu, w groźniejszym jeszcze pomruku tysiąca piersi, w drżeniu karabinów dzwoniących głośno, że najmniejszy opór z ich strony może wywołać straszną katastrofę; że ci żołnierze dla osłonienia swych rodaków gotowi są rzucić się bez komendy na pozostałe resztki austriackie i wybić je do nogi. Patrzyli więc w milczeniu na to topnienie swych szyków, kryjąc oczy ze wstydu i pragnąc jak najprędzej spod tego pręgierza i spod tych szyderczych wejrzeń polskiej generalicji się wymknąć.

Przyśpieszyła więc kroku pozostała piechota austriacka, za nią już kłusem biegło dwanaście dział polowych, na widok których znowu zadrżały szeregi polskie i dały się słyszeć głosy:

- Zabrać te armaty!

Ale groźne wejrzenie generała Sokolnickiego i grzmiący jego głos uciszyły od razu te niewczesne pragnienia.

Za piechotą, wskutek przejścia ośmiuset ludzi do wojska polskiego znacznie zmniejszoną, ciągnęło kilkadziesiąt bryczek, wozów, wózków, naładowanych najrozmaitszymi sprzętami, pierzynami, dziećmi, kobietami, pościelą, łóżkami itp. Były to rodziny różnych urzędników cywilnych, którzy wraz z wojskiem wynosili się z Sandomierza. Kawalkadę tę odznaczającą się nadzwyczajną rozmaitością wojsko polskie przyjęło śmiechami, wymysłami, życzeniami, by sobie poszli na złamanie karku, a Wicherek począł piszczeć i wołać:

- A huź! A huż!

Jeszcze raz generał Sokolnicki musiał surowo nakazać milczenie.

W końcu przeciągnęły owe wozy wygnańców z płaczącymi i krzyczącymi dziećmi i kobietami, a cały ten pochód zamykali znowu huzarzy węgierscy z dobytymi szpadami. Wszystko to pomaszerowało gościńcem na Opatów i teraz dopiero wojsko polskie przy biciu w bębny, z rozwiniętymi sztandarami wkroczyło do Sandomierza, witane przez mieszkańców okrzykami radości. Na rynku grono panien ubranych biało i aramantowo, między którymi królowała złotowłosa panna Jadzia Białkowska, obsypało kwiatami wjeżdżającego na czele swych zwycięskich szeregów generała Sokolnickiego. Zaraz też zaciągnięto warty i obstawiono strażą ważniejsze punkty miasta. Mieszkańcy na rynku pozastawiali stoły i przyjmowali obfitą ucztą żołnierzy. Do późnego wieczora bawiono się wesoło, muzyka grała, grzmiały okrzyki, a gdy ciemności zapadły, mieszkańcy bez niczyjego nakazu iluminowali miasto. W starym ratuszu wybitniejsi obywatele miejscy i okoliczna szlachta, która zdołała zdążyć do Sandomierza, przyjmowali wspaniałą ucztą generała Sokolnickiego i całą starszyznę wojskową.

Kubuś w tych wszystkich uroczystościach udziału nie brał, leżał w dworku wujka Białkowskiego, stękając, bo rana poczęła mu znowu dokuczać; ale już nad wieczorem wiedział, jak i co się odbyło, gdyż nie zapomniał o nim poczciwy Wicherek, ani też panna Jadzia. Przyszła ona do drzwi pokoju, w którym Kubuś leżał, i uchyliwszy je nieco, pytała:

- Czy kuzynek Kubek nie potrzebuje czego?

- Nic nie potrzebuję, oprócz zdrowia.

- I to przyjdzie, tylko trzeba być cierpliwym i leżeć spokójnie.

- Łatwo kuzynce mówić o cierpliwości, gdy ją nic nie boli.

- A kuzynka boli ramię?

- Oczywiście, że boli.

- Żałuję kuzynka, ale miło jest cierpieć dla ojczyzny.

- Ja też nie wyrzekam, tylko się niecierpliwię.

- Doktor Wolf ma przyjść do kuzynka wieczorem, sama go o to prosiłam na rynku.

- A cóż kuzynka robiła na rynku?

- Sypałam kwiaty pod nogi generała Sokolnickiego. Do reszty spustoszyłam mój ogródek, ale nie żałuję tego wcale... Ubrana byłam w białą muślinową sukienkę, z przepaską amarantową. Wszyscy mi mówili, że ładnie wyglądam.

- Kuzynka zawsze ładnie wygląda.

Trwało chwilkę milczenie, a potem panna Jadzia spytała jakoś przytłumionym głosem:

- Czy to kuzynek naprawdę mówi?

- Naturalnie, że naprawdę. Jakżeby inaczej...

Znowu milczenie, a potem pytanie ni stąd, ni zowąd.

- Więc kuzynek się nudzi?

- Okropnie!

- Mówiłam mamie, żeby mi pozwoliła siedzieć przy kuzynku, ale mama powiada, że to nie wypada...

- Okrutna mama!

- Jeżeli kuzynek się nudzi, to mu przyślę przez Antoniową śliczną książkę napisaną przez panią Genlis...

- Cóż to jest? Romans?

- Ja nie wiem, bo mama nie pozwoliła mi jej czytać.

- A więc skądże kuzynka wie, że ta książka jest śliczna?

- Taki mi się zdaje... ej, co to o tym gadać. A nie zgubił kuzynek talizmanu?

- Wiązanki z włosów kuzynki?

- Wcale nie z moich włosów.

- Aż czyichże? Wszak na papierku jest napis ręką kuzynki skreślony?

- Wcale nie moją ręką.

- A czyją?

- Ej, brzydal jest kuzynek. Do widzenia!

Drzwi się zamknęły i rozległy się szybkie kroki zbiegającej po schodach panny Jadzi. Kubuś wstał, wsłuchując się w okrzyki brzmiące w mieście, w tony muzyki wesołej, nieustannie wypełniającej cały Sandomierz szumną, pełną otuchy melodią mazurka.

Przed samym wieczorem wpadł Wicherek rozpromieniony, wesoły, śmiejący się i począł Kubusiowi opowiadać barwnie, długo o tym, co się działo przez dzień cały w Sandomierzu. Sypał konceptami jak z rękawa tak, że Kubuś chociaż mu ramię dokuczało, śmiać się musiał. Wreszcie wypowiedziawszy wszystkie nowiny, pomacał ręką pościel Kubusia i rzekł:

- Fiu! Fiu! Na piernatach panicz sobie leży jak jaki hrabia! Bodaj to mieć ładne kuzynki. Mnie dali kwaterę u szewca, a wyznaczył mija ten stary wyga Michalski. Kiedym tam wszedł, patrzę - jedna izba, dzieciaków cały tuzin, zaduch okropny, a szewcowa szewca pierze aż miło. ”Gdzież ja tu będę kwaterował?” - mówię do Michalskiego. A on mi powiada na to: „Szewieckiemu synkowi będzie dobrze u szewieca”.

Szelma, nie mówi szewca, tylko szewieca! Żeby go kolka sparła! Ale on myśli, że ja tam będę mieszkał. No! Grubo się omylił! Niby to pijaczyna szewc da mi takie posłanie jak twoje. Mają tam jedno łóżko, na którym leży siennik brudny jak nieszczęście, bez poduszki, bez kołdry, a dzieciaki się drą, a szewc z szewcową się biją! Ty to w puchach leżysz. Bodaj to mieć młodą kuzynkę!

Kubusiowi nie podobało się to bezceremonialne gadanie Wicherka o pannie Jadzi, więc odparł chłodno:

- Cóż to ma za związek jedno z drugim? Ranny jestem i potrzebuję lepszych wygód niż ty, coś zdrów jak ryba.

- Trą la! Trą la la! Tak się to mówi. Ale spotkałem też dziś te twoją kuzynkę, na rynku sypała kwiaty i z innymi pannami pod nogi generałowi. Wyglądała w białej sukience z amarantową przepaską jak anioł. Opowiadałem jej o tobie dziwy, o twej waleczności, męstwie, czynach, jakich dokonałeś oraz o tym, że zostaniesz podoficerem.

- Podoficerem? Skądże znowu?

- Stąd, że zostaniesz.

- Wierz mi, Wicherek, że twoje kłamstwa już mnie nudzą.

- Czy tak?

- A tak. Jesteś dobrym chłopcem, dobrym kolegą, kocham cię bardzo, ale masz szkaradną wadę, że co stąpniesz, to...

- Dokończ... to zełżesz, czy nie tak?

- Ano tak.

- Więc wątpisz, że zostaniesz podoficerem?

- Rozumie się, że wątpię.

- O małowierni, przeczże wątpicie! To jest ustęp z Pisma Świętego, który mi mistrz Koszałkowski, niech go piekło pochłonie, wbił w pamięć przy pomocy pięciorzemiennej dyscypliny.

- Przydałoby ci się jeszcze i teraz.

- To mi tak źle życzysz? Wiedzże o tym, że ja mam lepsze serce. Nie tylko nie życzę ci bodaj dyscypliny, ale przeciwnie, postarałem się o to, żeby cię pułkownik mianował podoficerem w pierwszej grenadierskiej kompanii naszego pułku.

- Co też ty pleciesz?

- Prawdę mówię, jak Stwórcę kocham, wielkie słowo!

- Ale jakimże sposobem ty się mogłeś o to postarać?

- Co ci do tego, dość że się postarałem. Bo ty może myślisz, że ja nie mam w pułku znaczenia i wpływu? Cóż tam znaczy jakiś dobosz, jeszcze do tego syn szewca warszawskiego, nazywający się w dodatku Przyszczypkiewicz, wobec szlachcica, pana Jakuba Królikowskiego, który tak łacinę zna, że niech się w kąt schowa arcybiskup warszawski z całą swoją kapitułą! Otóż, mój chłopcze, jeżeli tak sądzisz, to się grubo aspan dobrodziej mylisz. Słowo Wicherka dużo znaczy w pułku.

- Nie wiedziałem o tym - zauważył Kubuś z ironią.

- Więc dowiedz się, a jak dostaniesz nominację podoficera, wyprawisz mi bal. A teraz bądź zdrów, bo noc za pasem, a ja naprawdę nie mam gdzie skołatanej głowy złożyć. Ptaszkowie leśni mają swe gniazda, a ja syn szewca warszawskiego chyba na rynku się położę, co znowu ze względu na damy sandomierskie nie byłoby przyzwoite. Prawda?

- Prawda!

- A widzisz, więc niech cię bogowie mają w swej opiece, Kubku. Ki licho, dlaczego cię twoja kuzynka Kubkiem nazywa?

- Jest to skrócenie imienia Jakub.

- O patrzcież, a ja tego się nie domyśliłem. Stanowczo tępieję w twoim towarzystwie. No, panie podoficerze kompanii grenadierskiej walecznego pułku szóstego, bądź zdrów, ja idę szukać wygodniejszej niż u szewca kwatery i takich puchów jak te, na których gnuśnie spoczywasz.

Wyszedł w końcu zostawiając Kubusia oszołomionego i skrycie uradowanego wiadomością, że mają go zrobić podoficerem. Przypuszczał, że tym razem Wicherek nie skłamał, choć oczywiście nie wierzył w to, by narwany dobosz mógł mieć jakikolwiek wpływ na tę nominację.

Wieczorem przyszedł doktor Wolfz felczerem, obejrzał ranę, opatrzył ją starannie, obandażował na nowo i rzekł:

- Za tydzień będziesz zdrów, chłopcze!

Jakoż pod tym względem poczciwy doktor nie mylił się wcale.

Z każdym dniem rana coraz więcej się goiła i Kubuś czuł się coraz silniejszy wśród spokoju, wygód i dostatniego jadła, o które panna Jadzia bardzo usilnie się starała. Do tej rekonwalescencji Kubusia przyczyniła się też wielce okoliczność, że Wicherek istotnie prawdę powiedział, i Kubuś został podniesiony na stopień podoficera „za zasługi i waleczność okazaną przy zdobyciu Sandomierza”, jak brzmiał rozkaz dzienny, uwiadamiający pułk o tym. Kubuś był niezmiernie rad i dumny z tego, a panna Jadzia, przeczytawszy o tej nominacji, klasnęła w ręce i zawołała:

- No, już teraz ręczę za to, że kuzynek Kubek za rok zostanie kapitanem, za dwa pułkownikiem, a za trzy generałem.

Wprawdzie Kubuś tych słów nie słyszał, ale stary Jędrzej, który czasem zachodził do „pana oficera” na pogawędkę, zawiadomił go o tym.

Wicherek też co wieczór wpadał jak istny wicher do Kubusia i donosił mu, co się w mieście i w pułku dzieje. Mówił mu tedy, że do Sandomierza przyjechali sławni inżynierowie francuscy, służący w wojsku polskim, generał Pelletier i pułkownik Mallet, że obejrzeli fortyfikacje i rozkazali wykonać mnóstwo robót dla umocnienia miasta, a mianowicie usypać nowe okopy przed Bramą Opatowską; że wszystkie rowy zaopatrują w palisady, że z Zamościa mają sprowadzić sześć dział, a załoga ma być, znacznie zwiększona.

- Czyżby obawiali się, że Austryjaki mogą napaść na Sandomierz?

- spytał Kubuś.

- Nie inaczej! I zdaje się, że będziemy tu mieli niedługo ich na karku.

Żeby popuchły kajzerliki! Już sobie człowiek znalazł wygodną kwaterę, słodko wypoczywa, używa jak pączek w maśle, a tu te krowie nogi przerywają mi moje wywczasy. Czekajcież, zapłacę ja wam za to!

Wśród tego wszystkiego rana Kubusia wygoiła się prawie zupełnie i wychodził już na miasto, gdzie go towarzysze z kompanii radzi witali.

Do szeregów i służby atoli nie wstępował, bo doktor Wolf zabronił mu tego. Ramię miał obandażowane, ale chodził, przypatrywał się robotom, jakie zarządził generał Sokolnicki, i przypuszczał, że Austriacy dobrze będą musieli się napracować, nim Sandomierz znowu dostaną. Widział, że teraz jest tu 39 armat, że załoga została zwiększona o cały pułk trzeci piechoty, że pod komendą generała Sokolnickiego jest obecnie

5000 ludzi.

Wśród takich przechadzek, obserwacji, rozmów zauważył on pewną szczególną okoliczność, która mu dała dużo do myślenia i tak go zajęła, że zapomniał o wszystkim, a wyłącznie oddał się badaniu tej tajemniczej sprawy.

ROZDZIAŁ XII

W którym Wicherek oświadczył Kubusiowi, że dokona czynu wzbudzającego podziw całego świata.

Tajemnica, którą Kubuś odkrył, a raczej nie odkrył jeszcze, tylko szczególną swoją baczność na nią zwrócił, była następująca:

Chodząc po mieście i przypatrując się wszystkiemu, a zwłaszcza robotom koło umocnienia miasta, znając sam wszystkie zaułki miejskie, boć przecie wychował się w Sandomierzu, zaszedł pewnego dnia na tyły posesji, mających front od strony ulicy Żydowskiej. W owe czasy znajdowało się tam kilka ogrodów przytulających się do zaułku bez nazwy i do wąwozu broniącego miasto od tej strony, a z którego można było dostać się do Wisły. Wąwóz ten mało, a raczej wcale nie był strzeżony, gdyż w ogóle teraz generał Sokolnicki niewiele dbał o właściwe rozstawienie wart i pilnowanie miasta, wierząc, że nieprzyjaciel jest daleko jeszcze, a między Polakami nie mogą się znajdować ani zdrajcy, ani szpiedzy.

Wąwóz był gęsto zarośnięty. Ogromne krzaki leszczyny, przedmiot wypraw jesiennych wszystkich uliczników sandomierskich, jałowiec, wierzby, lipy, graby rosły w bujnym, dzikim pomieszaniu. Choć je łamano, choć długo bydło nieraz tu zachodziło i niszczyło nowe pędy i objadało liście, jednakże krzaki tworzyły tu gąszcz zbity i trudny do przebycia. Parę tylko ścieżek, wydeptanych Bóg wie przez kogo i w jakim celu, przecinało to samotne i dzikie miejsce.

Kubuś znał ten wąwóz doskonale. Podobała mu się dzikość tych zarośli rozrastających się swobodnie, pewna tajemniczość ich głębi, nieustanny, najrozmaitszy świergot i śpiew ptactwa drobnego, które się tu tysiącami gnieździło. Zwłaszcza na wiosnę, gdy jasna, młoda zieleń okryła swą majową szatą wszystkie nagości wąwozu, gdy czeremchy poczęły kwitnąć i podlaszczki bielić się na szmaragdowym tle traw, słowiki napełniały cały wąwóz swym melodyjnym śpiewem, niemałego uroku dodając tej pół dzikiej, pół romantycznej miejscowości.

Otóż i teraz, zwłaszcza że to był przecież maj i słowików z pewnością było mnóstwo w wąwozie, wybrał się do niego Kubuś, a wybrał bardzo wcześnie, żeby jeszcze usłyszeć śpiew tych ptasząt. Poranek był piękny, ciepły i zanosiło się na dzień słoneczny. Przeszedłszy ów zaułek bez nazwy, na który wychodziło kilka ogrodów należących do posesji przy ulicy Żydowskiej, zaczął się już spuszczać w głąb wąwozu, gdy wśród ciszy i świeżości wiosennego poranku dobiegł do niego odgłos jakichś kroków i rozmowy niemieckiej.

Zdziwiony i zaniepokojony mocno, bo skądby teraz szwaby mogły się wziąć w Sandomierzu, zatrzymał się, ukryty za bujnie rozrosłym krzakiem leszczyny, i począł nadsłuchiwać, skąd te kroki i ta rozmowa może pochodzić. Niebawem nabył pewności, że ktoś po jednym z ogrodów chodzi i dość głośno rozmawia. Zastanawiając się i kombinując, do kogo ten ogród należeć może, doszedł do przekonania, że stanowi on przynależność domu, w którym dawniej mieszkał hofrat austriacki von Lausitz razem ze swym godnym synkiem Ferdziem. Przypomniał sobie następnie, że kiedy szedł przez rynek do dworku wujka Białkowskiego, by tam spocząć i ranę swą opatrzyć, to przed domem von Lausitza nie zauważył żadnego ruchu, podczas gdy wszyscy inni na gwałt pakowali swe rzeczy w zamiarze jednoczesnego z wojskiem opuszczenia Sandomierza. Od Wicherka dowiedział się, że w istocie kilkadziesiąt wozów i bryk napełnionych kobietami, dziećmi i wszelkiego rodzaju gratami wyjechało za wojskiem z miasta. Czy jednak hofrat von Lausitz zrobił to samo, czy też pozostał w mieście - Kubuś nie wiedział i gorzko wyrzucali sobie teraz, że całkiem o tej sprawie zapomniał.

Bo jeżeli - rozumował Kubuś - hofrat von Lausitz został w mieście, to z pewnością nie dlatego, żeby pomagać Polakom, ale dlatego, żeby im szkodzić.

Wśród jego rozmyślań tymczasem kroki się zbliżały i rozmowa coraz wyraźniej dochodziła do uszu Kubusia. Jeden z mówiących miał głos niski, zachrypły i nieprzyjemny. Drugi głos uderzył Kubusia tym, że go znał, że mu kogoś przypominał, ale kogo - na razie nie mógł się zorientować. Zresztą i czasu nie było na to, i kroki się coraz bardziej zbliżały, skrzypnęła jakaś dobrze ukryta furtka w parkanie otaczającym ogród i Kubuś ku wielkiemu swojemu zdziwieniu, a zarazem przerażeniu poznał w jednym z rozmawiających Ferdzia von Lausitza. Drugi mężczyzna był zupełnie nie znany. Niski, krępy, prawie opasły, ubrany w wyszarzałą kurtkę, w wysokie buty, w czapkę zniszczoną i zasmoloną, wyglądał na kolonistę niemieckiego albo na handlarza nierogacizną.

I jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia nieznajomy począł odwiązywać od krzaka dość dużego wieprzka, który rozciągnięty spał sobie wygodnie, a teraz kopnięciem nogi został przebudzony, kwicząc przeraźliwie. Z pozoru więc nieznajomy był to sobie zwyczajny handlarz nierogacizną albo może masarz z jakiegoś małego miasteczka, który kupiwszy gdzieś na targu lub we wsi tłustego wieprzaczka, pędził go teraz do siebie. Ale niespokojne, niezmiernie ruchliwe, bystre, siwe oczy, którymi szybko obrzucił całe otoczenie, zdawały się co innego mówić.

Pod tym przebraniem pospolitego wieprzarza kryła się jakaś mocno podejrzana figura.

Odwiązując swego kwiczącego prosiaka, handlarz rozmawiał z Ferdziem w dalszym ciągu po niemiecku. Kubuś znał dobrze ten język, bo przecie uczył się w szkołach austriackich. Był dobrze ukryty za krzakiem leszczyny i, wstrzymując dech w sobie, żeby się nie zdradzić, wszystko mógł widzieć oraz słyszeć doskonale.

- No, więc przygotujcie wszystkie wiadomości - mówił mniemany handlarz - jutro świtaniem będzie u was Wilhelmina.

- A pan kapitan kiedy będzie?

- Nie wiem, może już wcale nie będę, bo obawiam się, czy na mnie te przeklęte buntownik! nie zwróciły już uwagi. Wilhelminy nikt tu nie zna i ona tymczasem będzie się z wami widywała.

- Ojciec prosi, żeby pan kapitan uwiadomił o naszych staraniach generała Geringera.

- Naturalnie, że uwiadomię, jakżeby inaczej być mogło? Moje uszanownie czcigodnemu panu hofratowi. No, naprzód, ty moja zasłono przed oczami głupich Polaków!

Słowa te skierowane były do wieprzka, którego uderzeniem pręta nieznajomy popędził przed sobą, śmiejąc się cicho, i kiwnąwszy głową Ferdziowi, począł spadzistą ścieżką spuszczać się w głąb wąwozu.

Ferdzio przez jakiś czas stał i patrzył za nim, potem zawrócił, wszedł do swego ogrodu i furtkę za sobą starannie zamknął na zasuwę od wewnątrz.

Podniosła się teraz w umyśle Kubusia myśl, jak postąpić z tym odkryciem, które zrobił. Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że knuje się tu jakaś niegodziwa zdrada, że przez hofrata i jego synka udzielane są jakieś wiadomości Austriakom, zapewne o sile polskiej załogi w Sandomierzu, o jej położeniu, o stanie fortyfikacji itp. Kto wie nawet, czy właśnie tym wąwozem, przez ogród hofrata, nie będą się chcieli szwarcgelberzy dostać do miasta; ale teraz już im się to nie uda, bo jest tu Kubuś Królikowski, któremu Bóg pozwolił wykryć haniebną zdradę. Bo że tu była zdrada, to rzecz jasna, wszak Ferdzio wyraźnie prosił przebranego za handlarza świń kapitana austriackiego, aby o staraniach jego i Ferdzia ojca uwiadomił generała Geringera. A przecie Kubuś wiedział od wujka Białkowskiego, że o tym lub podobnym nazwisku generał austriacki stoi ze znacznym korpusem między miasteczkami Bogorią a Szydłowem, niejako w obserwacji Sandomierza. On to wie zapewne wysyła tego szpiega, przebranego za wieprzarza, i przez niego komunikuje się ze zdrajcą von Lausitzem, który w tym celu umyślnie pozostał w Sandomierzu.

Tak, wszystko to jest bardzo prawdopodobne, ale co teraz czynić trzeba, żeby temu przeszkodzić?

Takie pytanie postawił sobie Kubuś. Czy iść wprost do generała Sokolnickiego i wszystko mu powiedzieć? Chyba tak należy postąpić.

Generał Sokolnicki jest tu komendantem naczelnym, powinien zatem wiedzieć, jaka haniebna zdrada przeciw niemu pod ziemią się knuje, Ale po namyśle poczęły się w Kubusiu budzić pewne wątpliwości, pewne wahania. Z czym tu iść do generała, którego postawa chłodna, surowa budziła we wszystkich podwładnych uszanowanie, ale mroziła też ich mocno. Żaden oficer, nawet pułkownicy nie śmieli zbliżyć się do Sokolnickiego, a cóż dopiero jakiś tam podrzędny podoficer. Jak tu iść do niego i jakie mu dać dowody, że to wszystko jest prawdą? Wszak Kubui widział i słyszał, ale jak to udowodni?

Nie, on nie pójdzie do generała, nie będzie budził niepotrzebnej trwogi, ale działać zacznie sam, na własną rękę. Wszak jutro świtaniem ma się tu zjawić jakaś Wilhelmina, szpieg kobiecy. On zaczai się na nią, schwyci i poprowadzi do generała - tym sposobem położy koniec szpiegostwu.

Ale tu znowu przypomniał sobie, że rana jego nie jest jeszcze zupełnie wyleczona, że jest mocno osłabiony. Czy zatem zdoła schwytać i pokonać ową Wilhelminę, której zapewne z pomocą pobiegnie i Ferdzio, i może sam hofrat, mężczyzna tęgi i silny, bo go Kubuś znał i nieraz widział.

- Nie, sam nic nie zrobię. Trzeba mieć kogoś ze sobą, ale kogo?

Bijąc się z myślami, szukając kogoś do wtajemniczenia w tę historię, przypomniał sobie Wicherka, jedynego człowieka, na którego liczyć i na którym polegać można. Po starannym rozpatrzeniu tej sprawy z różnych Stron zdecydował Kubuś uświadomić Wicherka o wszystkim pod wielkim sekretem i ostatecznie zasięgnąć u niego rady: czy donieść o wszystkim komu należy, czy też samym we dwóch działać.

Powziąwszy takie postanowienie, Kubuś zabrał się zaraz do jego wykonania i, nie tracąc czasu, ruszył do miasta szukać Wicherka. Znalazł go wygrywającego na bębnie marsza dla mustrujących się żołnierzy, niepodobna więc było z nim się rozmówić i Kubuś musiał czekać aż do wieczora, nim w końcu złapał Wicherka.

- Mam z tobą o bardzo ważnych sprawach pogadać - rzekł, gdy Wicherek zjawił się wieczorem jak zwykle w jego izdebce - od rana cię szukam.

- Ba, moje dziecko, na mojej głowie tysiące spoczywa interesów

- odpowiedział Wicherek ze zwykłą sobie warszawską blagą - ale cóż to za ważne sprawy?

Kubuś podszedł ku drzwiom, wyjrzał, potem zamknął je starannie i zwrócił się do zdziwionego nieco tymi przygotowaniami Wicherka:

- Siadaj tu, przysuń się do mnie i słuchaj!

- Na mój honor, cóż to takiego? Masz diablo tajemniczą minę! Ale skoro chcesz, słucham.

- Przede wszystkim musisz mi dać słowo, że żadnemu z kamratów o tym nie powiesz.

- W mojej piersi setki spoczywa tajemnic! - zawołał na to z emfazą Wicherek. - Leżą tam one jak w grobie. Możesz mówić, chłopcze, a raczej... uczony mistrzu.

Wydobywszy z Wicherka słowo uroczyste, że nie będzie rozgadywał powierzonej mu wiadomości, Kubuś opowiedział mu zdarzenie, którego był świadkiem dziś rano, i tak swą relację zakończył:

- Dwie drogi, a raczej dwa sposoby pozostają nam do położenia końca tej ohydnej zdradzie i dlatego chcę się ciebie poradzić, którą z nich wybrać.

- Doskonale, opowiedz mi o tych dwóch sposobach, a moje doświadczenie, mój umysł krytyczny, wskażą ci, mistrzu, który jest dobry.

Kubuś na tę nową blagę wzruszył ramionami i przekonany, że pod tym względem jego przyjaciel jest niepoprawny, rzekł:

- Jednym z tych sposobów jest udanie się wprost do generała Sokolnickiego i zawiadomienie go o wszystkim.

- Wybornie, a drugi sposób?

- Drugi: ażebyśmy jutro świtaniem we dwóch zaczaili się w krzakach na tę jakąś Wilhelminę i, schwytawszy ją na gorącym uczynku, oddali w ręce naszej władzy.

Wicherek tym razem umilkł i poważnie się zamyślił; dopiero po chwili odrzekł:

- Oba sposoby są dość głupie, a pierwszy najgłupszy.

- Dlaczegóż to? - spytał Kubuś nieco obrażony takim określeniem jego ciężko wymyślonych projektów.

- Dlatego, mój uczony mistrzu, że można doskonale umieć łacinę, a nie wiedzieć, jak się praktycznie wziąć do rzeczy. Pójść do generała Sokolnickiego i wszystko mu powiedzieć! Myślał, myślał i wymyślił głupstwo, kapitalne, na honor, głupstwo! Cóż to ty sądzisz, że taki jak ty podoficerzyna, świeżo upieczony, może sobie iść do generała, jak ja do ciebie przychodzę?

- A dlaczegóż by nie? Sprawa tak ważna...

- Dlatego, koniu dardanelski (nie mówię - ośle, aby cię nie obrazić), że według regulaminu, ty, z wszelkimi wiadomościami dotyczącymi służby i bezpieczeństwa wojskowego, powinieneś się udać do twego kaprala, ten do porucznika, porucznik do kapitana, kapitan do majora, major do pułkownika, a dopiero pułkownik do generała. Rozumiesz to?

- Rozumiem, ale tu jest wypadek wyjątkowy.

- Nie ma w służbie wypadków wyjątkowych, wszystko musi iść podług regulaminu, bo inaczej nieład się wkradnie i porządek hierarchiczny naruszony zostanie. Oto mądre zdanie, którego na pamięć nauczyć się winieneś. A teraz zastanówmy się nad tym, co by z tego wynikło, gdybyś według tego przepisu postąpił? Otóż, mój chłopcze, znam dobrze kaprala Michalskiego. Cóż by on zrobił, wysłuchawszy twej relacji?

Najprzód skrzyczałby cię i zwymyślał porządnie, że zajmujesz się rzeczami, które do ciebie nie należą, potem by się upił i poszedł spać.

Jutro rano, otrzeźwiwszy się i przypomniawszy sobie coś mu powiedział, zastanowiłby się trochę i powiedział by sobie: ano, do stu piorunów, nie ma co, trzeba powiedzieć o tym panu porucznikowi. Ten wezwałby cię do siebie, wypytał się szczegółowo i po długim namyśle poszedłby do kapitana, ten znów po namyśle do majora, major po namyśle do pułkownika, pułkownik ze swej strony kazałby cię wezwać, pytałby, krzyczał i wreszcie poszedł do generała. Czy masz, uczony mistrzu, pojęcie, ile by to czasu zajęło?

- Czy ja wiem?

- Aleja wiem! Cały dzień, caluteńki, jak obszył, a tymczasem twoja nadobna Wilhelmina (bo nie wątpię, że jest nadobna) załatwiłaby od dawna swe szpiegowskie sprawy, otrzymałaby potrzebne dla generała Geringera wiadomości i czmychnęłaby tak, że ani oko, ani ucho wszystkich kapralów, poruczników, kapitanów, majorów nie ujrzałoby jej i nie słyszałoby. Pojmujesz ty to, uczony koniu dardanelski? Uważaj proszę, że przez wrodzoną mi grzeczność nie nazywam cię imieniem właściwego stworzenia dardanelskiego.

Lecz Kubuś nie zwrócił uwagi na tę subtelną różnicę i srodze zmartwiony rzekł:

- Nic więc nie pozostaje, jeno chwycić się drugiego sposobu i samym tę sprawę załatwić.

- Cóż to rozumiesz pod wyrazem „samym”?

- Ano... niby ja i ty...

- Takeś postanowił?

- Tak.

- No, proszę! Nie lubię, gdy kto beze mnie coś postanawia. Ale mniejsza, to tylko powiem, że i ten sposób tyle jest głupi, ile ryzykowny.

- Nie widzę tu żadnego ryzyka.

- Ale ja widzę. Wiesz dobrze, że ja mam serce mężne, lecz z babą wojować... padam do nóżek!

- Bój się Boga, Wicherek - zawołał przerażony Kubuś - cóż więc zrobimy? Przecież tak tych rzeczy zostawić nie można.

- Rozumie się, że nie można.

- Więc radź, co robić!

- Hm! Czekaj, niech się namyślę. Moja dobra, tęga głowa warszawska coś takiego wymyśli, że klękajcie narody!

Począł tedy myśleć, a to myślenie objawiało się tym, że podszedł do okna i wybębnił na szybie palcami marsza. Kubuś, zaniepokojony do żywego, patrzał na niego jak w tęczę i czekał cierpliwie, co ta dobra, tęga głowa warszawska wymyśli. A głowa bębniła wciąż na szybie dość długo, tak że Kubuś poczynał już wątpić, czy z niej wyjdzie coś takiego, przed czym miałyby klękać narody. Ale wreszcie Wicherek zaprzestał bębnienia i pogwizdywania, odwrócił się i rzekł:

- Wymyśliłem oto taki sposób. Pójdziemy jutro skoro świt we dwóch do wąwozu, ukryjemy się w krzakach i capniemy na gorącym uczynku nadobną Wilhelminę.

Kubuś, który oczekiwał jakiegoś nadzwyczajnego projektu, zawiedziony w swych nadziejach, rzekł:

- Ale przecież ja to od razu proponowałem.

- Tyś to proponował, mistrzu?

- A tak... wszak zaraz ci to powiedziałem...

Wicherek przybrał postawę oburzoną:

- Nie! Bezczelność teraz śród ludzi nie ma granic. On to proponował!

Ściany, wzywam was na świadka! Ale to tak zawsze bywa na świecie.

W ciężkiej pracy ducha wysnujesz jakąś myśl, zaraz ci ją schwycą i powiedzą, że to ich jest własność. O ludzie! Jakżeście zepsuci! Lecz mniejsza, tu nie idzie o to, kto spłodził tę myśl, tylko o to, żeby ją wykonać. Czekaj na mnie jutro, pójdziemy razem i wykonamy czyn, który wzbudzi podziw Polski. Co mówię - całego świata. Do jutra więc!

To rzekłszy, porwał furażerkę i wybiegł.

ROZDZIAŁ XIII

W którym Wicherek oświadcza, że jest najlepszym aktorem.

Nazajutrz o świcie zgodnie z wczorajszą umową obaj przyjaciele, Wicherek i Kubuś, znaleźli się w wąwozie. Obaj byli uzbrojeni w krótkie pałasze i wypożyczone pod pierwszym lepszym pozorem od ułanów pistolety, które Wicherek starannie nabił, mówiąc:

- Nie dlatego je nabijam, żebym chciał nim życie odebrać nadobnej Wilhelminie, ale żeby nastraszyć babę.

A Kubuś śmiejąc się, zauważył:

- Nie wiadomo, czego się z tobą trzymać, raz ją nazywasz nadobną Wilhelminą, to znowu babą.

- O! Mój uczony mężu, pytam się ciebie, zali i najpiękniejsza panna nie jest babą?

- Chyba że nie - śmiał się Kubuś.

- Widzę, mój koniu dardanelski, że o ile władasz znakomicie łaciną, o tyle nie jesteś mocny w polszczyźnie, co winno wstydem pokryć twoje czoło. A tymczasem bądź łaskaw wstrzymać potok twej wymowy, bo się zbliżamy do wąwozu, gdzie niebawem ma się rozstrzygnąć jeden z najdramatyczniejszych epizodów tej wojny, epizodów, w których niejaki Alfons Przyszczypkiewicz, znany powszechnie ze swego bohaterstwa, główną rolę odegra. Historia kiedyś będzie o tym pisała i przekaże potomności do naśladowania.

- Może by w tej historii dało się także pomieścić wzmiankę - zauważył Kubuś - że w tym bohaterskim epizodzie brał także udział niejaki Jakub Królikowski.

- To mi się wydaje zupełnie zbyteczne. Promienie światła winny padać na postać główną, resztę zostawiając w cieniu. Ale sza, milczenie, głos po rosie rozchodzi się daleko.

W rzeczy samej poranek był świeży i chłodny, obfita rosa pokrywała liście drzew i krzaków, a na wschodzie chmury zasłaniały słońce. Ale mimo to zanosiło się na pogodę, bo powoli chmury znikały, rozpraszały się, uciekając przed jasnym obliczem gwiazdy dziennej, gdzieś w nie skończoność. Obaj chłopcy, już teraz zachowując najgłębsze milczenie i niektóre ostrożności, ukryli się w gąszczu, obserwując furtkę od ogrodu, którą wczoraj wyszedł Ferdzio von Lausitz z przebranym za handlarza mężczyzną. Tu w gęstwinie jeszcze mroki nocne panowały i chłód, który nieprzyjemnie owionął młodzieńców, tak że w swych wiatrem podszytych mundurkach dygotali, nie tyle może z zimna, ile z nerwowego naprężenia i niepokoju.

Umieścili się tak, że ich najbystrzejsze oko dostrzec nie mogło, a sami jednocześnie widzieli dobrze parkan i furtkę od ogrodu, Wicherek szepnął do ucha Kubusia:

- Nic nie rób sam, czekaj zawsze na mój znak.

Jakkolwiek Kubuś był niewątpliwie mądrzejszy od Wicherka, jednak ulegał jego energicznej, czynnej naturze, jego warszawskiej bladze i pewności siebie. Sam z usposobienia łagodny i miękki, stawał się narzędziem w ręku każdej silniejszej, a raczej ruchliwszej osobowości.

Taki był właśnie stosunek między nim a Wicherkiem: Kubuś widział nieraz, że ten plecie i robi głupstwa, jednak nie śmiał oponować, zagadany i zakrzyczany przez zuchwalszą od siebie naturę.

I oto teraz siedząc pod krzakiem leszczyny, z którego za najmniejszym poruszeniem spadały na nich krople obfitej rosy, rozmyślał nad tym, że o wiele lepiej byłoby zawiadomić zwierzchników o szpiegostwie hofrata i jego synka niż na swoją rękę działać. Działanie to może chybić zupełnie i Sandomierz, a z nim waleczną załogę, narazić na niebezpieczeństwo. Wydało mu się obecnie przy jasnym dniu, że całe gadanie Wicherka o hierarchicznym porządku w wojsku jest prostą blagą, że niepodobna, aby w tak ważnym wypadku nie można było udać się bezpośrednio do generała i o wszystkim mu opowiedzieć. Ale stało się i nie czas było teraz żałować oraz myśleć o tym, jak się to źle zrobiło. Oto właśnie zaszeleściły krzaki w wąwozie i dało się słyszeć gdzieś w głębi parowu lekkie i ostrożne czyjeś stąpanie.

Jednocześnie z nieprzyjemnym zgrzytem, który wstrząsnął obu wojowników, otworzyła się wolno furtka od ogrodu i ukazał się w niej Ferdzio szpicel, otulony w płaszcz i trzymający pod pachą jakąś teczkę.

Wyszedł skradając się. Obejrzał się bacznie dokoła i stał nadsłuchując pilnie z wyraźnym niepokojem na twarzy. Ale wokoło leżała cisza, tylko wiatr szeleścił liśćmi krzaków, a chór słowików oraz innego ptactwa napełniał swym śpiewem i świergotem całą okolicę.

Wicherek nieznacznie trącił łokciem Kubusia i nachylając się mu do ucha, szepnął:

- Baczność! Chwila stanowcza nadchodzi!

Kubuś nic na to nie odrzekł, cały zajęty patrzeniem na Ferdzia i wsłuchiwaniem w lekkie i ciche stąpanie dochodzące z głębi parowu.

Wreszcie kroki te rozległy się tuż przy ukrytych młodzieńcach i z gęstwiny wysunęła się wysoka postać kobieca. Ubrana była po wiejsku, w spódnicę krótką i zapaskę samodziałową, z czerwoną chustką na głowie. Nogi jednak bose, białe, czyste i małe, chód śmiały, pewny i zręczny zdradzały ją, że nie pochodziła spod strzechy wieśniaczej.

Twarz była młoda, ładna, oczy duże, czarne, niespokojnie oglądające się dokoła, a spod kraśnej chustki zalotnie związanej wydobywały się kosmyki czarnych, bujnych włosów. Szła trzymając na ręku zwyczajny koszyk wiejski, z którego wyglądało parę białych serków i dzbanek pełny mleka. Widocznie starała się nadać sobie wygląd kobiety wiejskiej, idącej z rana z nabiałem do miasta, ale nie bardzo jej się to udawało.

W ruchach, w spojrzeniu, w całym zachowaniu się tej kobiety widać było nadzwyczajny niepokój i obawę.

Gdy ją Ferdzio zobaczył, pobiegł ku niej żywo i zawołał po niemiecku:

- Ach, jesteś pani przecie, strasznie niespokojny byłem o panią.

Papa całą noc nie śpi i drży z trwogi.

Ona obejrzała się dokoła i spytała:

- Czy tu bezpiecznie rozmawiać?

- Bezpieczniej w każdym razie jak w ogrodzie. Pełno Żydów, od których papa wynajmuje ogród. Papa nie kazał mi pani wprowadzać.

Czy nikt pani nie widział?

- Niestety, spotkałam patrol ułanów.

- I cóż? - spytał Ferdzio z widocznym przerażeniem.

- Jeszcze cała drżę z przestrachu. Za nic w świecie więcej tu nie przyjdę.

- Ale cóż ten patrol?

- Bóg się mną opiekował. Zapatrzyli się oni na gromadkę wron, które opadły małego zajączka, i wskutek tego nie zwracali na mnie uwagi. Szybko przebiegłam koło nich, ale jaką straszną chwilę przeżyłam! O! Herr Je!

Przyłożyła rękę do serca, które musiało bić mocno, i mówiła dalej:

- Mam polecenie powiedzenia panom, że te wycieczki nocne muszą się skończyć, są one zbyt niebezpieczne. Generał Geringer kazał zawiadomić panów, że jeżeli dziś nie dacie potrzebnych wiadomości i planów fortyfikacji, jakie Polacy wznoszą koło Sandomierza, to ostatecznie obejdzie się bez nich i zerwie wszelkie stosunki z panami.

- Mówił już o tym wczoraj pan kapitan von Schwarzfeid, ale papa na to odpowiedział, że generał zbyt się niecierpliwi, że na wszystko trzeba czasu i pieniędzy, że nie tak to łatwo dowiedzieć się o liczbie i składzie załogi polskiej, o ilości amunicji i zapasów żywności. Trzeba również niemałej przebiegłości, by odrysować plany nowych fortyfikacji.

Pani Wilhelmina, bo ona to zapewne była, obejrzała się, westchnęła, poprawiła chustkę na głowie i rzekła:

- Więc cóż? Co mam odpowiedzieć, jaką wiadomość zanieść?

- Papa kazał się przede wszystkim zapytać, czy pieniądze są, bo musimy opłacać każdy krok, wiadomo, że papa z powodu zajęcia przez Polaków Sandomierza nie ma żadnych dochodów. Papa już zupełnie nie ma pieniędzy, ani krajcara nawet.

Sięgnęła za gorset i wydobyła woreczek płócienny dość pękaty i, pokazując go Ferdziowi z pewnym wyrazem pogardy na swej ładnej twarzy, rzekła:

- Tu jest sto reńskich srebrem, ale mam rozkaz oddania ich wtedy dopiero, gdy będę miała w ręku żądane wiadomości.

- One są w tej teczce. Proszę! - rzekł Ferdzio chwytając gorączkowo za woreczek.

Ale pani Wilhelmina cofnęła szybko rękę i rzekła:

- Mam rozkaz obejrzenia wprzód tych papierów. Pan przecież wie, że nikt kota w worku nie kupuje.

- I owszem - syknął Ferdzio - jest tu plan nowych fortyfikacji, wykaz liczebności załogi i zapasów żywności. Co do ilości amunicji dotąd nic nie mogliśmy się dowiedzieć, ale papa kazał zakomunikować, że za parę dni będzie wiedział.

Gdy to Ferdzio mówił, Wilhelmina postawiła koszyk na ziemi. Nie puszczając z ręki worka z pieniędzmi, siadła na wystającym nieco pagórku i poczęła papiery w teczce przeglądać. Ferdzio tymczasem dalej gadał:

- Papa bardzo się dziwi tej nieufności, jaką generał Geringer mu okazuje. Z generałem Egermanem papa znał się dobrze i był przez niego szanowany, a generał Geringer zupełnie inaczej postępuje. Papa kazał mi powiedzieć, że go to obraża.

Na te słowa Wilhelmina podniosła głowę i spojrzała na Ferdzia takim wzrokiem, że ten zarumienił się i rzekł pośpiesznie:

- Papa robi to przecież nie dla pieniędzy.

- A po co? - spytała Wilhelmina. - Wszak generał płaci panom?

- Te pieniądze idą na opłacenie tych, którzy nam potrzebnych wiadomości udzielają. Papa z nich ani grosza dla siebie nie bierze.

- Czy tak? - spytała chłodnym tonem Wilhelmina, wciąż przeglądając wręczone jej papiery.

- Ręczę, że tak. Papa nie pracuje dla pieniędzy, ale dla naszego ukochanego cesarza i dlatego, że nienawidzi tych szlachciców polskich.

- Bardzo chwalebne uczucia! - szepnęła ironicznie Wilhelmina i dalej zagłębiła się w przeglądanie papierów.

Trwało to dość długą chwilę, podczas której Ferdzio już milczał i miał mocno nadąsaną minę. Wreszcie Wilhelmina się podniosła i rzekła:

- Nie wiem, czy pan generał będzie zadowolony z tych papierów i czy powinnam panu dać te pieniądze, ale... ostatecznie, skoro ich tak bardzo potrzebujecie i pan mówisz, że musicie płacić...

- Papa mi powiedział, żeby nie oddawać tych papierów bez pieniędzy. Zebranie tych wiadomości kosztowało papę bardzo wiele. Jak się wojna skończy i papa będzie mógł wyjechać, to uda się zaraz do Wiednia, przedstawi cesarzowi i wszystko opowie...

- Cóż takiego opowie? - zapytała Wilhelmina.

- Opowie... opowie, jak za jego gorliwość i wierność cesarzowi ganerał Geringer z nim postępował.

- Zakomunikuję i tę wiadomość panu generałowi, a co on z nią zrobi, to już jego rzecz. Ostatecznie biorę na siebie odpowiedzialność, dając panu te sto reńskich, bo, powtarzam, nie wiem, czy wiadomości zawarte w tych papierach są tego warte. Ale niech już tak będzie, proszę...

To mówiąc wręczyła Ferdziowi worek z guldenami, które ten skwapliwie wsunął do kieszeni. Następnie zabrała się do schowania otrzymanych od zdrajcy papierów. W tym celu odwróciła się od niego i rozpinać zaczęła gorset.

Wszystkiego tego byli niemymi świadkami Kubuś i Wicherek, wysłuchali całej rozmowy i teraz, kiedy obie strony miały się rozejść, Wicherek dał znak i krzyknął:

- Naprzód, wiara, schwytać tych łotrów! - wyskoczył z ukrycia i pobiegł ku Wilhelminie, wydzierając jej z rąk fatalne dokumenty.

Za nim wypadł Kubuś i tak gwałtownie rzucił się na stojącego doń tyłem Ferdzia, że go obalił na ziemię, wołając:

- Mam cię, szpiclu!

Ferdzio wrzasnął przeraźliwie:

- Herr Je! - i zemdlał.

O wiele przytomniejszą okazała się kobieta. Ujrzawszy nieszczęsne papiery w ręku Wicherka, nie usiłowała nawet ich odebrać i sądząc zapewne, że w krzakach znajduje się więcej żołnierzy, w jednej chwili z nadzwyczajną zręcznością i szybkością rzuciła się w bok między krzaki i znikła. Jakiś czas słychać było po twardej ziemi jej bieg szalony, ale i ten ucichł wkrótce. Wicherek, oszołomiony tym niespodzianym postępkiem kobiety, stał jak skamieniały trzymając w ręku zdobyte papiery i patrząc osowiałym wzrokiem w tę stronę, w którą uciekła Wilhelmina.

- Cóż stoisz? - zawołał Kubuś rozgorączkowany. - Leć za nią, złap ją, ja tymczasem zajmę się tym łotrem.

Ale Wicherek się nie ruszał i, oprzytomniawszy, rzekł tonem chłodnym:

- A to szwed baba! No, no! Rzetelnie dała nogę i wzięła nas na kawał.

Szwed baba!

- Leczę za nią, bo ucieknie!...

- Ani myślę, niech ucieka.

- Więc jakże, co będzie?

- Nic nie będzie. Papiery mamy, a to główna rzecz, co zaś do tej dzielnej białogłowy... niech sobie leci gdzie indziej się powiesić. Co nam po niej! Uf! Aleśmy się gracko spisali.

Popatrzył na leżącego nieruchomo Ferdzia.

- Cóż to? Ten, widzę, kopyrtnął ze strachu.

- Zdaje mi się, że tylko zemdlał. Cóż teraz zrobimy?

- Tego gagatka trzeba nam zabrać i zaprowadzić do pułkownika Sierawskiego. Niech sobie tam z nim robią, co chcą, tylko... uważasz Kubek, ty nic nie gadaj, już ja za dwóch będę mówił i w należytym świetle przedstawię pułkownikowi nasz czyn heroiczny... Przede wszystkim nie trzeba mówić, żeśmy wczoraj wiedzieli o tych schadzkach szpiegowskich, boby nam porządnie głowę zmyto, a może i pod sąd wojenny oddano. Diabeł nie śpi, a generał Sokolnicki nie żartuje.

- Jak to? Więc teraz powiadasz, żeśmy źle zrobili nie donosząc o tym generałowi?

- Czyśmy źle zrobili, to zupełnie inna kwestia, mój uczony koniu dardanelski. Teraz zaś powiemy, żeśmy przypadkiem natknęli się na tę parę szpiegowską... Źle, powiadam, parę, należy powiedzieć, że było co najmniej czterech okrutnych chłopów, uzbrojonych od stóp do głów, że my, nie zważając na to, rzuciliśmy się na nich po bohatersku, papiery im wydarliśmy, jednego wzięliśmy do niewoli, a reszta dała drapaka wobec naszej szalonej waleczności. Już ja to wszystko opowiem i w należytym świetle nasz czyn wystawię, tylko ty nic nie gadaj... rozumiesz?

Kubuś skrzywił się, bo miał już dość blag Wicherka, i rzekł:

- Nie podoba mi się to wszystko i żałuję mocno, żem twojej rady posłuchał. Twoje zaś zamiary przedstawienia naszej zasadzki jako czynu bohaterskiego na nic się nie przydadzą.

- No, proszę, a to dlaczego, panie uczony łacinniku?

- Dlatego, że jak tam w sztabie zaczną tego szpiega indagować, toć on powie, że nie było czterech okrutnych chłopów, uzbrojonych od stóp do głów, ale on jeden, bez broni, i równie bezbronna kobieta.

- Do pierona! Masz rację! Słowo honoru, nie pomyślałem o tym.

Prawda, prawda! A to licho nadało. Czemu ten kiep także nie dał nogi, tylko zemdlał jak baba? Cóż, co myślisz?

- Trzeba go najprzód otrzeźwić.

Ale trzeźwić Ferdzia nie trzeba było, bo sam odzyskał przytomność, podniósł się nieco i siadł, przetarł czoło i wystraszonymi oczami rozglądał się dokoła, a poznawszy Kubusia, zawołał:

- Kubek Królikowski, to ty?

- Jak widzisz, to ja.

- Hm! Aleś mię przestraszył. Nie godzi się tak z kolegą postępować.

- Ty nie jesteś moim kolegą, ja wśród kolegów nie mam szpiegów.

Wstawaj i chodź z nami!

- Mam iść z wami, a to gdzie i po co?

- Dowiesz się. No, wstawaj i ruszaj.

- Bój się Boga, Kubek... czyż ja nie byłem twoim kolegą?

- Byłeś, ale nim nie jesteś. Wstawaj i w drogę!

- Powiedz mi przynajmniej, co chcesz ze mną zrobić?

- Oddać cię w ręce naszego generała, a ten zapewne każe cię wraz z twoim godnym papą powiesić jako szpiegów. Widzisz, ze względu na dawne koleżeństwo mówię ci wszystko otwarcie.

- Ach, mój Boże, więc nie ma u ciebie żadnych względów dla dawnego kolegi?

- Dla szpiegów nie mam żadnych względów.

- Zmiłuj się, Kubek... cóż ci z tego przyjdzie, że mnie powieszą? Co ludzie na to powiedzą, żeś własnego kolegę wydał w ręce kata. Przysięgam ci, że więcej nie będę szpiegował, że do niczego nie będę się mieszał.

Tu ukląkł, złożył ręce jak do modlitwy i wołał jękliwym głosem:

- Gotów jestem wstąpić do waszego wojska, Kubek, panie Kubek, zlituj się, puść mnie, jestem słaby, chory... ja umrę... O, mój Boże, litości, litości!

Chciał się rzucić do nóg Kubka, który ze wstrętem słuchał tych próśb i wahać się począł, boć przecie ten żebrzący u jego nóg miłosierdzia chłopiec był do niedawna jego kolegą.

Wtem Wicherek milczący dotąd i przypatrujący się tej scenie zawołał:

- Za pozwoleniem, ucisz no się, panie ładny, i powiedz, czy oprócz tych papierów, które odebraliśmy dającej dzielnie nogę białogłowie, nie masz przy sobie innych?

- Nie mam żadnych.

- Czy mieszkasz w Sandomierzu?

- Tak.

- Hm! Czy przysięgasz, że nie będziesz więcej szpiegować.

- Przysięgam!

- A więc ruszaj sobie, niech cię oczy moje nie widzą! Zmykaj, bo jak wpadnę w pasję, to ci twój łeb farmazoński urwę i na kołku powieszę.

Uciekaj, bo jak Stwórcę kocham, wściekłość mię porywa!

Zrobił straszne oczy, trząsł się, zgrzytał zębami, co Ferdzia tak przeraziło, że zerwał się na równe nogi i w dwóch skokach znalazł się przy furtce ogrodowej, zniknął za nią i na dwa spusty za sobą zamknął.

Teraz dopiero Wicherek wypogodził swą twarz, zaczął się śmiać i klepać po brzuchu Kubusia, mówiąc:

- A co, znakomity ze mnie aktor? Niech się wszyscy inni schowają!

Cóż masz taką kapcańiską minę? Chodźmy, a po drodze wszystko ci wyłożę jasno i dokumentnie, dlaczegom tego durnia wypuścił.

ROZDZIAŁ XIV

W którym panna Jadzia wdziała na czoło Kubusia wieniec triumfatorski z bławatków i maków.

Łatwo domyślić się, dlaczego Wicherek wypuścił Ferdzia szpicla. Szło mu bowiem o to, żeby rzecz się nie wydała przed zwierzchnością, iż oni obaj z Kubusiom wiedzieli o schadzkach szpiegowskich jeszcze wczoraj, nikomu o tym nie donieśli i na swoją rękę rzecz załatwić postanowili. Tak zaś, gdy Ferdzio drapnął, a w zdobytych papierach okaże się coś niebezpiecznego dla Sandomierza, Wicherek wszystko złoży, komu wypada, i opowie ze zwykłą sobie blagą, jakich to cudów waleczności, męstwa i przebiegłości obaj z Kubusiom dokonali, by owe papiery z rąk licznych i uzbrojonych Austriaków odebrać na szpiegowskiej schadzce, przypadkiem odkrytej.

Ale te piękne zamysły popsuła mu wiadomość, że Ferdzio ze swym ojcem hofratem mieszka w Sandomierzu. Nuż, gdy Wicherek będzie opowiadał o owych cudach waleczności, rzecz się cała wyda i okaże się, że obaj mężni rycerze mieli do czynienia z jedną kobietą, która zresztą zaraz uciekła, i z jednym szczupłym, słabym chłopakiem. Ale po chwili Wicherek pomyślał, że ta okoliczność nie może szkodzić jego pomysłowi, bo przecie w interesie Ferdzia i jego papy godnego leży, żeby siedzieć cicho i milczeć. A zatem on, Wicherek, może swój pierwotny plan przeprowadzić i bardzo dobrze zrobił, że tego kpa szpiega wypuścił i tym sposobem jedynego niepotrzebnego świadka usunął.

Wracając do miasta, cały ten plan ze zwykłą sobie wymową przedstawił Kubusiowi, ale Kubuś słuchał go niechętnie - widocznie był niezadowolony i zamyślony mocno.

- Wszystkie te kłamstwa nie podobają mi się zupełnie. Źle zrobiłem, nie zawiadamiając zaraz wczoraj pułkownika Sierawskiego o swym odkryciu. Ale skoro raz źle zrobiłem, nie myślę nowych błędów do tego dodawać. Mam zamiar pójść zaraz i te papiery gdzie należy złożyć.

- I nowe kapitalne głupstwo zrobić! - zawołał z gniewem Wicherek. - Powiadasz, chodząca cnoto, że nie lubisz kłamstw, za co z pewnością za życia jeszcze będziesz kanonizowany, a jednak będziesz musiał kłamać, bo nie możesz się przyznać do tego, żeś wiedział jeszcze wczoraj o szpiegach, żeś na nich zasadzkę dziś uczynił. A jak usprawiedliwisz wypuszczenie tego durnia, twego kolegi? Niech licho porwie, pięknych miałeś kolegów, ani słowa!

- Wypuszczenie młodego von Lausitza nie ma żadnego znaczenia, bo przecie obaj z ojcem mieszkają w mieście i uciec nie mogą.

- Tak myślisz? Może sądzisz, koniu dardanelski, że po dzisiejszej scenie będą oni czekali, aż ich powieszą? Jeżeli tak w rzeczy samej myślisz, to jestem najświęciej przekonany, że w twojej pięknej głowie nie ma mózgu, jeno sieczka owsiana.

Uwaga ta zastanowiła Kubusia i rzekł:

- W takim razie nic nie pozostaje, jak uwiadomić o wszystkim prędko pułkownika i prosić go, żeby kazał aresztować obu Lausitzów.

- Powiedział, co wiedział, a że nic mądrego nie wiedział, więc też głupio powiedział. Cóż teraz Lausitzowie mogą szkodzić? Zaręczam ci, że są obecnie w śmiertelnym strachu i na całe życie wyrzekli się szpiegostwa. Po co o tym gadać komu? Chyba masz ochotę, żeby nas pod sąd wojenny oddali i w dwadzieścia cztery godziny rozstrzelali. U generała Sokolnickiego o to nie trudno, a ja naprawdę nie mam ochoty przenosić się na tamten świat, skoro mi na tym wcale jest nieźle.

Tak mówił, tak przekonywał, że ostatecznie wymógł na Kubusiu milczenie, tylko taki postawił warunek: że nim coś postanowią, należy wprzód przejrzeć owe papiery wydarte z rąk szpiega Wilhelminy.

Zamknęli się więc w izdebce Kubusia, którą tenże ciągle jeszcze zajmował u swego wujka pana Białkowskiego, i zabrali się do roboty.

Wicherek tylko słuchał, bo papiery były pisane po niemiecku, a więc w języku, którego nauczyciel, mistrz Koszałkowski, w Warszawie pomimo obficie udzielanych dyscyplin nie mógł Wicherka nauczyć.

Kubuś więc czytał i tłumaczył mu treść tych papierów.

Okazało się, że były one dość ważne. Zawierały więc wykaz sił załogi sandomierskiej: ile jest pułków, jazdy, piechoty i armat. Następnie był dość niezręcznie zrobiony szkic nowych robót fortyfikacyjnych, zarządzonych według wskazówek inżynierów Malleta i Pelletiera. Wreszcie było kilka słów o stanie żywności w Sandomierzu. Hofrat donosił, że żywności jest tyle, że może na rok wystarczyć dla pięciotysięcznej załogi.

O amunicji - pisał - nie ma bliższych danych, ale spodziewa się je, w ciągu kilku dni pozyskać.

Wysłuchawszy tego wszystkiego, Wicherek rzekł:

- Bardzo dobrze się stało, żeśmy te papiery chwycili. Krowie nogi nic nie będą wiedziały. Ciekawe jednak, za czyim pośrednictwem te łotry dowiadują się o tym wszystkim?

- To w rzeczy samej jest nie tylko ciekawe, ale bardzo ważne, bo o ile wiem, to żaden z Lausitzów, ani ojciec, ani syn, nie pokazują się na mieście. Siedzą w swym domu jak zaklęci. Że mają kogoś, kto im zbiera te wiadomości - tego dowodzą słowa młodego Ferdzia. Sam powiedział, że nie mają już pieniędzy na opłacenie tych donosicieli.

Wicherek się zamyślił i po chwili rzekł:

- Trzeba wziąć pod obserwację dom Lausitzów. Bądź spokojny, już ja się tym zajmę, a gdy takiego łotra schwycę... No! Będzie się miał z pyszna. Zadam ja mu piekielnego feferu.

- A tymczasem cóż z tym fantem zrobić? - spytał Kubuś wskazując na papiery.

- A nic, wrzucisz je do pieca i koniec.

Gdy Kubuś nie okazał chęci wykonania tego, lecz twierdził uparcie, że bądź co bądź należy je wręczyć pułkownikowi Sierawskiemu, Wicherek aż skoczył z krzesła i zawołał:

- Wręczyć pułkownikowi Sierawskiemu? Czyś oszalał, uczony koniu dardanelski, cebulo włoska, czosnku egipski? Czy ci się w głowie pomieszało? Więc masz ochotę, żeby ci najdalej jutro wpakowano w twoją kapuścianą głowę kulę? Czy ci się życie sprzykrzyło do kroćset czerwonych szatanów?

I począł tak wymownie dowodzić, tak przekonywać Kubusia, że skoro te papiery są u nich, nie zaś w rękach Austriaków, to Sandomierzowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, a zatem byłoby prostym szaleństwem wystawiać swe życie na szwank.

- Bo gdybym wiedział - kończył Wicherek - że niezawiadomienie naszej zwierzchności w czymkolwiek może zaszkodzić naszej sprawie, to nie dbając o to, co się ze mną stanie, w tej chwili pobiegłbym do pułkownika i opowiedział wszystko, ale skoro tak nie jest, to po kiego licha ja mam moją piękną fizys wystawiać pod kule własnych rodaków.

Nie, tak głupi nie będę.

Tyle mówił, tak przekonywał, że Kubuś ze swą miękką naturą, przywykłą ulegać woli silniejszej i energiczniejszej, i tym razem zgodził się na to, by o całej sprawie jak najgłębsze zachować milczenie. Ze swej strony Wicherek przyrzekł, że będzie bardzo pilnie strzegł domu Lausitza, w czym i Kubuś mu pomoc obiecał, jakkolwiek zniechęcony był do całej tej sprawy, która nie po jego myśli poszła. Kubuś czuł w głębi sumienia, że nie postąpił jak należy, i drżał na myśl, iż mógł przez to jaką szkodę ojczyźnie wyrządzić. Siedział zamknięty w swym pokoiku, gryzł się, mało się pokazywał, a przy obiedzie miał tak straszną minę, że panna Jadzia nazywała go ”rycerzem smutnej postaci” lub ”płaczącą wierzbą”.

Wśród takiego to stanu duszy i serca rana się jego zupełnie zagoiła i musiał wracać do szeregów, gdzie ciągłe musztry, życie czynne i ruchliwe powoli te zgryzoty rugowały w jego pamięci i zacierały wspomnienie smutnych zdarzeń. Ponieważ już nie ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel ma zamiar oblegać Sandomierz, by go znowu z rąk polskich wydobyć, więc z rozkazu generała Sokolnickiego podwojono czujność w mieście. Liczne straże i wysunięte posterunki jazdy strzegły wszelkich dróg wiodących do miasta, a często wysyłane w różnych kierunkach podjazdy przynosiły wiadomości o najmniejszych ruchach nieprzyjaciela, a i nikomu podejrzanemu nie pozwalały się zbliżyć do miasta. Wicherek też zapewniał Kubusia, że do domu Lausitzów nikt nie przychodzi i nikt stamtąd nie wychodzi, prócz jednej służącej, która biega codziennie na targ po żywność. Podejrzewając jednak, że ta służąca może ułatwić porozumienie się Lausitzów z jakimś szpiegiem, chodził Wicherek za nią przez kilka dni, ale nic podejrzanego nie zauważył. Poznał nawet tę służącą, choć to na nic się nie przydało, bo to była Niemka bardzo źle mówiąca po polsku, a wiadomo z drugiej strony, że on, Wicherek, tego jej szwargotu wcale nie rozumiał.

- Niech go piekło pochłonie, tego Koszałkowskiego - kończył swą relację Wicherek - bić to on bił rzetelnie, ale za to nic nie nauczył.

Gdybym umiał szprechać, to wziąłbym na spytki Szarlotę, bo takie romantyczne imię nosi służąca Lausitzów, i wszystkiego się od niej dowiedział. No powiedzcie, bogowie, kto tu winien, ja czy mój mistrz.

Jeżeli ten łupiskóra żyje jeszcze, to jak wrócę do Warszawy, poproszę kamratów, wpadniemy do niego, rozciągniemy pana brata jak kota na ławie i oddam mu z sutą nawiązką wszystkie dyscypliny, jakie kiedykolwiek wymierzył na moją skórę. Bo gdybym nauczył się po niemiecku, to od Szarloty wywiedziałbym się, co się dzieje u Lausitzów.

Tak gadał Wicherek, a Kubuś tylko ruszał ramionami, bo był przekonany, że Lausitzowie nie tacy niemądrzy, jak się wydaje Wicherkowi, żeby zaraz po wykryciu zdrady zajmować się jeszcze szpiegostwem. Na pewno siedzą w swym domu w śmiertelnym ciągle strachu.

Tymczasem w mieście pod czujnym okiem generała Sokolnickiego zajmowano się przygotowaniami do energicznej obrony Sandomierza.

Część żołnierzy, mieszkańcy i okoliczni wieśniacy sypali szańce, wbijali palisady; naprawiano mury, wycinano tu i ówdzie w różnych budynkach strzelnice. Codziennie rozsyłał generał palety[28] do szlachty sandomierskiej, nakazując jej pod groźbą egzekucji dostawę oznaczonej ilości mąki, mięsa, krup i wódki - ciągnęły długim szeregiem wozy wiozące te wiktuały. Przygotowania te przekonywały wszystkich, że Sokolnicki zamierza w odwiecznym grodzie stawić uparty i niezłomny opór; groźne jego oblicze, gdy się pokazywał wojsku lub ludowi, tchnęło spokojem i pewnością siebie, i nikt nie przypuszczał, że pod tą maską budzącą ufność kryje się ponury niepokój z powodu niewielkiej ilości amunicji, zwłaszcza nabojów dla armat sześcio - i trzyfuntowych. Nikt tych braków nie podejrzewał. Załoga i mieszkańcy pełni byli ufności, że raz zdobyty przez Polaków Sandomierz pozostanie na zawsze w ich rękach.

Był już czerwiec, w tym roku niezwykle gorący. Dnia jedenastego czerwca przyszła wiadomość, że Austriacy w znacznej sile posuwają się ku miastu, że sam naczelny wódz, arcyksiążę Ferdynand d'Este, pobiwszy księcia Józefa pod wsią Wrzawy, w kącie między Sandomierzem a Wisłą, zamierza przeprawić się na lewy brzeg, by połączyć się z generałem Geringerem i przystąpić do szturmu miasta.

Mimo to nazajutrz o świcie Kubuś otrzymał rozkaz, aby na czele swej sekcji, złożonej z dziesięciu ludzi, wyruszyć do niedalekiej wsi Strachajce i wręczyć jej właścicielowi palet na niezwłoczną dostawę pewnej ilości furażu[29] dla koni. Uradował się bardzo z tego rozkazu, bo zamknięty w murach miasta wśród nieustannych upałów rad był odetchnąć świeżym powietrzem i nacieszyć oczy widokiem pól, pokrytych bujnym zbożem. Uśmiechała mu się myśl, że będzie wodzem dziesięciu zuchów i może mu się uda na ich czele jakiego pięknego czynu wojennego dokonać. Panna Jadzia, dowiedziawszy się o tej wyprawie, zerwała się o świcie, by pożegnać się z Kubusiom, i powiedziała:

- No, kuzynku, mam nadzieję, że mi przyniesiesz cały bukiet bławatków, maków i innych polnych kwiatów, z których ja uwiję wieniec i po powrocie uwieńczę nim czoło twoje, jak walecznego rycerza.

Kubuś przyrzekł, że nazrywa całe snopy żądanych kwiatów i zdziwił się bardzo, gdy wujek Białkowski wyszedł także z sypialni w szlafroku, w pantoflach, w szlafmycy i gadał:

- A bądź ostrożny, bo podobno huzary włóczą się wszędzie po okolicy. Dziwi mię bardzo, że ci taki rozkaz dano, skoro wiem, że wczoraj przyszła wiadomość o Austryjakach. Są bardzo blisko Sandomierza.

Miej się na baczności, chłopcze, bo o nieszczęście nietrudno!

Ale Kubuś uśmiechnął się na te przestrogi, uważając je w duszy za zrzędzenie starego wujka. Odrzekł, dumnie się prostując:

- Nie boję sieja Austryjaków, a rozkaz mam wyraźny i wykonać go muszę.

- Jużcić, wykonać go musisz, ale bądź ostrożny!

- O tatuńciu! - zawołała panna Jadzia. - Kuzynek Kubek nie boi się wcale Austryjaków i jest walecznym rycerzem.

- No, no, no, niechże i tak będzie! Wszelako rozkaz ten nie wydaje mi się właściwy, i musi to być nieporozumienie. Niech cię Bóg prowadzi, chłopcze. Zachowaj wszelkie ostrożności i nim krok zrobisz, obejrzyj się wprzód na wszystkie strony.

- O, jestem pewna, że kuzynek Kubek wróci z triumfem, pobije Austryjaków, a ja go jak starożytne niewiasty greckie wieńcem przyozdobię.

- Cicho byłabyś, dzierlatko, i głupstw nie gadała. Wieńcem go przyozdobi! Jak starożytne niewiasty greckie! Co się w tej głowie troi!

Na tym zakończyło się pożegnanie i Kubuś na czele swych dziesięciu zuchów wyruszył z Sandomierza do wskazanej mu wioski. Te zuchy byli to młodzi chłopcy od dwudziestu do dwudziestu paru lat, rodem spod Mińska Mazowieckiego i Sochaczewa, szczupli, weseli, sypiący konceptami jak z rękawa.

- Panie podoficerze - gadali - a jak spotkamy gdzieś kajzerlików, to co będzie?

- O, to ci głupi - odezwał się inny - on się pyta, co będzie.

- A pytam się, bom ciekaw.

- Będziemy się bili i basta!

Już byli za miastem brnąc po piaszczystej drodze, gdy nagle usłyszeli za sobą krzyki:

- Stój, stój!

Był to Wicherek, który, dowiedziawszy się o wyprawie Kubusia, wyprosił u kapitana, żeby mu pozwolił połączyć się z nią. Biegł teraz co tchu z bębnem na plecach i karabinem w ręku, zziajany, spocony, zakurzony, ale wesoły, wołając:

- Cóż ty, uczony mistrzu, myślisz sobie? Chcesz beze mnie czynić wyprawy? Otóż nie! I ja też z tobą!

Kubuś rad był bardzo z towarzystwa Wicherka i przyjął go z otwartymi ramionami, bo naprzód potrafił on rozweselić wszystkich, a potem pewność, z jaką mówił i czynił wszystko, dodawała otuchy.

Posuwano się w piasku po kostki drogą wysadzaną karłowatymi, na pół uschłymi wierzbami. Dzień był skwarny, spokojny i pod nogami kilkunastu ludzi wzbijały się całe chmury kurzu, które tę wycieczkę czyniły mniej przyjemną, jak się pierwotnie spodziewano. Po polach bujne zboża zieleniały, skowronki wieszały się w powietrzu, świergocąc wesoło. Jak okiem sięgnąć, nigdzie żywej duszy nie było widać. Sielski, cichy spokój leżał na tych niwach polskich.

Wicherek plótł niestworzone rzeczy, wywołując w zmęczonych towarzyszach wybuchy śmiechu, i tak, nie napotkawszy żadnej przeszkody, nie widząc nigdzie nawet śladu Austriaków, dotarli do owej wsi Strachajce. Pośpieszono do dworu i palet właścicielowi wręczono.

Zaprosił on wszystkich na śniadanie złożone z siadłego mleka i chleba razowego. Kiedy żołnierze pałaszowali jedzenie, wygłodzeni całodzienną przechadzką pod skwarnym niebem, wziął Kubusia na stronę i rzekł mu:

- Radzę panom zawrócić jak najprędzej. O ćwierć mili stąd nocują huzary węgierskie i ciągle się włóczą po okolicy. Wczoraj wieczorem byli u mnie. Dziwię się bardzo, że panów z głupim paletom wysłano w takiej małej liczbie.

Słowa te zaniepokoiły trochę Kubusia i ze stanowczością, której się sam nie spodziewał, pomimo oporu żołnierzy, którzy radzi byli odpocząć w cieniu drzew i od miski niechętnie wstawali, nakazał natychmiastowy odwrót. Znalazł w tym poparcie w osobie Wicherka, któremu zakomunikował słowa dziedzica.

Wyruszono więc z powrotem Z kwaśnymi minami i niechęcią, wlokąc się leniwie po piasku, choć Kubuś z Wicherkiem nalegali na pośpiech.

Ale żołnierze z młodego, świeżo upieczonego podoficera niewiele sobie robili, szli w bezładnej kupie, wlokąc się noga za nogą, wymyślając na skwar i kurz. Już uszli połowę drogi i Kubuś powoli odzyskiwał spokój, bo dotąd nic nie zakłóciło tego pochodu, gdy nagle, obejrzawszy się za siebie, spostrzegł ogromną chmurę kurzu wzbijającą się na drodze, a niebawem z pośrodka tej chmury zdawało mu się, że widzi czerwone czamary[30] huzarskie i błyszczące czaka. Na chwilę wszystko to znowu zasłonił kurz, ale za to dawał się słyszeć wyraźny tętent kilkunastu lub kilkudziesięciu może koni.

- Huzary! - zawołali żołnierze i wielu z nich pobladło.

Dwadzieścia koni pędziło cwałem. Byli to huzarzy węgierscy. Wymachiwali szablami i krzyczeli jakieś niezrozumiałe wyrazy.

- Stać! - zakomenderował Kubuś i skupił swoich pod wierzbą, której szeroko rozpostarta korona ocieniała garść polskich wojowników i broniła od ciosów z góry.

Wicherek zerwał bęben z pleców i począł weń bić generałmarsz, a gdy huzarzy zbliżyli się, Kubuś zakomenderował: ognia!

Huknęły strzały, dym się rozpłynął i oto dwóch huzarów leżało na ziemi, brocząc krwią. Reszta uciekała. Ale niebawem zatrzymali się, sformowali znowu i jeszcze raz ruszyli z kopyta na garść wojowników, wrzeszcząc przeraźliwie i potrząsając szablami. Powitani ogniem i żelazem znów utracili trzy konie i jednego jeźdźca; żołnierze polscy ucieszeni tym podwójnym triumfem machali bronią i krzyczeli: niech żyje Polska?

Wicherek bębnił zawzięcie i wołał:

- Trzymać się kupy, dzieci, mierzyć dobrze! Damy fernepiksu kajzerlikom.

Gdy ci ruszyli do nowej szarży, przykląkł i mierzył do oficera dowodzącego nimi. Dał ognia i na wielką swoją radość ujrzał, że oficer upadł na ziemię obok trzech żołnierzy austriackich.

Po tej trzykrotnej próbie huzarzy zawstydzeni, straciwszy kilku ludzi i kilka koni, okaleczeni mocno, skowycząc jak pies obity, zawrócili i niebawem znikli z oczu zwycięskiej garści wojowników polskich.

Ci stali teraz zmęczeni, spoceni, uczernieni dymem prochowym, ale dumni, z błyszczącymi oczami, oddychając ciężko. A Wicherek podskakiwał, wykrzykując: hu! ha!, i pobiegł schwytać konia, który stał spokojnie nad trupem swego zabitego pana.

Na tym koniu wjechał triumfalnie do Sandomierza, gdzie już wiedziano o bohaterskiej obronie garści polskiej. Witano ich więc radośnie.

Nazajutrz w rozkazie dziennym znalazł się opis tej potyczki z tym dodatkiem, że podoficer Jakub Królikowski za przytomność, roztropność i męstwo okazane mianowany jest podporucznikiem i przeniesiony zostaje do sztabu pułkowego jako pomocnik adiutanta.

Toteż panna Jadzia wieńcząc kwiatami (o których Kubuś mimo tak krwawej przygody nie zapomniał) czoło zwycięzcy, pewnie twierdziła;

- Teraz to już tylko patrzeć, jak kuzyn Kubek zostanie generałem, Prawda, tatuńciu?

Ale tatuńcio kiwał jakoś niedowierzająco głową i mówił:

- Dzielny chłopak, ani słowa, ale do generalstwa jeszcze mu bardzo daleko.

Panna Jadzia na te słowa zrobiła kwaśną minkę i była przekonana, choć tego głośno nie wyjawiła, że tatuńcio nie zna się nic a nic na wojskowości i tak tylko mówi, aby jej dokuczyć.

ROZDZIAŁ XV

W którym Kubuś znowu spotyka handlarza świń.

Austriacy zbliżyli się do Sandomierza. Połączyły się tu prawie wszystkie korpusy austriackie pod naczelnym dowództwem Ferdynanda d'Este, tak że blisko dwadzieścia kilka tysięcy ludzi miało się zmierzyć z pięciotysięczną garstką, zamkniętą w murach starożytnego grodu, który właściwie nie był fortecą, bo nie miał ani kazamat, ani dróg krytych, tylko odwieczne, walące się mury i trochę szańców usypanych w ostatniej prawie chwili, zaopatrzonych w palisady.

Korpus księcia Józefa Poniatowskiego, wyparty z kąta między Sanem a Wisłą, ułatwiał Austriakom otoczenie ze wszystkich stron Sandomierza, który tym sposobem zostawiony był sobie samemu i własnym siłom. Ale mężna załoga nie myślała o tym i pewna była, że potrafi obronić powierzone jej stanowisko. Kubuś, ustrojony teraz w szlify podporucznikowskie, ze szpadą u boku, dumnie się nosił i gadał każdemu, kto go chciał słuchać:

- Niech no te krowie nogi przyjdą pod Sandomierz, generał sprawi im takie basy, jakie ja sprawiłem huzarom pod Strachajcami.

Mówiąc to dumnie podnosił głowę i lewą ręką opierał ze wspaniałym gestem na rękojeści szpady. Należał teraz do sztabu szóstego pułku piechoty, gdzie właściwie z rozkazu pułkownika Sierawskiego od samego początku był umieszczony jako pisarz, ale wskutek rany, jaką otrzymał przy szturmie na Sandomierz, zapomniano o tym zupełnie.

Teraz dopiero, gdy czyn Kubusia pod Strachajcami i jego nominacja na podporucznika stały się w całym Sandomierzu głośne, przypomniał sobie pułkownik Sierawski o nim. Rzekł przyzwawszy do siebie Kubusia:

- No! No! Mój rekrucie, kto by przypuszczał, że tak prędko pójdziesz w górę. Ale czemu to do kaduka nie widzę cię w moim sztabie?

- Ranny byłem, panie pułkowniku.

- Hm! Jużcić, teraz jako oficer pisarzem być nie możesz, ale będziesz moim adiutantem. Niech ci tam akselbanty przypną.

Tym sposobem został Kubuś adiutantem pułkowym przy pułkowniku Sierawskim i jeszcze dumniejszy się zrobił, błyszcząc nowiuteńkimi akselbantami przy szlifach podporucznikowskich. Czy mu było potrzebne czy nie, przechodził przez ulicę Opatowską koło domu wujka Białkowskiego i spoglądał w okna, a tak się jakoś zdarzało, że zawsze w tych oknach siedziała panna Jadzia i niby gdzie indziej patrzyła lub udawała, że jest jakąś robótką zajęta, wszakże gdy Kubuś przykładał po wojskowemu rękę do czaka, nagle go spostrzegała i wdzięcznym kiwnięciem złotowłosej główki na jego ukłon odpowiadała. Nie było dnia, aby on ze swej strony nie wpadł kilka razy do wuja Białkowskiego; gadał, że tylko na chwilę przyszedł, bo ma mnóstwo zajęcia, że pułkownik Sierawski wysyła go nieustannie z różnymi interesami, mimo to siedział nieraz parę godzin, ciągle niby wstając i śpiesząc się, na co pan Białkowski odpowiadał:

- Nie plótłbyś głupstw, gdzie ci się tam może śpieszyć? Siedź, kiedy ci dobrze.

Więc Kubuś siedział, a panna Jadzia mustrowała go ciągle, mówiąc:

- Niech kuzynek Kubuś prosto się trzyma!

Lub:

- Kiedyż to kuzynkowi wąsy urosną? Jakże to może być, żeby pan adiutant-porucznik nie miał wąsów!

Kuzynek Kubuś czerwieniał i ręką sięgał, by świeży ledwie widzialny meszek pod nosem z fantazją zakręcić, z czego panna Jadzia głośno chichotała, co wprawiało pana adiutanta w mocny ambaras. To znowu, gdy się z czymś odezwał, czego ona dobrze nie zrozumiała lub nie dosłyszała, stawała przed nim wyprostowana, salutując po wojskowemu i głosem, który usiłowała zrobić grubym, wołała:

- Wedle rozkazu pana adiutanta!

Taka była przy tym ładna, że kuzynek Kubuś miał ochotę ją uściskać, ale nie śmiał. A i na to ona zapewne sama by nie pozwoliła.

Wśród tego wszystkiego dnia dziewiętnastego czerwca wieczorem Kubuś, owinąwszy się płaszczem, zamierzał zabrać się właśnie do spania w szańcu przed Bramą Opatowską, gdy zjawił się generał Sokolnicki w towarzystwie pułkownika Sierawskiego, by zlustrować szaniec.

Sprawdzali, czy wszystko w nim w porządku, czy warty czuwają, bo Austriacy już stali pod Sandomierzem i widać było z dala szeroko rozłożone ognie ich obozowisk. Noc była bardzo ciemna, niebo zachmurzone i z obozu nieprzyjacielskiego dochodził odgłos nieustannych jakichś ruchów, dudnienie wozów czy dział, a czasem bębny i trąbki grały, dając jakieś hasła. Zaniepokoiło to generała i dlatego wybrał się na zwiedzanie wszystkich szańców, by pobudzić dowódców, oficerów i żołnierzy do bacznej czujności.

Kubuś usłyszał głos swego pułkownika, z obowiązku podniósł się i stanął przy nim, by być gotowym na jego rozkazy. Właśnie generał zalecał Sierawskiemu, ażeby ze względu na noc nadzwyczaj ciemną podwoił warty i gęstszy ich łańcuch ustawił, gdy nagle w ciemności na dole wzgórza, na którym szaniec się wznosił, ukazały się dwie pochodnie w odległości strzału karabinowego, oświecając trzech jeźdźców. Jeden z nich trzymał w ręku szpadę do góry podniesioną z zawieszoną na niej białą chustką. Zaraz też trębacz zatrąbił, jakby wzywał załogę do rozmowy.

- Co to? Parlamentarz? Ależ tak, nie mylę się - mówił generał wpatrując się w jeźdźca - czego oni u licha chcą od nas? Ale wypada ich wysłuchać. Niech trębacz da odzew, a pan, panie pułkowniku, wyślij oficera z trębaczem i dwoma żołnierzami naprzeciwko tych panów, niech ich się zapyta, czego chcą? Trzeba kogoś wysłać, co umie gadać po niemiecku.

Pułkownik obrócił się do Kubusia:

- Ty umiesz gadać tym derdydasem, weź trębacza i dwóch żołnierzy i ruszaj naprzeciw kajzerlikom. Spytaj się, czego chcą, a bądź grzeczny!

Generał zaś dodał:

- Jeżeli tam jest oficer i zażąda widzenia się ze mną, to tylko jego jednego tu przyprowadzisz, zawiązawszy mu wprzódy oczy starannie.

Kubuś skłonił się po wojskowemu i skoczył do batalionu, by wziąć dwóch żołnierzy i trębacza, gdy nagle zbliżył się do niego Wicherek, który chyba słyszał całą rozmowę, i szepnął:

- Weź mnie.

- Dobrze, chodź!

I zaraz też Kubuś w towarzystwie kaprala Michalskiego, który się sam nastręczył, i trębacza Wicherka, uzbrojonego w karabin, opuścił szaniec. Dając odzew na trąbce, zbliżył się do nieruchomo stojących wysłańców. Tworzyli oni na tle ciemnej nocy, w krwawym i migotliwym oświetleniu pochodni iście tajemniczo-romantyczny obraz.

Gdy się Kubuś do nich zbliżył, oficer trzymający na szpadzie białą chustkę zszedł z konia i, przykładając rękę do czaka, rzekł po niemiecku:

- Z rozkazu generała Geringera przysłany jestem do generała von Sokolnicky.

- Mam rozkaz zaprowadzić pana do generała Sokolnickiego, ale pod jednym warunkiem.

- Pod jakimże to?

- Że pan pójdzie z nami sam i pozwoli sobie zawiązać oczy.

Austriak chwilę pomyślał i rzekł tonem szorstkim:

- Dobrze, zgadzam się.

Już Kubuś, trochę podrażniony tym tonem, chciał odpowiedzieć, że tu wcale o to nie idzie, czy acpan się zgadzasz lub nie, tylko o to, że inaczej nie możesz się dostać do generała Sokolnickiego. Dał jednak pokój, zwłaszcza że jedna rzecz go uderzyła. Już od pierwszych słów wysłańca zauważył, że ten głos ostry, gruby, nieprzyjemny już skądś zna, gdzieś słyszał, ale gdzie - nie potrafił sobie na razie przypomnieć.

Twarzy oficera nie mógł widzieć, bo dygoczące światło pochodni źle ją oświecało, widział tylko przed sobą postać wysoką, barczystą, w ciemnym płaszczu, spod którego wyglądał biały mundur. W chwili jednak gdy Austriak podał Kubusiowi chustkę, by mu oczy zawiązał, blask pochodni padł na tę twarz i doskonale ją na moment oświecił. Wtedy po oczach stalowych, zimnych, bystrych i ruchliwych poznał Kubuś w osobie oficera owego handlarza nierogacizny, który przed paru tygodniami w wąwozie za ulicą Żydowską rozmawiał z Ferdziem von Lausitzem.

Widok tego szpiega, który zapewne znowu w takim samym zamiarze chce dostać się do Sandomierza pod pozorem poselstwa od swego generała, taki gniew w Kubusiu obudził, że stał chwilę jak skamieniały, trzymając chustkę w ręku i nie zawiązując oczu Austriakowi. Ale na szczęście szybko oprzytomniał i, mówiąc sobie w duszy:

„Żebyś pękł łotrze, a nic nie zobaczysz!”, zabrał się do tak starannego zawiązywania oczu wysłańca, jakby to był jasny dzień a nie noc, która i tak nic widzieć nie dozwalała. Uskuteczniwszy to, rzekł Kubuś do Michalskiego:

- Panie kapralu, weź tego pana pod rękę i uważaj, żeby chustki nie podniósł.

Nie potrzeba tego było mówić staremu Michalskiemu, wiedział on dobrze, jak należy takich ichmościów pilnować. Ruszono tedy ku szańcowi, puszczając przed siebie wysłańca z Michalskim. Gdy tak szli, Kubuś zbliżył się do Wicherka i szepnął mu:

- Wiesz ty, kto to jest?

- A wiem, poseł kajzerlików.

- Tak, ale on jest tym handlarzem świń, którego zdybałem tam w wąwozie na rozmowie z Ferdziem von Lausitzem.

- Co mówisz?

- Tak, poznałem go doskonale!

- Święta Weroniko, patronko mojej mamy, i ten hycel znowu idzie szpiegować? Jak Stwórcę kocham, wpakuję mu szpikulec we wnętrze.

- Nie pleć głupstw, to poseł, a posłów nawet dzikie narody szanują.

- Tak, no proszę, co to znaczy być uczonym mężem. Mnie tego mistrz Koszałkowski wcale nie nauczył, choć dyscypliny nie żałował, żeby mu tam Lucyper w piekle w dwójnasób oddał. Dzikie narody! Więc może lepiej, żeby wyszpiegowawszy naszą słabiznę wiedział, gdzie uderzyć i jak nas wziąć. Przyznaj, uczony mężu, co nosisz szlify podporucznikowsko-adiutanckie, że to będzie kapitalne głupstwo. Poproszę ja pułkownika, żeby mi pozwolił ten rożenek wpakować w kajzerlicki brzuszek, a bądź pewien, że spełnię to z przyjemnością i należytym wdziękiem.

- Ciebie się wiecznie błazeństwa trzymają!

- Taki to już mój los, żebym zawsze z bębnem chodził, pozwalał się innym w awansach prześcigać i prześcigać, choć czuję w piersi zdolność i talent wielkiego wodza.

- Nie wiedziałem o tym, że talenty w piersiach siedzą.

- No, u ciebie, panie adiutancie, z pewnością siedzą nie w głowie, ale gdzie... nie powiem.

- Przestań pleść błazeństwa i radź, co mam z tym fantem zrobić?

- No, no świat się do góry nogami przewraca. Pan podporucznik adiutant radzi się dobosza.

- Radzę się nie dobosza, tylko przyjaciela.

- A! Skoro tak, to powtarzam, nadziać hycla jak prosiaka na szpikulec.

- Wiesz, że to jest niemożliwe!

- Tak, dzikie narody... osoba posła jest święta... słyszałem nieraz te frazesy, ale to jest nie poseł, tylko handlarz świń, z przeproszeniem pana porucznika adiutanta.

Zbliżano się już do szańca. Rozmowa się urwała. Kubuś wywnioskował, że jego nagłe zaawansowanie na oficera zazdrość w Wicherku, a może i w innych obudziło. Zmartwiło go to bardzo i przyrzekł sobie, że w zbliżającej się walce i obronie Sandomierza dowiedzie niechętnym, że nie protekcją, ale męstwem i odwagą zasłużył sobie na szlify oficerskie.

Co do tego handlarza nierogacizny i szpiega wysłanego w poselstwie postanowił Kubuś uwiadomić o tym pułkownika Sierawskiego. Przypomniał sobie jednak, że w takim razie należy też powiedzieć, skąd wie o tym i skąd zna tego szpiega. Dał więc spokój. Takie to zawsze następstwa jeden nierozważny krok za sobą pociąga.

Widocznie tego samego lękał się Wicherek, bo już przy wejściu do szańca zbliżył się do Kubusia i szepnął:

- Tylko, mości, uczony podporuczniku adiutancie, niech ci się czasem nie zachciewa mówić o tym szpiegu pułkownikowi, bo nie tylko postradałbyś te piękne szlify i akselbanty, ale pojechałbyś tam, skąd nikt nie wraca, czego ci, mimo wszystko, wcale nie życzę. A teraz padam do nóżek!

W szańcu kapitan Piotrowski uwiadomił Kubusia, że generał kazał posła zaprowadzić do swej kwatery, gdzie go oczekuje. Kwatera ta mieściła się w rynku w ratuszu, tam więc ruszono z posłem, mającym ciągle zawiązane oczy, czego Michalski skrupulatnie pilnował.

Generał czekał na nich w dużej izbie, suto oświetlonej, mając koło siebie pułkowników: Sierawskiego, Dziewanowskiego, Blumera, Weisenhofa, podpułkownika ułanów - Brzechwę, kapitana Zawadzkiego z trzeciego pułku, kapitana Płończyńskiego z dwunastego pułku i kilku niższych oficerów. Do izby tej Kubuś wprowadził posła, cały czas w towarzystwie kaprala Michalskiego, i na rozkaz generała Sokolnickiego zdjął mu przepaskę z oczu.

Niedawny handlarz nierogacizny, a teraz poseł generała austriackiego, ubrany był w świeżej białości mundur i pąsowy kołnierz, na którym złote gwiazdki świadczyły, że ma stopień kapitana. Olśniony światłem stał przez chwilę z zamkniętymi oczami, które przetarłszy ręką, otworzył i spojrzał po obecnych. Teraz Kubuś mógł mu się przyjrzeć dokładnie i przekonał się, że go pamięć nie omyliła, że ma przed sobą w istocie handlarza nierogacizny, który przed paru tygodniami podjął się misji szpiegowskiej. Taką uczuł pogardę dla tego człowieka, że gdyby nie obecność starszyzny plunąłby mu w oczy.

Tymczasem generał Sokolnicki zapytał po francusku:

- Kto pan jesteś i czego chcesz?

- Jestem kapitan von Schwarzfeid z pułku generała Straucha.

- Z czym pan kapitan przybywasz?

- Czy mówię z generałem Sokolnicky?

- Tak, ja nim jestem.

- Generał Geringer przysyła mię tutaj w imieniu jego Cesarsko-Królewskiej Wysokości, arcyksięcia Ferdynanda d'Este, wzywając cię, panie generale, do poddania się i otwarcia bram Sandomierza wojsku Jego Cesarsko-Królewskiej Apostolskiej Mości. Jego Cesarsko-Królewska Wysokość, arcyksiążę Ferdynand d'Este, powodowany uczuciem ludzkości, dla uniknięcia rozlewu krwi zgoła niepotrzebnego, wobec zwycięskiego pochodu naszej armii i pokonania pod Essiing wojsk francuskich przyrzeka, że załoga Sandomierza w razie poddania się będzie mogła z bronią, bagażami i działami własnymi wyjść i ruszyć dla połączenia się ze swoimi za Pilicą, w przeciwnym zaś razie...

Tu poseł na chwilę się zatrzymał, dumnie podniósł głowę i spojrzał po obecnych, a generał Sokolnicki zawsze tym samym chłodnym tonem rzekł:

- Kończ, mości kapitanie, cóż będzie w razie przeciwnym?

- Panie generale - rzekł kapitan - generał Geringer kazał mi zawiadomić waszą ekscelencję, że posiada pod bronią 26 000 ludzi i dział 76, z których dwanaście jest dwunastofuntowych. Wobec tak przeważającej siły mniemam, że wszelki opór jest niemożliwy.

- Jakie siły posiada generał Geringer, wiemy dobrze - przerwał tę mowę Sokolnicki - ale nie powiedziałeś nam, mości kapitanie, co będzie, jeżeli propozycję twego dowódcy odrzucimy z przynależną jej pogardą.

Zaiskrzyły się zimne, złe i ruchliwe oczy Schwarzfelda, wyprostował się, położył dłoń na rękojeści szpady i rzekł:

- Miasto zburzymy granatami i bombami, weźmiemy je szturmem, a wtedy wobec rozdrażnienia żołnierza nie ręczymy za niczyje życie i za niczyją własność.

Generał Sokolnicki po tych słowach zuchwałych z cechującym go spokojem zwrócił się do otaczających go oficerów i spytał po polsku:

- Cóż, panowie, powiecie na te warunki?

- Są one niesłychane! - zawołał z groźnym brwi zmarszczeniem pułkownik Sierawski. - Gdyby nawet przyjęte były przez załogę, mój pułk je odrzuci i bagnetem w ręku przedrze się przez szeregi nieprzyjacielskie.

- Mój pułk także to zrobi! - odezwał się Weisenhof.

- I mój - dodał Blumer.

- A mój - krzyknął Dziewanowski - po staremu lancami utoruje sobie drogę!

- A więc, mości kapitanie Schwarzfeldzie - zakomunikował generał Sokolnicki po francusku - idź pan, powiedz swemu generałowi, że gdy wypalę do was ostatni ładunek, zjem ostatnią podeszwę u butów moich żołnierzy, wtedy zgodzę się może na wasze warunki.

- Jednakże, ekscelencjo, zważ... - zaczął Schwarzfeld.

- Już zważyłem. Odprowadzić tego pana za nasze posterunki.

Zawiązać mu oczy!

Kapral Michalski, mrucząc coś groźnie pod nosem, co żywo schwycił przepaskę i tak silnie nią ścisnął głowę posła, że ten zaklął po niemiecku:

- Donnerwetter, cóż to, chcą mi tu głowę urwać!

Musiał Michalski nieco rozluźnić przepaskę i, wziąwszy z serdecznym uściskiem posła pod ramię, wyprowadził go w towarzystwie Kubusia z izby. Na ulicy czekała już eskorta z żołnierza i Wicherka, który zbliżywszy się do Kubusia szepnął:

- Wiesz, przyszła mi do głowy pewna myśl.

- Cóż to za myśl?

- Jak wyprowadzisz tego łotra za szaniec, to powiedz mu, że wiesz, kto on jest.

Kubuś zamyślił się.

- Hm - rzekł po chwili - masz słuszność, powiem mu to.

- I dodaj, że jako handlarz świń zasługuje na to, by go nazwać świnią.

- Już bądź spokojny, powiem mu kilka należytych duserów. Wszystko we mnie kipi, jak sobie przypomnę, co ten hultaj gadał tam w kwaterze generała. Takie zuchwalstwo warte skarcenia.

- A generał Sokolnicki go nie skarcił?

- Nie! Wiesz, jaki generał jest zawsze spokojny i pewny siebie. Ale bądź co bądź dobrze mu powiedział.

Szli dalej w milczeniu, przedostali się za szaniec, a gdy znaleźli się już na polu, Kubuś kazał Michalskiemu zdjąć przepaskę z oczu posła i rzekł:

- Mości kapitanie Szwarzfeldzie, jak wiem, kto jesteś!

- Co to znaczy?

- Wiem, że jesteś handlarzem świń i szpiegiem.

- Co?

- Tak, nie udało ci się i twojej Wilhelminie. Jesteś szpiegiem, świniarzem, psem ostatnim, rakarzem i łajdakiem. Strzeż się, bo jak jeszcze raz wpadniesz w moje ręce, to ci każę dać sto kijów i powiesić na pierwszej lepszej gałęzi jak hycla i szelmę. Ruszaj precz na złamanie karku!

To rzekłszy Kubuś pchnął go gwałtownie, aż się tamten potoczył.

Kubuś zaś zawrócił i wołając na swoich - chodźmy! - ruszył ku szańcowi.

Kapitan Schwarzfeid skamieniał i przez chwilę nie mógł mówić z wściekłości, która go dusiła. Oprzytomniawszy dobył szpady i rzucił się za Kubusiom, ale noc była ciemna, potknął się o jakiś kamień na drodze i runął jak długi. Szczęście to było dla niego, bo Wicherek umyślnie się zatrzymał, gotów szpikulcem, jak nazywał bagnet, zmierzyć głębokość brzucha kajzerlika.

Nim się kapitan podniósł, nim odszukał szpadę, która mu z ręki wypadła, Kubuś ze swoimi już był w szańcu, mocno zadowolony z tego, że tak zwymyślał posła szpiega.

W szańcu gorączkowe czyniono przygotowania do obrony.

ROZDZIAŁ XVI

W którym Wicherek utrzymuje, że o mało nie kopyrtnął.

W godzinę może potem, a jak utrzymywał kapitan Piotrowski, bo patrzył na zegarek, punktualnie w trzy kwadranse po oddaleniu się parlamentarza Austriacy rozpoczęli ze wszystkich stron zasypywać ogniem i żelazem szańce polskie i nieszczęśliwe miasto. Zwłaszcza z prawego brzegu Wisły ogień ten był bardzo dokuczliwy. Nieprzyjaciel miał tam sześć granatników i sześć dział dwunastofuntowych, których ogromne pociski i liczne granaty, pękając, druzgotały wszystko przed sobą. Na lewym brzegu trzy baterie równie parzącą wstęgą ognia ogarnęły nędzne okopiska polskie, które pod tą ulewą żelaza stękały i rozsypywały się na pył niczego nie zasłaniający i niczego nie broniący.

Jednocześnie piechota austriacka, korzystając z ciemności, podkradła się pod same kretowiska polskie, rozstawiła się po domach przedmieść, o których zapomniano lub może nie chciano burzyć, i tutaj dośrodkowym ogniem karabinowym starała się razić obrońców Sandomierza. Artyleria polska, nie mogąc celować z powodu ciemności, mając jednocześnie rozkaz oszczędzania naboi, rzadko tylko odpowiadała nieprzyjacielowi, a starzy kanonierowie, co jeszcze za Naczelnika Kościuszki z okopów warszawskich prażyli Prusaków, targali z gniewu wąsy, że milczeć muszą, i rażeni gęsto pociskami kładli się w groźnym pomruku na sen wieczny przy swych działach.

Straszna to była noc i wspomnienie jej przez całe życie nie zatarło się w pamięci Kubusia. Niebo było zaciągnięte chmurami, tak że nigdzie ani jednej gwiazdki nie można było dojrzeć, a ciemności tak wielkie, że gdy Kubuś wyciągnął przed siebie rękę, to jej dostrzec nie mógł, choć wzrok miał doskonały. Zdaje się, że koło godziny jedenastej podniosła się od Wisły gęsta mgła i tę resztę blasków, jakie dotąd choć trochę rozświecały nieprzejrzane ciemności, do szczętu zgasiła. Wśród tej czarnej, ponurej nocy co chwila, niby wąż ognisty, leciał zakreślając łuk jakiś pocisk i padał wśród polskich nasypów, roznosząc śmierć i zniszczenie. Widać było te nagłe, nieustanne, łączące się ze sobą ognie krwawe, które opasały purpurową wstęgą szańce polskie i zamkniętą w nich załogę.

Ta z bronią u nogi w posępnym milczeniu stać musiała, przyjmując z heroiczną rezygnacją śmierć czyhającą na nią ze wszystkich stron, czekając, by w dopierśnym boju przy ostatnim podskoku szturmowym bagnet skąpać w posoce rakuskiej[31] i kolbę mózgiem nieprzyjaciół umalować.

Kubuś stał tuż przy pułkowniku Sierawskim, który chodził ciągle od armat do piechoty, potykając się co chwila to o trupa, to o jakiś szczątek rozbity, i zachęcał do wytrwania, gadając:

- Przecie skoczą oni tu do nas, a wtedy zapłacimy im z nawiązką.

W jednej z takich przechadzek z pułkownikiem z jednego końca w drugi ktoś Kubusia zaczepił słowami szeptem wypowiedzianymi:

- Kubek, czy to ty?

- Ja, a kto mówi?

- Alfons Przyszczypkiewicz, Wicherkiem pospolicie zwań. Wiesz, uczony mężu, że mi tak w gardle zaschło, iż mówić nie mogę. Nie masz tam czasem czym go odwilżyć?

Ale Kubuś nic nie miał, bo nie pijał żadnych gorących trunków, więc Wicherek, zapominając o żartach, począł się gorzko uskarżać i wymyślać na Austriaków, że zamiast - jak przystało na prawdziwych żołnierzy

- pójść z bagnetem w ręku do szturmu, zasypują okopiska polskie pociskami.

- Trudno będzie wytrzymać - mówił Wicherek - jeżeli to dłużej potrwa.

- A jednak trzeba wytrzymać.

- Kiedyż te kajzerliki uderzą na nas? Czy chcą nas wprzódy pozabijać, a potem dopiero wdrapać się na te istne cmentarzysko?

- Nie bój się, przyjdą oni do nas. O! Nawet... zdaje mi się, bębny biją werbel do ataku.

Wicherek nadstawił uszów, chwilę posłuchał i zawołał:

- Nareszcie!

Splunął w ręce:

- No, teraz będę prał, Chryste Panie!

Jakoż w rzeczy samej ogień począł słabnąć i kolumny austriackie z głośnym krzykiem potoczyły się do ostatecznego szturmu. Wiatr powiał i rozpędził widocznie mgłę, bo się zrobiło widniej nieco i widać było jak ciemne masy, rozniecane niekiedy błyskami ognia karabinowego, bujać się zaczęły, by jednym wytężonym skokiem dopaść szańca i w dopierśnym boju triumfem zakończyć te zmagania śmiertelne.

Pułkownik Sierawski przebiegał przed szeregami i wołał głosem donośnym:

- Ognia, wiara! A potem kolbą i bagnetem! Pamiętajcie Raszyn i Górę, pamiętajcie, żeście Polacy!

A dobiegłszy do kapitana Płończyńskiego, który dowodził baterią, rozkazywał:

- A powitajże ich tam, kapitanie, kartaczami! A dogodź im dobrze, masz ich jak na półmisku.

Rozhukała się tedy artyleria polska. Starzy kanonierowie, postacie godne, by je ze spiżu wykuć i na wieczną pamięć na placach publicznych ustawić, ze spokojem jakby na paradzie nabijali działa podwójnymi puszkami kartaczy, mierzyli krótko, lont przykładali, a po każdym strzale równo, sfornie, prawie bez komendy naprowadzali cofającą się armatę, by nowym wymiotom kartaczowym przeszywać szeregi nieprzyjacielskie. Kładły się też one pokotem po każdym strzale, który krwawe bruzdy w nich orał, ale następni Austriacy upojeni wódką, pędzeni przez oficerów szli naprzód jak huragan.

Już byli tak blisko, że dzwonić poczęły po ich kaszkietach kule karabinowe polskie. Cały dzielny batalion szóstego pułku wyskoczył na parapet szańca i czekał z nastawionym bagnetem na pędzącą ku niemu falę ludzką. Wicherek zawzięcie bębnił w werbel, a od czasu do czasu porywał za karabin, przyklękał, dawał ognia, znów nabijał odgryzając z jakąś wściekłością naboje, potem jeszcze raz chwytał za pałeczki i bębnił, krzycząc:

- A sprawcież tam, kamraty, łaźnię tym krowim nogom!

Pułkownik Sierawski stał z obnażoną szpadą w ręku wśród swoich żołnierzy, z groźnym i dumnym poczuciem hetmaństwa swojego, głosem i postawą swoją zachęcając żołnierzy do zaciętego oporu, a obok niego Kubuś, zapomniawszy o swojej godności oficerskiej, schwycił pierwszy lepszy karabin poległego żołnierza i czekał niecierpliwie, kiedy będzie mógł go utopić w piersi nieprzyjaciół.

W tejże chwili gdy dysząc zmęczeniem od przydługiego biegu kolumny austriackie dopadły do szańca, z tyłu za nimi zapaliła się jakaś chałupa drewniana i ogień podsycany wiatrem rozgorzał tak wielkim płomieniem, że zrobiło się jasno jak w dzień. Przy blasku tego ognia widać było twarze żołnierzy austriackich, czerwone od potu, dyszące ciężko, z oczami błędnymi, krwią zaszłymi, dziką żądzą mordu przejęte.

Na wielu białe mundury były zaczerwienione prochem, krwią pobryzgane, inni po drodze zgubili swe kaszkiety lub kule im je zerwały, a wśród huku dział grzmiących ciągle, trzeszczenia ognia karabinowego niemal słychać było ich świszczące oddechy. Na ich czele w stosowanym kapeluszu z ogromnym piórem czerwonym jechał wyciągniętym kłusem jakiś oficer, wskazując szpadą na szaniec i krzycząc ochrypłym głosem:

- Vorwarts! Vorwarts!

Właśnie w tej chwili Wicherek uznając, że bębnienie do niczego nie prowadzi, rzucił bęben i z karabinem skoczył na parapet szańca; znalazł się tuż przy Kubusiu. Zobaczywszy innego oficera, zmierzył do niego, dał ognia, ale chybił.

- Chybiłem - zawołał gniewnie, odgryzając ładunek - chybiłem, jak Stwórcę kocham, jakem Alfons Przyszczypkiewicz, chybiłem... ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Gorączkowo nabijał karabin, a Kubuś mu gadał:

- Chybiłeś, niezdaro!

- Poczekaj, zaraz go poczęstuję drugą kulą, tylko prochu nasypię na panewkę.

Ale już strzelać było za późno, bo kolumna austriacka dopadła do szańca i z zajadłością wdzierać się nań zaczęła. Oficer wciąż siedział na koniu, mając odwróconą głowę od szańca, ręką, szpadą i głosem wzywając żołnierzy do posuwania się naprzód. Wreszcie odwrócił się twarzą, na którą padł odlask pożaru, a Kubuś krzyknął:

- Widzisz, widzisz... szpieg, świniarz!

Ale Wicherekjuż tego nie słyszał, bo właśnie rozpoczął śmiertelny bój z jakimś Austriakiem, który wskoczył na rów okalający szaniec, obalił palisadę i darł się zuchwale na wał. Wicherek, obaczywszy go, rzucił się ku niemu, starł się z nim na bagnety, cofnął i, podniósłszy karabin do góry, trzasnął kolbą Austriaka w łeb. Tamten runął jak długi, ale padając chwycił Wicherka za nogi i obalił. Na dnie rowu obydwaj dusząc się rękami, gryząc zębami, zniknęli w ciemnościach sprzed oczu innych.

Kubuś zaś podniecony do najwyższego stopnia widokiem szpiega Schwarzfelda, opuszczającego już konia i ze szpadą w ręku przewodniczącego swoim we wdzieraniu się na szaniec, skoczył ku niemu, mając za całą broń cienką szpadę w ręku.

Od niejakiego czasu pożar, strawiwszy chałupę, ustawać zaczął i tylko niekiedy wybuchał snopem iskier, by zaraz zgasnąć i w większych jeszcze ciemnościach pogrążyć walczących. W jednej z takich chwil nagłego rozjaśnienia Kubuś przypadł do Schwarzfelda, krzycząc po niemiecku:

- Tuś mi, handlarzu świński, szpiegu! - i rzucił się na niego, godząc go szpadą w piersi.

Schwarzfeid obrócił się i, nie mając czasu zasłonić się do ciosu, uderzył Kubusia szpadą tak silnie w głowę, że chłopiec oszołomiony padł, czując ogromny ból głowy. Przez jakiś czas słyszał jeszcze koło siebie wrzawę, huk, jęki, zgrzyt bagnetów, a potem wszystko ucichło i już nie wiedział, co się z nim dzieje.

Obudził się pod wpływem dokuczliwego zimna. Otworzył oczy, i począł się rozglądać dokoła. Widno już było i w oczy uderzyło go ogromne, czerwone jak krew słońce, powoli podnoszące się na wschodzie. Wiatr świszczał przeraźliwie, głowa go bolała mocno, zimno mu było, a oddech dusił mu mdły, nieprzyjemny zapach. Zrazu nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie się znajduje, i dopiero powoli począł sobie przypominać, że w nocy, w ciemnościach toczono upartą walkę, że on chciał zabić Schwarzfelda. Ale teraz widział, że jest dzień, wielka cisza leżała dokoła, tylko tuż przy nim ktoś jęczał i rzężał chrapliwie.

Nie wiedział, czy żyje czy śni. Z trudnością podniósł się nieco i ujrzał, że leży na dnie rowu. Dokoła niego walały się w strasznych pozycjach, ze szklanymi oczami trupy polskich i austriackich żołnierzy. Wszędzie było pełno krwi i ta krew taki mdły, nieprzyjemny zapach wydawała.

Obmacał rękę, głowę, która go bolała bardzo, ale przekonał się, że jest cała, że nie jest raniony, tylko potłuczony ciężko.

Wtedy przypomniał sobie wszystko, walkę, uderzenie, jakie otrzymał od szpiega Schwarzfelda, i przede wszystkim zadał sobie pytanie, kto zwyciężył, nasi czy Austriacy? Ale pytania tego nie mógł rozwiązać, a przykry jęk rozlegający się gdzieś blisko zmusił go zwrócić oczy w tę stronę.

O parę kroków od niego leżał na wznak, cały krwią zalany, straszny, siny dobosz Wicherek, przygnieciony ogromnym cielskiem grenadiera austriackiego, który skostniałymi rękami trupa wpił się w szyję nieszczęsnego chłopca i tak zastygł. Wicherek, który zapewne był ciężko raniony, nie mógł oswobodzić się z tego trupiego uścisku i leżał oddychając ciężko i jęcząc od czasu do czasu. Był to tak okropny widok, że Kubusiowi włosy na głowie powstały ze zgrozy.

Ale trzeba było ratować Wicherka, który widać już ledwie dyszał. Żal go się serdecznie zrobiło Kubusiowi, usiłował się podnieść i pobiec ku towarzyszowi i przyjacielowi, ale tak go głowa zabolała, że zachwiał się i usiąść musiał na ziemi. Po chwilowym odpoczynku powlókł się ku rzężącemu śmiertelnie Wicherkowi i usiłował skostniałe ręce grenadiera oderwać od szyi towarzysza. Ale wbiły się one tak mocno, że osłabiony Kubuś nie mógł tego dokonać. Grozę położenia jeszcze to zwiększyło, że Wicherek otworzył oczy, zaszłe już mgłą, i czy poznał Kubusia, dość że coś niezrozumiale wymówił i znowu powieki mu opadły.

Rozpacz ogarnęła chłopca, czuł się zupełnie bezsilny. Z niemą prośbą podniósł wzrok w górę, ku niebu, skąd - zdawało mu się - jedyny ratunek przyjść może. Ale, o radości! Na szczycie zrujnowanego, zoranego kulami, pokrytego zwłokami walecznych szańca, ujrzał kilkunastu żołnierzy ze swego pułku, którzy z noszami pod przewodnictwem kaprala Michalskiego widocznie przyszli zbierać rannych. Ostatek sił dobywając, krzyknął:

- Ratujcie!

Poczciwy Michalski poznał Kubusia i zawoławszy:

- O, pan adiutant! - co żywo zsunął się z szańca w rów.

Przybiegłszy do Kubusia, kapral nachylił się nad nim i pytał troskliwie:

- A co to? Pan adiutant ranny?

- Nie, ale ratujcie Wicherka.

W jednej chwili znalazło się dziesięć rąk, które zwaliły trupa grenadiera z biednego dobosza i oswobodziły mu szyję od śmiertelnego uścisku. Wicherek otworzył oczy, wciągnął w płuca powietrza i szepnął:

- Pić!

Od razu kilka manierek z wódką znalazło się przy ustach Wicherka.

Począł pić. Pił długo, odetchnął mocno, otworzył oczy, spojrzał dokoła, podniósł się, usiadł i rzekł:

- A co, skurczybyki, myśleliśta, żem już kopyrtnął? Oho! Rogata dusza w warszawiaku. Dajcie no mi jeszcze gorzaliny, bo mię zemdliło nieco.

Podano mu manierkę skwapliwie, a on znowu pił długo, a gdy skończył, zapytał:

- A gdzież jest ten wielkolud? Chciał mię zdusić, a łapy miał szelma silne jak u niedźwiedzia; kiedy mię chwycił, to aż coś zatrzeszczało we mnie, alem go pchnął szpikulcem pod piąte żebro, piszczał jeno jak kurczę: aj, Herr Je! Zwalił się na mnie i dusza jego dała nogę, ale mi szyi nie puścił. Maluśko, a byłbym już na łonie papy Abrahama.

Wyciągnął ręce, odetchnął głęboko i gadał:

- O, laboga, jak to dobrze, żeśta mię uratowali kamraty, jeno boję się, czy mi kręgów nie nadłamał ten wielkolud.

Macał się po szyi i śmiał się głośno, rad, że żyje.

Tymczasem poczciwy kapral Michalski zajął się Kubusiom. Obmacał mu głowę i przekonawszy się, że jest cała, gadał:

- Nic nie będzie panu adiutantowi, boli, bo potłuczona, ale to furda.

Zara w gorzałce umaczam chustę, owinę łepetynę pana adiutanta i będzie dobrze.

Zrobił tak i w rzeczy samej lżej się poczuł Kubuś; przy pomocy Michalskiego mógł już się podnieść. Teraz dopiero Wicherek go spostrzegł:

- Cóż to, Kubuś, raniony jesteś?

- Nie, tylko mi ten świniopas głowę trochę potłukł.

- I co? Nie zakantowałeś rakarza?

- Nie!

- To szkoda, jak widzisz, mojego wielkoluda uśmierciłem. Ale kiedym tu leżał i dusiłem się, to mi się zdawało, żem już umarł i na tamtym świecie ciebie widziałem.

- Widziałeś mię, ale nie na tamtym, tylko na tym świecie.

- Tak? Ano to dobrze. Ale cóż, kamraci, powiedzcie no, czy spraliście Austryjaków?

- A jakże - odezwali się chórem - trzy razy kąjzerliki powracały do szturmu i trzy razy odrzuciliśmy ich. Patrz jeno, co ich tu leży!

- Więc zwycięstwo przy nas?

- A jużci, jakżeby było inaczej!

- Nie gadać - zakomenderował Michalski - jeno zbierać rannych.

A pan adiutant może chodzić?

- Mogę, już mi lepiej.

- Po mojemu to niech pan adiutant idzie do miasta i położy się do łóżka. Jak się wy leży, zaraz będzie lepiej.

- Idę z tobą, Kubuś! - zawołał Wicherek. - Choć mi się we łbie kręci jak na diabelskim młynie.

Podpierając się wzajem, stękając, opowiadając sobie przygody tej strasznej nocy, powlekli się w ulicę Opatowską, ale tu oczy ich uderzył okropny widok. Cała ta ulica zawalona była rannymi, których tu i na rynek znoszono ze wszystkich stron, kładziono na bruku, na siennikach, materacach poznoszonych z sąsiednich domów, na słomie i na sianie.

Kilkunastu felczerów i kilku lekarzy z doktorem Wolfem na czele, bez surdutów, z zakasanymi po łokcie rękawami biegało śród tych nieszczęśliwych, niosąc im pomoc. Jęki, krzyki, wołanie o ratunek napełniały ulicę wrzawą straszliwą. Pełno kobiet, mieszczek, panien, szlachcianek pomagało lekarzom. Znosiły wodę, szarpie, bandaże; między nimi Kubuś ujrzał złotowłosą główkę panny Jadzi, jak cała zapłakana, klęcząc, dawała pić jakiemuś rannemu oficerowi. Generał Weisenhof z twarzą opaloną od wybuchu prochu siedział na przyniesionym mu skądś krześle i stękał głośno.

Kubuś przedostał się do panny Jadzi, która zobaczywszy go krzyknęła, rączkami uderzyła w powietrze i zemdlała. Przeniesiono ją zaraz do domu, otrzeźwiono, a ona, patrząc na owiązaną głowę Kubusia, rzekła:

- Mówili, że kuzynka zabił jakiś straszny Austryjak.

- Widzi kuzynka, że mię nie zabił, tylko mi głowę stłukł mocno pałaszem.

- No, już teraz powinni kuzynka zrobić generałem.

- Generałem jak generałem... może jeszcze nie, ale z czasem i to nastąpi.

Umieszczono Kubusia i Wicherka w tym samym pokoju na pięterku, gdzie już raz się leczył, i tutaj dowiedzieli się o dwóch bolesnych nowinach: naprzód, że Austriacy żadnego szańca nie zdobyli, prócz jednego za Żydowską ulicą, za parowem. Przez jakąś zdradę, jak mówiono, Austriacy cichaczem, korzystając z ciemnej nocy, przedostali się do tego parowu i z tyłu uderzyli na szaniec, tak że załoga jego i szwadron ułanów pułkownika Dziewanowskiego musiały bagnetem i lancami przebyać się przez nieprzyjaciela do miasta.

Wiadomość ta jak piorun uderzyła Kubusia, przeszyła mu na wskroś serce.

- To moja wina, że ten szaniec dostał się w ręce Austryjaków

- mówił do Wicherka - moja, moja wina. Gdybym był od razu powiedział pułkownikowi o szpiegostwie tego łotra Schwarzfelda i Ferdzia von Lausitza, do tego by nie przyszło. Nigdy w życiu sobie tego nie daruję, nigdy!

- Głupstwo rozum zjadło - odpowiedział na to Wicherek - co się stało, to się nie odstanie, i żadne żale na to nie pomogą. Jużcić, gdybyśmy powiedzieli pułkownikowi o szpiegach, byłoby może lepiej...

Nie przeczę, żeśmy źle zrobili, ale cóż na to teraz poradzić, kiedy już po sprawie? Nie gadaj no, uczony mężu, że to tylko twoja wina, bo i moja także, i za pokutę przysięgam sobie, że jak mi jeno szyja nieco się wyprostuje, pójdę prać szelmów kajzerlików, co się zmieści. Dwóch już uśmierciłem, da Bóg, uśmiercę jeszcze więcej. Nie martwić się, nie gadać głupstw, bo to z przeproszeniem psu na budę się nie przyda, uszy do góry i jazda!

Druga nowina, którą im nad wieczorem przyniósł sam wujek Białkowski, była tak samo bolesna. Generał Sokolnicki, utraciwszy w nocnym szturmie przeszło tysiąc ludzi, nie mając naboi, nie widząc znikąd pomocy, postanowił poddać Sandomierz Austriakom, a Wicherek wymyślał:

- Gadali, co ten Sokolnicki to tęgi generał, a ja widzę, że jest kapcan ostatni. Cóż to znaczy, że stracił tysiąc ludzi? Może i mnie policzył!

Ale ja żyję jeszcze i żyje także cztery tysiące zuchów, którzy samego Lucypera się nie zlękną, a cóż dopiero kajzerlików. Nie spraliśmy im to skóry dzisiejszej nocy? Nie ma naboi! Wielka rzecz! Ja w mojej ładownicy mam ich pięćdziesiąt i każdy kamrat musi ich mieć jeszcze choć po kilka.

A i co tu po nabojach? Nie mamy to kolb i bagnetów? Babski to jakiś sentyment u tego generała i oświadczam publicznie, że stracił on zupełnie mój szacunek.

- Niewiele go tam obchodzi twój szacunek, mój Wicherku - zauważył Kubuś - ja ci teraz powiem, bo głupstwo twój rozum zjadło. Chcesz się bić bez naboi? Toć Austryjaki nie takie głupie. Nie będą się darli na szaniec jak dzisiejszej nocy, ale poczną bezpiecznie strzelać do nas i wystrzelają jak kaczki. Podług mnie generał mądrze robi.

Wicherek przeciw temu oponował, spierał się i wreszcie zakończył oświadczeniem, że rad by się dowiedzieć, jakie są warunki kapitulacji.

Późno w nocy przyszedł do nich kapral Michalski srodze zmartwiony i na frasunek dobrze, jak to mówią, cięty. Powiedział, że załoga polska w ciągu dwudziestu czterech godzin opuści Sandomierz z bronią i bagażami, że zostawi tylko te armaty, które poprzednio zdobyła na Austriakach, i że ma się udać za Pilicę; że ci ranni, którzy nie będą mogli wyruszyć za wojskiem, pozostaną pod opieką austriacką, a gdy wyzdrowieją, odesłani także zostaną do swych pułków.

Zmartwiło to bardzo obu młodych wojaków, ale że nic nie mogli na to poradzić, poczęli się namyślać, co ze sobą zrobią. Obaj do marszu w czasie skwaru letniego nie byli zdolni i Kubusia głowa wciąż bolała, a Wicherek był mocno osłabiony i jakoś szyi nie mógł doprowadzić do właściwej pozycji; zostać zaś w Sandomierzu za nic nie chcieli, bo najprzód mógł Kubusia poznać Schwarzfeid i pomścić się za zniewagę mu wyrządzoną, a potem Ferdzio von Lausitz wychyli na świat głowę i z pewnością nie będzie względem nich tak głupio wspaniałomyślny, jak oni byli względem niego. Nie wiedzieli więc, co robić, i całą noc przegadali, przemęczyli się nad sposobami wyruszenia za wojskiem, ale nic wynaleźć nie mogli.

Dopiero rano wujek Białkowski wybawił ich z kłopotu, oświadczając, że nie myśli pozostać w Sandomierzu, ale z żoną i panną Jadzią wyruszy za wojskiem; że w tym celu wystarał się o powóz i brykę, i jeżeli chcą obaj chłopcy, to ich zabierze ze sobą.

Z podziękowaniem i radością zgodzili się na to. Nazajutrz, 18 czerwca wraz z wojskiem zniechęcony, smutny i pomrukujący wyruszyli z tego starego grodu, którego tak walecznie i tak na próżno bronili. Austriacy zaraz zajęli zamek i obsadzili wszystkie szańce i bramy, triumfalnie uśmiechali się i szyderczo patrzyli na wyruszające wojsko polskie. Ale niedługo tu bawili. Jak wiadomo, niebawem musieli Sandomierz opuścić i zwrócić go prawym właścicielom.

* * *

Tak się skończyło to sławne oblężenie Sandomierza i te zacięte walki o jego posiadanie. Wojna już krótko trwała i Kubuś w końcu tej kampanii został kapitanem, a Wicherek po jej ukończeniu, nie mogąc, jak mówił, dojść do ładu ze swoją szyją, która ilekroć chciał ją obrócić w prawo, wykręcała się na lewo, wziął dymisję i na Podwalu w Warszawie założył sklep z wyrobami swego papy Przyszczypkiewicza. Podobno dobrze mu się powodzi.

Kubuś pewnego pięknego poranka, ubrany w mundur kapitana grenadierów szóstego pułku, w błyszczące szlify na ramionach, oświadczył się uroczyście wujkowi Białkowskiemu o rączkę panny Jadzi.

Wujek się chętnie zgodził, mama się rozpłakała, a panna Jadzia, rumieniąc się jak róża, szepnęła:

- Dobrze, pójdę za kuzynka Kubka, ale pod warunkiem, że zostanie generałem.

Kuzynek Kubek przyrzekł, że się postara, więc było wesele sute, na którym był pułkownik Sierawski, kapitan Piotrowski, kapral Michalski i kupiec Wicherek, wciąż nie mogący sobie dać rady ze swoją szyją.

Panna Jadzia ślicznie wyglądała, Kubuś promieniał radością i wszyscy tego dnia byli bardzo szczęśliwi. A potem żyli długo, kochali się i mieli dużo dzieci...

Koniec.

Radom, w sto drugą rocznicę zdobycia Sandomierza (1901 r.).

Objaśnienia

1 Tak nazywano w zaborze austriackim poddanych cesarza. Nazwa ta powstała od urzędowych kolorów austriackich: żółtego i czarnego. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).

2 Lekceważąco: władca mato znaczącego cesarstwa.

3 Tak nazywano żołnierzy austriackich.

4 Szkodzić komuś, dać się we znaki.

5 Tak ironicznie nazywano Austriaków od niem. słowa der Keiser - cesarz.

6 Obić kogoś, oćwiczyć.

7 Duży kapelusz w kształcie trójkąta, noszony zwłaszcza przez wojskowych w okresie wojen napoleońskich.

8 Widać, zdaje się, być może.

9 Srebrne lub złote sznury noszone na prawym ramieniu przez generałów, oficerów dyplomowanych, adiutantów, żandamów.

10 Rodzaj długiego i obszernego płaszcza z kapturem, zrobionego z grubej tkaniny.

11 Broń lub inne przedmioty ustawione po kilka, oparte o siebie.

12 Pasy rzemienne noszone przez żołnierzy, podtrzymujące tornister i ładownice.

13 Cięgi, razy, kije.

14 Zrzędzi, fuka, burczy.

15 Wyroby plecione (galony, taśmy).

16 Kadrylem nazywał lud warszawski kiełbasy zrobione z krwi, kaszy i mięsa.

17 Na pewno.

18 Poranek jest przyjaciółką muz.

19 Roztargmeme, brak uwagi, przeszkoda.

20 Szeroki, płaski statek do przewożenia towarów.

21 Po szlachecku, po miejsku, nie po chłopsku.

22 Pasek rzemienny, za pomocą którego szewc robiąc but przytrzymuje go nogą.

23 Restauracja niższego rzędu; jadłodajnia, garkuchnia.

24 Proch sypany na panewkę broni palnej.

25 Rodzaj kurtki wojskowej kroju węgierskiego, szamerowanej, obszytej futrem, noszonej zwykle na lewym ramieniu.

26 Barwne wylogi przy mundurze wojskowym.

27 Podskoki, susy.

28 Tu: pisemny nakaz złożenia świadczeń w naturze.

29 Pasza dla koni wojskowych.

30 Dawne męskie ubranie wierzchnie, długie, zapinane pod szyją.

31 W posoce austriackiej.

KONIEC KSIĄŻKI



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przyborowski Walery Zdobycie Sandomierza
Przyborowski Walery Zdobycie Sandomierza
Przyborowski [Zdobycie sandomierza]

więcej podobnych podstron