Perry Steve Conan Prowokator(1)


STEVE PERRY

CONAN PROWOKATOR

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DEFIANT

PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI

Dla Dianne i stale zmiennej miłości

Dla prawie dorosłych Dala i Steph

I dla Jona i Jess mających

długą drogą przed sobą

PROLOG

Neg Złowrogi szedł przez komnaty umarłych.

Było rzeczą zwykłą, to, iż odwiedzał tak zawilgocone, cuchnące pleśnią miejsca, gdyż jako nekromanta wysączał swą moc niczym mroczny syrop od tych, których nie było już wśród żywych. Będąc czymś więcej aniżeli praktykiem prostych zaklęć śmierci, Neg przetrzymywał więźniów w chłodnych pomieszczeniach pod posępnym zamczyskiem zaludnionym przez Bezokich. Ludzie nazywali znajdujących się w mocy Nega nieumarłymi, a gdy o nich mówili, odruchowo wykonywali gest chroniący przed złymi mocami. Nekromanta śmiał się na myśli o tym. Ludzie byli bydłem, a Neg wilkiem. Któregoś dnia zapanuje nad żyjącymi, tak jak obecnie władał nieumarłymi.

Cienie tańczyły na osmolonych sadzą ścianach za sprawą czarnych świec w zielonkawych, mosiężnych obsadach. Dym unoszący się znad płomyków zaciemniał jeszcze bardziej sufit i ściany. Żaden żyjący nie trafił do tego miejsca z własnej woli, nawet Bezocy przychodzili tu tylko, by zajmować się świecami, i to wyłącznie na rozkaz Nega. Nie potrzebowali światła, a więźniowie Nega nie musieli oglądać się nawzajem. Nieumarli obezwładnieni byli silnym zaklęciem, a jedyne, czego pragnęli, to wymknąć się z jego mocy i przekroczyć granicę Szarych Krain.

Neg roześmiał się, a dźwięk ten przetoczył się przez opustoszały korytarz odbijając głucho od kamiennych ścian. Nie ulegało wątpliwości, że nieumarli chcieli zrezygnować z jego gościny. Nie mógł jednak do tego dopuścić, bowiem zbyt wiele mieli mu do zaoferowania. Przekroczyli Rzekę Śmierci i zostali stamtąd zawróceni. Wiedzieli to, co nie dane jest zwykłym śmiertelnikom. Za ich pośrednictwem Neg poznał owe sekrety. Ta wiedza, dla kogoś, kto przez lata nabrał sporo umiejętności, mogła stać się prawdziwą potęgą.

Brązowy szczur zapiszczał na przechodzącego maga, który przeszkodził mu w ogryzaniu kości ludzkiego palca. Neg zmierzył gryzonia miażdżącym spojrzeniem, a szczur natychmiast zamilkł rażony mocą maga. Zwierzak zadygotał, wydał jeszcze jeden pisk i przewrócił się. Nagi różowy ogon drgnął nerwowo i gryzoń zdechł.

Neg uśmiechnął się, po czym wszedł z wilgotnego korytarza do ogromnej komnaty. Płaty czarnej pleśni pokrywały ściany, a migocące światło nie było w stanie powstrzymać atakującej zewsząd ciemności. W przesiąkniętym wonią zgnilizny powietrzu unosił się dławiący zapach śmierci.

Neg ruszył w stronę środka komnaty, nieporuszony mrokiem, pewny swoich poczynań. Wziął głęboki oddech upajając się odorem rozkładu, jak zwykły śmiertelnik rozkoszujący się zapachem przednich perfum. To była jego domena. Jego.

— Pójdźcie — rozkazał. Głos odbił się od odległych ścian i powrócił doń równie głuchy jak łoskot jego kroków.

Ciemność zafalowała. Rozległo się skrzypienie ścięgien, szelest wyschłego, grobowego odzienia i szuranie przegniłych stóp na kamieniach. Dojmujący chłód omiótł Nega i przybierał na sile wbijając lodowe szpony coraz dalej w głąb jego ciała aż do szpiku kości. To również było częścią jego siły. Powiew wzmógł się mierzwiąc długie włosy Nega. Niegdyś były one czarne, tak czarne, że prawie granatowe, ale siwizna już dawno temu zdołała je opanować. Minęło pięćset lat, odkąd oglądał w zwierciadle swoje młodzieńcze oblicze. To jednak było bez znaczenia, już od dawna nie podlegał działaniu czasu.

Niewidoczne istoty w komnacie zbliżyły się tworząc krąg wokół Nega. Bliżej, jeszcze bliżej…

— Stać!

Dźwięki ustały. W komnacie słychać było jedynie szmer oddechu Nega.

— Kim jestem?! — zawołał Neg.

— Panem — odrzekło chórem trzydzieści głosów.

Dźwięk był jednak stłumiony, intonacja słaba, głos pozbawiony wewnętrznej siły.

— Tak, jestem i pozostanę waszym panem, chyba, że zadecyduję inaczej. Nigdy o tym nie zapomnijcie — przerwał, by rozkoszować się swą władzą. Cisza otaczała go niczym gruby mroczny wełniany kokon. Odezwał się ponownie:

— Kto z was wie coś o Źródle Światła?

— Ja — odparł głęboki męski głos.

— Zbliż się.

Znów dało się słyszeć szuranie stóp na kamieniach.

Neg pstryknął palcami, ten dźwięk przypomniał trzask pękającego patyka albo wyschłej kości. Na poczerniałym paznokciu kciuka wykwitł mały ogienek i żółtawe światło, zwalczywszy półmrok, rozjaśniło niewielki krąg wokół maga. To wystarczyło, by ukazać szare, pozbawione wyrazu oblicze martwego mężczyzny.

— Stój! Mów! Dlaczego nie zostało mi dostarczone?

Usta mężczyzny poruszyły się. Patrzył prosto przed siebie, jakby spoglądał na jakąś odległą krainę.

— Sępy żerują na trupach twoich wysłanników w cieniu wielkiego Min Koth.

— Na Czarną Rękę Seta! Co się stało! Mów szybko!

— Twoi ludzie zabili khaurawskich koczowników i zdobyli talizman, jak kazałeś. Chcieli jednak napchać sobie kabzy dodatkowym złotem sprzedając skradziony fałsz pewnemu magowi z Khako w Koth. Zamiast złotem czarnoksiężnik zapłacił im trującym proszkiem czarnego lotosu. Twoi ludzie zginęli.

— Głupcy! Przywołam ich z Gehanny i sprawię, że przez tysiąc lat będą błagać mnie o śmierć!

Neg splunął na posadzkę, gniew narastał w jego sercu, chude ramiona naprężyły się. Ci ludzie będą cierpieć, z pewnością, ale co z talizmanem?

Wypowiedział to pytanie głośno.

— Walki mag również został zabity — rzekł nieumarły. — Źródło Światła trafiło w ręce kapłana. Teraz zmierza ku świętości Suddy.

— NIE!

— Tak.

Neg sięgnął do sakiewki przy pasie i wydobył garść przezroczy — sto białych kryształków. Cisnął nimi w żywego trupa, który wydał cichy jęk, gdy biała smuga zetknęła się z jego twarzą. Potem rozległ się głośny syk. Z palącego się ciała wyciekał tłuszcz i buchał dym. Nieumarły runął na ziemię, uwolniony od dającego życie zaklęcia.

Nekromanta spojrzał na trupa.

— Nie, nie umkniesz mi tak łatwo. Raduj się krótkim pobytem w Szarych Krainach, mój rabie, bowiem już wkrótce znów wezwę cię na służbę!

Ogienek na jego dłoni znikł, po czym mag odwrócił się i ruszył do wyjścia z komnaty.

— A wy możecie zasnąć. Wracajcie do swoich koszmarów — rozkazał. Kiedy mag wyszedł, obłożone zaklęciem żywe trupy powłócząc nogami odeszły na swoje miejsce. Rozsypana na podłodze magiczna sól zasyczała i wyparowała w żółtawej chmurze, wypełniając powietrze wonią palonej siarki.

Nieumarli tęsknie wpatrywali się w znikającą sól. Było jej dość, by uwolnić jednego z nich.

W ciemności, w zupełnym bezruchu stała kobieta znana jako Tuanne. Za życia była piękna i zachowała urodę nawet po śmierci, bowiem taka była wola Nega Złowrogiego. Stała nieruchomo nie poddając się rozkazowi nekromanty. Jeden kryształek czarodziejskiej soli wylądował na jej kształtnej piersi. Cienki jedwab sukni pozostał nienaruszony, ale sól paliła ją niczym rozgrzana do czerwoności igła.

Ból był potworny, ale nie krzyknęła, bowiem wraz z bólem przyszło uwolnienie od wiążącego Tuanne zaklęcia nekromanty.

Inni powrócili na swoje miejsca i ponownie zapadli w sen pełen upiornych koszmarów, ale Tuanne stała niby wrośnięta w ziemię, dręczona coraz liczniejszymi pytaniami. Czy to jakaś okrutna sztuczka Nega? Czy będzie na nią czekał, jeśli spróbuje opuścić komnatę? Jak mogło do tego dojść? Czy to możliwe, że naprawdę nastąpiło przełamanie zaklęcia? Czy rzeczywiście była wolna?

Nie, uznała Tuanne. Nie była wolna. Może była czymś więcej, ale przede wszystkim była nieumarłą, istotą nie martwą, ale i nie żywą. W tym stanie pozostawała dzięki zaklęciu maga od ponad wieku. Ludzie, których znała, wędrowali już dawno po Szarych Krainach. Odmówiono jej prawowitego miejsca pośród nich, a podobnie jak inne żywe trupy poddane mocy Nega, niczego nie pragnęła bardziej jak godziwej śmierci.

Cóż. Jeśli to nie była sztuczka, jeśli istotnie wymknęła się z okowów, które ją pętały, co mogła teraz uczynić? Neg dzierżył klucz do jej śmierci i wystarczyło, by na nią spojrzał, by ponownie znalazła się w jego mocy. Musiał istnieć jednak jakiś sposób pozwalający w pełni uwolnić się od magicznej mocy nekromanty. I sposób na uwolnienie pozostałych więźniów Nega.

Tuanne przywołała swe wspomnienia zarówno te z życia, jak i z krótkiego pobytu w Szarych Krainach. Po chwili z głębi umysłu napłynęła odpowiedź; czyste, jasne światło pośród szarości. Światło. Źródło Światła, którego poszukiwał Neg, by wzmocnić swoje moce. Talizman mógł dać wolność zarówno jej, jak i pozostałym, którzy uwięzieni byli w tej piekielnej komnacie. Musi odnaleźć ten artefakt i wykorzystać go, by uwolnić siebie i resztę więźniów!

Piękna nieumarła przekradła się do wyjścia, uśmiechając się po raz pierwszy od stu lat. Zrobi to co w jej mocy, aby zdobyć Źródło Światła. Uczyni wszystko, by osiągnąć swój cel…

I

Młodzieniec przybył z Północy, przez góry, pokonując zimny, postrzępiony masyw oddzielający Hyperboreę od Brythunii. Nazywał się Conan, był wysoki i dobrze zbudowany. Uzbrojony był w ciężki prosty miecz ze starego błękitnego żelaza, wciąż ostry, choć poszczerbiony w licznych bitwach. Zabrał ten miecz z kolan trupa i o mało nie przepłacił tego życiem. Wzdrygnął się na to wspomnienie.

Parający się podobnymi sztuczkami może z łatwością stracić duszę.

Lodowaty wiatr zmierzwił czarną czuprynę Conana, ale chłód nie miał najmniejszego wpływu na ogniki gorejące w jego niebieskich oczach. W Cymmerii takie wichury były częścią życia i przyjmowano je jako jedną z najmniejszych prób Croma.

Szedł już od kilku dni żywiąc się korzonkami i późnymi jak na tę porę jagodami. Udało mu się również pochwycić kilka królików. Była to trudna wędrówka, ale wolał to niż swój poprzedni los. Wszystko było lepsze od niewolnictwa, nawet wilki ścigające go przez dwa dni.

Barbarzyńca bacznie przepatrywał skały wzdłuż drogi. Szukał odpowiedniego kamienia i w końcu go znalazł. Kamień do ostrzenia, by zlikwidować szczerby na ostrzu. Ojciec dobrze go tego nauczył. Miecz musi być ostry i gładki, bo poszczerbione ostrze jest słabsze i łatwiej pęka.

Po godzinie miecz odzyskał dawny połysk i ostrość. Cymmerianin zamachnął się orężem, po czym uśmiechnął się. Jako syn kowala miał sporą praktykę, jeżeli chodziło o brąz i żelazo, a to ostrze było wyśmienite, zarówno pod względem wyważenia, jak i hartowania.

Trup, który ożył, kiedy ostrze zostało wyjęte z jego rąk, raczej już go nie potrzebował, podczas gdy Conanowi jak najbardziej mogło się przydać. Było wielu bogaczy, którzy mieli więcej złota, niż mogli wydać, i uszczknięcie odrobiny bogactwa z pewnością im nie zaszkodzi. Conan słyszał o Zamorze, mieście na południu, gdzie mieszkało wielu bogatych kupców posiadających olbrzymie skarby. Złodziej mógł się tam nieźle urządzić, Cymmerianin zaś zamierzał wybrać się do miasta o nazwie Shadizar i potwierdzić te pogłoski.

Barbarzyńca nie wiedział, jak daleko było do Shadizaru. Postanowił, że będzie szedł na południe, póki go nie odnajdzie. Odkąd opuścił kryptę, w której schronił się przed wilkami, Conan nie napotkał na swej drodze ani jednej istoty ludzkiej. Widział króliki, niedźwiedzie, a nawet wielkiego górskiego kota, ale zwierzęta nie mogły wskazać mu drogi do miasta. Uśmiechnął się na tę myśl.

Głośny krzyk starł uśmiech z jego ust i młodzieniec poderwał się na równe nogi unosząc miecz.

Dźwięk dochodził gdzieś z górskiego stoku, od strony, w którą zmierzał. Był zaciekawiony, ale nie nierozsądny. Pojmanie i niewola nauczyły go ostrożności. Ten, kto bez namysłu rzucał się na spotkanie nieznanego, był durniem, Conan z Cymmerii zaś z pewnością się do nich nie zaliczał. Szybko, acz ostrożnie ruszył w stronę, skąd dobiegł krzyk, wypatrując bacznie najmniejszych oznak niebezpieczeństwa. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że samotny wojownik stawia czoło pięciu przeciwnikom uzbrojonym w miecze, długie sztylety i włócznie. Wojownik odziany w ciemną szatę stał zwrócony plecami do stromego górskiego zbocza. Przewaga liczebna napastników była oczywista, ale znajdowali się oni niżej od swojej ofiary i nie mogli zajść jej od tyłu.

W pierwszej chwili Conan chciał stanąć po stronie samotnego wojownika i o mało tego nie uczynił.

Pohamował się w ostatniej chwili. Uznał, że lepiej będzie popatrzeć przez chwilę i zobaczyć, co się wydarzy.

Cymmerianin podszedł nieco bliżej, nadal niezauważony przez walczących.

Jeden z napastników skoczył naprzód i biorąc potężny zamach wymierzył cięcie w głowę ciemno odzianego mężczyzny.

Obrońca odskoczył w lewo i jego broń śmignęła na odlew, trafiając atakującego w pierś. Rozległ się dźwięk, jakby dojrzały melon upadł na kamienie. Conan zamrugał zdumiony. Odziany w ciemną szatę mężczyzna nie miał miecza, lecz krótką drewnianą pałkę.

Napastnik jęknął i runął w tył, przewracając jednego z kamratów. Drugi z atakujących usiłował dźgnąć mężczyznę włócznią i Conan ponownie zdumiał się szybkością reakcji tamtego. Mężczyzna odwrócił się i laską zablokował pchnięcie. Kontynuując ruch po okręgu w górę, odbił włócznię w bok i końcem pałki trafił włócznika w bark. Cymmerianin usłyszał wyraźnie trzask pękającej kości.

Trzeci napastnik zdołał jednak wsunąć włócznię między nogi napadniętego i podciąć go. Jednocześnie czwarty i piąty opryszek rzucili się, by uśmiercić powalonego.

Conan krzyknął, by zwrócić na siebie ich uwagę, i rzucił się naprzód. Włócznik, który podciął mężczyznę z laską, wykonał krótkie pchnięcie mierząc w pierś Conana, ten jednym cięciem przepołowił drewniane drzewce.

Równocześnie potężnie zbudowany mężczyzna zaatakował barbarzyńcę sztyletem żłobiąc krwawą bruzdę w jego udzie.

Rozjuszony Cymmerianin odwrócił się i ciął na odlew. Ostra stal pewnie trafiła mężczyznę w twarz na wysokości oczu. Struga krwi zbryzgała jego stojącego tuż obok kamrata. Cięty rozbójnik skonał na miejscu, a jego dusza opuściła ciało, zanim te zległo na kamienistym gruncie.

W chwilę potem wojownik z pałką podniósł się, a pozostali napastnicy podali tyły, pozostawiając na placu boju zabitego towarzysza.

Odziany w ciemną szatę mężczyzna wyprostował się i przyjął pozycję do walki. Trzymając koniec laski na wysokości gardła, on również patrzył w ślad za uciekającymi. Po chwili pochylił się, by rzucić okiem na trupa.

— Nie żyje — oznajmił.

Conan miał wrażenie, że słyszy w jego głosie nutę żalu.

— Tak — rzekł Cymmerianin — Mam nadzieję, że opowiedziałem się po właściwej stronie.

— To zależy od punktu widzenia — odrzekł tamten. — Z mojego, twój wybór był bez wątpienia trafny. — Spojrzał na leżącego. — Za niego trudno mi powiedzieć, ale podejrzewam, że raczej nie byłby zachwycony.

Mężczyzna uniósł obie dłonie, aby pokazać, że są puste. Był wysoki, choć nie dorównywał wzrostem Conanowi, miał jasne włosy i krótką brodę. Mógł mieć około trzydziestu lat.

— Zwą mnie Cengh, jestem ubogim kapłanem z zakonu Suddy.

— Jestem Conan z Cymmerii.

— Bądź pozdrowiony, Conanie. Powiedz, co skłoniło cię, że stanąłeś u mego boku, a nie po stronie tych rzezimieszków?

— Pięciu na jednego to ciut za dużo. — Conan wskazał na pałkę Cengha. — Gdybyś miał prawdziwy miecz, mógłbyś sam ich pokonać.

— My nie zabijamy — rzekł Cengh. — Nawet pozbawionych skrupułów, górskich bandytów.

— Ale nie macie nic przeciwko pogruchotaniu im paru kości.

— Ano nie.

Conan wzruszył ramionami. Zrobił, co miał do zrobienia, i odwrócił się, by odejść.

— Zaczekaj! — zawołał Cengh. — Dokąd zmierzasz?

— Wędruję do Zamory.

— Uratowałeś mi życie. Muszę jakoś ci się odpłacić.

— Możesz powiedzieć mi, czy dojdę tą drogą do Shadizaru.

— Złe miasto — rzekł Cengh. — Pełne złodziei i nierządnic. Czemu chcesz tam iść?

— Interesy — odrzekł Conan z uśmiechem. — Słyszałem, że można tam zarobić.

— Ale przecież jesteś ranny — wskazał na ranę na udzie Conana.

— Draśnięcie. Zagoi się.

— Shadizar leży o miesiąc pieszej wędrówki stąd. Ja idę do Świątyni, Która Nie Upadnie, centrum kultu Suddy, to tylko dwa dni drogi. Pójdź ze mną, a podejmiemy cię gościną i damy nowy przyodziewek, gdyż nic więcej nie możemy ci zaoferować.

W pierwszej chwili Conan zamierzał odmówić. Nie chciał mieć do czynienia z kapłanami czy świątyniami, niemniej jednak cuchnące futra, jakie miał na sobie, zaczynały już gnić. Poza tym perspektywa gorącego posiłku i możliwość spędzenia kilku nocy w wygodnym łóżku wydawała się nader kusząca. Bądź, co bądź uratował życie temu człowiekowi i będąc na jego miejscu Conan również chciałby się zrewanżować. Należy zawsze spłacać swoje długi. Postanowił, że da kapłanowi szansę okazania wdzięczności.

— Cóż, przypuszczam, że kilka dni opóźnienia nie powinno mi zaszkodzić.

Okolica, którą przemierzali, była górska i kamienista. Cengh wyjaśnił, że Masyw Kezankiański ciągnie się wzdłuż całej zachodniej granicy Brythunii i Zamory, aż do Khauranu. Przekroczywszy wzgórza pomiędzy Hyperboreą a Brythunią, znajdą się na trakcie ciągnącym się z Północy na Południe, którym łatwiej będzie im podążać niż ośnieżonymi bezdrożami.

Conan był zachwycony sposobem użycia pałki przez Cengha i powiedział mu to. Kapłan uśmiechnął się.

— Dzikie bestie rzadko słuchają głosu rozsądku, a ludzi niewiele różniących się od zwierząt również jest niemało. Założyciele mego zakonu opracowali pewne zasady samoobrony, jak również broń, której możemy używać, to jest laski, pałki, sieci i sznury, ale większość z nas stara się unikać walki.

Ścieżka pięła się stromo w górę i Conan musiał uważać, by nie stracić równowagi na oblodzonych kamieniach.

— W takim razie jak polujecie? — zapytał, gdy znaleźli się na nieco równiejszym terenie.

— Nie polujemy. Nie jemy mięsa. Nic co ma w żyłach ciepłą krew. Tylko ryby.

Conan pokręcił głową, ale nie odezwał się. Żadnego mięsa? Jak człowiek może zachować siły nie spożywając czerwonego mięsiwa? Fakt, on sam ostatnio nie jadał go zbyt często, ale nie dlatego, że nie chciał. Mimo to Cengh wcale nie był słabeuszem, a wzrostem prawie dorównywał Conanowi. Co do siły przekonało się o niej przynajmniej dwóch opryszków, którzy odważyli się go napaść.

— Tak czy inaczej — rzekł Cengh — jestem nowicjuszem, jeżeli chodzi o fimbo. — Poklepał swą laskę. — W Świątyni, Która Nie Upadnie, brat Kensash liczący sobie sześćdziesiąt pięć zim i mający włosy białe jak szron jest mistrzem walki pałką. On naprawdę potrafi jej używać.

Conan pokiwał głową. Jako wojownik nie mógł się doczekać, aby to zobaczyć.

Dwaj mężczyźni wciąż jeszcze mieli przed sobą dzień drogi, kiedy w zasięgu ich wzroku ukazała się świątynia. Conan natychmiast zrozumiał, skąd wzięła się jej nazwa — masywna kamienna budowla wznosiła się na nieprawdopodobnie wysokiej i smukłej kamiennej iglicy. Kojarzyła się Conanowi z półmiskiem pełnym owoców balansującym na cienkiej, kruchej słomce.

Patrząc na świątynię poczuł chłód. To oczywiste, że żadna naturalna struktura nie mogłaby istnieć w taki sposób. Dla młodego Cymmerianina zaś wszystko co nadnaturalne wiązało się z magią. Było to równie pewne jak to, że Atlantydę pochłonęły odmęty oceanu.

Cengh uśmiechnął się na ten widok, a Conan przybrał obojętną minę.

Ścieżka stała się bardzo stroma i marsz na niektórych odcinkach zmienił się we wspinaczkę. Cymmerianin radził sobie wyśmienicie, a Cengh nie omieszkał go pochwalić.

— W Cymmerii wysyłamy dzieci po chrust na bardziej strome zbocza — stwierdził krótko Conan.

Cengh zatrzymał się nagle, nasłuchując.

Conan wytężył słuch, usiłując wychwycić jakiś podejrzany dźwięk. Na wprost nich znajdowało się przyprószone śniegiem rumowisko wielkich głazów, których podstawy przesłonięte były gęstymi zaroślami. Ścieżka skręcała obok nich w lewo i ponownie się wznosiła. Barbarzyńca nasłuchiwał, ale jedyne, co wychwycił to pojękiwanie wiatru w górskich zakamarkach, odległe skrzeczenie jakiegoś ptaka i to wszystko. Nie! Było jeszcze coś…

Dziwny dźwięk, jakby głośne, wysokie grzechotanie. Słyszał już kiedyś podobny dźwięk; wydawał go wąż, którego spotkał na jednej o odległych pustyń, gdy gad wijąc się leniwie sunął przez rozgrzaną połać piaszczystej wydmy. Kiedy wąż zaatakował Conana, Cymmerianin zmiażdżył mu łeb kamieniem i odkrył źródło tajemnego odgłosu. Była nim znajdująca się końcu ogona gada pusta koścista grzechotka.

— Wąż? — spytał Conan.

— Gorzej. — Cengh wyjął laskę i wyprostował się.

W chwilę potem barbarzyńca zobaczył, co było przyczyną zaniepokojenia kapłana.

Zza największego głazu wyłonił się stwór, jakiego Conan nigdy dotąd nie widział. Był wysoki, miał dwie nogi i dwie ręce. Ta kreatura nigdy wszakże nie widziała wnętrza kobiecego łona. Przypominała gada o ciele pokrytym ciemnozieloną łuską i ciągnęła za sobą ogon, który w miejscu złączenia z ciałem miał grubość uda barbarzyńcy, a zwężony koniec był cieńszy niż męski palec. Stworzenie miało gadzi pysk, szparkowate nozdrza, żółte ślepia i mięsiste wydęte wargi. Wyglądało, jakby miało zamiar zagwizdać. Na czubku kościstego łba znajdowała się pofałdowana koścista płytka, która grzechotała w rytm kroków. Ręce istoty były wiotkie, a dłonie zakończone trzema szponami.

Wykrzywiła usta w grymasie przypominającym uśmiech, ukazując spiczaste zęby.

— Tostith — rzekł Cengh odpowiadając na niewypowiedziane pytanie barbarzyńcy. — Nie pozwól, by na ciebie splunął.

Conan dobył miecza, nie odrywając wzroku od bestii.

— Zaatakuje uzbrojonego człowieka?

— Tak. Zaatakowałby nawet pięćdziesięciu zbrojnych. I zabija więcej, niż może zjeść, ot tak, dla zabawy. Bestia z piekła rodem.

— Jest szybki?

Uśmiech stitha przygasł i stwór ponownie wydął wargi.

— Zbyt szybki by można mu uciec — odrzekł Cengh.

Stith niespiesznie zbliżył się do dwóch mężczyzn wymachując ogonem jak kot.

Conan ścisnął mocniej rękojeść swego miecza.

— Ty z lewej — rozkazał. — Ja zaatakuję z prawej.

Zanim jednak zdążyli cokolwiek zrobić, stith sprężył się i skoczył w kierunku Conana. Dla zachowania równowagi potwór podpierał się ogonem.

Był szybki! Conan odskoczył w prawo, uniósł miecz, a w tej samej chwili stith bryznął strużką świecącej szmaragdowej plwociny w miejsce, gdzie do tej chwili znajdował się barbarzyńca. Ślina rozprysła się na kamienistej ziemi i w górę buchnęły smużki gryzącego, smrodliwego dymu.

— Na Croma! — Conan zamachnął się mieczem tnąc ku dołowi, gdy stith przemknął obok niego, lecz szybkość przeciwnika sprawiła, że zamiast odrąbać potworowi łeb, uciął mu zaledwie koniuszek ogona,

Stith wpadł w szał. Zaryczał przeraźliwie i odwrócił się posyłając ku barbarzyńcy kolejną strużkę świecącej zieleni.

Conan uchylił się, skręcając całe ciało w momencie, gdy jaskrawa struga o grubości kciuka minęła jego pierś i bark.

Cofnął się chwiejnie, unosząc miecz na wysokość ucha.

Stith nabrał głęboko powietrza, przygotowując się do kolejnego splunięcia.

— Hai!

Po okrzyku Cengha nastąpił głośny trzask pałki spadającej na grzbiet stitha.

Monstrum kaszlnęło i zamiast strzygnąć plwociną, wyrzuciło z siebie kłąb mętnawej mgiełki. Conan poczuł palący ból na twarzy i obnażonych barkach, ale błyskawicznie cofnął się przed złowróżbną mgłą i ponownie uniósł miecz.

Stith odwrócił się w kierunku Cengha i znów wziął głęboki wdech. Conan skoczył zataczając mieczem szeroki, poziomy łuk. Dobrze naostrzone ostrze rozpłatało łuskowatą szyję i zwolniło nieco przechodząc pomiędzy kręgami.

Bryznęła krew, a odrąbana głowa stitha spadła głuchym mlaśnięciem i potoczyła się po ziemi. Drżące, bezgłowe cielsko podskoczyło jeszcze raz i runęło.

Młody Cymmerianin patrzył zdumiony na zabitą bestię. Jeśli tutejsi kapłani wiedzieli, że te istoty czyhają w zasadzkach na odległych górskich szlakach, a mimo to wędrowali uzbrojeni jedynie w kije, musieli być albo bardzo mężni, albo bardzo głupi…

II

— Śnieg! — zawołał Cengh.

Conan spojrzał na kapłana. Czy ten człowiek stracił rozum?

— Do tej łachy śniegu za skałami — rozkazał Cengh. — Szybko!

Początkowo Conan sądził, że może stith nie był sam albo monstrum bało się śniegu, ale te myśli pierzchły już w chwilę później, kiedy dwaj mężczyźni dotarli do śniegu zalegającego w cieniu głazów. Kapłan nabrał garść gruzłowatej brei i wykonał gest, jakby chciał wetrzeć ją w twarz. Cymmerianin cofnął się o krok unosząc zbryzgane posoką ostrze.

— Co to ma znaczyć?

— Trucizna stitha — wyjaśnił Cengh. — Musimy zmyć ją z twojej skóry. Nawet mała ilość powoduje chorobę lub śmierć.

Barbarzyńca przypomniał sobie ból, kiedy stwór splunął na niego. Położył miecz na ziemi i nabrał w dłonie chłodnego białawego śniegu. Wtarł zimne kryształki w twarz, tak mocno, że aż zapiekły go policzki.

Gdy powtórzył tę czynność trzykrotnie, Cengh pokiwał głową zadowolony. Wskazał jednak parujący pas skóry na odzieniu Cymmerianina, na wysokości barku.

— Przeżre skórę na wylot — rzekł kapłan. — Najlepiej odciąć ten kawałek.

Conan sięgnął po miecz, ale Cengh wyjął krótki, zakrzywiony nóż przypominający kształtem kieł.

— Lepiej użyj tego.

Cymmerianin wziął nóż, sprawdził ostrze kciukiem i pokiwał głową. Było tak ostre, że można było się nim golić. Odkrojenie skażonego fragmentu odzienia było kwestią chwili.

Następnie Cengh uważnie przyjrzał się twarzy Conana.

— Chyba w porządku — oznajmił. — Większa dawka trucizny zawsze jest zabójcza, ale wygląda na to, że struga prawie zupełnie cię ominęła.

Conan oddał nóż Cenghowi i otarł miecz z krwi.

— W waszym zakonie nie mają jak widzę nic przeciwko nożom, hę?

Cengh uśmiechnął się.

— Trzeba czymś wycinać korzonki i obierać owoce.

Conan nie odpowiedział uśmiechem. Ci kapłani mogli mieć pokojową naturę, ale lepiej było się mieć na baczności. Nieostrożność bywa niebezpieczna w skutkach.

— Czy może ich być tu więcej? — Conan skinął w stronę martwego stitha.

— Raczej nie. Są samotnikami i każdy z nich ma swój teren.

— Zważywszy na okolicę, bandytów i potwory, podejrzewam, że w waszym zakonie nie narzekacie na nadmiar gości — mruknął oschle Conan.

— To prawda — odrzekł równie zgryźliwie Cengh.

Z bliska Świątynia, Która Nie Upadnie, okazała się mniej czarodziejska, niż się Conanowi zdawało. Kamienna iglica, na której wspierała się budowla, była dużo szersza, niż się wydawało z daleka, a znalazłszy się bliżej, barbarzyńca ujrzał podpory sięgające od iglicy do podstawy wzniesionych ludzką ręką budowli. Tak więc to sprytna konstrukcja, a nie magia utrzymywała świątynię na szczycie skały, choć tej nie można było w zupełności wykluczyć.

Miejsce było wielkości sporej wioski lub małego miasteczka.

Kapłan i Cymmerianin zaczęli wspinać się po wąskich stopniach wyciętych w skale. Przed nimi w górze majaczyła dwuskrzydłowa drewniana brama osadzona w kamiennym murze. I brama, i mur miały trzykrotną wysokość rosłego mężczyzny.

Przed bramą Cengh zawołał wartownika.

— Hej tam, czy świątynia zechce wpuścić jedno ze swych dzieci?

Nad krawędzią muru pojawiła się zakapturzona twarz.

— A kim jest owo dziecię? — odkrzyknął strażnik.

— Cengh, posłaniec — zawołał towarzysz Conana i odchylił kaptur ukazując twarz.

— Witaj, Cenghu! Bądź pozdrowiony! A kim jest ten odziany w skórę olbrzym?

— To Conan z Cymmerii, któremu zawdzięczam życie.

Mężczyzna zniknął i w tej chwili brama uchyliła się do wewnątrz.

Bale były grube jak pierś Conana. Ze świątyni popłynęły zmieszane ze sobą zapachy ludzi, zwierząt i przyrządzanego jadła. Młody Cymmerianin wciągnął nozdrzami tę woń i dopiero teraz uświadomił sobie, od jak dawna nie miał styczności z cywilizacją.

Od środka świątynia wydawała się jeszcze większa niż oglądana z zewnątrz. Były tam ulice, domy i ogromne budowle, tak że właściwsza byłaby nazwa Miasto, Które Nie Upadnie. Niebawem Conan stwierdził, że przebywali tu sami mężczyźni. Widział bawiące się dzieci, ale wyłącznie chłopców. Zapytał o to Cengha.

— To prawda — rzekł kapłan. — Kobiety nie mają wstępu do świątyni. Żyjemy w celibacie.

Conan namyślił się przez chwilę.

— W takim razie jak płodzicie dzieci?

Cengh roześmiał się.

— Nie płodzimy. Młodzi adepci przybywają z wielu krain, aby tu zamieszkać.

— Dlaczego?

— To dobre życie, zwłaszcza dla dzieci biedaków. Dajemy im wikt, opierunek, dach nad głową, wiarę i wiedzę.

— Ale nie ma kobiet.

— Kapłański żywot nie jest dla każdego.

— Racja — rzekł Conan, aczkolwiek żywienie się korzonkami i brak kobiet nie wydawały mu się zbytnio atrakcyjne.

Wielu kapłanów bacznie przyglądało się Conanowi. Barbarzyńca poczuł, jak wzbiera w nim gniew na widok kilku młodych chłopców, śmiejących się i pokazujących palcami jego odzienie ze skór. Ilu z nich umknęło z niewoli i miało okazję walczyć z watahą wilków czy żywym trupem? Zaklął głośno.

— Nie zwracaj na nich uwagi, Conanie — mruknął Cengh. — Nie wiedzą jeszcze, co oznacza ludzka wartość. Nauczą się.

— Jeśli przeżyją — burknął Cymmerianin.

Obok nich przebiegła becząca koza, a zaraz za nią wrzeszczący, tłusty mężczyzna w długiej szacie.

— Stój, bestio! Straciłem już twoją siostrę i jej mleko! Wracaj!

Conan widząc to wybuchnął śmiechem i jego gniew znikł równie szybko, jak się pojawił.

Cengh zaprowadził Conana do budowli o ścianach z gładkiego białego kamienia. W podłodze znajdowała się wypełniona wodą wanna, nad którą unosiły się smużki pary. Nozdrza młodzieńca wychwyciły silną, ostrą woń.

— Woda do kąpieli — rzekł kapłan. — Masz ochotę się odświeżyć?

Cymmeriański olbrzym skinął głową. Ciepła, czysta woda? Tak, wspaniale było zdjąć z grzbietu brudne, przegniłe skóry i zmyć z siebie brud długiej wędrówki.

— Przyniosę ci nowe odzienie. Najpierw jednak muszę przekazać wiadomość. Dopiero potem będę mógł zażyć rozkoszy miętowej kąpieli.

Conan pokiwał głową i zrzucił skórzane ubranie. Położył miecz na skraju wanny i wszedł do wody. Co za rozkosz! Woda była tak gorąca, że na jego ciele pojawiła się gęsia skórka. Conan usiadł, a odprężająca, ciepła ciecz sięgała mu aż do podbródka. Zamknął oczy.

Cengh zmierzając do komnat Najwyższego Oblata nie wiedział, że był obserwowany przez jedną z postaci odzianych w mnisie szaty. Mężczyzna ów nie różnił się od wielu innych wykonujących rozmaite posługi na terenie świątynnej osady. Prawda była jednak inna. Przyodziany w szare szaty Skeer wykonywał w życiu wiele profesji, był złodziejem, rzezimieszkiem, szpiegiem i najemnym zabójcą, ale nigdy kapłanem. Jego obecność w Świątyni, Która Nie Upadnie, była skutkiem przebiegłego planu obmyślonego przez mistrza czarnej magii.

Skeer służył Negowi, nekromancie.

Obecnie podążył śladem swej ofiary. Miał w tym olbrzymią wprawę, zrodziła się ona z długotrwałej praktyki, a jego wielkim atutem był wygląd. Wysłannik Nega miał oblicze promieniujące wręcz niewinnością i wiarygodnością. Mówiono, że Skeer wyglądał tak niewinnie, iż nawet gdyby przyłapano go ze sztyletem w ręku nad trupem zabitego przezeń kupca, mógłby z łatwością wyłgać się stwierdzeniem, że on tylko podniósł nóż leżący obok zwłok.

Kapłan nie stanowił dużego wyzwania dla talentów śledzącego go szpiega.

Skeer przystawał raz po raz udając, że zawiązuje sandał lub ogląda towary wystawione na którymś z kramów, ale czynności te wynikały bardziej z praktyki niż rzeczywistej potrzeby. Cengh nie obejrzał się ani razu. Głupiec.

Cengh wszedł do budynku, a Skeer natychmiast pośpieszył za nim. Wkrótce kapłan przekaże komuś wiadomość. Sługa Nega nie wiedział, kto ma być odbiorcą. Musiał się tego dowiedzieć i poznać jej treść. Gdyby jednak nie zdołał nic podsłuchać, jego misja musiałaby zostać przedłużona. Neg zaś nie znosił wszelkiej zwłoki, a Skeer nie chciał poczuć na swojej skórze potęgi jego gniewu.

Wzdrygnął się na tę myśl.

Dlatego też, kiedy Cengh przekazał Najwyższemu Oblatowi ważne informacje, a jego słowa dotarły również do uszu przyczajonego szpiega, anielskie oblicze człowieka, który nie znalazłby potępienia nawet u matki najokrutniej zamordowanej przez siebie ofiary, rozpromieniło się.

Za zagrodą dla baranów Skeer uniósł nóż o krótkim i szerokim ostrzu nad piersią starannie skrępowanej kozy. Gruby kapłan nigdy jej nie znajdzie. A gdyby nawet, już nigdy nie wydoi tego zwierzęcia. Ta koza miała posłużyć wyższemu celowi.

Skeer opuścił sztylet przebijając serce zwierzęcia. Trysnęła krew, a mężczyzna złożył ręce, by zaczerpnąć gorącego płynu. Uniósł dłonie i opuścił je trzykrotnie, jak nakazywało zaklęcie, po czym zanucił słowa, których starannie wyuczył się Neg.

Przez ciepło co się w chłód zmienia

Przez życie co przechodzi w śmierć

Przez Szarej czeluści Otchłanie

Domagam się połączenia!

Następnie Skeer wyrzucił krew w powietrze i umoczonym w posoce palcem wskazującym prawej dłoni na nadgarstku lewej nakreślił runiczny symbol oznaczający Nega. Powietrze przed nim zgęstniało i zaczęło migotać. Mężczyzna zadrżał. Robił to już wielokrotnie, ale zawsze było tak samo. Zrobiło mu się zimno, jakby wszedł w zaspę śniegu.

— MÓW! — z falującego powietrza dobiegł go głos bezcielesny, ale donośny i pełen mocy.

— Dowiedziałem się szczegółów o przybyciu rzeczy, której poszukujesz, panie.

— SPODZIEWAŁEM SIĘ TEGO. KIEDY?

— Za trzy dni, panie.

— DOBRZE. NIE ZAWIEDŹ MNIE, SKEER.

— Nigdy, panie.

Powietrze zadrżało podobnie jak stojący opodal mężczyzna, po czym powróciło do swego normalnego stanu.

Skeer wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze. Przez chwilę zastanawiał się nad skutkami możliwej porażki. Natychmiast odegnał od siebie tę myśl. Lepiej było w ogóle nie zaprzątać sobie tym głowy.

Jeden z Bezokich stanął przed Negiem. Nekromanta spojrzał w jego oblicze. Nazwa nie była w pełni zgodna z prawdą. Jego słudzy mieli oczy, ale ich gałki oczne były całkowicie białe, a wewnątrz zdawały się przepływać rzadkie mleczne chmury. Zwykły człowiek na ich widok natychmiast zaczynał obawiać się o własne zmysły.

Naturalnie ten narząd wzroku nie spełniał swojej funkcji tak jak powinien, aczkolwiek ślepotę rekompensował szereg innych umiejętności.

Neg uśmiechnął się i zwrócił się do sługi:

— Przygotuj komnatę. W przeciągu jednego księżyca zdobędę to, czego mi potrzeba.

Bezoki skinął głową, skłonił się i szybko opuścił komnatę.

O tak, pomyślał Neg. Skeer był podstępny jak lis, pozbawiony wszelkich uczuć, szczególnie lojalności, ale na pewno wypełni swoje zadanie. Jego posłuszeństwo zapewniał strach.

A więc już wkrótce. Już wkrótce…

Chłopiec przyniósł Conanowi odzienie i położył na brzegu wanny. Było to zwykłe ubranie. Cymmerianin zastanawiał się wcześniej, czy nie dostarczą mu mnisiej szaty, ale nie. Jedwabna bielizna, krótkie skórzane bryczesy, grube sandały z długimi rzemieniami do wiązania wokół łydek, skórzana tunika, pas i sakiewka. Ta ostatnia była pusta, czego Conan nie omieszkał sprawdzić. Wszystko to ułożone starannie na grubym ręczniku.

Conan wyszedł z wody, wytarł się, po czym zaczął się ubierać. Na Croma, ubranie było nawet dopasowane!

Kiedy skończył zawiązywać rzemień sandała, pojawił się Cengh.

Skinął na Cymmerianina, po czym zrzucił szaty i zanurzył się w ciepłej, wonnej wodzie.

— Och! Bogom niech będą dzięki za gorącą wodę!

Conan potaknął. Czuł się dużo lepiej.

— Jeśli pozwolisz, bym poświęcił kilka chwil na obmycie mego ciała z kurzu i potu, chyba uda mi się znaleźć kogoś, kto uraczy nas posiłkiem — rzekł Cengh.

Barbarzyńca ponownie skinął głową.

— Czy tutejsi mnisi nie mają nic przeciwko piciu pewnego napoju wytwarzanego z winnych gron?

Kapłan roześmiał się.

— Wino? Ależ oczywiście! Nie jesteśmy barbarzyńcami… — Cengh urwał nagle. — Wybacz, Conanie, nie chciałem cię urazić.

— Nie czuję się urażony. Poza tym to barbarzyńcy wynaleźli wino.

— Ale mnisi stali się mistrzami w jego piciu — odparł Cengh. — Udowodnię ci.

Świątynia Bezokich znajdowała się na posępnym wzgórzu na pograniczu Koryntii, Brythunii i Zamory. Okoliczna puszcza była przesycona wilgocią, a deszcze skapywały ją częściej i gwałtowniej niż gdzie indziej. Burze, co kilka dni siekły ją piorunami, gradem i ulewnymi deszczami.

To właśnie przez ten mroczny las, pośród szalejącej burzy podążała Tuanne uciekając przed mocą Nega Złowrogiego. Choć nieumarła, Taunne nie dysponowała nadludzkimi mocami, które uodporniłyby ją na chłód zacinającego deszczu czy śliskie, błotniste podłoże, na którym trudno było utrzymać równowagę. W blasku błyskawic, ścigana odległym rykiem grzmotów, piękna nieumarła chwiejnym krokiem oddalała się od zamczyska, które było jej więzieniem. Długie czarne włosy przylepiły się jej do czoła i tyłu czaszki, a odzienie poszarpane na kolczastych krzewach i podczas niezliczonych upadków ziało tuzinem dziur. Chłód, który zazwyczaj czuła, przybrał jeszcze bardziej na sile i jej policzki wydawały się jak wykute z bryły lodu. Ci głupi ludzie, którzy sądzili, że żywe trupy nie odczuwają bólu, nie mieli o tym zielonego pojęcia.

Tuanne nie wiedziała, dokąd zmierza. Wiedziała jedynie, że poszukiwany przez nią talizman przywołuje ją i przyciąga, jakby oboje byli połączeni nierozerwalną, choć niewidzialną nicią. Jeśli oddalała się od niego, przyciąganie wzmagało się. Źródło Światła i jej zbawienie znajdowało się gdzieś na północnym wschodzie i właśnie w tę stronę Tuanne musiała podążać. Nie spocznie, dopóki nie dotrze do miejsca, gdzie znajdował się amulet. Zdobędzie go i znajdzie sposób, by uwolnić zarówno siebie, jak i tych, którzy wciąż pozostawali w mocy nekromanty. Wiedziała, że tego dokona.

Błyskawica rozcięła mrok i pobliski świerk eksplodował gradem drzazg i żywicznych kropel. Grzmot zagłuszał odgłos umierania wielkiego drzewa. Tuanne drgnęła widząc błysk i słysząc huk. Wydawały się tak bliskie, że nieomal zlewały się ze sobą. Ponownie upadła, a jej przemoczona suknia rozdarła się w jeszcze jednym miejscu i kolejny fragment białej jak kość słoniowa skóry stał się celem zajadłego ataku burzy. To nie miało znaczenia. Zdobędzie nowe odzienie. Wprawdzie żadna szata nie mogła jej ogrzać, ale tym również się nie przejmowała. Miała swój cel i od stu lat pragnęła go zrealizować.

III

Conan podążył za Cenghiem do wielkiej sali wypełnionej odzianymi jednakowo mnichami. Kąpiel i nowy przyodziewek przypadły Cymmerianinowi do gustu, ale myśl o posiłku złożonym z korzonków i jagód nie napawała entuzjazmem. Cóż. Dobrze. Nauczył się radzić sobie w rozmaitych okolicznościach.

Cengh wypatrzył dwa wolne miejsca na długiej drewnianej ławie przy jednym ze stołów i skinął na Conana, aby usiadł. Cymmerianin oparł miecz o stół. Rozejrzawszy się wokoło stwierdził, że w całej sali tylko on jeden był uzbrojony. Przypomniał sobie jednak ukryty nóż Cengha i przez chwilę zastanawiał się, co inni mogli ukryć w połach swoich szat.

Z zamyślenia wyrwał go służący, który postawił przed nim gliniany dzban i dwa mosiężne kubki.

Cengh napełnił je winem i podał jeden kubek Conanowi. Cymmerianin podniósł chłodny przedmiot do ust i przechylił.

— Wyborne — rzekł Conan.

W rzeczywistości było to najlepsze wino, jakiego miał okazję kosztować. Cengh uśmiechnął się i ponownie napełnił pusty kubek.

— Od czasu do czasu zdarza się niezły rocznik…

Pojawił się drugi służący niosąc parujący półmisek. Postawił go przed Conanem, a ten spojrzał nań z zaciekawieniem. Na talerzu leżało kilka niewielkich ryb. Bił z nich aromatyczny zapach.

Cengh wyjął nóż i przekroił jedną z ryb wzdłuż odsłaniając rząd ości.

— Tak jest najlepiej — stwierdził Cengh usuwając ości. — Łowimy ryby w tutejszych strumieniach.

Conan pokiwał głową. Podniósł jedną z ryb, rozerwał ciepłe mięso palcami i wydobył ościsty kręgosłup. Potem włożył do ust prawie całą połówkę ryby.

— Ta ryba również jest wyśmienita — stwierdził pomiędzy kolejnymi kęsami. Mięso było istotnie soczyste, smakowite i miękkie, ale barbarzyńca zaczął się zastanawiać, jak kapłani mogli przeżyć bez dziewczyny.

Conan i Cengh zajęli się jedzeniem. Przynoszono kolejne półmiski i po zjedzeniu tuzina ryb głód Conana został zaspokojony. Dostatek wina nasycił również jego pragnienie. W końcu musiał przyznać, że cywilizacja ma również swoje dobre strony. Skeer siedział o kilka stołów dalej, w miejscu oświetlonym przez buzującą jasno pochodnię. Jadł metodycznie, bardziej dla nabrania sił niż dla przyjemności. Skeer miał tylko dwie słabości, kobiety i palenie konopi. Obie te przyjemności były w świątyni zakazane. Każda z nich przynosiła prawdziwą rozkosz i tylko nimi Skeer umiał naprawdę się cieszyć.

Od czasu do czasu Skeer spoglądał na posłańca i jego barbarzyńskiego towarzysza. Ten ostatni posilał się łapczywie i bez odrobiny troski o dobre maniery. Skeer pogardzałby nim, gdyby nie fakt, iż młodzieńca otaczała wyraźnie aura czujności.

Barbarzyńcy bardziej niż ludzie cywilizowani zwracali uwagę na otoczenie i szpieg wcale nie miał ochoty śledzić muskularnego olbrzyma. Te zimne niebieskie oczy były zbyt bystre. Nawet ukradkowe spojrzenia Skeera budziły w tym mężczyźnie odruchowe reakcje. Szpieg był pewien, że barbarzyńca zdawał sobie sprawę, iż jest obserwowany.

Skeer ponownie zajął się posiłkiem. Barbarzyńca był nieważny. Posłaniec zresztą również. Agent Nega Złowrogiego dowiedział się już tego, czego pragnął dowiedzieć się jego pan. Za kilka dni jego misja dobiegnie końca. Kiedy to się stanie, Neg odpłaci mu tak hojnie, że Skeer będzie mógł kupić tyle kobiet i konopi, ile dusza zapragnie. Było to coś, na co warto zaczekać, stwierdził w duchu.

Conan obudził się z nadejściem świtu. Kwatera nie należała do luksusowych, niemniej pokój był czysty, słomiane posłanie twarde i niezarobaczone, a koce grube i ciepłe. Wyglądając przez małe okienko stwierdził, że wielu kapłanów jeszcze przed pierwszym kurem wyległo na wąskie uliczki.

Cymmerianin przeciągnął się i wszedł do sali jadalnej. Wyglądało na to, że w świątyni nie istnieje wymiana towarów i usług za pieniądze, i Conan zastanawiał się, na jakich zasadach działała tutejsza wspólnota.

Na stołach leżały półmiski z serem, gotowanymi jajkami, owocami i kromkami twardego ciemnego chleba. Conan poczęstował się i popił posiłek paroma kubkami wybornego wina. Poczuł się odświeżony i gotowy wyruszyć w dalszą drogę do Zamory.

Cengh spotkał Conana przy wyjściu z sali jadalnej. Kapłan niósł skórzaną pochwę.

— O, już wstałeś. Posiliłeś się?

— Właśnie skończyłem.

— To dobrze. Pomyślałem, że w tym łatwiej będzie ci nosić miecz — podał pochwę Conanowi.

Muskularny Cymmerianin obejrzał dar. Była wykonana z szorstkiej, gruzłowatej skóry, trzykrotnie przeszywana, z pogrubionymi wszywkami w miejscach, gdzie ostre krawędzie stykały się z brzegami pochwy.

Conan wolno wsunął miecz aż po gardę, po czym wyszarpnął go energicznie. Skóra zasyczała, ale nie spowolniła ruchu żelaza. Była to doskonale wykonana pochwa, ale po chwili Cymmerianinowi przyszła do głowy pewna myśl.

— Skoro nie zabijacie zwierząt, skąd wziąłeś skórę na tę pochwę?

Cengh uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Dzięki tobie.

Conan spojrzał na pochwę. Skóra wyglądała znajomo.

— Sith? — zapytał.

— Oczywiście.

— Ale on został zabity zaledwie dwa dni temu.

— Zdjęliśmy skórę i wyprawiliśmy. Nie zabijamy bez potrzeby, ale nie marnujemy tego, co może się przydać.

— Jak to możliwe, że skóra została tak szybko wyprawiona?

— Mamy swoje sposoby.

Magia, pomyślał z niechęcią Conan i postanowił nie przedłużać tego tematu.

— Zakładam, że jesteśmy kwita, Cengh — skonstatował.

— Uważam, że moje życie jest dużo bardziej wartościowe niż to, co ci dałem, ale przyjmuję twoją opinię, Conanie z Cymmerii.

— W takim razie ruszam w drogę. Czas na mnie.

— A może nim odejdziesz, chciałbyś obejrzeć nasz trening samoobrony?

Conan zamyślił się. Zamora mogła poczekać jeszcze dzień albo dwa, poza tym Cengh swoimi sztuczkami z kijem wywarł na nim spore wrażenie.

— Dobrze, niechaj tak będzie.

— Zatem chodź ze mną.

Conan wsunął miecz do pochwy i podążył za kapłanem.

Mężczyzna był stary. Włosy i brodę miał białe jak śnieg, a jednak stał pewnie, sztywno wyprostowany naprzeciw młodszego o dobre czterdzieści lat przeciwnika. Obaj mężczyźni trzymali w dłoniach drewniane laski wymierzone końcami w gardło przeciwnika. Młodszy miał na sobie tylko przepaskę biodrową a jego obnażone ciało było mocno umięśnione.

Młodzieniec zrobił szybki, nieomal taneczny krok klucząc to w jedną, to w drugą stronę. Kołysząc się lekko na palcach stóp to zbliżał się, to znów oddalał od starca.

Conan widział kiedyś gryzonia zabijającego węża. Jego właściciel umieścił zwierzątko w jamie z jednym z zakapturzonych węży, którego ukąszenie przynosi szybką śmierć. Ten młodzieniec tańczył wokół starca jak ów gryzoń wokół węża.

Starszy mnich zmieniał tylko nieznacznie pozycję, skupiając przez cały czas uwagę na przeciwniku. Jego ruchy były rozważne i oszczędne.

Gdyby go zapytano, Conan stawiałby na wygraną młodzieńca. Był szybszy, niewątpliwie silniejszy i bardziej agresywny. Po sposobie, w jaki się poruszał, widać było, że ów sposób walki nie jest mu obcy. Tymczasem starzec nie posiadał żadnego z tych atutów.

Młodzieniec zaatakował. Skoczył naprzód unosząc laskę nad głową i opuścił ją gwałtownie, jakby chciał zgruchotać starcowi czaszkę. Uderzenie było szybkie i silne, gdyby dosięgło celu, pozbawiłoby starego przytomności, a może nawet życia.

Staruszek przesunął się nieznacznie, po czym po płytkim łuku uniósł i opuścił swoją pałkę.

Uderzenie młodzieńca chybiło celu.

Starzec płynnie zaszedł przeciwnika z boku i trzasnął go mocno w żebra powalając na ziemię. Po chwili młodzieniec doszedł do siebie, wstał i odwrócił się w kierunku starca. Obaj mężczyźni rozluźnili się i wymienili ukłony.

No, no, pomyślał Conan, czasami nawet powolny wąż zabija szybkiego gryzonia! Zdał sobie sprawę, że nauczył się czegoś ważnego.

To, że starzec nie ujawniał zawczasu swych umiejętności, nie oznaczało, że ich nie posiada.

— Podejdź i poznaj brata Kensasha — rzekł Cengh.

Kiedy Conan i Cengh podeszli do niego, starzec wyjaśniał przeciwnikowi technikę wykonanego uderzenia.

— Oto człowiek, o którym mówiłem — powiedział Cengh.

— Ach — rzekł Kensash — szermierz z dalekiego kraju. Cengh dużo mi mówił o twoich umiejętnościach we władaniu mieczem.

— A ja właśnie miałem okazję podziwiać twoje — odrzekł Conan.

Kensash lekko pochylił głowę.

— Malo jest moim najlepszym uczniem. Malo, to Conan, o którym już słyszałeś.

Malo, jak zauważył Conan, nie przejął się zbytnio zasłyszanymi opowieściami. Skrzywił się, spoglądając na Conana i lustrując jego długie czarne włosy oraz ogorzałą od słońca skórę.

— Wydajesz się silny, cudzoziemcze — stwierdził. — Może chciałbyś zmierzyć się ze mną?

— Nie znam zasad tej gry.

— Gry? — zaperzył się Malo. — Ludzie ginęli grając w tę grę! Nie ma tu żadnych zasad, po prostu trzeba zwyciężyć!

Conan spojrzał na Kensasha. Starzec uśmiechnął się smutno.

— Czasami Malo jest porywczy. Nie jesteś uczniem, lecz gościem. Nie musisz walczyć.

Conan uśmiechnął się.

— Niech Malo nauczy mnie tej gry z pałkami.

Kensash podał mu swoją laskę, a barbarzyńca zważył ją w dłoniach, zamachnął się kilka razy, by ją wyczuć, i skinął głową do Malo.

— Kiedy będziesz gotowy.

Malo uśmiechnął się złowrogo i cofnął tanecznie o dwa kroki, unosząc laskę.

Conan stał rozluźniony, trzymając pałkę w jednym ręku, opuszczonym wzdłuż boku.

Malo wydawał się zniecierpliwiony.

— Podnieś pałkę! Broń się!

— Nie muszę — odrzekł Conan.

To rozjuszyło chłopaka. Rzucił się na Cymmerianina i zamachnął mierząc w jego głowę. Conan postąpił krok w jego stronę i schwycił opadającą pałkę lewą ręką. Wyraz zdumienia na twarzy Malo zmienił się w szok, gdy Conan wymierzył mu dwa szybkie ciosy w bok i w głowę. Malo runął jak kłoda. Kensash wybuchnął śmiechem.

— Oszukiwałeś! — zawołał Malo. — Gdybym użył prawdziwego miecza, chwytając ostrze straciłbyś rękę!

— Gdybyś używał prawdziwego miecza, nie byłbym na tyle głupi, aby chwytać za ostrze.

— Ale ona ma wyobrażać prawdziwy miecz!

— W takim razie przyjmij, że moja naga dłoń udawała żelazną rękawicę.

Malo chciał coś odpowiedzieć, ale Kensash uciszył go ruchem ręki.

— Czy zechcesz stoczyć pojedynek ze starcem, Conanie? — zapytał łagodnie.

— Tak.

Ogorzały, potężny Cymmerianin stanął naprzeciw starego mistrza. Przez kilka chwil żaden z nich się nie poruszył. Wreszcie Conan przesunął się nieco w lewo zmieniając pozycję.

Kensash przeniósł stopę, nie dalej jednak jak o włos.

Conan postąpił krok w prawo.

Kensash powtórzył swój ruch.

Po całej serii takich ruchów, którym odpowiadały nieznaczne ruchy starca, Conan zrozumiał, że niezależnie od tego jak zaatakuje, Kensash zawsze będzie gotów, by odeprzeć jego cios. Próba dosięgnięcia takiego przeciwnika była otwartym zaproszeniem do udzielenia bolesnej reprymendy. Cymmerianie mieli walkę we krwi, ale na Croma, Conan zdawał sobie sprawę, że gdyby obaj byli uzbrojeni w prawdziwe miecze, to starcie najprawdopodobniej zakończyłoby się śmiercią ich obu. Był mężny, ale nie szalony. Umiejętności i wprawa mogły zrównoważyć zawziętość i odwagę, a Kensash był najlepszym fechmistrzem, jakiego Conan miał okazję widzieć.

Młody barbarzyńca opuścił laskę i skinął głową do starego mistrza. Kensash również pochylił głowę.

— Twoja mądrość przewyższa twój wiek, Conanie z Cymmerii. Gdybyś zdecydował się zostać, zaszczytem byłoby dla mnie przekazywanie ci mej skromnej wiedzy.

— Nie, mnichu, nie jest ona mała, lecz moje ścieżki prowadzą jednak gdzie indziej.

Kiedy Conan i Cengh opuszczali plac ćwiczeń, Cymmerianin czuł na plecach nienawistny wzrok Malo.

Tuanne szła. Na nogach miała nowe buty, jej ciało zaś, przyodziane w nowe bryczesy i tunikę, otulał ciepły płaszcz z miękkiego futra.

Mężczyzna, dzięki któremu zdobyła te rzeczy, mógł w głębi duszy uważać się za szczęśliwca. Pożądał jej, ustalił godziwe warunki i zapłacił z góry, zanim jej jeszcze dotknął. Grobowy chłód jej ciała sprawił, iż ogarnęła go przeraźliwa groza i w mgnieniu oka zapomniał o trawiącej go chuci. Tuanne widziała, iż cieszył się, że odeszła. Tak oto piękna nieumarła podążała na wschód, ku swemu celowi.

Nie wiedziała, jak daleko ma dotrzeć ani ile czasu zajmie jej ta wędrówka. Nie potrzebowała jadła ani odpoczynku. Mogła iść bez przerwy. Czego jak czego, ale czasu miała pod dostatkiem.

IV

W podziemiach siedziby Nega Złowrogiego znajdowało się pomieszczenie różniące się od pozostałych. W ścianach z polerowanego białego marmuru znajdowała się gruba jak męskie udo, o połowę niższa od rosłego mężczyzny iglica z kryształu kwarcu. Wierzchołek kryształu został ścięty, a w płaskiej powierzchni przezroczystego minerału wyżłobiono wgłębienie wielkości dziecięcej pięści. Prócz iglicy na białej posadzce nie było nic. Na błyszczących ścianach umieszczone były obsady z lśniącego, rżniętego kryształu, w których tkwiły specjalne, bezdymne świece. Ich żółtawy blask sięgał wszystkich zakamarków pomieszczenia. Komnata była przeciwieństwem wszystkich innych, jakie znajdowały się w tej warowni; była czysta, oświetlona i wysprzątana. Co godzinę zjawiało się tu pięciu Bezokich i starannie wycierało każdą powierzchnię, aby komnata zachowała pełną czystość.

Neg wszedł do środka i spojrzał na kryształową iglicę. Pomieszczenie to przeznaczone było na talizman, którego poszukiwał. Kiedy zdobędzie Źródło Światła, położy go na szczycie iglicy. Jeśli uczyni to właściwe, z amuletu wydostanie się zawarta w jego wnętrzu ogromna moc i przepłynie do niego. Był to sekret, na który natknął się podczas przesłuchań przywołanych przez siebie umarłych.

Neg uśmiechnął się na tę myśl. Tak. Należał do największych żyjących nekromantów, ale jego moc miała pewne ograniczenia. Skąpawszy się w energii Źródła Światła, znajdzie się na samym szczycie czarnoksiężników. To dziwne, że tak wielka siła mogła pochodzić z przedmiotu, który wydawał się należeć do białej magii. Neg nie miał jednak w zwyczaju zastanawiać się „dlaczego” tak było, a jedynie „jak” działał poszukiwany artefakt.

Wystarczyło, że wiedział, iż światło i mrok można mieszać w celu osiągnięcia pożądanego rezultatu. A była nim ostateczna władza nad umarłymi. Dysponując tą mocą on, Neg, jednym ruchem ręki będzie w stanie ożywić legion żywych trupów, które będą mu posłuszne. Jego wojownicy będą niezwyciężeni w boju, co więcej, każdy żyjący, który padnie; podczas walki, natychmiast stanie się jego sługą.

To była tylko kwestia czasu! Jego marzenie spełni się już niebawem. Wkrótce Skeer zdobędzie dla niego to, po co został wysłany.

Następnie wróci do świątyni Bezokich i przekaże zdobycz swemu panu.

A wkrótce potem Neg Złowrogi stanie się Negiem Wszechmocnym.

Mag odwrócił się gwałtownie, zamiatając powłóczystą szatą lśniącą podłogę. Ujrzał wchodzących Bezokich, którzy mieli ponownie posprzątać to pomieszczenie. Świetnie. Świetnie…

Conan przygotował się do opuszczenia Świątyni, Która Nie Upadnie. Czuł się odświeżony i był lepiej zaopatrzony niż przed spotkaniem Cengha. Oprócz nowej pochwy na miecz miał obecnie sakwę wypełnioną wędzoną rybę i suszonymi, pociętymi na paski owocami, których powinno wystarczyć mu na kilka dni wędrówki. Przez pewien czas obserwował treningi starego mistrza pałki i wiele się dzięki temu nauczył. Kusiło go, by zostać i radować się tym beztroskim życiem, ale pragnienie wędrówki było silniejsze.

Wzywał go Shadizar.

Cymmerianin rozstał się z Cenghiem i pomaszerował wąskimi uliczkami miasta świątyni. Nagle natknął się na coś, co nakazało mu stanąć.

Za skrzynią z odpadkami kulił się mnich. Zgarbiona postać zdawała się obserwować drugiego kapłana, który zdrożony i zakurzony szedł wolno główną ulicą. Conana bardziej zainteresował fakt, że przyczajony kapłan ściskał w smukłej dłoni obnażony sztylet.

Wtem kapłan z nożem odwrócił się i dostrzegł Conana. Cymmerianin ujrzał jego twarz ukrytą pod kapturem. Wyglądała znajomo, była młoda i jakby dziewczęca. Kapłan rzucił się na Conana zniżając sztylet jak do pchnięcia. Nie było czasu na dobycie miecza. Conan usunął się w lewo wykonując szybki, płynny krok i uderzył zza głowy, zaciśniętą w kułak dłonią. Stwardniała krawędź jego ręki trafiła napastnika w przegub wytrącając mu sztylet. Mnich zaklął piskliwie i usiłował wziąć nogi za pas. Conan rzucił się naprzód i schwycił go za połę szaty. Szarpnął mocno, a przeciwnik stracił równowagę i runął na wznak na ziemię. Zanim zdołał się poruszyć, Conan usiadł na nim okrakiem przyszpilając mu kolanami obie ręce. Zsunął kaptur z głowy leżącego i ujrzał twarz kobiety.

Miała krótko ostrzyżone włosy, dużo krótsze od gęstej czarnej grzywy Conana, a jej twarz nie była li tylko obliczem zniewieściałego mężczyzny. Barbarzyńca w mig rozpoznawał kobiety. Aby mieć jednak pewność, przesunął jedną ręką po torsie powalonego i natrafił na miękkie wzgórki kobiecych piersi.

Dziewczynie gest ten nie przypadł do gustu. Obrzuciła Conana najwymyślniejszymi obelgami.

— Tępa dzika bestia! Oby Mitra pozbawił cię męskości!

Conan uśmiechnął się tylko.

— Kim jesteś? — zapytał. — Dlaczego próbowałaś pchnąć mnie nożem?

— Psie, psi synu, który karmisz się nieczystościami, zejdź ze mnie!

Conan pokiwał głową. Zacisnął jedną rękę wokół nadgarstka dziewczyny, podniósł się z kolan i przyjrzał się jej uważnie.

— Puść mnie!

— Najpierw odpowiesz na moje pytania!

— Będę krzyczeć!

— Tak? I zdradzisz tym szlachetnym kapłanom, że kobieta zbezcześciła ich świątynię?

Zamilkła. Wzięła kilka nerwowych oddechów, po czym zlustrowała barbarzyńcę od stóp do głów. Właśnie wtedy przypomniał sobie, kiedy widział ją wcześniej. Było to w dniu, kiedy przybył do świątyni. Ona wybierała owoce przy głównej ulicy. Barbarzyńca osądził wówczas, że był to jeden z mniej męskich kapłanów.

— Zatem? — ponaglił.

— Ten kapłan ma coś, co należy do mnie — powiedziała. — Zamierzam to odzyskać.

— Zabijając go?

— Nie. Chciałam użyć sztyletu na postrach, nic więcej.

— W takim razie dlaczego mnie zaatakowałaś?

— Sądziłam, że chcesz mnie powstrzymać.

— Ja — rzekł Conan — tylko przechodziłem.

— A więc puść mnie, bym mogła zrobić, co do mnie należy. To nie twoja sprawa.

— Jest moja, odkąd próbowałaś pchnąć mnie nożem.

— Barbarzyński głupcze! Muszę dotrzeć do tego kapłana, zanim spotka się z Najwyższym Oblatem! Przykro mi, że błędnie oceniłam twoje zamierzenia. Proszę!

Conan zamyślił się. Nie miał żadnych zobowiązań wobec kapłanów i ta sprawa go nie dotyczyła. Rozluźnił uścisk.

Dziewczyna natychmiast podniosła sztylet i pognała w głąb ulicy.

Conan nie uszedł nawet kilku kroków, kiedy usłyszał jej krzyk. Nie mogła dopaść kapłana w tak krótkim czasie. Zaciekawiony wyszedł z alejki i spojrzał w stronę, w którą zmierzał zdrożony mnich. Jeśli wcześniej zaaferował go widok dziewczyny, to, co ujrzał w tej chwili, zainteresowało go jeszcze bardziej. O kilkadziesiąt kroków dalej walczyło dwóch kapłanów. Jeden z nich był uzbrojony w krótki nóż błyszczący w złocistych promieniach słońca. Trzeci kapłan leżał na zapylonej ulicy, a struga krwi z rany na plecach barwiła jego szatę i ziemię ciemnym szkarłatem.

W stronę walczących biegła dziewczyna z uniesionym do ciosu nożem.

Na oczach Conana kapłan z nożem pchnął drugiego w brzuch. Ranny przytykając obie ręce do rany upadł ciężko na ziemię i krew zaczęła wypływać mu spomiędzy palców. Zabójca odwrócił się w stronę drugiego rannego mnicha i odciął od jego pasa sakiewkę. Zajrzał do środka i uśmiechnął się zadowolony. Nagle spostrzegł nadbiegającą dziewczynę i zaczął uciekać. W chwilę później znikł w pobliskiej alejce. Kobieta pobiegła za nim, ale zabójca miał nad nią przewagę. Jeżeli znał uliczki, nie miała żadnych szans, aby go dogonić.

Conan podszedł powoli do leżących na ziemi kapłanów. Coraz bardziej narastała w nim ciekawość.

Zbliżywszy się jeszcze bardziej, rozpoznał jednego z rannych kapłanów.

Mnichem, który otrzymał pchnięcie w brzuch, był Cengh.

— Cengh!

Mnich zakasłał.

— C-C-Conan. Myślałem, że już o-o-odszedłeś.

— Pozwól mi obejrzeć ranę.

Cengh pokręcił głową.

— Nie możesz pomóc. Jest śmiertelna.

Cengh ponownie kaszlnął i krew puściła się mocniej z rany.

— Kto to zrobił? Dlaczego?

— Źródło… Światła. O-on je z-z-zabrał.

— Kto?

Umierający kapłan ponownie pokręcił głową.

— Nie znam go. Jeden z najemników Nega. M-m-musisz je odzyskać, Conanie. W przeciwnym razie Neg zdobędzie…

Cengh ponownie kaszlnął i szarpnął się całym ciałem, co doprowadziło do tego, iż zaczął pluć krwią.

— Mów, Cengh! Kim jest Neg? Gdzie mogę go znaleźć?

Ale w tej chwili oblicze rannego przepełnił wyraz błogiego spokoju i jego ciało zwiotczało w ramionach barbarzyńcy.

Płomień gniewu Conana zapłonął silniej.

Młody Cymmerianin poderwał się, jego wielkie pięści zacisnęły się aż do bólu, a potężna pierś wznosiła w rytm przyśpieszonego oddechu. Wprawdzie znał Cengha od niedawna, ale ten mnich był jego przyjacielem, dał mu nowe odzienie i strawę, dzielił wraz z nim niebezpieczeństwa. Shadizar mógł zaczekać. Ktoś zapłaci za śmierć Cengha.

I to słono.

Skeer szybko dotarł do głównej bramy, zgubiwszy swego prześladowcę. Zdziwił się na widok uzbrojonego w nóż mnicha i potężnego barbarzyńcy, ale niezbyt go to zmartwiło.

Miał talizman. Za kilka chwil opuści świątynię i wyruszy w drogę. Czekał go tydzień, no najwyżej dziesięć dni wędrówki. Neg będzie zadowolony, a Skeer niedługo stanie się bogaty.

Conan wybrał miejsce na szlaku, skąd nie było już widać bramy świątyni i na tyle wąskie, że nikt nie mógł minąć go niezauważony.

Przykucnął za gęstym krzewem i czekał.

Nie wątpił, że zabójca opuści świątynię wraz ze swym łupem. Jeśli Conanowi udało się wyprzedzić zabójcę, tamten był już trupem. Z drugiej jednak strony, jeśli morderca zdołał mu się wymknąć, czekając na niego w zasadzce tylko powiększał dzielący ich dystans. Cymmerianin postanowił, że odczeka pewien czas i w razie gdyby fałszywy mnich się nie pokazał, spróbuje odnaleźć jego ślad u podnóża góry. W razie niepowodzenia zacznie wypytywać o kogoś, kogo Cengh nazwał „Neg”. Najemnik powróci w końcu do swego pana, a wówczas obaj będą mogli zasmakować gniewu Conana.

Chłód szarpał Conana bezlitosnymi, lodowatymi szponami, ale barbarzyńca ignorował go. Po godzinie czuwania od strony miasta do kryjówki Conana zbliżyła się samotna postać w szarym odzieniu. Barbarzyńca uśmiechnął się złowrogo i podniósł miecz. Wcześniej wyjął go z pochwy, aby nie zdradził go szelest skóry o żelazo. Ześlizgnął się z głazu, na którym leżał, i sprężył się do skoku. Jeszcze parę chwil…

Conan wyskoczył z ukrycia i zamachnął się mieczem, by pozbawić głowy zakapturzoną postać.

— Gotuj się na spotkanie ze swymi bogami, morderco!

Szaro odziana postać cofnęła się szybko i uniosła dłoń, by powstrzymać Conana.

— Stój! — rozległ się znajomy głos. — Pomyliłeś się!

Cymmerianin powstrzymał cięcie w pół ruchu. Wędrowiec odsłonił twarz.

Dziewczyna z alei.

Conan, zdegustowany, opuścił miecz.

— Ty?

— Co tutaj robisz? — zapytała.

— Czekam na mężczyznę, który zamordował mego przyjaciela. Masz szczęście, że nim nie jesteś.

— Obawiam się, że nie doczekasz się tu na Skeera — odpowiedziała po namyśle. — Musiałam wyczekać na odpowiednią chwilę, aby wydostać się ze świątyni. Te zabójstwa sprawiły, że bramy miasta zostały zamknięte. Jeśli jest w środku, kapłani go odnajdą. Jeśli zdołał się wydostać, na pewno jest już daleko.

— Powiedziałaś: Skeer? — Conan zmarszczył brwi.

Pokręciła głową, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że powiedziała zbyt wiele.

Conan znów uniósł miecz.

— Posłuchaj, kobieto! Chcę, żebyś powiedziała mi wszystko, co wiesz! Wcześniej to nie była moja sprawa, ale teraz już nią jest. Mów!

— Nie zabijesz chyba kobiety?

— Może nie. Ale są inne sposoby na uzyskanie potrzebnej wiedzy.

Ta groźba wyraźnie nią wstrząsnęła. Westchnęła.

— Dobrze. Powiem ci. I tobą, i mną powoduje chęć zemsty.

Conan czekał.

— Zwą mnie Elashi. Pochodzę z okolic Khauranu. Mój lud to namadowie, przemierzający od dobrych stu pokoleń sprażone słońcem piaski. Ten, którego szukasz, nosi imię Skeer i służy czarnemu nekromancie.

— To pewno ten Neg — rzekł Conan.

— Słyszałeś o nim?

— Znam tylko jego imię.

Elashi kontynuowała swoją opowieść:

— Mój ojciec, Lorven, był wodzem naszego plemienia. Neg go zabił. Straciliśmy pewien… cenny przedmiot. Pragnę pomścić mego ojca i odzyskać skradzioną własność.

— Nie masz braci? Zemsta to męska rzecz.

Jej oczy rozbłysły i Conan ujrzał w ich głębinach rodzący się gniew.

— Jestem pierworodną! Moi bracia zajmują się swymi zwierzętami i żonami! Takie zadanie musi wypełnić najstarsza osoba z rodu!

— A czy ten cenny przedmiot nie nazywa się czasem Źródło Światła?

Tym razem wyraźnie zadygotała.

— Skąd wiesz? — rzuciła, wstrząśnięta jego słowami.

— Ostatnie słowa konającego mnicha.

Odczekała chwilę, po czym powróciła do rozmowy.

— Wydaje mi się, że ono niesie ze sobą śmierć. Mój ojciec znalazł je w ruinach prastarego miasta częściowo pogrzebanego przez ruchome piaski. Ten przedmiot przyniósł mu śmierć, podobnie jak tym, którzy go zabili. Widziałeś, co spotkało kapłana, który przyniósł artefakt do świątyni.

— Czy na ten przedmiot rzucono klątwę?

— Być może. Jest przepełniony mocą. W jego wnętrzu tkwi uśpiona potężna magia, jak twierdził szaman naszego plemienia. Nie był w stanie określić jego przeznaczenia.

Conan słysząc jej słowa zaniepokoił się. Z doświadczenia wiedział, że z magią nie ma żartów.

— Dlaczego nie udałaś się wprost do tego Nega? — zapytał Conan. — Tak byłoby prościej.

— Nie. On włada olbrzymią mocą. Nie można ot tak, zwyczajnie zbliżyć się do niego. Chciałam zdobyć Źródło Światła i wykorzystać je tak, aby mnie do niego dopuszczono. Minąwszy straże i znalazłszy się z magiem sam na sam, zabiłabym go.

Conan zamyślił się. Plan był złożony, mglisty, ale mógł się powieść.

— Co teraz? Straciłaś swoją szansę.

Jej oblicze stężało.

— Wiem, jak wygląda Skeer i dokąd zmierza. Dogonię go.

Młody Cymmerianin przyjrzał się dziewczynie. Była nieco starsza od niego, a jej twarz wydawała się całkiem ładna. Jak zdołał się przekonać, ciało pod mnisimi szatami miała jędrne i krągłe. Jednak jak na kobietę była śmiertelnie niebezpieczna. Nigdy dotąd nie spotkał kogoś takiego. Ta dziewczyna naprawdę go pociągała. Był samotnikiem, lecz przyświecał im wspólny cel.

— Twój talizman na nic by mi się nie przydał, ale zamierzam wysłać Skeera i jego pana do Szarych Krain — powiedział. — Może powędrujemy razem?

Patrzyła na niego przez chwilę.

— Tak, jeśli nie pragniesz niczego więcej oprócz naszego wspólnego celu.

Conan w mig odgadł, o co jej chodziło. Prawdę mówiąc, brał pod uwagę myśl, iż mogliby znaleźć się we wspólnej łożnicy, ale skoro nie wyrażała tym zainteresowania, nie zamierzał nalegać.

Nie brał kobiet siłą, nigdy nie było takiej potrzeby.

— Zatem w drogę. Musimy odnaleźć naszego zbiega.

Cymmerianin i kobieta pustyni zaczęli schodzić w dół górskiego zbocza.

V

Trakt brythuński był nawet w najlepszej porze roku miejscem odludnym. Kiedy słońce ogrzewało niziny do temperatur ludzkiej krwi, tu mróz wciąż skuwał górskie przełęcze i pokrywał je nie topniejącą powłoką śniegu. Latem wąskie ścieżki oczyszczone były przez buty wędrowców i kopyta ich koni, lecz zimą grubość śnieżnej pokrywy sięgała wzrostu trzech postawnych mężczyzn. Teraz na polach w dole dojrzewało zboże. Do zimy było jeszcze daleko, choć jej młodsza jej siostra Autiunna omiotła już góry swym chłodnym tchnieniem. Wichury były zimne, choć na razie pozbawione śniegu.

Tuanne szła wolno przed siebie. Już dawno temu przestała przejmować się zimnem. Towarzyszyło ono jej nieustannie, tak dniem, jak i nocą, i nauczyła się znosić je ze stoickim spokojem.

Na wprost niej, zgodnie ze wskazówkami, jakie otrzymała, leżała niewielka wioska. Ta pozbawiona nazwy leżała w tak dogodnym miejscu, że wędrowiec, który tędy przechodził, zatrzymywał się tam, by wypocząć. Czuła wyraźnie, że przedmiot, którego poszukiwała, zbliżał się do wioski z przeciwka. Gdyby udało się jej dotrzeć do osady przed posiadaczem magicznego amuletu, mogłaby się tam na niego zaczaić. Musiała jednak zachować ostrożność. Pomimo iż była nieśmiertelna, magiczny artefakt, mający przynieść wyzwolenie pozostałym więźniom Nega, niewłaściwie użyty, mógł przedwcześnie obdarzyć ją Prawdziwą Śmiercią. Nie mogła do tego dopuścić. Musi zdobyć talizman i uwolnić resztę nieumarlych.

Nagle przed nią rozległo się prychnięcie górskiego kota. Na ten dźwięk zatrzymała się gwałtownie. Nie była uzbrojona, a w każdym razie nie miała przy sobie nic, co mogłoby uchronić ją przed drapieżnymi zwierzętami. Ogarnął ją lęk. Czy po pożarciu przez dziką bestię rzucony na nią czar nie przestałby działać? Czy uzyskałaby uwolnienie? A może wciąż żyłaby w żołądku wielkiego kota? Na tę myśl wzdrygnęła się, a wiatr powiał zapach w stronę górskiego lwa.

Kot znieruchomiał na chwilę, a Tuanne zobaczyła, jak zmarszczył nozdrza. Ryknął przeciągle, a nieumarła wzdrygnęła się. Dźwięk ten nie był wszakże zapowiedzią ataku, niósł w sobie nutę czegoś, czego nie zdołała do końca rozpoznać. Być może był to gniew. Albo… I strach. Wtem wielki kot, dwukrotnie większy od Tuanne, zaczął się wycofywać, przyglądając się jej z uwagą. Dotarłszy do granitowego występu, odwrócił się i skoczył, znikając w okamgnieniu.

Cóż, pomyślała. Nawet dziki zwierz potrafi wyczuć nienaturalność i nie chce się nią nasycić. Najwyraźniej w tym przypadku jej przekleństwo okazało się zbawienne.

Westchnąwszy ciężko, Tuanne ponownie ruszyła wzdłuż szlaku. Z wolna otoczyła ją noc, ale nieumarła nie zatrzymała się. Zwolniła tylko kroku, aby widzieć ścieżkę przed sobą. Ciemność kryła w sobie niewiele zagrożeń dla nieumarłych. Jak się teraz okazało, było ich mniej, niż przypuszczała…

Skeer był zziębnięty, zmęczony i bardzo głodny. Opuścił świątynię w wielkim pośpiechu, ale koń, który miał pomóc mu w ucieczce, jakimś cudem uwolnił się z pęt i uciekł. Wierzchowiec pozbawił go również prowiantu i koców, tak więc nie pozostało mu nic innego, jak ruszyć w drogę pieszo.

Trudno. Do wioski zostało mu jeszcze około godziny marszu. Miał pieniądze, więc mógł się posilić, wypocząć i być może także opłacić jakąś kobietę, by ogrzała mu łoże. Miał też nadzieję, że zdoła zdobyć dla siebie nowego wierzchowca. Kapłani z pewnością rozsierdzili się na wieść o dokonanym przez niego mordzie i kradzieży i wyruszą za nim w pościg. Na szczęście od świątyni odchodziło kilka dróg i liczył na to, iż pozostawione przez niego fałszywe ślady zmylą kapłanów Suddy. Gdyby tak się stało, zyskałby nad nimi dostateczną przewagę, by nie lękać się pogoni. Zresztą tej nocy na pewno go nie dopadną. Czarny jak sadze mrok spowijał kamienne stoki, ale Skeer był już prawie u celu. Niebawem dotrze do osady, a jej światła widoczne z oddali dodawały otuchy.

— Na pewno poszedł dalej — stwierdziła Elashi wskazując na lewą odnogę drogi, prowadzącą na południe.

— Nie sądzę — odrzekł Conan.

— Jestem kobietą pustyni — syknęła — a nie jakąś tępą dziewką z oberży! Potrafię odczytywać ślady jak każdy członek mojego plemienia, a tu są one tak wyraźne, że nawet jednooki cap musiałby je zauważyć. Ta ułamana gałąź, której użył przy schodzeniu, widzisz, jak ziemia jest zorana? I ślady po kamieniach, które poruszył — skinęła w stronę kamienistego żlebu. — To wszystko mówi samo za siebie. Szedł tędy, i tu się poślizgnął; równie dobrze mógł zostawić nam pergamin z wiadomością, abyśmy szli dalej tą drogą.

— Może tak było — rzekł Conan i wskazał na prawą odnogę ścieżki. — Ja pójdę tędy. — Ruszył przed siebie. Ani razu się nie obejrzał. Po chwili usłyszał za sobą kroki Elashi.

W jej głosie brzmiała wściekłość.

— Barbarzyńco, czyś stracił rozum?! Przecież wyjaśniłam ci wszystkie ślady! Dlaczego tak postępujesz?

Conan szedł dalej, ale spojrzał na nią z ukosa.

— Ten, którego nazywasz Skeer, nie jest człowiekiem nieostrożnym — stwierdził. — Wiele miejsc, które minęliśmy było dużo bardziej niebezpiecznych, a jednak w żadnym z nich, nawet tam gdzie ty lub ja mieliśmy kłopoty z utrzymaniem równowagi, on nie pozostawił po sobie najdrobniejszego śladu. Aż tu nagle, na rozstajach dróg, traci ni stąd, ni zowąd równowagę i potyka się…

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Że być może zostawił te ślady rozmyślnie.

Zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym spytała:

— A jeżeli się mylisz?

Wzruszył ramionami.

— Pomyłki zdarzały się już nieraz.

Nie skomentowała jego słów, lecz przyśpieszyła kroku, aby się z nim zrównać.

Tuanne dotarła do wioski i odnalazła jedyną w osadzie gospodę. Korpulentny oberżysta uśmiechnął się do niej nerwowo, wyraźnie poruszony i zaniepokojony jej widokiem.

— Nie, pani, nikt oprócz ciebie nie szukał u nas gościny — odpowiedział na jej pytanie.

Pokiwała głową. To potwierdziło jej przeczucie, że talizman był blisko, lecz nie dotarł jeszcze do osady.

— Chciałabym pokój, i przez pewien czas posiedzę jeszcze przy ogniu w izbie kominkowej. Przynieś mi wina.

— Tak, pani.

Mężczyzna ruszył po wino, a Tuanne usiadła przy topornym, grubo ciosanym stoliku opodal gorejących węgli. Oberża była zadymiona i brudna, a kilka migoczących olejowych lamp dawało tyle samo dymu co światła.

Przy stołach siedziało paru mężczyzn. Dwóch z nich sądząc po strojach było Brythuńczykami, trzeci o orlim nosie i smagłej cerze mógł być Stygijczykiem, czwarty, przyodziany w skóry, czarny osiłek mógł być tylko Kushytą. Szczupła kobieta o bardzo jasnych włosach stanęła obok pierwszej pary i przesadnie głośno poczęła śmiać się z ich żartów. Sądząc po jej odzieniu była tutejszą nierządnicą. Nosiła prostą ciemną suknię i najwyraźniej nie miała nic pod spodem.

Kiedy Tuanne usiadła, mężczyźni zaczęli spoglądać na nią pożądliwie. Niektórzy uśmiechali się, usiłowali uchwycić jej spojrzenie, ona jednak wciąż ich ignorowała. Nagle smagłolicy Stygijczyk wykonał gest chroniący przed urokami i błyskawicznie odwrócił wzrok.

Oberżysta przyniósł wino. Tuanne nie zaproponowała, że zapłaci, a mężczyzna przystanął obok niej tylko na chwilę i natychmiast się oddalił. Dotknęła glinianego kubka, zakręciła nim na blacie stołu, ale nie podniosła go ust. Jadło i napitek śmiertelnych nic dla niej nie znaczyły. Nie mogły dodać jej sił ani stanowić rozkoszy podniebienia. Zamówiła wino, by nie zwracać na siebie uwagi.

Jej plan był prosty. Najpierw spróbuje zwabić mężczyznę do swojego pokoju. Jeśli to jej się nie uda, podąży za nim do jego pokoju lub gdzieś indziej, po czym pozbawi mężczyznę przytomności i zdobędzie talizman.

A on nadchodził. Czuła to.

Bawiła się kubkiem wina i czekała.

Skeer wszedł do oberży i od razu wypatrzył bladą, urodziwą kobietę siedzącą samotnie przy dogasającym kominku. Jak to możliwe, by nikt jej nie towarzyszył? Czy mężczyznom w tej oberży brakowało męskości? Na widok tej kobiety Skeer natychmiast poczuł pulsowanie męskości. Zamówiwszy posiłek i po wypiciu paru kubków wina, by przegnać chłód z kości, postanowił pomówić z tą kobietą. W przeciwnym razie mogłaby zniknąć…

Odezwał się do niej siadając po przeciwnej stronie stołu. Uśmiechnęła się do niego, dając do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko jego towarzystwu. Noc zapowiadała się lepiej, niż przypuszczał. Wątpliwe by kiedykolwiek mógł zapomnieć tę kobietę!

Mówił o sobie, zajadając na wpół surową wieprzowinę z czerstwym chlebem, którą postawił przed nim oberżysta. Kłamał, jeśli szło o jego imię, miejsce urodzenia i fach, jaki wykonywał. Wiedział, jak zaprezentować się kobiecie w możliwie najlepszym świetle. Jednak przy tej cudownej istocie to nie wydawało się konieczne. Pomijając pewien… chłód śmiała się z jego rubasznych żartów i sprawiała wrażenie, jakby uwierzyła w jego kłamstwa. Popijał jedzenie oraz swe blagi cierpkim winem z butelki i niebawem poczuł ciepło i chęć do amorów. Kobieta piła niewiele, ale to nie miało znaczenia, wszystko wskazywało na to, iż chętnie pójdzie z nim do jego pokoju.

— Tak sobie myślałem — stwierdził — że może mogłabyś towarzyszyć mi, kiedy będę wynajmował pokój na dzisiejszą noc.

Znów ten sam chłodny uśmiech.

— Mam już pokój — odrzekła. — Może zechciałabyś… dzielić go ze mną?

— Na Mitrę, niczego bardziej nie pragnę! Chodźmy tam natychmiast!

— Nie wypijesz wprzódy swego wina?

— Zabierzemy butelkę ze sobą. Nie, weźmiemy dwie, żeby było nam weselej. — Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Nawet nie musiał płacić za pokój!

Wstał, zachwiał się lekko i wyciągnął rękę, aby pomóc jej wstać. Jak ona miała na imię? Nieważne.

— Twoja dłoń jest zimna jak lód — rzekł, kiedy dotknął jej skóry.

— Czyż mężczyzna taki jak ty nie zdoła jej rozgrzać?

Uśmiechnął się.

— Potrafię rozgrzać nie tylko twą dłoń, pani.

Tuanne podążyła za sługą Nega w głąb korytarza, w stronę pokoju wskazanego jej przez szczerzącego zęby oberżystę. Ogarek świecy rzucał wątłą poświatę, która nie była w stanie rozproszyć mroku. Weszli do nieoświetlonego pokoju i Tuanne uśmiechnęła się. W ciemności będzie to łatwiejsze. Sięgnęła do sakwy i dotknęła znajdującego się w niej obłego kamienia.

Nagle w ciemności wytrysnął snop iskier i rozległ się głośny brzęk krzesiwa o metal.

— Co robisz? — zapytała.

— Zapalam świecę, pani.

— Po co? Do tego, co zamierzasz uczynić, nie potrzebujesz oczu.

Iskierki zatańczyły na knocie świecy i po chwili pojawił się mały ogienek.

— Och, pani, twa uroda jest tak wielka, że pragnę cię równie oglądać. Jesteśmy na miejscu. Rozdziej się, pani, i pozwól, bym nasycił me oczy.

Tuanne zawahała się. Mężczyzna wydawał się teraz bardziej czujny niż w izbie na dole i z łatwością mógłby ją przejrzeć. Lepiej zaczekać chwilę. Niebawem, kiedy będzie zajęty lub zaspokojony; będzie miała znacznie lepszą okazję. Nieważne, czy zrobi z nim to, czego pragnął. Zsunęła buty i bryczesy, po czym pozbyła się kamizelki i bluzy. W minutę później stała przed nim naga, a światło świecy tańczyło po jej ciele. Jej skóra miała w ciemności barwę najjaśniejszej kości słoniowej, a ciało było jędrne, kształtne i ponętne jak u nąjurodziwszej śmiertelniczki.

Mężczyzna aż westchnął z zachwytu.

— Jesteś piękniejsza, niż to sobie wyobrażałem — wychrypiał i szybko zaczął się rozbierać. Szczególnie ostrożnie obszedł się z sakiewką i Tuanne domyśliła się, gdzie ukrył poszukiwany przez; nią przedmiot.

— Podejdź tu — rozkazał. Położył się na sienniku i wyciągnął do niej obie ręce.

Tuanne uśmiechnęła się i zbliżyła. Niepostrzeżenie przesunęła swoją sakwę w stronę siennika, aby mieć ją pod ręką.

Conan i Elashi zatrzymali się u podnóża rozchwierutanych schodów prowadzących do pokoju na piętrze i przyciszonym głosami rozmawiali z oberżystą.

— Moi goście nie życzą sobie, by ich niepokojono — rzekł korpulentny mężczyzna.

Jednocześnie poruszył koniuszkami palców lewej ręki, jakby pieścił niewidzialną monetę.

W odpowiedzi Conan musnął dłonią rękojeść miecza. Oberżysta w mig pojął znaczenie tego gestu.

— Trzeci pokój od końca. Jest… z kobietą.

— Zajmij się swoimi sprawami — burknął Conan.

Kiedy oberżysta oddalił się chwiejnym krokiem, Cymmerianin ruszył na górę. Elashi ruszyła za nim, ale powstrzymał ją ruchem ręki.

— Nie. Sam zajmę się zabójcą mego przyjaciela.

— Ale Źródło Światła…

— Nie potrzebuję magicznych śmieci. Przyniosę ci amulet, kiedy skończę ze Skeerem.

— Czy mogę ci zaufać?

Niebieskie oczy Conana zalśniły w słabym świetle.

— Masz na to moje słowo.

Stali przez chwilę w milczeniu, a kiedy odwrócił się, by pokonać kilka ostatnich stopni, pozostała na miejscu. Wyszedł na korytarz i wysunął miecz z pochwy. Trzecie drzwi?

— Na Bel, jesteś lodowata jak pieczara bogini zimy!

Tuanne przywarła do niego i szepnęła namiętnie:

— Stałam przez chwilę naga, a w tym pokoju jest diablo zimno. Łyk wina zaraz mnie ogrzeje. Sięgnę po butelkę.

— Pośpiesz się!

Jej dłoń miast butelki odnalazła jednak kamień, smukłe palce zacisnęły się na jego obłej powierzchni.

— Co robisz? Co to jest?!

Coś w jej ruchu musiało ją zdradzić. Odwróciła się i uniosła kamień.

Było wiele rzeczy, które mógł zrobić, aby pokrzyżować jej plany. Mógł zerwać się z posłania i dać drapaka. Mógł schwycić Tuanne za nadgarstki i podjąć walkę, gdyż nieumarła nie była silniejsza od zwykłej śmiertelniczki, mógł również uchylić się przed ciosem. Nie uczynił tego jednak, lecz sięgnął po nóż ukryty w fałdach odzienia. Płynnym, wprawnym ruchem dźgnął sztyletem w górę i wbiwszy ostrze w brzuch kobiety aż po rękojeść, przekręcił je, by z rany buchnęła krew.

Tuanne uśmiechnęła się widząc, jak wyraz satysfakcji na twarzy zabójcy przeradza się w zgrozę. Krew nie popłynęła z rany, a gdyby Skeer zachował jeszcze przez chwilę przytomność, ujrzałby, jak po cofnięciu ostrza krawędzie rany łączą się i zasklepiają, a na idealnie białej skórze nie pozostaje nawet najmniejszy ślad.

Tuanne dokończyła ruch i kamień trafił opryszka tuż nad uchem, w okamgnieniu pozbawiając go zmysłów.

Tuanne upuściła kamień i wstała. Spojrzała z ukosa na nieprzytomnego mężczyznę i odwróciła się w stronę jego odzienia…

Conan kopnął w drzwi tak mocno, że wyrwał je z zawiasów. Jednym susem znalazł się w pokoju. Wspaniała w swej nagości kobieta odwróciła się do niego.

Zanim zdążyła otworzyć usta, przemówił.

— Nie lękaj się, pani. Mam sprawę do tego tam, twojego przyjaciela. — Conan wskazał Skeera mieczem. — On śpi?

— Nie śpi, olbrzymie. Jest nieprzytomny. Chciał… mnie zniewolić. Uderzyłam go w głowę. To plugawy łotr.

— To prawda, pani — wciąż jej się przyglądał. Widział wiele kobiet bez przyodziewku, ale żadna nie była równie urodziwa jak to zjawisko. A on był dość młody, by na jej widok krew zawrzała mu w żyłach.

— Uratowałeś mnie i jestem ci za to wdzięczna — uśmiechnęła się do Conana i nagle uświadomiła sobie, że jest naga. — Och!

Conan nie sądził, by przyczynił się w znaczniejszym stopniu do jej uwolnienia, ale nie zamierzał się z nią spierać. Jeśli tego chciała, mogła okazać mu swą wdzięczność. Opuścił miecz.

Podeszła bliżej.

— Jestem Tuanne — oznajmiła. — A jak ty masz na imię, mój bohaterze?

— Conan. Pochodzę z Cymmerii.

— Och, jeden z silnych mężczyzn z Północy…

Kiedy Conan wpatrywał się w dziewczynę, jego czujność znacznie na tym ucierpiała. W pokoju znajdowało się okno przesłonięte ciężką zasłoną. Właśnie je wybrał Skeer jako drogę ucieczki. Nie ubierając się, poderwał się nagle z posłania i wyskoczył z pierwszego piętra.

Conan, klnąc pod nosem, minął zaskoczoną kobietę i rzuciłby się w pościg za umykającym zabójcą, gdyby nie zatrzymał go głośny okrzyk od drzwi.

— Stój!

Conan odwrócił się, unosząc miecz.

Elashi stanęła w progu, wymachując szablą. Skąd ona ją wytrzasnęła? — zastanawiał się Conan.

— Skeer ucieka — powiedział, wskazując na okno.

— Chcę odzyskać talizman! — krzyknęła. — Oddaj mi go.

— Nie mam go… — zaczął Cymmerianin.

— Oddaj go natychmiast albo poćwiartuję cię jak prosiaka! — postąpiła krok w jego stronę, wysuwając ostrze do przodu.

Kobieta czy nie, Conan nigdy nie lekceważył podobnych gróźb. Zastawiając się przed atakiem, kątem oka dostrzegł, jak Tuanne pochyla się, by pozbierać swoje odzienie. Odwrócił od niej wzrok, ona nie stanowiła dlań zagrożenia, w przeciwieństwie do tej oszalałej kobiety pustyni.

— Za mojego ojca! — krzyknęła Elashi i rzuciła się na Conana. Sparował jej pchnięcie, ale nie skontrował. Miała wiele atutów, ale szermierka z pewnością się do nich nie zaliczała. Zadawała ciosy niezdarnie, a praca nóg wyglądała wręcz śmiesznie.

Pozwolił jej, by wykonała jeszcze dwa cięcia, a następnie uderzył płazem w jelec jej broni. Wstrząs wytrącił jej oręż z ręki. Szabla z brzęknięciem spadła na podłogę. Skoczyła naprzód, chcąc zaatakować go gołymi rękami, i musiał szybko cofnąć miecz, aby przypadkiem jej nie zranić. Była głupia, choć niewątpliwie dzielna.

— Stój — stwierdził. — Poddaję się.

— Nie kpij sobie ze mnie, barbarzyńco!

— Nie, Elashi. Nie jestem twoim wrogiem, choć tego nie dostrzegasz. Skeer uciekł stąd bez przyodziewku. Jeśli miał twój talizman, to powinien leżeć gdzieś tutaj.

Znieruchomiała.

— Gdzie?

— Może Tuanne widziała gdzie… — Cymmerianin umilkł. — Gdzie się podziała ta piękna kobieta?

— Szukasz nierządnicy, co przed chwilą wyszła?

Conan podszedł do sterty odzienia Skeera. Kiedy wpadł do pokoju, zauważył leżącą wśród nich sakiewkę. Teraz jej nie było.

— Gdzie on jest?

— Wygląda na to, że Tuanne go zabrała — stwierdził Conan.

— A ty jej na to pozwoliłeś!

— Powiedziałbym, że to raczej twoja zasługa — burknął. — Gdybyś nie rzuciła się na mnie, mielibyśmy i Skeera, i talizman. A tak nie mamy nic.

— Zdumiewa mnie twój talent do stwierdzania tego, co oczywiste, Conanie. Teraz musimy odnaleźć zabójcę i artefakt.

Odwróciła się i gniewnie wyszła z pokoju, a Conan tylko pokręcił głową. Kobiety. Jakiż mężczyzna potrafi je zrozumieć?

VI

Całe wino wypite przez Skeera błyskawicznie wyparowało z jego umysłu.

Wystarczyłby do tego sam chłód wieczoru mrożący jego nagą skórę, a zabójca musiał jeszcze zaliczyć zeskok z dachu na twardą ubitą ziemię. Głowa bolała go w miejscu, gdzie uderzyła go ta nieumarła kobieta, ale co gorsza stracił Źródło Światła, a to mogło okazać się fatalne w skutkach. Skeer był skonfundowany. Ta kobieta musiała być żywym trupem. Widział wiele podobnych stworzeń zjawiających się na każde skinienie Nega i zrobiło mu się głupio, że nie rozpoznał jej wcześniej. Co do potężnego barbarzyńcy, pamiętał go jeszcze ze świątyni. Bez wątpienia był psem gończym wysłanym przez mnichów i to całkiem niezłym, skoro nie dał się nabrać na pozostawiony przez niego fałszywy trop. Niedobrze.

Spokojnie. Pies gończy to jedno, nieumarła zaś coś innego. Jedno z nich miało teraz talizman i musiał odkryć, które, a następnie odzyskać amulet. Nie zamierzał dołączyć do rzeszy nieumarłych Nega, a to właśnie czekało go w razie niepowodzenia, nie mówiąc już o koszmarnych przejściach poprzedzających osiągnięcie tego budzącego odrazę stanu. Neg nigdy nie odznaczał się zbytnią łaskawością.

Skeer nie był już nagi. Na sznurze suszyła się szorstka płócienna koszula i bryczesy, a z warsztatu szewca, w drzwiach, którego tkwił nader kiepski zamek, wyniósł parę nieźle dopasowanych butów. Zajrzawszy następnie do składu pewnego kupca, zaopatrzył się w krótki miecz i zapas jedzenia oraz soli.

Co się tyczy tej ostatniej, nie była ona zaczarowana, a tym samym jej działanie miało pewne ograniczenia, ale nie mógł pozwolić sobie na nic lepszego. Sól zmieszana z wodą i umieszczona w szczelnie zamkniętym słoju utworzyła roztwór, który w razie spotkania z nieumarłą mógł unieruchomić ją na pewien czas. To powinno wystarczyć mu na odzyskanie talizmanu, a po kilku godzinach, gdy ona dojdzie do siebie, on będzie już daleko.

Pod warunkiem, że to ona miała magiczny artefakt.

Bardzo możliwe, iż amulet miał ów barbarzyński szermierz, co znacznie komplikowało sytuację. Ale on powinien kiedyś spać, a Skeer musiał wykorzystać tę okazję, by uratować skórę.

Póki, co należało ustalić, którędy przenoszone będzie Źródło Światła. Barbarzyńca bez wątpienia powróci do świątyni Suddy po nagrodę, a zatem powinien iść tą samą drogą, którą Skeer dotarł do osady.

Myśl ta bynajmniej nie dodała mu otuchy. Nie miał ochoty spotkać się z kapłanami.

Co się tyczy żywych trupów, kto potrafi odgadnąć, o czym myśli nieumarła kobieta? Jeśli należała do sług Nega, prawdopodobniej przybyła od wschodu, podczas gdy on z zachodu. Ale dlaczego w ogóle się tu zjawiła? Czyżby przysłał ją Neg nie ufając w umiejętności Skeera? Nekromanta byłby do tego zdolny, aczkolwiek po zastanowieniu wydawało się to absurdalne. Jeżeli nieumarła pragnęła zdobyć talizman, będzie starała się unikać kapłanów, którzy również czyhali na magiczny artefakt. Tak więc powinna wyruszyć w przeciwnym kierunku.

A zatem, nieumarła czy barbarzyńca?

Prawdę mówiąc, żadna z alternatyw nie wydawała się Skeerowi kusząca. Trzeciej wszakże, to jest narażenia się na gniew Nega, w ogóle nie brał pod uwagę. Wiedział zaś, że pomyłka przy podjęciu decyzji nieuchronnie skaże go na trzecią ewentualność.

Powoli. Ponieważ oboje, żywy trup i barbarzyńca pragnęli talizmanu i oboje znaleźli się w jego pokoju, musiał zastanowić się, które z nich miało większą szansę zdobyć cenne trofeum. On, mimo iż był sprytny, został wywiedziony w pole przez tę kobietę. Jakie szansę mógł mieć barbarzyński najemnik wobec sztuczek i forteli takiej piękności? Niewielkie lub żadne, stwierdził Skeer. A zatem na wschód!

Opuszczając osadę, ukradł konia. Jeśli nieumarła poruszała się pieszo, powinien dogonić ją jeszcze przed świtem.

Tuanne trzymała Źródło Światła wewnątrz grubej skórzanej sakwy, aby amulet nie zetknął się z jej ciałem. Wciąż czuła jego moc, mistyczny zew talizmanu nakłaniający by go dotknęła, dostąpiła uwolnienia, ale nie zmieniła swojej decyzji. Nie mogła tego uczynić, zanim uwolni pozostałych. Dopiero wówczas sama będzie mogła zaznać ostatecznej wolności. Do tego czasu zamierzała ignorować syreni śpiew magicznego przedmiotu.

Przybycie Conana i tamtej kobiety mało nie doprowadziło do katastrofy. Miała szczęście, że zdołała uciec. Nie tylko ona poszukiwała Źródła Światła i będzie musiała zachować czujność, dopóki nie wypełni swojej misji. Nie obchodziło jej, kto później dostanie talizman, oby tylko tym kimś nie był Neg. Nie wyobrażała sobie powtórnego przywołania z Szarych Krain. Nie zniosłaby tego.

Otoczyły ją noc i chłód, gdy wyruszyła w drogę powrotną. Była zmęczona, lecz nie tak jak zwyczajni śmiertelnicy. Podążający jej śladem śmiertelnik musiał odpoczywać i posilać się, a każda chwila zwłoki zwiększała nieuchronnie jej przewagę.

Tuanne szła pośród ciemności odczuwając po raz pierwszy od stu lat nadzieję co do jej własnej przyszłości.

— Musimy iść na wschód — rzekł Conan.

— Rozumiem — stwierdziła Elashi.

Potężny Cymmerianin spojrzał na nią podejrzliwie. Jak dotąd zwykle kwestionowała jego decyzje. Nie pytał jej, ale i tak udzieliła mu wyjaśnień:

— Każdy podążający na zachód natknie się na mnichów i wpadnie w ich ręce. Możemy to sprawdzić kiedykolwiek. Każdy podążający na wschód ucieknie, chyba że my go schwytamy.

— Uhm — potaknął barbarzyńca zgadzając się z jej rozumowaniem. — O świcie.

— Możemy spędzić noc w pokoju opuszczonym przez Skeera. — Ty będziesz spać tam — wskazała kąt pokoju i rzuciła mu koc. — Ja tutaj.

Conan wzruszył ramionami.

Ułożyła się na łóżku, podczas gdy wielki Cymmerianin posłusznie ułożył się w kącie. Już przysypiał, kiedy zapytała:

— Czy twoim zdaniem była piękna?

Conan ożywił się.

— Kto?

— Ta kobieta. Nazywałeś ją Tuanne.

— Tak.

— Naprawdę tak sądzisz? Ma taką bladą cerę, a ty uważasz ją za piękną?

— Tak.

— Mężczyźni!

Conan oczekiwał na dalszy ciąg przemowy, ale Elashi już się nie odezwała. Ponownie wzruszył ramionami i pogrążył się we śnie.

Do świtu było jeszcze daleko, gdy Skeer ujrzał swą ofiarę. Ryzykował życie, swoje i wierzchowca, by zjechać ze szlaku i wyprzedzić nieumarłą. Teraz leżał w zasadzce ukryty za grubym pniem sosny. Miał szczęście.

Nieumarła szła wolnym, równym krokiem, najwyraźniej nie zwracając uwagi na otoczenie.

Skeer przygotował słoik. Jeszcze chwila…

Zrównała się z nim. Wyskoczył na trakt i wylał na kobietę zawartość słoja. Uniosła jedną rękę, aby się osłonić, ale to nic nie dało. Kiedy dosięgnął jej roztwór soli, zesztywniała i runęła jak ścięte drzewo.

Skeer podszedł do niej, pochylił się i wyrwał jej z ręki sakiewkę.

— To cię nauczy, żeby nie mieszać się w sprawy Skeera, nieumarła suko! — roześmiał się szyderczo.

Spojrzał na nią, leżącą bezradnie na pylistej drodze. Wiedział, że go widzi i słyszy, lecz nie mogła się poruszyć. Zastanawiał się przez chwilę, czy jej nie posiąść i nie dokończyć tego, co pragnął uczynić w gospodzie. Nie mogłaby mu się oprzeć, a rozebranie jej zajęłoby tylko parę chwil.

Nie. Właśnie w ten sposób o mało nie stracił Źródła Światła, a zwłoka, nawet krótka, przybliżyłaby ku niemu pościg. Szkoda, ale cenił swoje życie dużo bardziej niż jakąkolwiek, nawet najwspanialszą kobietę. Czekało go bogactwo i dziewki, setki nadobnych dziewek. Tu zyskałby jedynie krótkotrwałą przyjemność i niepotrzebne ryzyko.

Odwrócił się i ruszył do konia uwiązanego z dala od drogi.

— Żegnaj, nieumarła.

Jego śmiech odbił się echem wśród drzew.

Słońce wstało i skąpało ją swym blaskiem. Tuanne od dobrych paru godzin próbowała się poruszyć, ale wszystko na nic. W jej ciele nie drgnął nawet jeden mięsień. Ponownie zebrała siły…

Pod zasychającą powłoką soli poruszyła nieznacznie lewą ręką. Był to delikatny ruch, zaledwie drgnienie, ale oznaczał, że słona woda wreszcie przestaje działać.

Skeer był już zapewne daleko, ale kiedy tylko odzyska zdolność poruszania się, podąży jego śladem.

To był jej cel. Jedyny, jaki miała.

Conan dostrzegł kobietę. To dziwne, ale zdawała się siedzieć pośrodku drogi. Dobył miecza, podobnie jak Elashi. Tuanne musiała usłyszeć, jak nadchodzą, bowiem odwróciła się i spojrzała w ich stronę. Wciąż się jednak nie podnosiła. Może była ranna? Dla nas to dobrze, pomyślał Conan, choć może nie dla niej.

Cymmerianin pochylił się nad kobietą.

— Oddaj nam sakwę Skeera — powiedział przystawiając ostrze do jej piersi.

Tuanne zaczęła płakać. Jej ciałem wstrząsnęły gwałtowne spazmy i strużki łez spłynęły po nieskazitelnej skórze. Płakała jak dziecko, które utraciło matkę.

Conan cofnął się o krok i opuścił broń.

— O co chodzi?

Kobieta wciąż płakała. Nie szlochała głośno, ale widać było, iż jest pogrążona w rozpaczy.

— Przestań — rzekł zbity z tropu Cymmerianin. — Nikt cię nie skrzywdzi. Chcemy tylko…

— Och, ucisz się, głupi barbarzyńco! — ucięła Elashi. Schowała swą szablę do pochwy i uklękła, by objąć zapłakaną kobietę.

Tuanne skryła twarz w piersi Elashi i popłakiwała cichutko. Elashi pogładziła ją po ciemnych włosach i wyszeptała:

— Już dobrze, już dobrze.

Odwróciła się i spojrzała na Conana.

— Widzisz, co zrobiłeś.

— Ja? A co ja niby takiego zrobiłem?

— Tak, ty. Ty i twoje pogróżki.

Conan poczuł, jak narasta w nim gniew. Odwrócił się i pomaszerował na skraj drogi mając nadzieję, że coś wyskoczy zza krzaków i zaatakuje go. Mógł to być wilk, niedźwiedź, demon, cokolwiek. Nic jednak nie rzuciło się na niego, a w sercu młodego barbarzyńcy z wolna narastała wściekłość.

— Conanie, chodź tu, musisz coś usłyszeć.

Tuanne przestała szlochać i podniosła się z pomocą Elashi. Conan zauważył, że jej odzienie pokrywa warstewka białej substancj

— Nie mam talizmanu, którego szukacie — zaczęła nieumarła. — Ten, którego nazywacie Skeer, dogonił mnie i odebrał amulet.

Conan zgrzytnął zębami. Wszyscy czyhali na ten przeklęty przedmiot!

— Muszę go zdobyć — powiedziała.

— Dlaczego?

Spojrzała prosto w oczy Cymmerianina.

— Potrzebuję go, by móc umrzeć.

Kiedy skończyła się opowieść, Conan nie wiedział, co powiedzieć.

— Naprawdę jesteś żywym trupem?

— Umarłam ponad sto lat temu — rzekła. — Ale nie pozwolono mi zająć mego miejsca w krainie zmarłych. Ani wielu innym, znajdującym się w mocy Nega.

— Ten Neg zasługuje na śmierć — mruknął barbarzyńca.

— Jeśli zdobędzie Źródło Światła, będzie w stanie ożywić legiony umarłych. I z całą pewnością wykorzysta swe moce, by czynić jeszcze większe zło.

Conan wzruszył ramionami.

— Nie moją jest rzeczą mieszać się w sprawy magii i czarów. Muszę spłacić dług za śmierć Cengha i tyle.

— Musimy jej pomóc — stwierdziła Elashi dobitnie.

Conan nie odpowiedział.

— Dopadniemy Skeera i odzyskamy Źródło Światła — mówiła koczowniczka. — Następnie udamy się do krypt i użyjemy amuletu, aby wyzwolić ich oraz ją. Ty — wskazała na Conana — będziesz mógł potem zabić Nega, a ja powrócę w rodzinne strony, naturalnie ze swoim talizmanem.

Muskularny młodzian pokręcił głową.

— Czy w moim planie jest coś niewłaściwego? Czyż nie jest prosty?

— Jest prosty — odrzekł Conan.

— W takim razie, o co ci chodzi?

Zamyślił się na chwilę. Chciał wyrównać rachunki ze Skeerem, a skoro Neg zlecił zabójcy tę misję, powinien porachować się także z nim. Plan był prosty, i to najbardziej przypadło mu do gustu, niemniej wędrówka z dwiema kobietami mogła okazać się ciężką przeprawą. Już z jedną trudno mu było wytrzymać.

— No i? — spytała Elashi.

— Nic — odrzekł. — Spróbujemy zrealizować ten twój plan.

Ten właśnie moment wybrała zima, by dać o sobie znać. Uczyniła to pod postacią śnieżycy, która rozszalała się nad górami zasypując stoki deszczem, gradem i wreszcie śniegiem.

Conan wiedział, jak należy postępować w taką pogodę, i niezwłocznie zaczął budować w lesie zgrabny szałas wycinając za pomocą miecza gałęzie i pędy mające posłużyć za budulec. W ciągu godziny cała trójka miała już schronienie, niewielkie ognisko i stos gałęzi na opał.

— Jak długo tu zostaniemy? — spytała Elashi.

— Aż ustanie śnieżyca.

— Na pustyni nie ma takiej pogody. Jak długo to potrwa?

Wzruszył ramionami.

— Godzinę, dzień, a może trzy. Crom wie.

— Ale Skeer ucieknie.

Zanim Conan zdążył odpowiedzieć, Tuanne wyszeptała:

— Raczej nie. Jeśli my nie możemy iść dalej, to i on również.

Elashi spojrzała na bladą kobietę.

— Czy mogłabyś wędrować w tak straszną burzę?

— Mogłabym, chociaż wolno. I byłabym… zimniejsza niż zwykle.

Kobieta pustyni westchnęła.

— Cóż. Przypuszczam, że będziemy musieli zaczekać i mieć nadzieję, iż nie zgubimy jego tropu.

— Ja czuję przedmiot, który ma przy sobie — rzekła Tuanne. — Może uciec, ale nie zdoła skryć się przede mną.

Chłód jej głosu dotknął Conana. Nie wyglądała na niebezpieczną, ale była, co do tego nie miał wątpliwości. Dołożył świeżych gałęzi do ognia, ale ciepło ogniska nie zdołało usunąć osobliwego chłodu, który przeniknął na wskroś jego ciało.

Szczęście odwróciło się od Skeera. Kiedy rozszalała się śnieżyca, ponaglił wierzchowca usiłując dotrzeć do jakiegoś schronienia… zawierucha przybrała na sile, zupełnie się zgubił. Jego koń potknął się i złamał nogę. Skeer znalazł się w matni.

Cóż, pomyślał dobywając miecza i zbliżając się do bezradnego zwierzęcia, przynajmniej nie będę cierpiał głodu…

VII

Burza chłostała ziemię przez dwa dni i dwie noce. Z nadejściem brzasku trzeciego dnia słońce ponownie ukazało się na niebie, a jego złocisty blask spłynął na oślepiająco białą okolicę. W samą porę, gdyż właśnie skończyło się jedzenie.

Podczas burzy Conan nie próżnował. Za pomocą sztyletu, z gałązek drzew sporządził trzy pary śnieżnych rakiet. Barbarzyńca próbował również zdobyć jakieś pożywienie, niestety podczas śnieżnej zawieruchy nie zauważył w okolicy żadnej zwierzyny. Zadanie to wypełniła Tuanne, która choć sama nie jadła, wyszukiwała dla Conana i Elashi pewne gruzłowate jadalne korzenie. Cymmerianin nie był z tego zadowolony, ale nie miał wyboru. Tak czy inaczej burza przeminęła i mogli wyruszyć w dalszą drogę.

Elashi miała pewne wątpliwości.

— Ten śnieg będzie nam sięgał do piersi! Zamarzniemy w nim na śmierć!

— Nie — odrzekł Conan. — Z ich pomocą — wskazał na rakiety — nie będziemy zapadać się w śniegu.

Musiał jeszcze udowodnić prawdziwość swoich słów, po czym poprowadził dwie kobiety przez puszysty śnieg.

Conan był potężnym mężczyzną i jeśli on utrzymywał się na śniegu, Elashi i Tuanne, dużo od niego lżejsze, tym bardziej nie miały problemów z poruszaniem się po białej powierzchni.

Mogli iść dalej, choć niezbyt szybko. Oddech młodego Cymmerianina zamieniał się w obłoczki pary, gdy barbarzyńca sunął noga za nogą wzdłuż szlaku, ukrytego obecnie pod grubą pokrywą świeżego śniegu. Prawdopodobnie Skeerowi również nie było lekko, myśl ta dodawała Conanowi otuchy. Rzecz jasna zabójca nie szedł w towarzystwie dwóch spowalniających marsz kobiet, ale mimo to mogło im się udać.

W chwili, gdy trójka prześladowców ponownie ruszyła jego śladem, Skeer siedział owinięty kocem, skulony przy małym ognisku nawiązując magiczny kontakt z Negiem.

Był najedzony, ale przypłacił to opóźnieniem marszu. Musiał wytłumaczyć się z tego, w przeciwnym razie Neg srogo go za to ukarze.

Pochwycenie zająca kosztowało go niemało trudu. Nie potrzebował mięsa, ale ciepła krew była konieczna, by zaklęcie zadziałało. Nie miał ochoty używać do tego własnej krwi, choć uczyniłby to, gdyby nie miał innego wyjścia.

— MÓW!

— Zostałem zatrzymany przez śnieżycę, panie. Straciłem wierzchowca, a zdobycie drugiego może mi zająć trochę czasu. W pobliżu nie ma żywego ducha.

— CZY MASZ TO, CZEGO SZUKAM?

— Tak, panie. Radbym przekazać ci ów artefakt najszybciej jak to tylko możliwe.

— NIE ZWLEKAJ!

— Jak rozkażesz, panie.

Łączność została przerwana i Skeer wzdrygnął się, gdy złowróżbna moc nekromanty przestała wibrować w jego duszy. Jako pan był potężny i hojny dla tych, którzy mu dobrze służyli, lecz dla tych, którzy go w jakiś sposób zawiedli… Cóż, lepiej o nich nie myśleć.

Zabójca wstał i przeciągnął zziębnięte ciało. Lepiej, aby uczynił, co mu kazano, i nie tracił więcej czasu.

— Znasz tę drogę? — zapytał Conan.

— Tak — odparła Tuanne. — Zmierzamy obecnie w stronę czterech gór znanych jako Maska Śmierci. Gdzieś w dolinie pomiędzy nimi leży Opkothard, miasto tajemnicy. Nigdy go nie widziałam i nawet plotki na jego temat są powtarzane najcichszym szeptem.

— Czy uważasz, że Skeer tam właśnie zmierza?

Tuanne pokręciła przecząco głową.

— W takim razie może moglibyśmy go dogonić — zaproponowała Elashi.

Conan szczerze w to wątpił.

Skeer miał wierzchowca, a oni poruszali się pieszo. Sam barbarzyńca biegnąc traktem mógłby osiągnąć tempo wierzchowca. Z dwiema kobietami nie było to możliwe.

Godzinę później natrafili na obozowisko Skeera. Ujrzawszy szczątki jego wierzchowca, Cymmerianin ucieszył się, że nie wyraził w głos swych niedawnych wątpliwości. Lewa przednia noga zwierzęcia była złamana, choć nie to stało się przyczyną jego śmierci. Pomimo iż do truchła dobrały się już padlinożerne stworzenia, Conan zauważył, że Skeer litościwie dobił swego rannego wierzchowca.

— Kto wie, może Skeer uda się jednak do Opkotharu — rzekł Conan. — Chyba, że zamierza resztę drogi przebyć na piechotę. Możemy go tam dopaść lub przynajmniej zdobyć dla nas wierzchowce.

— Stać nas na taki zakup? — zapytała Tuanne.

Conan uśmiechnął się.

— Nie. Ale wiem z doświadczenia, że to o niczym nie świadczy.

Zmierzch zastał trójkę wędrowców w połowie drogi, którą pokonaliby, gdyby traktu nie pokrył śnieg. Niemniej jednak Skeer nie mógł maszerować szybciej i wątpliwe było, aby zdołał powiększyć dzielący ich dystans.

Conan zaczął ścinać drobne gałązki ze zwalonego drzewa.

Elashi, jak to miała w zwyczaju, zapytała z wyższością w głosie:

— Skąd ten pośpiech, Conanie? Czyżby było ci aż tak zimno?

Jakby w odpowiedzi rozległ się odległy skowyt. Przeciągłe echo rozbrzmiało wśród zapadającego zmierzchu. Po trzech uderzeniach serca rozległo się drugie, a potem jeszcze jedno wycie. Jeszcze chwila i zdawało się, że całe powietrze ożyło głosami posępnych drapieżników.

Elashi odwróciła się do Tuanne, która pomagała Conanowi zbierać chrust.

— Wilki — powiedziała krótko Tuanne. — Albo gorzej.

— Gorzej?

— To mogą być nawet wilkołaki.

— Nie rozumiem. Wilkołaki?

— Zmiennokształtni. Ludzie, którzy przy pełni księżyca lub mocą magii zmieniają się z ludzi w czarodziejskie istoty. Wyglądają jak wilki i jak one się zachowują, ale są inteligentne niczym ludzie.

Elashi wzdrygnęła się i jedno uderzenie serca później stała obok Conana odłamując suche gałązki od zwalonego drzewa.

Rozpaliwszy ognisko, Conan poczuł się lepiej. Zwykle zwierzęta bały się ognia. Co do innych istot ufał w moc swego miecza. Crom przy narodzinach obdarzał każdego mężczyznę odwagą, a barbarzyńca mógł się założyć, że silne ramię i ostry miecz mogą pozbawiać głowy nawet najgorszą czarnoksięską bestię. Skowyt dzikich bestii zdawał się przybliżać. Conan zauważył, że w miarę jak wycie przybiera na sile, zarówno Elashi, jak Tuanne przysuwały się do niego coraz bliżej. W pewnym momencie pochylił się, by dołożyć do ognia. Kiedy znów się położył, poczuł na swoich udach dotyk bioder dwóch kobiet. Uśmiechnął się pod nosem, prawie niepostrzeżenie. Nocne odgłosy miały swoje dobre strony.

Cymmerianin rozłożył szeroko swój płaszcz.

— Owińcie się nim — zwrócił się do kobiet — abyśmy mogli podzielić się ciepłem naszych ciał.

Elashi i Tuanne przystały skwapliwie na jego propozycję.

Koczowniczka po prawicy Conana emanowała sporo ciepła, ale Tuanne po lewej była zimna jak wykuty z marmuru posąg. Jej ciało było miękkie, acz lodowate.

Czując ssanie w żołądku, który bezskutecznie usiłował napełnić korzonkami, ciepło ogniska i dotyk ciał dwóch kobiet u swych boków Conan z wolna pogrążył się w drzemce. Obudził się słysząc szept Tuanne.

— Conanie!

Niebieskie oczy Conana otwarły się gwałtownie, by ujrzeć potwora spoglądającego nań ponad dogasającymi popiołami ogniska.

Bestia przypominała wilka, ale była tylko o połowę mniejsza od konia i biała jak świeżo spadły śnieg. W słabym świetle ogniska zwierz obnażył kły błyszczące niczym kość słoniowa.

Conan poczuł, jak obok niego Elashi poruszyła się.

— Bądź gotowa dorzucić do ognia — wyszeptał. — Może uda mi się go spłoszyć.

Zwierzę podeszło nieco bliżej, przenikliwie przyglądając się Conanowi.

Cymmerianin poderwał się gwałtownie, wymachując mieczem.

— Precz! — zawołał, a jego głos, ochrypły bas zabrzmiał w ciszy jak grzmot.

Wilk odskoczył w tył, na kilka kroków, po czym zatrzymał się i znieruchomiał. Nie odwracając się, Conan zapytał:

— Tuanne, czy sądzisz, że to jeden z tych wilkołaków, o których mówiłaś?

— Nie — odparła — nie czuję magii.

— Dobrze. Dołóż do ognia na wypadek, gdyby miał tu gdzieś krewniaków.

Biały wilk warknął gardłowo. Sierść na jego karku zjeżyła się. Na sztywnych łapach stwór postąpił krok w stronę Conana.

Młodzieniec ujął pewnie rękojeść miecza i zaczął przesuwać się w prawo.

Wilk świdrował wzrokiem barbarzyńcę. Warkot przybrał na sile. Bestia rzuciła się na Conana, który błyskawicznie odskoczył w bok i ciął oburącz znad głowy.

Ruchy wilka były zwodnicze. Wydawało się, że skacze wolniej niż w rzeczywistości. Cięcie Conana, gdyby dosięgło korpusu lub karku zwierzęcia, okazałoby się zabójcze. Chybiło jednak i ostra jak brzytwa głownia odcięła jedynie ogon bestii. Wilk zaskowyczał i zakręcił jak fryga. Rzucił się, by zatopić kły w udzie Conana, ale jego szczęki chwyciły jedynie skraj płaszcza barbarzyńcy. Warcząc, drapieżnik zaczął rozdzierać materiał, szarpiąc gwałtownie łbem.

Conan naprawił swój błąd zadając drugi, tym razem celniejszy cios. Jego miecz zadźwięczał w mroźnym powietrzu, nucąc zimną melodię żelaza i krwi, a ostrze napotkało kręgosłup bestii.

Łeb zwierzęcia odpadł od korpusu zapadając się w śnieg z wilgotnym plaśnięciem. W ostatnim spazmatycznym skurczu ciało wilka rzuciło się naprzód, przewróciwszy Conana na ziemię, zalało go strugą szkarłatnej posoki.

Tuanne i Elashi podbiegły do Conana wołając go po imieniu. Cymmeriański olbrzym usiadł i zepchnął z siebie zabitego wilka. Para buchała ze stygnącej krwi i rozwiewała się pośród chłodnej nocy.

— Nic mi nie jest — powiedział, podnosząc się z ziemi.

Dwie kobiety patrzyły na niego bez słowa.

— Pożycz mi nóż — rzucił Conan do Elashi. — Może białe futro tej bestii będzie cokolwiek warte.

Milcząca jak zawsze koczowniczka podała mu sztylet.

Conan sprawdził ostrze i zapomniawszy o kobietach, zaczął zdzierać wilczą skórę.

VIII

Neg zamachnął się z całej siły i uderzył na odlew w znajdującą się przed nim twarz. Uderzony Bezoki wpatrywał się w maga niewidzącymi oczami, nie odczuwając bólu ani nawet większego zaciekawienia. Małe szare chmurki wirujące w mleczno-szklistych gałkach stanowiły jedyny ruchomy element jego oblicza.

— Tylko ona? — dopytywał się Neg.

Postać skinęła głową, jakby się kłaniała.

— W takim razie ty zajmiesz jej miejsce!

Dopiero teraz Bezoki ujawnił jakiekolwiek odczucia. Cofnął się, unosząc w górę obie ręce.

Neg uśmiechnął się. Skinął dłonią i kolejni dwaj słudzy w mig znaleźli się przy nieszczęsnym skazańcu. Przez chwilę wydawało się, że Bezoki będzie próbował stawiać opór. Wnet jednak szamotanie ustało, jakby mężczyzna, a raczej stwór, który był kiedyś mężczyzną, zdał sobie sprawę, iż wszelkie jego wysiłki skazane są na niepowodzenie.

— Zabierzcie go do lochów i zabijcie.

Kiedy trzej Bezocy wyszli, Neg podszedł, by przejrzeć się w zwierciadle wiszącym na jednej ze ścian komnaty.

— Gdzie się podziałaś, Tuanne? — szepnął. — Nie przebywasz w żadnej z mych domen, bowiem już cię nie wyczuwam ani w świecie żyjących, ani w świecie umarłych. A może Pomiędzy Światami? Nie mogę cię odnaleźć, jeśliś tam trafiła, ale właściwie, w jaki sposób udało ci się wymknąć z lochów, moja śliczna dziecino nocy?

Odbicie Nega przyglądało mu się beznamiętnie. Wszelkie emocje ukryte były pod maską obojętności. To zły znak, magu, zdawało się mówić odbicie. Źle, że jedna z twych służek zdołała zbiec. Coś takiego nigdy dotąd się nie wydarzyło. Czy twoja potęga słabnie. A może jakaś inna moc osłabia twoją? Czyżby któryś z lubiących płatać figle bogów z jakiegoś powodu postanowił wmieszać się w twoje sprawy?

Neg odwrócił się od lustra, zaniepokojony pytaniami odbicia. Nie znalazł na nie odpowiedzi.

Mógł jednak bez trudu uporać się z tym aspektem sprawy. Pomijając fakt, że Tuanne była jedną z jego ulubionych niewolnic, należało zachować pozory, jakby nie wydarzyło się nic złego. Było mało prawdopodobne, aby ktokolwiek poza tym zamczyskiem dowiedział się o jej ucieczce, niemniej jednak, gdyby tak się stało, z pewnością zostałoby to odebrane jako jego słabość. W tej sytuacji było rzeczą konieczną, aby jak najszybciej odnaleźć i sprowadzić z powrotem niepokorną niewolnicę.

Klasnął w dłonie. Prawie natychmiast stanął przed nim jeden z niewidomych kapłanów. Reakcja była tak szybka, jakby mężczyzna usłyszał dźwięk, zanim jeszcze dłonie Nega zdążyły się zetknąć.

— Pójdź i odszukaj niewolnicę, której twój brat pozwolił uciec. Weź jeszcze pięciu innych i ruszajcie natychmiast. Nie wracajcie bez niej.

Bezoki skłonił się i odwrócił.

Doskonale, pomyślał Neg. Zadanie wkrótce zostanie wykonane.

Bezocy działali szybko i sprawnie. Mógł już rozkoszować się myślami o karze, jaką wymierzy słodkiej Tuanne, kiedy ta ponownie; znajdzie się w jego zamku. To musiało być coś subtelnego, acz skutecznego…

A tymczasem będzie oczekiwał na Źródło Światła. Powinno być tu, zanim kapłani sprowadzą z powrotem Tuanne, a to szybciej zakończy całą sprawę. Za pomocą talizmanu wszędzie odnajdzie uciekinierkę.

Pomiędzy Światami i nie tylko. Jego zasięg będzie nieograniczony!

Uśmiechnął się na tę myśl i poczuł przypływ okrutnej radości.

Może jakiś szczur znów spróbuje zadrwić z niego, gdy będzie przemierzał wilgotne korytarze zamczyska? To byłoby miłe. Neg miał ochotę kolejny raz użyć swego zabójczego spojrzenia. A kiedy zabraknie mu szczurów? Cóż, w pobliskich wioskach było dość wieśniaków…

Stopy Skeera w przyciasnych butach pokryły się wielkimi pęcherzami, zanim złodziej zdołał dotrzeć do Opkothardu. Widział je chwilami, gdy maszerował krętym górskim szlakiem, ale dopiero pokonawszy ostatni zakręt zdołał ujrzeć miasto w całej jego okazałości. Opkothard — miasto, o którym wiele mówili ci, co nigdy doń nie dotarli. Sam Skeer zdołał przeżyć trzydzieści dwie zimy nie zobaczywszy Opkothardu, ale nigdy tego nie żałował. Kiedy ujrzał odległe o godzinę drogi mury, zapragnął, by i teraz nie musiał ich oglądać.

Mur był masywny, zbudowany z szarych, szorstkich kamieni. Z tej odległości niełatwo było oszacować jego wysokość, ale jeśli to, co krążyło po blankach, było człowiekiem, mur musiał mierzyć, co najmniej dwanaście łokci.

Po co im taki wielki mur? — zastanowił się Skeer. W szarej ścianie znajdowało się jedno tylko, czerwone wejście. Zbliżywszy się, Skeer zauważył, iż bramę wykonano z żelaza, a czerwoną barwę nadawała jej warstwa rdzy. Potem zabójca stwierdził, że ostatni odcinek drogi do grodu ciągnie się wąskim traktem, ścieżką niewiele szerszą od chłopskiego wozu. Nasyp po obu stronach był nieomal pionowo stromy, a w dole ziały strzępiaste granitowe skały. Tuż przed samą bramą na drogę opadał zwodzony most. Po jego podniesieniu powstawała czeluść o szerokości kilkunastu łokci, która pochłonęłaby każdego śmiałka na tyle głupiego, by próbować ją przeskoczyć.

Wszystko razem wskazywałoby na to, że Opkothardyjczycy nie lubili niezapowiedzianych wizyt. A nieproszeni goście sporo musieli się natrudzić, by dostać się do środka. Wąskim traktem do mostu zwodzonego mogło podejść szeregiem najwyżej czterech zbrojnych. Skeer nie wyobrażał sobie, jak mieliby oni później pokonać głęboką fosę, unikając jednocześnie gradu strzał wypuszczonych przez łuczników na blankach.

Strażnik na murach musiał widzieć nadchodzącego Skeera od dłuższego czasu, a mimo to, gdy Skeer go pozdrowił, udawał, że nie zauważa przybysza.

— Hej, tam na murach!

— Czego tu? Cóż cię sprowadza, wędrowcze?

— Pragnę dostać się do grodu.

— W jakim celu?

Skeer nie wymyślił dotąd powodu odwiedzenia tego miasta, niemniej był już na tyle sprytny, że znalezienie pretekstu na poczekaniu nie zajęło mu wiele czasu. Podchodząc do bramy dostrzegł namalowanego nad nią tłustego pająka. Skeer nie był religijny, a imion bóstw używał głównie rzucając przekleństwa, dysponował jednak pewni wiedzą na temat tego symbolu i wiedział, że przedstawia on Bezimiennego — boga pająka, opiekuńcze bóstwo Yezud.

Bezimienny nie był równie popularny jak Mitra, Bel czy Set, aczkolwiek miał znaczną grupę swoich wiernych wyznawców.

— A więc, wędrowcze? — ponaglił strażnik.

— Wiele jest przyczyn, które sprowadziły mnie do tego miejsca, dobry człowieku, ale tak się składa, że przybywam, by oddać cześć Temu, Który Nie Ma Imienia, a którego cielesna powłoka porusza się na ośmiu odnóżach.

— Czemu od razu tak nie powiedziałeś? Witaj, pielgrzymie! Bądź pozdrowiony w Opkothardzie. Niechaj Bezimienny obdarzy cię swymi łaskami.

— Tobie również niech odpłaci, jak na to zasługujesz, przyjacielu — powiedział Skeer. Mam nadzieję, że wyssie z ciebie wszystkie soki i to przez oczy, żeby bardziej bolało, parszywy głupcze, dodał w myślach.

Prawe skrzydło masywnej bramy uchyliło się na tyle, by do środka mógł wejść jeden człowiek, a skrzypienie, jakie temu towarzyszyło, przeraziłoby nawet najplugawszego demona.

Skeer pogratulował sobie sprytu, po czym raźnym krokiem wmaszerował do tajemniczego miasta, w którym oddawano cześć pająkom.

Kiedy Conan i dwie jego towarzyszki dotarli do bramy Opkothardu, cienie były już długie, a słońce udawało się na nocny spoczynek. Cymmerianin widział wiele miast otoczonych warownymi murami, żadne z nich jednak nie były równie ponure.

— Czego tu? — zawołał z góry wartownik. — Co przywiodło was do Opkothardu?

Jawna arogancja w jego głosie rozsierdziła zapalczywego Cymmerianina; zanim jednak Conan zdążył się odezwać, Tuanne postąpiła naprzód i stanęła w blasku zachodzącego słońca.

— Otwórz bramę — rozkazała.

Barbarzyńca bacznie przyglądał się wartownikowi. Mężczyzna oblizał wargi, które nagle stały się suche, i jedną ręką nakreślił w powietrzu skomplikowany znak.

— Tak, pani — odparł, a z jego głosu znikła arogancja.

Nie wiadomo, czy zorientował się, czym była Tuanne, ale z pewnością poczuł coś, co skłoniło go, by natychmiast wypełnić polecenie.

Kiedy znaleźli się w wewnątrz, Conan poczuł zapach dymu, gotowanych potraw i śmieci, w połączeniu tworzące odór nie znany w miejscach, do których nie dotarła cywilizacja. Na głównym placu przed szeregiem kamiennych budynków stała kamienna rzeźba pająka wielkości człowieka. Uliczki były szerokie, ale odchodziły od nich liczne wąskie ścieżki, w które mężczyźnie trudno byłoby się wcisnąć.

Mały chłopiec spojrzał na trójkę wędrowców.

— Jesteś barbarzyńcą? — zapytał podchodząc do Conana.

Cymmerianin zachichotał ochryple.

— Tak, chłopcze, niektórzy tak mnie nazywają. Szukamy kogoś.

Opisał Skeera, ale chłopiec pokręcił głową.

— Nie widziałem go. A co to za skóra, którą masz na sobie?

— Należała do wilka, który zadawał zbyt wiele pytań — stwierdził Conan. — Rozpoznałbyś człowieka, którego szukamy, gdybyś go zobaczył?

— Tak, wielki panie.

— Dobrze. — Conan zwrócił się do Elashi. — Masz jakieś monety?

— Kilka.

— Daj chłopakowi miedziaka.

Elashi sięgnęła do mieszka i wyjęła małą monetę. Rzuciła chłopcu, a ten pochwycił ją w powietrzu.

— Jeśli zobaczysz tego człowieka, znajdziesz mnie i powiesz mi o tym, a w nagrodę dostaniesz jeszcze dwa miedziaki — rzekł Conan.

— Ruszam natychmiast, panie!

— Nie, wstrzymaj się. Ile jest dróg wyjazdowych z miasta?

— Tylko dwie, panie. To wejście i jedno, które prowadzi do zamkniętej doliny od północnej strony, gdzie znajdują się nasze pola uprawne.

— Dobrze. Zostaniesz tutaj i będziesz patrzeć, czy ten człowiek nie opuści miasta. A teraz wskaż mi drogę do kupca, któremu mógłbym sprzedać to futro.

Chłopiec pokrótce opisał Conanowi drogę do składu pewnego kupca, a potężny Cymmerianin pokiwał głową. Po chwili wraz z Elashi i Tuanne wszedł w labirynt krętych uliczek.

Jak się okazało, kupiec ów swe towary trzymał na ulicy, wyłożone na kramie z płóciennym daszkiem w niebieskie pasy. Kiedy Conan niosący w ręku wilczą skórę podszedł bliżej, jakby znikąd pojawił się chudy, niski człowieczek i zaczął oglądać futro, cmokając przy tym co niemiara.

— Doskonała skóra, doskonała. Naturalnie trzeba ją należycie wyprawić, no i brakuje łba, tak więc niestety nie jest idealna, niemniej mam dziś dobry dzień i jestem skłonny dać za nią całą sztukę złota.

Tuanne dotknęła ramienia Conana. Ten poczuł chłód jej palców na skórze i odwrócił się.

— Nie mniej niż pięć sztuk złota — wyszeptała. — Białe wilki bardzo rzadkie. Przy sprzedaży na pewno zażąda dwa razy więcej.

Kupiec był tak zajęty gładzeniem skóry, że nie usłyszał rady udzielonej przez nieumarłą. Dopiero słowa Conana wyrwały go z transu.

— Osiem sztuk złota.

Handlarz spojrzał na niego jak opluty.

— Osiem?! Osiem?! Czyście poszaleli?!! Czy słońce wypalił wam mózg?! Nawet człowiek tak hojny jak ja odbierałby chleb własnym dzieciom proponując więcej jak trzy sztuki złota za tę spleśniałą skórę!

Conan uśmiechnął się pod nosem. Wygląda na to, że kupcy wszędzie jednakowi.

— Nie chciałbym, by z mojej przyczyny twoje dzieci cierpiały głód. Niech stracę, ale przyjmę od ciebie całe siedem sztuk złota.

Mężczyzna aż podskoczył, tak bardzo ucieszył się na te słowa.

— Cztery! Cztery, a i tak będę musiał dołożyć z pieniędzy, które przeznaczyłem na swój pogrzeb. Czy chciałbyś, wędrowcze, abym przez jedną sztukę złota pozostał niepochowany?

Conan podrapał się po brodzie.

— To poważna sprawa, kupcze. Niemniej jednak, gdybym przyjął mniej niż sześć, czekałby mnie ten sam los.

Kupiec muskał palcami futro i zerknął chytrze na Conana.

Cymmerianin niby mimowolnie rozejrzał się dookoła. W stronę kramu zmierzało kilku osiłków. Trzech z nich miało zatknięte za pas sztylety, ale żaden nie był uzbrojony w miecz lub włócznię.

— Twój barbarzyński akcent jest bardzo udany — rzekł kupiec — ale nie zdołasz mnie zwieść. Na pierwszy rzut oka potrafię rozpoznać kupca. Pięć sztuk złota to moje ostatnie słowo.

Conan pokiwał głową.

— Jesteś dla mnie zbyt dobry, mistrzu kupiectwa. Zgadzam się.

Mały człowieczek uśmiechnął się. Klepnął Conana z całej siły w ramię, zdziwił się wyczuwając pod palcami węźlaste mięśnie, po czym potaknął.

Wymiana przeciągała się. Kiedy w gasnącym słońcu błysnęło pięć monet, Conan kątem oka spojrzał na pięciu mężczyzn, którzy z zainteresowaniem przypatrywali się transakcji.

Elashi i Taunne również spostrzegły, że są obserwowani.

Elashi otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Conan uciszył ją zdecydowanym ruchem ręki.

— Hola, mistrzu kupiecki — rzekł Cymmerianin. — Zda mi się, że to kowadło stoi w niewłaściwym miejscu.

Kupiec pokiwał głową.

— Tak. Moich dwóch leniwych czeladników zawlokło je tam i nie mieli już sił, by przenieść je dalej. Od kilku dni wypoczywają, by tego dokonać.

— Gdzie miałoby stanąć?

— Tam, przy beczce z wyrobami żelaznymi.

— Przeniosę je dla ciebie.

To rzekłszy Conan podszedł do ogromnego kowadła, niemal równie ciężkiego jak on sam. Przykucnął, zacisnął palce na brzegach. Przyciskając blok żelaza do piersi z łatwością odwrócił się do kupca.

— Chyba musi być puste w środku.

— Puste? Nie, przyjacielu, to solidne, pełne żelazo, najlepszy wyrób, jaki można kupić.

Conan wypchnął kowadło w górę i uniósł w wyprostowanych rękach. Powtórzył tę czynność jeszcze trzykrotnie, po czym znów przyłożył je do szerokiej piersi.

— Jesteś pewien? Mam wrażenie, że to tylko wydrążona skorupa.

Jego pokaz wywołał piorunujące wrażenie na bandzie targowych rzezimieszków. Wszyscy jak jeden mąż nagle przypomnieli sobie, że mieli do załatwienia jakieś wyjątkowo pilne sprawy. Conan usłyszał jeszcze fragment ich rozmów.

— …na Bezimiennego, nikt nie jest tak silny…!

— …z tym barbarzyńcą nie ma żartów…!

— …na Seta, nie zamierzam ryzykować…!

Cała piątka ulotniła się równie szybko, jak się pojawiła.

Conan przeniósł kowadło w miejsce wskazane przez kupca i położył na ziemi równie delikatnie, jak matka układa w kołysce uśpione niemowlę.

— Z miejsca zwolniłbym tych dwóch obiboków, gdybyś tylko zechciał zostać moim czeladnikiem.

— Dziękuję, drogi kupcze, ale nie. Mam pięć sztuk złota, a zatem nie muszę pracować.

Kiedy Conan odwrócił się w stronę Elashi i Taunne, stwierdził, że obie kobiety przyglądają mu się ze zdumieniem.

— Na Mitrę! — rzekła Elashi. — Nigdy nie widziałam równie silnego mężczyzny! Jak to możliwe, że z taką łatwością dźwignąłeś ten wielki ciężar?

Tuanne nie odezwała się, lecz widać było, że Elashi wyraziła również jej pytanie.

— Ta drobnostka? — Conan wzruszył ramionami. — To nic takiego. Chodźcie, musimy znaleźć jakiś nocleg. Rankiem odnajdziemy Skeera i zakończymy całą tę sprawę.

IX

Wartownik nad Północną Bramą Opkothardu nie pamiętał, kiedy widział dziwniejszych gości odwiedzających gród. Wczoraj pojawił się pielgrzym, który wyglądał bardziej na obieżyświata niż Prawdziwego Wyznawcę. Potem ten umięśniony barbarzyńca w białej skórze, w towarzystwie dwóch kobiet, z których jedna była bez wątpienia kapłanką Bezimiennego.

Jej spojrzenie zmroziło go do szpiku kości i czym prędzej wpuścił ich do miasta, by nie ściągać na siebie gniewu osoby służącej Temu, Który Nie Ma Imienia. Potem, już po zmierzchu, pośród ciemności przybyło sześciu kapłanów, ale jak sądził wartownik, nie przejmowali się zbytnio mrokiem, gdyż wszyscy bez wyjątku byli niewidomi. Żaden z nich nie uczynił choćby jednego fałszywego kroku, ani razu się nie potknął i strażnik był gotów obejść pół miasta, aby tylko nie spotkać żadnego z nich w jakiejś ciemnej uliczce. Na koniec zaś, tuż przed zakończeniem jego warty do bramy miasta zbliżyła się samotna postać w długiej szacie.

— Kto idzie? — zawołał wartownik.

— Jam jest Malo, adept zakonu Suddy.

Strażnik znał ten zakon, choć wyznawcy Suddy rzadko odwiedzali Opkothard.

Ten wszakże nosił za pasem miecz, a do tej pory wartownik nie widział, by którykolwiek z mnichów był jawnie uzbrojony. Mimo to nie do niego należało osądzać reguły rządzące pomniejszymi zakonami.

Mnich został wpuszczony do grodu i w końcu zapanował spokój.

— Wyczuwam to, czego szukamy — rzekła Tuanne. — Tędy.

Przed nimi wiła się kręta uliczka prowadząca przez ubogą dzielnicę miasta. Księżyc, jeśli świecił, przesłonięty był gęstą pokrywą chmur i jedyne światło pochodziło od dymiących pochodni umieszczonych w sporej odległości jedna od drugiej na ścianach domów.

— Jako, że Skeer widział nas wszystkich, najlepiej będzie, jeśli weźmiemy go przez zaskoczenie — rzekł Conan. — Proponuję, abyśmy teraz znaleźli jakiś nocleg i posiłek. Wstaniemy wcześnie.

— Dobry pomysł — stwierdziła Elashi.

— Przed nami jest oberża — powiedziała Taunne.

Conan zmrużył powieki i wbił wzrok w ciemność. Jego oczy, choć bystre, nie dostrzegły szyldu oberży.

Taunne zachichotała. Po raz pierwszy Elashi i Conan słyszeli, aby się śmiała.

— Przywykłam do ciemności — stwierdziła. — Miałam na to sporo czasu…

Poprowadziła ich w głąb wąskiej uliczki i nozdrza Conana wychwyciły woń smakowitej strawy. Ślinka napłynęła mu do ust. Oprócz korzonków od kilku dni nic nie jadł, a mięso wilka pozostawił nietknięte.

Dotarli do oberży, kamiennej budowli z drewnianymi drzwiami i okiennicami. Nad wejściem wisiał spory szyld — nie pomalowana deska, na której wypalono wizerunek pająka.

Conan nie rozpoznał słów wypalonych rozżarzonym żelazem pod wizerunkiem.

Elashi wzdrygnęła się.

— Znam tę nazwę. To nazwa olbrzymiego pająka, wielkości męskiej dłoni. Widziałam je na pustyni.

— Jadowite? — spytał Conan.

— Nie. Mój lud mówi, że ich ukąszenia są bolesne, ale nie zabójcze. To obrzydliwe i włochate stworzenia.

Conan odegnał od siebie natrętne myśli. Nie przejmował się tym, że coś jest obrzydliwe i włochate. Jadowitość była dlań o wiele ważniejszą sprawą.

— Skeera nie ma w środku — stwierdziła Tuanne. — W każdym razie nie ma tam talizmanu, a nie wyobrażam sobie, aby nasz złodziej mógł się z nim rozstać choćby na chwilę.

Conan pokiwał głową.

— W takim razie wejdziemy do środka i posilimy się.

Na ścianach gospody wisiały grube łuczywa wypełniając wnętrze żółtawym blaskiem. W izbie głównej stało lub siedziało czterech mężczyzn i dwie kobiety. Jedli, gawędzili lub po prostu radowali się ciepłem buchającym z wielkiego kominka umieszczonego w rogu pomieszczenia.

Tuanne podeszła do drewnianego stołu przy kominku, a Elashi i Conan szli tuż za nią. Goście popatrzyli leniwie na nowo przybyłych, ale nikt się nie odezwał.

Po chwili do trójki wędrowców podeszła korpulentna kobieta w zaplamionym fartuchu.

— Czego życzycie sobie na dzisiejszy wieczór, wędrowcy?

— Wina — odrzekł Conan. — I jadła, chleba, mięsiwa i co tam macie.

— Niestety, o wielki panie, nie mamy mięsiwa. Nic nie zostało. Mam jeszcze ser, ostry i zielony, czarny chleb i tyle wina ile dusza zapragnie.

Conanowi ckniło się za solidnym połciem wołowiny, ale już dawno temu nauczył radzić sobie z tym, co było.

— Niechaj tak będzie, zacna oberżystko, przynieś zatem, co masz.

Oddaliła się kaczym chodem i po chwili powróciła niosąc półmisek z dwoma bochenkami czarnego chleba, wielką jak ludzka głowa gomółką wonnego sera i trzy mosiężne kubki. Po chwili doniosła dwie butelki wina i postawiła je na stole.

— Cztery sztuki srebra za strawę — oznajmiła.

— Macie tu wolny pokój?

Kobieta spojrzała znacząco na Conana i uśmiechnęła się.

— Jeden dla trojga?

— Tak.

— Oczywiście, oczywiście. Jeszcze cztery sztuki srebra.

— Jaki jest w tym mieście przelicznik srebrników na sztukę złota? — zapytał Conan.

Kobieta zawahała się chwilę i znów się uśmiechnęła.

— Nie da się oszukać mężczyzny, który potrafi zająć się naraz dwiema kobietami — powiedziała. — Dziesięć do jednego.

— Słyszałem, że piętnaście — odrzekł szybko Conan.

— Może w innych dzielnicach. Tu powiedziałabym raczej dwanaście do jednego.

Cymmerianin nie zamierzał targować się, kiedy jedzenie stało już przed nim na stole. Podał kobiecie złotą monetę.

— Masz tu, za jadło i pokój. Reszta dla ciebie, za usługę.

— Wielceście hojni, młodzieńcze — kobieta wzięła monetę i oddaliła się.

Chleb nie był ciepły, ale także nie czerstwy. Ser istotnie był dość ostry, a wino słodkie i mocne. Conan jadł ze smakiem, podobnie jak Elashi. Tuanne nie skosztowała niczego, ale na wypadek gdyby ktoś ją obserwował, udawała, że pogryza kawałek sera i popija winem.

Po posiłku oberżystka pokazała im pokój. Mieścił się na piętrze przy schodach. Był mały, ale schludny i czysty. Niestety pojawił się też mały kłopot.

— Jest tylko jeden siennik — stwierdziła Elashi.

— Ale na pewno wystarczy dla trojga — odparła oberżystka uśmiechając się lubieżnie.

— Przynieś jeszcze jedną matę — rozkazała kobieta pustyni.

Oberżystka skinęła głową i odwróciła się. Wychodząc mruknęła pod nosem, ale na tyle głośno, aby ją usłyszeli.

— Kłopoty w raju, co?

Conan uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał, gdy Elashi spiorunowała go wzrokiem.

— Podzielę z tobą łoże, Conanie — oświadczyła Tuanne. — Noc jest zimna, a twoje ciało takie gorące.

Reakcja Elashi była zgoła niespodziewana. Kiedy oberżystka przyniosła drugą matę, oznajmiła:

— Zmieniłam zdanie. Jest zbyt zimno, abym spała samotnie. Ułożę się wraz z nimi na jednym posłaniu. — Machnęła ręką w stronę Conana i Tuanne.

Oberżystka znów uśmiechnęła się znacząco.

— To zrozumiałe, o pani.

— Będziemy tylko spać razem — warknęła Elashi. — Aby się wzajemnie ogrzewać.

— Oczywiście, pani, oczywiście.

W tym samym czasie Skeerowi wiodło się nieco gorzej. Nie zamierzał zwracać na siebie uwagi, toteż udając biedaka opłacił nocleg w nieużywanym chlewiku przy oberży. Przy wejściu, na wysokości kostek rozciągnął cienki mocny szpagat. Linka, choć cienka, była dostatecznie mocna, by zwalić z nóg człowieka, który nocą próbowałby dostać się do chlewu.

Skeer spał ze sztyletem w dłoni i na tyle czujnie, że łoskot padającego ciała obudziłby go w mgnieniu oka i zanim nieproszony gość zdążyłby się podnieść, miałby żelazo między żebrami. Ponadto złodziej wyorał w ziemi pod gnijącą słomą niewielki dołek, w którym ukrył cenny talizman.

Prawdę mówiąc, Skeer nie uważał, by nocą ktoś złożył mu nieproszoną wizytę. Spośród sześciu zagród w ziejącym chłodem chlewie tylko trzy były zajęte. W jednej drzemał pijak, śmierdzący tanim, skwaśniałym winem i chrapiący tak głośno, że obudziłby umarłego, w drugiej siwowłosy, rzężący przy każdym oddechu mężczyzna, liczący sobie lekko siedemdziesiąt zim, z których żadna nie była łagodna, a w ostatniej sam Skeer.

Było mało prawdopodobne, by ścigano go aż tutaj, a gdyby nawet, wątpliwe by ktokolwiek szukał go w takim miejscu. To oczywiste, że nikt z własnej woli, mając inny wybór, nie sypia w chlewiku. Następnego dnia Skeer miał zamiar odzyskać przychylność losu, zdobyć konia oraz prowiant i wyruszyć w dalszą drogę. Tym razem był zdecydowany unikać wszelkiego zbędnego ryzyka. Gdyby Neg zorientował się, że złodziej ośmielił się zlekceważyć jego rozkazy, życie Skeera nie byłoby już warte nawet funta kłaków.

Z tą myślą sługa czarnoksiężnika zapadł w płytki, bardzo niespokojny sen.

Bezocy przemykali bezszelestnie uliczkami nie zwracając uwagi na mrok, który zniechęcał większość ludzi do nocnych wędrówek. Ognie pochodni przygasły, a niektóre w ogóle się wypaliły, zaś w alejkach położyła się gęsta, mleczna mgła. Dojmujący chłód pochwycił Opkothard w bezlitosne szpony, a stygijskie ciemności ukrywały wszelkie jego tajemnice, lecz nie przez Bezokimi.

Sześciu mężczyzn maszerowało równo, jak jeden, w poszukiwaniu nieumarłej imieniem Tuanne. Choć byli niewidomi, ich uszy wychwytywały nawet najcichsze odgłosy stąpania szczura, ich nozdrza czuły słodką woń kobiet i mężczyzn znajdujących się za zamkniętymi drzwiami, a skóra odebrała ciepło fajki, którą w mijanym przez nich domu palił stary, zniedołężniały mężczyzna, wspominający lata swej chlubnej młodości.

Dla owych kapłanów zła brak wzroku znaczył niewiele. Cała szóstka niczym polujące drapieżniki uparcie i niezmordowanie parła przed siebie.

Odnajdą to, czego szukali, lub nie powrócą do świątyni.

Malo postanowił spędzić noc w szopie, gdzie składowano wełnę. Bez trudu wymościł sobie posłanie. Zdołał już się dowiedzieć, że barbarzyńca, który zabił dwóch jego braci, rzeczywiście znalazł schronienie w Opkothardzie. Już wkrótce przekona się, że wcale nie jest tu bezpieczny. Malo nie wątpił, iż to Conan zamordował Cengha i posłańca Mikahla. Dowody mówiły same za siebie. Barbarzyńca uciekł, zabierając ze sobą Źródło Światła, które posłaniec przyniósł do świątyni. Czy niewinny człowiek tak by się zachował? Oczywiście, że nie!

Fakt, że ta cymmeriańska małpa upokorzyła i znieważyła go w oczach jego nauczyciela, jeszcze bardziej rozsierdził popędliwego Malo. Zgłosił się na ochotnika do poszukiwań zabójcy mnichów. Tylko, że tym razem nie miał zamiaru przestrzegać reguł zakonnej sztuki walki. Malo zabrał ukradkiem doskonały miecz z przedniej turańskiej stali, wielokrotnie przekuwany dla wzmocnienia i tak ostry, że można się nim golić. Niech ta małpa spróbuje pochwycić to ostrze jak drewnianą pałkę, a straci rękę.

Conan musi zapłacić życiem za śmierć mnichów, zaś za upokorzenie Malo będzie umierał powoli i w męczarniach. Potnie tego barbarzyńcę jak obłożony słomą słup do ćwiczeń, a jego wnętrzności ciśnie do rynsztoka!

Rankiem odnajdzie mordercę, który zapłaci za swą zbrodnię. Z tą myślą Malo pogrążył się we śnie wypełnionym krwawymi, chwalebnymi marzeniami.

W samym sercu Opkothardu, w podziemiach czarnej świątyni poświęconej Ośmionogiemu Bóstwu Bez Imienia, chudy jak tyka kapłan odprawiał plugawy rytuał. Na ołtarzu leżały wnętrzności niedawno zabitego barana.

Tuzin czarnych pająków, noszących na pękatych odwłokach symbol czerwonej klepsydry, pełzało w kałuży posoki. Kapłan obserwował ślady pozostawione przez pająki i otrzymana wróżba mocno go zaniepokoiła. W mieście przebywali niebezpieczni ludzie! Jedni z nich dysponowali niebezpieczną mocą, inni zaś owej mocy poszukiwali. Należało mieć ich na oku.

Chudy kapłan jeszcze przez chwilę przyglądał się pająkom, po czym sięgnął po zawieszoną u pasa rytualną pałkę.

Pająki, nadające się tylko do jednej wróżby, już utraciły swą moc. Kapłan pewnymi ciosami rozgniótł wszystkie stawonogi na miazgę. Były to pajęczyce, a sposób, w jaki je potraktował, niczym nie różnił się od tego, co owe istoty robiły ze swymi samcami, kiedy ci nie byli im już potrzebni. Krąg obracał się jak zawsze, zamykając kosmiczny cykl.

O wyniku wróżby musiał dowiedzieć się Emreawes, Najwyższy Kapłan. Mógł on zdecydować, aby wobec intruzów kalających święte ustronie boga pająka podjęte zostały zdecydowane kroki.

Jedna z pajęczyc zadrżała na ołtarzu. Prawdopodobnie był to tylko ostatni, konwulsyjny spazm, ale kapłan raz jeszcze z całej siły opuścił pałkę. Odwłok pająka pękł, a krwisty bryzg splamił szatę kapłana, lecz mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. Rytuał był najważniejszy. Szatę można było uprać, gorzej gdyby po ceremonii zaczął nawiedzać kapłana duch niewłaściwie wykorzystanego pająka.

X

Skeer obudził się słysząc zduszony ryk mężczyzny. Hałasujący pijak leżał na ziemi, u wejścia do zagrody Skeera, z twarzą w słomie.

Złodziej obudził się w okamgnieniu. Poderwał się unosząc nóż i schwycił leżącego mężczyznę za włosy. Brutalnym szarpnięciem odchylił mu głowę do tyłu, odsłaniając gardło. Ostrze noża dotknęło osobliwie czystej skóry. Skeer przyjrzał się intruzowi, w słabym świetle poranka wpadającym przez szpary między deskami. Był to pijak, który wcześniej zajmował jedną z sąsiednich zagród. Szpagat okazał się niezawodny, ale, o co chodziło temu mężczyźnie?

— Czego tu szukasz? — syknął Skeer.

Odór skwaśniałego wina nieomal przyprawił go o mdłości, kiedy intruz otworzył usta, by odpowiedzieć:

— Aa, ee, ach, szlachetny panie, milordzie, ja, ten… tego, no… ee…

— Dalej, wyrzuć to z siebie! Nie była to dobra rada.

Pijak otworzył usta i buchnął z nich gęsty, cuchnący strumień rzygowin.

— Na Seta! — Skeer odskoczył, by uniknąć zabrudzenia, a pijak nieprzerwanie wyrzucał z siebie zawartość żołądka.

Po chwili smród w zagrodzie stał się nie do wytrzymania, a Skeerowi również zaczęło przewracać się w żołądku. W końcu pijak uśmiechnął się i powiedział:

— Szukałem ustronnego miejsca, milordzie. Natura mnie wzywała.

— Won! — ryknął Skeer. — I uważaj na linkę!

Pijak podniósł się chwiejnie i pomimo ostrzeżenia Skeera wychodząc potknął się o szpagat. Po chwili kołysząc się znikł w głębi korytarza.

Cudownie, pomyślał Skeer. Jakiś pijak pomylił moje posłanie z wygódką! Najwyższa pora opuścić to miejsce.

Sługa Nega zaczął pośpiesznie grzebać w ziemi, by wydobyć ukryty talizman.

Kiedy Skeer opuszczał miejsce noclegu, stojąca wśród cieni postać patrzyła za nim uważnie. Gdy Skeer znikł za rogiem, obserwator wyłonił się z mroku. Był to pijak, który złożył nieproszoną wizytę w zagrodzie Skeera. Teraz jednak jego wzrok był ostry i nie zamglony winem, a krok raźny i pewny.

Z cienia wyłoniła się druga postać i stanęła tuż przy nim. Był to starszy mężczyzna, który również spędził ostatnią noc w chlewiku. Włosy miał siwe niczym gołąbek, ale zachowywał werwę i dziarskość mężczyzny w sile wieku.

— Idź do Najwyższego Kapłana — rzekł fałszywy pijak do fałszywego starca. — Powiedz mu, że nie mam wątpliwości, iż jest to poszukiwany przez niego cudzoziemiec. Jest zbyt czujny jak na człowieka, który nie ma nic do ukrycia.

— Emreawes będzie zadowolony, gdy się o tym dowie.

— Idź więc. Im szybciej mu to powiesz, tym szybciej się uraduje.

— Tak, mistrzu. Niech Bezimienny będzie z tobą.

— Może sobie być, gdzie chce, byle jego kapłani nadal tak hojnie płacili.

Najwyższy Kapłan Świątyni Boga Pająka pokiwał głową usłyszawszy wiadomość dostarczoną przez mężczyznę udającego starca. Człowiek był ten zaledwie dwudziestoletnim akolitą, ale jego wygląd mógłby zmylić każdego.

Sam Mistrz Kamuflażu, choć nie należał do Prawdziwych Wyznawców, bywał nader użyteczny. Na przykład w takich sytuacjach jak ta. Jednakże Emreawes nadal nie znał tożsamości mężczyzny dysponującego potężnym talizmanem. Wiedział jedynie, że amulet jest w mieście. A ryzyko było zbyt wielkie. Arcykapłan musiał zacząć działać, zanim magiczny artefakt zostanie użyty. Bezimienny nie lubił, gdy w jego domenie używano magicznych mocy, i obowiązkiem tutejszych kapłanów było do tego nie dopuścić.

— Dobrze — rzekł do akolity. — Wróć i znajdź Mistrza Kamuflażu. Zrób, co ci rozkaże, i poleć, by nieprzerwanie obserwował tego cudzoziemca, dopóki się z nim nie skontaktuję.

Młody kapłan pochylił się.

— Tak, panie.

Kiedy fałszywy starzec wyszedł, Emreawes udał się do wewnętrznego sanktuarium. Zamierzał odprawić rytuały, które sprawią, że będzie mógł rzucić na właściciela magicznego artefaktu czar złego losu. Pozostało jedynie określić sposób zejścia cudzoziemca z tego świata, ale to nie było trudne. Miał tyle możliwości do wyboru…

Conan obudził się ze snu, w którym spędzał noc z dwiema kobietami i żadna z nich nie mogła się nim nasycić. Kiedy jego oczy wychwyciły słaby blask poranka, uświadomił sobie, że istotnie leży pomiędzy dwiema kobietami i uśmiechnął się.

— Przyjemne myśli? — zapytała Tuanne.

— Wcześnie wstałaś — odrzekł Conan.

— Nie sypiam wcale — stwierdziła. — Ale dziękuję, że zechciałeś ogrzewać mnie przez noc swoim ciepłem.

— Uczyniłem to z radością.

Elashi u drugiego boku poruszyła się. Na moment przywarła krągłymi piersiami do ciała barbarzyńcy i założyła mu nogę na biodro.

— Mmm — zamruczała.

Nagle otworzyła oczy, zesztywniała i czym prędzej odsunęła się od olbrzymiego Cymmerianina.

— Chodźmy odszukać Skeera — zaproponował Conan, zanim Elashi zdążyła cokolwiek powiedzieć.

— Tak — mruknęła. — Musimy to zrobić.

Przed oberżą Tarantula stało pięciu Bezokich odzianych w ciemne szaty, milczących i nieruchomych. Poranny chłód zdawał się nie mieć na nich wpływu, a powolne oddechy zmieniły się w strzępiaste białe obłoczki pary. Po chwili z oberży wyłonił się szósty kapłan i skinął na pozostałych. Dwaj Bezocy zajęli pozycje przy frontowym wejściu do gospody, a dwóch innych okrążywszy oberżę stanęło przy tylnym wyjściu. Pozostali weszli do gospody, zatrzymując się ruszyli po schodach w stronę pokoi na piętrze.

Malo poszukujący barbarzyńskiego zabójcy nie próżnował ani chwili. Wstał jeszcze przed świtem i zaczął szukać osób, dla których noc była dniem.

Znalazł śmieciarzy, nierządnice i kilkoro mieszczan cierpiących na bezsenność. Opkothard było sporym miastem, ale nie aż tak dużym, by nie zauważono w nim obcych. W ciągu godziny Malo dowiedział się, że barbarzyńca w towarzystwie dwóch kobiet spędził noc w gospodzie Tarantula.

Usłyszawszy to, Malo splunął. Ten plugawy morderca wydawał pieniądze, otrzymane z upłynnienia jakiegoś łupu, na wyfiokowane nierządnice i pewnie śmiał się opowiadając im, jak uśmiercił mnichów.

Nie będzie mu do śmiechu, kiedy on, Malo, z nim skończy!

Skeer wypatrzył dla siebie dogodnego konia i skład, skąd mógłby ukraść koce i jedzenie na resztę podróży. Pozostało jedynie włamać się do środka — kupiec skrzętnie napisał na drzwiach, że wraca za godzinę — zagarnąć, co mu było potrzebne, i w drogę. Zanim ktokolwiek zorientuje się, że coś zniknęło, Skeer będzie już daleko.

Już miał włamać się do składu, kiedy nagle poczuł na sobie czyjś wzrok.

Skeer nie posiadał czarodziejskich zdolności i polegał raczej na swoich umiejętnościach. Niemniej jednak instynkt wielokrotnie uratował mu skórę i nauczył się, iż należało mu ufać. Sługa Nega ukradkiem zlustrował okolicę.

W pierwszej chwili nikogo nie zauważył. Jednak przy drugiej próbie dostrzegł robotnika. Mężczyzna pochłonięty przerzucaniem łajna z wielkiej sterty, zalegającej na ulicy, na toporny drewniany wózek zdawał się nie zauważać Skeera. Szuflował zawzięcie, przerywając tylko na moment, by otrzeć rękawem spocone czoło.

Skeer zamyślił się. Wywoziciel nieczystości musiał go zauważyć, ale najwyraźniej był zajęty swoimi obowiązkami. Poza tym Skeer był pewien, że nigdy dotąd go nie widział. A jednak owo niepokojące uczucie nie przeminęło.

Może w którymś z pobliskich domów czaił się obserwator ukryty za zasłoną? A może wnętrza składu strzegło magiczne zaklęcie ochronne?

Skeer pokręcił głową. Nie, to włamanie nagle przestało wydawać się łatwe. Postanowił znaleźć jakiś inny cel i oddalił się od składu, mijając ładowacza łajna, który nawet na niego nie spojrzał.

— Szukasz cieni tam, gdzie ich nie ma — rzekł do siebie Skeer.

Ale mimo to nie zawrócił w stronę składu.

Conan zapiął właśnie pas wokół bioder, kiedy drzwi do pokoju zostały wyważone i uderzyły z impetem w ścianę. Dwaj ludzie wdarli się do pokoju i spojrzeli na Tuanne.

Raczej skierowali twarze w jej stronę. Conan zauważył, że ich oczy tam, gdzie powinny być źrenice, są mętne i szare.

Tuanne zasyczała jak kotka. Cofnęła się o trzy kroki, dopóki nie dotknęła plecami ściany i znieruchomiała.

— Tuanne? — rzucił barbarzyńca.

— To ludzie Nega — wyjaśniła — przyszli po mnie! Nazywają ich Bezokimi.

Miecz Cymmerianina zaśpiewał cicho, gdy ostrze wyślizgnęło się z pochwy.

— Jeśli nie odejdą, już wkrótce będą nazywać się Bezgłowymi!

Obaj mężczyźni odwrócili się w stronę barbarzyńcy.

— Są niebezpieczni, Conanie! Śmiertelnie niebezpieczni!

— Nawet nie mają broni — zauważył Cymmerianin.

— Bo jej nie potrzebują. Są zręczni i niewiarygodnie silni!

— Zobaczymy jak bardzo. Ej, wy! — zwrócił się do kapłanów. — Wynocha z pokoju, ale już!

Mężczyźni odsunęli się od siebie, jakby zamierzali wziąć barbarzyńcę w kleszcze.

Młodzieniec schwycił miecz oburącz, nieco rozluźnił palce i wymierzył czubek jelca w pierś Bezokiego, który znajdował się bliżej.

Elashi dobyła szabli i stanęła tak, by osłonić lewy bok Conana. Tuanne po jego prawicy podniosła gliniany dzban i uniosła nad głowę, jakby chciała nim cisnąć. Conan uśmiechnął się mimo woli…

Pierwszy kapłan ruszył naprzód, a jego szybkość zaskoczyła Conana. Bezoki zwinął się wymierzając kopnięcie w kolano Conana i odskoczył w tył, zanim muskularny Cymmerianin zdążył zamachnąć się mieczem. Zdołał tylko usunąć nogę i kopniak trafił go w tęgo umięśnione udo. Mimo to siła trafienia odrzuciła Conana na ścianę.

A zatem ostrzeżenie Tuanne nie było przesadzone. Byli szybcy i silni. Ale i Conan nie należał do ułomków.

— Haaaa! — ryknął Cymmerianin i zaatakował unosząc ostrze nad ramieniem.

Bezoki mógł być szybki i silny, ale miał ograniczony zasięg działania, a pokój nie należał do przestronnych. Bezoki wycofując się tanecznym krokiem poczuł nagle za plecami twardą, nieustępliwą ścianę.

W tej samej chwili opadł miecz Conana.

To niesłychane, ale ślepiec, zamiast zostać rozrąbany na pół, uchylił się w bok. Był dobry. Ale nie na tyle by całkiem uniknąć zetknięcia z żelaznym ostrzem.

Miecz napotkał rękę Bezokiego i odcięta kończyna spadła na podłogę.

Jednak wysłannik Nega, choć okaleczony, nie był jeszcze pokonany. Odwrócił się na pięcie i wyrzucił przed siebie nogę. Kopnięcie trafiło Conana w brzuch wypychając mu powietrze z płuc.

Jednakże kapłan popełnił błąd, usiłując pójść za ciosem. Conan nie doznał poważniejszych obrażeń i kiedy Bezoki rzucił się na niego, nadział go na miecz niczym kapłona na rożen. Nawet umierając ślepiec nie wydał z siebie dźwięku, a jedynie zwiotczał i osunął się wolno na ziemię.

Tymczasem drugi napastnik usiłując pochwycić Tuanne miał sporo własnych kłopotów. Najpierw nieumarła rzuciła w niego dzbanem z wodą. Kiedy uniósł rękę, by osłonić się przed pociskiem, Elashi skoczyła naprzód i chlasnęła go szablą po żebrach.

Cięcie nie było śmiertelne, ale bardzo głębokie. Bryznęła krew, a Bezoki rozpaczliwie odskoczył w tył. Zanim zdążył dojść do siebie, Conan i Elashi natarli nań pospołu, równocześnie zadając pchnięcia. Conan trafił ślepca w gardło, Elashi w brzuch. Kapłan runął śmiertelnie raniony.

— To tyle — mruknął Conan.

— Zjawią się inni — rzuciła Tuanne. — Neg nie wysłałby tylko dwóch Bezokich. Musimy jak najszybciej się stąd wynieść!

Conan był tego samego zdania. Ruszyli schodami na parter.

Gdy Malo zjawił się przed oberżą, na której szyldzie widniała podobizna pająka, przy drzwiach stało dwóch ludzi, przyglądających mu się uważnie. Takie przynajmniej miał wrażenie, dopóki nie podszedł bliżej. Wzdrygnął się na widok ich oczu. Ale jego ofiara znajdowała się w środku, a on nie zamierzał zwlekać. — Witajcie, przyjaciele. Pragnę wejść do oberży. Kiedy dwaj mężczyźni odwrócili się i spojrzeli nań niewidzącym wzrokiem, Malo postanowił zaczekać, aż barbarzyńca wyjdzie.

Niecałe trzy uderzenia serca później Cymmerianin biegiem wypadł na zewnątrz. Minął Bezokich stojących przy drzwiach tak szybko, że nie zdążyli zareagować. Były z nim kobiety, o których słyszał Malo.

Oblat Suddy sięgnął po miecz. Z mięśniami rozgrzanymi niedawnym pojedynkiem Conan reagował teraz znacznie szybciej. Jego ostrze zatoczyło krótki łuk trafiając atakującego ślepca w czubek głowy.

To doprawdy doskonałe ostrze, pomyślał Conan, kiedy ciało i kości rozeszły się gładko pod dotykiem żelaza.

Drugi ślepiec zagwizdał przeciągle, a Conan natychmiast zorientował się, że dźwięk ten jest umówionym sygnałem. Lepiej będzie wynieść się stąd, i to szybko!

Odwrócił się w stronę Bezokiego i zamłynkował mieczem.

— Stańcie za mną! — rozkazał Elashi i Tuanne.

Napastnik nie miał wyjścia, jak tylko ustąpić pola, i tak też uczynił, lecz w tym momencie na Conana rzucił się Malo, a jeszcze dwóch mężczyzn o dziwnych oczach wybiegło zza rogu oberży. Wyczuli obecność Malo i musieli wziąć go za wroga, bowiem natychmiast ruszyli w jego stronę.

Malo nie żywił wobec nich żadnych złych zamiarów, oni wszakże nie kryli się ze swymi, toteż mnich stanął w pozycji obronnej.

— Pomyliliście się — oznajmił. — Nie jestem z nimi.

Jego słowa nie poskutkowały. Jeden z Bezokich zaatakował, a Malo odruchowo wykonał cięcie. Atakujący stracił większą część lewej dłoni. Malo uśmiechnął się. To była jego pierwsza prawdziwa walka po dziesięciu latach treningu! Jeśli ci mężczyźni pragnęli się z nim zmierzyć, niechaj spróbują! Barbarzyńcę zabije później.

Ruszył naprzód posuwistymi krokami, tak jak został nauczony.

Dwaj ślepcy cofnęli się trwożliwie.

Skeer najpierw usłyszał odgłosy, a dopiero potem ujrzał walkę. Ogarnęło go pragnienie odwrócenia się i pójścia w przeciwną stronę, niż zmierzał tłum, który pojawił się jak zawsze, kiedy zaczął jakiś pojedynek.

Jednakże najlepszą taktyką było dlań zmieszanie się z tłumem, toteż wraz z innymi Skeer okrążył stajnię, by ujrzeć, co było powodem rwetesu. To, co zobaczył, sprawiło, że lodowate ciarki przebiegły mu po plecach, a na czoło wystąpiły krople potu.

Na Seta! To był ten barbarzyński złodziej ze świątyni! I ta nieumarła suka! Co więcej, jeden z mnichów Suddy również wymachiwał mieczem w powietrzu, a naprzeciw nich stało czterech… trzech Bezokich. Jeden z kapłanów krwawił jak zarzynany wieprz. W walce brała również udział nieznana mu dziewczyna.

Coś tu było nie tak.

Skeer nie zrozumiał wiele z tego, co działo się przed oberżą, ale w mig pojął, że nie wróży to niczego dobrego. Już sam barbarzyńca i nieumarła byli dlań dostatecznym utrapieniem, zaś fakt, że Neg wysłał tu kilku swoich przeklętych kapłanów, głęboko zaniepokoił złodzieja.

W pierwszej chwili chciał wziąć nogi za pas, ukraść pierwszego lepszego konia i pogalopować, co sił ku Południowej Bramie. Kiedy jednak zobaczył, jak barbarzyńca powala następnego kapłana, górę wzięła ostrożność. Skeer ujrzał siebie, zatrzymanego przy bramie, zwleczonego z grzbietu skradzionego wierzchowca i zakutego w kajdany. Wizja ta była tak wyrazista, że nie było miejsca na wątpliwości. Co jeszcze mogło się wydarzyć? Postanowił, iż ukryje się w mieście i wymknie i cichaczem z nastaniem zmierzchu.

Mając w uszach dźwięczący brzęk stali, Skeer pośpiesznie zaczął oddalać się od oberży.

— To on! — zawołała Tuanne.

Conan zajęty walką z jednym z kapłanów nie zrozumiał sensu jej słów.

— Co? O kim mówisz?

— Skeer. Ucieka!

W tej samej chwili olbrzymi Cymmerianin zadał zabójczy cios swemu przeciwnikowi, który upadł i już więcej nie wstał.

Z tyłu za Conanem runął kolejny kapłan. Ten został pozbawiony głowy. Zaatakował go ktoś, kogo barbarzyńca w pierwszej chwili nie poznał.

Po chwili barbarzyńca uświadomił sobie, że jest to Malo, kapłan, z którym stoczył walkę w świątyni Suddy. Dobrze, że akurat teraz się tu zjawił, pomyślał Conan.

Elashi, choć zawziętej i nieustępliwej, brakło sił i szybkości, by mogła sprostać swemu przeciwnikowi. Na szczęście była przy niej Tuanne i wspólnie zdołały utrzymać ostatniego ślepca na dystans.

Conan podszedł do niego od tyłu.

— Ej, ty! — zagadnął.

Bezoki odwrócił się w stronę nowego przeciwnika, a Conan przeszył ostrzem miecza jego pierś. Kapłan jeszcze padał, gdy Tuanne zawołała.

— Szybko, Skeer ucieka!

Ale gdy Conan i dwie kobiety odwrócili się, by ruszyć w pościg za złodziejem, okazało się, że na ich drodze stanął młody mnich.

— Z drogi, kapłanie — rozkazał Conan. — Morderca ucieknie.

— Tak — mruknął Malo — być może. Ale drugi już nie ujdzie.

— Czyś ty postradał rozum? Nie jesteśmy mordercami. Broniliśmy się!

— Od tych kłamstw powinien odpaść ci język — rzekł Malo. Uniósł miecz nad głowę. — Ostrze nie jest drewniane, barbarzyńco, a ty nie masz żelaznej rękawicy.

— Conanie! — zawołała Tuanne — Skeer oddala się!

— Nie mam teraz na to czasu, Malo! Z drogi!

— Pierwej zdechniesz!

Gniew przepełnił Conana. Uniósł swój ciężki miecz, jakby szykował się do rąbania drew, i skoczył. Malo nie ruszył się z miejsca, jego miecz był w pozycji do bloku. Miał idealną postawę.

Na nieszczęście, lata ćwiczeń nie przygotowały Malo na gniew Conana z Cymmerii. Ciężkie żeleźce barbarzyńcy opadło tak szybko i z taką siłą, że aż powietrze zawyło. Uderzenie zepchnęło miecz Malo do dołu, a ostrze muskularnego Cymmerianina rozpłatało czoło upartego mnicha, niczym kucharz dojrzały melon.

Duch Malo, wyznawcy Suddy, wypłynął przez otwór w czaszce i wyruszył w drogę, by dołączyć do swoich przodków. Malo był martwy, nim jeszcze jego ciało zległo na ziemi.

Conan nawet nie przystanął, by spojrzeć na trupa kapłana, wraz z Tuanne i Elashi pobiegł za oddalającym się Skeerem.

XI

Przez cały dzień Skeer zatrzymał się zaledwie na kilka chwil. Posiłek spożył w ruchu. Czuł potrzebę biegu, jakby jego kark stale omiatało tchnienie śmierci. Nie mogło być jedynie zbiegiem okoliczności, że barbarzyńca i nieumarła dotarli za nim aż tutaj. Niepokoiła go również obecność Bezokich. I było coś jeszcze; nieokreślony lęk otaczający go ze wszystkich stron. Ten ostatni lęk nie miał konkretnych powodów — Skeer nie zauważył bowiem ani nie usłyszał nic niepokojącego. A jednak osobliwe odczucie nie opuszczało go. Właśnie dlatego nie zatrzymywał się na odpoczynek.

Dla przypadkowego obserwatora nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu się śpieszyło, ale w głębi duszy Skeer uciekał jak oszalały, ścigany przez nieustępliwą kostuchę.

— Którędy? — spytał Conan.

Tuanne zamknęła oczy, nieznacznie odchyliła głowę w tył, po czym wskazała krętą uliczkę.

— Tamtędy.

Elashi chciała pobiec pierwsza, ale Conan schwycił ją za rękę.

— Nie, zaczekaj chwilę.

Tuanne otworzyła oczy.

— Czemu się wahasz?

Stali u zbiegu czterech ulic, otoczeni pospolitymi domami z kamienia. Opodal w prażących promieniach słońca stał wóz pełen melonów, które wypełniały powietrze zgniło-słodkawą wonią. Jakieś kobiety targowały się z właścicielem owoców. Za rogiem przy wielkiej wodnej fajce siedział stary mężczyzna wydmuchujący z ust kłęby niebieskawego dymu.

— Mijaliśmy już wcześniej to miejsce — rzekł Conan.

— Więc? — Elashi wzruszyła ramionami.

— Mijaliśmy to miejsce i kilka innych, i to nieraz. Nasz cel stoi w miejscu.

— Jak zawsze, mówisz to, co oczywiste — mruknęła Elashi.

Tuanne uniosła rękę i dotknęła ramienia wojowniczki pustyni.

— Zaczekaj. Chyba go rozumiem. Skeer ucieka i to szybko, a my polegając jedynie na mojej więzi z talizmanem nie jesteśmy w stanie go dogonić. Zgadza się, Conanie?

— Tak.

— Co twoim zdaniem powinniśmy uczynić? — zapytała Elashi.

— Jest tylko jedna droga wyjścia z miasta — rzekł Cymmerianin. — Możemy pójść tam i zaczekać na niego.

— Jak długo? — spytała Elashi.

— Tyle ile będzie trzeba. Jeżeli to będzie konieczne, możemy spać na zmianę.

Elashi pokiwała głową.

— Muszę przyznać, że twój plan brzmi całkiem nieźle.

Conan zastanawiał się, dlaczego powiedziała to z taką niechęcią, ale nie zapytał jej o to.

Kiedy barbarzyńca i dwie kobiety oddalili się, stary mężczyzna popalający wodną fajkę przerwał rozkoszną czynność i wstał. Wyszedł na ulicę, by popatrzeć za odchodzącą trójką. Kiedy stracił ich z oczu, machnął ręką. Jedna z kobiet wybierających melony skinęła głową i spiesznie podążyła ulicą w ślad za trojgiem cudzoziemców. Sprzedawca melonów przerwał swoje zajęcie i zbliżył się do staruszka. Ten otarł twarz ręką, a na jego pokrytym farbą i pudrem obliczu pojawiły się smugi rozmazanej charakteryzacji.

— Tych troje musi mieć coś wspólnego z tamtym — stwierdził. — Przekaż Najwyższemu Kapłanowi, że potrzebuję jeszcze pięciu ludzi.

W wewnętrznym sanktuarium świątyni Emreawes zakończył ostatni rytuał. Musiał jeszcze tylko spalić ceremonialne kadzidło i Klątwa Śmierci zacznie działać. Nie był to przyjemny sposób umierania, jeśli takowy w ogóle istniał, ale przynajmniej pewny. W historii świątyni nie było jeszcze przypadku, aby ktoś uniknął tego przekleństwa. Ofiara nie ginęła wprawdzie w mgnienia oka, jak po trafieniu przez piorun, ale jej koniec był nieuchronny. Demony, raz przywołane, nie zatrzymywały się, dopóki nie wypełniły swego zadania.

Dla skazanych, należących do Prawdziwych Wyznawców, nieodłączną częścią kary było powiadomienie ich o klątwie, a następnie niepowstrzymywanie, w razie gdyby spróbowali ucieczki. Wielu wolało jednak wybrać samobójstwo niż los, jaki był im pisany. Zaczynało właśnie zmierzchać, gdy Emreawes zapalił ceremonialnie kadzidło. Gęsty, drażniący dym uniósł się do mrocznych belek łukowego sklepienia nad jego głową, a kapłan miał wrażenie, że pośród zapadającej nocy słyszy szelest ożywających dziesięciu tysięcy odnóży.

Najwyższy Kapłan uśmiechnął się machając dłonią, w której trzymał kadzidło. Ten, który ośmielił się wnieść magiczny przedmiot do grodu, uczynił to na swoją zgubę. Kapłani Bezimiennego skrzętnie tego dopilnują.

Kiedy noc rozpięła nad miastem swoją mroczną sieć, Skeer nieco się uspokoił. Ciemność była mu bratem, dawała schronienie i bezpieczeństwo. Nie sposób schwytać tego, czego nie widać, a nocą Skeer wtopił się w cienie i stał się praktycznie niewidzialny. Przez cały dzień nie napotkał barbarzyńcy ani kobiet, ani nie ściągnął na siebie żadnych innych zagrożeń. Wciąż jednak dręczyło go uczucie niepokoju, którego przyczyna pozostała nadal nieujawniona.

Nieważne. Już niedługo wydostanie się z Opkothardu i zostawi wszystkie kłopoty za sobą. Plan, jaki ułożył w myślach, był prosty. Miał przed sobą jeszcze jedną oberżę, w której goście opijali się piwem aż miło. Na zewnątrz czekało na jeźdźców pół tuzina koni przywiązanych do długiego ogrodzenia. Przy ścianie opodal drzemał zaspany strażnik, raz po raz ostentacyjnie popatrując na konie i ponownie mrużąc powieki. Skeer postanowił, że poderżnie mu gardło, — wybierze najsilniejszego wierzchowca i w odzieniu zabitego dotrze do bramy. Następnie Skeer przekona odźwiernego, by otworzył mu bramę, i znajdzie się na zewnątrz. Z prowiantem, jaki posiadał, znajdzie się w połowie drogi do warowni Nega, zanim będzie musiał zrobić postój. A do tego czasu nikt nie zdoła go dopaść, nawet gdyby wiedział, co było celem jego podróży.

To, że barbarzyńca wiedział o miejscu, do którego udawał się Skeer, wydawało się oczywiste. Sprzymierzył się z tą nieumarłą suką, do diaska, powinien był odrąbać jej głowę i cisnąć jak najdalej od ciała, kiedy miał po temu okazję! Raz jeszcze złajał sam siebie za to, że na pierwszy rzut oka nie rozpoznał nieumarłej. Głupiec, lecz cóż, nic już nie mógł teraz na to poradzić. Lepiej przejść do porządku dziennego nad przeszłością i żyć teraźniejszością.

Strażnik pokiwał głową przysypiając na stojąco. Gdyby nie miał za plecami ściany, zapewne by się przewrócił. Skeer bezszelestnie podszedł do nieszczęśnika, którego chwile były już policzone. Największą trudnością było takie uśmiercenie wartownika, by nie poplamić ubrania krwią. Po chwili Skeer wymyślił sposób.

Za pomocą noża wyłuskał z bruku obły kamień. Zważył go w dłoni, po czym zamachnął się i trzasnął w skroń strażnika. Poczuł, jak kość pęka, a mężczyzna runął, straciwszy w jednej chwili przytomność. Najprawdopodobniej i tak by umarł, ze strzaskaną czaszką, ale Skeer nie chciał ryzykować. Pozbawiwszy ofiarę odzienia, Skeer nachylił się i dwoma cięciami rozpłatał obie tętnice szyjne rannego. Kiedy z nieprzytomnego mężczyzny życie wypływało wprost do rynsztoka, Skeer naciągnął jego ubranie. W chwilę później wybrał dla siebie wielkiego ogiera, osiodłał go i ruszył w głąb ulicy.

Obyś sczezł, Opkothardzie! — pomyślał jadąc w stronę Południowej Bramy.

Kiedy zatrzymał się na wąskim skrzyżowaniu, by rozejrzeć się, czy nikt go nie ściga, odniósł wrażenie, że coś usłyszał. Przypominało to lekkie przebieranie palcami po suchym papierze, a może po prostu w jednej z piwnic przebiegł jakiś szczur.

Cóż, nie miał się czym przejmować. Ponaglił konia piętami i pojechał dalej.

Kiedy księżyc pojawił się na czystym niebie upstrzonym zimnym blaskiem tysięcy gwiazd, Conan poruszył się niespokojnie na wozie siana stojącym w pobliżu Południowej Bramy. Odwrócił się i spojrzał na leżące na słomie kobiety. Elashi spała otulona kocem. Tuanne miała otwarte oczy, ale zdawała się nie dostrzegać niczego, co działo się wokół niej.

Wóz stał niedaleko skrzyżowania alejki i głównej ulicy Opkothardu. Z tego miejsca barbarzyńca mógł dobrze widzieć bramę, a cienie budynków pozwoliłyby dostrzec Conana jedynie wytrawianemu obserwatorowi.

Kiedy do bramy zbliżył się samotny jeździec, bystrooki Cymmerianin usłyszał go i zobaczył, sam nie będąc zauważony. Jeden z nocnych strażników, pomyślał Conan, pewnie zmiana warty przy bramie.

Przybyły strażnik wstrzymał konia i zawołał coś do wartownika na blankach. Conan nie usłyszał słów, ale poczuł, że jego pierwsze wrażenie okazało się mylne.

Tuanne usiadła tak nagle, że aż zatrząsł się cały wóz. Conan odwrócił się do niej.

— Talizman! — syknęła! — Jest bardzo blisko!

Conan spojrzał na konnego strażnika. Sierp księżyca nie rzucał dość silnego światła, by ukazać oblicze mężczyzny, ale myśli barbarzyńcy wyprzedziły jego wzrok. Na koniu siedział Skeer przebrany za strażnika.

Dobywszy miecza młody olbrzym zwinnie ześlizgnął się z wozu i ruszył w stronę bramy.

— Czemu pragniesz opuścić gród o tak późnej porze, przyjacielu?

Skeer spojrzał na mężczyznę z wyrazem, który, jak miał nadzieję, przypominał rezygnację. Wzruszył ramionami.

— Wcale tego nie pragnę, bracie. To rozkaz dowódcy straży. Spodziewa się kogoś i wysłał mnie, bym wyjechał mu na spotkanie.

— Dlaczego nie zostałem o tym powiadomiony?

— Zapytaj Bezimiennego, bracie, bo ja tego nie wiem. Wykonuję tylko rozkazy. Otwórz bramę, a o kaprysach dowódców porozmawiamy po moim powrocie.

Strażnik zmełł w ustach przekleństwo, po czym polecił odźwiernemu, by otworzył bramę. Skeer uśmiechnął się. Oszukanie tych głupców przyszło mu zbyt łatwo.

Dźwięk, który usłyszał wcześniej, ciche skrob, skrob, rozległo się ponownie. Odwrócił się w siodle i obejrzał za siebie. Nic tam nie było… Nie, chwileczkę! Przez drogę przechodził na ukos jakiś barczysty mężczyzna, którego oblicze nikło w cieniu, ale który dzierżył w prawym ręku obnażony miecz i sądząc po rozmiarach nie mógł być nikim innym jak tylko barbarzyńcą!

Złodziej już zamierzał ponaglić odźwiernego, gdy wtem ujrzał coś bardziej niepokojącego niż zbliżający się barbarzyńca; pobliski posąg pająka zdawał się falować… Skeer wytężył wzrok wpatrując się w mrok. Miał wrażenie, że kamienną statuę pokrywa żywy dywan, ciemna plama spływająca na drogę. Gdy tak patrzył, plama podpłynęła bliżej przepełzając ulicę. Dopiero po chwili zdołał rozpoznać, z czego składał się ów dywan…

Pająki! Były ich tysiące! Włochate i olbrzymie, wielkości męskiej dłoni sunęły nieodparcie w kierunku bramy!

I Skeera.

Złodziej w mig zorientował się, że to on był celem stawonogów. Wrażenie niepokoju i zagrożenia, jakie odczuwał przez cały dzień, zostało zogniskowane i wiedział już, po prostu wiedział, że owe piekielne stworzenia nie szukały nikogo innego, lecz właśnie jego, Skeera.

Ta myśl przepełniła go grozą.

Brama nie była jeszcze uchylona na tyle, by mógł wydostać się przez nią jeździec na koniu, ale Skeer nie mógł dłużej zwlekać. Wbił ostrogi w boki konia, a ponaglone zwierzę skoczyło naprzód przewracając odźwiernego. Mężczyzna zaklął siarczyście. Skeer przeszorował lewym kolanem po zardzewiałym żelazie i rozdarł nogawkę spodni, ale wcale się tym nie przejął.

Strażnik dostrzegł nadciągającą falę ośmionogich stworzeń.

— Na Bezimiennego! — krzyknął. — Obym to nie był ja!

Wyrwał pochodnię z obsady i skierował w stronę pająków. Żółtawe światło zatańczyło na bruku…

Żółtawe światło zatańczyło na bruku, a Conan zatrzymał się słysząc okrzyk strażnika i jednocześnie szelest odnóży tysięcy pająków. Spuścił wzrok i ujrzał stawonogi nadciągające jak fala.

— Na Croma!

Uciekłby, ale pierwsze włochate istoty zaczęły właśnie przepływać obok niego, nie zwracając nań uwagi, jakby był nie człowiekiem, lecz drzewem. Przelewały się po jego stopach i wokół kostek, ale nie niepokoiły go ani nie zatrzymywały się. Conan stał nieruchomo. Gdyby nastąpił na jednego, mógłby ściągnąć na siebie pozostałe, a miecz wydawał się słabą obroną przeciwko tak wielkiej hordzie małych, włochatych stworzeń.

Tymczasem Skeer przemknął przez uchyloną bramę. Conan usłyszał oddalający się, cichnący tętent kopyt. Niech to piekło! Znów uciekł! Odwrócił się i spostrzegł Elashi i Tuanne patrzące w niemym przerażeniu na falującą ulicę. Conan oddychał bardzo wolno, starając się jak najdłużej zatrzymać powietrze w płucach. Gdyby pająki zdecydowały się go teraz zaatakować, mógłby mieć kłopoty z ucieczką. Elashi mówiła, że te istoty nie są zabójcze. Mimo to setka ukąszeń mogłaby wysłać nawet silnego mężczyznę w pół drogi na spotkanie z jego bogiem, a Conan nie miał jeszcze ochoty ujrzeć oblicza Croma. Miał wrażenie, że minęły całe godziny, choć w rzeczywistości ostatni pająk ominął go już po kilku minutach. Do tej pory czoło czarnej fali przelało się przez otwartą bramę. Kiedy ostatnie pająki wydostały się na zewnątrz, Conan podbiegł do bramy i popatrzył w ślad za oddalającą się masą ośmionogich stworzeń.

Nad jego głową wartownik mamrotał bez przerwy jakieś modlitwy. Odźwiernego nigdzie nie było widać. Skeer również znikł w ciemności.

Olbrzymi Cymmerianin spojrzał na przerażonego wartownika.

— Co to za plaga? — zawołał.

— Bądź pozdrowiony, o Bezimienny, i strzeż swego wiernego sługę przed złem. Bądź pozdrowiony, o Bezimienny, i strzeż swego wiernego sługę.

Conan zastukał głowicą miecza w bramę.

— Strażnik! Czy mam wspiąć się na blanki i oddzielić twą głowę od karku? O co chodzi z tymi pająkami?

Wartownik jakby ocknął się z transu.

— Że co?

— Pająki, człowieku, pająki!

— Zostały wysłane przez Bezimiennego, którego są podobieństwem. To klątwa pajęczych samic, które mają za zadanie uśmiercić tego, kto sprzeciwił się Bezimiennemu.

— To znaczy kogo?

— Strażnika, tego, który opuścił gród. Musiał obrazić boga.

— Tak, i to niejednego — rzekł Conan. — I na dodatek uciekł.

Wartownik sposępniał.

— Nie, przyjacielu. Przed nimi nie ma ucieczki. Jeśli nałożono na ciebie klątwę, będą ścigać cię nawet na kraj świata. Nie spoczną, póki nie wypełnią swojej misji — zadygotał. — Za całe złoto Opkothardu nie chciałbym znaleźć się na miejscu tego człowieka.

Conan odwrócił się i podszedł do kobiet.

— Będziemy musieli zdobyć konie i prowiant — oznajmił. — Wygląda na to, że Skeer znów się nam wymknął.

XII

Conanowi zostały jeszcze cztery sztuki złota ze sprzedaży skóry wilka, ale w tym mieście mógł za tę sumę nabyć najwyżej jednego konia i to takiego, który po kilku godzinach jazdy z pewnością by okulał albo padł ze starości. Poza tym potrzebował prowiantu, żywności dla dwojga i innych rzeczy na drogę. Nie mieli czasu, by je zdobyć, gdyż z każdą mijającą godziną Skeer coraz bardziej się oddalał. Musieli więc uciec się do kradzieży. W tym mieście było wielu ludzi, którzy mieli dość, by podobna strata nie doprowadziła ich do nędzy.

Nagle Cymmerianin zwrócił uwagę na pewien osobliwy szczegół; opodal jakiś kupiec naciągał płótno na kram. W jego obecności czy poczynaniach nie było w zasadzie nic dziwnego, ale jego ruchy wydawały się dziwnie znajome…

Kiedy uważniej przyjrzał się mężczyźnie, Conan przypomniał sobie, że wcześniej tego dnia mijał starca palącego wolno fajkę. Coś w ruchach tego człowieka przywiodło mu na myśl tamtego staruszka. Wprawdzie nie wyglądali podobnie, ale ciało nie łże tak jak odzienie. Wspomniał Skeera udającego strażnika, niespełna kwadrans temu…

Conan uśmiechnął się.

— Coś zabawnego? — zapytała Elashi.

— Tak. Być może.

Mistrz Kamuflażu odczekał, aż trójka cudzoziemców zniknęła mu z oczu, po czym porzucił kram i pośpieszył okrężną drogą do miejsca, w którym spodziewał się ponownie ujrzeć barbarzyńcę i dwie kobiety. W biegu pozbył się wierzchniego odzienia, pod którym nosił długą, podwiniętą teraz do pasa szatę. Płynnymi ruchami nabytymi w wyniku długiej praktyki opuścił ją do kostek, naciągnął kaptur ukryty dotąd pod kołnierzem i nie był już kupcem, lecz mnichem. Zatrzymał się w należytej odległości przed śledzoną trójką. Spod fałdów szaty wyjął modlitewną matę, rozłożył ją szybko i rozpostarł przed drzwiami niewielkiej świątyni poświęconej Veli, pomniejszemu bóstwu urodzaju. Ukląkł na macie, złożył dłonie do modlitwy i uniósł wzrok, kierując się ku nocnemu niebu.

Usłyszał głosy, a następnie kroki. Nadchodziły jego ofiary.

Ujrzał ich kątem oka, tylko dwie kobiety… Gdzie się podział ten olbrzymi cudzoziemiec?

W tym momencie zimny metal dotknął gardła Mistrza Kamuflażu i mężczyzna bez trudu zorientował się, gdzie jest barbarzyńca.

— Dlaczego nas szpiegujesz? — spytał Conan.

— A-a-leż mój synu, mylisz się…

Conan cisnął na ziemię ubranie, którego Mistrz Kamuflażu śpiesznie pozbył się w biegu. Mężczyzna przełknął ślinę.

— Cz-czego ode mnie chcesz?

— Odpowiedz na moje pytanie!

— Zostałem wynajęty przez Najwyższego Kapłanna Bezimiennego. Śledziłem tego, który opuścił miasto ścigany klątwą pajęczyc.

— W takim razie, dlaczego obserwujesz nas?

— Przybyliście razem, ścigacie go, a więc istnieje jakiś związek. Najwyższy Kapłan nie lubi w swoim mieście żadnych tajemnic.

— Aha. I dobrze ci płaci za twój trud?

Kiedy mężczyzna odezwał się, w jego głosie zabrzmiała duma:

— Tak, w tym, co robię, nie mam sobie równych w mieście. Nikt nie potrafi mi dorównać i nigdy nie zostałem zdemaskowany.

— Aż do teraz. Mam nadzieję, że posiadasz przy sobie, choć część wynagrodzenia, o którym wspomniałeś.

— A to czemu?

— Aby pokazać, jak bardzo nas lubisz. I by nie wylądować w rynsztoku z podciętym gardłem. — Conan jeszcze bardziej zagłębił ostrze miecza w szyi szpiega.

— W mojej sakiewce — rzucił mężczyzna zdławionym szeptem.

Elashi i Tuanne stanęły przed Conanem i schwytanym przezeń szpiegiem.

— Przejrzyj mu sakiewkę — polecił Conan.

Elashi otworzyła skórzany mieszek.

— Na Mitrę! On ma złoto! Co najmniej tuzin monet!

Conan zwrócił się do szpiega.

— Rzeczywiście dobrze cię opłaca. Ile twoim zdaniem jest warte to, że właśnie my jako pierwsi zdołaliśmy cię zdemaskować?

— W-w-wszystko.

Olbrzymi Cymmerianin odsunął ostrze od gardła szpiega, uśmiechając się.

— Nie, nie zostawimy cię bez miedziaka przy duszy. Ile potrzeba na zakup trzech koni i prowiantu na miesiąc podróży?

— Dziesięć sztuk złota.

— Odlicz dziesięć — rozkazał Conan Elashi.

— Jesteś hojny — mruknął szpieg. — Nie żywię do ciebie urazy. Odejdę i…

— Stój! — Conan oparł miecz o brzuch szpiega. — Nie chciałbym, abyś pognał do Najwyższego Kapłana, dopóki nie wydostaniemy się z miasta.

— Nawet o tym nie myślałem…

— I dlatego uważam, że powinniśmy cię związać.

— To nie jest konieczne. Mogę przysiąc…

— Z doświadczenia wiem, że mocny konopny sznur wiąże lepiej niż jakakolwiek przysięga — odparł Conan. — Lub, w tym wypadku, pasy z odzienia, które porzuciłeś.

— To naprawdę nie jest konieczne… — zaczął szpieg.

Elashi nachyliła się i rzekła.

— Lepiej dać się związać, niż skończyć z poderżniętym gardłem, no nie? Mój przyjaciel uwielbia patrzeć na bulgoczącą krew. Czasami ją nawet spija.

Szpieg rzucił trwożliwe spojrzenie na Conana i szybko wyciągnął ręce, aby je spętano.

Niebawem cała trójka ruszyła ku składowi kupca, gdzie zaledwie dzień wcześniej Conan sprzedał wilczą skórę.

— Jestem pewien, że z przyjemnością zechce z nami pohandlować, nawet o tak późnej porze.

— Zatem wyruszamy jeszcze dzisiejszej nocy? — spytała Elashi.

— Drogę widać dobrze, a jeśli Skeer porusza się w ciemnościach, to i mu możemy — odparł Conan.

— Podróż nocą nie jest taka zła — stwierdziła Tuanne. — Można się przyzwyczaić.

Ruszyli w kierunku kupieckiego składu.

Mag wpatrywał się w swoje odbicie w zwierciadle, kiedy jeden z Bezokich bezszelestnie pojawił się za jego plecami. Nekromanta odwrócił się.

— Zatem?

Niewidomi kapłani nie mówili, ale znali bogaty język gestów i znaków. Kapłan uniósł do góry sześć palców, wskazał za siebie, po czym gwałtownie przeciągnął palcem po gardle.

Wiadomość nie mogła być prostsza.

— Nie żyją? Cała szóstka?

Kapłan pokiwał głową.

— Niech Set rzuci na nich klątwę! Jak to się stało?

Bezoki wzruszył ramionami.

Mag zamyślił się. Cóż mógł teraz uczynić? Było oczywiste, kapłani odnaleźli Tuanne… i przypłacili to życiem. Ale mimo to musieli do niej dotrzeć. Byli blisko. Mógł wysłać więcej kapłanów albo…

Mag odwrócił się i udał do Komnaty Czarów. Jeśli ciała zabitych kapłanów nie zostały spalone lub porąbane na kawałki, mogły nadal być użyteczne. Przywołał ich dusze z Szarych Krain i ponownie ożywił ciała. Ktokolwiek wysłał ich w objęcia śmierci, przekona się, że z żywymi trupami nie pójdzie mu równie łatwo.

Conan, Elashi i Tuanne siedzący już w siodłach rączych rumaków dotarli do Południowej Bramy Opkothardu. Na warcie stał ten sam mężczyzna, który wcześniej był świadkiem ucieczki Skeera. Wartownik poznał Conana i bez zwłoki nakazał odźwiernemu otworzyć bramę.

Mając przed sobą jeszcze pół nocy, cymmeriański młodzian, kobieta pustyni i piękna nieumarła opuścili miasto pająków.

Opkothardyjska kostnica znajdowała się głęboko pod ziemią, by żar słońca nie przyśpieszył rozkładu jej klientów. Było tu chłodno i ciemno nawet w gorące południe, a teraz, przed północą jedyny blask rzucały migocące olejowe lampki umieszczone na ścianach. Powietrze było nieruchome, ale na ciemnych ścianach tańczyły cienie, zaś kłęby dymu snuły się pod niskim sufitem. Pracownik kostnicy siedział na stołku, opierając się plecami o ścianę przy drzwiach. Miał wino, ser, trochę świeżych owoców i zastanawiał się, od czego powinien zacząć, a przede wszystkim kiedy. Wcześniej był zajęty. Dostarczono osiem nowych ciał, które należało przygotować do pochówku. Wszyscy zabici byli niewidomi, co wydawało się dziwne.

Podczas swojej dwunastoletniej pracy dozorca kostnicy widział wiele trupów, ale nigdy sześciu identycznych, na dodatek ślepych jak krety umarlaków. Był jeszcze ten mnich z gór, od Uddy, Suddy czy jak ich tam zwą, oraz miejski strażnik z wgniecioną czaszką i poderżniętym gardłem. Ktoś był tej nocy wyjątkowo żądny krwi…

Ser, postanowił, i do tego wino. Owoce zostawi na później.

Kiedy odwinął ser, coś zaniepokoiło muchy. Zwykle w kostnicy nie było wiele much. Dozorca nie lubił, gdy latały nad truchłami. Od czasu do czasu kilka dostawało się jednak do środka, a od czasu do czasu wydostające się gazy wstrząsały zwłokami i płoszyły muchy, które brzęcząc wzbijały się w powietrze, by po chwili znów wylądować na trupie. Prawdopodobnie to właśnie było przyczyną brzęczenia, które teraz usłyszał.

Dziwne, pomyślał odcinając nożem kawałek sera i wkładając do ust. Migocące światło sprawiło, iż przez chwilę wydawało mu się, jakby jeden z trupów w kącie pomieszczenia poruszył się.

Zachichotał. Podobna rzecz przydarzyła mu się już raz czy dwa. Ktoś, kogo uznano za zmarłego, budził się niczym z głębokiego snu. Tyle tylko, że te umarlaki już na pewno nigdy nie wstaną. Żadnego z nich nie powaliła choroba. Zginęli za sprawą zimnej stali i obłego kamienia.

Muchy znów zaczęły brzęczeć. Tym razem bardzo głośno.

Dozorca kostnicy ściskał w garści nóż. Czyżby wślizgnął się tu szczur? Przeklęte gryzonie! Nie znosił ich. Zsunął się ze stołka, by to sprawdzić.

Pochylił się przepatrując podłogę w poszukiwaniu szczurów, kiedy jeden ze ślepców podniósł się i usiadł. Dozorca podskoczył tak wysoko, że uderzył głową w sufit. Gazy, to musiały być…

Jeden po drugim, inni ślepcy zaczęli się poruszać. Kiedy jeden z nich ześlizgnął się z mar i wstał, kręcąc głową z boku na bok, dozorca cisnął nóż i z krzykiem rzucił się do ucieczki. W tym musiały maczać palce jakieś złe moce!

Kiedy mężczyzna wziął nogi za pas, Bezocy bezszelestnie opuścili kostnicę, połączeni jednym celem i posępnym, grobowym milczeniem. Mieli odnaleźć dziewczynę, taką samą jak oni, i tym razem albo ją odnajdą, albo na zawsze pozostaną żywymi trupami.

Skeer jechał galopem, dopóki jego wierzchowiec był w stanie znieść. Widok pająków obudził w złodzieju dojmującą panikę, ale teraz, znalazłszy się daleko poza miastem, poczuł się trochę lepiej. Nadal jednak nie potrafił pojąć, co właściwie stało się w Opkothardzie.

Kusiło go, by wstrzymać wierzchowca, znaleźć jakieś małe zwierzątko, którego krwi mógł użyć, i skontaktować się z Negiem, lecz ostrożność wzięła w nim górę. Wyczuwał zdradę i kto wie, być może Neg również był w nią zamieszany. Skeer nie przeżyłby tak długo, ufając komukolwiek.

Gdy dotrze do warowni Nega w pobliżu Koryntii, Zamory i Koth, zorientuje się w sytuacji. A potem podejmie odpowiednie kroki.

Najwyraźniej musiał popełnić jakiś błąd w tym pajęczym grodzie. Naprawi go, dotarłszy do zamku Nega. Jednak na wypadek gdyby sprawy nie potoczyły się po jego myśli, zamierzał działać jak kopulujący ostrogrzbiety mrówkojad w starym dowcipie — powoli i ostrożnie.

Omiótł go chłodny wiatr i Skeer naciągnął mocniej skradzioną pelerynę.

— Jeszcze godzina, dwie jazdy i rozbijemy obóz — rzekł Conan.

— Myślałam, że możemy podróżować nocą, skoro droga jest szeroka i dobrze ją widać — mruknęła Elashi.

— Skeer musi kiedyś spać. My również. A przynajmniej ty i ja.

Jednak nie minęły nawet trzy kwadranse, kiedy Conan wstrzymał wierzchowca. Wbił wzrok w ciemność, po czym zwrócił się do Elashi.

— Mówisz, że te pająki lubią ciepło?

— Żyją na pustyni, więc raczej tak. W chłodnym powietrzu powinny chyba wyginąć.

— Nie sądzę. Spójrz.

Elashi wytężyła wzrok usiłując przeniknąć ciemność.

— Nic nie widzę, tylko mały pagórek.

— Ja je widzę — odparła cicho Tuanne.

— Pająki? Ale gdzie? — Elashi uniosła się w siodle opierając się kolanami o koński grzbiet. Conan zauważył, jak grają mięśnie jej nóg, kiedy rozcięta spódnica uniosła się ukazując udo.

— Pagórek — rzekł Cymmerianin. — Przyjrzyj mu się uważnie.

— On się rusza!

— To prawda. Jest utworzony z pająków. Być może chłodne powietrze zabije te na zewnątrz, ale pajęczyce znajdujące się w środku powinny przeżyć.

— Pająki się tak nie zachowują!

— Zwyczajne nie — szepnęła Tuanne. — Te są zaczarowane. Mają cel.

Elashi wzdrygnęła się, a Conan poczuł na plecach lodowate ciarki.

— Zawrócimy kawałek wzdłuż drogi i znajdziemy dogodne miejsce na obóz.

— Mam nadzieję, że dostatecznie daleko stąd? — rzekła Elashi.

— Tak.

XIII

Uwolnienie się z ubrań, którymi go związano, było dziecinną błahostką, ale gorzej było z emocjami, jakie nim owładnęły. Nawet noc nie była w stanie ukryć rumieńca wstydu na twarzy Mistrza Kamuflażu. Został pokonany przez barbarzyńcę! Ból, jaki przy tym odczuwał, wżerał się weń niczym niewidzialny gryzoń, ostre zęby rozszarpywały na strzępy jego zawodową dumę. Przez dwadzieścia zim ani razu nie został zdemaskowany. To fakt, że ludzie obdarzeni wrodzoną podejrzliwością czasem spoglądali nań krzywo, ale nikt nigdy nie pochwycił go jak ten umięśniony cudzoziemiec, nikt nigdy go nie przejrzał. To zawsze było jego powodem do dumy. Teraz jednak jego honor został skalany. Co gorsza, jakby nie dość było jednej ujmy, został jeszcze obrabowany! Mistrz Kamuflażu przemykał ciemnymi ulicami, pałając z wściekłości. Pieniądze nic nie znaczyły. Przez lata zgromadził wielką fortunę, więcej niż mógłby wydać. Chodziło o jego fach i honor. A na jego honorze pojawiła się plama. Pojedynczy czarny kleks pośród bieli zmienił całe tło w szarość.

Co miał zrobić?

Rozwiązanie wydawało się oczywiste. Tak długo, jak długo barbarzyńca stąpał po ziemi żyjących, honor Mistrza Kamuflażu nie zostanie oczyszczony. Dopóki tamten żył, on był splugawiony. Kiedy go zabije, będzie mógł powiedzieć: żaden żyjący człowiek nie zdołał okpić Mistrza Kamuflażu.

Tak. Rozwiązanie było dobre.

Od czasu do czasu zdarzało mu się zabijać, ale ogólnie rzecz biorąc nie był mordercą. Miał jednak pieniądze, które mógł wydać, i było wielu wprawnych morderców znających sztukę zabijania, którzy za dogodną opłatą podjęliby się usunięcia niewygodnego barbarzyńcy.

Arcykapłan odciął się od całej sprawy, z chwilą, gdy cudzoziemcy opuścili miasto. Niemniej honor musi zostać oczyszczony. Dokona tego nawet wtedy, gdyby przyszło mu zawędrować na koniec świata. Będzie patrzył, jak barbarzyńca wije się u jego stóp, zanim go uśmierci. Mistrz Kamuflażu uśmiechnął się. To była przyjemna myśl. Conan z Barbarii umrze, a Mistrz Kamuflażu odzyska utracony honor.

Znajdzie ludzi, a potem jak najszybciej opuści miasto.

Elashi krzyknęła.

Conan obudził się i poderwał z mieczem w dłoni, szukając zagrożenia, a kiedy je ujrzał, z usunięciem go nie miał najmniejszych trudności. Jeden z czarnych pająków biegł po kocu Elashi. Zanim zdążył się oddalić, Conan zmiażdżył go pod butem. Rozległ się cichy mlask rozgniatanego ciała.

Kiedy Conan odwrócił się do Elashi, stwierdził, że jego dwie towarzyszki tulą się do siebie kurczowo.

— To tylko jeden pająk — rzekł — zapewne odłączył się od reszty.

— Nie cierpię ich! — rzuciła Elashi, po chwili dodała: — Tuanne, jesteś taka zimna!

Bladoskóra kobieta skinęła głową.

— Mam wrażenie, że jestem taka, odkąd sięgam pamięcią. To niedogodność, z którą trzeba nauczyć się istnieć.

Przez chwilę wszyscy milczeli, wreszcie Elashi podniosła wzrok na Conana. Uniosła lekko jedno kolano, a osuwająca się spódnica odsłoniła całą śniadą nogę. Jej ciemna skóra kontrastowała silnie z cerą Tuanne, a widok ten sprawił, że Cymmerianin zaczął oddychać szybciej.

— Jest jej zimno, Conanie. Chodź tu i pomóż mi ją ogrzać.

Początkowo barbarzyńca wziął jej stwierdzenie dosłownie, kiedy jednak Elashi uniosła spódnicę wyżej, ukazując ciemny trójkąt włosów, natychmiast zrozumiał swój błąd. Było to niespodziewane zaproszenie, nagłe i kuszące, którego nie mógł odrzucić. Nie zastanawiał się, czemu Elashi zmieniła zdanie, bo nie spotkał jeszcze mężczyzny rozumiejącego postępowanie kobiet.

— Tak — powiedział chowając do pochwy swój wielki żelazny miecz — ogrzejemy się nawzajem.

Obie Tuanne i Elashi uśmiechnęły się, po czym Conan wślizgnął się pod koc, by do nich dołączyć.

Brutal cuchnął winem i potem, ale Mistrz Kamuflażu ani trochę się tym nie przejmował. Brutal bądź, co bądź był zabójcą, przypuszczalnie najlepszym w całym mieście. Wykonywał ten fach od dobrych sześciu lat, a to, że żył, świadczyło, iż miał w nim wprawę. Mówiono, że Brutal — nikt nie wiedział, czy miał jakieś inne imię — zabił w pojedynkach kilkunastu ludzi, a skrytobójczym ciosem w plecy uśmiercił trzy dziesiątki ofiar. Był wielki, brudny i mocno owłosiony. Wydawał się wymarzony do tego zadania.

Kiedy świt ubarwił niebo, Mistrz Kamuflażu zebrał swoją drużynę. Oprócz Brutala wynajął jeszcze dwóch opryszków, którzy bardziej nadawali się do drobnych kradzieży niż do mokrej roboty, ale za pieniądze gotowi byli na wszystko. Oczywiście wszyscy trzej mogli zabić go dla pieniędzy, ale Mistrz Kamuflażu obiecał im sporą sumkę po powrocie do Opkothardu. Żywy po powrocie do miasta wart był góry złota. Martwy na szlaku znaczył tyle co nic.

Zdobycie informacji na temat Skeera nie było łatwe i te okazały się nader skąpe. Wiadomo, dokąd się udał, i to, że był sługą nekromanty Nega, o którym mówiono niewiele dobrego. Wnioski nasuwały się same, obecność nieumarłej i ożywienie sześciu martwych ludzi w kostnicy świadczyły o użyciu nekromanckich mocy. A że Neg Złowrogi był w okolicy najpotężniejszym przedstawicielem tej odmiany magii, prawdopodobne było, że to on jest odpowiedzialny za większość ostatnich wypadków. Skoro Skeer zmierzał do jego siedziby, z całą pewnością Conan podążał jego śladem. Zatem aby odnaleźć swój cel, Mistrz Kamuflażu musiał jedynie odbyć wędrówkę do włości Nega. Być może gdzieś na szlaku natkną się na przeklętego Cymmerianina. Czując jak powraca mu pewność siebie, Mistrz Kamuflażu wyprowadził swoich najemników przez Południową Bramę Opkothardu.

Nadejście nowego dnia wyrwało Skeera z koszmaru, w którym był pogrzebany pod tysiącami tłustych pająków gryzących go i wtłaczających do żył palący jad…

Skeer usiadł gwałtownie, zlany zimnym polem. To sen. To tylko sen.

Mimo to złodziej szybko zrolował koc i rozpalił ognisko, aby przygotować śniadanie. Nie istniała szansa, aby pająki, nawet zaczarowane, mogły ścigać go przez mroźne, górskie przełęcze. Za niecały tydzień powróci do domeny Nega, a ten swą mocą ochroni go przed wszelkim zagrożeniem, czy to ze strony ludzi, czy pająków.

Szli zwartą grupą, ich stopy wybijały równy rytm. Sześciu ludzi, którzy niegdyś żyli, a obecnie zostali wskrzeszeni za sprawą posępnej magii. Bezocy byli żywymi trupami niezmordowanie podążającymi w ślad za swoją ofiarą. Nie odpoczywali ani nie zatrzymywali się, by posilić się czy ugasić pragnienie.

Umarli nie potrzebują tego wszystkiego.

W najczystszej ze swoich komnat Neg przystanął, by pogładzić kryształową iglicę ustawioną pośrodku marmurowej posadzki. Już wkrótce zdobędzie moc, która ożywi to pomieszczenie. Już wkrótce nie będzie tylko Negiem Złowrogim, ale Negiem Wszechmocnym! Uśmiechnął się czując pod palcami kryształową powierzchnię. Tak, sama obietnica tego wszystkiego przyprawiała go o rozkosz, a podobnych doznań nie doświadczał od setek lat. Potęga była najlepszym afrodyzjakiem. Gdy ją posiądzie, przywoła do siebie Tuanne i wykorzysta jak nigdy dotąd. O tak…

Conan obudził się w objęciach dwóch kobiet. Elashi po lewej była ciepła, a jej oddech lekko muskał jego pierś. Tuanne tylko nieco chłodniejsza kuliła się u jego prawego boku, ustami dotykając łagodnie skóry barbarzyńcy.

Młody Cymmerianin nigdy dotąd nie spędził podobnej nocy, a jej wspomnienie wywołało na jego ustach uśmiech satysfakcji.

Z pewnością zmieniły się jego poglądy dotyczące wędrówki z dwiema kobietami.

Elashi obudziła się. Tuanne również otworzyła oczy. Uniosły głowy i uśmiechnęły się, najpierw do siebie nawzajem, a następnie do Conana.

— Dobrze spałeś, Conanie? — zapytała Elashi.

— Jak nigdy.

— Od stu lat nie było mi cieplej — oznajmiła Tuanne. — Dziękuję wam obojgu.

— Nie ma, za co — mruknął Conan — czy jest ci może chłodno…?

— Cap! — Elashi uderzyła go w ramię.

Conan uśmiechnął się. Nie był capem, ale z pewnością nie wypadł sroce spod ogona.

Wezbrała w nim duma. W kilka chwil Cymmerianin rozniecił ognisko, po czym przyrządził posiłek. Znów musiał obyć się bez mięsa, mieli jednak chleb, ser i gorącą wodę z ziołami, aby odegnać głód.

Potem, zwinąwszy obóz i objuczywszy wierzchowce, ruszyli w dalszą drogę. Niebawem dotarli do miejsca, gdzie poprzedniej nocy widzieli kopiec z pająków. Na ziemi widać było nieliczne martwe i dogorywające stawonogi. Kruki krążyły wokół nich wybierając co tłuściejsze pajęczyce.

— Wyruszyły przed nami — rzekł Conan.

— Och — jęknęła Elashi. — Mam dreszcze na samą myśl o tych wszystkich włochatych obrzydliwych stworzeniach!

— Pomyśl, jak byś się czuła wiedząc, że nie ścigają Skeera, ale ciebie — rzekła Tuanne.

— Niezbyt przyjemna myśl — stwierdził Conan.

Rzeczywiście. Nie życzył takiego losu nikomu, nawet Skeerowi.

Jego plany wobec tego zbója ograniczały się jedynie do zapoznania go z ostrzem własnego miecza, gwarantującym szybki, czysty i honorowy koniec. Być może byłaby to lepsza śmierć niż ta, na którą Skeer sobie zasłużył, biorąc pod uwagę listę ciążących na nim przewin!

XIV

Dni mijały Skeerowi szybko. Spał niewiele, zatrzymując się tylko, gdy zmuszały go do tego nieprzenikniony mrok i zmęczenie wierzchowca. Wstawał o brzasku, zjadał co nieco i ponownie ruszał w drogę. Często oglądał się za siebie, lecz nie dostrzegał niczego niepokojącego. Ciężar amuletu w sakiewce zdawał się wzrastać z każdym dniem, ale forsowna jazda z każdym stąpnięciem konia przybliżała go ku zamkowi Nega. Jeszcze dzień i znajdzie się na terytorium, gdzie znano go i szanowano jako sługę nekromanty. Jeszcze dzień.

— Zbliżamy się do wioski leżącej na granicy włości Nega — powiedziała Tuanne — czuję jego obecność przed nami.

— Skeer się nie oszczędza. Nie zbliżyliśmy się do niego zbytnio — mruknął Conan.

— Dogoniłabym go, ale muszę przyznać, że nie mogę już doczekać się nocy.

Conan uśmiechnął się. On również oczekiwał nadejścia mroku i odpoczynku w ramionach Elashi i Tuanne.

Neg czuł zbliżanie się Źródła Światła, jak zziębnięty człowiek czujący ciepło odległego ogniska. Było zaledwie migotaniem, ledwie wyczuwalnym ciepłem, ale poruszało się.

Nekromanta stał przy jednym z okien wieży patrząc jak burza wyładowuje swój gniew na zamczysku i okolicznych terenach. Na jedno uderzenie serca błyskawice zmieniały noc w jasny dzień, a grzmoty przesycały błyski rykiem rozjuszonego olbrzyma. Ulewny deszcz chłostał kamienne ściany zamczyska, a wilgotny wiatr przynosił jedyny w swoim rodzaju zapach ziemi i kurzu.

Niebawem ta kraina zacznie rozbrzmiewać odgłosem stali i butów legionów maszerujących żywych trupów, którym będzie rozkazywać on, Neg zwany Złowrogim. Już wkrótce…

Sześciu nieumarłych Bezokich maszerowało w nogę nie zważając na szalejącą burzę. Szli jak zawsze, jednakowym rytmem, spowolnieni nieznacznie przez błoto i wiatr. Nie byli nadnaturalnie szybcy, ale maszerowali przed siebie niezmordowanie i nieugięcie, jak żółwie. Straty spowodowane za dnia brakiem koni nadrabiali w nocy i wolno, ale nieuchronnie zbliżali się do swego celu.

— Niech diabli porwą ten dzień! — warknął Brutal.

Płótno narzucone na jego głowę przemokło, strużka zimnej wody pociekła mu na kark, więc zmienił pozycję wypychając jednego z zasmarkanych opryszków na ulewny deszcz.

— Ejże, ejże! — burknął mężczyzna.

Mistrz Kamuflażu nie znał jego prawdziwego imienia. Nazywał go „Bakburta”, bo kiedy szli, wybierał zawsze lewą stronę. Drugi rzecz jasna natychmiast stał się Sterburtą. Pewien pamiętny i znienawidzony rok Mistrz Kamuflażu spędził w załodze piratów pływając po morzu Vilayet do wschodnich miast Turanu. Znał gwarę żeglarską i czasem korzystał z niej, gdy przychodziło mu udawać marynarza.

Brutal łypnął na bandytę.

— Chciałeś coś powiedzieć, szczurojadzie?

— Nie, kapitanie, ale zaskoczyło mnie to trochę.

Brutal odwrócił wzrok, straciwszy zainteresowanie towarzyszem. Mistrz Kamuflażu już kilkakrotnie powstrzymywał potężnego zabójcę przed uśmierceniem Bakburty i Sterburty. To dobrze. Im bardziej był wściekły, tym gorzej dla Conana, kiedy go dopadną. Miał nadzieję, że powinno nastąpić to już niebawem.

Podczas jednej z nielicznych przerw w ulewie Conan podniósł się z posłania dzielonego z Tuanne i Elashi, by wyjść z szałasu.

Omijając kałuże ujrzał jakiś kształt przemykający po wilgotnej ziemi. Szczur? A może wiewiórka ziemna?

Nie!

Barbarzyńca poruszał się wolno i stworzenie umknęło przed jego butem, by zniknąć pośród deszczowej nocy. Wkrótce Cymmerianin powrócił do szałasu. Elashi poruszyła się i uśmiechnęła do niego.

— Wszystko w porządku? — spytała sennym głosem.

Nie wspomniał o ośmionogiej kreaturze, którą zauważył. Uznał, że to nie było konieczne. Ale jedno spojrzenie w ciemne oczy Tuanne uświadomiło mu, że ona widziała to samo, co on.

Wioska miała wiele nazw. Niekiedy nazywano ją „Vanatta” na cześć tutejszego mieszkańca, który przed stu laty wsławił się biegłością w polityce awansując do rangi doradcy ówczesnego króla. Czarownicy określali ją mianem „Domeny Nekromanty”. Wieśniacy, kiedy ich zapytano, mówili zwykle „Miasto Deszczu”, ze względu na długą porę deszczową, która nawet gdy w okolicy nie padało, zdawała się uparcie odszukiwać zapadłą mieścinę. Wielu twierdziło, że ulewne deszcze są sprawką Nega, ale mało kto odważył się powiedzieć to na głos. Nawet umarli mają uszy, a nikt nie pragnął ściągnąć na siebie uwagi nekromanty wymawiając jego imię.

Skeera nie obchodziły nazwy, ale ucieszył się ujrzawszy tę osadę. Miał tu przyjaciół, a raczej towarzyszy gotowych mu pomóc za gotówkę lub by zyskać przychylność Nega.

Jechał ku najpodlejszej z trzech oberży w osadzie, znużony długotrwałą jazdą i brakiem snu. Zmierzchało i w końcu przestało padać. Przed budynkiem Skeer rzucił lejce chłopcu stajennemu.

— Zaopiekuj się moim koniem — polecił.

— Tak jest, lordzie Skeer! Miło was widzieć!

Skeer zignorował chłopaka i pomaszerował przez błocko ku wejściu do oberży. Nosiła nazwę „Pod Gotowanym Wieprzem”, a powód jej nadania znał tylko pierwszy, z dawna nieżyjący już właściciel. Bardziej adekwatnym określeniem byłby „Chlew”, ale Skeer i tak ucieszył się przestępując jej próg.

Oberża gwarantowała mu bezpieczeństwo. Każdy, kto by o niego zapytał, napotkałby mętne spojrzenia i uniesione brwi. Skeer? Nie ma tu nikogo o tym imieniu. Nikt tu ostatnio nie przybył. Może w „Nekropolis” lub „Pod Dymiącym Kotem”.

Oberżysta, potężny mężczyzna, któremu z czasów żołnierki zostało kilka paskudnych blizn na twarzy, skinął głową do Skeera.

— Pokój — rzucił Skeer. — I butelkę, z kobietą, która mi ją przyniesie i zostanie. Nie widziałeś mnie.

Blizna potaknął.

— Czwórka — mruknął. — Imelda przyniesie ci wino.

Skeer skinął głową. Imelda była względnie czysta, niewiele mówiła i nie zadawała pytań. Dobrze. Skeer ruszył po wysypanej trocinami podłodze do swego pokoju. Nie było mowy o pieniądzach i nie będzie. Skeer miał swój udział w tym interesie i z tego tytułu przysługiwały mu pewne przywileje. Rano zacznie wypytywać, by stwierdzić, w jakim nastroju jest Neg. Ale najpierw odpocznie.

Kiedy noc wysączyła z niebios resztki światła, Conan, Tuanne i Elashi zatrzymali się niespodziewanie. Przed nimi rozciągała się głęboka przepaść, na dnie której płynęła rwąca rzeka. Przez czeluść przerzucony był most z desek i grubych lin, ale słupki kotwiczne po ich stronie musiały zostać obluzowane przez burzę i jedna z drewnianych kłód wysunęła się z rozmytej, wilgotnej ziemi. Obecnie drugiego brzegu wąwozu sięgało pojedyncze pasmo grubej jak męski nadgarstek konopnej liny, a kołek, do którego była przymocowana, sterczał niebezpiecznie pochylony. Drugi słupek leżał na skalnej półce, sto stóp niżej wraz ze zwisającymi luźno sznurami.

— Och — westchnęła Elashi. — Będziemy musieli znaleźć inne przejście.

Tuanne pokręciła głową.

— Do następnego mostu, jeśli jeszcze wisi, są dwa dni drogi.

Conan zsiadł z konia i zajrzał w przepaść. Wstał, otarł dłonie z błota i zaczął się rozglądać.

— Czego szukasz? — spytała Tuanne.

— Jeśli budowniczowie mostu byli przezorni, powinny tu gdzieś być zapasowe liny.

— Co to da? — zapytała Elashi. — W pobliżu nie ma dość grubych drzew, by mogły utrzymać ciężar mostu.

— O — mruknął Conan. — Wśród tych skał jest skrzynia. Zobaczmy, co zawiera.

Zgodnie z przypuszczeniem Conana toporna, drewniana skrzynia zabezpieczona jakimś cuchnącym olejem zawierała kilka konopnych lin. Po chwili Conan zaczął wiązać jeden ze sznurów grubości jego kciuka w powtarzające się pętle.

— W Cymmerii najpierw uczymy się wspinać, a dopiero potem chodzić — oznajmił. — Zejdę na dół i przywiążę linę do wspornika. Nasze konie podciągną go w górę, a my ponownie go wkopiemy, podwiążemy liny i ruszymy w dalszą drogę.

— A co z linami na moście? — spytała Elashi.

— Prosta sprawa. Krótka wspinaczka i ponownie zamocuję wszystkie jak należy.

— Po ciemku?

Roześmiał się.

— Nie, rano. Nawet Cymmerianin unika wspinaczki po wilgotnej skale pośród ciemności, jeśli nie śpieszy mu się zanadto.

— Może powinniśmy wcześniej położyć się na spoczynek — rzuciła Elashi. — Abyś rano był w pełni sił?

Conan uśmiechnął się do niej i do Tuanne.

— Tak. To dobra myśl.

Rankiem Conan wstał czując się odświeżony i bardzo silny. Podczas gdy dwie kobiety przyrządzały śniadanie, on przywiązał jeden koniec liny do pozostałego wspornika mostu, który uprzednio wyprostował paroma uderzeniami wielkim głazem. Potem przerzucił linę przez krawędź urwiska i zaczął zsuwać się w głąb wąwozu.

Kamienie obeschły nieco po bezdeszczowej nocy i nie miał kłopotu z odnajdywaniem oparcia dla stóp. W kilka minut później znalazł się przy zwalonym wsporniku.

Przywiązawszy do niego linę, błyskawicznie wspiął się z powrotem na górę.

Nieco dłużej trwało przygotowanie prowizorycznej uprzęży dla trzech koni, ale nim słońce wzniosło się do najwyższego miejsca swej codziennej wędrówki przez nieboskłon, zwalony wspornik mostu został podniesiony. Mięśnie Conana prężyły się, gdy pomagał wierzchowcom zaciągnąć wspornik na właściwe miejsce i wstawić pionowo gruby bal do błotnistego otworu.

Kolejne dwie godziny zajęło mu zabezpieczenie dwóch słupków; wbicie ich głębiej w ziemię i obłożenie ciężkimi kamieniami. Wreszcie Conan wyszedł na most zawieszony na pojedynczej linie i balansując jak małpa dotarł do drewnianych desek, po czym opuścił się w dół, by schwycić wolno wiszące liny.

Do południa remont mostu został zakończony. Kiedy jednak zaczęli przechodzić na drugi brzeg rozpadliny, Tuanne gwałtownie odwróciła się w siodle i obejrzała za siebie.

— Co? — rzucił Conan.

— Bezocy!

Odwróciwszy się, Cymmerianin ujrzał sześć postaci poruszających się w jednym rytmie. Sięgnął po miecz.

— Nie, Conanie! Oni są martwi jak ja. Twój miecz nic tu nie da.

— Zdejmę im głowy z karków. I niech wtedy spróbują nas znaleźć — rzekł buńczucznie Cymmerianin.

— Jest lepszy sposób — odparła Elashi.

Conan spojrzał na nią. Bez słowa wskazała na most, na którym obecnie stali. Barbarzyńca w mig pojął, o co jej chodziło.

— Świetny pomysł.

Cymmeriański olbrzym wbił pięty w boki konia i zwierzę skoczyło naprzód!

Znalazłszy się po drugiej stronie mostu, Conan szybko zeskoczył z siodła i w tej samej chwili przegalopowały obok niego obie kobiety.

Wydobył miecz i czekał. Należało wszystko zgrać w czasie, ale trochę szkoda mu było niszczyć cały trud porannej pracy. Sześciu nieumarłych dwójkami zbliżyło się do mostu. Jeśli cokolwiek mówili, Cymmerianin tego nie usłyszał. Ich stopy znalazły się na deskach mostu. Czekał.

Dwóch pierwszych było już w połowie mostu, zanim dwóch ostatnich zdążyło wejść na kładkę z desek. Conan czekał.

Prowadzący byli już o trzy kroki od niego. Cymmerianin uniósł miecz ciągle czekając. Już!

Używając całej siły ramienia Conan zamachnął się mieczem. Ostre jak brzytwa żelazo rozpłatało linę nośną na dwoje. Most zachybotał się konwulsyjnie, gdy sznur pękł z trzaskiem.

Trzej Bezocy bezgłośnie runęli w otchłań. Trzej pozostali byli szybsi i uniknęli upadku chwytając się desek.

Kolejnym ciosem Conan przeciął środkową linę. Most przekręcił się gwałtownie. Jeszcze jeden nieumarły nie utrzymał się i spadł, by dołączyć do swoich braci.

Dwóch pozostałych cal po calu zaczęło sunąć po chybotliwej platformie w stronę Conana.

Miecz Cymmerianina wzniósł się po raz trzeci. Ostatni cios przerąbał ostatnią linę nośną i most zakotwiczony tylko po przeciwnej stronie opadł w dół, pokonując całą szerokość rozpadliny i z potworną siłą uderzył w skalną ścianę, po której rankiem tego dnia wspinał się Conan. Ciężkie drewniane deski roztrzaskały się w drzazgi, a dwaj ślepi kapłani runęli w odmęty rwącej rzeki.

— Upadek ich nie zniszczy — oznajmiła Tuanne.

Conan odwrócił się i pokiwał głową.

— Może i nie. Ale na pewno stracą dużo czasu. Do tej pory my będziemy już daleko.

Wsiadł na konia. W chwilę potem cała trójka ruszyła w drogę.

Skeer obudził się czując się rześki jak nigdy dotąd. Nie ma to jak bezpieczny dach nad głową, kobieta u boku i wino w żołądku.

Zjadłszy sute śniadanie, Skeer zaczął ostrożnie dopytywać się o Nega.

Od rzezimieszka zwanego Jednookim usłyszał, że w domenie Jego Lordowskiej Mości nie dzieje się nic niezwykłego. Tyle tylko, że Bezocy nie pojawiają się tak często jak dawniej.

Alleta, nierządnica, powiedziała, iż nie zauważyła niczego dziwnego.

Lepiej poinformowany okazał się Piper, nadzorca składu.

— Jego wysokość jest zagniewany — oznajmił, — bo jedna z jego Ożywienic uciekła. Poza tym wszystko po staremu.

Skeer rozważając zdobyte wiadomości brał rzecz jasna pod uwagę źródła, z jakich pochodziły. I nie poprzestał tylko na tej trójce, lecz przez cały ranek kręcił się to tu, to tam wypytując innych mieszkańców wioski, w tym także kilku uczciwych, aż w końcu uznał, że otrzymane informacje są wiarygodne.

Mało kto widywał ostatnio Nega. Zaledwie kilku dostawców towaru i usług, ale wszyscy oni zgodnie stwierdzali, że nekromanta zachowywał się tak jak zwykle.

Dobrze. Nieco uspokojony Skeer uznał, że już dostatecznie zamarudził. Spędzenie kolejnego dnia w wiosce mogło okazać się niebezpieczne, gdyż Neg z pewnością dowiedziałby się o tym. Nie mógł dłużej zwlekać. Nekromanta wyraził się jasno, że miał powrócić doń jak najszybciej. Noc odpoczynku po wyczerpującej i niebezpiecznej wyprawie mogła zostać usprawiedliwiona. W przeciwieństwie do kolejnego dnia zmitrężonego na błogim lenistwie.

Zebrawszy się w sobie, Skeer buńczucznie wyprężył kościste ramiona i udał się na spotkanie ze swoim panem.

XV

Przed Conanem i jego towarzyszkami pojawiła się wioska nieróżniąca się zbytnio od tuzina innych zaścianków, jakie wcześniej widywał Cymmerianin. Wstrzymał jednak konia, kiedy ujrzał, co znajdowało się za uśpioną osadą. Niewiele miasteczek tej wielkości stać było na wybudowanie podobnego zamczyska.

Było ogromne i stare. Czas naruszył mroczne szare kamienie, ale nawet całe wieki nie były w stanie usunąć aury zła emanującej z tej budowli. Conan poczuł, że cierpnie mu skóra i prostują się włoski na ramionach i karku. Ogarnęła go silna chęć zawrócenia i pogalopowania, co koń wyskoczy w przeciwną stronę.

— Zamek Nega — rzekła Tuanne.

— Przypuszczam, że to za wiele prosić bogów, by nie pozwolili jeszcze Skeerowi znaleźć się w murach fortecy? — powiedziała Elashi.

Tuanne skinęła głową.

— Tak. Czuję moc talizmanu i dochodzi ona z wnętrza warowni.

Conan zaklął szpetnie, po czym oznajmił:

— Trudno. Nic nie można było na to poradzić. Jeśli tam właśnie udał się Skeer, to i my musimy jakoś dostać się do środka. Wiesz, jak tam wejść? — zwrócił się do Tuanne.

— Znałam wyjście. Podejrzewam jednak, że ta droga już nie wchodzi w grę. Niewątpliwie Neg odkrył ją, kiedy dowiedział się, że wymknęłam się z jego szponów.

Conan ponownie spojrzał na zamczysko. Z tej odległości nie widział jego podstawy, ale musiało znajdować się tam jakieś wejście. Tuanne zdawała się czytać w jego myślach.

— Obawiam się, że wejście do środka nie będzie łatwe — stwierdziła. — Neg nie znosi nieproszonych gości. Niestety pod tym względem niewiele mogę ci pomóc.

— W takim razie znajdźmy jakąś gospodę. Mamy pieniądze, wynajmijmy pokój i zjedzmy coś. Potem zastanowimy się, co robić dalej.

Conan odwrócił się od zamczyska.

Dwie kobiety w milczeniu podążyły za Cymmerianinem do wioski.

Pomimo iż szedł po nagrodę, Skeer zbliżając się do zamczyska Nega poczuł lodowate ciarki strachu. Coś wisiało w powietrzu. Od twierdzy emanowało przeraźliwe napięcie, jakby jakieś olbrzymie, liny napięły się tak, że o mało nie pękły.

Pozornie wszystko wydawało się takie samo jak ostatnim razem, ale pod pozorami normalności kryło się coś zgoła innego. Woda w fosie przelewała się mętnawo w popołudniowym słońcu, niemniej pod tymi spokojnymi wodami pływały stworzenia, których lepiej było nie prowokować. Ryby wielkości człowieka, o zębiskach długości ludzkich palców, były najmniej groźnymi mieszkańcami tego miejsca.

Podobno któregoś razu jakiś zapewne niespełna rozumu najemnik postanowił przepłynąć fosę, by wspiąwszy się na mury zamku, zabić Nega za zło, jakie nekromanta wyrządził jego rodzinie. Uzbrojony w miecz i włócznię wojownik wsiadł w łódź i w połowie fosy spotkał swoje przeznaczenie. Pośród krwawego wiru zniknął na zawsze, wraz z łódką i bronią. Wieść o tym rozeszła się szerokim echem i od tej pory już nikt nie próbował pokonać fosy otaczającej twierdzę maga.

Most zwodzony był podniesiony, gdy Skeer zbliżył się do zamku. Kiedy złodziej stanął na skraju fosy, masywny most zaczął się opuszczać. Skeer nie zakrzyknął swojego imienia, ale nie było to konieczne. Pomimo iż ślepi, Bezocy znali go i rozpoznawali węchem, słuchem lub w jakiś inny sposób. Most opadł, a złodziej uniósł wzrok i dostrzegł na blankach pomocników Nega. Zwalczył w sobie strach. Nauczył się znosić inne sługi nekromanty, ale Bezocy przerażali go znacznie bardziej niż nieumarli. Wahał się przez chwilę, po czym popędził konia piętami. Już za późno na odwrót. Poza tym miał coś, czego Neg pragnął nade wszystko. Wypełnił żądanie nekromanty, spisał się doskonale i bez wątpienia zostanie dobrze przyjęty.

Brutal wyszedł z oberży i spojrzał na Mistrza Kamuflażu.

— Tu nie — rzekł cuchnący olbrzym.

Mistrz Kamuflażu pokręcił głową.

— Zostaje tylko „Dymiący Kot”. Jeśli dotarli tam przed nami, znajdziemy ich.

— Dobrze — mruknął Brutal.

Okazało się jednak, że i w tej oberży nie było Conana z Cymmerii. Odnaleźli tam tylko dwie kobiety, które były przy upokorzeniu Mistrza Kamuflażu.

— Porwij te kobiety — polecił Brutalowi. — Conan na pewno spróbuje je odbić.

Zbir pokręcił głową.

— Nie chcę mieć do czynienia z tą bladą kobietą.

— Co?

— Ona jest obłożona klątwą, nie chcę, aby to przeszło na mnie.

— Płacę ci…

— Za to bym zabił tego barbarzyńcę i tyle…

— My to zrobimy — rzekł Bakburta.

Mistrz Kamuflażu zerknął na opryszka.

— Wy?

— On i ja — rzekł Bakburta wskazując na Sterburtę.

Ten potaknął ruchem głowy.

Mistrz Kamuflażu spojrzał z niesmakiem na Brutala. Olbrzym tylko wzruszył ramionami.

— Ja się w to nie mieszam. Zajmę się Conanem.

— Doskonale. Przyprowadźcie do mnie kobiety. Zaczekam tam za stajniami.

— Tak, panie — oznajmili unisono dwaj łotrzykowie.

W oberży Elashi i Tuanne odpoczywały w wynajętym pokoju. Conan wybrał się na zwiady i powiedział, że wróci przed świtem.

— Muszę iść do wygódki — rzekła Elashi.

— Zaczekam tutaj — odparła Tuanne.

Pomimo iż uzbrojona w sztylet, Elashi została wzięta z zaskoczenia. Zanim zdołała dobyć broni, jeden z napastników przyłożył jej nóż do gardła.

— Jeden fałszywy ruch i po tobie! — syknął.

— Czego chcesz? Nie mam pieniędzy…

— Nie chodzi o pieniądze, suko. Ani o twoje wdzięki. Nasz pan pragnie zamienić z tobą słówko.

— Dasz sobie z nią radę? — szepnął ktoś z boku.

— Jasne, ty durniu. Zajmij się tamtą.

Drzwi do pokoju otwarły się, lecz miast Elashi, Tuanne zobaczyła obcego mężczyznę.

Początkowo sądziła, że był to jeden ze sług Nega, ale brakło mu pewności siebie, jaką niewątpliwie wykazywaliby zausznicy nekromanty tak blisko jego siedziby. Przybysz wymierzył w nią krótki nóż.

Po opuszczeniu Opkothardu Conan dał Tuanne sztylet. Teraz wyszarpnęła go zza pasa i stanęła naprzeciw intruza. Ten uśmiechnął się ukazując braki w uzębieniu i wolno pomaszerował w jej stronę. Tuanne uśmiechnęła się zjadliwie. Jeżeli tamten wierzył w przewagę swojej broni, to tę wiarę można było łatwo zniszczyć.

Tuanne wolno uniosła lewą rękę, tak aby rękaw zawinął się, ukazując zimne białe ciało. Równie powoli podniosła sztylet i oparła go ostrzem o skórę na przedramieniu.

Intruz zmartwiał.

Szybkim ruchem, tak że mężczyzna aż podskoczył, rozpłatała sobie rękę. Brzegi rany rozchyliły się, ale nie popłynęła nawet kropla krwi. Poczuła użądlenie zimnej stali, po czym rana zaczęła się sklepiać i zanikać. Trwało to zaledwie kilka sekund.

— Na Asurę! — mężczyzna cofnął się, trzymając obie ręce przed sobą. Ze strachu zupełnie zapomniał o nożu.

Tuanne cisnęła sztylet, mierząc w przeciwległą ścianę pokoju. Ostrze wbiło się w twarde drewno i jeszcze przez chwilę drgało energicznie. Nieumarła ruszyła w stronę przerażonego mężczyzny.

— Pójdź — powiedziała — niechaj cię dotknę i wysączę z ciebie życie.

Opryszek obrócił się na pięcie i z pośpiechu o mało nie zderzył się ze ścianą. Gdy Tuanne postąpiła o krok dalej, już go nie było. Umknął jak zając przed sforą ogarów.

Uśmiechnęła się rozbawiona tym incydentem, dopóki nie uświadomiła sobie, że Elashi jeszcze nie wróciła. Zaniepokojona wybiegła na korytarz w poszukiwaniu swojej towarzyszki. Szybki obchód wnętrza gospody potwierdził jej najgorsze przypuszczenia. Elashi zniknęła.

Conan przykucnięty w kępie wysokich traw na brzegu fosy przepatrywał uważnie mury zamczyska. Kamienne bloki nie były połączone zaprawą, a przez stulecia ulewne deszcze zmieniły powierzchnię murów w jednolitą gładką skałę. Zwykły człowiek nie miałby szans wspiąć się na szczyt, lecz Cymmerianin był przekonany, iż jest w stanie tego dokonać. Choć nawet dla niego ta wspinaczka mogła okazać się wyjątkowo trudna.

Na blankach czuwali wartownicy, głównie Bezocy i było ich wielu. Byli ślepi, ale mogli usłyszeć odgłosy towarzyszące jego wspinaczce. Przylepiony jak mucha do kamiennej ściany miałby wtedy nikłą szansę na obronę. Byle łucznik z blanków mógłby strącić go z muru jedną strzałą.

Kiedy obchodzący blanki strażnicy minęli go, Cymmerianin znalazł wśród trzcin kamień wielkości pięści. Zważył go w dłoni, po czym cisnął zamaszyście znad głowy, by trafić w fosę w połowie jej szerokości.

Woda zakotłowała się i wynurzyła się z niej potworna ryba, prawie tak wielka jak on, a Conan dowiedział się, że przepłynięcie tej fosy równa się samobójstwu. Wymknął się chyłkiem z gąszczu trzcin i zaszył w zagajniku nie opodal. Dostanie się do fortecy nie będzie łatwe, tak jak to przepowiedziała Tuanne. Sprawdził już tunel, którym Tuanne uciekła z lochów, i stwierdził, że zasypano go ziemią i odłamkami skał. W fosie roiło się od potworów, a ściany były tak gładkie jak pupa niemowlaka. Na dodatek ciemność nie mogła zapewnić mu ochrony przez Bezokimi.

Zamyślony Conan przeszedł przez zagajnik do miejsca, gdzie uwiązał wierzchowca. Nie, to nie będzie proste. Oczywiście, mógł rozbić tu obóz i zaczekać, aż Skeer opuści fortecę, ale jeśli wierzyć Tuanne, nie zostało im już wiele czasu. Dzięki magicznemu artefaktowi dostarczonemu przez Skeera, jego pan niedługo zacznie ożywiać zmarłych. Poza tym młody Cymmerianin nie miał cierpliwości, by czekać spokojnie na uboczu. Człowiek mógł się zestarzeć czekając. Nie, musiał istnieć jakiś sposób. Teraz nie wiedział jeszcze jaki, ale w swoim czasie na pewno coś wymyśli.

Na razie postanowił wrócić do oberży.

— Gdzie Elashi?

— Porwana — odrzekła Tuanne.

— Porwana? Dokąd? Przez kogo?

Wyjaśniła mu to w kilku słowach. Zanim skończyła, Conan już opuszczał gospodę. Pośpieszyła za nim.

Późne, popołudniowe słońce znikło za grubą warstwą chmur. Od zachodu nadciągała burza. Zerwał się wiatr. Nagle Cymmerianin ujrzał przed sobą potężnego mężczyznę, wyższego niż on sam, trzymającego w ręku opuszczony ku ziemi prosty miecz. Na widok Conana mężczyzna uniósł ostrze.

Cymmerianin nie pytając o nic również dobył miecza.

— Czyś ty jest Conan z Cymmerii? — zapytał olbrzym.

— Ja. Masz do mnie jakąś sprawę?

— W rzeczy samej. Mój pan, którego obraziłeś w Opkothardzie, nakazał, bym ci rzekł, że ma nadzieję, iż nacieszyłeś się skradzionym mu złotem. Teraz bowiem przyjdzie ci zapłacić za nie gardłem!

— A, ten szpieg.

— Woli, gdy nazywa się go Mistrzem Kamuflażu.

— Czy to on porwał mą towarzyszkę, Elashi, z ludzi pustyni?

— W rzeczy samej.

— A zatem jest psem i synem najplugawszej suki! — rzekł Conan.

Olbrzym uśmiechnął się do Cymmerianina.

— Nie rozgniewasz mnie tak łatwo, chłopcze. Nie jestem jego krewnym, lecz najemnikiem.

Conan postąpił naprzód mierząc czubkiem ostrza w gardło wielkoluda.

— Rzeknij, gdzie jest Elashi, a daruję ci życie — rzekł barbarzyńca.

Gigant patrząc na Cymmerianina wybuchnął śmiechem.

— Pomimo swej postury jesteś jeszcze gołowąsem, barbarzyńco. Za chwilę ujdzie z ciebie życie, więc co ci z tego przyjdzie, że dowiesz się, gdzie jest teraz twoja kobieta?

Conan zbliżył się o kolejny cal, podeszwy jego butów zdawały się przylepione do ubitej nawierzchni ulicy, kolana ugięły się lekko jak do skoku. Uznał tę rozmowę za zakończoną.

Olbrzym rzucił się na Conana tnąc zamaszyście i z taką siłą, że gdyby ostrze szerokiego miecza dosięgło celu, zmiotłoby Conanowi głowę z ramion. Ten nie próbował blokować uderzenia, lecz uchylił się i wykonał szybkie pchnięcie.

Olbrzym wycofał się tanecznym krokiem i sztych Conana zatrzymał się o stopę przed celem, ale Cymmeriański młodzik nie zatrzymał się, i po sztychu natychmiast zaatakował pionowym cięciem zza głowy, trzymając miecz oburącz niczym topór. Gigant uniósł miecz do bloku, a fontanna iskier, jaka trysnęła w chwili zderzenia dwóch ostrzy, byłaby widoczna nawet w pełnym świetle dnia.

Conan poczuł wibrację przechodzącą od ostrzy poprzez nadgarstki do ramion. Ten wojownik był naprawdę silny, nie sposób temu zaprzeczyć.

Przeciwnik zrobił ruch w prawo i powtórzył cięcie Conana. Miast blokować, Cymmerianin uskoczył w prawo i sparował cios uderzając płazem miecza w ostrze tamtego. Cięcie olbrzyma chybiło celu, a jego siła była tak potężna, że miecz, zatoczywszy głęboki łuk, zarył się czubkiem w ziemię. Conan nie zdążył wszakże tego wykorzystać, gdyż mężczyzna błyskawicznie uwolnił broń i ponownie stanął naprzeciw Cymmerianina.

— Nieźle jak na gołowąsa i do tego barbarzyńcę — rzekł. — Chciałbym, byś znał imię tego, który przyniósł ci śmierć, Conanie z Cymmerii. Zowią mnie Brutal.

Conan w odpowiedzi tylko skinął głową. Ten człowiek stał pomiędzy nim a Elashi i pomimo szacunku, jaki mógł żywić wobec umiejętności Brutala, gardził nim jako porywaczem.

Brutal zaatakował, tnąc mieczem z boku na bok. Conan cofnął się unosząc miecz wysoko, wychwycił rytm zamaszystych cięć Brutala i dostroił się do niego.

Gdy minął go kolejny cios, Conan przeszedł do działania. Miast się cofnąć, skoczył naprzód, a następnie z całej siły opuścił swój miecz w dół…

Lśniące żelazo przeniknęło ramię Brutala nieco poniżej węźlastych mięśni barku, przecinając ciało, kość i zatrzymując się gdzieś pomiędzy żebrami.

— Aaaaach!

Przez jedno długie uderzenie serca Brutal ściskał rękojeść swego miecza oburącz, ale dłoń z odciętym od tułowia ramieniem zwisała poniżej gardy. Potem miecz wraz z odrąbaną ręką spadły na ziemię, zaś najemny zabójca osunął się na kolana. Życiodajna posoka tryskała zeń jak z dziurawego worka. Na próżno usiłował powstrzymać wypływ krwi zdrową dłonią. Szkarłatna posoka bryzgała spomiędzy jego palców, które już po chwili zrobiły się sine.

Brutal spojrzał na Conana i wysilił się na uśmiech.

— Niezłe cięcie, chłopcze. Twoja kobieta jest… w… w… szopie na ziarno.

Conan skinął głową. Odpłacił za tę wiadomość jedynym komplementem, na który mógł sobie pozwolić.

— Dobrze walczyłeś, Brutalu — rzekł do wykrwawiającego się olbrzyma.

Umierający zamknął oczy i potaknął. W chwilę potem przewrócił się do przodu i znieruchomiał.

Conan strzepnął krew z ostrza. Szopa na ziarno. To niedaleko…

XVI

Rozpadało się na dobre. Chmury zbierające się przez całe popołudnie pokazały, na co je stać. Burza zaczęła się od solidnego głośnego gradobicia.

W szopie na ziarno wypełnionej workami żyta, jęczmienia i ryżu oraz przenikającą wszystko wonią stęchlizny odgłosy burzy wydawały się mocno przytłumione. Mistrz Kamuflażu zaprzestał oglądania wnętrza szopy i wyjrzał na zewnątrz. Biel gradu pokryła ziemię, a z nieba trysnęły gorące strugi deszczu.

Gdzie się podział Brutal? Powinien już tu być wraz z rannym Conanem, aby Mistrz Kamuflażu mógł być obecny przy dobiciu barbarzyńcy.

Jeden z opryszków cmoknął. Nie wiedział, czy to Bak- czy Sterburta i wskazał palcem na pojmaną kobietę, skrępowaną i opartą o worki z ziarnem.

— Nie — rzekł Mistrz Kamuflażu.

Zaskoczony rzezimieszek uniósł wzrok.

— Jak każesz, panie.

Mistrz Kamuflażu odwrócił się, zdegustowany. Miał dość zadawania się z tymi szumowinami. Im szybciej upora się z tą sprawą, tym lepiej.

Tylko gdzie się podział ten cuchnący zabójca?

Neg z trudem opanowywał drżenie dłoni, sięgając po Źródło Światła. Skeer podał mu je, nie wyjmując ze skórzanej sakiewki, trzymając za rzemyk, jakby nawet przypadkowe dotknięcie amuletu napawało go strachem.

— Nareszcie! — rzucił Neg.

Kiedy dotknął mieszka, poczuł dreszcz przeszywający jego ramię niczym struga wrzątku. Nie odczuwał niczego podobnego, odkąd był raz ostatni z kobietą, a miało to miejsce dobre kilkadziesiąt lat temu.

Moc emanowała z talizmanu potężnymi, niepohamowanymi falami, było jej tyle, że cała komnata zdawała się wibrować od nagromadzonej w jej ścianach energii.

Neg przeniósł uwagę z artefaktu na stojącego przed nim agenta.

— Mój wierny sługo, uczyniłeś wszystko, tak jak się tego spodziewałem. Zostaniesz za swój trud sowicie wynagrodzony.

Neg podszedł do dębowego kredensu. Otworzył szafkę i wyjął z niej płócienny mieszek. Następnie zwróciwszy się w stronę Skeera rozchylił brzegi sakwy, by podać mu znajdujące się wewnątrz złote monety. Ujrzał chciwe spojrzenie złodzieja i uśmiechnął się. Cisnął woreczek agentowi, a ten zręcznie złapał go w powietrzu.

Neg ponownie sięgnął do kredensu i wyjął pękatą butlę, zakorkowaną i zalaną woskiem.

— Zachowałem ją na specjalną okazję. Napijesz się ze mną?

Skeer uśmiechnął się, ważąc w dłoni nagrodę.

— O tak, panie.

Nekromanta skinął głową i odpieczętował butelkę. Potem wyjął dwa puchary i napełnił je winem. Miało ono barwę starych rubinów, a błyski w jego wnętrzu rzucały jasne refleksy na twarz Skeera, gdy podnosił naczynie do ust.

— Za twoje plany, panie — rzekł Skeer.

— Tak — przytaknął Neg. — Za moje plany.

Skeer powąchał wino sycąc się aromatem i posmakował czerwonego płynu. Przepyszne! Wypił pół kielicha i uśmiechnął się do Nega. Najwyraźniej jego wcześniejsze obawy były bezpodstawne. Nekromanta był zadowolony, szybko mu zapłacił, nawet się nie targując i z tej okazji wyciągnął butelkę przedniego wina. Czegóż jeszcze można żądać od swego pana?

Dopił wino i nagle zaczęło kręcić mu się w głowie.

— Jakiś kłopot? — spytał Neg.

Skeer zaprzeczył.

— Zawrót głowy. Drobnostka, panie.

— Może jeszcze wina?

— N-nie. J-ja…

Neg wyciągnął rękę. Skeer osądził, że mag chce go podtrzymać, ale nekromanta tylko wyłuskał mu kielich spomiędzy palców.

— Szkło jest bardzo drogie — stwierdził. — Nie chciałbym, aby się stłukło, gdy upadniesz.

Upadniesz? Cóż to miało znaczyć? I nagle spostrzegł, że kielich Nega pozostał pełny, a gdy to zauważył, zrozumienie reszty było błahostką. Świadomość nieuchronnego końca spowiła go niczym całun… Wino… ono musi być…

— Zatrute — dokończył Neg, jakby czytał w jego myślach. — Służyłeś mi dobrze za życia i wierzę, że będziesz spisywał się równie dobrze po śmierci.

Cały świat poszarzał. Skeer padając nie zdołał nawet zakląć. Nie miał już sił. Zanim wylądował na posadzce, stracił przytomność, a chwilę później do reszty rozstał się z tym światem.

Nad wąwozem rozbłysła błyskawica. Kaskady deszczu spływały strugami po kamiennych zboczach i omszałych ścianach. Nad urwiskami przetaczały się grzmoty, niby odgłosy pięści rozwścieczonych bogów, wiatr miotał falami ulewy we wszystkie strony.

Po zachodniej stronie parowu sześć mocno sponiewieranych istot mozolnie pięło się po wilgotnych kamieniach nie zwracając uwagi na wichurę, ulewę, gromy i błyskawice. Znajdowali się na różnych wysokościach skalnej ściany, gdyż paru z nich odpadło kilka razy i musiało rozpoczynać wspinaczkę od nowa. Najsprawniejszego dzieliło od krawędzi przepaści zaledwie pięć lub sześć piędzi, zakładając, że na tej przestrzeni zdoła znaleźć sobie odpowiednie oparcie dla rąk i stóp. Ostatni z szóstki dopiero, co wyszedł z rzeki.

Trzeci ze wspinających się naparł zbyt mocno na śliski skalny występ i stracił równowagę. Zsunął się z półki i bezgłośnie runął w dół, w spienione odmęty poniżej. Pozostali nawet na niego nie spojrzeli. Cała piątka uparcie brnęła dalej, skoncentrowana wyłącznie na wspinaczce.

Kiedy nieumarły znalazł się w rzece, do wschodniego brzegu wąwozu dotarła kolejna grupa wędrowców. Z kilku tysięcy pająków zostało teraz zaledwie kilkaset, ale ich cel, podobnie jak nieumarłych, nie uległ zmianie. Bez wahania pająki poczęły schodzić w dół po skalnej ścianie. Kilka natychmiast odpadło od wilgotnej powierzchni, inne zdołały się utrzymać.

Grzmot następnej błyskawicy odbił się echem od ścian wąwozu niczym demoniczny śmiech.

Conan i Tuanne szli wzdłuż wąskiej alejki. Tu i ówdzie wystające okapy dachów zapewniały im ochronę przed ulewą, ale Conan ani trochę nie przejmował się deszczem.

— Tam — pokazała Tuanne.

Conan wyjął miecz, stanął pod okapem jednego z dachów i trąc mieczem o kamień podmurówki usunął szczerbę powstałą podczas walki z Brutalem. Nie zajęło mu to wiele czasu. Chwilę potem maszerował w stronę szopy.

— Nie spróbujesz ich zaskoczyć? — zapytała Tuanne.

— Nie zamierzam się skradać — odrzekł Conan.

— Nawet gdyby jeden z nich przyłożył ci nóż do gardła?

Stanął.

— W tym, co mówisz, jest trochę racji — przyznał. — Masz jakiś pomysł?

— Tak. Pozwól mi tam wejść. Upewnię się, czy Ełashi jest tam z nimi, po czym dam ci znać, czy możesz zaatakować.

— Nie chciałbym posyłać kobiety do tego, co powinienem zrobić sam — mruknął Conan.

— Doceniam twoją troskę, Conanie — jej głos był bardzo łagodny. — Ale ich noże nie mogą zrobić mi krzywdy.

— Tak. Zupełnie zapomniałem.

— Muszę przyznać, że to najmilsze słowa, jakie usłyszałam od stu lat — powiedziała z uśmiechem. Stanęła na palcach i ucałowała go delikatnie.

Patrzył, jak przechodzi przez błotnisty plac w stronę szopy, a gdy weszła do środka, natychmiast pośpieszył za nią. Oparł się plecami o wilgotne drewno tuż przy drzwiach i czekał.

— Conanie! — usłyszał i bez wahania wpadł do szopy.

Wewnątrz ujrzał Tuanne z nożem sterczącym z piersi, stojącą naprzeciw mężczyzny o szczurzej twarzy, na której malowało się bezgraniczne zdumienie.

Obok stał ten, którego znał jako Mistrza Kamuflażu, dalej leżała Elashi usiłująca uwolnić się z pęt.

Mistrz Kamuflażu podniósł gwałtownie kuszę i zwolnił cięciwę mierząc w pierś Cymmerianina.

Pewnego razu jeszcze będąc dzieckiem, Conan widział wędrowną trupę, która zawitała do jego wioski. Byli tam pieśniarze, tancerze i adepci sztuk walki. Do tych ostatnich należał chudy jak tyka mężczyzna, który uchylał się przed pociskami strzelających weń łuczników. Później przez wiele tygodni Conan i inne dzieci z wioski ćwiczyli tę sztuczkę. Podczas tych zabaw Conan zaliczył mniej trafień od innych, a teraz Cymmerianin zaczął przesuwać się w bok w momencie, gdy ujrzał wznoszącą się kuszę. Jako dziecko wykonywał tę sztuczkę z gołymi rękoma, dziś jednak dzierżył miecz i bez namysłu, uchylając się ciął na odlew.

Krótki bełt śmignął w powietrzu i natrafiwszy na ostrze miecza rozpadł się na dwoje.

— Na Seta! — wykrzyknął Mistrz Kamuflażu, gdy kawałki bełtu ze stukiem odbiły się od przeciwległej ściany. Sięgał po drugi bełt, lecz Conan dopadł go jednym susem i rozpłatał mu czaszkę na dwoje.

Szczurowaty opryszek rzucił się do ucieczki, jak uczynił to już jego bystrzejszy i szybszy w nogach kompan. Conan chciał rzucić się za nim w pościg, ale zmienił zdanie. Elashi była bezpieczna i tylko to się liczyło. Tuanne podeszła, by ją uwolnić.

— Nic ci nie jest? — spytał Conan.

— Czemu tak długo zwlekałeś? — odparła z wyrzutem Elashi. A więc nic jej się nie stało. Cymmerianin schował miecz. To miejsce równie dobrze jak każde inne nadawało się do przeczekania deszczu.

Nekrornanta miał kłopot. W specjalnej komnacie, którą wysprzątano jak kielich wybrednego boga, Źródło Światła spoczęło na wyznaczonym dlań miejscu, na szczycie kryształowego stożka. To prawda, że odkąd się tam znalazło, emanowało pokaźną moc, ale nie tak wielką jak oczekiwał. Coś nie wyszło i mag nie miał pojęcia co.

Jego przekleństwa odbijały się gromkim echem wśród ścian korytarzy, gdy krążył tam i z powrotem zastanawiając się, czego mogło zabraknąć jego zaklęciu.

Piekło i Szatani, o czym zapomniał?! Powinno zadziałać, uczynił wszystko, jak przykazano w starym manuskrypcie. Nałożył wszelkie niezbędne gea, wypowiedział właściwie wszystkie inkantacje, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Set świadkiem, że przećwiczył to tuziny razy oczekując na dostarczenie talizmanu!

Co, do stu piorunów, mogło się nie udać?

Spokojnie, powiedział do siebie. Bez wątpienia to jakaś błahostka, coś tak nieistotnego, że zwyczajnie to przeoczyłeś.

Postanowił, że powtórzy rytuał zwracając szczególną uwagę na każdy akcent i niuans wypowiadanych zaklęć, zadba o każdy szczegół. Nie po to tyle się starał, aby teraz przez jakiś drobiazg miał ponieść porażkę. Sprowadzi tu wszystkie pisma dotyczące używanych zaklęć, gdyż nie ufał już swej zawodnej pamięci, i krok po kroku powtórzy wszystkie czynności, aż osiągnie upragniony sukces.

Neg odwrócił się do nieumarłego, stojącego pod ścianą oczekującego na rozkazy nekromanty.

— Pójdź do mej biblioteki i przynieś Biblionecrum, Księgę Przeklętych oraz Czarne Folio. Natychmiast.

Skeer łypiąc na swego pana mętnymi oczami odrzekł:

— Jak rozkażesz panie.

Odwrócił się i wyszedł.

Już tak blisko, pomyślał Neg. Uda się. Musi się udać!

Ciało służące Skeerowi za życia spisywało się całkiem dobrze także po jego śmierci, aczkolwiek nie było posłuszne wyłącznie jemu. To fakt, że mógł chodzić, stać lub mówić, ale tylko wtedy, gdy Neg mu na to pozwolił.

Stan ten był dla Skeera największym upokorzeniem, jakiego kiedykolwiek zaznał. Gniew tlący się w nim przez całe życie płonął teraz w jego lodowatej piersi. Gdyby miał nad sobą pełną władzę, zabiłby Nega dobrych tysiąc razy zadając mu coraz to większe cierpienia, rozkoszując się każdym jękiem swojej ofiary i odczuwając rozkosz ekstazy W wyrazie bólu odmalowującym się na obliczu nekromanty. Ach, gdyby tylko mógł…

Niestety, nie dysponował takimi możliwościami. Najwyższą władzą był dla niego głos Nega, któremu nie mógł się sprzeciwić. Nawet grzmot głosu jakiegoś boga nie miałby nań większego wpływu niż cichy szept nekromanty. Znajdował się w mocy czarnoksiężnika i dopóki nie odczuł tego na własnej skórze, nie znał prawdziwego znaczenia tego faktu.

Wchodząc do biblioteki Nega pomyślał przez chwilę o nieumarłej, którą oblał słoną wodą. Teraz dopiero pojął, dlaczego pragnęła zdobyć ten talizman. Jakiś wewnętrzny zmysł mówił mu, że Źródło Światła było dla żywych trupów, takich jak on, kluczem do Prawdziwej Śmierci. Jedno muśnięcie talizmanu przeniosłoby go do Szarych Krain.

Wyciągając z hebanowej biblioteczki ciężką księgę zadał sobie pytanie: czy byłoby to aż tak złe? To fakt, życie po śmierci, gdy jest się odpornym na trucizny czy skrytobójczy cios nożem w plecy, miało swoje dobre strony. Ale i złe, co Skeer musiał stwierdzić z niejakim smutkiem. Tych ostatnich było znacznie więcej. Palenie konopi nie mogło już wywołać wizji u nieoddychającego nieumarłego. Kobiety również nie interesowały go tak jak dotychczas. Wyglądało na to, iż niektóre części jego ciała były bardziej martwe od innych.

Znalazł drugi wolumin, po który go wysłano, i wyjąwszy go z półki ozdobionej ludzką czaszką i mosiężnym okuciem, zaczął szukać trzeciej i ostatniej księgi. Nie, bycie żywym trupem oznaczało niemożność radowania się tym, na co wydawał zarobione pieniądze, a gdyby nawet mógł mieć którąś z tych rzeczy, Neg na pewno odmówiłby mu tych przyjemności. Nekromanta nigdy nie uwalniał swoich nieumarłych.

Niektórzy służyli mu już od setek lat.

Skeer nie wątpił, że i jego czeka taki sam los.

Odnalazł trzeci wolumin i wyjął go z szafki. Powoli, niechętnie podreptał ku kryształowej komnacie niosąc pod pachą trzy grube księgi. Skeer lokaj, pomyślał ponuro. Za jakie grzechy zasłużył sobie na taki los? To fakt, że będąc złodziejem i zabójcą obraził wielu bogów, a ciała jego ofiar, gdyby ułożyć je jedno na drugim, sięgałyby mu powyżej głowy. Nie należało także zapominać o zhańbionych przez niego kobietach i innych plugawościach, które zjeżyłyby włosy na głowie prawego, szanowanego obywatela, niemniej jednak inni robili o wiele gorsze rzeczy, a mimo to nie zostali skazani na tak okrutny los!

Z zakurzonego korytarza dobiegł głos Nega:

— Pośpiesz się!

Ponaglony, Skeer odzyskał władzę nad nogami i zerwał się do biegu.

W duchu przeklinał Nega, używając imion wszystkich znanych mu bogów. Rzecz jasna na próżno. Mógł jedynie wypełniać rozkazy Nega. Wypełniać je, czekać i mieć nadzieję, że coś się wydarzy.

XVII

— Cóż — mruknął Conan. — Nie wątpię, że połowa demonów z Gehanny osobiście otworzyłaby przed tobą bramy, Elashi. Jednak w tym przypadku nie zaryzykowałbym utraty głowy dla twego słodkiego głosiku.

Elashi zacisnęła pięści.

— Tylko dlatego, że spaliśmy razem, nie masz…

— Ma rację — wtrąciła Tuanne.

Elashi odwróciła się do niej.

— Stajesz po jego stronie?

— Nikt nie zna się na fortelach tak jak Neg — ciągnęła Tuanne. — Nikt nigdy go nie oszukał i nie zdołał ominąć Bezokich.

Cała trójka siedziała w oberży i suszyła odzienie.

— Conan ma wiele talentów, ale wymyślanie forteli chyba do nich nie należy — powiedziała Tuanne.

Elashi potaknęła.

— Mhm. Muszę przyznać, że jest uczciwy. To jeden z jego czarujących atutów…

Cymmerianin wzruszył ramionami.

— …których jest wszakże niewiele — dokończyła.

Conan wylał wodę z lewego buta i postawił go przed ogniem, by wysechł.

— Przyznaję, że wejście do zamku nie będzie łatwe — odparł. — W pojedynkę mógłbym jakoś ominąć bestie z fosy, wspiąć się po murze i przebić się przez straże.

Tuanne pokręciła głową.

— Miałbyś niewielkie szanse. Nikomu się to dotąd nie udało.

— Jaki mamy wybór?

Nieumarła pochyliła się w stronę ognia. Z jej odzienia buchała para, ale kobieta wydawała się nie zważać na żar.

— Jest jeszcze inny sposób. Choć równie niebezpieczny jak atak na fortecę.

Conan patrzył na cienie tańczące po jej obliczu, gdy wypowiadała te słowa. Była niewiarygodnie piękną kobietą.

— Moje spotkania z mieszkańcami Szarych Krain zaowocowały zdobyciem pewnej wiedzy. Istnieje sposób wędrowania Pomiędzy Światami, dzięki czemu w tym samym czasie przebywa się pewną odległość w świecie rzeczywistym.

Conan zamrugał.

— Nie rozumiem.

— Magia, Conanie. Magiczna droga na skróty.

Cymmerianin wbił wzrok w płomienie. Nie lubił rozmów o magii i czarach. Niemniej nie był w stanie wymyślić lepszego sposobu dostania się do twierdzy.

Na zewnątrz wciąż lał deszcz, bębniąc o dach niezliczonymi palcami. Dźwięk brzmiał kojąco, ale Conan uznał, że nie ma czasu na odpoczynek. Czekało ich najtrudniejsze zadanie w całej wyprawie, a sytuację pogarszał fakt, iż musieli przy tym uciec się do magii.

Problem, jak stwierdził Neg, nie leżał w wymowie, ale w przygotowaniach. Popełnił błąd; kryształ, na którym spoczywało Źródło Światła, był nieskazitelnie czysty, ale narzędzie użyte do nadania mu połysku okazało się niewłaściwe. Teraz to zrozumiał i uznał błąd za usprawiedliwiony. Kambujańskie słowo „wanitakala” oznaczające „dziewicę”, „czystą kobietę” powinno zostać przełożone jako . „wanitakale”, o zupełnie innym znaczeniu. Zmiana „a” w „e” była zasadnicza i miast „czystej” chodziło o kobietę „zbrukaną”. Zamiast dziewicy potrzebował dziwki. Manuskrypt miał setki lat, był wyblakły i nawet bystre oko nie wypatrzyłoby błędu. Teraz, kiedy szukał omyłki, stwierdził, że słowo kończyło się definitywnie inaczej, niż początkowo przypuszczał.

Wreszcie. Potrzebował szczotki z włosów nierządnicy, aby oczyścić podstawę talizmanu. Uczyniwszy to, nie powinien mieć większych problemów z resztą zaklęcia.

— Skeer!

Nieumarły pojawił się w drzwiach.

— Idź do wioski i wróć z włosami nierządnic. Ma ich być tyle, by wystarczyło na szczotkę tej wielkości — uniósł w dłoni starą szczotkę, po czym cisnął Skeerowi sakiewkę monet. — Zapłać, ile będzie trzeba, i spiesz się. Nie wątpię, że znasz wszystkie ladacznice w wiosce, więc wierzę, że wrócisz przed zapadnięciem zmroku.

Kiedy Skeer oddalił się, Neg wbił wzrok w Źródło Światła.

Taka drobnostka mogła zaważyć na najbardziej skomplikowanych czarach. Nieważne. Upora się z tym problemem, jeszcze nim nadejdzie noc.

Skeer poczuł na plecach palący wzrok mijanych wieśniaków. Żaden nie ośmielił się spojrzeć mu w oczy. Deszcz przestał wreszcie padać, ale Skeer i tak nie przejąłby się ulewą. Maszerował raźno przez kałuże, by wypełnić zlecone mu zadanie. Za złoto otrzymane od Nęga mógł kupić włosy wszystkich nierządnic z całej wioski, a niejedna oddałaby na dokładkę rękę albo nogę. Wyda wszystko, co do grosza, na złość Negowi, ale zdobędzie tylko tyle włosów nierządnic, ile było niezbędne, by nekromanta zrobił nową szczotkę. Choć nie mógł już zabawiać się z kobietami jak niegdyś, miło będzie ujrzeć wyraz twarzy urokliwej Belindy.

Wszyscy ludzie muszą umrzeć — Skeer doskonale o tym wiedział, choć nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad własnym końcem. Mimo to zostać tak paskudnie załatwionym i to przez tego, któremu tak wiernie służył… Ból był o wiele silniejszy, niż był to w stanie wyrazić. Wszystko, co zostało mu odebrane, wszystko, czego będzie mu brakować… Czy mogło istnieć gorsze przekleństwo, niż wiedzieć, że już nigdy nie będzie się miało czegoś, czego bardzo się pragnie? Prawdziwa śmierć była słodsza, ale nie dane mu było jej zaznać. Niech diabli porwą Nega w najdalszą otchłań Piekieł!

Ale póki co, wierny sługa Skeer musiał dostarczyć swemu panu i władcy żądaną ilość włosów ladacznic.

Obłożone zaklęciem pająki poruszały się szybciej niż żywe trupy. Z początku kilka tysięcy, później kilkaset, teraz zostało ich zaledwie kilka tuzinów, a jednak wciąż uparcie sunęły przed siebie.

Cztery istoty będące niegdyś ludźmi stały na skraju wąwozu. Dwaj pozostali właśnie kończyli wspinaczkę. Żaden z nieumarłych nie zauważył pająków, które wspięły się na skalisty brzeg parowu i śpiesznie powędrowały na zachód.

Pająki oddaliły się, a niebawem również żywe trupy ruszyły w dalszą drogę.

Zapadła noc.

— To on! — powiedziała Elashi.

Conan podszedł do małego, brudnego okna, przy którym stała kobieta pustyni, i wyjrzał usiłując przeniknąć cienie nocy.

Mężczyzną, który akurat przechodził opodal, był Skeer we własnej osobie. Dłoń Conana natychmiast opadła na rękojeść miecza. Poczuł, że stojąca obok Tuanne zesztywniała. Odwrócił się do niej.

— To nic nie da — rzekła dotykając zaciśniętej na rękojeści dłoni Conana. — Skeer stał się takim samym odmieńcem jak ja.

— To znaczy? — spytała Elashi.

— Należy do Nega nawet po śmierci.

— Żywy trup? — rzekł Cymmerianin.

— Tak. W nagrodę za dobrze wykonaną robotę.

Conan wykonał ruch, jakby chciał wyjść z oberży.

— Dokąd idziesz? — rzuciła Tuanne.

— Aby pogadać ze Skeerem. — Dobył miecza.

— Nie! Tym przecież go nie zabijesz.

— Bez rak i nóg trudno będzie mu się poruszać — mruknął Cymmerianin.

— Wstrzymaj się, proszę.

Conan przystanął.

— Nie lubisz Skeera, żywego czy martwego. Dlaczego o to prosisz?

— Jestem nieumarłą pięć razy dłużej, niż żyjesz na tym świecie. Jeśli Skeer cię zobaczy, domyśli się, że jestem gdzieś w pobliżu. A skoro tylko Neg dowie się, gdzie jestem… przywoła mnie do siebie. Nie zdołam mu się oprzeć.

Conan obrócił miecz w dłoni, po czym wsunął go do pochwy.

— Dobrze — westchnął z rezygnacją.

Obie kobiety jednocześnie wyciągnęły ręce, by dotknąć Cymmerianina.

— Dziękuję — powiedziała Tuanne.

— I ja również — dodała Elashi.

Ingrediencje potrzebne do zaklęcia otwarcia bramy Pomiędzy Światami były proste. Kiedy nadszedł ranek, Tuanne, Elashi i Conan nabyli w oberży kilka niezbędnych rzeczy. Inne okazały się trudniejsze do zdobycia, ale jeszcze przed południem nieumarła zgromadziła wszystko, czego potrzebowała.

— Nigdy tam nie byłam — stwierdziła, — ale opowieści, jakie słyszałam, są przerażające. Tu jest dzień, ale tam może być noc. Będzie tam droga, to część zaklęcia, która poprowadzi nas do wnętrza zamczyska Nega. Zejście z tej drogi równa się niechybnemu nieszczęściu. Zresztą na ścieżce również narażeni jesteśmy na atak ze strony rozmaitych nieziemskich stworzeń. Nawet wytrawni magowie i czarownice poruszają się Pomiędzy Światami z wyjątkową ostrożnością, a my nie mamy tak silnej ochrony jak oni. Nie sądzę, abym ja nawet tam osiągnęła stan Prawdziwej Śmierci, ale wy możecie zginąć, zaś mnie może spotkać coś o wiele gorszego. Musicie być tego świadomi, zanim wyruszymy.

Elashi spojrzała na Conana, a następnie na Tuanne.

— Mój ojciec błądzi po Szarych Krainach niepomszczony — stwierdziła. — Uczynię wszystko, co konieczne, by oczyścić jego imię z piętna hańby.

— Do dzieła — rzucił Conan. — Kędy mogą chodzić śmiertelnicy, Cymmerianin nie lęka się stąpać.

— Doskonale. Stańcie przy mnie.

Zaczęła nucić śpiewną melodię i równocześnie rozpaliła żar na mosiężnym trójnogu. Mały ogienek wydawał się normalny, dopóki Tuanne nie dorzuciła doń kilku składników, po czym jego barwa zmieniła się z pomarańczowej na zieloną, a później na niebieską jak niebo nad Cymmerią. Pokój wypełnił się wonnym dymem. Wzrok zaczął zwodzić Conana, a ściany zafalowały.

Oberżysta załomotał do drzwi.

— Pichcicie tam coś? W pokojach nie wolno niczego gotować!

— Zignorujcie go — rzekła Tuanne.

Pukanie przybrało na sile.

— Ej, wy tam! Czuję swąd. Pieczecie tam koźlę?

— Odejdź stąd! — rzucił Conan. — Bo w przeciwnym razie to ty trafisz na rożen!

Łomotanie ucichło i do uszu Conana dobiegł odgłos oddalających się kroków.

Dym z koksownika zdawał się wypełniać cały pokój. Cymmerianin przestał widzieć Tuanne. Nagle poczuł przeciąg, jakby ktoś otworzył okno, i dym zaczął rzednąć.

Kiedy opary rozwiały się, Conan miast pokoju w taniej oberży ujrzał rozległy płaskowyż. Powietrze przesycone było drobinami pyłu wirującymi w promieniach niebieskozielonego słońca.

Przełknął ślinę i rozejrzał się, instynktownie sięgając po miecz. Na zachodzie, jeśli był tu taki kierunek, rozpościerała się gęsta dżungla. Na wschodzie bezkresna równina. Na północy morze, którego wody miały barwę świeżej krwi. Na południu ciągnął się masyw górski, którego szczyty zdawały się sięgać niebios. Cymmerianin spuścił wzrok, by ujrzeć pod stopami coś, co przypominało wąską dróżkę prowadzącą z płaskowyżu w stronę odległej dżungli. Była to jedyna droga w zasięgu wzroku i prócz ich trojga nie było na niej nikogo innego.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła Tuanne.

Elashi wskazała na dżunglę; w tutejszym dziwnym świetle jej cera wydawała się równie biała jak skóra Tuanne.

— Czy tam mamy się udać? — spytała koczowniczka.

Tuanne skinęła głową.

— Tak. Ta dżungla przedstawia twierdzę Nega. Jeśli zdołamy przeżyć i dostać się do środka, w realnym świecie znajdziemy się za jej murami.

XVIII

Za pomocą stalowych nożyc Neg przyciął ostatnie nierówne włoski w swojej nowej szczotce. Były jasne, miękkie i delikatne jak włosy dziecka. Równie dobrze mogłyby być szorstkie jak świńska szczecina, grunt aby działały.

Źródło Światła znajdowało się w sakiewce u pasa i lekko trącało jego biodro, gdy nekromanta uniósł szczotkę i zaczął oczyszczać z wyimaginowanego kurzu lśniący, nieskazitelny kryształ. Nie śpieszył się, bo, o czym zdążył się już przekonać, zaklęcia były nader delikatne i zawodne. Skrzętnie omiótł szczotką wszystkie ścianki minerału, ścierając z nich najmniejsze drobiny. Mogły być tak małe, że aż niewidoczne, ale wystarczyły, by zneutralizować zaklęcie.

Po kilkunastu minutach oczyszczania kryształu stwierdził, że już wystarczy. Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze i wyjął talizman.

Delikatnie ułożył Źródło Światła we właściwym miejscu. Teraz należało tylko wypowiedzieć inkantację i czekać.

Gdy wymawiał magiczne słowa, pojawił się w nich dodatkowy ogień, jawnie wyczuwalna moc. Teraz było inaczej niż poprzednio, nie ulegało wątpliwości. Uda się. Na pewno!

Kiedy skończył, był już pewien. Źródło Światła zaczęło świecić, pulsować jak żywe, emanując blaskiem tak jasnym, że aż rażącym oczy. Moc popłynęła kaskadą, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył. Zaczęła wypełniać Nega jak wino pusty bukłak, rozbryzgując się w jego wnętrzu, rozpalając magicznym ogniem każdą cząstką jaźni. Moc! Mógł ją kształtować, jak tylko zechciał. Życie i śmierć zależało teraz tylko od jego woli. Energie wrzały w jego czarnej duszy i wiedział, po prostu wiedział, że mógł dawać życie lub odbierać je byle spojrzeniem. Tak długo, jak długo talizman będzie leżał bezpiecznie na swoim miejscu, on, Neg Złowrogi, będzie Negiem Wszechmocnym! Wyszedł na korytarz.

— Do mnie! — zakrzyknął gromko.

Natychmiast na jego wezwanie pojawiło się dwunastu Bezokich.

— Strzeżcie tych drzwi — rozkazał. — Nikt nie może tam wejść oprócz mnie.

Niewidomi kapłani natychmiast wykonali rozkaz. Wszyscy z wyjątkiem jednego.

— Ty — rzekł Neg — spójrz na mnie.

Mężczyzna zwrócił niewidzące oczy w stronę nekromanty.

— Umrzyj — powiedział Neg.

Mężczyzna upadł na kamienną posadzkę. Był bez wątpienia martwy.

— Ożyj — powiedział mag wskazując ręką trupa. Kapłan bez słowa uniósł głowę i wstał.

Neg roześmiał się.

— Zostań z innymi — rozkazał, a Bezoki dołączył do pozostałych.

Nekromanta odwrócił się, zamiatając podłogę peleryną, i pomaszerował w głąb korytarza. Dokonał tego! Niezwłocznie ożywi swoją armię. Za dwa tygodnie cały świat zadrży przed potęgą Nega!

Jego śmiech odbił się echem od kamiennych ścian, a w katakumbach szczury rozpierzchły się ogarnięte nagłą paniką.

Zejście z płaskowyżu było proste, choć zmieniające się światło, niebieskie, czerwone i prawie normalne, od czasu do czasu myliło wzrok. Conan prowadził, za nim szła Elashi i na końcu Tuanne. Jak dotąd nie napotkali żadnych oznak życia i Conanowi było to jak najbardziej na rękę. Na północy morze krwi tańczyło w blasku zmiennych barw czerwieni, fioletu i czerni powtarzających się raz po raz. Dżungla rozciągała się na wprost nich.

Wcześniej Cymmerianin wyraził swoje zaniepokojenie faktem, iż dżungla znajdowała się dużo dalej niż forteca Nega względem wioski. Tuanne odparła, że nie istnieje ścisła zależność między odległościami w świecie realnym i Pomiędzy Światami. Jedna mila w jednym może oznaczać stopę w drugim i nie sposób było określić norm pokonywanych odległości.

Trudno. Barbarzyńca zastanawiał się, czy postąpił słusznie mieszając się w tę sprawę. Niemniej jednak zamordowany został jego przyjaciel. Ktoś musiał za to zapłacić, a Conan z Cymmerii nie poddaje się nigdy, niezależnie od trudności, jakie napotyka.

Od pustyni za nimi wiał gorący wiatr. Z przodu w oddali pojawiły się wirujące brązowe kolumny pyłu. Było ich dwie, nie, trzy…

Ejże, a co to takiego?

Słupy kurzu połączyły się. Były teraz nieprzezroczyste i czarne. Zmniejszając się stały się zarazem bardziej wyraziste i po chwili to, co poruszało się w oddali, nie było już powietrzem, lecz stworzeniem wspartym na dwóch, prawie ludzkich nogach.

Istoty te zbliżyły się do trójki wędrowców i jak stwierdził Conan, przypominały one ptaki. Z gęstwy czegoś, co wyglądało jak pióra, sterczał długi zakrzywiony dziób.

Z pierzastych twarzy wyglądały wielkie pomarańczowe oczy, a skrzydłopodobne ramiona zakończone były czarnymi szponami.

Conan dobył miecza i zamachnął się w przód i w tył, by rozluźnić mięśnie ramion.

— Możemy ich obejść? — spytała idąca za nimi Elashi.

— Zejście ze szlaku może mieć o wiele gorsze następstwa — odrzekła Tuanne. — Moglibyśmy najwyżej zawrócić i sprawdzić, czy pójdą za nami.

— Nie — burknął barbarzyńca. — Mamy iść prosto i te stworzenia przepuszczą nas tak czy inaczej!

— W takim razie pozwól, że ja poprowadzę — odezwała się Tuanne.

— Nie — odparł Conan. — Tu nikt nie trzyma noża przy gardle Elashi.

— Może najpierw spróbuj się z nimi dogadać — stwierdziła Elashi. — Nie wiadomo, czy mają wobec nas złe zamiary.

Kiedy osobliwe ptaki znalazły się o trzy kroki od nich, Conan wniósł miecz i wycelował w punkt pomiędzy oczami pierwszego z nich.

— Hola, upierzeni! Pozwólcie nam przejść w pokoju!

Przywódca, którego pióra odznaczały się ciemniejszą atramentową czernią niż u dwóch pozostałych skrzydlaków, otworzył dziób i wydał przenikliwe: Kraa! i nie odsunął się z drogi.

— To tyle, jeśli chodzi o dogadywanie się — mruknął Conan do Elashi. — Nie możesz powiedzieć, że nie próbowałem.

W tym momencie przywódca wybił się w górę trzepocząc skrzydłami w sennym, nagrzanym powietrzu.

Chwilę później stworzenie spadło jak kamień na zaskoczonego Conana. Strużka krwi spłynęła po draśniętym szponem ramieniu barbarzyńcy, ale rana była płytka i prawie bezbolesna.

Ptaszysko wylądowało i znów wyprysło w powietrze.

Z tyłu rozległ się trzepot dwóch innych par skrzydeł i Conan, odwróciwszy się na pięcie, ujrzał przed sobą kolejnych napastników. Obaj wzbili się w powietrze, tak jak ich przywódca, ale tym razem cymmeriański młodzian nie dał się zaskoczyć. Dał susa w górę i ciął ogromnym mieczem.

Czubek oręża wyżłobił głęboką bruzdę w prawej nodze jednego z napastników. Stwór zakrakał głośno, a z rany trysnął szkarłatny deszcz.

Conan jednym skrętem ciała znalazł się ponownie naprzeciw upierzonych stworzeń. Mogły być czarodziejskie, ale krwawiły jak należy.

Ranny stwór wylądował i runął jak długi. Z całą pewnością rana nie była aż tak poważna… Niby-ptak rozpłynął się w powietrzny wir stając się ponownie kłębem kurzu, który na pożegnanie obsypał trójkę wędrowców pyłem i piachem. Conan zmrużył powieki i ciął mieczem w odpowiedzi na atak przywódcy. Obaj chybili.

— Zetknięcie z żelazem jest dla nich zabójcze — oznajmiła Tuanne.

— To dobrze — mruknął Conan.

Dwa pozostałe stwory zaatakowały razem i gdy Conan chciał dosięgnąć jednego, natychmiast drugi rzucał się nań z rozcapierzonymi szponami.

Te ptako-demony były piekielnie szybkie.

Conan ponownie odwrócił się w stronę przywódcy i w tej samej chwili za plecami barbarzyńcy rozległo się chrapliwe skrzeknięcie, a zaraz potem głuchy łoskot padającego ciała. Kiedy przywódca skoczył w tę stronę, Cymmerianin dostrzegł leżącego na ziemi drugiego stwora, z którego nogi sterczała rękojeść sztyletu Elashi.

W momencie, gdy znów zerwał się wiatr sypiąc barbarzyńcy piachem w oczy, ostatni demon wykorzystał okazję.

— Kraaaaa! — zaskrzeczał opadając na Conana z nadstawionymi szponami.

Młodzieniec uskoczył w lewo i zamachnął się mieczem. Pióra posypały się we wszystkie strony, gdy szerokie ostrze rozpłatało pierś niezwykłej istoty.

Musi być prawie pusty, pomyślał Conan, gdy przeciwnik pacnął na ziemię.

Niebawem wichura ucichła, a trójka wędrowców wymieniła spojrzenia. Obie kobiety zaniepokoiły się raną Conana, i choć było to tylko draśnięcie, barbarzyńca nie miał nic przeciwko opiece.

— Jeśli to było najgorsze, co mogło się nam przytrafić podczas tej wędrówki — powiedział — to nie mamy się czym przejmować!

— Niestety mamy się, o co martwić — oznajmiła Tuanne. — Słyszałam opowieści o bestiach, przy których te stwory wyglądają jak strachy na wróble.

— Oszczędź mi tych historyjek — burknął Conan.

Trójka wędrowców ruszyła w dalszą drogę.

Mieszkańców fosy Nega czekał niespodziewany posiłek, gdy tuziny pająków zaczęły wskakiwać do wody i płynąć w stronę zamczyska. Uczta nie trwała jednak długo, a strażnicy z głębin jeszcze długo czuli palący podniebienie, odrażający smak stawonogów.

Błyskawicznie wśród mieszkańców fosy rozeszła się bezgłośna wieść:

— Nie jeść czarnych paskudztw, okropnie smakują!

W ten oto sposób około dwóch tuzinów najwytrzymalszych tarantuli dotarło do podnóża fortecy nekromanty. Następnie przez szczurze nory i krecie tunele dotarły do tego, którego szukały.

Skeer powłócząc nogami niósł wielką misę owoców dla swego pana. Kiedy dostrzegł pająki, tak go to zaskoczyło, że upuścił drewniane naczynie rozsypując po posadzce winogrona, daktyle i śliwki.

— Co to za hałas?! — zawołał Neg.

Skeer stał skamieniały, niezdolny wydobyć z siebie głosu. Pajęczyce ruszyły w stronę żywego trupa. Neg wyszedł na korytarz.

— Skeer, zabawiasz się w niezdarę? — Przerwał i spojrzał na pająki. — Hola, czy to twoi przyjaciele?

— O-o-ne ścigają mnie już od O-o-pkothardu, p-p-panie!

— Ach, słyszałem o tej klątwie. Zostały zaczarowane i wysłane z zadaniem zabicia cię. Musiałeś obrazić czymś lokalnego kapłana. Przebyły szmat drogi.

— P-p-panie, czy możesz mi pomóc?

Neg wybuchnął chrapliwym śmiechem.

Pajęczyce zbliżyły się, a Skeer znieruchomiał jak wrośnięty w ziemię.

— P-p-panie?

— Głupcze! Jesteś martwy! Cóż one mogą ci teraz zrobić?

Prawda uderzyła Skeera jak obuchem. Był martwy!

— Przynieś mi drugą misę owoców, próżniaku!

Pierwszy pająk znalazł się przy nodze Skeera. Dotyk stworzenia nie był przyjemny, ale ukąszenie nie bardziej bolesne niż ukłucie komara.

Nagle pająk cofnął się i zaraz został otoczony przez pozostałe. Wyglądało, jakby porozumiewały się między sobą.

Skeer odwrócił się, podniósłszy upuszczoną misę ruszył ponownie w stronę spiżarni.

Pająki podążyły za nim. Stanął.

Pająki również się zatrzymały.

Zrobił dwa kroki.

Podjęły marsz.

Znów przystanął.

Pająki zamarły.

Skeer wybuchnął śmiechem. To musiało być dla nich przykre; odnaleźć cel, by stwierdzić, że jest on martwy, ale nadal się porusza. Cóż mogły uczynić w tej sytuacji zaczarowane istoty? Kąsanie Skeera było marnowaniem jadu, być może tę właśnie wiadomość jedna z tarantul przekazała pozostałym. Cóż mogły teraz począć, gdy nie były w stanie wypełnić swej misji? Najwyraźniej postanowiły podążać za Skeerem. Bądź co bądź nie miały lepszego zajęcia.

Więc szły za nim jak psy za swoim panem.

Skeer ponownie ruszył do kuchni, a ośmionogie włochate stworzenia bezzwłocznie podążyły za nim. Żywy trup ponownie wybuchnął śmiechem. To dziwne, jak to wszystko się potoczyło. Kto jeszcze kilka tygodni temu pomyślałby, że on, Skeer umrze i zostanie wskrzeszony, by jako nieumarły stać się władcą trzydziestki dorodnych, tłustych, włochatych pająków? Dobrze, że nie był bajarzem lub minstrelem, bo nikt nie uwierzyłby w taką opowieść.

Skeer pośpieszył, by wypełnić wolę Nega, a jego śladem podążył żywy, falujący, kosmaty kobierzec.

W oberży sześciu martwych mężczyzn tłoczyło się w maleńkiej izdebce. W milczeniu wpatrywali się w trójnóg i wdychali woń magicznych ziół. Już wcześniej określili, gdzie udały się ich ofiary. Pozostałe dwa żywe trupy odeszły, by zgromadzić konieczne ingrediencje. Ci tutaj oczekiwali na ich powrót.

Godzinę później, kiedy rozwiał się dym i okazało się, że w izdebce znów nie ma nikogo, oberżysta wzdrygnął się na myśl, ilu ludzi weszło ostatnio do tego pokoju, ale żaden nie wyszedł…

XIX

Dozorca opkothardzkiej kostnicy otrząsnął się już ze zgrozy, aczkolwiek na głowie i w brodzie pojawiło mu się wiele nowych siwych włosów. Widok sześciu trupów podnoszących się i odchodzących stąd z pewnością odebrał mu kilka dobrych lat życia.

Oczywiście, myślał opierając się o chłodną ścianę kostnicy i wpatrując się w sztywne ciała, tych sześciu było nieżywych, lecz byli cudzoziemcami, więc kto mógł wiedzieć, jakie zło czaiło się w ich duszach? Na szczęście wszystkie ciała znajdujące się tu obecnie należały do miejscowych, a zgony nastąpiły z przyczyn naturalnych. Słoik zepsutych fig był przyczyną zatrucia czteroosobowej rodziny, czerwona gorączka zabrała innego z tu obecnych, a waląca się ściana zabiła trzech robotników, którzy okazali się wolniejsi od pozostałych. Ostatni był staruszek, który w sobie tylko wiadomy sposób utopił się w publicznej łaźni.

Nagle dozorca usłyszał szczura buszującego przy jednym z najdalszych stołów. Mężczyzna natychmiast podniósł strzałkę, którą sporządził dlań Zenk, wytwórca noży. Składała się ona z kilkucalowego drzewca z grotem z jednej i pierzastą lotką z drugiej strony. Wyglądała jak krótka pękata strzała, ale na krótki dystans była zabójczo celna i posługując się nią dozorca uśmiercił już niejednego gryzonia. Uśmiechnął się idąc wolno w stronę ciemnego kąta.

Jego uśmiech zgasł nagle, kiedy ujrzał, jak pomarszczony trup utopionego staruszka unosi się do pozycji siedzącej. Przerażony dozorca zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy; cisnął strzałką. Niewielki pocisk wbił się w ramię starca, ale trup najwyraźniej się tym nie przejął i nagle inni zaczęli się poruszać. Wszyscy otaczający mężczyznę umarli wstali ze swych miejsc.

Dozorca krzycząc wybiegł z kostnicy. Na zewnątrz przysiągł sobie, że jeśli jeszcze kiedyś przekroczy próg tego miejsca, to tylko wtedy, gdy będzie doń wnoszony nogami do przodu.

Tuanne nagle przystanęła i zachwiała się, jakby miała upaść.

— Nic ci nie jest? — zapytał Conan.

— To Neg — odparła z zamkniętymi oczami. — Zaczął wykorzystywać moc talizmanu. Przywołuje umarłych.

Conan i Elashi rozejrzeli się dookoła.

— Czuję jego zew — ciągnęła Tuanne. — Jest silny. To rozkaz.

— Możesz mu się oprzeć? — zapytała Elashi.

— Na razie tak. Macie sól, którą wam dałam?

Conan spojrzał na kobietę pustyni. Nic o tym nie wiedział.

— Mam — odrzekła Elashi.

— Gdybym się poddała, macie jej użyć. Jeśli moc Nega wzrośnie, będę zmuszona pójść do niego. I to inną drogą niż ta, którą teraz przemierzamy.

— Ale niebezpieczeństwa…

— To nieważne. Będę musiała się podporządkować.

— W takim razie pośpieszmy się — rzekł Conan. — Im szybciej dotrzemy na miejsce i pozbędziemy się tego przeklętnika, tym lepiej.

W miarę upływu tutejszego dnia Conan zaczął dostrzegać coraz więcej skutków magii Nega. W oddali pojawiły się postaci zmierzające ku ścieżce, którą podążała trójka wędrowców. Gdy się zbliżyli, Conan sięgnął po swój miecz.

— Nie — zaprotestowała Tuanne. — Nie mogą nam nic zrobić. Spójrz na nich.

Conan zauważył, że ludzie ci znajdowali się pod wpływem silnego zaklęcia. Mężczyźni, kobiety i dzieci szli po tej samej ścieżce nie dostrzegając Conana ani jego towarzyszek. Wyglądali jak zapatrzeni w dal lunatycy.

— Dusze umarłych, które nie dotarły jeszcze do Szarych Krain — wyjaśniła Tuanne. — Mocą Nega są przywoływani na powrót do swych ciał. Większość z nich zmarła niedawno, ale niektórzy przebywali w ziemi nieco dłużej, bo z jakichś powodów ich przejście zostało opóźnione. Ciała nie będą wyglądać dobrze, kiedy powrócą ich dawni właściciele.

— Błe — skrzywiła się Elashi.

Conan nie powiedział ani słowa, ale był równie zdegustowany jak Elashi.

Liczba dusz wzrastała, w miarę jak trójka wędrowców zbliżała się do dżungli. Minęły ich już setki, a może nawet tysiące, a mimo to potok wędrujących zdawał się nie mieć końca.

— W ciągu kilku dni zamczysko Nega otoczy armia nieumarłych — rzekła Tuanna. — Wszyscy zmarli przybędą tutaj, choćby nawet z odległości tysiąca mil. Nikt, kto nie będzie w jego mocy, nie zdoła zbliżyć się do warowni nekromanty. Nikt żywy… — nieumarła zachwiała się i stanęła. W chwilę potem ruszyła w ślad za ostatnią grupą, idącą ukośnie do ich ścieżki.

— Tuanne! — zawołała Elashi.

Nieumarła postąpiła jeszcze o krok i zatrzymała się. Pokręciła głową, po czym pośpiesznie powróciła na szlak.

— Jego moc wzrasta — stwierdziła.

Conan zauważył, że Elashi trzyma w złożonej w miseczkę dłoni odrobinę soli. Teraz dziewczyna wsypała biały proszek na powrót do sakiewki i otrzepała dłoń.

— Przypuszczam, że za jakąś godzinę dotrzemy do skraju dżungli — rzekł Conan. — Chodźcie!

Armie nocy budziły się.

W najwyższej komnacie twierdzy Neg wyjrzał przez okno. To wszystko należało teraz do niego! W oddali dostrzegał mroczne sylwetki. Nadchodzili. Przybywali ze wszystkich stron.

Roześmiał się donośnie, po czym pomachał do tych, którzy nie widzieli go, ale czuli jego zew. Przybądźcie do mnie, pomyślał, przybądźcie i przyłączcie się do najpotężniejszej armii, jaką kiedykolwiek utworzono. Niepokonanej, niepohamowanej armii niemożliwych do zabicia nieumarłych, dowodzonej przeze mnie! Przybądźcie!

Przenikała go teraz jeszcze silniejsza moc, gdyż w dużym stopniu nauczył się już nad nią panować. Emanowała zeń jak światło ze słońca. Był bogiem wszystkich umarłych, a oni jego wyznawcami nadciągającymi, by oddać mu pokłon. Armie nocy nadciągały na wezwanie swego pana.

Zdumienie było zbyt łagodnym określeniem na to, co odczuł Mistrz Kamuflażu. Powinien być martwy, żaden człowiek nie mógł przeżyć cięcia, jakie zadał mu barbarzyńca. Przemyślał to dokładnie, gdy całe życie przebiegło mu przed oczami. Conan, niechaj go przeklną bogowie, tnący mieczem w dół i…

Mistrz Kamuflażu sięgnął ręką i dotknął swojej głowy.

Pośrodku jego czaszki ziała pionowa szczelina, szeroka na pół palca, zwężająca się z przodu pomiędzy oczami, z tyłu zaś na wysokości potylicy. W otworze poczuł coś wilgotnego, miękkiego, najprawdopodobniej mózg, i w tej samej chwili Mistrz Kamuflażu o mało nie oszalał.

Żaden człowiek nie mógł żyć z taką raną!

W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że nie oddycha. Mógł, co prawda nabierać i wypuszczać powietrze, ale oddychanie jako takie nie miało dlań obecnie żadnego znaczenia. Spróbował coś powiedzieć i nawet mu się udało, musiał tylko pamiętać, by nabrać do płuc dostatecznie dużo powietrza.

Domyślił się prawdy, z chwilą, gdy poczuł nieodpartą chęć marszu.

Był martwy, a jednocześnie ożywiony. A zatem musiał być żywym trupem.

Najprawdopodobniej to Neg rozkazywał jego stopom, aby się poruszały. Nienaturalność tego przepełniała go zgrozą, ale i nową nadzieją. Może będzie miał jeszcze jedną szansę, by zabić Conana.

Uśmiech, który pojawił się na obliczu Mistrza Kamuflażu, kiedy rozważał tę szansę, wykrzywił jego usta w okrutnym grymasie. Może bogowie nie byli tacy źli…

Gdy maszerował przez ciemność, ujrzał innych, takich samych jak on nieumarłych. Był wśród nich jednoręki Brutal powłóczący leniwie nogami. Innych nie znał, a było ich wielu. Ten Neg miał ogromną moc. To nie ulegało wątpliwości. Trudno. Będzie, co ma być. Mistrz Kamuflażu dodał sobie otuchy myślą o ponownym spotkaniu z Conanem. Tym razem to on będzie miał przewagę. Przecież nie można zabić trupa!

Ożywali wszędzie.

Malo, kapłan Suddy, podniósł się i pomaszerował na zachód. Prócz niego jeszcze dwaj inni mnisi stwierdzili, że choć są martwi, to mimo wszystko żyją.

Nocny strażnik, który okazał się nie dość ostrożny, wygrzebał się z wilgotnej ziemi i dołączył do korowodu umarłych.

Dwaj górscy rozbójnicy, którym zabrakło wprawy i zręczności, choć nieco nadgryzieni przez padlinożerców, zaczęli schodzić w dół górskiego zbocza.

Ożywali wszędzie. Rynsztokowe szumowiny z Shadizar, powieszeni rabusie z Numalii, ofiary mrocznych stygijskich rytuałów, dobrzy i źli, przestępcy i ludzie bez skazy. Wszyscy, którzy umarli w zasięgu tysiąca mil od fortecy Nega, którzy nie zajęli jeszcze należnego im miejsca w Szarych Krainach, a którzy mieli kończyny, by móc chodzić lub przynajmniej pełzać, wstawali z grobów, grobowców, mauzoleów, trumien i nie oznakowanych mogił. Wstawali i wyruszali na spotkanie ze swym nowym panem.

Armie nocy maszerowały ku fortecy.

Pomiędzy Światami zapadła noc. Najpierw zmierzch objął całą drogę, a zaraz potem zapanowała mroczna noc, zupełnie jakby ktoś zdmuchnął wątły ogienek oliwnej lampy.

Od skraju dżungli dzieliło ich pięć minut drogi, ale Conan nie miał ochoty wkraczać do lasu po zmroku.

— Tu rozbijemy obóz — oznajmił. Nie było sprzeciwów, więc udał się do pobliskiego zagajnika po drewno na ognisko.

Nie wiedział, czy istoty zamieszkujące ten świat bały się ognia, ale niezależnie od tego każdy stwór, któremu machnie się przed pyskiem zapalonym polanem, powinien choć na chwilę przystanąć.

Posilili się owocami i wędzoną rybą, które Elashi miała w swojej sakwie. Conan popił posiłek kilkoma łykami wina ze skórzanego bukłaka. Pił oszczędnie i zastanawiał się, czy ognisko mogło przyciągnąć nocą nieproszonych gości. Po namyśle postanowił znaleźć sobie dogodne miejsce z dala od ognia, skąd mógłby obserwować całą okolicę i wypatrzyć każdego, kto zechciałby zbliżyć się do światła.

Wysoko w górze świeciły gwiazdy, ale nie było księżyca. Niebo wyglądało groźnie i obco, Cymmerianin nie widział nigdzie znajomych konstelacji. Ujrzał tylko łuk stworzony z drobnych świecących punkcików, dalej garść migocących jak diamenty gwiazd, układających się w kształt męskiej pięści. Jeśli mógł mieć wątpliwości, czy kraina, którą przemierza, nie jest tym samym światem, w którym żył do tej pory, jeden rzut oka na niebo wystarczył, by je rozproszyć.

Po posiłku Conan dorzucił drew do ogniska.

— Oddalmy się trochę od ognia — powiedział. — Aby nikt, kogo, on zaciekawi, nie zdołał nas zaskoczyć.

I znów żadna z kobiet nie zaoponowała. Kilkadziesiąt kroków od ogniska znajdowała się gęstwina krzewów i właśnie tam postanowili spędzić noc. Barbarzyńca zastanawiał się, czy nie przesiedzieć tej nocy czuwając, ale jako że Tuanne nie potrzebowała snu, uznał, że może pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia. Czekało go nie lada zadanie i potrzebował odpoczynku. Poza tym nieumarła widziała w ciemnościach lepiej od niego i mogła go obudzić w razie niebezpieczeństwa.

Z Elashi po jednej i Tuanne po drugiej stronie Conan znużony zapadł w głęboki, kojący sen.

Gdy obudził się, stwierdził, że Tuanne zniknęła.

Było jeszcze przed świtem. Ognisko wypaliło się do gorejących węgli i nie przyciągnęło żadnych niebezpieczeństw, ale Tuanne nigdzie nie było widać.

— Co się stało? — spytała Elashi przecierając oczy.

— Tuanne odeszła — odrzekł.

Wstali i wyszli z gęstwiny krzewów. Mrok był jeszcze gęsty i widoczność ograniczona do kilku kroków.

— Musimy ją odnaleźć! — rzuciła Elashi.

— Jest za ciemno — odrzekł Conan. — Możemy sami się zgubić.

— Nie możemy jej tu zostawić!

— Masz lepszy pomysł?

Elashi zamilkła.

— Powiedziała, że jeśli ulegnie zewowi Nega, jej ścieżka będzie inna niż nasza — stwierdził Conan. — Musimy dotrzeć do fortecy Nega, to jedyna szansa, abyśmy mogli ją ocalić.

— Jak się stąd wydostaniemy? — zapytała z obawą Elashi.

— Nie znam odpowiedniego zaklęcia, podobnie zresztą jak ty.

— Powiedziała, że ta ścieżka została stworzona specjalnie dla nas. Może natrafimy na jakieś wskazówki, kiedy znajdziemy się we właściwym miejscu.

— A może przyjdzie nam tu błądzić, aż nasze kości obrócą się w proch!

— Masz lepszy plan?

— Przestań!

Wreszcie pierwsze promienie osobliwego świtu zaczęły rozjaśniać mroczne niebo. Conan milczał. Nic innego nie można było uczynić.

Niebawem Skeer przyzwyczaił się do podążających za nim krok w krok pająków. Chodziły za nim wszędzie i za nic nie chciały go opuścić.

W przypływie irytacji Skeer postanowił pozabijać przeklęte stawonogi. Jednym susem pokonał odległość dzielącą go od tarantul. Prawie jakby spodziewając się tego, włochate kreatury poszły w rozsypkę. Nieumarły był szybki, ale mimo to zdążył nadepnąć tylko jedną pajęczycę. Spod podeszwy sandała dobiegł trzask i trysnęła pajęcza posoka, ale pomimo iż bardzo się starał, nie zdołał dopaść ani jednego więcej.

Kiedy zrezygnował z dalszych prób wyduszenia z nich życia, pająki zebrały się ponownie. Dwadzieścia dwa włochate paskudztwa! Życie obfitowało w kiepskie chwile, po śmierci jednak, jak wszystko na to wskazywało, było jeszcze gorzej.

Skeer krążył pustymi korytarzami fortecy Nega, spod jego stóp wzbijały się od czasu do czasu małe chmurki kurzu, a myśli były czarne jak bezgwiezdna noc.

Tuanne wiedziała, że już po niej. Neg dosięgnął jej myślami i choć trwało to tylko chwilę i nie wywarło takiego skutku jak w przypadku innych nieumarłych wędrujących Pomiędzy Światami, zrozumiała, że ją zobaczył.

ACH, TUANNE! DOMYŚLAŁEM SIĘ, ŻE WRÓCISZ. WYMYŚLIŁEM DLA CIEBIE Z TEJ OKAZJI KILKA NOWYCH PRZYJEMNOSTEK. ODESZŁAŚ TAK BEZ POŻEGNANIA. ZŁAMAŁAŚ MI SERCE.

Mentalny głos Nega stał się ostry jak trzask bicza.

ZRANIŁAŚ MNIE, I ODPŁACĘ CI TYM SAMYM…

W tej samej chwili Tuanne straciła wszelką nadzieję. Ogarnęła ją fala rezygnacji i czarnej rozpaczy. Czekały ją tysiące lat niedoli i udręki. Wiedziała, że Neg srogo ukarze ją za ucieczkę i smutek, jaki ogarnął ją wraz z tym przeświadczeniem, był głębszy niż odmęty oceanu. Tuanne i tysiące dusz innych, znajdujących się w mocy nekromanty, nieprzerwanie kontynuowały swój marsz.

Nekromanta nie potrzebował już wioski ani jej mieszkańców. Miał nowe sługi, które wystarczą mu na wiele stuleci. Na początek więc wysłał oddział nieumarłych do pobliskiej osady. Ci z mieszkańców, którzy nie zdołali uciec, dołączyli niebawem do jego armii.

Kiedy wieczór ubarwił niebo fioletem, a następnie czernią, ognie płonącej wioski skąpały w pomarańczowej poświacie tysiące żywych trupów zebranych na równinie przed fortecą.

— Wypowiedzcie moje imię! — rozkazał.

Wykrzykiwali je chórem. Jako że niektórzy znajdowali się nieco dalej, ich głosy narastały z wolna aż do ryczącego crescendo, niczym wielkie fale nadciągające, by roztrzaskać się o piaszczysty brzeg.

— Neg! Neg! Neg!

Jego pierś nabrzmiała dumą i potęgą.

— NEG! NEG! NEG!

— NEG — NEG — NEG — NEG — NEG — NEG — NEG — NEG…

Tak. Neg. Pan Świata.

XX

Otaczała ich parna, ciemnozielona dżungla, a światło przesączające się przez gęsty baldachim listowia powyżej wydawało się równie zwyczajne jak kraina, do której dotarli. Słońce nie było już niebieskie, lecz żółte i lał się z niego palący żar. Conan ociekał potem, ale szybko przyzwyczaił się do upału. Elashi idąca obok niego zdjęła kaftan i przewiązała nim krągłe biodra.

Była to osobliwa dżungla. W powietrzu nie widać było owadów, wędrowcy nie usłyszeli również głosów polujących drapieżników. Pomimo niebezpieczeństw, przed jakimi ostrzegała ich Tuanne, żaden incydent nie zakłócił ich wędrówki.

Po dwóch godzinach marszu przez parną gęstwinę dotarli do kresu swych poszukiwań w krainie czarów.

— Miałeś rację — potaknęła Elashi. — Chyba to jest przejście, którym możemy wrócić do naszego świata.

Przed nimi znajdowało się drzewo, będące chyba pradziadem wszystkich drzew. Na jego pniu wisiały drewniane odrzwia wysokości dwóch rosłych mężczyzn. Bramy tej strzegł muskularny mężczyzna, uzbrojony w miecz, odziany tylko w buty i przepaskę biodrową.

Mężczyzna wyglądał znajomo. Był tak potężny jak Conan, miał przycięte topornie włosy sięgające ramion i arogancką postawę.

— Na Croma! To niemożliwe!

— Na Mitrę! — syknęła Elashi — To… to… to…

— Ja — dokończył Conan.

— Niemożliwe.

— W takim razie to całkiem udana kopia. Choć wydaje mi się, że jest trochę za bardzo pyszny.

— Ależ skąd — zaprzeczyła Elashi. — To twój idealny sobowtór.

Conan spojrzał na nią.

— W takim razie dogadasz się z nim równie dobrze jak ze mną — mruknął oschłym tonem.

— Nie sądzę — odparła, unosząc dłoń.

Sobowtór Conana ruszył w ich stronę.

— Witaj — rzucił prawdziwy Conan.

Sobowtór stanął. Wydawał się zakłopotany.

Można by stwierdzić, że kompletnie zgłupiał, pomyślał Conan, ale zaraz odepchnął od siebie tę myśl.

— Czego chcecie? — spytał fałszywy Cymmerianin.

— Przejść przez twoją bramę — odrzekł Conan.

— Nie możecie. Nie wolno mi nikogo przepuścić.

— Włącznie z tobą samym?

— Nie — odparł sobowtór. — Ty nie jesteś mną. Jesteś jakąś diabelską iluzją. Wytworem magii! — Splunął.

Conan o mały włos nie uczynił tego samego.

— To ty jesteś iluzją — stwierdził. — Przepuść nas i możesz dalej wyglądać jak ja.

— Nie, demonie. I zaraz zobaczymy, jak wyglądasz naprawdę — to rzekłszy strażnik dobył miecza i przyjął szermierczą postawę.

Conan uśmiechnął się wilczo i również wyjął miecz, stając w tej samej pozycji, co jego sobowtór. Postąpił naprzód, uniósł broń i ciął silnie w głowę tamtego.

Cięcie zostało idealnie zablokowane, co więcej okazało się, że walczący są równie silni.

Sobowtór barbarzyńcy znów wyglądał na zdziwionego.

Niemożliwe, pomyślał prawdziwy Conan, czy ja też czasami tak wyglądam? Muszę kiedyś spojrzeć w lustro.

Ale nie teraz, postanowił, gdy sobowtór zadał cięcie wymierzone w jego ramię. Conan cofnął się tanecznym krokiem, sparował cięcie i szybkim okrężnym ruchem przeszedł w sztych skierowany w potężną pierś przeciwnika. Sobowtór odskoczył zwinnie i pchnięcie nie dosięgło celu.

Kolejne dwie minuty pojedynku zakończyły się patowo. Żaden z walczących nie zdołał zranić drugiego. Jak można bronić się przed samym sobą? — zastanowił się Conan wykonując zwód i wymierzając szybki, krótki sztych w szyję sobowtóra. Jego ruch został przewidziany, zgrabnie zblokowany i jak na ironię, natychmiast powtórzony przez sobowtóra. Podobnie jak następny blok Conana.

— Na Croma! — zawołali obaj mężczyźni równocześnie.

— Może mógłbyś się z nim jakoś dogadać — zaproponowała Elashi, gdy dwaj Cymmerianie stanęli naprzeciw siebie nie kwapiąc się do kolejnego starcia.

— Dogadać się? Chyba żartujesz — mruknął prawdziwy Conan.

Drugi Conan wybuchnął śmiechem.

Niemniej jednak, z kim najłatwiej jest się dogadać, jeśli nie z samym sobą? Prawdziwy Cymmerianin opuścił swój miecz.

— Jeśli jeden z nas jest fałszywy, to musi być naprawdę niezły — rzekł Conan.

Strażnik bramy pokiwał głową.

— Dobrze mówisz — stwierdził.

— A jeśli obaj jesteśmy prawdziwi?

— Niemożliwe.

— Zgoda, ale musisz przyznać, że w tej krainie czarów jest to prawdopodobne.

— Tak, to możliwe.

— Zatem, skoro to prawda, nie uchybisz swym obowiązkom, pozwalając mi przejść przez tę bramę.

— To prawda — potaknął z uznaniem.

— W takim razie pozwól mi przejść, bo ja wiem, że jestem prawdziwy.

Sobowtór namyślał się chwilę.

— Jeśli nawet to, co mówisz, jest prawdą, to co z nią?

Conan nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Ja? — odezwała się Elashi. — Jestem tylko złudzeniem.

— Złudzeniem?

— Tak. Iluzją. Fantomem. Duchem. Ja nie istnieję.

— Hmm. Skoro tak, to mógłbym cię przepuścić. Ale najpierw musiałbym stwierdzić, czy to prawda.

Elashi uśmiechnęła się.

— To proste. Dotknij mnie. Twoja dłoń przeniknie mnie na wylot.

Prawdziwy Conan spojrzał na nią. Czy ta dziewczyna oszalała? Przecież nie była iluzją! Jego dłoń nie może przeniknąć żyjącego, ciepłego ciała!

Elashi postąpiła krok naprzód, nieznacznie odwróciła głowę i mrugnęła do prawdziwego Conana.

Aha! Barbarzyńca wreszcie zrozumiał.

— Tak, dotknij jej — powiedział wsuwając miecz do pochwy. Sobowtór opuścił miecz, przeświadczony, że zagrożenie zostało zażegnane. Zrobił dwa kroki w stronę Elashi.

Tymczasem wojowniczka pustyni zadarła tunikę ukazując swe opalone piersi.

— Proszę — powiedziała — Dotknij.

Kiedy sobowtór wyciągnął rękę, by dotknąć tych idealnych krągłości, prawdziwy Conan dał susa i zdzielił go pięścią w tył głowy.

Fałszywy Cymmerianin runął na ziemię nieprzytomny. Elashi uśmiechnęła się i obciągnęła tunikę.

— Ja nie dałbym się oszukać w taki sposób — skomentował Conan.

Jej uśmiech poszerzył się.

— Na pewno — upierał się barbarzyńca.

— Oczywiście, że nie — powiedziała. Ale nie przestała się uśmiechać.

Kiedy zbliżyli się do bramy, barbarzyńca wciąż miał w pamięci obraz półnagiej i stojącej dumnie dziewczyny. Nie dziwił się tamtemu Conanowi, który leżał teraz bez przytomności na wilgotnej ziemi. To był miły widok. Ale mimo wszystko on nie dałby się nabrać na taką prostą sztuczkę. Na pewno nie…

Neg odkrył, że amulet obdarzył go jeszcze jedną umiejętnością. Mógł, jeśli tego zapragnął, „widzieć” oczyma dowolnego nieumarłego. Wystarczyło, że zażyczył sobie tego, i natychmiast znajdował się w dwóch miejscach naraz; w jednym realnie, w drugim zaś jak we śnie. W zależności od potrzeb wzrok mógł być przenoszony albo tu, albo tam.

Co więcej, mógł wtłaczać swój umysł do ciał Bezokich i to było najbardziej interesujące. Pomimo iż ślepi, mieli tak wyczulone zmysły, że brak wzroku był dla nich jedynie drobną niedogodnością. Wypróbował też tę umiejętność na jednym z żyjących wieśniaków, ale bez powodzenia. No cóż. To była drobnostka. Po uśmierceniu wieśniaka nie miał z tym już najmniejszych trudności.

Wkrótce jego armia będzie tak wielka, że nic jej się nie oprze. Od niego tylko zależeć będzie kierunek jej marszu. Czy powinien najpierw wyruszyć na północ, do Koryntii, Nemedii i Brythunii?A może dalej na zachód, zajmując Ophir, Aquilonię i Zingarę? Koth i Shem leżały na południu, a jeszcze dalej za nimi Stygia i Kush, na wschodzie zaś Zamora i Turan…

W gruncie rzeczy nie miało znaczenia, od czego rozpocznie swoje podboje. Koniec końców i tak wszystko będzie należeć do niego. Z każdą chwilą jego armia będzie się powiększać, każdy padły w boju żołnierz stanie się jego sługą, podobnie jak każdy cywil. Im obrona będzie bardziej zacięta, tym szybciej będzie wzrastać w siłę jego armia. Niezwyciężona rzesza umarłych nie potrzebujących snu, pożywienia ani odpoczynku zmiecie wszystko, co stanie jej na drodze, jak porywisty wiatr suche liście.

A potem, kiedy już zawładnie całym światem, będzie mógł robić wszystko. Będzie rządził przez tysiące lat!

Ostatni żyjący w świecie pełnym umarłych sług.

Drzwi w drzewie prowadziły do mrocznego korytarza. Conan szedł pierwszy dzierżąc miecz przed sobą, a Elashi trzymała go z tyłu za pas.

Po chwili ujrzeli w oddali słabe światełko.

Niebawem okazało się, że pochodziło ono z małej olejowej lampki zawieszonej na ścianie kamiennego korytarza.

Conan poczuł chłód przekraczając próg zamczyska nekromanty. Kiedy odwrócił się, by spojrzeć na drzwi, ujrzał tylko kamienną ścianę.

— Jesteśmy na miejscu? — spytała Elashi.

— Na to wygląda.

— I co teraz?

— Znajdziemy Nega i zabijemy go.

Pięć żywych trupów szło zwartą grupą Pomiędzy Światami. Byli to Bezocy. Szósty spoczywał teraz w trzewiach stwora przypominającego rozmiarami ziemskiego wieloryba. Potwór ten wyłonił się z ziemi na szlaku, którym wędrowali kapłani, i pochwyciwszy jednego z nich, połknął go w całości. Jeśli ciało ożywionego trupa nie przypadło do gustu potworowi, nie dał tego po sobie poznać, ale ponownie zanurzył się w ziemi niczym w wodzie i znikł zabierając ze sobą ofiarę.

A kapłani szli dalej, już w piątkę.

Przy gigantycznym drzewie napotkali sobowtóra Conana.

— Już raz zostałem oszukany — rzekł Cymmerianin. — To się już nie powtórzy. Odejdźcie.

Nieumarli kapłani nie mieli takiego zamiaru. Ruszyli w stronę bramy.

Kimkolwiek był bóg czy półbóg, który stworzył kopię Conana, i z jakiego powodu to uczynił, nie wiadomo, niemniej jednak spisał się doskonale. W piersi sobowtóra rozgorzał gniew, który przybierał na sile i w końcu eksplodował jak wybuchający ludzki wulkan. Rzucił się na pięciu kapłanów tnąc mieczem na lewo i prawo, w górę i w dół, w przód i w tył, a w powietrzu latały strzępy ciała. Dłonie, ręce, stopy, uszy, głowa — wszystko, co zdołało odrąbać zimne żelazo, zaczęło fruwać na wszystkie strony. Niektóre bardziej ruchome części ciała, zwłaszcza dłonie, usiłowały powrócić do swoich właścicieli pełznąc po ziemi niczym owady, ale śmigające ostrze nie pozwoliło żadnej z nich zbliżyć się i połączyć z trupim ciałem.

Kiedy fałszywy Cymmerianin zmęczył się w końcu, wyczerpawszy olbrzymi zapas barbarzyńskich sił, polana przy wielkim drzewie usiana była porąbanymi fragmentami bezkrwistych ciał. Wprawdzie wciąż jeszcze tliło się w nich życie, ale było to już coś na kształt roślinnej wegetacji. By uniemożliwić ich ponowne połączenie, kopia barbarzyńcy kopniakami rozrzuciła poszatkowane szczątki pięciu napastników na obszarze mili wokoło.

Następnie fałszywy Conan powrócił na swój posterunek, przepatrując pas dżungli gorejącymi niebieskimi oczami.

Tak oto Bezocy dotarli do kresu swojej wędrówki.

Pięć tysięcy objętych czarem żywych trupów stało na równinie, pośród atramentowej ciemności. Neg patrzył na nieumarłych z murów swojego zamczyska. Tyle na początek wystarczy, stwierdził. Północny zachód, tak, zacznie od północnego zachodu.

Machnął, lewą ręką.

— Idźcie do Numalii. Zabijcie wszystkich ludzi, którzy staną wam na drodze. Tam na mnie zaczekajcie i spodziewajcie się nagrody.

Połowa oddziału odeszła w ciemność. Co pomyślą prawi mieszkańcy Numalii, gdy ujrzą atakującą ich granicę armię nieumarłych? Ile będą gotowi zapłacić, by się ich pozbyć? Ostatecznie i tak oddadzą wszystko, ale wcześniej Neg zażąda mnóstwa wozów wyładowanych klejnotami i cennymi artefaktami, a także dziewic, które umilą mu chwile podboju. Może nawet zbuduje zamek ze złota, z chodnikami wyłożonymi szmaragdami i rubinami. To ciekawy pomysł.

Pozostałym żywym trupom rozkazał, by pozostały w pobliżu fortecy. Każdy oddział wysłany przez tych, którzy mogliby domyślić się pochodzenia nieumarłych, będzie musiał zmierzyć się z tymi tutaj.

Podbój świata został rozpoczęty.

Gdyby to było możliwe, Skeer zaczerwieniłby się jak burak. W obecnym stanie nie mógł jednak wyrazić swego gniewu i w gruncie rzeczy dobrze, że tak było. Były złodziej i zabójca wyrzucał sobie brak ostrożności.

Skeer głupiec, Skeer błazen, Skeer półgłówek! Że też dał się nabrać na tak starą sztuczkę jak zatrute wino! Przecież sam również z niej korzystał!

Przeszedł przez jedną z niższych kondygnacji zamku, a pająki jak wierne psiaki podążały jego śladem. Zdołał już do tego przywyknąć, zwłaszcza, że nic nie mógł na to zaradzić.

Nagle ujrzał nadchodzącą z przeciwka Tuanne.

— Och! Znowu się spotykamy.

Nie odezwała się, lecz zbliżała się ku niemu wolnym, nieomal lunatycznym krokiem.

— Idziesz na spotkanie naszego pana?

— Tak — odrzekła.

— Pozdrów go ode mnie. Niechaj przez tysiąc lat zżera go najzjadliwsza ospa!

— Wypadłeś z łask, Skeer? — spytała.

— Przyzywa cię, co? Chciałbym zobaczyć wasze spotkanie, gdyby tylko zezwolił mi na to.

— Czy nawet teraz, gdy osiągnąłeś ten sam stan, co ja, nie potrafisz przestać mnie nienawidzić?

Skeer przeszedł kilka kroków w grobowej ciszy. W końcu powiedział:

— Nie, to nieprawda. Rozumiem, dlaczego zrobiłaś to, co zrobiłaś. Gdybym tylko mógł zdobyć ten talizman, szybko położyłbym temu kres.

— Wiesz, gdzie on jest?

— Tak, ale cóż z tego? Jest dobrze strzeżony, a nieumarłym, którzy są w jego mocy, nie wolno nawet pomyśleć o wejściu do kryształowej komnaty.

— Ale nam tego nie zakazano — z tyłu rozległ się głos Conana.

Skeer odwrócił się. Tuanne przekręciła głowę, aby móc go zobaczyć, ale nie zwolniła kroku.

— Conan! — zawołała — I Elashi!

— Tak. Sól, Elashi — polecił barbarzyńca. Skeer wyprężył się jak struna.

— Macie sól? Tutaj?

— Tak.

— A więc posypcie nią także mnie!

— To zwyczajna sól, Skeer — powiedziała Tuanne. — Nie przełamie zaklęcia nekromanty, a jedynie może na pewien czas cię unieruchomić.

— Nieważne, bylebym mógł oprzeć się jego wezwaniu. Proszę.

— Nie zamierzam ci pomóc, Skeer. Zabiłeś mojego przyjaciela.

— Mogę zaprowadzić cię do talizmanu — rzekł Skeer. — Jak go posiądziesz, będziesz mógł powstrzymać Nega.

Conan spojrzał na Tuanne.

Skinęła przyzwalająco.

— Dobrze. Elashi, masz tu bukłak z wodą. Wsyp do niej sól.

Kobieta po chwili przygotowała silny roztwór soli. Ułożyła dłoń w miseczkę, nalała odrobinę wody i prysnęła na Tuanne. Tuanne zesztywniała, a Conan chwycił ją, gdy zaczęła padać. Położył ją delikatnie na posadzce, na której uprzednio rozłożył swój płaszcz.

— Wrócimy po ciebie, gdy będzie już po wszystkim.

Nie mogła nic powiedzieć, ale ujrzał iskierki migocące w jej oczach.

— A ja? — zapytał Skeer.

Conan spojrzał na pająki, które najwyraźniej nie przejmowały się ich obecnością.

— Najpierw pokażesz nam, gdzie jest przechowywany talizman — rzekł.

— A więc chodźcie, tylko szybko, zanim Neg znów mnie zawezwie.

Spojrzawszy po raz ostatni na Tuanne, Conan i Elashi ruszyli za Skeerem zachowując stosowny dystans, by nie nastąpić na którąś z pajęczyc maszerujących raźno za nieumarłym.

XXI

— Jest tam sześciu strażników — rzekł Skeer — Bezokich. Jeden z nich jest taki jak ja, pozostali są żywi.

— Damy sobie radę — mruknął Conan.

— Najpierw musimy do nich dotrzeć. Posłuchajcie! Zza załomu korytarza przed nimi dobiegł gwar głosów.

— Szybko, tam! — Skeer wskazał pobliskie drzwi. Przeszedł przez nie pierwszy, za nim Elashi i Conan.

Znalazłszy się w pomieszczeniu, a był to składzik wypełniony beczkami ułożonymi w dwóch rzędach jedne na drugich, Conan zostawił drzwi nieznacznie uchylone. Wyjrzał przez wąską szparę trzymając miecz uniesiony do ciosu.

Na zewnątrz pół tuzina ludzi minęło spiesznie ich kryjówkę.

Wszyscy mieli cechy ożywionych niedawno umarłych.

— Neg dla bezpieczeństwa wpuścił do zamku wielu nieumarłych — oznajmił Skeer. — Korytarze będą roić się od jego nowych niewolników.

— Zatem będziemy musieli zachować ostrożność — stwierdził Conan.

— Czy nie moglibyśmy udawać, że jesteśmy tacy sami jak oni? — rzuciła Elashi.

— Nie. Potrafimy rozpoznać swoich — odrzekł Skeer.

— Ale może moglibyśmy udawać twoich jeńców? — zaproponował Conan.

— Tak. To mogłoby się udać. Pomimo iż jestem obecnie tylko sługą Nega, większość nowych nieumarłych wie, że mam u niego największe względy.

— W takim razie ruszamy — rzekł Cymmerianin.

Coś było nie tak, Neg poczuł to wyraźnie. Nie był w stanie określić, co go niepokoiło, ale było to uczucie denerwujące jak swędzenie w miejscu, którego nie można dosięgnąć. Nie było powodu do ogłaszania alarmu, zwłaszcza teraz, gdy przed fortecą zebrały się tysiące wiernych mu wędrowców nocy, a kolejne tuziny przemierzały korytarze warowni. Był zabezpieczony przed atakiem i mógł pobierać od swoich wyznawców siły nie tylko fizyczne, ale i umysłowe. Mógł wiedzieć to samo, co oni. Jedyne, co musiał teraz uczynić, to znaleźć odpowiedź.

Co się działo?

Co go niepokoiło?

Cóż, po pierwsze, Tuanne była już mocno spóźniona. Może powinien sprawdzić, co się z nią stało.

Zaczął mentalne poszukiwania i niebawem ją znalazł. Była niedaleko.

Daj mi swoje oczy — rozkazał.

To, co ujrzał, zdawało się nie mieć sensu. Wyglądało to jak naga słabo oświetlona ściana. Po chwili uświadomił sobie, że nie była to ściana, lecz sufit.

Jak to możliwe? Czyżby stała w bezruchu, wpatrując się w sufit? To niemożliwe! Nie po tym, jak rozkazał, aby natychmiast do niego przyszła.

Mogła iść powoli, ale nie wolno jej było się zatrzymać. Jednakże wciąż widział ten sam fragment sufitu. Teraz, kiedy przyjrzał mu się uważniej, stwierdził, że sklepienie wydawało się wyższe niż zazwyczaj. Jeśli to był sufit w zamku, Tuanne musiała kucać albo leżeć na wznak na podłodze. Wynikało z tego, że znalazła się pod wpływem jakiegoś przeciwzaklęcia, czaru rzuconego przez innego potężniejszego maga lub czarownicę. A może było to coś tak prostego jak paraliżujący roztwór soli?

Niezależnie od przyczyny nie wróżyło to najlepiej. W fortecy znalazł się nieproszony gość. Należało rozprawić się z nim.

Porzucił Tuanne. Gdzie się podział Skeer?

Nieważne. On był zupełnie bez znaczenia. Klasnął w dłonie i natychmiast pojawili się dwaj jeszcze żyjący kapłani.

— Idźcie i znajdźcie Tuanne. Sprowadźcie ją tutaj.

Ale ów drażniący niepokój nie ustał. Zatem było jeszcze coś. I dokąd polazł ten leniwy Skeer? Może powinien sprawdzić, co porabia ten złodziejaszek?

Postanowił odłożyć to na później.

Mistrz Kamuflażu szedł obok Brutala. Należeli do szczęśliwców, którym zezwolono przestąpić próg zamku Nega. Brutal odzyskał obciętą rękę. To było ciekawe, widzieć jak własna ręka poruszana ruchami palców i nadgarstka pełznie po ziemi w poszukiwaniu swego właściciela. Brutal pochylił się, podniósł ją i po prostu przyłożył do kikuta. Ramię przyrosło po chwili.

Podobnie było z raną w czaszce Mistrza Kamuflażu. Zasklepiła się jak byle zadrapanie. Obecnie były szpieg wyglądał prawie tak samo jak za życia. Jednak niektóre żywe trupy wyglądały znacznie gorzej od niego. Pewne rany goiły się dłużej, a w miejscach gdzie brakowało fragmentów tkanek lub kości, pozostawały trwałe ubytki.

W przypadku kilku nieumarłych wydawało się wręcz nieprawdopodobne, że mogli się poruszać na nagich, odartych z ciała kikutach nóg.

Lecz Mistrz Kamuflażu nie zamierzał zastanawiać się, jak albo dlaczego tak się stało. To nie była jego sprawa. Nawet teraz, będąc w mocy nekromanty, czuł się wolny i zadowolony. Lepiej być nieumarłym i chodzić po ziemi, niż być trupem gnijącym w wilgotnej mogile.

O świcie tabor wędrownych artystów zmierzających na południe, do Koth, zaczął rozbijać obozowisko. W pewnej chwili jeden z mężczyzn rozkładających namiot spojrzał przypadkiem na sąsiednie wzgórze. Wstrzymał oddech i błyskawicznym ruchem wykonał przed sobą znak chroniący od złego, po czym okrzykiem zaalarmował pozostałych.

— Zhombeya! Zhombeya! — zawołał.

Artyści zareagowali błyskawicznie. Kiedy tysiące milczących postaci zeszło bądź spełzło po zboczu wzgórza, wszystko, co nie mogło zostać szybko spakowane i zabrane, pozostawiono na równinie. Zanim nadciągająca wataha dotarła do obozowiska, wędrowców już nie było. Tabor oddalał się pośpiesznie, zmierzając jak nakazywały stare zwyczaje w prawo względem zbliżających się nieumarłych.

Artyści wiedzieli, jak należy postępować w przypadku zauważenia Zhombeyi. Było to bardzo proste, należało wziąć nogi za pas i uciekać jak najdalej.

Wszystko wskazywało na to, że wskrzeszeni słudzy Nega nie byli bardziej bystrzy niż za życia. Conan i jego towarzyszka prowadzeni przez Skeera minęli już trzecią grupkę żywych trupów, ale ani razu nie zostali zatrzymani. Albo patrole uważały, że Skeer ma pełną władzę nad swoimi „jeńcami”, albo w ogóle ich to nie obchodziło.

Te plugawe istoty były wyjątkowo mało spostrzegawcze. Conan wciąż miał u pasa miecz, podobnie jak Elashi szablę. Sprawa wydawała się łatwiejsza, niż Cymmerianin przypuszczał.

— Conanie! — rozległ się głośny okrzyk, który w jednej chwili pozbawił barbarzyńcę złudzeń.

Barbarzyńca odwrócił się i ujrzał Mistrza Kamuflażu i Brutala pragnących wziąć na nim srogi odwet za swoją śmierć.

— Wynośmy się stąd, i to szybko! — rzucił Conan.

Cała trójka pobiegła co sił w nogach w głąb korytarza.

— Za nimi! To wrogowie Nega!

Były to najwyraźniej właściwe słowa, gdyż około tuzina żywych trupów znajdujących się w korytarzu natychmiast puściło się za nimi w pościg.

Conan dobył miecza, ale nie zwolnił kroku. Jego prześladowcy byli martwi i choć mógł się z nimi zmierzyć, z całą pewnością nie pokonałby całego tuzina dość szybko, by wygrać tę potyczkę. Człek roztropny, jak powiedział mu kiedyś ojciec, wie, kiedy należy walczyć, a kiedy podać tyły. Tym razem należało wybrać to drugie rozwiązanie.

Minęli kolejny zakręt, by natknąć się na kolejną, dziesięcioosobową grupkę nieumarłych. Conan utorowałby sobie drogę za pomocą miecza, ale umysł Elashi okazał się szybszy od jego ostrza.

— Za nami! — zawołała. — Ścigają nas wrogowie Nega!

— Wrogowie Nega! — te dwa słowa bardzo ożywiły żywe trupy.

Cała dziesiątka natychmiast przeszła do działania wykonując zgoła bezmyślnie rozkaz nekromanty, który nakazał im, by strzegły go za wszelką cenę.

Conan, Elashi i Skeer pobiegli dalej pozostawiając dwie grupy nieumarłych, by załatwiły resztę między sobą. Najprawdopodobniej nie potrwa to długo, ale Conan nie zamierzał przystawać i sprawdzać, która ze stron wyjdzie ze starcia zwycięsko.

Wrogowie w zamku! Później ustali, w jaki sposób zdołali przedostać się do środka, tymczasem należało ich pojmać i zabić! Neg pociągnął się za wąs skręcając nerwowo w palcach jego koniec. Postanowił, że wypełni całe zamczysko swymi sługami, tak by wróg nie miał się gdzie skryć!

Przesłał nieumarłym wezwanie.

Już niedługo w korytarzach twierdzy pojawi się kolejnych pięciuset wędrowców nocy!

Skeer wraz z ciągnącymi za nim pająkami poprowadził Conana i Elashi w dół stromymi kamiennymi schodami. Pajęczyc było mniej, gdyż podczas ucieczki kilka z nich zostało zgniecionych pod potężnymi stopami Cymmerianina, ale te, które pozostały, uparcie podążały śladem nieumarłego.

Z tyłu dobiegł ich tupot wielu par stóp na kamiennych płytach. Pościg! Prześladowcy nie zbiegli jednak ich śladem na dół.

— To droga do lochów — powiedział Skeer.

— A co z talizmanem? — spytał Conan.

— Po drugiej stronie zamczyska. Ale możemy skrócić sobie drogę idąc podziemiami.

— W takim razie prowadź.

Ostatnie pająki Skeera, było ich teraz kilkanaście, umknęły w bok, by znaleźć się poza zasięgiem stóp barbarzyńcy.

Neg stanął naprzeciw tego, który nazywał siebie Mistrzem Kamuflażu:

— Mów! — rozkazał.

— Nazywa się Conan, panie. To cudzoziemski barbarzyńca. To właśnie on mnie zabił. Wędruje z kobietą, choć wcześniej towarzyszyła im jeszcze jedna, nieumarła…

— Co? Opisz tę nieumarłą!

Mistrz Kamuflażu uczynił to.

— Tuanne! Ach!

— Mieliśmy rachunki do wyrównania…

— Nie obchodzą mnie wasze spory. Powiedz mi coś więcej o tym barbarzyńcy i kobiecie.

— Był z nimi pewien mężczyzna, jeden z tych, którzy znajdują się w twojej mocy.

— Naprawdę? Opisz go!

— Ma twarz świętego. I podąża za nim gromada pająków…

— Skeer! Na Czarne Sploty Seta! Zmiażdżę jego kości na proch! Nie, to byłoby dla niego zbyt łagodne. Pozbawię go kończyn i będę używać jako podnóżka!

Przemierzali raźno pogmatwany labirynt podziemnych korytarzy, gdy nagle Skeer przystanął.

— O nie! On mnie przyzywa! — jęknął.

Twarz Skeera zsiniała.

— On… on wie! — zdołał jeszcze wykrztusić.

— Mistrz Kamuflażu — powiedziała Elashi.

— Tak — mruknął Conan. — Użyj roztworu soli. Wojowniczka pustyni odkorkowała bukłak i prysnęła wodą na Skeera. Nieumarły zesztywniał, a Conan pochwycił jego wyprężone ciało i ułożył je pod ścianą.

Pozostałe pajęczyce utworzyły wokół Skeera półokrąg.

— Jesteśmy zdani na siebie — rzekł Conan. — Chodźmy poszukać tej strzeżonej komnaty.

Elashi pokiwała głową.

— Idź pierwszy, ja za tobą.

Zanim dwaj Bezocy donieśli ją do sanktuarium Nega, Tuanne do pewnego stopnia odzyskała zdolność ruchu. Nekromanta uśmiechał się jak demon obmyślający wyjątkowo obmierzły występek.

— Ach, cudna Tuanne! Mamy to i owo do omówienia…

Kapłani postawili nieumarłą na ziemi. Zakołysała się lekko, ale utrzymała się na nogach. Nie miała się co łudzić, była zgubiona.

— Jakie zamiary ma ten łotr, którego nazywają Conan?

Pomimo że starała się zachować milczenie, wzrok Nega zmusił ją do mówienia.

— On… on zamierza cię zabić.

— Zabić mnie! Ha! Tysiące próbowało, ale jak dotąd nikomu się nie udało! Większość zaś srodze tego pożałowała.

— A jednak dostał się do wnętrza twej fortecy, nieprawdaż?

Neg zmarszczył brwi.

— Jesteś arogancka i harda. Nie mogę na to pozwolić. — Machnął ręką i wskazał jednym palcem na Tuanne.

Przeszył ją palący ból, jakby w jej pierś wbiła się rozpalona do czerwoności igła. Jęknęła, zgięła się wpół i wolno wyprostowała.

— Czy to wszystko, czego pragnie ten człowiek?

Tuanne wiedziała, że nie może kłamać, ale liczyła, że zdoła, choć trochę zaciemnić prawdę. Conan niewątpliwie pragnął wielu rzeczy, w tym także takich, o których nie wiedziała.

— Nie wiem, jakie są inne jego pragnienia — to była prawda. Nie okłamała go, gdyż nekromanta nie zapytał jej, czego jeszcze pragnął Conan. Gdyby spytał, musiałaby mu powiedzieć, ale bez konkretnego rozkazu miała pewną swobodę wypowiedzi.

Nekromanta pociągnął koniuszek wąsa. Odwrócił się i uśmiechnął.

— Nieważne — mruknął. — Za kilka chwil w całym zamku zaroi się od moich sług. Twój bohater zostanie pojmany i przyprowadzony tu ku mej uciesze. Może oboje coś dla mnie… zatańczycie.

Tuanne stała w milczeniu. Może przynajmniej na razie z nią skończył. W jej sercu zatliła się wątła iskierka nadziei. Conan i Elashi byli pomysłowi. Być może istniała jeszcze pewna, niewielka szansa…

— Czy ten Conan jest sam?

Wypowiedziała to słowo z trudem, ale uczyniła to:

— Nie.

— O! A kto mu towarzyszy?

— Elashi, kobieta z pustyni.

— O! — znów ten diabelski uśmieszek. — Im więcej, tym weselej. Czy ona również pragnie mej zguby?

— Tak.

Pokiwał głową.

— Jeszcze jedna głupia, która dołączy do mojej armii. Doskonale. Jestem pewien, że dwie kobiety i barbarzyńca zapewnią mi przednią rozrywkę na najbliższe godziny.

Tuanne nie odpowiedziała, ale tlący się w niej płomyk nadziei zaczął przygasać. Neg był teraz zbyt potężny, czuła moc bijącą zeń jak z olbrzymiego ogniska. Jednym machnięciem ręki mógł zabić zarówno Conana, jak i Elashi, i nie kosztowałoby go to więcej wysiłku, niż potrzeba do uśmiercenia dokuczliwego owada. Mogłoby im się udać, gdyby odnaleźli Źródło Światła i pozbawili Nega jego olbrzymiej mocy, ale szansę, że zdołają tego dokonać, były raczej znikome.

XXII

Conan zaczął czuć się jak rzeźnik. Wraz z Elashi porzucili wszelkie pozory skrytości. Biegli korytarzami olbrzymiego zamczyska pokonując kolejne zakręty i jeśli to było konieczne, torując sobie drogę mieczami. Żywe trupy nie ginęły pod ciosami ostrej stali, ale dostatecznie zręczne i silne cięcie mogło je unieruchomić. Nieumarły skaczący na jednej nodze był o dużo wolniejszy od Cymmerianina i wojowniczki pustyni. Ścięcie głowy było jeszcze lepsze. Korpus bez głowy nie był w stanie ich ścigać, a namacanie i nałożenie czerepu na kikut szyi okazywało się nader czasochłonną operacją.

Biegli, aż w końcu odnaleźli to, czego szukali. W korytarzu stało sześciu Bezokich, a z tyłu za nimi znajdowały się drzwi. To musi być tutaj! — pomyślał Conan.

Nieuzbrojeni kapłani rzucili się na dwójkę intruzów. Bezocy byli szybcy, ale korytarz zbyt wąski, aby mogli otoczyć Elashi i Conana. Miecz Cymmerianina zaczął kreślić w powietrzu przedziwne wzory, zimne błękitne żelazo nurzało się w ciepłych ciałach. Barbarzyńca ciął i rąbał, uskakiwał i okręcał się wkoło, aż dwaj ślepi kapłani runęli bez życia na ziemię.

Elashi za nim walczyła z jednym z kapłanów i tnąc raz po raz swą szablą, zaliczając płytkie trafienia, skutecznie trzymała Bezokiego na dystans.

Trzej pozostali poruszali się tanecznym krokiem i wykonywali zwinne uniki. Conan śmigał jak fryga usiłując ich dosięgnąć. Miał swój miecz i dysponował olbrzymią siłą, ale tamci byli szybsi. A jeden z nich był już martwy. Musiał mieć się na baczności, by jeden z nich — który? — nie schwycił jego miecza za ostrze i nie unieruchomił go, bo dwaj pozostali mogli w tym czasie rzucić się na Conana.

Jeden z kapłanów trafił Conana w żebra krótkim, celnym kopnięciem.

Barbarzyńca jęknął i ciął pionowo w dół. Miecz wgryzł się w udo mężczyzny, ale krew nie popłynęła. A więc to był nieumarły!

Żywy trup spróbował schwycić okrwawione ostrze, ale Conan nagłym ruchem przyciągnął miecz do siebie, odcinając przy tym przeciwnikowi parę palców. Teraz przynajmniej nie będzie miał kłopotów z rozpoznaniem go.

Kolejny ślepiec okręcił się na pięcie, prostując prawą rękę i zaciskając palce w pięść. Uderzenie na odlew wymierzone w skroń Conana odbiło się nieszkodliwie od jego muskularnego ramienia, gdy Cymmerianin w ostatniej chwili pochylił się i przygarbił. Jednak, choć ramię barbarzyńcy było potężne i mocno umięśnione, wibracja wywołana ciosem przeniknęła daleko w głąb ciała.

Z tyłu za nim dobiegło wołanie Elashi:

— Spójrz w głąb korytarza, Conanie!

Conan skoczył na obracającego się kapłana i finezyjnym cięciem rozpłatał mu brzuch. Kiedy Bezoki runął, utrudniając na chwilę działanie swoim braciom, Conan wykorzystał tę okazję, by zerknąć na drugi koniec korytarza.

Na Croma! W ich stronę zmierzali następni nieumarli. Mieli tylko kilka chwil, zanim napastnicy zmiażdżą ich swą masą.

— Drzwi! — ryknął Conan.

Przeskoczył nad powalonym kapłanem, ciął żywego trupa odrąbując mu dłoń i odwrócił się w stronę drzwi.

Naturalnie zamknięte.

Elashi zdołała przebić mieczem swojego przeciwnika. Natychmiast pośpieszyła z pomocą Conanowi, który walczył z dwoma ostatnimi kapłanami.

Nieumarli byli coraz bliżej.

Conan dał susa na drugą stronę korytarza, cięciem na odlew wypruł wnętrzności kolejnemu Bezokiemu, po czym uderzył całym ciałem na zamknięte odrzwia.

Mechanizm zamka nie był dość mocny, by wytrzymać impet atakującego z pełną siłą cymmeriańskiego olbrzyma. Metal zazgrzytał i ustąpił, drzwi z trzaskiem otwarły się na oścież, a Conan natychmiast przeskoczył przez próg. Elashi była tuż za nim. Zanim znajdujący się najbliżej żywy trup zdążył dotrzeć do drzwi, Conan zatrzasnął je i przytrzymał.

— Jest tutaj! — zawołała Elashi.

Mięśnie ramion i barków Conana zadrgały, gdy nieumarli zaczęli dobijać się do drzwi.

— Dobrze. Zabierz go! — krzyknął opierając się z całych sił. — Szybko!

Conan obejrzał się przez ramię i ujrzał Elashi podbiegającą do kryształowego stożka. Zawahała się z dłonią nad talizmanem.

— To świeci — powiedziała.

— Jak dla mnie może nawet śpiewać i tańczyć. Zdejmij go stamtąd!

Zdjęła talizman ze szczytu ściętego stożka.

— Mam go — oznajmiła.

— Dobrze. Stań przy drzwiach. Z tej strony.

Podeszła, by wypełnić polecenie.

— Przygotuj się — rozkazał i odskoczył od drzwi stając przez Elashi.

Drzwi otwarły się z trzaskiem i do komnaty wpadły cztery żywe trupy. Conan podstawił im nogę, schwycił Elashi i wyskoczył ponad leżącymi na posadzce ciałami na korytarz.

Tłoczyło się w nim około pięćdziesięciu nieumarłych.

Trudno, spotkam się z Cromem z dłońmi ociekającymi ich krwią, pomyślał Conan. Uniósł oręż do ciosu.

— Stój! — zawołała Elashi.

Spojrzał na nią. Trzymała przed sobą talizman, z którego wnętrza płynęła silna, zielonkawa poświata.

Żywe trupy zaczęły się wycofywać przerażone.

Elashi skoczyła naprzód i dotknęła talizmanem jednego z nich. Nieumarły upadł i zaczął się kurczyć jak wrzucony do ognia liść.

— Ona jest nosicielką Prawdziwej Śmierci! — zawołał ktoś. W tej samej chwili połowa oddziału nieumarłych odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Inni zbliżyli się do Conana i Elashi, ale nie wydawali się już groźni. Uśmiechali się sztywno.

— Ja — rzekł jeden z nich — dotknij mnie pierwszego!

— A potem mnie! — powiedział drugi. — Bądź błogosławiona.

Conan wydawał się zbity z tropu.

— Oni chcą umrzeć — wyszeptała Elashi. — Dotknięcie talizmanu uwolni ich i powrócą do Szarych Krain.

Conan pokiwał głową.

— Dotknij ich. A potem znajdziemy Nega i ja go dotknę, ale tym. — Cymmerianin potrząsnął mieczem.

Otoczona mała wioska oczekiwała na zagładę. Wieśniacy słyszeli o marszu żywych trupów, tysiącach nieumarłych, którzy zabijali wszystkich na swojej drodze, i wiedzieli, że nie było dla nich nadziei.

Kiedy jednak zabójcy zbliżyli się do osady, wydarzyło się coś dziwnego. Wszyscy nieumarli stanęli. Znieruchomieli, wpatrując się w jakiś odległy punkt w przestrzeni.

Wieśniacy mówili później, ze wyglądało to, jakby w jednej chwili utracili cały zapał i chęć do działania.

Neg pałał z wściekłości.

— Talizman! Ktoś go zabrał! Moja moc słabnie! — wrzeszczał.

Tuanne znajdująca się wciąż w jego mocy uśmiechnęła się. Nekromanta miał władzę nad nią i wieloma innymi nieumarłymi w całym zamczysku, ale poza fortecą moc magii stanowiąca potęgę Nega zaczęła gwałtownie zanikać.

Nekromanta odwrócił się do Tuanne.

— To sprawka twojego barbarzyńcy! — wrzasnął.

— Mam nadzieję — odparła.

— Suko! Będziesz się za to wiła w najokropniejszych męczarniach! — wymierzył w jej stronę wyprężony palec, ale Tuanne tym razem nie poczuła palącego bólu. Wciąż się uśmiechała.

— Zajmę się tobą później! — nekromanta odwrócił się na pięcie i pośpiesznie opuścił komnatę.

Roztwór soli, którym skropiła Skeera Elashi, musiał być słaby albo użyła go zbyt mało. Nieumarły odzyskał władzę w kończynach dużo szybciej, niż się spodziewał. Wstał, a jego pajęczyce wycofały się pod ścianę. Westchnął. Był pewien, że Neg wymyśli dlań srogą karę za niedawną zdradę. Ale… nie odczuwał już zewu nekromanty. Co się stało? Usiłował wyczuć mentalny zew maga, ale Neg musiał być widocznie zajęty czymś innym, nie wychwycił bowiem żadnej obecności. Dziwne…

Skeer nie zamierzał zastanawiać się nad przyczyną swego osobliwego uwolnienia.

Musiał teraz szybko dostać się do talizmanu.

Conan i Elashi wędrowali korytarzem zostawiając za sobą sterty pozbawionych życia ciał. Wielu nieumarłych przybyło z własnej woli, by zaznać mocy Źródła Światła, choć obecnie Cymmerianin myślał o nim bardziej jako o Źródle Śmierci. Inni wyczuwając obecność amuletu woleli wziąć nogi za pas. Conan stwierdził, że ten rodzaj mocy ma w sobie jakiś uwodzicielski urok.

Lepiej jednak by nikt nie był narażony na podobne pokusy.

Brnęli coraz dalej w głąb korytarza, dwoje żyjących niosących Prawdziwą Śmierć duszom tych wszystkich, którzy jej pragnęli.

Neg pędził jak burza, pokonując korytarze, a w jego czarnym sercu wrzała niepohamowana wściekłość. Odnajdzie tego barbarzyńcę i skieruje nań swe zabójcze spojrzenie, dopóki ten głupi intruz nie zmieni się w nędzną cuchnącą kupkę popiołu!

Nekromanta był bardziej niż tylko poirytowany niepowodzeniem swoich dalekosiężnych planów. Co więcej, to była zniewaga! Nie mógł puścić tego płazem! Nie po to przeżył tyle stuleci i opracował tak wspaniały plan podboju świata, by zostać powstrzymanym przez jakiegoś barbarzyńcę!

Skeer wraz z towarzyszącymi mu pająkami dotarł do kryształowej komnaty Nega. Miejscami korytarz usłany był tak ogromnymi zwałami ciał, że musiał się po nich wspinać, a gdy w końcu dotarł na miejsce, stwierdził, że w komnacie nie było już magicznego artefaktu. A więc Conan i wojowniczka zdołali pokonać niesamowitych strażników Nega… Zdumiewające…

Skeer podążył szlakiem trupów, z których wiele było jedynie wyschniętymi na wiór kupkami kości. Kiedy dostąpili pocałunku Prawdziwej Śmierci, zaklęcie ożywiające przestało działać i nastąpił przyśpieszony proces rozkładu, A może po prostu powrócili do stanu, w którym byli przed znalezieniem się w mocy Nega. Ta myśl bynajmniej nie przypadła mu do gustu, zwłaszcza, gdy zaczął zastanawiać się nad rozkładem własnego ciała. Niemniej jednak Skeer doszedł do wniosku, że gdyby jakimś cudem Neg zupełnie utracił nad nim kontrolę, mógłby przywyknąć do obecnego trwania pomiędzy życiem a śmiercią. Mógłby znaleźć coś innego, co zastąpiłoby mu kobiety i konopie. Na razie nic nie przychodziło mu do głowy, ale w swoim czasie na pewno coś wymyśli. Chodziło teraz o to, aby Neg zginął lub do reszty utracił swoją moc, a jednocześnie on, Skeer, pozostał przy obecnym, pozornym życiu. Nie było to łatwe, ale chyba możliwe.

Podążył w głąb korytarza, w poszukiwaniu Conana i Elashi.

Pająki przepełzały przez zalegające posadzkę zwłoki nie zwracając na nie najmniejszej uwagi.

Jasne niegdyś gobeliny zdobiły ściany głównej sali biesiadnej, w której mogło zasiąść naraz stu gości. Przez lata gobeliny zmatowiały, a blat długiego stojącego pośrodku stołu pokryła gruba warstwa kurzu i pajęczyn. Światło poranka przenikało do wnętrza przez niewielki świetlik, przesłonięty czerwoną od rdzy kratą. Nie zaczęło jeszcze padać i w komnacie było względnie jasno.

Neg wszedł do sali z południowego korytarza.

W tej samej chwili do pomieszczenia z północnego korytarza wpadli Conan, Elashi, a zaraz potem Skeer w asyście nieodłącznych pająków.

Cała czwórka przystanęła na jedno krótkie uderzenie serca.

— A więc — rzekł Neg — to ty przysporzyłeś mi tylu zgryzot?

— Tak — odrzekł Conan ważąc w dłoni miecz. — A przez ciebie zginął mój przyjaciel.

— Zginęło przeze mnie wielu ludzi. Śmierć jest moją domeną.

— Jednym z nich był mój ojciec — rzekła Elashi.

Neg wybuchnął śmiechem.

— A ty, Skeer? Masz do mnie jakiś żal?

Skeer zawahał się. Gdyby Neg wyszedł z tego zwycięsko…

— Nieważne — warknął Neg. — Swoją zdradą zasłużyłeś na mój gniew. Kiedy uporam się z tą dwójką, przyjdzie kolej na ciebie.

Skeer poczuł, jak coś ściska go w dołku.

Conan uniósł miecz i zaczął przesuwać się naprzód, cal po calu, utrzymując bezbłędną równowagę.

Neg stał ze skrzyżowanymi rękami, obserwując uważnie.

Elashi uniosła szablę i również ruszyła w stronę Nega. Nekromanta nadal trwał w lekceważącej postawie. Conan zauważył, że przeciwnik nie jest uzbrojony. Zwykłego człowieka łatwo było uśmiercić w tej sytuacji jednym szybkim cięciem, niemniej Nega trudno było zaliczyć do zwyczajnych ludzi. Szybka i łagodna śmierć była dla niego zbyt dobra, nie zasłużył na nią, ale Conan miał już taką naturę i nie potrafił posunąć się do okrucieństwa.

Kiedy Cymmerianin był dostatecznie blisko, by zaatakować czarnoksiężnika, Neg uniósł jedną rękę i wymierzył wyprężone palce w Conana.

— Moje oczy — powiedział.

Barbarzyńca odruchowo uniósł wzrok, spojrzał tamtemu w oczy i stwierdził, że nie jest już w stanie odwrócić spojrzenia.

W oczach Nega zdawały się wirować najrozmaitsze barwy przeszywając Conana niczym sztylety. Nagle Cymmerianin poczuł, że uginają się pod nim kolana i zaczynają słabnąć ramiona. Opuścił miecz. Miał wrażenie, jakby przedzierał się przez gęste błocko…

W tej chwili Elashi rzuciła się naprzód zamachując się szablą i mierząc w głowę nekromanty. Mag przeniósł wzrok z barbarzyńcy na kobietę. Wojowniczka zatrzymała się, jakby natrafiła na niewidzialną ścianę. Broń wypadła jej z dłoni. Usiadła i ukrywszy twarz w dłoniach, zaczęła pochlipywać.

Conan poczuł, że wracąją mu siły, i zebrał się w sobie, by zaatakować nekromantę.

Neg znów skoncentrował siłę swego wzroku na Cymmerianinie i słabość ogarnęła młodego olbrzyma niczym gruba obciążona ołowiem sieć.

Podniesienie kowadła w składzie kupieckim wydawało się błahostką w porównaniu z utrzymywaniem otwartych oczu. Miał ochotę położyć się i zdrzemnąć, choć chwilkę. Tego łotra mógł przecież zabić później…

— Nie zasypiaj! — zawołał Skeer. — To spojrzenie śmierci! Jeśli zaśniesz, już nigdy się nie obudzisz!

Neg uśmiechnął się złowrogo.

— Mam już dosyć twojej dwulicowości, Skeer!

To rzekłszy uniósł obie ręce w stronę nieumarłego i strzepnął nimi, jakby sypał piasek.

Conan zdołał spojrzeć na Skeera. Żywy trup jęknął i jego skóra pokryła się zmarszczkami. Za moment wyglądał jak winogrono leżące zbyt długo na słońcu. Jęk uwiązł mu w gardle i nieumarły padł. Jego ciało zdawało wytapiać się wszystkimi porami skóry i trzy uderzenia serca później, w miejscu gdzie leżał Skeer, pozostał już tylko nagi szkielet.

Olbrzymie pająki, mocno poruszone, zaczęły pełzać po wyschniętym na wiór truchle.

— A teraz — rzekł Neg — zakończymy naszą sprawę.

Ponownie odwrócił się do Conana.

Cymmerianin spróbował pokonać niewielką odległość dzielącą go od Nega.

Dwa małe kroki i mógłby dosięgnąć czarnoksiężnika.

Zrobił jeden krok i nagle przystanął, jakby nogi spętały mu niewidzialne okowy. Nie mógł się poruszyć. Słyszał za sobą zduszony płacz Elashi i poczuł smutek, że ona również będzie musiała umrzeć, niemniej nic na to nie mógł poradzić. Nie podda się, ale… nie mógł… ruszyć się… z miejsca…

Neg krzyknął.

Conan potrząsnął głową, zaklęcie trochę osłabło.

To zaatakowały Nega pajęczyce. Nekromanta usiłował odrzucać je od siebie, deptać i miażdżyć uderzeniami pięści, ale te, które pozostały przy życiu, atakowały go zaciekle raz po raz, wspinając się po nogach czarnoksiężnika i kąsając go gdzie popadło.

Wraz z zagładą Skeera pajęczyce otrząsnęły się z niezdecydowania. Skeer nie istniał, ale jego klątwa została teraz przeniesiona na Nega. A Neg żył. Pajęczyce mogły teraz wypełnić swoją misję i bezzwłocznie zabrały się do dzieła.

Conan uniósł miecz. Zdawał się ciężki jak pień! Przesunął się o pół cala naprzód. Jego stopy były jak przybite do podłogi…

— Zdychajcie! — krzyknął Neg.

Pajęczyce odpadły z jego ciała i poturlały się bezładnie po posadzce. Niektóre jeszcze przez chwilę poruszały konwulsyjnie odnóżami, ale nie trwało to długo.

Conan naprężył się usiłując pokonać stojącą na jego drodze niewidzialną bryłę litej skały…

Neg przeniósł wzrok z dogorywających pająków na Conana.

— Nie! — jego ręka wyprysła w górę…

Conan napiął mięśnie grzbietu, barków, ramion i brzucha, po czym dobywając resztki sił ciął gwałtownie mieczem w dół…

Ostra krawędź błękitnego żelaza wryła się w skroń Nega. Trzask ostrza rozrąbującego kość utonął pośród gwałtownego szumu, gdy z wnętrza głowy czarnoksiężnika buchnęła porywista struga cuchnącego powietrza. Dławiący smród sprawił, że wnętrzności podeszły Conanowi do gardła. Barbarzyńca upuścił miecz i osunął się na kolana.

Nadnaturalny wiatr poruszył gobelinami, zmiótł proch, kurze i piach z całej sali i zawirował nimi wkoło, oślepiając barbarzyńcę i wojowniczkę pustyni.

Conan przetarł oczy.

Kiedy zawierucha ustała, na podłodze obok Conana widniała tłusta kałuża zgnilizny i czerwono-czarnego, odrażającego śluzu rozpływającego się po kamiennych płytach.

I to było wszystko, co pozostało po Negu zwanym Złowrogim.

XXIII

— W osobistych komnatach Nega Conan i Elashi odnaleźli Tuanne, uwolnioną spod władzy nekromanty. Dwie kobiety zapłakały z radości.

— Zabiłaś go? — spytała Tuanne.

— Conan to zrobił — odparła Elashi. — Z pomocą pająków Skeera. — Opowiedziała o ostatniej walce z Negiem.

Kiedy skończyła, Tuanne uśmiechnęła się.

— Nasz Conan to dzielny człowiek.

Obie kobiety odwróciły się i uśmiechnęły do niego.

— Co teraz? — spytał Conan, czując nagłą suchość w gardle.

— Musimy użyć talizmanu, by uwolnić nieumarłych — stwierdziła Tuanne. — Pomożesz mi? Nie mogę sama dotknąć Źródła.

— Oczywiście — odparła Elashi.

Conan usłyszał, jak obie kobiety rozmawiają przyciszonymi głosami. Patrzył na nie, ale ani na chwilę nie tracił czujności wypatrując nieumarłych lub Bezokich, którzy wciąż mogli czaić się w zakamarkach zamku.

Całą tę ponurą budowlę wypełniał odór tak dojmujący, że w porównaniu z nim smród rzeźni przypominał delikatny aromat wiosennych kwiatów. Oddychanie tymi cuchnącymi oparami nie mogło nikomu wyjść na zdrowie.

— Lepiej wyjdźmy na zewnątrz — zaproponowała Tuanne.

— Tak.

Przeszli przez opuszczony zwodzony most i przekroczyli fosę. Znalazłszy się na zewnątrz, odwrócili się, by spojrzeć na zamczysko.

— Trzymaj amulet, o tak — powiedziała Tuanne wykonując odpowiedni gest. Elashi powtórzyła go, ujmując amulet we właściwy sposób.

— A teraz wypowiedz słowa — poleciła nieumarła. — Quodnecesant…

Elashi powtórzyła.

— …sibidamnononerit…

— …sibidamnononerit… — dokończyła Elashi.

Wewnątrz zamku rozległ się głuchy łoskot. Niebo nad nim zaczęło się gwałtownie rozjaśniać. Zupełnie jakby w górze pojawiło się nowe słońce…

Conan zamrugał, oślepiony silnym blaskiem.

Błysnęło jaskrawo i tysiące płomieni buchnęły na wszystkie strony niczym stylizowany wizerunek słońca.

Poświata zgasła równie szybko, jak się pojawiła.

Mistrz Kamuflażu, biegnący obok Brutala, ujrzał, jak struga jasnego światła przeszywa znajdującego się tuż przy nim mężczyznę, a sekundę później poczuł, jak podobna świetlana włócznia przenika jego kręgosłup.

Obaj w mgnieniu oka umarli Prawdziwą Śmiercią.

Kapłan Malo dołączył do swoich przodków w Szarych Krainach.

Ognisty promień dosięgnął go w okamgnieniu i mnich osunął się z górskiej przełęczy spadając w otchłań wieczności. Wszędzie wokół ci, którzy mocą magii Nega zostali przywróceni do życia, odchodzili do Szarych Krain. Prawdziwa Śmierć skosiła naraz kilka tysięcy nieumarłych. Padali jak marionetki, którym jakaś wielka brzytwa lub kosa poprzecinała wszystkie sznurki.

Przed zamkiem Nega Tuanne zwróciła się do Elashi.

— Czy mogłabyś owinąć talizman w jakiś materiał i włożyć go do sakiewki?

Elashi wrzuciła Źródło Światła do sakwy i podała ją Tuanne.

— Dziękuję. To dziwne, ale dzięki bliskości amuletu uniknęłam pocałunku Prawdziwej Śmierci, którego doświadczyli inni nieumarli — zważyła mieszek w dłoni. — A więc będę musiała dotknąć talizmanu. Nie opodal jest piękny zagajnik. Te wielkie drzewa są naprawdę urocze. Chyba zrobię to właśnie tam, między drzewami.

Elashi zaczęła płakać.

— Musisz? Ja… my… możemy się tobą zaopiekować. Spojrzała na Conana, a ten lekko skinął głową.

— Podejdźcie bliżej — wyszeptała Tuanne.

Kiedy Conan i Elashi zbliżyli się, Tuanne objęła ich i uściskała serdecznie.

— Byliście mi przyjaciółmi i kochankami — powiedziała. — Nigdy was nie zapomnę. Ale muszę odejść. To powinno się stać już sto lat temu.

Elashi wciąż płakała. Conan na chwilę odwrócił głowę, by wyjąć coś, co wpadło mu do oka.

— Czy chciałabyś, żebyśmy…? — spytała Elashi.

— Nie. Wolałabym, abyście zapamiętali mnie taką, jaka jestem teraz — powiedziała Tuanne. — To nie potrwa długo i nie zostanie ze mnie wiele. Bądź, co bądź to całe sto lat.

Conan potarł drugie oko. To musiał być kurz.

— Bądźcie zdrowi — powiedziała Tuanne. Odwróciła się i ruszyła w stronę niewielkiego zagajnika wiecznie zielonych drzew. Elashi patrzyła na nią, aż Conan pociągnął ją za rękaw.

— Ona chce zostać sama — rzekł Conan. — Nie odmawiajmy jej tego.

Elashi odwróciła się do Conana i wtuliła twarz w jego szeroką pierś.

— Nadal chcesz zdobyć ten talizman? Mogę przynieść ci go, kiedy Tuanne…

— Nie. Niech zostanie przy jej szczątkach. Lepiej abyśmy zapamiętali ją taką, jaka była.

— Racja.

Oddalili się od zamczyska, a Cymmerianinowi zrobiło się nagle ciężko na duszy, chociaż nie był w stanie powiedzieć, dlaczego.

— Jakie masz teraz plany? — zapytał.

— Powrócę do mego plemienia — odparła Elashi. — Muszę opowiedzieć o tym wszystkim moim braciom i siostrom. A co ty zamierzasz?

Conan wzruszył ramionami.

— Wcześniej wybierałem się do Zamory. Nie widzę powodu, dlaczego miałbym obierać jakiś inny cel.

— Może powędrujemy razem, zanim ja skieruję się na południe? — zaproponowała koczowniczka.

— Czemu nie? — odparł Conan.

Wolnym krokiem zaczęli iść na południowy wschód. Żadne z nich ani razu nie obejrzało się za siebie, na niewielki zagajnik smukłych, wiecznie zielonych drzew.

113



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Conan Pastiche Perry, Steve Conan the Formidable
Conan Pastiche Perry, Steve Conan the Fearless
Perry Steve Conan Nieposkromiony
Perry Steve Conan nieustraszony
Perry Steve Conan Grozny
Conan Pastiche Perry, Steve Conan the Freelance
Conan Pastiche Perry, Steve Conan the Indomitable
Obcy 05 Perry Steve & Stephani Wojna Samic
Perry Steve Obcy Mrowisko
Obcy 7 Perry Steve Obcy; Wojna samic (rtf)
Obcy 7 Perry Steve Obcy; Wojna samic (rtf)
Obcy 7 Perry Steve Wojna samic
perry, steve star wars sombras del imperio
Conan 36 Conan prowokator
Perry, Steve Obcy 7 Wojna Samic
Alien Perry Steve Obcy Azyl(1)
Alien Perry Steve Obcy Mrowisko
Obcy 06 Perry Steve Obcy; Azyl

więcej podobnych podstron