Skinner Gloria
Odrobina skandalu
„Widno jest coś chorobliwego w państwie duńskim", a w Londynie - jak się okazuje - również. Szalony Pański Złodziej zaatakował znowu. Chodzą słuchy, że chociaż w eleganckim soiree w rezydencji hrabiego Dunraven uczestniczyła ponad setka gości, rabuś ulotnił się z bezcennym krukiem ze złota. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska -„Wieczór był mroczny i burzliwy i cała śmietanka towarzyska..." -Nie, nie i jeszcze raz nie, Millicent - cichym głosem przerwała leżąca na łóżku posiniaczona dama. - Już chyba gorszego wstępu do rubryki lorda Truefitta nie zdołałabyś wymyślić. Kronika towarzyska musi zaczynać się jakoś tak: „Wygwieżdżone niebo stanowiło piękną oprawę dla eleganckiego soiree...". -Ale przecież lał deszcz - przypomniała ciotce lady Millicent Blair. Podparta kilkoma poduszkami starsza pani jęknęła i po-stukała się w pierś malowanym wachlarzem. -To, kochanieńka, nie ma najmniejszego znaczenia. Elity to warzyskie nie oczekują prawdy. Pragną plotek, a co więcej, chcą, by plotki te podawane były w pięknej otoczce. Millicent uniosła rąbek skromnej białej sukni i już miała przysiąść obok ciotki, ale powstrzymała się w samą porę, reagując na ciche warczenie złocistego spaniela, który zwinął się w kłębuszek w nogach łóżka. Cofnęła się o krok. Hamlet był na ogół przyjazny i pełen uroku, chyba że leżał na łóżku swojej pani: wtedy łagodny pupilek zmieniał się w najwierniejszego psa obronnego. Ciotka Beatrice przed kilkoma dniami przewróciła się i potłukła w sposób zupełnie okropny; zaczynała już dochodzić do siebie, ale każdy gwałtowny ruch był dla niej nieznośnie bolesny. Widok siostry ojca w tak opłakanym stanie bardzo smucił Millicent. - Och, ciociu Beatrice, nie chcę cioci za bardzo męczyć. Ale czy nie rozumie ciocia, że próbuję zwrócić jej uwagę, dlaczego w żaden sposób nie zdołam spełnić cioci prośby? Właśnie dowiodłam, że nie mam pojęcia, jak należy pisać kronikę towarzyską. W tym miejscu Millicent mogłaby po raz kolejny dorzucić, że nie uważa za stosowne się czegoś takiego uczyć po tragicznych doświadczeniach, jakie jej matka miała z brukowymi pismami. Próbowała to szczerze wyjaśnić od razu, jak tylko przyjechała poprzedniego dnia rano do Londynu i dowiedziała się, dlaczego ciotka posłała po nią do Nottinghamshire. Ale odwoływanie się do prawdy dało jeden jedyny rezultat: ciotka się rozpłakała i zaczęła się domagać, by podać jej lekarstwa. Millicent nie potrafiła zdobyć się na to, by ponownie wyprowadzać z równowagi tę tak bardzo poszkodowaną na zdrowiu damę. Ciotka panny Blair, Beatrice Talbot, znana była swoim przyjaciołom i elicie towarzyskiej jako lady Beatrice; i nikt z tysięcy czytelników „The Daily Reader" nie orientował się, że jest ona również lordem Truefittem, osławionym redaktorem rubryki towarzyskiej w tejże gazecie. Beatrice poprawiła się na poduszkach i znowu jęknęła. Jej szczupła twarz o kształcie serca wykrzywiła się w bólu. Usta i broda były po jednej stronie straszliwie przebarwione i opuch- nięte. Biedaczka potknęła się o swego długouchego psa i upadła, a przy tym boleśnie potłukła sobie nogę, złamała jedną rękę i na dodatek posiniaczyła się i poobijała na całym ciele. Mogła sama jeść, ale do większych wysiłków raczej nie była zdolna. Po tej katastrofie służące błagały swoją panią, by oddała Hamleta, żeby tak okropny upadek nie mógł się już powtórzyć. Beatrice nie chciała jednak o tym słyszeć i kazała im wszystkim wstydzić się za samą sugestię, by porzuciła ukochanego pupila. Emery, dorodna, silnie zbudowana pokojówka Beatrice, weszła do pokoju, niosąc na srebrnej tacce małą filiżankę. Była jedyną osobą, którą Hamlet dopuszczał do łóżka swojej pani. -Och, jak dobrze - szepnęła z wdzięcznością Beatrice i powoli zamrugała opuchniętymi powiekami. - W końcu coś na uśmierzenie bólu. Myślałam, że już nigdy nie przyjdzie pora na zażycie następnej porcji tego paskudztwa. Pokojówka wsypała do filiżanki herbaty łyżeczkę wzmacniającego proszku, zamieszała i pomogła jaśnie pani się napić, a potem wycofała się na drugi koniec pokoju. Emery idealnie nadawała się na opiekunkę ciotki. Mówiła łagodnym głosem i uważała, by nie potrącić łóżka ani swojej chlebodawczyni. -Musisz to dla mnie zrobić, kochanieńka - szepnęła Beatrice. Tonem głosu i wyrazem twarzy odwoływała się do czułej strony charakteru Millicent. - ciężkim sercem powtarzam to, co już mówiłam, ale nie mam innego wyjścia. Utrzymuję się dzięki pieniądzom, które płacą mi za pisanie tej rubryki. Bez nich znalazłabym się w przytułku dla ubogich, zanim stanęłabym z powrotem na nogi. -Lord Bellecourte nie dopuściłby do tego. -Dopuściłby, dopuścił! - wymamrotała Beatrice. - Jest co prawda moim bratankiem i twoim przyrodnim bratem, ale kiedy chodzi o finanse, hoduje w kieszeni dorodnego węża. -Zastępowanie cioci nie budzi mojego entuzjazmu i ciocia wie, dlaczego. -Tak, tak, ale musisz tę swoją niechęć zwalczyć. - Lady Beatrice powachlowała się znowu. - Poza tym cała sprawa nie potrwa długo. Tylko do chwili, kiedy będę już mogła sama chodzić i osobiście brać udział w przyjęciach. Nie wymagam od ciebie niczego trudnego, naprawdę. Będziesz przecież miała we mnie oparcie, a moi wieloletni przyjaciele, hrabiostwo Heathecoute, ułatwią ci zadanie. Nasza trójka obraca się w towarzystwie już tak długo, że wspólnie znamy wszystkich liczących się w mieście ludzi. Załatwiliśmy dla ciebie karnet do Almacka oraz zaproszenia, będziesz więc mogła uczestniczyć we wszystkich najlepszych przyjęciach tego sezonu. -Ciociu Beatrice, jeżeli lord i lady Heathecoute są tak bliskimi przyjaciółmi cioci, czemu oni nie mogą za ciocię pisać tej rubryki? Lady Beatrice przewróciła podpuchniętymi oczami i ciężko westchnęła. -Och, wicehrabina o niczym innym nie marzy. Uwielbia plotki. Ale obawiam się, że gdybym pozwoliła jej się tą pracą zająć, nie miałabym szans, by moje zajęcie odzyskać. Sugero wała ostatnio, że może czas już, bym przekazała jej tę rubry kę. Jest ode mnie nieco młodsza, rozumiesz. Ale ja nie tylko lubię to, co robię. Niezbędne są mi też dochody z pisania. Millicent poczuła, że jej determinacja zaczyna słabnąć. Pisać do kroniki towarzyskiej? A może po tylu latach spędzonych na wsi, gdzie nic się nie działo, potraktować to jak coś w rodzaju przygody? Otrząsnęła się z natrętnych myśli i próbowała podbudować swoją argumentację słowami: -Ale my z mamą sądziłyśmy, że do Londynu jadę po to, by zostać towarzyszką cioci i pomagać jej podczas rekonwalescencji po wypadku. -Dobry Boże. Co za bzdury. A cóż ty mogłabyś dla mnie zrobić? Jest w domu Emery i Phillips, ma więc kto zadbać o moje potrzeby cielesne. Natomiast ty masz być moimi ocza- mi i uszami. Tobie, kochanieńka, przypadło najważniejsze zadanie. Nie wolno ci dopuścić, bym trafiła do przytułku. -Ale brukowce? - wyszeptała Millicent bardziej do siebie niż do ciotki. Potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy udałoby się to jakoś wytłumaczyć matce, gdyby się przypadkiem dowiedziała. - Nigdy mi nawet nie zaświtało, że pisuje ciocia „ciekawostki-błahostki" albo że chciałaby ciocia zaangażować do tego zajęcia mnie. -Nie określaj mojej działalności tak pogardliwie, Millicent. Dobre nieba, ktoś musi to robić, i to ktoś akceptowany przez śmietankę towarzyską. Uwierz mi na słowo, gdyby elity nie chciały czytać plotek, gazety by ich nie drukowały. - Beatrice spojrzała za Millicent w kierunku pokojówki. -Emery, bądź tak dobra i poproś wicehrabiego i jego małżonkę, by do nas dołączyli. -Och, ciociu Beatrice, nie chciałam okazać braku poszanowania dla cioci ani dla tego, czym ciocia się zajmuje. -Tak naprawdę sprawa sprowadza się do podania kilku faktów i przedstawienia ich w takiej formie, by robiły wrażenie dużo bardziej fascynujących, niż są. -Faktów? A ja myślałam, że większość tekstów opiera się na pogłoskach i domysłach. -No cóż, może czasami tak się zdarza, ^ale dość o tym. Pamiętaj, że najważniejszą sprawą jest zachowanie tego, czym się zajmujesz, w tajemnicy. Nikt nie może nawet podejrzewać, że przysłuchujesz się jego rozmowie. - Powieki ciotki napuchły tak, że oczy przypominały szparki. Przyjrzała się przez te szparki sukni Millicent, jej twarzy i włosom i powoli pokręciła głową. - Dobre nieba, jesteś stanowczo za piękna. Wszyscy kawalerowie będą z tobą chcieli tańczyć. Musimy coś z tym zrobić. Millicent spojrzała na własną suknię. Ojciec przed śmiercią dobrze je z matką zaopatrzył pod względem finansowym i dwa razy do roku zamawiały nowe stroje, które nadawały się na imprezy towarzyskie w hrabstwie Nottinghamshire. Suknia, którą miała na sobie, należała do najmodniejszych; do twarzy jej było w tym prostym fasonie z wysokim stanem. Przybranie głowy zostało starannie dobrane, by podkreślać złote włosy i jasnobrązowe oczy młodej damy. Beatrice już wcześniej zwróciła bratanicy uwagę, że nie może rzucać się w oczy na przyjęciach. -Nie wolno ci być ani tak ładną, żeby młodzi kawalerowie starali się o twoje względy, ani tak nieatrakcyjną, by to zauważono i mówiono, że siejesz rutkę. -Co powinnam zrobić? - zapytała Millicent, nie chcąc już dłużej drażnić ciotki. -Wiem już, co. Rzuć okiem na biureczko, leżą tam moje okulary. Millicent wyprostowała się, a oczy rozszerzyły się jej buntowniczo. -Nie, ciociu Beatrice, tego już za wiele. Nie potrzebuję okularów. -Oczywiście, że ich nie potrzebujesz, ale dzięki nim młodzieńcy nie będą może jeden przez drugiego prosili cię do tańca ani przychodzili tu z wizytą. Schowaj je do torebki i załóż, jak dojedziesz na miejsce. Te przyjęcia są naprawdę cudowne i nie widzę żadnego powodu, byś się nie miała w ich trakcie dobrze bawić, ale pamiętaj, że idziesz tam po to, by zbierać informacje. A nie po to, by na krok nie odstępowali cię wielbiciele. No i przygładź sobie włosy, odgarnij te śliczne loczki z twarzy, kochanieńka. Musisz postarać się wyglądać na nieco brzydszą. Milllicent przygładziła szczotką włosy i dopiero w tej chwili pogodziła się z faktem, że nie wykręci się od tego, o co prosi ją ciotka. Wzięła okulary i wetknęła je do koronkowej, ściąganej na sznureczek torebki, chociaż nie planowała ich użyć. -Ależ zachwyciłabyś wszystkich kawalerów, gdybyś mog ła wystąpić podczas sezonu jako debiutantka - powiedziała z dumą Beatrice. - Byłabyś diamentem pierwszej wody. - Dziękuję cioci. Przez moment niewiele brakowało, by Millicent zaczerwieniła się na tę spontaniczną pochwałę, ale szybko przypomniała sobie, że jest na to stanowczo zbyt rozsądna. Potrząsnęła natomiast z niedowierzaniem głową. Czy naprawdę zajmie się czymś takim dla lady Beatrice? Z pewnością udałoby się jakoś od tego wymigać. Nie wolno jej zapominać o matce i o tym, co matka przed laty przeszła. Millicent była jedynym dzieckiem, jakie urodziło się będącemu w podeszłym wieku hrabiemu Bellecourte i jego młodziutkiej żonie, Dorothy. Owdowiały hrabia miał już dorosłego syna i dwie zamężne córki, kiedy żenił się z Dorothy na prośbę jej ojca, a swego wieloletniego przyjaciela. Poślubił ją po tym, jak reputacja Dorothy została zrujnowana w Londynie przez towarzyski skandal. Kiedy Millicent miała dwanaście lat, ojciec nagle umarł, a matka została dobrze sytuowaną wdową i w zadowalającym stopniu mogła zaspokajać potrzeby swoje i córki. Była troskliwą matką i dopilnowała, by Millicent została wykształcona tak, jak na córkę hrabiego przystało. Dała jej wszystko, poza sezonem w Londynie. Dorothy spodziewała się, że córka wyjdzie za mąż za miejscowego pastora albo innego dżentelmena o odpowiedniej pozycji i majątku. Ku jej wielkiemu zmartwieniu Millicent w wieku dwudziestu lat odrzuciła już trzy propozycje małżeństwa. Minęło dwadzieścia jeden lat, od kiedy skompromitowana Dorothy opuściła Londyn, przysięgając, że nigdy tam nie wróci. Kiedy nadeszła rozpaczliwa prośba Beatrice, nie miała ochoty pozwolić córce na wyjazd do stolicy, ale ponieważ zawsze lubiła siostrę swego męża, przyznała, że podczas rekonwalescencji Millicent będzie idealną towarzyszką dla Beatrice. Millicent wiedziała, dlaczego matka tak bardzo nie chciała jej puścić do Londynu, ale przekonana była, że rodziciel- ka nie ma czym się martwić. Nie zamierzała zakochiwać się w żadnym łajdaku i rujnować sobie reputacji. -Nie wyobrażam sobie, żebym mogła przysłuchiwać się rozmowom, a potem wracać do domu i o nich pisać. -Och, na bramy niebios, Millicent, nie bądź taka purytań-ska. W całym mieście nie znajdziesz jednego człowieka, który by nie kochał rubryki lorda Truefitta. Codziennie wszyscy z niecierpliwością czekają, aż ukaże się kronika towarzyska, żeby mogli przeczytać sobie, co mówi się o przyjęciach dnia wczorajszego i gościach, którzy brali w nich udział. Millicent zjeżyła się na tak mało subtelne nastawienie ciotki. -Dokładnie takie plotki zmusiły moją matkę do wyjazdu z Londynu. -Och, bzdury. To było całe lata temu, a i tak nic lepszego nie mogło jej się przytrafić. Zgodnie z ostatnimi pogłoskami, jakie obiły mi się o uszy, mężczyzna, z którym ją przyłapano w ogrodzie, z nikim się nie ożenił. Chodziło mu o konkietę, a nie ożenek, a twoja matka była na tyle niemądra, że wierzyła we wszystkie jego kłamstwa. Ale dzięki temu skandalowi wyszła za mojego kochanego świętej pamięci brata i jeżeli sądzić po tym, co widziałam, była bardzo szczęśliwa. - Tu Beatrice lekko uśmiechnęła się napuchniętymi wargami. Millicent przytaknęła, wiedziała bowiem, że rodzice byli sobie oddani; niemniej matka zapłaciła straszliwą cenę za dobre życie, które wiodła ze swoim mężem. -A już najlepsze jest to, kochanieńka, że urodziłaś im się ty. Brat często pisał do mnie, jaką byłaś dla niego radością i pociechą. -Mój ojciec był wspaniałym dżentelmenem, ale nie jestem pewna, czy późniejsze życie mogło zrekompensować matce wszystkie upokorzenia, jakie musiała znieść, kiedy jaśniepań-stwo okrzyknęli ją wyrzutkiem i zaczęli unikać. -To prawda, moja droga. - Beatrice skrzywiła się z bólu. -Twoja matka wdała się w kompromitujący, chociaż, o ile wiem, nieskonsumowany związek z dżentelmenem, który później nie zgodził się z nią ożenić. W takich sprawach elity towarzyskie są bezlitosne. Ale przekonana jestem, że gdyby twój ojciec żył, to pragnąłby, byś pomogła mi w potrzebie. Millicent popatrzyła na leżącą na łóżku bezradną damę. Ciotka Beatrice trafiła wreszcie na jej czuły punkt. Panna Blair zawsze ubóstwiała ojca. Czy spełniając prośbę ciotki, odda hołd jego pamięci? Nie była panną nieśmiałą ani płochliwą. Wiedziała, że poradzi sobie z tym zajęciem, tyle że nie podobało jej się, iż będzie musiała przy tym oszukiwać ludzi. -Posłuchaj, zanim mnie te moje lekarstwa uśpią, chciała bym, byśmy raz jeszcze powtórzyły, kogo najprawdopodob niej spotkasz i usłyszysz dziś wieczorem. Zacznij od początku. Millicent poddała się losowi i wyrecytowała: -Lord i lady Heathecoute będą się mną opiekowali i mnie przedstawią. Mam powoli obejść dookoła salę, przysłuchiwać się wszystkim rozmowom i notować sobie w pamięci to, co usłyszę. Jeżeli jakiś dżentelmen poprosi mnie do tańca, mam jego zaproszenie przyjąć, ale nie okazywać nadmiernego entuzjazmu ani nie zachęcać go, by poprosił mnie jeszcze raz lub złożył popołudniową wizytę. -Dobrze. A teraz nazwiska osób, które nas szczególnie interesują? -Znakomite młode damy to panna Bardwell, panna Donaldson i panna Pennington. Wdowy to lady Hatfield i hrabina Falkland. Ciotka Beatrice usiłowała się ponownie uśmiechnąć, ale uniemożliwi! jej to spuchnięty podbródek i przecięta warga. -Doskonale. Szybko się uczysz. Wiedziałam, że dobrze robię, kiedy po ciebie posłałam. Powinnam była zrobić to o dwa dni wcześniej. A teraz: kto należy do Okropnej Trójki? -Chandler Prestwick, hrabia Dunraven; Andrew Terwillger, hrabia Dugdale; oraz John Wickenham-Thickenham-Fines, hrabia Chatwin. To nierozłączni przyjaciele od czasów oksfordzkich. -Wspaniałe. Śmietance towarzyskiej nigdy nie dość płotek o tych trzech kawalerach. Oprócz nich jest oczywiście jeszcze wielu innych, ale żaden nie ma większego wzięcia. Takie to na dodatek niezwykłe. Cała trójka straciła ojców i odziedziczyła tytuły hrabiowskie w młodym wieku. Może dlatego takie z nich rozkoszne szelmy i tak łatwo o nich plotkować. - Powieki zaczęły jej opadać. - Mam nadzieję, że Emery się pospieszy. Zaczynam być senna po tych lekarstwach, a muszę cię przedstawić. -Czy nie chciałaby ciocia, żebym jej poprawiła poduszki? -Millicent już wyciągała w ich kierunku rękę, ale Hamlet gwałtownie i ostrzegawczo podniósł głowę, więc się cofnęła. -Nie, kochanieńka. Przekonałam się, że najlepiej jest się w ogóle nie ruszać. Och, i pamiętaj jeszcze, że godne uwagi jest wszystko, co usłyszysz o Szalonym Pańskim Złodzieju. Każda wiadomość o tym przestępcy jest niesłychanie podniecająca dla śmietanki towarzyskiej i w ogóle całego Londynu. Dwa dni temu ten złodziej okradł rezydencję lorda Dunravena. - Próbowała się uśmiechnąć. - Jestem pewna, że musiało to mocno zirytować jego lordowską mość. Dowiedz się koniecznie czegoś na ten temat, żebyśmy mogły napomknąć o tym w rubryce. Niechże ta Emery przyjdzie wreszcie z... o, już są. Hamlet podniósł się na krótkie, kudłate łapy i się roz-szczekał, a Millicent patrzyła, jak wicehrabiostwo wchodzą do pokoju. -Przestań robić tyle zamieszania, Hamlet - zagruchała ciotka do pieska. - Bądź grzeczniejszy. Zachowujesz się tak, jakbyś nigdy wcześniej nie widział wicehrabiego ani jego małżonki. - Spaniel podreptał po łóżku i zbliżył się do zdro wej ręki Beatrice. Ciotka poklepała go czułe po łebku, a on zwinął się przy niej w kłębuszek. Lord i lady Heathecoute podeszli od razu do łóżka lady Beatrice, przystanęli w nogach, nie próbując się bardziej zbli- żyć, i pozdrowili ją serdecznie. Było oczywiste, że wiedzą, jak opiekuńczo zachowuje się Hamlet w stosunku do swojej pani. Wicehrabia był wysoki i tykowaty, ale znakomicie ubrany. Jego siwiejące już kępki włosów były mocno przerzedzone i zgodnie z modą przycięte krótko. Brodę tak bardzo zadzierał, a krawat miał zawiązany tak wysoko, że Millicent przekonana była, iż nieustannie musi sobie forsować plecy. Z zaskoczeniem stwierdziła, że żona dorównuje mu wzrostem. Niewiele kobiet mogło pochwalić się taką wysokością czy obwodem. Określenie wicehrabiny jako pulchnej wydawało się stanowczo zbyt powściągliwe. Jej zaokrąglona twarz była co prawda płaska, ale ładna; okalały ją wdzięcznie szeregi ciasno skręconych, ciemnych loków. Miała na sobie zieloną suknię z wysokim stanem, która zręcznie maskowała masywną figurę i dobrze się na jej potężnej postaci układała. -Pozwolę sobie przedstawić wicehrabiego Heathecoute. Millicent dygnęła, kiedy wicehrabia odwrócił się w jej kie runku. -Bardzo mi miło, panie wicehrabio. -Cieszę się ogromnie z poznania pani. - Jego odpowiedź była równie sztywna jak poza. -Oraz lady Heathecoute, która od kilku miesięcy jest moją drogą przyjaciółką - dodała Beatrice. Millicent ponownie dygnęła. -Jak się pani miewa, pani wicehrabino? -Wspaniale, moja droga. Bardzo wspaniale. - Wicehrabi-na głos miała donośny i gardłowy. Jej szeroko rozstawione brązowe oczy popatrzyły bacznie na Millicent. - Powiedziałabym, że w sukni, którą pani wybrała na dzisiejszy wieczór, jest pani bardzo do twarzy. Ten delikatny haft wokół obrąbka nadaje jej dokładnie taką nutkę elegancji, jak trzeba. Nie jest na tyle wymyślna, by zwracała uwagę, ale z pewnością adekwatna, tak że będzie pani na miejscu w towarzystwie. - Popatrzyła znowu na lady Beatrice. - Panna Blair świetnie nadaje się dla pani potrzeb. -Cieszę się, że ją pani pochwala, i czuję się głęboko zo bowiązana, że zrobi to pani dla mnie i się nią zaopiekuje. Lady Heathecoute obejrzała się na męża i powiedziała: -Zajmiemy się nią bardzo starannie, prawda, milordzie? -W rzeczy samej. - Mówiąc do Beatrice, wicehrabia poruszał jasnozielonymi oczami i opuszczał wzrok, ale karku nie zginał. Nawet kiedy się uśmiechał, jego twarz robiła wrażenie ściągniętej. - A pani pozostaje tylko zająć się wypoczywaniem i wracaniem do zdrowia. -Jestem pewna, że wasze stosunki dobrze się ułożą. Mil-licent ma tak miłe usposobienie, że na pewno państwa nie zmęczy. - Beatrice zwróciła znużone oczy na bratanicę. - Wi-cehrabiostwo przedstawią cię wszystkim odpowiednim osobom. Nie obawiaj się, będą przez cały wieczór w pobliżu, by służyć ci pomocą. -Dziękuję cioci. Na pewno wszystko się uda. - Millicent cieszyła się, że jej głos brzmi mocno i pewnie, chociaż sama czuła się wręcz przeciwnie. -Wspaniale. I pamiętaj, kochanieńka, że młode damy lubią sobie poplotkować w gotowalni, kiedy sądzą, że nikogo nie ma w pobliżu, oraz przy stole, przy kolacji. Nie wolno ci dopuścić, by jakiś dżentelmen się w tobie rozkochał. Mam nadzieję, że to wszystko jest dla ciebie jasne? -Tak, ciociu Beatrice. -Dobrze. A teraz idź na te przyjęcia, a ja się prześpię, a potem, jak wrócisz, pomogę ci napisać tekst do rubryki. Millicent wyszła z pokoju za Heathecoute'ami, a schodząc z piętra, czuła, jak narasta w niej niespodziewane podniecenie. Usiłowała je przytłumić, ale okazało się to niemożliwe. Zawsze chciała wziąć udział w jakimś przyjęciu dla wyższych sfer w Londynie. Tylko że nigdy jej się nawet nie śniło, że weźmie w nim udział jako autorka kroniki towarzyskiej. Postanowiła, że nie będzie traktowała tego, co ma robić, jak szpiegowania ludzi i wdzierania się w ich prywatne życie. Nie będzie się zastanawiała, co poczuje matka, jeżeli kiedykolwiek dowie się, że Millicent uczestniczyła w takim przedsięwzięciu. Zamierzała potraktować swoje zajęcie tak, jakby podawała informacje ogólne dla „The Daily Reader". Znajdzie jakiś sposób, by treść tej rubryki podnosiła na duchu i nigdy nie była negatywna, jeżeli tylko będzie miała coś do powiedzenia o jej końcowym kształcie. Kiedy przekraczała próg domu, przyszedł jej do głowy pomysł, który wydawał się świetny. Dołączy do rubryki lorda Truefitta króciutkie cytaty z Szekspira. Wszyscy kochają tego mistrza opowieści. Powinny one nadać nowy wymiar „Codziennej rubryce towarzyskiej". „... nieufność skromna, zdaniem świata, jest mądrych lampą..." - wystarczy zapytać któregokolwiek z policjantów. Nikt nie uniknie indagacji, kiedy tropią Szalonego Pańskiego Złodzieja. W swoim niepohamowanym pędzie, by złapać tego nieuchwytnego rabusia, przesłuchują książąt, hrabiów i markizów jak pospolitych rzezimieszków. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Był już późny wieczór i w wielkiej sali panował nie tylko tłok, ale na dodatek gorąco i duchota, tylu ludzi rozmawiało w grupkach, śmiało się głośno i szeptem powierzało sobie sekrety. Mieszkając w Nottinghamshire, panna Blair uczestniczyła w wielu przyjęciach, ale nigdy jeszcze w tak wspaniałym jak to. Wystawność miejskiej rezydencji, strojnej w kryształowe żyrandole, złocone stiuki i rzeźbione gzymsy, była imponująca. Liczne kandelabry rzucały złociste smugi światła na eleganckie schody. Millicent aż dech zapierało, tak wytwornie przybrane i ozdobione były barwne stroje gości. W życiu nie widziała tylu na raz koronek, tylu piór i takich wielkich klejnotów. Stół aż uginał się od przygotowanych do uczty potraw. Na przepięknie rozmieszczonych srebrnych półmiskach i talerzach piętrzyły się ryby, jagnięcina, drób, jarzyny oraz owoce we wszystkich kolorach i z wszystkich pór roku. Poncz i szampan lały się strumieniami. A więc to tak żyje londyńska śmietanka towarzyska? Przyglądała się temu z przejęciem i podziwem. Pierwsze dwie godziny minęły szybko. Heathecoute'owie byli naprawdę cudowni i dopilnowali, by została przedstawiona odpowiednim osobom na soiree. Niektóre z poznanych dam przyglądały jej się z rezerwą, podczas gdy inne okazały się całkiem serdeczne i przyjazne. Przedstawiono ją pięciu młodym panom i wszyscy oni natychmiast poprosili, by wpisała ich do swego karnetu. Już tańczyła z trzema z nich. Zgodnie z obietnicą lady Heathecoute nie spuszczała swojej podopiecznej z oka, chyba że podczas tańca. Ale nawet wtedy Millicent nie miała wątpliwości, że wicehrabina ją obserwuje. Przez cały wieczór była czarująca i dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy aby ciotka Beatrice nie myli się, że lady Heathecoute chce przejąć pisanie „ciekawostek-błaho-stek". Nie zauważyła u wicehrabiny ani odrobiny zazdrości. Za to aż się w głowie jej kręciło od tych wszystkich ludzi, których zobaczyła i poznała. W żaden sposób nie zdoła do powrotu do domu utrzymać w pamięci takiego mnóstwa usłyszanych nazwisk i tytułów. Będzie musiała zrobić sobie notatki. Ale żeby je zrobić, musi mieć kilka chwil dla siebie na osobności. Przypomniała sobie, że widziała jakiś wąski korytarzyk, na który chyba nie zwracali uwagi goście, którzy w drodze na kolację mijali salę balową. Uznała, że na kilka minut może stanowić on idealną kryjówkę. Szybko odszukała drzwi i pospiesznie przeszła korytarzem, który słabo oświetlały przykręcone do ścian kinkiety. Pod każdą ze ścian stały skrzynie, krzesła i stoły tak blisko siebie, że jedna osoba z trudem mogła przecisnąć się korytarzem. Zatęchły zapach kurzu, wosku i spalonej oliwy łaskotał ją w nos. Bez wątpienia przestawiono do tego korytarzyka meble, żeby zrobić miejsce dla gości. Minęła połowę długości korytarza i zaraz potem zobaczyła duży, porcelanowy wazon z pokrywką, ustawiony obok wysokiego mosiężnego świecznika. Nie zwlekając, ukryła się między jednym a drugim. Na szczęście dzięki temu stała niemal bezpośrednio pod światłem. Pospiesznie odwiązała wstążeczkę przy karnecie i zdjęła go z nadgarstka. Potem odwróciła karnet i skracając w miarę możliwości słowa, zaczęła jak najlapidarniej notować przyczepionym do wstążeczki ołówkiem. Lady H. ma na oku lorda Greenfielda. Lord Dugdale chyba żenić się ten sezon. Panna B-well wyjdzie za Okropną Trójkę, obojętne którego. Panna Chipping zła związek umówiony przez ojca, lepiej uciec niż wyjść za starszawego hrabiego. Na kartkę padł jakiś cień. Pochłonięta pisaniem Millicent nie zwróciła na to uwagi i przesunęła się znowu w pasmo bladożółtego światła. Nie minęła chwila, a światło znowu coś zasłoniło. Zbyt zaabsorbowana, by sprawdzić, dlaczego płomień przygasa, odwróciła się znowu tam, gdzie było jasno. Kiedy karnet pociemniał po raz trzeci, zainteresowała się wreszcie tym zjawiskiem i poirytowana podniosła wzrok. W pierwszej chwili spojrzenie jej skierowało się na śnieżnobiały trójkąt świeżej koszuli, obramowany kremową, brokatową kamizelką oraz czarnym wieczorowym surdutem i zwieńczony doskonale zawiązanym krawatem. Okrywały one czyjś szeroki tors i proste ramiona. Kosztowny materiał i wspaniały krój stroju pozwalały się domyślać, że stojący przed nią dżentelmen jest nie byle kim. To by było tyle jeśli chodzi o przekonanie, że udało mi się schować między meblami. Wzrok Millicent powoli przesunął się w górę, minął silnie zarysowaną, gładko wygoloną brodę i przesunął się po nieco kanciastej linii szczęki na wargi, które były tak męskie i znajdowały się w tak niewielkiej odległości od jej ust, że serce w niej najpierw zamarło, a potem zaczęło uderzać szybciej. Wstrzymała na moment oddech, a potem powędrowała spojrzeniem wyżej, na wąski garbek nosa i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. W końcu popatrzyła mu w oczy, tak niebieskie, że zapragnęła zatopić się w nich. Miała przed sobą mężczyznę o idealnej posturze i w nieskazitelnym stroju. Nieznajomy nie protestował, kiedy mu się bacznie przyglądała. A przyglądała się, nie czując zażenowania ani wstydu. Gęste ciemnoblond włosy, nieco dłuższe na karku, nad uszami przycięte były krótko. Wyglądał wspaniale i chociaż nie odezwał się jeszcze słowem, emanowało z niego poczucie siły, uprzywilejowania i zamożności. Zaostrzony koniuszek grafitu złamał się pod naciskiem palców Millicent. Wargi nieznajomego rozciągnęły się w szerokim, znaczącym uśmiechu, który zaintrygował Millicent tak, że oczu nie mogła od niego oderwać. Gdzieś w podbrzuszu coś jej się rozedrgało, dygocąc popełzło w górę w stronę piersi, ociągało się tam przez chwilę, a potem podeszło do gardła, które się natychmiast skurczyło. Była całkiem pewna, że nigdy jeszcze czegoś takiego nie doznała. Nieznajomy przyglądał się jej, a chociaż nie padło między nimi ani jedno słowo, odgadywała, że świadom jest nie tylko tego, iż zaskoczył ją swoją obecnością, ale i tego, że wydaje się jej pociągający. Jego pięknie zarysowane wargi wygięły się w pełnym uroku, szelmowskim uśmiechu, a spojrzenie przesunęło się w dół, przemknęło po piersiach Millicent do jej talii, a potem wróciło do twarzy. Spojrzenia ich zwarły się. Tuż obok niej, tak blisko, że mogłaby go dotknąć, gdyby wyciągnęła rękę, stal dżentelmen, który na pewno do nieśmiałych nie należał. W wąskim korytarzyku zrobiło się nagle dużo cieplej. Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza. Musi otrząsnąć się z niepokojącego wrażenia, jakie zrobił na niej ten mężczyzna. Pociągała ją pewność i swoboda, z jaką jej się przy- glądał. Dokładnie przed taką właśnie reakcją przestrzegała ją ciotka. Nie wolno poddawać się silnemu urokowi nieznajomego, trzeba zachowywać się w stosunku do niego z taką samą obojętnością, jak wobec innych dżentelmenów, których poznała tego wieczoru. Poczuła się spokojniejsza i bardziej opanowana i pewnym głosem zapytała: -Czy mogę w czymś panu pomóc, sir? -Proszę o wybaczenie. - Skłonił się przed nią lekko. -Przechodziłem przed chwilą w pobliżu i zauważyłem, że pani tu stoi. Chciałem się upewnić, że nic pani nie jest. Millicent nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, chociaż zwykle bywała przecież taka rozsądna. Spojrzała nieznajomemu w oczy i po całym jej ciele rozlało się pełne podniecenia mrowienie. Zerknęła na jego wargi i poczuła, że ma ochotę czu-beczkami palców obrysować ich piękny kształt. Popatrzyła na tors i zapragnęła dowiedzieć się, jakby to było, gdyby przycisnęła łagodnie policzek do kosztownego materiału rękawa i mogła cieszyć się ciepłem i mocą ramienia tego dżentelmena. Odrzuciła jednak te niesforne myśli i unosząc wyniośle głowę, rzekła: -Mam się zupełnie dobrze, dziękuję panu. -Czy pani się zgubiła? -Oczywiście, że nie, sir. Wiem dokładnie, gdzie jestem. -A czy często chowa się pani w takich ustronnym miejscach, kiedy jest pani gościem na przyjęciu? Millicent obrzuciła spojrzeniem ciasny zakątek, w którym się znajdowali, i uświadomiła sobie wyraziście, jak niewiele jest tam miejsca i jak blisko nieznajomy stoi. Niezbyt dobrze, że znalazła się w takiej sytuacji już podczas pierwszego soiree. -Podejrzewam, że nie częściej niż panu się zdarza obok takich ustronnych miejsc przechodzić, sir. W oczach nieznajomego błysnęło pełne rozbawienia światełko. Z aprobatą pokiwał głową na jej odpowiedź. -Czy mogę ośmielić się zapytać, co właściwie robi pani w tej części domu? -Och, robię notatki - odrzekła i natychmiast uświadomiła sobie, że powinna była powiedzieć coś zupełnie innego. Dlaczego bezmyślnie wyrwały jej się te właśnie słowa? -Chciałam powiedzieć, że piszę podziękowania - dodała w ramach wyjaśnień, ale już było za późno. Nieznajomy bacznie przyglądał się przez chwilę jej twarzy, a potem opuścił wzrok na karnet i ołówek, który trzymała w okrytych rękawiczkami dłoniach. Usta mu się na wpół skrzywiły, na wpół uśmiechnęły. -Czy to jakaś nowa moda? Pisuje się teraz podziękowa nia na odwrocie karnetów? Nie pomagał jej ani trochę. -Och, nie. Chociaż rzeczywiście musi na to wyglądać. Ale widzi pan, chodzi mi o to, że notuję sobie, co chciałabym tam zamieścić, kiedy je będę pisała. Nie zdążyłam dzisiaj ze wszystkimi podziękowaniami i starałam się to teraz nadrobić. Przerwała, bo uświadomiła sobie, że tylko pogarsza sytuację. Zwykle, wypowiadając się, nie paplała bez sensu, nie plątała się ani nie jąkała bez ładu i składu, ale ten człowiek doprowadził do tego, że zachowywała się jak jakiś przynapity głuptas. Spuściła oczy na złamany grafit i zastanawiała się, skąd weźmie drugi ołówek. Nazwiska, które podała jej lady Beatrice, mieszały jej się z nazwiskami ludzi, których poznała na przyjęciu. Bez notatek nie na wiele się ciotce przyda. Zauważyła, że nieznajomy również utkwił wzrok w jej karnecie i złamanym ołówku. Anieli niebiescy! Rozsunęła wiązadła wykwintnej koronkowej torebeczki, która zwisała jej z przegubu, wsunęła karnet oraz ołówek do środka, gdzie już spoczywały niewykorzystane okulary, i dopiero potem znowu się odezwała. Nie była pewna, czy uda jej się jakoś przekonać go, że nie jest idiotką, ale musi spróbować. -Coś mi się zdaje, że tak bardzo mnie pan zaskoczył, iż nie byłam w stanie myśleć jasno. -Nie było to moim zamiarem. -Ależ rozumiem. Pozwoli pan jednak, że mu wyjaśnię. Notowałam pomysły na podziękowania, które napiszę jutro, kiedy będę dysponowała odpowiednim papierem, piórem i atramentem. - To zabrzmiało lepiej. Nieznajomy sięgnął do kieszeni surduta i podał jej króciutki ołówek. Millicent odchrząknęła i zaprotestowała: -Och, nie, nie mogę pozbawiać pana przyrządu do pisania. -Musi pani pozwolić, bym to zrobił. W końcu to moja wina, że pani złamała grafit. -Dlaczego ma to być pana wina? -Zaskoczyłem panią. -Tak, oczywiście. Ale dziękuję, nie będzie mi już potrzebny. Jak pan widzi, skończyłam pisać i schowałam notatki. Nieznajomy nadal podawał jej ołówek. Co gorsza, nadal uśmiechał się znacząco. Powinno ją to było zirytować, ale tylko zaintrygowało. Dobre nieba, czy to możliwe, by wiedział, że oczarował ją bez reszty? Usiłowała cofnąć się o krok, ale tylko oparła się o ścianę. -Nalegam - rzekł ponownie nieznajomy. Millicent wiedziała, że musi dołożyć starań, by jak najszybciej sobie stamtąd poszedł, więc nie podnosząc głosu, po-wiedziała: -W porządku. Dziękuję panu. Kiedy brała ołówek, nieznajomy bezczelnie pogładził palcami wnętrze jej dłoni. Chociaż miała na sobie rękawiczki, cała wewnątrz aż zadygotała na to dotknięcie. Oddech uwiązł jej w gardle. Nie było to niewinne, niezamierzone muśnięcie. Tak je zaaranżował, by nie miała wątpliwości, że postąpił z rozmysłem i zuchwałością, że nie był to przypadek. Jako dobrze ułożona młoda panna Millicent mogła zrobić tylko jedno. Udała, że nie zauważa, iż dłonie ich się zetknęły, rozstrzygając wątpliwości na jego korzyść. Była jednak szczerze wdzięczna za ołówek, który umożliwi jej sporządzanie dalszych notatek. Chociaż nieznajomy nigdy nie miał się o tym dowiedzieć. Gorąco pragnęła zmienić temat, więc odezwała się pospiesznie: -Podałam już panu doskonale rozsądne wyjaśnienie mo jej obecności w tym korytarzu, ale proszę powiedzieć mi, co pana sprowadza do tak odosobnionej części domu. Nieznajomy nie spieszył się z odpowiedzią; w końcu sam również zadał pytanie. -A czy odpowiedziała mi pani szczerze, czy podkoloro- wała pani nieco prawdę? Zapytał otwarcie, a implikacja była oczywista, więc Milli-cent odpowiedziała uczciwie: -Jeśli podkolorowałam prawdę, sir, to proszę być pew nym, że tylko odrobinę zmieniłam jej odcień, a nie zamaza łam grubą warsnyą farby. Uśmiech nieznajomego zrobił się szerszy i weselszy. -Tak też sądziłem i teraz odpowiem na pani pytanie, również tylko odrobinę zmieniając odcień prawdy: szukałem tutaj kogoś. Wydawało mi się, że widziałem, jak skręca w ten korytarz. Najwyraźniej musiałem wtedy zauważyć panią. -Tak, to musiałam być ja, bo o ile wiem, nikogo innego tutaj nie ma. Nieznajomy lekko się nad nią pochylił i zniżając głos, rzekł: -Nikogo poza panią nie widzę. Bez wątpienia tak przystojny dżentelmen musiał planować spotkanie z jakąś młodą damą. Millicent słyszała, że wśród jaśniepaństwa sekretne związki są całkiem częste. Ale nie mogła pozwolić sobie, by to ją na czymś takim przyłapano. Albo tamta dama nie pojawiła się, albo zobaczyła Mil- licent i pospiesznie się oddaliła. Tak czy owak Milłicent nie powinna pozwolić, by w tym słabo oświetlonym korytarzu przyłapano ją sam na sam z wytwornym dżentelmenem. Coś takiego z pewnością ściągnęłoby na nią uwagę, i to w sposób, którego kazała jej unikać ciotka. -No cóż, bez wątpienia pojawi się ona wkrótce, jeżeli więc pan wybaczy, pożegnam pana teraz, by nie zakłócać upragnionego przez pana odosobnienia. Nieznajomy miękkim, płynnym ruchem położył dłoń na świeczniku, nie pozwalając jej tym samym przejść. Skłonił trochę niżej głowę, przez co jego twarz znalazła się jeszcze bliżej oczu, warg i nosa Milłicent. Miejsca było tak mało, że czuła ciepły, płytki oddech nieznajomego i dochodził do niej jego męski zapach. Gest nieznajomego świadczył o wielkim tupecie; Milłicent powinna się była wystraszyć, a przynajmniej zdenerwować, ale stało się inaczej. Nie zdarzyło się jeszcze, by jakiś mężczyzna tak ją prowokował. W innym miejscu i o innej porze z zapałem zmierzyłaby się z tak swawolnym przeciwnikiem, ale tu, w Londynie, kiedy miała do wykonania zleconą przez ciotkę pracę, nie mogła tego zrobić. Nieznajomy uśmiechnął się smętnie i zniżonym głosem, który teraz brzmiał już stanowczo zbyt intymnie, zapytał: -A czemuż to pani sądzi, że szukałem jakiejś damy? Milłicent nie uznała za stosowne kulić się ani uchylać. Podniosła wzrok na jego niewiarygodnie niebieskie oczy i nie dopuszczając nawet możliwości, że mogłaby zamrugać, oznajmiła nadmiernie rzeczowym tonem: -Jest pan całkiem przystojny, sir, szkoda byłoby, gdyby umawiał się pan na potajemne spotkanie z mężczyzną. Przez moment oczy nieznajomego błyszczały zaskoczeniem, potem odrzucił głowę do tyłu i cicho, ale szczerze się roześmiał. Był to cudowny zaraźliwy śmiech, który wzmógł jeszcze jego urok, jeżeli to w ogóle możliwe. -Zaiste byłoby szkoda. Millicent przyłapała się na tym, że również się do niego uśmiecha. Nie miała wątpliwości, że z radością kontynuowałaby tę rozmowę, ale już bardzo przekroczyła granice tego, co wypada, decydując się odezwać choćby słowem do dżentelmena, który nie został jej jak należy przedstawiony. A i motywy postępowania nieznajomego były mocno podejrzane, bo chociaż stali w korytarzu tak krótko, zdążył niejeden raz posunąć się, jak na dżentelmena, za daleko. -Nigdy pani dotąd nie widziałem - powiedział - a przecież nie wygląda pani na... - Urwał nagle, jakby ugryzł się w język, by nie powiedzieć czegoś, czego mówić nie należało. -Nie wyglądam na tyle młodo, by był to-rok mojego debiutu - dokończyła Millicent za niego. - I nie jestem debiu-tantką, sir, ale ma pan rację, mówiąc, że wcześniej mnie pan nie widział. Po raz pierwszy przyjechałam do Londynu. -W takim razie pozwolę sobie powiedzieć, że jest pani dużo piękniejsza i bardziej wyrobiona niż wszystkie panny, które po raz pierwszy wkraczają w świat elit towarzyskich. -Widzę, że zręcznie umie pan pochlebiać, sir. -Rani mnie pani. Mówię szczerą prawdę. To pani mi pochlebiała. O, nie. Byłam tylko szczera. Nigdy w życiu nie spotkałam nawet w przybliżeniu tak przystojnego mężczyzny. -Proszę mi powiedzieć - zapytała pospiesznie - czy nie będzie pan miał kłopotów ze znalezieniem... -Jeszcze jednej damy? - Zanim zadał to pytanie, popatrzył na nią badawczo. Millicent zadowolona była, że udało jej się uśmiechnąć znacząco i podsunąć mu pod oczy ołówek. -Za nic nie chciałabym, by musiał pan zrezygnować z na stępnego tańca tylko dlatego, że nie będzie pan miał się czym ?wpisać do karnetu. Nieznajomy pokiwał głową i chcąc nie chcąc, odwzajemnił uśmiech. -Myślę, że znajdę gdzieś jeszcze jeden ołówek. -W takim razie może teraz, za pańskim pozwoleniem, już pana opuszczę, bo wydaje mi się, że następny taniec obiecałam pewnemu dżentelmenowi. Nieznajomy raz jeszcze objął wzrokiem twarz Millicent, a potem dotknął dłonią ust, powoli tę dłoń odsunął, dmuchnął lekko i przesłał w kierunku młodej damy pocałunek. Millicent poczuła nagły dreszcz pożądania. Chyba ów mężczyzna nie bardziej by ją zaskoczył, gdyby naprawdę musnął wargami jej usta. Krzyknęła cichutko. Nie spuszczając pobłażliwego spojrzenia z twarzy Millicent, nieznajomy powoli i niechętnie zdjął rękę ze świecznika i młodą damę uwolnił. A ona wahała się o chwilkę dłużej, niż powinna była, a potem przemknęła obok niego. Nie obejrzała się, chociaż miała na to ogromną ochotę. „Być albo nie być, to wielkie pytanie", które drąży wszystkie umysły, jako że panna Elizabeth Donaldson odrzuciła następne oświadczyny, a lord Dunraven stracił cierpliwość dla pozbawionych polotu działań policji. Hrabia oświadcza, iż sam znajdzie Szalonego Pańskiego Złodzieja i odzyska zaginionego kruka Dunravenow. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Chandler Prestwick, hrabia Dunraven, siedział przy stoliku u White'a rozwścieczony tym, co właśnie przeczytał. Zmiął gwałtownym ruchem wieczorną gazetę i zaklął. - Cholerni plotkarze! - wymamrotał na głos. Czy muszą zamieszczać jego nazwisko w każdej kronice towarzyskiej? Odrzucił gazetę na bok, wziął kieliszek, popatrzył na bursztynową brandy, pokrywającą dno naczynia, i myśli jego gładko, jak po maśle, prześlizgnęły się na wspomnienie panny, którą spotkał poprzedniego wieczoru. Jej oczy miały kolor brandy. To była pierwsza rzecz, na którą zwrócił uwagę, kiedy młoda dama uniosła twarz. Oszałamiające, intrygujące, złocistobrązowe oczy, pełne roztańczonych błysków wesołości. Zaskoczył ją, ale tylko na moment. Szybko pozbierała rozpierzchłe zmysły i przyjrzała mu się całemu uważnie, a dopiero potem przeniosła wzrok na jego twarz. Kim ona jest? Z pewnością nigdy jej wcześniej nie widział i z taką samą pewnością chciał ją zobaczyć znowu. Była śliczna, z wąskimi, lekko wygiętymi brwiami w tym samym kolorze co płowe, gęste, starannie ułożone włosy. Fryzura robiła wrażenie zbyt gładkiej i surowej, ale nie ujmowała niczego klasycznej urodzie panny. Nieznajoma wargi miała pełne, perfekcyjnie i kusząco ukształtowane, w kolorze ciemnoróżowych kwiatów. Przypomniał sobie, że przyszło mu na myśl, iż dziewczyna usiłuje pomniejszyć swą urodę, i mimo woli zaczął głowić się, dlaczego miałaby to robić. Na ogół młode damy z towarzystwa zadawały sobie wiele trudu, by swą urodę spotęgować. Pociągał go nie tylko delikatny powab jej twarzy i kuszące zaokrąglenia kobiecego ciała. Zauroczyło go to, jak szybko odzyskała pewność siebie i rezon. Diabli nadali, pociągało go w niej wszystko. Pochwalał nawet zachowanie nieznajomej panny w tej niewątpliwie niestosownej sytuacji. Była grzeczna, ale nie sztywna, podniecona, ale nie dała się ponieść emocjom. Poza tym, jak się okazało, była śmiała. Tak, niezwykle to z jej strony zuchwałe, że pozostała w jego towarzystwie i rozmawiała z nim tak długo, kiedy wprost rzucało się w oczy, że jest szlachetnie urodzoną młodą damą. Większość jaśnie panienek słowem by się do niego nie odezwała, gdyby ich sobie we właściwy sposób nie przedstawiono, ze strachu, że mogłoby to w nieodwracalny sposób zrujnować im reputację. A ona nie miała takich skrupułów. Była to bardzo dobra wskazówka, że nie ma pojęcia, z kim rozmawiała. Niektóre młode damy starały się zwrócić na siebie uwagę Dunravena, trzepocząc rzęsami lub wachlarzami, upuszczając chusteczki do nosa albo mówiąc głosem tak cichutkim, że ledwo je słyszał. A ta urocza dama miała tak wiele śmiałości, że nie tylko chętnie z nim porozmawiała, ale swoją re-zolutnością rzuciła mu wyzwanie. Był pewien, że w żaden sposób nie starała się zwrócić na siebie jego uwagi, ale dokładnie to udało jej się osiągnąć. Widząc, jak nieznajoma mierzy go odważnym spojrzeniem, Chandler wyzbył się wszelkich wątpliwości, że się jej podoba, i to jeszcze zanim ośmieliła się na tyle, by otwarcie wyznać, że jest według niej przystojny. Przy żadnej innej kobiecie nie robiło mu się tak gorąco jak przy tej młodej damie. A kiedy przyjrzała się rysom jego twarzy, poznał po jej minie, że pozytywnie je ocenia. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie, jaką mu to sprawiło przyjemność i jak go równocześnie zdumiało. Kim ona była? Czy może jest kobietą, której szukał, by dzielić z nią życie? Potrząsnął głową, nie był jeszcze gotów podążać tam, gdzie prowadziły go myśli. Za wcześnie zadawać sobie takie pytania na temat damy, o której nic nie wie, nie zna nawet jej nazwiska. No dobrze, przyzna, że wiele cech mu się w niej podoba, ale na razie dalej się posuwał nie będzie. Po tym, jak się rozstali, zauważył ją jeszcze kilkakrotnie, zanim przyjęcie dobiegło końca. Rozmawiając z ludźmi, robiła wrażenie wytwornej i pewnej siebie, ale nie zuchwałej. Wolałby chyba nie przyznawać się nawet sam przed sobą do tego, że wodził za nią wzrokiem. A teraz siedzi u White'a, czeka na przyjaciela i wspomina tę dziewczynę, chociaż powinien skupiać się na przeklętym złodzieju, który mu ukradł kruka. Ten wykonany z litego złota ptak pochodził z grobu jakiegoś egipskiego faraona i należał do wyposażenia domu od czasów, kiedy wybudowano rezydencję Dunravenow, a było to niemal przed stu laty. Hrabia wzbraniał się przed myślą, że mógłby przejść do historii jako ten, który utracił najcenniejszą pamiątkę rodzinną. Poruszył dłonią i brandy zawirowała w kieliszku. Przemógł się i otrząsnął z myśli o młodej damie, która podczas przyjęcia bez żadnego wysiłku przykuła jego uwagę... chwilowo. Zobaczy się z nią znowu. Jeżeli panna nie dopilnuje, by w najbliższym czasie zostali sobie przedstawieni na którymś przyjęciu, on to zrobi. Dowie się, kim ta dziewczyna jest. Na pewno. Odchylił głowę do tyłu i odprężył się, siedząc na wygodnym fotelu z wysokim oparciem. Wokół siebie słyszał przytłumione rozmowy, głośniejszy śmiech, stukot grubego szkła o drewniane blaty stołów. Przysłuchiwał się tym odgłosom przez chwilę, a potem przestał słuchać i wrócił myślami do wydarzeń, które doprowadziły do kradzieży kruka. Chandler odziedziczył tytuł hrabiego Dunraven w wieku piętnastu lat. Od chwili, kiedy został głową rodziny, traktował swoje stanowisko z powagą; szkoły ukończył jako jeden z najlepszych uczniów w klasie. Szybko stal się dobrym zarządcą ogromnego majątku, jaki zostawił mu ojciec, i z roku na rok pomnażał swoje bogactwo. Wbrew ostrym sprzeciwom matki postanowił, że w należyty sposób wyda swoje trzy młodsze siostry za mąż, zanim sam pomyśli o małżeństwie. Chwilowo wystarczało mu zabawianie się z ciągle nowymi kochankami. Kiedy za mąż wyszła najmłodsza z jego sióstr, matka oznajmiła, że nie wolno mu już dłużej zwlekać. Musi się ożenić i spłodzić potomka, który przejąłby po nim tytuł. Od tamtej chwili Chandler stawiał opór nieustannym zabiegom rodzicielki, by ożenić go z jakąś odpowiednią młodą damą. Przyszedł wreszcie taki rok, kiedy nie musiał ani razu eskortować żadnej z sióstr na przyjęcia śmietanki towarzyskiej ani do Almacka, a wtedy Chandler poczuł się tak, jakby mu orle skrzydła u ramion wyrosły. Razem ze swymi dwoma serdecznymi przyjaciółmi z Oksfordu, Johnem Whickenham--Thickenham-Finesem oraz Andrew Terwillgerem, pił za wiele, grał zbyt często w karty, stawiał na konie na wyścigach i regularnie zabawiał się z kilkoma kochankami na raz. Denerwowało go to, że stanowi stały element kroniki towarzyskiej. Większość informacji o nim oraz o pozostałych dwóch członkach Okropnej Trójki, bo tak „ciekawostki-bła-hostki" lubiły określać Chandlera, Finesa i Terwillgera, była nieprawdziwa. Chandler nie zadawał sobie trudu, by prostować te absurdalne doniesienia, zareagował dopiero w ubiegłym roku, kiedy niewiele brakowało, by przez opublikowaną w jednej z rubryk historię doszło do pojedynku. Marzył o tym, by poznać tożsamość osoby, która szpiegowała niczego nie podejrzewających ludzi i pisała te nędzne, sensacyjne doniesienia. Nie zaprzeczał, że lata młodzieńcze spędził na rozpuście i dobrze się przy tym bawił, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za swoje czyny, ale ostatnio beztroskie życie przestało go pociągać. Powoli, lecz nieodwołalnie te szalone dni odchodziły w przeszłość. Musiał się w końcu sam przed sobą przyznać, chociaż nie powiedziałby o tym nikomu innemu, że matka ma rację. Czas, by wziął sobie żonę i spłodził syna, który przejmie tytuł Dunraven. Nie chciał, by przyjaciele dowiedzieli się, że szuka narzeczonej. Bezlitośnie wierciliby mu dziurę w brzuchu, a swatające mamusie ustawiałyby się w kolejce, żeby pokazać swoje niewinne córeczki. Nie, dawno temu już uświadomił sobie, że w najmniejszym stopniu nie pociąga go rozchichotana panienka prosto z pensji. Po weselu najmłodszej siostry Chandlera jego matka nie wydała już żadnego przyjęcia w Londynie. W tym roku złamała obietnicę, że nie ruszy się z Kent, i zaprosiła śmietankę towarzyską na jedno z pierwszych przyjęć sezonu w nadziei, że zachęci tym opornego syna, by pomyślał o żonie. Rankiem po przyjęciu Chandler z zaskoczeniem i oburzeniem dowiedział się od swojej gospodyni, że Szalony Pański Złodziej, jak przezwały rabusia gazety, ukradł bezcenną pamiątkę jego rodziny, złotego kruka, który stał na uprzywilejowanym miejscu na wysokim gzymsie w bibliotece pana domu. Wszystkie myśli o szukaniu żony rozpierzchły się na cztery wiatry. Matka oznajmiła, że rezydować będzie w Kent i zamierza pozostać tam, dopóki jej syn nie zacznie serio myśleć o ożenku. Ale Chandler zastanawiał się już poważnie nad ożenkiem. Tylko że nie pozwalał, by te myśli pochłonęły go bez reszty, dopóki nie schwyta Szalonego Pańskiego Złodzieja i nie odzyska złotego kruka, zanim rabuś sprzeda go albo przetopi. Stukot zderzających się bil wyrwał go z zamyślenia. Hrabia pociągnął łyczek brandy. Jedynym rezultatem wydanego przez matkę przyjęcia było to, że otworzyło ono Szalonemu Pańskiemu Złodziejowi dostęp do rezydencji i pozwoliło mu ich okraść. W tłumie gości nie zobaczył ani jednej kobiety, czy to panny, czy wdowy, która przykułaby jego wzrok. Od czasu płomiennego romansu z lady Lambsbeth żadna dama nie oczarowała go tak, jak wczorajsza młoda panna. Tak jak napomykały „ciekawostki-błahostki", Dunraven był cholernie zdegustowany nieudanym spotkaniem z panem Percym Doultonem, należącym do elity policyjnych Łapaczy Złodziei; prowadzili oni dochodzenie w sprawie epidemii kradzieży w najlepszych rezydencjach Londynu. Ale skąd piszący o skandalach dowiedzieli się o tym? Doulton grał wśród policyjnych Łapaczy Złodziei pierwsze skrzypce, ale do tej pory ani on, ani jego podwładni nie posunęli się nawet o krok do przodu przy poszukiwaniach Szalonego Pańskiego Złodzieja. Na razie udało im się osiągnąć tylko jeden sukces: zadając nieodpowiednie i niedorzeczne pytania, dotyczące ukradzionych dzieł sztuki i klejnotów, doprowadzili do tego, że gros osób ze śmietanki towarzyskiej zaczęło odnosić wrażenie, iż podejrzenia padają właśnie na nich. Chandler zgadzał się, że to bardzo osobliwe, iż kradzież popełniono w trzech różnych rezydencjach, a nie trafiono na nikogo, kto twierdziłby, że widział jakąś choćby w najmniej- szym stopniu podejrzanie wyglądającą osobę. Ale, jak przypomniał Doultonowi, nieczęsto daje się zauważyć, jak kieszonkowiec zwija komuś sakiewkę. Przestępca wie, jak powinien się w takich okolicznościach zachować. Dziwne i trudne do zrozumienia było natomiast to, że każdy z zaproszonych gości komuś z towarzystwa był znany. Podczas sezonu w prywatnych przyjęciach brało udział niewielu obcych, o ile w ogóle. Oznaczało to, że wyższe sfery mają w swoim gronie złodzieja, który udaje dżentelmena. -Jak dobrze. Zamówiłeś butelczynę. Ale co to? Tylko je den kieliszek? Czy zapomniałeś, że miałem się do ciebie przyłączyć? Jakże szybko zaniedbujemy naszych przyjaciół. Chandler podniósł wzrok i spojrzał w ciemnobrązowe oczy swego długoletniego przyjaciela, Johna Wickenham--Thickenham-Finesa, znanego w stolicy lepiej jako lord Cha-twin. Fines był wysokim, przystojnym mężczyzną o włosach gęstych i równie ciemnych jak oczy. Podobnie jak Chandler był mężczyzną barczystym. Nosił się z godnością, a bez przesady, w sam raz, a kiedy się uśmiechnął, niewiasty omdlewały na ten widok. -Właściwie to przyszedłeś tak późno, że myślałem, że już się nie pokażesz. Wybierałem się właśnie do domu. -Przepraszam, ale zatrzymano mnie. -Nic się nie stało - mruknął Chandler. - Pomyślałem sobie, że pewnie wciąż jeszcze flirtujesz... to jest, chciałem powiedzieć: tańczysz z młodymi damami. Jakoś mi się wydają w tym roku wyjątkowo liczne. Fines, podobnie jak Chandler i Andrew, sprawdzał z zapałem, ile debiutantek uda mu się przekonać, by wybrały się z nim na zakazany spacer po ogrodzie. Niezależnie od fatalnej reputacji, jaką cieszyła się Okropna Trójka, podczas każdego sezonu zawsze znalazła się jedna, a czasem dwie nowe damy, które nie zdołały im się oprzeć. -Musiałeś nieźle zalać robaka, człowieku. Już prawie świ ta. Wszystkie przyjęcia skończyły się wiele godzin temu. Na prawdę sądziłem, że dawno już cię tu nie ma, ale musiałem na wszelki wypadek sprawdzić, gdybyś jednak był, i dobrze zrobiłem. Fines rozejrzał się po sali, wypatrzył kelnera i skinął na niego, by podał kieliszek, a potem klapnął na fotel naprzeciwko Chandlera i usiłował rozluźnić sobie fular. Chandler poprawił się na fotelu i rozejrzał po słabo oświetlonej sali. Większość stolików w barze była pusta. Bez wątpienia sale gry też się już o tej godzinie przerzedziły, tylko zakamie-niali hazardziści i opoje czekali, by powitać nadchodzący ranek. -No cóż, nie zdawałem sobie sprawy, że zasiedziałem się tu tak długo, ale najwyraźniej tak się stało. -Coś mi wygląda na to, że bujałeś w obłokach. Fines znał go aż za dobrze; Chandler nie był pewien, czy cieszy się z tego tak bardzo jak kiedyś. -Brzmi to tak, jakbyś posądzał, że zdziecinniałem ze starości. -Rok temu byłbym zastał cię przy którymś ze stołów do gry, a nie samotnego przy kieliszku. -Po prostu odprężałem się przy brandy. Powiedz no mi, gdzieś ty się podziewał, kiedy ja tu cierpliwie na ciebie czekałem? -Słuszniej byłoby pewnie powiedzieć, że niecierpliwie, mój stary. Nie próbuj mnie nabierać. Za dobrze cię znam. -Fines odchrząknął i prychnął. - Właśnie wracam od Annę. Przepraszam, że kazałem ci czekać, ale byłem w odpowiednim nastroju i nie miałem ochoty go zmarnować, rozumiesz. Chandler poczuł ukłucie zazdrości. On sam nie był ostatnio w odpowiednim nastroju, by odwiedzać kochanki, ostatnią odprawił przed niespełna miesiącem, obdarowawszy ją sporą sumą pieniędzy. Za dawnych dobrych czasów wdałby się w następny romans tego samego dnia jeszcze przed za- chodem słońca, ale teraz go nosiło i czuł, że szuka czegoś zupełnie innego lub może czegoś więcej. -Słucham, słucham, czy może dziś wieczorem natrafiłeś wśród partnerek na perłę, która wywołała w tobie pragnienie, by zobaczyć się z Annę? -Mogłoby to odnosić się do każdej z nich. - Fines się roześmiał. - Wiesz, jak kocham piękne panie. Każdą z nich wziąłbym do łóżka, gdybym tylko mógł. -Ty kochasz wszystkie kobiety, Fines, a nie tylko te piękne. -To prawda. Chętnie przenoszę uczucia z jednej damy na drugą. Decydowanie się na jedną mogłoby stanowczo okazać się nużące, nie uważasz? Decydowanie się na jedną miałoby być nużące? Kiedyś Chandler też tak uważał, ale teraz zamierzał właśnie coś takiego zrobić, jak tylko dopadnie złodzieja. -Hmm. Nie próbujesz chyba jakiejś takiej decyzji podjąć, prawda? -Do cholery, nie, Dunraven. Nie strasz mnie o tak wczesnej godzinie. Nie czuję się na siłach, by to wytrzymać. Ja miałbym się żenić? - Fines potrząsnął głową. - Niech mnie diabli, jeżeli coś takiego zrobię. - Wziął butelkę z brandy i nalał sobie obfitą porcję do kieliszka, który postawił przed nim kelner. Chandler parsknął śmiechem. -Ubawiłbym się serdecznie, patrząc, jak jakaś młoda da ma zbija cię z nóg, a ty lądujesz u jej stóp plackiem. Fines się skrzywił. -Co za potworna myśl. Równie dobrze mógłbym płaszczyć się u stóp króla. To bez wątpienia Andrew podsunął ci taki niemądry pomysł. Właśnie wczoraj napomknął, że jeden z nas powinien się zacząć prowadzić przyzwoicie, zanim wyższe sfery dadzą sobie spokój i przestaną się ubiegać o nas dla swoich córek. Czy potrafisz uwierzyć w takie dyrdymały? -Wspominał i mnie o czymś podobnym, ale wątpię, by miało do tego dojść. -Masz absolutną rację. - Fines pociągnął łyczek alkoholu. - Cholernie dobrze, że tytuł i pieniądze potrafią zmyć bardzo wiele niegodziwych uczynków z przeszłości. Bez wątpienia kie dy tylko damy znak, młode panny ustawią się w kolejce ze swy mi posagami w pogotowiu. Chandler zdał sobie sprawę, że tego ranka nie ma sił na przekomarzanie się z Finesem, i osuszył kieliszek. -Chyba na tym zakończę ten dzień. -Przecież ja dopiero co przyszedłem - poskarżył się jego przyjaciel. - A gdzie podziewa się ten czort, Andrew? -Bez wątpienia on również zakończył już dzień. Sam mówiłeś, że prawie świta. -Domyślam się, że przygnębiony jesteś kradzieżą kruka. Chandler zmusił się, by wyrazem twarzy nie zdradzić gniewu ani frustracji. -Nie tak bardzo - skłamał. -Naprawdę? To podobne do Finesa, żeby drążyć ten temat. -Jestem pewien, że prędzej czy później dopadnę tego, kto kradnie. -Tak, ale „później" może okazać się dla ciebie „zbyt późno". Nietrudno jest przetopić złoto, by nie dało się go rozpoznać, prawda? A wtedy stracisz kruka na zawsze. Chandler zaciął zęby i po chwili powiedział: -Jak miło z twojej strony, że mi o tym przypomniałeś. -Fakty to fakty, Dunraven, nie ma co chować głowy w piasek. - Fines jednym haustem wychylił kieliszek, zamiast pociągać brandy po łyczku i ją smakować. - Właściwie mogli to już nawet zrobić. -Naprawdę umiesz podnosić człowieka na duchu. -Sprawa ma jedną dobrą stronę. Nie jest to przedmiot, który łatwo byłoby sprzedać handlarzowi czy kolekcjonerowi. Bez trudu można go rozpoznać. -To prawda. -Będą musieli tego kruka przetopić. -Cholerny świat, Fines, dość tego. -Po prostu nie chcę, byś żywił fałszywą nadzieję. -Z pewnością nie mam na to szans, jeżeli ty jesteś w pobliżu. -Od jak dawna to cholerstwo było w twojej rodzinie? Chyba ze sto lat albo coś koło tego. Fines nigdy nie wiedział, kiedy przestać. Chandler odepchnął się od stolika i podniósł z fotela. -Wystarczająco długo, żebym zrobił wszystko co w mojej mocy, by znaleźć osobę, która kruka zabrała, i go odzyskać. -Nie odchodź obrażony - poprosił Fines. - Jeszcze nie skończyłem pić. -Ale ja skończyłem. -Widzę, że jesteś w złym humorze, bo poszedłem spotkać się z Annę i kazałem ci godzinami czekać. Chandler się uśmiechnął. -Nigdy nie żałuję ani przyjacielowi, ani wrogowi schadzki z kochanką. Wiesz o tym. Jednak wczesnym popołudniem jestem umówiony. -A jak już mówimy o Annę i kochankach, to czy znalazłeś sobie jakąś nową? -Nie, wciąż szukam. Chandler uświadomił sobie, że znowu skłamał. Wcale nie szukał kochanek, ale nie miał ochoty wyjaśniać swoich postępków Finesowi. Nie był tak do końca pewien, kiedy to się stało, ale czas, w którym dzielił wszystkie myśli i uczynki z przyjaciółmi, już minął. -Ty zawsze byłeś najbardziej wybredny, Dunraven. -To nie to, Fines, tylko ty nigdy wystarczająco nie wybrzydzałeś. -Bo nigdy nie miałem po temu powodów. Sądzę, że najlepiej pokosztować wszystkich. Niskich, wysokich, chudych, młodych i starszych. - Fines uśmiechnął się szelmowsko do Chandlera. - Każda jest rozkoszna na swój sposób. Jeżeli dowiem się o jakiejś, która będzie wolna, to ci powiem. Ostatnią i rzeczą, której pragnął Chandler, była pomoc przyjaciela przy szukaniu kochanki. -Dobrze - mruknął jednak i dopiero potem się oddalił. -„Sezon ten jest dla śmietanki towarzyskiej najlepszy i najgorszy zarazem. Wielcy świata tego rozkwitają, pławiąc się w przyjemnościach, jakie daje uczestniczenie w eleganckich przyjęciach, a równocześnie o zawrót głowy przyprawia ich szokujący fakt, iż w swoim gronie mają szalonego złodzieja". -Na miłość boską, Millicent, wystawiasz mnie na ciężką próbę. Dlaczego miałabyś sądzić, że nasi czytelnicy zadowoleni będą z takiego wstępu? - Beatrice ciężko westchnęła, powolnym ruchem gładząc Hamleta. Millicent nie miała pojęcia, jakim cudem ciotce udaje się o tej porze tak sprawnie myśleć. Świtało już; siedziały razem w sypialni lady Beatrice, gdzie lampy objaśniono tak, że świeciły jasno; nadawały właśnie ostatni szlif rubryce lorda Truefitta, by mogła się ona ukazać w popołudniowym wydaniu gazety. Millicent uważała, że jej wstęp doskonale oddaje atmosferę tego sezonu. Najlepiej na tym wyjdzie, jeżeli przymili się do ciotki i spróbuje starszej pani nie denerwować. Zawsze może podrasować nieco tekst i dopiero potem wsunąć go do koperty, którą Phillips odniesie później pod adres, gdzie ciotka co rano przekazywała swoją rubrykę. -Bardzo proszę, niech się ciocia nie denerwuje. Proszę pa miętać, że Hamlet martwi się, kiedy ciocia się czymś przej muje. Zapomniałam, że już mi ciocia mówiła, iż czytelnicy kroniki towarzyskiej nie lubią nadmiernego realizmu. Pro szę się nie martwić, przerobię to. -Dzięki Bogu. - Ciotka poklepała Hamleta tkliwie po łebku, a on hałaśliwie polizał jej dłoń. - Wezwałam cię po to, żebyś pomogła mi tę rubrykę utrzymać, a nie po to, bym ją dzięki tobie nieodwołalnie utraciła. Najgorszy sezon, też coś! Musimy pisać wyłącznie o tym, co nasi czytelnicy chcą czytać. Nie dlatego nazywają te pisma „skandalizującymi", że zajmujemy się pogodą i polityką. -Rozumiem. Będę starała się pamiętać na przyszłość o uwagach cioci i cieszę się, że nie miała ciocia problemów z tym cytatem z Szekspira, który w ostatniej chwili dodałam. Lady Beatrice zastanawiała się nad czymś przez chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi. -Nie, muszę przyznać, że raczej pasował do całości. Wła ściwie uznałam nawet, że było to sprytne posunięcie z two jej strony. Zawsze podobała mi się twórczość barda. Zwłasz cza sonety. To dlatego wysyłałam ci tyle egzemplarzy jego dzieł przez te wszystkie lata. Ale powinnaś była poprosić mnie najpierw o pozwolenie. Millicent przyjęła reprymendę w milczeniu. -Cytat pasował chyba do tego, o czym pisałyśmy. Przypuszczam, że w sumie miałaś dobry pomysł, ale naprawdę nie wolno ci niczego takiego bez porozumienia ze mną dodawać, kochanieńka, kiedy ukończymy już pracę nad rubryką. -Będę o tym pamiętać. -Koniecznie. Jesteś pewna, że doszło do twoich uszu, iż lord Dunraven osobiście szuka Szalonego Pańskiego Złodzieja? -Tak. Nie natknęłam się jednak wczoraj wieczorem na żadnego hrabiego z Okropnej Trójki. Bardzo dużo o nich mówiono na obydwu przyjęciach, w których brałam udział. -Zawsze się dużo o nich mówi i jestem przekonana, że wystarczająco szybko ich poznasz. Na ogół wychodzą wcześnie, by grać w karty albo iść na prywatne przyjęcia, na które nawet mnie nie udaje się zdobyć zaproszenia. Przysłuchuj się wszystkiemu, co mają do powiedzenia, ale nie daj się żadnemu z nich namówić na spotkanie na osobności. -Och, tego bym nie zrobiła, proszę cioci. Może mi ciocia zaufać - zapewniła Milłicent z leciutkim poczuciem winy, bo przecież zaledwie przed kilkoma godzinami przebywała sam na sam z jakimś przystojnym dżentelmenem. Musi się pilnować, by się coś takiego nie powtórzyło. -Jestem pewna, że zachowasz się wspaniale, kochanieńka. Ale to ciekawe, że lord Dugdale może myśleć o tym, by się ustatkować i ożenić. Tak żałuję, że sama nie jestem jeszcze w wystarczająco dobrej formie, by wyjść z domu. Wiem dokładnie, jakie pytania należałoby zadać, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. -Byłam ostrożna. -Wiem. Zawsze z tak ogromną radością słucham, co się dzieje u tych czy innych hrabiów. -Z tego co słyszałam, ciociu Beatrice, wydaje się oczywiste, że lord Dugdale zwraca w tym roku na przyjęciach więcej uwagi na młode damy i dłużej tańczy na balach. -Och, jakież to byłoby rozkoszne, gdyby któryś z nich wreszcie się ożenił. Może teraz, kiedy dobiegają trzydziestki, w końcu wydorośleją. Chociaż wtedy powinno by się im dać spokój, a bardzo bym tego żałowała. Tak wspaniale pisało się o nich przez te wszystkie lata, a po ślubie pies z kulawą nogą się już o nich nie zatroszczy. Milłicent przyglądała się, jak twarz ciotki łagodnieje, kiedy mówiła o swojej pracy. -Mam wrażenie, że ciocia bardzo lubi to, co robi - powiedziała. -Kochanieńka, bardzo. Bardzo. Nie potrafię wyobrazić sobie, że mogłabym nie pisać do tej rubryki. Żyję tym. A czy wydarzyło się jeszcze coś ciekawego? Milłicent natychmiast przyszedł na myśl dżentelmen, którego spotkała na korytarzu w nieużywanej części domu. Czu- ła się podniecona zainteresowaniem, jakie w niej wzbudził. Wystarczyło, że spojrzała mu w oczy, a po raz pierwszy w życiu ogarnęła ją bezwstydna zuchwałość. Był jedynym poznanym po przyjeździe do Londynu dżentelmenem, z którym miała ochotę znowu porozmawiać. Oczarowały ją te niebywale niebieskie oczy i nachylenie głowy, zafascynował przyjazny, rozbrajający uśmiech. Nie potrafiła zapomnieć, że aż ciarki ją przeszły, kiedy otwarcie zmierzył jej postać spojrzeniem od stóp do głów i z powrotem. A potem, zanim pozwolił jej odejść, zaproponował swój własny ołówek. Ale czy był dżentelmenem, czy raczej czarującym łajdakiem? Millicent otrząsnęła się w duchu. Co mają znaczyć te rojenia o nieznajomym? Bywa na przyjęciach po to, by wykonać zleconą przez ciotkę pracę, a nie po to, by rozmarzać się, bo jakiś dworny hultaj ośmielił się zuchwale zatrzymać ją, pogładzić po dłoni i przesłać pocałunek tak prowokacyjny, że czuła niemal, jak miękko ląduje na jej policzku. Poza tym ów hukaj równie dobrze mógł okazać się hultaj em żonatym. Na wsi, gdzie Millicent mieszkała, kilku przystojnych młodych dżentelmenów próbowało już przekonać ją, by przyjęła ich oświadczyny, ale panienka czekała, aż pozna mężczyznę, z którym zapragnie zostać po kres swoich dni. Zastanawiała się, czy to możliwe, by poczuła coś takiego w stosunku do nieznanego jej z nazwiska dżentelmena, którego spotkała podczas przyjęcia. Już miała ochotę się z nim znowu zobaczyć. Chciała przekonać się, czy kiedy zajrzy po raz drugi w jego oczy, ogarnie ją ten sam zmysłowy, zapierający dech w piersi zachwyt. Ojciec zapewnił jej dobre utrzymanie i nie musiała wychodzić za mąż, by zabezpieczyć się finansowo. Wolałaby wyjść za mąż z miłości. Ciotka Beatrice dała jednak bratanicy jasno do zrozumie- nia, że wezwała ją po to, by spełniła pewien obowiązek. Jeżeli przy tym zabawi się trochę podczas sezonu, niech tak będzie, ale przede wszystkim ponosi odpowiedzialność za coś innego. Mimo to Millicent nie potrafiła powstrzymać myśli o nadchodzącym wieczorze; oczekiwała go w zupełnie innym nastroju niż poprzedniego dnia. -No, no, najdroższa, pospiesz się trochę z tym myśleniem. Musimy skończyć, zanim zasnę. Czy słyszałaś coś jeszcze, o czym powinnyśmy napisać? -Nie, nic poza tym, o czym już mówiłam. Na pewno dziś wieczorem lepiej się sprawię. -No tak, trzeba mieć pewne uzdolnienia, by, przysłuchując się rozmowom, umieć wyłowić ciekawostki, a odrzucić gadaninę, o której wspominać nie warto. Pospiesz się teraz i napisz tekst na nowo, żeby nie było w rubryce żadnych błędów. I dopilnuj, żeby Phillips doręczył przesyłkę na czas. -Wszystko będzie załatwione, proszę cioci. -Świetnie. - Oczy Beatrice się przymknęły. - A teraz zostaw mnie, Millicent. Muszę odpocząć. - Powieki ciotki znowu się uniosły. - Nie zapomnij zapieczętować listu herbem Truefitta. -Zajmę się tym wszystkim - zapewniła cicho Millicent, żałując, że nie może pochylić się i ucałować delikatnie ciotki w czoło, ale nie było takiej możliwości, kiedy Hamlet leżał zwinięty w kłębek przy lady Beatrice. - Niech się ciocia prześpi i niech się cioci przyśni coś miłego. Wszystko będzie dobrze. Millicent na paluszkach wymknęła się z pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi. Przeszła ciemnawym korytarzem do swojej sypialni i, posiawszy pokojówkę, Glendę, na dół po herbatę, została sama. Objaśniła lampę na biureczku, które specjalnie dla niej wstawiono do pokoju, i usiadłszy, zabrała się do przepisywania całego artykułu na nowo i wprowadzania do niego wszystkich zasugerowanych przez ciotkę poprawek. Praca ta była nieznośnie żmudna i Millicent błogosławiła fakt, że rubryka towarzyska nie jest bardzo długa. Wzięła pióro i zanurzyła je w kałamarzu, ale jeszcze nie dotknęła zaostrzoną stalówką welinu, a już odłożyła je na podstawkę, podniosła torebkę i rozsunęła wiązadła. Wytrząsnęła zawartość na biurko: chusteczka do nosa, okulary, karnet, jedwabna wstążeczka i dwa ołówki. Serce zabiło jej gwałtownie na widok ołówka, który przyjęła na naleganie intrygującego dżentelmena. Podniosła ołó-weczek i zacisnęła go w dłoni, potem powoli rozchyliła dłoń i zaczęła turlać go między palcami. Niespodziewanie ogarnęła ją ogromna radość. Przypomniała sobie, co czuła, kiedy nieznajomy musnął czubkami palców wnętrze jej okrytej rękawiczką dłoni, delikatnie, a jednak na tyle mocno, by nie miała wątpliwości, że z rozmysłem przekracza granice tego, co wypada. Cóż za śmiałość. Nie miał pojęcia, jak ona zareaguje, a przecież podjął to ryzyko w nadziei, że nie zacznie wołać o pomoc ani nie trzepnie go w ucho. I miał rację. Z pewnością musi być pozbawionym skrupułów łobuzem, by tak zuchwale zachować się wobec damy, której nie został nigdy przedstawiony. Dobrze wychowana młoda panna wzgardziłaby nim za taki brak dobrych manier, ale Millicent nawet nie przyszło na myśl, by coś podobnego zrobić. Zresztą dobrze wychowana młoda dama nigdy nie pozwoliłaby sobie na pisanie czegoś w rodzaju „błahostek-ciekawostek". Może powinna uginać się pod brzemieniem poczucia winy, ale z jakiegoś powodu to również nie przyszło jej na myśl. Millicent potrząsnęła głową. Musi przestać myśleć o nieznajomym. Na pewno z rozmysłem tak się zachował po to, by nie mogła o nim zapomnieć, by zastanawiała się, kim jest, i starała się go odszukać, żeby mogli zostać sobie przedstawieni jak należy. Nie wolno jej więcej o nim myśleć. Czeka na nią zbyt wiele pracy, a czasu ma bardzo mało. Chwyciła znowu za pióro, zdecydowana dopełnić obowiązku. Zdążyła napisać tylko: „Czymże jest nazwa?", a już myśli zdradzieckie wróciły do błękitnych jak marzenie oczu, znaczącego uśmiechu i tego zakazanego pocałunku, który jej przesłał. „Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą, pod inną nazwą równie by pachniało", ale panna Pennington jest innego zdania. Słyszano, jak mówiła, że nigdy nie wyszłaby za pana nazwiskiem Longnecker. Ciekawe, co będący dobrą partią pan markiz ma na ten temat do powiedzenia. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Chandler nie spuszczał jej z oczu. Przyglądał się, jak tańczy. Jak płynie po parkiecie, swobodnie wykonując kroki, obroty i skręty. Była urodzoną pięknością, szczupłą, o delikatnej budowie, wąskiej talii i lekko zaokrąglonych biodrach. Dekolt w jej powłóczystej, cieniutkiej jak pajęczyna sukni mniejszy był, niż nakazywała obecnie moda, i pozwalał się zaledwie domyślać wznoszących się pod ubraniem piersi. Rozczarowało go to, bo bardzo chciał przyjrzeć się ich łagodnej wypukłości. Ponownie ogarnęło go przekonanie, że młoda dama z rozmysłem stara się nie zwracać niczyjej uwagi swoją urodą i dlatego czesze się poważnie i ubiera skromnie. Nie powinien zauważać aż tylu szczegółów, ale było w tej pannie coś, co przyciągało jego wzrok. Pragnął zbliżyć się do niej, spojrzeć znowu w te fascynujące, złotobrązowe oczy; doszedł do wniosku, że połyskują one jak cętkowane, ciemne bursztyny. Chciał wdać się z nią znowu w rozmowę, lecz chwilowo poprzestawał na rozmyślaniach i obserwacji. 'W stosunku do partnera zachowywała się grzecznie, ale bez przesady. Uśmiechała się, lecz nie był to zachęcający uśmiech damy, która pragnie, by młody człowiek zaczął świadczyć jej uprzejmości. Wydawał się raczej mówić „dziękuję za miły taniec". To mu się również podobało. -Czy wiesz, kto to jest? Chandler odwrócił się i zobaczył, że tuż obok stoi jego przyjaciel, Andrew Terwillger, powszechnie znany w towarzystwie jako osławiony lord Dugdale. Chandler nie był zadowolony, że Andrew przyłapał go, jak się tej pannie przygląda; nie dawał mu również spokoju fakt, że panna wcale nie zwróciła uwagi na to, iż ją obserwuje. Pojawienie się przyjaciela przypomniało mu, że miał wypatrywać podejrzanie wyglądających osób i śledzić mężczyzn, którzy w pojedynkę oddalaliby się na stronę. W ten właśnie sposób trafił poprzedniego wieczora na młodziutką nieznajomą. Jakoś nie bardzo mógł uwierzyć, by odpowiedzialnym za odnalezienie Szalonego Pańskiego Złodzieja władzom pisany był sukces. Uważał, że koniecznie sam musi posprawdzać kilka faktów. Złodziej okazał się tak zuchwały, że okradł już trzy różne rezydencje. Udało mu się te kradzieże popełniać niemalże na oczach gospodarzy oraz ich gości, a nadzieje, że przestanie sięgać po cudze w domach, w których był mile widzianym gościem, wydawały się bezpodstawne. Chandler chciał rabusia złapać, a żeby tego dokonać, musiał zwracać baczną uwagę, czy jakiś mężczyzna nie usiłuje oddalić się samotnie z sali. -Pojęcia zielonego nie mam, kim może być - odpowiedział w końcu przyjacielowi. - A ty? -Ja? Nie, nie poznałem jej jeszcze, ale... - Tu Andrew zawiesił głos. -Ale co? - zmuszony był w końcu zapytać Chandler, wiedząc, że dopóki tego nie zrobi, Andrew nie zrezygnuje z tematu. -Kiedy już zauważyłem, że oczu od niej oderwać nie możesz, zasięgnąłem dla ciebie języka. -Dla mnie? -Czyżbym przed chwilą tego nie powiedział? - Andrew się psotnie uśmiechnął. - Ośmielę się twierdzić, że cholernie byś się na mnie w tej chwili zdenerwował, gdybym w tej sprawie zasięgał języka dla siebie. Mam rację? Chandler zmarszczył brwi i odwrócił się do przyjaciela. -Chyba nie jestem aż tak przejrzysty? -Tylko dla mnie, bo dobrze cię znam. -Najwyraźniej aż za dobrze - burczał Chandler pod nosem, zerkając spod oka na przyjaciela. - Albo może po tylu latach zaczynam tracić wyczucie. -Módlmy się, by tak nie było. Zresztą może po raz pierwszy w życiu zainteresowała cię dobrze urodzona dama, a nie sumienna kochanka. -Cholernie by to było uciążliwe, gdybyś miał rację, czyż nie? - powiedział Chandler. -Cholernie uciążliwe, bez wątpienia. -Ale miło wiedzieć, że mam takiego przyjaciela jak ty, który pilnuje mnie, tak na wszelki wypadek, gdybym zechciał odstąpić od swych niegodziwych zwyczajów. -Wiesz, że możesz na mnie liczyć, Dunraven. Zawsze stałem przy tobie i zawsze stać będę. -Pocieszające, Andrew. -Przyłapałem się na tym, że i ja w tym sezonie z większą uwagą przyglądam się damom. Spojrzenie Chandlera przeniosło się na tańczących. -Wydaje mi się, że już coś takiego mówiłeś. -Przekroczyłem w tym roku trzydziestkę, wiesz. Coś mi się zdaje, że czas pomyśleć o pokoju dziecinnym. Nie chciałbym przekazać tytułu temu diablęciu wcielonemu mojego brata. Ojciec na znak protestu podniósłby się z grobu. Chandler uśmiechnął się i skinął na powitanie głową dżentelmenowi, który ich mijał. -Twój bratanek to jeszcze maluch, prawda? -Ma cztery lata, jak mi się zdaje. -Wyrośnie z tych ataków złego humoru. -Miej nas, Panie Boże, w swojej opiece, gdyby tak się nie stało. Powiada mi jego ojciec, że nikt nie jest w stanie wytrzymać razem z tym dzieciakiem w jednym pokoju, oprócz jego matki. -Nie musisz się spieszyć z płodzeniem dziedzica. Andrew był niższy i szczuplejszy niż Chandler, a jego brązowawe włosy zaczynały już przerzedzać się na czubku głowy. Dunraven zauważył też ostatnio, że przyjaciel robi się pulchny w pasie, ale miał dość rozumu, by się z nim na ten temat nie droczyć. Może powinien zaproponować, żeby znowu zajęli się szermierką i wrócili do konnych przejażdżek, odbywanych w takim tempie, jakby im wszyscy diabli deptali po piętach. W ich życiu mniej było teraz brawury i junactwa niż kiedyś. Zupełnie jakby w ciągu ostatniego roku czy dwóch coś się zmieniło, a oni tego nie zauważyli. -Powiedz mi, Andrew, czy któraś panna z tegorocznego stadka wpadła ci w oko? -Każda z nich jeśli nie wcześniej, to później wpadała mi w oko, Dunraven. -Oczywiście. Przyjrzałeś się im teraz już wszystkim starannie i, jak zakładam, zawęziłeś listę? -Dokładnie. - Andrew pokiwał głową i zapytał: - Co sądzisz o pannie Bardwell? -Szczerze? Kąciki ust Andrew uniosły się w smętnym uśmiechu; prychnął cichutko. -Nie umiemy się już inaczej w stosunku do siebie zachowywać, czyż nie, Dunraven? -Chyba nie - zgodził się Chandler, ale w głębi duszy miał wątpliwości. Kiedyś rzeczywiście tak było, ale wiedział, że przynajmniej dla niego sytuacja się zmieniła. Ostatnio ukrywał róż- ne rzeczy przed przyjaciółmi. Stosował uniki i coraz więcej własnych myśli i wydarzeń z życia zachowywał dla siebie. Nie miał już chęci spędzać z nimi całych dni i nocy, śmiejąc się, gawędząc, pijąc i grając w karty. -No więc, co myślisz o pannie Bardwell? - zapytał po nownie Andrew. Chandler zawahał się, a potem odpowiedział: -Skoro prosiłeś mnie o uczciwość, to sądzę, że mieszek ojca tej panny większy jest od jej serca, a styczniowy dzień cieplejszy się może okazać niż jej łoże. Andrew parsknął śmiechem. -Nic dziwnego, że tak dobrze układało nam się przez te minione lata. Rozumujemy bardzo podobnie. Rzeczywiście przypomina mi dorsza na zimno z tą swoją bladą cerą, jasnoniebieskimi oczami i blond włosami. Wiesz, czytałem w „ciekawostkach-błahostkach", że w tym sezonie postanowiła złowić któregoś z nas. -Ustępuję ci pierwszeństwa - zapewnił go Chandler, wiedząc, że najlepiej skończyć już z komentarzami na temat tej młodej damy. Andrew mógł poważnie zastanawiać się nad związkiem z nią. - Ale powiedz mi, od kiedy to zacząłeś orientować się w plotkach? -Czytuję od czasu do czasu kronikę towarzyską, żeby przekonać się, czy jej autorzy nadal uważają, że warto o mnie pisać, a ty postępujesz tak samo. Nie próbuj zaprzeczać. -Ja czytuję ją w nadziei, że przyjdzie dzień, kiedy nie znajdę tam mojego nazwiska drukiem. -Dzień, kiedy przestaną o nas pisać, nadejdzie wtedy, kiedy albo umrzemy, albo się pożenimy, a jestem pewien, że autorom kroniki towarzyskiej jest całkowicie obojętne, które wydarzenie nastąpi wcześniej. Dosyć się okazali dla ciebie brutalni, pisząc o lady Lambsbeth i jej mężu, ale od tamtego czasu nie było tak źle, prawda? Chandler nie życzył sobie ponownej dyskusji o lady Lambsbeth, skierował więc rozmowę na temat, od którego się zaczęła. -Nie martw się, Andrew. Bardziej ponętne damy niż panna Bardwell usiłowały nas już złapać i nie udało im się. Nie trać wiary. -Hmm. Przez te wszystkie lata trafiło się kilka dam, które próbowały nas podejść, to prawda. Niektóre z nich były takie rozkosznie sprytne. -Niektóre były śliczne. -Niektóre bogate. Brwi Chandlera podjechały do góry. -Czyżbyś przypadkiem robił aluzję do faktu, że panna Bardwell może mieć pewne podstawy, kiedy tak butnie twierdzi, że w tym sezonie zamierza jednego z nas poślubić? -Może. A może i nie, chociaż nie sądzę, by było cokolwiek niewłaściwego w tym, że dama ma więcej pieniędzy niż serca. W końcu nawet jeżeli w małżeńskim łożu brak ciepła, dobra kochanka może wynagrodzić to mężczyźnie z nawiązką. Właśnie po to ma się kochanki, czyż nie? Dobra żona powinna mężczyźnie dać dzieci, ale radości będzie szukał u kochanki. Jak to się stało, że zrobiliśmy się tacy cyniczni? Chandler uświadomił sobie, że chyba nie pociąga go sytuacja, którą właśnie opisał Andrew. -Może tak to działa, jak ktoś jest w desperacji. -A żaden z nas nie jest - dodał Andrew. -I może nigdy do tego nie dojdzie. W wyższych sferach ostatnim krzykiem mody było szukanie przygód w ramionach kochanek, ale Chandler wiedział, że kiedy się już ożeni, nie będzie chciał dzielić łoża z żadną inną kobietą. Nie zamierzał się jednak przyznawać do tego przed kimkolwiek oprócz siebie. A już z pewnością nie zamierzał się przyznać, że interesuje go ożenek. Musiałby znosić liczne rechotliwe przycinki przyjaciół, a na to nie warto się narażać. Poczuł się zaskoczony, że Andrew pozwa- la, by rozeszła się wieść, iż na serio zaczyna myśleć o znalezieniu sobie żony. Przeniósł znowu uwagę na młodą damę o złotych oczach. Taniec skończył się i partner odprowadzał ją z zatłoczonego parkietu. Obserwował pannę, dopóki nie wróciła do wicehra-biny Heathecoute. Nie ulegało wątpliwości, że ta wysoka, dorodna dama miała pełnić rolę jej przyzwoitki, całkiem możliwe, że nie tylko przez ten wieczór, ale przez cały sezon. -A co myślisz o pannie Pennington? Z dwojga złego wolę już ją od panny Bardwell. Chandler wrócił spojrzeniem do Andrew. -Wydaje się być ulubienicą co młodszych kawalerów w tym sezonie. Doszły mnie słuchy, że cieszą ją atencje każdego z nich i że popołudniami przyjmuje po cztery, a może i pięć wizyt. -Aż tyle? -Tak słyszałem, ale obydwaj wiemy, jak niegodną zaufania rzeczą jest plotka. - Chandler smętnie uśmiechnął się do przyjaciela. - Wydaje mi się, że odrzuciła już dwie propozycje małżeństwa, włączając w to Alberta Longneckera. -Tak, słyszałem. Ani jemu, ani jego ojcu nie spodobała się tak otwarta odmowa. Książę był wściekły, kiedy doszły do niego komentarze panny na temat ich nazwiska. -Donosiły o tym co prawda rubryki towarzyskie, ale ja z pewnością nie zamierzam wierzyć we wszystko, co tam wypisują. Będziesz musiał się wcześnie pojawiać na przyjęciach, jeżeli chcesz znaleźć wolne miejsce w jej karnecie. -Wiem. - Andrew klepnął Chandlera po ramieniu. - Chyba zaraz zacznie się taniec, który mam u niej zamówiony. Już się odwracał, kiedy Chandler zatrzymał go, kładąc mu dłoń na ręce. -Andrew, czy o czymś nie zapomniałeś? Jego przyjaciel potarł brodę i zrobił taką minę, jakby głęboko się namyślał. -Nie. Nie wydaje mi się. -Czego się o niej dowiedziałeś? - Chandler pokazał głową na parkiet. -O kim? - Andrew udawał szalenie poważnego. -Wiesz o kim - mruknął niecierpliwie Chandler. Po twarzy Andrew rozlał się szelmowski uśmiech. -Och, tak, byłbym zapomniał. Rozmawialiśmy o pannie Bardwell, czyż nie? Oczy Chandlera się zwęziły. -Przestań mnie wodzić za nos, stary przyjacielu. Zbyt wiele lat spędziliśmy razem, by miało się to udać. -Co za szkoda. A taką miałbym świetną zabawę. -Uśmiech Andrew zrobił się złośliwy. - Przynajmniej teraz już wiem dokładnie, jak bardzo cię ona interesuje. -Wiesz tylko, że o nią pytałem. -Dwa razy. - Tu Lord Dugdale podniósł do góry dwa palce, jakby Chandler mógł go nie dosłyszeć. -I niczego więcej nie wiesz. -Pozwól więc, że skrócę twoje cierpienia. Wicehrabia Heathecoute i jego małżonka wprowadzają ją w tym sezonie w towarzystwo; zatrzymała się u lady Beatrice, która, jak mi się zdaje, jest w tej chwili chora. Niewiele więcej o niej mówią, poza tym, że to siostrzenica ich przyjaciela. Uznali, że należy jej się sezon w Londynie, więc zgodzili się nią zaopiekować. -I? -I to mniej więcej wszystko, co wiem. -Mniej więcej? - wypytywał go Chandler. - A więc jest coś więcej... na przykład nazwisko? -Dobry Boże, tobie to nic nie umknie, prawda? Przekonany jestem, że uda ci się doprowadzić do tego, by cię przedstawiono, jeżeli wystarczająco mocno jesteś damą zainteresowany. -A więc teraz ja przejmę pałeczkę. -Pozwól, że jako przyjaciel udzielę ci ostrzeżenia, Dun-raven. -Czyżbym potrzebował czegoś takiego po piętnastu latach spędzonych u twego boku? -Być może tym razem tak - odparł Andrew. - Nigdy jeszcze nie widziałem, byś patrzył na jakąś damę dokładnie tak, jak patrzyłeś na nią. Umiem poznać zauroczenie, kiedy mam je przed oczami. Muszę przyznać, że zaczynam się trochę o ciebie martwić. Chandler uśmiechnął się, starając się tym uśmiechem zbyć prawdziwość słów przyjaciela. -Zauroczenie? Żartujesz chyba. Zwolnij trochę z szampa nem, Andrew, uderza ci do głowy. Andrew uśmiechnął się znacząco. -Nie zmieniaj tematu. Przyglądaj się do woli, ale nie dotykaj. -Skąd tak surowe ostrzeżenie? -Bez wątpienia dama poszukuje kogoś dokładnie takiego jak ty. Przystojnego, bogatego i utytułowanego. Pewnie jest córką jakiegoś szaraczka, a rodzina żywi nadzieję, że starczy jej urody, by wpaść jakiemuś mężczyźnie w oko i ustawić się na całe życie. -Może i masz rację - mruknął Chandler, rozważając słowa Andrew. Ale czy byłoby to takie złe, jeżeli jest przy tym czarująca? -Czy mi się zdaje, czy też na końcu tego zdania usłysza łem przeciągłe, milczące „ale"? Chandler głęboko zaczerpnął powietrza i już chciał odpowiedzieć, lecz się rozmyślił. -Nie. Usłyszałeś zapowiedź następnego tańca. Nie chciałbyś chyba się spóźnić. -No to idę. - Pokazał palcem na przyjaciela. - Czuj się ostrzeżony. I odszedł, a Chandler z zainteresowaniem zajął się roztrząsaniem problemu, jakie właściwie uczucia żywi do tajemniczej młodej damy. Za jego plecami rozległo się chichotanie. Odwrócił się i zobaczył, że ma przed sobą pannę Bardwell i pannę Donaldson. Na twarzach obu panienek malowała się nadzieja i trzpiotowate, szerokie uśmiechy. Jak na ich młody wiek suknie miały stanowczo zbyt głęboko wycięte, ale tak nakazywała moda. Hrabia uśmiechnął się bardziej do siebie niż do młodych dam. Kiedyś uważał, że dekolt im głębszy, tym lepszy, ale ostatnio wybiegi, jakie panienki stosowały, by zwrócić na siebie uwagę, nie wydawały mu się tak interesujące jak dawniej. Teraz dużo mocniej intrygowała go pewna dama, która była odrobinę, choć niewiele starsza i bardziej komunikatywna. -Dobry wieczór paniom. - Ukłonił się, potem ujął ich dłonie i złożył na obydwu jeden pocałunek na raz. Nie da się wciągnąć w pułapkę i nie przedłoży jednej damy nad drugą. Dawno już zrozumiał, że krążący pomiędzy gośćmi plotkarze mają oczy z tyłu głowy. -Powinien się pan wstydzić, lordzie Dunraven - powiedziała panna Bardwell prowokacyjnym tonem, wyginając równocześnie w uśmiechu swe zbyt wąskie wargi. - Unikał pan podczas dzisiejszego balu wszystkich młodych dam. Po co wybierać się na przyjęcie, jeżeli nie zamierza pan zatańczyć choćby z nami dwoma? Nieśmiała to ona na pewno nie była. Spojrzał na bladą, niebieskooką piękność. Pewnie jest ponętna i dość inteligentna, ale nie -widział w niej niczego na tyle sympatycznego, by życzliwie patrzeć na jej zachowanie. Nie miał nawet ochoty złożyć tej pannie obowiązkowej wizyty. Przeniósł wzrok z panny Bardwell na ładniejszą, ale cichszą i bardziej skrytą pannę Donaldson, i zapytał: -Czy mogę założyć, że wy, młode damy, zechcecie doło żyć starań, bym dziś wieczorem nie podpierał ścian? Panna Bardwell zachichotała i kilka razy zatrzepotała wachlarzem. -Wystarczy, że pan poprosi. Chandler ustąpił. -W takim razie, drogie panie, chciałbym zatańczyć z każ dą z pań, jeżeli nie przyrzekły panie już tańców innym panom. Czekając, aż wyjmą karnety, odwrócił się i wzrokiem szukał zlotookiej. Ale nigdzie nie było jej widać. -Wie pani, to nic nie da. Zaskoczona Millicent aż podskoczyła na kobiecy głos, który dochodził zza jej pleców. Ktoś ją znowu przyłapał! Anieli niebiescy, czy nie istnieje żadne bezpieczne miejsce, w którym dama mogłaby spokojnie zrobić sobie notatki? Odwróciła się od mrocznego kąta w sali z bufetem i stanęła twarzą w twarz z wysoką, dorodną ciemnowłosą panną. Oczy Millicent natychmiast przykuło brązowoczerwone znamię, które pokrywało dolną połowę lewego policzka nieznajomej i rozlewało się na jej szyję. Nie chcąc się gapić, przeniosła szybko wzrok na ładne zielone oczy młodej damy i zapytała: -Dlaczego jest pani taka pewna, że to nic nie da? -Och, sama tego próbowałam. Milllicent nie była pewna, o co dokładnie ją dama posądza, więc powiedziała tylko: -Czy tak? -Och, Boże, tak. Wielokrotnie. - Tu ciężko westchnęła. -W końcu się poddałam i pani też powinna tak zrobić. -Ale dlaczego? Nieznajoma podeszła bliżej. Chociaż była silnie zbudowana, poruszała się z prawdziwą gracją dobrze urodzonej damy. -Może pani wypełnić puste miejsca nazwiskami, ale prę dzej czy później inne obecne tu damy zaczną zastanawiać się, dlaczego pani karnet zawsze jest pełny, a nigdy nie wi duje się pani na parkiecie. Co za ulga. Dama sądziła, że Millicent wpisuje do swego karnetu nazwiska panów. Dzięki Bogu. Przez moment podejrzewała, że nieznajoma może domyślać się, co naprawdę pisze. -Jestem pewna, że ma pani w tej sprawie rację - powiedziała. - Dziękuję pani za ostrzeżenie. -Nie rozumiem jednak czegoś - ciągnęła nieznajoma, patrząc na karnet Millicent. -A czego? - zapytała Millicent i wsunęła karnet do torebki. -Nie widzę potrzeby, by musiała pani wypełniać puste miejsca na karnecie. Widywałam panią dziś wieczorem na parkiecie przyzwoitą ilość razy. I jest pani stanowczo zbyt ładna, by miała pani skończyć jako stara panna, tak jak ja. Po co miałaby pani dopisywać te nazwiska? Millicent odprężyła się i uśmiechnęła. Podobała jej się życzliwość, którą widziała w oczach młodej damy, i nie miała ochoty wprowadzać jej w błąd, ale w żaden sposób nie mogła pozwolić sobie na całkowitą szczerość ani w stosunku do niej, ani do nikogo innego. -Szalenie to uprzejme, że pani tak mówi, ale pewnie każda z nas chciałaby mieć większe powodzenie, niż ma. Ludzka natura, rozumie pani. -Kiedyś myślałam tak samo, ale już mi to minęło - powiedziała młoda dama z rezygnacją. - Po czterech latach uświadomiłam sobie, że przez to moje znamię żaden mężczyzna nie zechce się ze mną ożenić. Co prawda zdarzało się, że jakiś dżentelmen poprosił mnie do tańca, ale robił to tylko dlatego, by sprawić przyjemność swej matce, której było mnie żal, albo po to, by pokazać innym młodym damom, że spokojnie mogą go poślubić, bo ma tak dobry charakter, że zatańczył nawet z kimś takim jak ja. Millicent chciała zaprzeczyć, ale prawdopodobnie młoda dama mówiła prawdę. Nie potrafiła tego zrozumieć, ale przekonana była, że dla mężczyzn uroda znaczy więcej niż lojalność czy miłość. . -Jestem pewna, że niepotrzebnie zbyt nisko się pani ocenia. -Nie, wcale nie. Ale znalazłam inne zajęcia, które dają mi radość. Cieszy mnie czytanie i pisanie wierszy. I bardzo dobrze radzę sobie z igłą. -. To miłe. Ale może nie dała pani dżentelmenom szansy, by lepiej panią poznali. -Jest pani po prostu uprzejma - stwierdziła smutno młoda dama - i to bardzo sympatyczne z pani strony. - Uśmiechnęła się słodko do Millicent. - Może złamiemy zasady i będziemy udawać, że zostałyśmy sobie we właściwy sposób przedstawione. Czy zgodzi się pani? -Ależ oczywiście. -To dobrze. Nazywam się Lynette Knightington i jestem najmłodszą córką księcia Grembrooke. Millicent dygnęła. -Miło mi panią poznać, lady Lynette. Ja nazywam się Millicent Blair. - Nie dodała, że jest córką hrabiego. Ciotka Beatrice nie życzyła sobie, by bratanica ujawniła swą prawdziwą tożsamość. Jej pochodzenie miało pozostać nieznane, a i sama Millicent ze względu na swoje zajęcie też wolała pozostawać w cieniu. -Nie widziałam pani wcześniej. -Lord Heathecoute i jego małżonka zgodzili się łaskawie wprowadzić mnie w tym sezonie na salony - wyjaśniła swobodnie Millicent. - A jestem gościem w domu lady Beatrice. -Jakże to szlachetnie z ich strony. Ale nie dziwię się, bo sami nie mają dzieci. Lady Beatrice zwykle bywa na przyjęciach, ale ostatnio jej nie widywałam. -Przykro mi to mówić, ale upadła, boleśnie się potłukła i leży złożona niemocą. Nie będzie w tym sezonie brała udziału w żadnych przyjęciach. -To brzmi poważnie. -Wkrótce powinna już dojść do siebie - zapewniła Millicent, bo tak kazała jej mówić ciotka. -Proszę przekazać, że o nią pytałam. -Nie omieszkam. Nie chcę pani zatrzymywać. Wdzięczna jestem za pani doskonałą radę w sprawie karnetów, lady Lynette. -Sama by pani do tego doszła. I proszę mówić do mnie: Lynette. Chciałabym się z panią zaprzyjaźnić. -To byłoby cudownie mieć przyjaciółkę, i proszę do mnie mówić: Miliicent. -Tak zrobię. Bywam tu już od tak dawna, że znam wszystkich. Mogę powiedzieć pani, którego z panów można przyjąć po raz drugi jako partnera do tańca, a którego należy unikać. Wiem również wszystko o młodych damach, ale pozwolę, by sama pani wyrobiła sobie o nich zdanie. Większość z nich nie zdaje sobie nawet sprawy, że mogę być w pobliżu. -Na pewno będę polegać na pani opinii. -Dziękuję. Uśmiechnęła się i Miliicent uświadomiła sobie, że rozmawiając z Lynette nie zwraca w ogóle uwagi na znamię na jej twarzy. Córka księcia była inteligentną i pogodną młodą damą i chyba potrzebowała przyjaciółki. -Z radością będę czekała na nasze następne spotkanie. Proszę się dobrze bawić przez resztę wieczoru. Patrzyła, jak Lynette odchodzi, i myślała, że chętnie zostałaby jej przyjaciółką, ale nie była pewna, czy może angażować się w przyjaźń z kimkolwiek. Nie sądziła, by ciotka miała to pochwalać. Poza tym każda potencjalna przyjaciółka odprawiłaby ją z kwitkiem, gdyby tylko dowiedziała się, że Miliicent zbiera informacje o różnych osobach, a potem pisze o nich w rubryce lorda Truefitta. Zdaniem ciotki Beatrice, cała śmietanka towarzyska lubiła czytać „błahostki--ciekawostki", ale nikt nie życzył sobie, by pisać akurat o nim. Miliicent nie miała wątpliwości, że jaśniepaństwo nie chcieliby mieć nic wspólnego z autorką kroniki towarzyskiej. -Tu jesteś, kochana Miliicent. Szukaliśmy cię wszędzie. Millicent odwróciła się na dźwięk donośnego głosu lady Heathecoute, ale nie zobaczyła przed sobą tej tęgiej damy, tylko spojrzała prosto w błyszczące niebieskie oczy przystojnego dżentelmena, z którym rozmawiała poprzedniego wieczoru. Chwyciła gwałtownie powietrze, w gardle jej zaschło. Przystojny dżentelmen odnalazł ją. - Pozwól, że przedstawię ci Chandlera Prestwicka, hrabiego Dunraven. „Bądźmy sobie, ile można, obcymi" albo nie uda nam się w tym sezonie osaczyć Szalonego Pańskiego Złodzieja. Ale nie trzeba się martwić, bo zanim rabuś zostanie pojmany, możemy spodziewać się zaproszeń na przyjęcia z okazji zaślubin panny Watson-Wentworth i markiza Gardendowns. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Millicent przykucnęła w głębokim dygu, mając nadzieję, że tym samym ukryje fakt, iż na dźwięk jego nazwiska oczy rozszerzyły jej się z zaskoczenia, a serce załomotało w piersiach. Anieli niebiescy, przecież lord Dunraven należy do Okropnej Trójki, przed którą ostrzegała ją lady Beatrice. Nie tylko był jedną z najlepszych partii w mieście, ale również jedną z najbardziej osławionych, jeżeli ciotka nie myliła się w swoich opiniach. Dokładnie taki właśnie hultaj zrujnował reputację matki. Nie wolno jej dla nikogo podobnego tracić głowy. I pomyśleć tylko, że marzyła o nim ostatniej nocy i tak bardzo chciała znowu go spotkać! Podniosła się z dygu z mocnym postanowieniem, że znajdzie jakiś sposób, by oprzeć się niesłychanemu urokowi tego pana. -Jak się pan ma, milordzie. - Powiedziała to chłodno, bo dowiedziała się już, kim jest. -Lordzie Dunraven, panna Millicent Blair, siostrzenica mojego drogiego przyjaciela z prowincji. To jej pierwsza wizyta w Londynie. Lśniące niebieskie oczy hrabiego przesunęły się niespiesznie po twarzy Millicent, potem ich spojrzenia się spotkały. Poczuła, jak przepełnia ją nieoczekiwana radość i podniecenie, wywołane obecnością Dunravena, chociaż postanowiła przecież, że nie będzie na niego reagowała. -Witam w Londynie, panno Blair. Ufam, że dobrze się pani bawi. -Bardzo dobrze, dziękuję, milordzie. Okazuje się, że Londyn i jego mieszkańcy są fascynujący. -Miło mi to słyszeć. Bardzo jesteśmy dumni z naszego pięknego miasta. Z pewnością lady Heathecoute zadbała, by brała pani udział we wszystkich najlepszych przyjęciach i uroczystych lunchach oraz przyj mowała pani wizyty tylko najbardziej szacownych dżentelmenów. Millicent zerknęła na wicehrabinę, na twarzy której malował się zachwyt. -Proszę się o to nie martwić, sir. Jaśnie pani i pan wicehrabia bardzo są mi oddani. -Bez wątpienia musi pani pisywać mnóstwo listów z podziękowaniami - dodał z leciutkim, szatańskim uśmiechem, w którym jeden kącik ust pociągająco uniósł się ku górze. Ośmielił się poruszyć tę sprawę, najwyraźniej mając nadzieję, że wywoła tym rumieniec na jej policzkach. Jego szelmowski uśmiech oraz iskierki w zagadkowych oczach nie zostawiały wątpliwości, że cudownie się bawi kosztem młodej damy. Powinna poczuć się oburzona, ale się tak nie czuła. Była miło zaintrygowana jego atencjami. -To prawda. Jestem jednak przekonana, że nie mam już zaległości, lordzie Dunraven. Pochlebia mi pana zainteresowanie, zwłaszcza że jestem dla pana kimś obcym. -Teraz już nie, skoro zostaliśmy sobie przedstawieni. Za pozwoleniem lady Heathecoute może znajdzie się dla mnie jakieś wolne miejsce w pani karnecie, jeżeli nie jest jeszcze pełen notatek... to jest nazwisk. Millicent musiała myśleć szybko. Na pewno nie miała ochoty pokazywać lordowi Dunravenowi swego karnetu. Nie chciała, by ktokolwiek go zobaczył. Nic dziwnego, że hrabiego Dunraven uznawano za pełnoprawnego członka Okropnej Trójki. Zgorszenie szło za nim trop w trop. W jednej chwili otwarcie z nią flirtował w obecności wicehrabiny, a zaraz potem próbował narobić jej kłopotów... dowodząc tym samym, że Millicent nie może pozwolić sobie, by się z nim zadawać... nawet gdyby był nie wiedzieć jak uroczy. -Pana propozycja jest niesłychanie uprzejma, milordzie, ale obawiam się, że nie mogę przyjąć jeszcze jednego zaproszenia. Odnoszę wrażenie, że jaśnie pani chętnie przeniosłaby się już na następne przyjęcie, które na ten wieczór zaplanowała. -Banialuki, moja droga Millicent - zagruchała lady Heathe-coute tak cichutko, jak tylko pozwalał jej donośny głos. - Jeżeli będzie trzeba, to zrezygnujemy z tego drugiego przyjęcia. Zatańcz z panem hrabią. Właśnie po to jest sezon, czyż nie? Po to, by przetańczyć całą noc. Wydaje mi się nawet, że właśnie zaczynają grać. Czy masz ten taniec zajęty, moja droga? Pozwól mi sprawdzić. Gdzie twój karnet? Millicent mocniej zacisnęła torebkę w dłoni i uśmiechnęła się słodko do jaśnie pani. -Ach, nie. Nie ma po co sprawdzać. Jestem pewna, że ten taniec mam wolny. -A więc załatwione, a czy pan jest wolny, milordzie? -zapytała wicehrabina. -W rzeczy samej. - Podał ramię Millicent. - Czy mogę prosić o ten taniec? Millicent bała się cokolwiek powiedzieć, wyraziła więc zgodę lekkim, wdzięcznym skinieniem głowy, bo co innego jej pozostało? Położyła dłoń na rękawie hrabiego i poszła z nim na parkiet. -Nie jest uprzejmie odmawiać hrabiemu tańca - odezwał się po drodze Dunraven. Odwróciła głowę, by na niego popatrzeć, i po błysku w oczach i półuśmiechu na ustach zorientowała się, że się z nią droczy, a nie beszta za niewłaściwe zachowanie. Uniosła odrobinę wyżej brodę. -Nie wtedy, kiedy hrabiego poprzedza tak skandaliczna reputacja. -A więc jest pani już w Londynie na tyle długo, by usłyszeć wszystkie „ciekawostki-błahostki". -Z pewnością nie wszystkie, ale wystarczająco wiele, bym wystrzegała się pana i innych, panu podobnych. A poza tym nie tylko o panu słyszałam, ale osobiście dowiedziałam się, do czego jest pan zdolny. -Do czego jestem zdolny, panno Blair? - powtórzył. - Nie jestem pewien, który z moich rozlicznych talentów ma pani na myśli. -Pana hultajskie talenty, sir. Uśmiechnął się znowu, tym razem ze szczerą wesołością. Fakt, że tak bawi go zażenowanie partnerki, powinien był ogromnie Millicent zirytować, ale z nieznanych przyczyn zachowanie pana hrabiego nie przeszkadzało jej. Nie zamierzała jednak pozwolić, by się o tym dowiedział. -Zachował się pan zdecydowanie zuchwale wczoraj wieczorem, kiedy przypadkiem natknął się pan na mnie w tamtym mrocznym korytarzu. -Zuchwale? Czy tak to pani ocenia? -Z pewnością. -A ja sądziłem, że zachowałem się jak wzorowy dżentelmen. Mijali właśnie grupkę gości. Przechodząc obok nich, Millicent zauważyła, że wszyscy się jej przyglądają. Ciotce wca- le nie spodobałoby się to, że tak zwraca na siebie uwagę. Och, jak to się stało, że wpadła w oko hrabiemu z Okropnej Trójki? I co ma z tym faktem począć? Gwałtownie zaczerpnęła powietrza i zapytała: -"Wzorowy? -Tak. -Dżentelmen? -Tak. -Co za bzdury pan opowiada, sir. Nie ulega kwestii, że była to wielka zuchwałość z pana strony, kiedy podając mi ołówek, musnął pan palcami moją dłoń. Prawdziwy dżentelmen nie dopuściłby, by coś takiego miało miejsce. Hrabia odwrócił się do niej z bardzo zadowolonym wyrazem twarzy. -Nie sądziłem, że pani to zauważyła. -Jak mogłam nie zauważyć? Było to takie... niespodziewane - powiedziała i przypomniała sobie, jak rozkosznie mrowiła ją dłoń od tego przelotnego dotknięcia. Lord Dunraven skinął głową jakiejś pięknej damie i dżentelmenowi w wojskowym mundurze, a dopiero potem zwrócił się do Millicent: -A oboje mieliśmy przecież rękawiczki. Jest pani najwy raźniej bardzo wrażliwą damą, panno Blair. Zapamiętam to. Millicent pożałowała, że nie ugryzła się w język, zanim wspomniała, że ich dłonie się zetknęły. Stało się już oczywiste, że w rozmowie z tym mężczyzną nie będzie górą. Dlaczego napomknęła o tamtej pieszczocie? Bo nie potrafiła o niej zapomnieć. Dotknięcie hrabiego było delikatne jak muśnięcie motyla, ale Millicent odczuła je w całym ciele, od stóp do głów. Miał rację, była uwrażliwiona na wszystko, co się z nim wiązało. Sama jego obecność powodowała, że zmysły jej się wyostrzały. -Nic nie powiedziałam, bo byłam pewna, że dotknął mnie pan przypadkiem, i nie chciałam pana przestraszyć. -Zapewniam panią, że trzeba dużo więcej niż przelotne zetknięcie ręki z dłonią pięknej kobiety, by mnie przestra szyć. Świadczy to co prawda o wielkiej życzliwości z pani strony, że pomyślała pani o moich uczuciach, ale myli się pa ni, panno Blair: nie przez pomyłkę pogładziłem pani dłoń. Uśmiechnął się znowu znacząco, kiedy zajmowali miejsce na zatłoczonym parkiecie i czekali, aż muzyka zacznie grać. -Nie jest pan dżentelmenem, sir. -Czasami jestem. Myślałem, że uparcie będzie pani udawać, że nasze dłonie się nie zetknęły. Zaskoczyła mnie pani, panno Blair, a ja lubię niespodzianki. -Tytuł hultaja pasuje do pana jak ulał, milordzie. Nie tylko pogładził mnie pan po ręce, ale jeszcze raczył przesłać mi pan pocałunek. Było to jak najbardziej niewłaściwe z pana strony. -A ja uznałem, że to szykowne. -Szykowne? Chciał pan pewnie powiedzieć: frywolne, bo z pewnością tak było. Hrabia roześmiał się cicho, zmysłowo. I znowu Millicent poczuła dziwne trzepotanie w żołądku. Za nic nie chciała się do tego przyznać, ale było w tym mężczyźnie coś niesamowicie pociągającego. Chociażby starała się ze wszystkich sil, nie potrafiła się na niego naprawdę rozzłościć. Świadoma była, jak reaguje na jego urok i łagodny dotyk, ale równocześnie wiedziała, że hrabia to łajdak czystej wody. -Jest pani nie tylko damą o wielkiej urodzie, panno Blair, ale ma pani również cięty dowcip. Od lat już nikt nie nazy wał mnie hultajem. Jestem pod wrażeniem. -Nie pragnę się przymilać ani bawić pana, milordzie. Chcę tylko już z panem skończyć. Hrabia roześmiał się cicho. -Proszę mi powiedzieć, czy uwierzyłaby mi pani, gdybym powiedział, że większość z tego, co pani o mnie słyszała, to nieprawda? -Sądzę, że wtedy uczciwość pana byłaby równie podej rzana jak pochlebstwa. Muzyka zaczęła grać i taniec się zaczął. Millicent nie miała czasu na myślenie. Mogła tylko poddać się rytmowi i krokom tańca i dać się prowadzić hrabiemu. Kiedy ujął jej dłoń, poczuła ciarki, jakby wcale nie miała rękawiczek. Hrabia podjął rozmowę w miejscu, gdzie ją przerwali, i powiedział niskim, uwodzicielskim głosem: -Jeśli tak się sprawy mają, panno Blair, nie będę zadawał sobie trudu i nie zaprzeczę nawet jednemu słowu z plotek, jakie pani o mnie słyszała; będzie pani mogła uznać je wszystkie za prawdę. Czy to pani odpowiada? -Bardzo - odrzekła Millicent, poddając się temu, jak po mistrzowsku prowadził ją w tańcu. -Widzę, że panią uszczęśliwiłem. -Bardziej by mnie pan uszczęśliwił, gdyby nie starał się pan, by go przedstawiono. Przyszło mi w związku z tym na myśl, że jakoś musiał się pan dowiedzieć, iż będę mogła przyjąć pana zaproszenie do tego tańca. -Skąd mógłbym coś takiego wiedzieć? Musiałbym być czarodziejem. -I może pan jest. Doszły mnie słuchy, że ma pan wielką władzę nad młodymi damami, potrafi pan narazić na szwank ich reputację i doprowadzić do tego, że tracą dla pana głowę. -Plotki oceniają mnie wyżej, niż na to zasługuję, panno Blair. Chciałem po prostu poznać panią i zatańczyć z nią. Nie miałem pojęcia, które tańce ma pani wolne. Dłoń Millicent zacisnęła się mimo woli w jego ręce; była pewna, że hrabia położył nacisk na słowo „które". Przecież nie mógł wiedzieć, czym ona się zajmuje, prawda? -Nie widziałem pani karnetu. Mogła pani już przyrzec ten taniec komu innemu. -Tak, oczywiście. Musi bardzo uważać, inaczej wyrzuty sumienia każą jej powiedzieć coś zupełnie niestosownego, co może wzbudzić w nim podejrzenia. Tylko tego jej jeszcze brakowało, by ktoś zaczął zadawać zbyt wiele pytań. -Tak więc przyjechała pani do Londynu na tylko jeden sezon? - odezwał się Dunraven po chwili milczenia. -Może na troszkę dłużej, nie mogę w tej chwili być pewna. -A którą miejscowość nazywa pani swoim domem? - pytał dalej, gładząc znowu palcami wnętrze jej dłoni. -Miejscowość, gdzie mieszka moja matka - odpowiedziała swobodnie Millicent i zmieniła temat. - Nie poznałam jeszcze pana przyjaciół, lorda Chatwina i lorda Dugdale'a. -Czy to znaczy, że chciałaby pani ich poznać? -Absolutnie nie. Po prostu podtrzymywałam rozmowę. -To dobrze. Podejrzewam, że na Finesa i Andrew zareagowałaby pani podobnie jak na mnie. -Bez wątpienia. -Widzę, że zapoznano panią dokładnie z plotkami na temat nas trzech. -Nie było to trudne. Wydaje mi się, panie hrabio, że wszyscy trzej dokładacie starań, by postępować tak, żeby ludzie chcieli o was plotkować, a brukowce pisać. -Może i tak. A co by pani powiedziała, gdybym poinformował ją, że zastanawiamy się, czy by się nie poprawić? -Niewykluczone, że chcąc cokolwiek zmienić, powinniście byli zabrać się do tego wcześniej. Teraz może być za późno, panowie. Millicent niemal już myśli pozbierać nie mogła. Leniwe przesuwanie się palców hrabiego po jej dłoni doprowadzało ją do szaleństwa, bo nie mogła odpowiedzieć mu taką samą zmysłową pieszczotą. Miała być na tyle rozsądna, by nie dać się złapać na jego jakże przekonujące machinacje, ale przekonała się, że bardzo jest na nie podatna. Musi coś zrobić, żeby przełamać urok, który na nią rzu- cił. Niezależnie od tego, jakie uczucia wywołuje w niej dotknięcie Dunravena, musi pamiętać, iż dla tego mężczyzny jest tylko jedną z wielu młodych dam, które obejmował, i że nauczony doświadczeniem uważa, iż ma prawo z nią igrać. Była z niego szelma nad szelmami. -Czy gładzi pan po rękach wszystkie damy, z którymi pan tańczy? - zapytała. Niebieskie oczy hrabiego pociemniały. -Tyle pani o mnie słyszała, że dziwię się, iż musi pani o to pytać. -Chciałam przekonać się, czy powie mi pan prawdę, czy też będzie pan usiłował pochlebiać mi niemądrym zapewnianiem, że jestem pierwsza. -Wydaje mi się pani stanowczo za mądra, żebym miał pani wmawiać cokolwiek niemądrego. Następna rzecz, która jej się w nim podobała. -Dziękuję panu. -Proszę najuprzejmiej. -Ale czy mógłby pan przestać? Pana zuchwałość jest dla mnie bardzo krępująca. - Ale jaka miła. -A mnie się wydawało, że zachowuję się w sposób bardzo opanowany, skoro tak naprawdę chciałbym porwać panią w ramiona i pocałować. Millicent wyrwał się z ust cichutki okrzyk. -Zapomina się pan, sir. -Nie, ale są takie chwile jak ta, kiedy bardzo chciałbym się zapomnieć. Przeprowadził ją w piruecie pod swoim ramieniem i znowu obrócił twarzą do siebie, nie myląc kroku. W jego oczach mignęło rozbawienie, chociaż na tyle dyskretne, że nie dało się go zauważyć w pełnym uprzejmości uśmiechu. -Tak pani na mnie działa, panno Blair. Ale zmienię te mat, by dłużej już nie urażać pani wrażliwości. A więc gdzie rezyduje pani matka? Milłicent głęboko zaczerpnęła powietrza, a potem odpowiedziała: -Na wsi. Proszę mi coś powiedzieć: jeżeli to, co w kronikach towarzyskich wypisują o panu, nie jest prawdą, co jest? -Obejmuje pani swoim pytaniem dosyć szeroki zakres spraw, a sama udziela odpowiedzi tylko w bardzo ograniczonym zakresie. Milłicent wpatrzyła się w jego intrygujące, niebieskie oczy, które połyskiwały ogromnym zadowoleniem. Po raz pierwszy od początku tego tańca nie potrafiła powstrzymać szczerego uśmiechu. -Z pewnością nikt nie może spodziewać się, by dama powiedziała o sobie wszystko podczas pierwszego tańca, sir. -Ostrożnie, panno Blair, jeszcze trochę, a zrujnuje pani sobie reputację. -Jak to? - zapytała niezrażona. -Wydaje mi się, że ta uwaga była pierwszą pani wypowiedzią, którą mógłbym uznać za kokieteryjną. -A więc muszę bardziej uważać. Jestem jak najdalsza od zamiaru flirtowania z panem. -„Zdaje mi się, że ta dama przyrzeka za wiele". Oczy Milłicent rozszerzyły się z zaskoczenia i poczuła nagły przypływ sympatii do hrabiego. -Studiował pan Szekspira? -Czy studiowałem? Nie. Po prostu czytałem niektóre z jego dzieł. -Bardzo zręcznie umiał się posługiwać słowami. -Czy robi pani aluzję do tego, w jaki sposób mogę trafić do pani serca, omijając po drodze umysł, panno Blair? Milłicent poczuła rozkoszny dreszczyk i równocześnie zesztywniała. Był taki zuchwały, a przy tym taki czarujący, że z łatwością zapominała, kim jest, i chętnie wdawała się z nim w miłą pogawędkę. -Absolutnie nie. -Chciałbym pani jutro złożyć wizytę, panno Blair. -Byłoby mi to nie na rękę, lordzie Dunraven. -A więc może następnego popołudnia? Uniósł rękę i wprowadził ją w następny, powolny piruet. Taniec się już kończył, stanowczo zbyt szybko, chociaż nie wystarczająco szybko. Lord Dunraven delikatnie uścisnął znowu palce Millicent, puścił jej dłoń i się ukłonił. Millicent dygnęła z wielką łatwością, bo uginały się pod nią nogi. Przez cały czas musiała się mieć na baczności. -Przykro mi. Obawiam się, że moje popołudnia są wy pełnione. Chandler podał jej ramię, które Millicent łaskawie przyjęła. -Coś mi się zdaje, że odrzuca pani moje awanse, panno Blair. -Dokładnie to właśnie robię, sir. W milczeniu obeszli salę i zbliżali się do miejsca, gdzie na Millicent czekała lady Heathecoute. Serce Millicent tłukło się w piersiach, a jego reakcja nie miała nic wspólnego z tańczeniem. To dotknięcie lorda Dunravena powodowało, że puszczało się w szaleńczy pląs, a zdrowy rozsądek brał sobie wychodne na czas nieokreślony. Już podchodzili do wicehrabiny, kiedy lord Dunraven odwrócił się do Millicent i powiedział cicho: -Jeżeli zręczne słowa nie podbiją pani serca, panno Blair, będę musiał szukać innych sposobów, aż znajdę taki, którym tego dokonam. Odprowadziwszy pannę Blair do lady Heathecoute, jak tego grzeczność wymagała, Dunraven przyglądał się wychodzącym paniom. Odwracając się od niego, panna Blair miała wciąż tę samą oszołomioną minę, z jaką popatrzyła, kiedy powiedział, że znajdzie drogę do jej serca. Siebie również zaskoczył tymi słowami. Nie zainteresowała go tak żadna da- ma od czasów, kiedy lady Lambsbeth zatopiła w nim swoje pazurki. Przebywał w towarzystwie panny Blair dwa razy i ani razu nie usłyszał, żeby chichotała, co było denerwującym zwyczajem większości młodych dam, spotykanych przez niego na przyjęciach. Śmieszne, wcześniej trzepotanie rzęs i wachlarzy nie przeszkadzało mu, a teraz okazywało się dosyć irytujące. Dzięki Bogu panna Blair nie miała chyba w ogóle przy sobie wachlarza. Nie umiałby nawet powiedzieć, czy na pewno widział, jak mruga. Za bardzo była opanowana. Musi się czegoś napić; powinien też rozejrzeć się po sali i zobaczyć, czy nie ma tam kogoś, kto odstawałby od reszty towarzystwa. Na pewno nie zdarzyło mu się jeszcze poznać młodej damy bardziej intrygującej niż panna Blair. Może nie powinien był dawać jej do zrozumienia tak szybko, że jest nią zainteresowany? Dawno już nauczył się, że nawet jeżeli jest jakąś młodą damą zainteresowany, nie powinien jej tego okazywać. A dziś wieczorem napomknął, że chce trafić do serca panny Blair. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie mówił. Co go napadło? Okazał się chyba bardziej niezdarny niż uczniak, który po raz pierwszy w życiu zerka na płatną kochankę. Cholera by to wzięła! Dość już czasu spędził na dumaniu o pannie Blair. Musi złapać złodzieja. Czas, by zaczął obserwować wyjścia, przechadzać się po salach i badawczo przyjrzał się tłumom, albo nigdy nie znajdzie tego człowieka, którego szukał. Przystanął na chwilę, by pogawędzić z księciem Grem-brookiem i zapytać o jego córkę, lady Lynette, ale przez cały czas bez przerwy błądził wzrokiem po sali, szukając mężczyzny, który nie całkiem pasowałby do tego wytwornego zgromadzenia. Wymienił kilka słów z sir Charlesem Wrightem, kiedy go mijał, skinął głową i uśmiechnął się do grupki dam i zlekceważył dżentelmena, który kiedyś na skutek nieporozumienia próbował go wyzwać. Powoli okrążył salę dwa razy i doszedł do wniosku, że mężczyźni podobni są do siebie jak krople wody. Gdyby uznał któregoś z nich za podejrzanego, musiałby to powiedzieć o wszystkich. Co gorsza, uświadomił sobie, że większość z nich zna po nazwisku i żadnego nie posądzałby o kradzieże. Ale przecież gdyby złodziej przypominał jakiegoś żebraka wśród arystokratów, to dawno by go złapano. -Dunraven, zaczekaj no chwilę. Chandler zaklął pod nosem i szedł dalej, nie zwalniając kroku. Nie miał ochoty na następną rozmowę z Andrew. Jeżeli dopisze mu szczęście, może ktoś zaczepi jego przyjaciela i zatrzyma g"o, zanim ten zdąży dogonić hrabiego. Ale w kilka sekund później Andrew zrównał z nim krok. -Dunraven, cieszę się, że cię znalazłem. Widziałem, jak z nią tańczyłeś. Jak poszło? Chandler zlekceważył pytanie Andrew i odwrócił się, by powitać przyjaciela uśmiechem i lekkim klepnięciem w ramię. -Znalazłeś mnie w samą porę. Idę się czegoś napić. Masz się ochotę do mnie przyłączyć? -Tak, ale dajmy sobie spokój z tym przyjęciem i chodźmy do White'a. Jest jeszcze wystarczająco wcześnie na jedną czy dwie partyjki wista. -Nie mogę, stary przyjacielu. -Czemu nie? Jej już nie ma. Widziałem, jak wychodziła. Stosunki Chandlera z panną Blair były tematem zakaza nym. Hrabia odwrócił się do przyjaciela i zapytał: -Kto wychodził? -A któżby? - parsknął Andrew zniecierpliwiony. - Oczywiście panna Blair. Nie będziesz mi wmawiał, że wcześniej nie rozmawialiśmy o niej przez całe pół godziny. -A więc wiedziałeś już wtedy, jak ona się nazywa? Andrew wzruszył ramionami i znacząco się uśmiechnął. -Tak, oczywiście, że wiedziałem. Ale chciałem przekonać się, czy jesteś nią na tyle zainteresowany, by się samemu te- go dowiedzieć. Otrzymałem odpowiedź, kiedy zobaczyłem, że tańczycie razem. -A ja widziałem, jak tańczyłeś z panną Pennington. Mam nadzieję, że cię nie zawiodła. -Wciąż się jeszcze nad tym zastanawiam. Wydaje się okropnie młodziutką gąską. -Może to ty się starzejesz. -Co za szatański pomysł. Wszystkie młode damy w tym sezonie wydają mi się takie. - Andrew potrząsnął z niesmakiem głową. - Fatalna sprawa z tym starzeniem się, no nie? Chodź, ruszajmy do White'a, napijmy się i pogadajmy o tym. -Niedługo mam tańczyć z panną Bardwell. -Naprawdę? - Andrew przyjrzał mu się podejrzliwie. -Kiedy wcześniej rozmawialiśmy, wydawało mi się, że w najmniejszym stopniu nie jesteś nią zainteresowany. -Bo nie jestem. Wytworzyła się taka sytuacja, że nie mogłem wykręcić się od poproszenia jej do tańca, jeżeli nie chciałem okazać się niegrzecznym. - Nie ulegało kwestii, że zuchwałości musiała się ta panna nauczyć od swojej matki, pomyślał Chandler, ale dodał tylko: - Pech chciał, że musiałem też do tańca poprosić pannę Donaldson, więc zatrzymam się tu nieco dłużej, niż zamierzałem. -Musiały cię przyprzeć do muru. -Łagodnie to ujmujesz. -Z roku na rok coraz zuchwałej robią sobie nadzieje. Pamiętasz, zaledwie dziesięć lat temu były wszystkie takie nieśmiałe. -Tak. Coś mi się zdaje, że niedawno mówiłeś, że były to „dobre, stare czasy"? Andrew się roześmiał. -Musiałem mieć porządnie w czubie. -Chyba obydwaj mieliśmy. -Ale poprawiamy się, co? -To się dopiero zobaczy - odpowiedział Chandler z peł- ną uczciwością, na jaką mógł sobie pozwolić, skoro nie miał już ochoty dzielić się każdą myślą z przyjaciółmi. -Powiedz mi więc, czy panna Blair nie zawiodła twoich nadziei, kiedy z nią tańczyłeś? O, nie, pomyślał sobie Chandler, ale uchylił się przed tym bezpośrednim pytaniem, mówiąc: -Chyba dziś wieczorem interesuje mnie bardziej schwytanie złodzieja niż atencje ładniutkiej damy. -Hmm, to by chyba znaczyło, że okazała się całkiem nijaka. Wręcz przeciwnie, pomyślał Chandler, przeciskając się dalej przez tłum. Wcześniej się tylko nad tym zastanawiał, ale teraz wiedział już na pewno, że przychodzi w życiu mężczyzny pora, kiedy przestaje być cząstką trójki przyjaciół i zaczyna żyć na własny rachunek. „Z tego powodu, ile że treściwość jest duszą mowy... chcę być treściwym" i donoszę, iż niezwykłą zdaje się rzeczą widzieć jednego wieczoru lorda Dunravena, lorda Chatwina i lorda Dugdale'a w tańcu z tyloma młodymi damami. Do tego wszyscy trzej panowie tańczyli wczoraj z panną Bar-dwell. Czy możliwe, że po tylu latach będziemy patrzeć, jak Okropna Trójka walczy o jedną i tę samą damę? Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Millicent siedziała samotnie w jadalni ciotczynej miejskiej rezydencji i kończyła posiłek, na który składał się ser, gotowane figi i świeżo pieczony chleb. Było już wpół do trzeciej po południu, a jej nadal trochę kleiły się oczy. Na szczęście kucharka ciotki Beatrice każdego popołudnia posyłała na górę, do sypialni Millicent, gorącą herbatę, by pomóc się obudzić panience, która nie przespała porządnie ani jednej nocy, od kiedy przed kilkoma dniami przyjechała do Londynu. Millicent nie miała pojęcia, jakim cudem lady Beatrice udawało się przez tyle lat tak późno chodzić spać i ten tryb życia wytrzymać. Tempo było wyczerpujące. Ona sama co wieczór uczestniczyła w dwóch albo trzech przyjęciach, które przeciągały się do wczesnych godzin porannych, a po powrocie do domu udawała się prosto do sypialni ciotki i razem omawiały co ciekawsze wydarzenia wieczoru. Podczas rozmowy Millicent notowała, co - zdaniem ciotki Beatrice - powinno się znaleźć w kronice towarzyskiej, a potem oddalała się do swego pokoju i zabierała się do żmudnej pracy nad przygotowaniem czytelnego egzemplarza rubryki, który następnie Phillips dostarczał do „The Daily Reader". Od pierwszego dnia pobytu w Londynie nie kładła się przed świtem. Popijała herbatę z delikatnej porcelanowej filiżanki i bez celu rozglądała się po pokoju, aż zawędrowała wzrokiem za okno, gdzie na różowo, biało i żółto rozkwitały pierwiosnki, krokusy i krzewy. Emery ścinała kwiaty do sypialni ciotki Beatrice, a Hamlet węszył po ziemi wokół jej stóp. Millicent nie miała pojęcia, dlaczego spaniel z miejsca poczuł do niej antypatię. Zwykle bardzo dobrze radziła sobie ze zwierzętami. Nastawienie pieska usprawiedliwiać mógł fakt, że Hamlet nie lubił chyba nikogo poza swoją panią i Emery. Ciotka Beatrice sugerowała, że jej pupilek może tak się zachowywać dlatego, że robi się stary i marudny, i najprawdopodobniej miała rację. Przyglądając się Emery i Hamletowi, wróciła myślami do tego, co poprzedniego wieczoru powiedział hrabia Dunra-ven, zanim oddał swoją partnerkę pod opiekę wicehrabiny Heathecoute. I nagle przepełniło ją poczucie radosnego oczekiwania. Ciotka zmartwiałaby, gdyby się dowiedziała, że hrabia napomknął, iż będzie się o Millicent ubiegał. Ona sama była tym zaszokowana. Musi położyć kres jego atencjom, ale nie wiedzieć czemu nie miała ochoty tego robić. Był z niego wysoko urodzony łobuz i hultaj, ale pociągał ją tak bardzo, że nie mogła tego ignorować. Chociaż próbowała. Jedyna nadzieja w tym, że hrabia wkrótce się nią znudzi i zacznie ubiegać się o jakąś inną młodą damę. Kąciki ust Millicent uniosły się w uśmiechu na wspomnienie, jak delikatnie, a przecież władczo dotykał jej podczas tańca, jaka była zachwycona, wyczuwając ogromną siłę Dun-ravena, kiedy pieścił jej dłoń. Och, był taki przystojny i wytworny. Nigdy w życiu nie poznała bardziej intrygującego i fascynującego dżentelmena. Było tylko jedno „ale", jedno, za to ogromne: musi pamiętać, że właśnie w ten sposób zyskał sobie reputację, dzięki której zaliczono go do Okropnej Trójki. Umiał oczarować młodą damę i sprawić, by pragnęła znowu się z nim zobaczyć. Milllicent musi pamiętać, że lubi za pannami gonić i starać się o nie, ale nie wykracza poza kilka tańców i jedną czy dwie wizyty. Jej uśmiech zbladł. Nie pozwoli mu igrać ze sobą, a ma po temu dwie ważne przyczyny. Po pierwsze, ciotka Beatrice po to sprowadziła ją do Londynu, by mieć gwarancję, że zachowa swoją pozycję w „The Daily Reader", a po drugie, właśnie taki mężczyzna jak lord Dunraven sprawił, że matka Millicent została uznana przez cały Londyn za wyrzutka. Jeżeli ten szykowny hrabia zechce się znowu do niej zbliżyć, nie będzie miała wyboru: przyjdzie dać mu odprawę - i jej własne pragnienia nie mają tu żadnego znaczenia. Nie skończy tak jak matka. Wyjrzała znowu do bujnie rozkwitłego ogrodu. Dzień był tak piękny, że szkoda siedzieć w domu. Może leniwa przechadzka wśród kwiatów i krzewów pozwoli jej przestać myśleć o lordzie Dunravenie. Przyłączy się do Emery i Hamleta i na świeżym powietrzu zastanowi się nad nowymi cytatami z Szekspira, które nadawałyby się do wykorzystania w rubryce. Mogła odświeżyć sobie pamięć, zaglądając do książek ciotki z dziełami Szekspira, a czytanie jego utworów nigdy nie należało do uciążliwych obowiązków, ale cieszyła się na samą myśl, że uda jej się przypomnieć sobie wystarczającą licz- bę ulubionych cytatów bez uciekania się do tekstów i wertowania książek. Dopiła herbatę, skierowała się do drzwi na tyłach domu i wyszła do ślicznego, eleganckiego ogrodu. Mówiono jej, że ogród kwiatowy ciotki należy do największych i najpiękniejszych na Mayfair, a kiedy popatrzyła na przepych, który miała przed sobą, przyszło jej bez trudu w to uwierzyć. Zamknięta przestrzeń aż kipiała od barw. Rozrośnięte, gęste cisy tworzyły wysoki na co najmniej osiem stóp żywopłot, który otaczał ogród z trzech stron. Pojedyncze rabatki z kwiatami zostały rozplanowane tak, by od wczesnej wiosny do późnej jesieni kwitły na nich jakieś kwiaty lub krzewy. Na końcu ogrodu stała nadnaturalnej wielkości statua Diany Łowczyni. Bogini trzymała w ręce pęk strzał, a towarzyszył jej wierny pies. Nietrudno było domyślić się, dlaczego ciotka wybrała właśnie tę rzeźbę, skoro tak kochała swego pupila. Emery i Hamlet, którzy właśnie wracali do domu, spotkali się z Millicent, kiedy zeszła ze schodów. -Dzień dobry, panienko - powitała ją Emery z miłym uśmiechem. -Dzień dobry i tobie, Emery - odrzekła Millicent, zaglądając do koszyka pokojówki. - Ścięłaś piękne kwiaty dla cioci Beatrice. Oczy służącej rozjaśniły się na tę pochwałę. -Myśli panienka, że jej się spodobają? -Jestem tego pewna. -Dziękuję panience - uśmiechnęła się Emery i ruszyła w górę po schodach. Millicent odwróciła się do spaniela, który nadal przyglądał jej się zaciekawiony. -A co z tobą, Hamlecie? Czy chciałbyś przez chwilę po być ze mną w ogrodzie? Piesek szczeknął raz. Millicent sądziła, że może chce jej przez to dać do zrozumienia, że zostaje, ale jak tylko Emery otworzyła drzwi, spaniel popędził na górę po schodach i wpadł do środka, zanim służąca zdążyła je zamknąć. Chyba mi się nie uda zaprzyjaźnić z tym psiakiem, pomyślała Millicent, wchodząc na brukowaną ścieżkę, prowadzącą na tyły ogrodu. Dzień był piękny, jasny od słońca, niebo bezchmurne i niebieskie, a w gałązkach szeleścił delikatny wietrzyk. Po wczesnowiosennych deszczach i mokrej zimie liście przybrały soczyście zielony kolor. Skromna popołudniowa sukienka zaszeleściła na czubkach atłasowych pantofelków, kiedy Millicent pochyliła się, by powąchać ładny różowy kwiatek. -Millicent. Wyprostowała się i pomyślała, że musiała chyba zwariować. Byłaby przysięgła, że słyszała, jak lord Dunraven woła ją po imieniu. Rozejrzała się po całym ogrodzie, ale nikogo nie było widać. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do siebie. To niepodobne do niej, by mieć takie dziwaczne przywidzenia. A wszystko przez to, że nie potrafi pozbyć się tego szykownego łajdaka z myśli. Ruszyła wolno przed siebie. -Millicent. Tym razem zatrzymała się gwałtownie i znowu rozejrzała dookoła. Nie ma omamów słuchowych. To lord Dunraven woła ją po imieniu. -Tutaj, przy posągu. Powoli podeszła bliżej, a kiedy okrążyła posąg, zobaczyła, że z tyłu po prawej przycupnął lord Dunraven, kryjąc się za monumentalną Dianą. Kiwał na nią ręką, by się do niego przyłączyła. Był niewiarygodny. Obejrzała się na drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła Emery z Hamletem. Nie było śladu ani po nich, ani po Phillipsie czy innym ze służących ciotki. To nie do pomy- ślenia, że lord dostał się do ogrodu i nikt go nie zauważył. Millicent wiedziała, że powinna lorda Dunravena zignorować i pędem wrócić do domu, ale nie mogła. Zaciekawienie wzięło górę i ruszyła w jego kierunku. Niespiesznie podeszła do miejsca, gdzie się ukrywał. Kiedy znalazła się na tyle blisko, by móc z nim porozmawiać, przystanęła i udawała, że przygląda się kępce stokrotek, nie spuszczając przy tym oczu z hrabiego. -Jest pan zdumiewający, sir. Puścił do niej oko. -Dziękuję. -Jak się pan dostał do ogrodu? -Przez żywopłot. Millicent popatrzyła na krótko przycięty, gęsty żywopłot, który rósł na obrzeżach ogrodu, i nie zdołała dostrzec w nim żadnej dziury ani nawet przerzedzenia w równiutko przyciętych cisach. -Niemożliwe. -Panno Blair, czy nigdy nie słyszała pani powiedzonka, że „tam, gdzie nie brak chęci, znajdzie się i sposób"? -Jest pan, sir, rzeczywiście niezwykłym czarodziejem, jeżeli przedostał się pan przez ten gęsty żywopłot. Na ustach Dunravena ukazał się szelmowski uśmiech, od którego do reszty stopniał gniew Millicent. -Miałem kiedyś mnóstwo praktyki, ale muszę przyznać, że nieco wyszedłem z wprawy. - Stęknął i poprawił się na ziemi, przyjmując pozycję siedzącą. - Od lat już nie zakradałem się do ogródka żadnej młodej damy. -No myślę, że nie - upomniała go Millicent. Przerażona była jego zuchwałością, ale czuła się nią równocześnie podniecona. - Jest pan stanowczo za stary na takie psoty. Hrabia skrzywił się, dotykając lekkiego zadrapania na policzku. -Zgadzam się. Ale kiedyś bardzo mnie one bawiły i cie szę się, że wciąż jeszcze potrafię to robić. -Wcale się nie zdziwiłam, słysząc, że kiedyś już się panu takie sprawki zdarzały. -Wolałbym składać pani wizyty w stosowny sposób, gdyby tylko wyraziła pani na to zgodę. -Sir, wydawało mi się, że dałam panu jasrio do zrozumienia, iż nie życzę sobie, by mi pan składał jakiekolwiek wizyty. -Jestem pewien, że sądzi pani, iż prowadzę tryb życia zgodny z moją reputacją. -Ma pan rację. Mogli pana przyłapać, jak się pan tu wślizgiwał. - Przerwała. - Co ja mówię? Przecież to mnie mogą przyłapać na tym, że stoję tu i rozmawiam z panem. Dopiero byłby skandal. Emery i Hamlet przed chwilą byli w ogrodzie. -Widziałem ich i czekałem, aż wyjdą. Zawsze jestem ostrożny. Od jakiegoś czasu ukrywałem się po drugiej stronie żywopłotu z nadzieją, że Hamlet mnie nie wywęszy, a pani dziś po południu wyjdzie do ogrodu. -Naprawdę? A dlaczego? -Miałem ochotę się z panią zobaczyć. Nie zechciała dać mi pani pozwolenia, bym złożył jej kurtuazyjną wizytę, musiałem więc złożyć ją bez kurtuazji. A teraz proszę podejść nieco bliżej, żebyśmy nie musieli rozmawiać zbyt głośno, bo to mogłoby zwrócić uwagę kogoś ze służby. Bliżej? Nie powinna w ogóle z nim rozmawiać. Ale... mimo że straszny był z niego łobuz, chciała z nim rozmawiać. Podeszła do rzeźby i usiadła na piedestale tuż obok lorda Dunravena, który nie podniósł się z trawy. Przyjrzała mu się. Włosy miał zmierzwione, tkwiły w nich gałązki i listki. Na ramieniu surduta było małe rozdarcie, a na białej koszuli zielone plamy. Naprawdę wyglądał na dżentelmena, który właśnie zakradł się do ogrodu, by spotkać się tam z miłością swego życia. Roześmiała się cicho do siebie. -Co jest takie śmieszne? - zapytał, opierając się z tyłu o piedestał. -Pan. -Ja? Miałem nadzieję, że zrobię na pani wrażenie, a nie że ją rozbawię. W którym miejscu popełniłem błąd? - przekomarzał się z nią z uśmiechem. -Pomyślałam sobie właśnie, że nic dziwnego, iż zyskał pan sobie taką reputację. Naraził nas pan oboje na wielkie ryzyko, zakradając się tu w ten sposób. -We wczesnej młodości nauczyłem się zakradać do ogrodów, wspinać po ścianach i wpełzać w okna, nie dając się przy tym przyłapać. -Po takich pana wyczynach większość młodych dam mogłaby błędnie uwierzyć, że jest pan w nich bezgranicznie, szaleńczo zakochany. -Większość? - zapytał. - Domyślam się, że oznacza to, iż pani się do ich liczby nie zalicza. -Z pewnością nie. -Ale nie martwi się pani tym, że przyszedłem panią odwiedzić. Och, nie. -Oczywiście, że się martwię - zapewniła bez cienia przekonania w głosie. - To bardzo niemądre. Gdyby pana tu przyłapano, moja reputacja zostałaby zrujnowana raz na zawsze. -No więc fakt, że jeszcze nigdy mnie nie przyłapano, powinien panią trochę podnieść na duchu. -Rzeczywiście nikt chyba pana nie przyłapał. Bo gdyby tak się stało, byłby już pan żonaty. -I to z tego powodu zawsze jestem ostrożny. -Ale mówił pan, że trochę wyszedł pan z wprawy. -Ja coś takiego powiedziałem? Z pewnością nie. Ale przekonajmy się. Jednym płynnym ruchem chwycił ją lekko za nadgarstki i pociągnął w dół. Siedziała teraz na pół na trawie, a na pół hrabiemu na kolanach. Dunraven szybko, łagodnie pocałował ją w usta, a Millicent z emocji aż zakręciło się w głowie. Zbyt była oszołomiona, żeby się poruszyć czy cokolwiek powiedzieć. Patrzyła w jego łagodnie uśmiechnięte oczy i nie czuła żadnego lęku, żadnych wyrzutów sumienia, żadnego wstydu. Jak to się mogło stać? Przecież ta sytuacja stała w sprzeczności ze wszystkim, czego jej nauczono. Hrabia uniósł dłoń, pogładził czubkami palców jej policzek i zapytał: -Czy wyszedłem z wprawy? -Nie, sir, jest pan mistrzem. Prawie siedziała mu na kolanach. Dunraven trzymał ją, ale do niczego uściskiem nie zmuszał. Z łatwością mogła wstać, zacząć krzyczeć, a nawet trzepnąć go w ucho, ale tkwiła na miejscu bez ruchu. Uniósł głowę i znowu delikatnie ją pocałował. Millicent załaskotało coś w żołądku. Hrabia wargi miał ciepłe i wilgotne, całując, równocześnie subtelnie uczył ją, jak oddać mu pocałunek. Tak łatwo byłoby poddać się pieszczocie i po prostu cieszyć się tym mężczyzną, ale nie wolno jej tego zrobić. Musi zapanować nad nim i nad sobą i nie dopuścić, by się ta sytuacja przeciągała. Odepchnęła się rękami od jego piersi i pocałunek się skończył. -Przekonał mnie pan, lordzie Dunraven. Jest pan hulta-jem pierwszej wody. -Czy powinienem uznać to za komplement, czy za obelgę? -Powinien pan to uznać za prawdę. A teraz muszę już iść, zanim nas ktoś zauważy. -Czy mogę panią jutro odwiedzić? Millicent podniosła się z trawy i popatrzyła w dół na hrabiego. -Nie mogę na to pozwolić, sir. Proszę, niech pan swoimi atencjami obdarzy kogoś innego. A teraz niech pan odejdzie, jak pan przyszedł, a ja stanę na straży. Dunraven szeroko się uśmiechnął i przesłał jej pocałunek. Drzwi na tylach domu otworzyły się i wypadł przez nie Hamlet, Stanął na szczytowym stopniu i kilka razy zaszczekał, a potem zbiegł po schodach i pędem ruszył w kierunku Millicent, której serce podeszło do gardła. -Niech się pan pospieszy, lordzie Dunraven. Hamlet wie, że pan tu jest - szepnęła, ale on już znikał w wąskim otwo rze, który przygotował sobie pod krzakami. Otwór zamknął się, jak tylko hrabia przeszedł na drugą stronę. Hamlet skierował się prosto do tego miejsca w żywopłocie, za którym zniknął Dunraven. Powęszył po ziemi i zaszczekał. Millicent obejrzała się i zobaczyła, że przy drzwiach stoi jej własna pokojówka, Glenda. Wzdrygnęła się i zaczęła się zastanawiać, jak długo już Glenda tam stoi. Czy ze szczytu schodów mogła dojrzeć lorda Dunravena? Czy powie coś ciotce, jeżeli go widziała, czy może uzna, że to nie jej sprawa i będzie milczała? Glenda była młodą kobietą o wielkich, ciemnych oczach i ziemistej cerze. Była również najcichszą ze znanych Millicent osób. Potrafiła wejść do pokoju tak, że nikt tego nie zauważał. -Panienko, czy wszystko w porządku? - zawołała. -Tak, Glendo - odpowiedziała Millicent i nie oglądając się już na Hamleta, ruszyła w kierunku służącej. -Ma pani gościa. -Nie, nie, nie mam żadnego gościa - skłamała Millicent, starając się ani głosem, ani zachowaniem nie okazywać, jak jest zdenerwowana, ale nie była pewna, czy jej się to udało. - Nie wiem, na co Hamlet tak szczeka. Może na jakiegoś królika albo kota. Z radością udusiłaby lorda Dunravena za to, że postawił ją w tak niezręcznej sytuacji. Glenda zeszła ze schodów na spotkanie Millicent. Podała jej wizytówkę na srebrnej tacce. -Nie, panienko, chodzi mi o to, że przyszedł do panien ki gość z wizytą. Młoda dama. -Och, tak. Rozumiem. Dziękuję. - Millicent wzięła wizytówkę, by ją przeczytać, usiłując przy tym opanować oddech. - Lady Lynette Knightington. - Podniosła oczy na służącą. - Czy ta dama jeszcze tutaj jest, czy tylko zostawiła wizytówkę? -Jest we frontowym saloniku, panienko, ale prosiła, by pani nie robiła sobie kłopotu, jeżeli przyszła w nieodpowiedniej chwili. Millicent otarła wargi wierzchem dłoni, wspominając pocałunek lorda Dunravena; pożałowała, że nie ma więcej czasu, by zastanowić się nad tym, dlaczego właściwie hrabia się o nią ubiega. Musi o tym pomyśleć później. Dzień, który zaczął się tak spokojnie, robił się coraz bardziej emocjonujący. Czy powinna przywitać się z młodą damą, która poprzedniego wieczoru okazała jej tyle życzliwości, czy raczej powiedzieć Glendzie, że nie przyjmuje? Millicent rzuciła wizytówkę na tackę. Anieli niebiescy, ciotka chyba nie może spodziewać się, że będzie uczestniczyła co wieczór w dwóch albo trzech przyjęciach i z nikim się nie zaprzyjaźni? -Przekaż jej, że zaraz przyjdę, a potem powiedz gospodyni, żeby poprosiła kucharkę o dzbanek świeżej herbaty i kanapki. -Dobrze, panienko. -Lady Lynette, jak to miło, że mnie pani odwiedziła - mówiła Millicent w kilka chwil później, wchodząc do saloniku. Jej dzienna sukienka w kolorze złamanej bieli zamiatała podłogę, a kroki stóp, obutych w wygodne, atłasowe pantofelki, były bezgłośne. Lynette odwróciła się od kominka. Przyglądała się tam portretowi dużo młodszej lady Beatrice, który wisiał nad gzymsem. Uśmiechnęła się uprzejmie do Millicent. -Ogromnie się cieszę, że mogła się pani ze mną zobaczyć tak bez uprzedzenia. Obiecuję, że nie zajmę pani wiele czasu. -Nonsens. Proszę zostać tak długo, jak się pani podoba. Kazałam podać trochę herbaty. -Dziękuję. I proszę pamiętać, by mówiła mi pani: Lynette. Jesteśmy teraz przyjaciółkami i między nami nie powinno być żadnych ceremonii. -W porządku. Proszę usiąść. Millicent gestem zaprosiła Lynette, by zajęła jedną z dwóch bliźniaczych kanapek, ustawionych na środku przytulnego pokoju. Po obu stronach każdej z nich stały złocone fotele od kompletu, a pomiędzy nimi inkrustowany alabastrem stół z satynowanego drewna z trzonem centralnym. Aksamitne zasłony w pasy bordowe i zielone ściągnięto na boki i wpadające przez okna słońce jasno oświetlało pokój. Lynnete była pod każdym względem wspaniałą damą, wysoką i mocno zbudowaną. Kiedy przysiadła na skraju kanapki, jej szafirowa suknia spacerowa rozpostarła się szeroko. Dopasowany do sukni kapelusik związany był pod brodą szeroką szarfą, która zakrywała niemal całe rozlewające się na policzek znamię. Millicent zauważyła, że kiedy nie widać tego czerwonego znamienia, twarz Lynette robi się naprawdę śliczna. Zaczerpnęła głęboko powietrza, uśmiechnęła się i usiadła na kanapce naprzeciw gościa. -Jak się czuje lady Beatrice? - zapytała Lynette. -Codziennie troszkę lepiej, ale obawiam się, że jeszcze nie może przyjmować gości. -Nic nie szkodzi. Rozumiem. Proszę powiedzieć, że o nią pytałam. -Z radością tak zrobię. Jestem pewna, że będzie zawiedziona, że nie mogła się z panią zobaczyć. -Widziałam, jak tańczyła pani wczoraj wieczorem z lordem Dunravenem. Millicent nagle zaczęła mieć się na baczności. Czy Lynette mogła jakimś cudem widzieć, jak lord Dunraven zakrada się do ogrodu? Zachowała spokój i przytaknęła: -Tak, to prawda. -Rozmawiałam o tym z moją matką dziś rano przy śniadaniu. To zakrawało już na pewną impertynencję, ale Millicent postanowiła nie przywoływać gościa do porządku - jeszcze nie. Zaczeka i zobaczy, w jakim kierunku potoczy się rozmowa. -Czy tak? - odpowiedziała. -Tak. Wyjaśniłam matce, że dopiero ostatnio przedstawiono mi panią i że przyjechała tu pani tylko na jeden sezon. Ponieważ jest pani w mieście kimś nowym, uznałyśmy z matką, że powinnyśmy wziąć na siebie ten obowiązek i ostrzec panią przed lordem Dunravenem. -Ostrzec mnie? - zapytała Millicent, ale nie miała wątpliwości, co Lynette powie; trochę ją to wzburzyło, że księżniczka tak szybko przeszła od wymiany uprzejmości do tematu, który musiał być prawdziwym powodem jej wizyty. Lynette przewróciła oczami i się uśmiechnęła. -Nie ulega wątpliwości, że jest najbardziej czarującym z całej Okropnej Trójki i że większość młodych dam uważa go również za wielce przystojnego. Ale jeżeli przyjechała pani do miasta, by się wydać, dobrze pani zrobi, zapominając o lordzie Dunravenie i koncentrując się na kimś innym. -To był tylko jeden taniec, Lynette. A hrabia nie jest jedynym dżentelmenem, z którym tańczyłam. -Wiem, ale ze wszystkich, z którymi pani tańczyła, tylko on jeden jest nieosiągalny. Tyle już młodych dam przez lata straciło dla niego głowę i każda doznała rozczarowania. Myślę, że powinna się pani bardziej zainteresować sir Char-lesem Wrightem albo wicehrabią Tolby. Obydwaj są przystojni i każdy byłby odpowiednim kandydatem. Atencji lor- da Dunravena w stosunku do dowolnej młodej damy nie należy traktować poważnie. Mogłabym opowiedzieć pani wiele historii, które o nim krążą... ale jestem pewna, że nie zechce pani ich słuchać. Ależ bardzo chcę. W słowach Lynette Millicent dojrzała okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym zuchwałym hultaju, który miał czelność tak szybko przejść od gładzenia jej dłoni i przesyłania pocałpnków do tego, by zakraść się do ogrodu, ściągnąć ją na trawę obok siebie i pocałować w usta. -Och, nie interesują mnie żadne łajdactwa, ale tak chciałabym dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Ciągle słyszę o hrabiach, których nazywa się Okropną Trójką. Co takiego zrobił lord Dunraven, że zyskał sobie opinię niegodziwca? -Myślałam, że nie doczekam się na pani pozwolenie, by o tym opowiedzieć. Jestem teraz już starsza i większość moich przyjaciółek powychodziła za mąż; nie mają ochoty słuchać ploteczek o kawalerach. - Lynette uśmiechnęła się łobuzersko i przesunęła na sam skraj kanapki, ale zamilkła, kiedy do pokoju weszła Glenda z herbatą. Millicent nie mogła powstrzymać uśmiechu: Lynette nagle zaczęła wyglądać tak młodo. Pewnie nie miała jeszcze trzydziestki, a w tej chwili bardziej przypominała siedemnastolatkę. Bez wątpienia z radością powtórzy wszystkie znane jej plotki. Oczy księżniczki aż połyskiwały z radości, a mocne rysy twarzy przybrały figlarny wyraz. Glenda wyszła z pokoju, a wtedy Lynette zaczęła mówić: -Cały Londyn sądził, że lord Dunraven ożeni się, jak tyl ko skończy szkoły, bo przecież tak młodo odziedziczył ty tuł. I ledwo był do wzięcia, a już zagięły na niego parol wszystkie młode damy i pełne nadziei wdowy. Ale nie, szyb ko rozeszła się wieść, że chce wydać wszystkie trzy siostry za mąż, zanim sam się będzie żenił. Naturalnie został wtedy uznany za nieosiągalnego. -A tym samym jeszcze bardziej upragnionego? - zapytała Millicent, nalewając Lynette herbaty. -Bez wątpienia. I tak to trwa od co najmniej dziesięciu lat... dla całej Okropnej Trójki. -Śmietanki czy cukru? - zapytała Millicent. -Mnóstwo jednego i drugiego. Lord Dunraven podczas każdego sezonu tańczy, czaruje i składa wizyty licznym damom. Z tego, co podsłuchałam, wynika, że skradł więcej pocałunków, niż by na niego jednego przypadało. Nigdy nie oświadczył się o rękę żadnej damy. Nie wierzę nawet, żeby którejkolwiek złożył więcej niż trzy wizyty podczas jednego sezonu. -Dlaczego tak się dzieje? -Nikt tego nie wie na pewno, bo lord Dunraven, o ile się orientuję, z nikim na ten temat nie rozmawia, ale przypuszczam, że nie chce, by któryś z ojców zmusił go, żeby się zdeklarował. -Tak, pewnie gdyby złożył jakiejś młodej damie wizytę więcej niż trzy razy, musiałby wobec niej mieć poważne zamiary. -Wszyscy zakładają, że woli spędzać czas z przyjaciółmi, w dzień grywać na wyścigach konnych, wieczorami w karty, a potem hazardować się do białego dnia. Mama mówi, że są tacy dżentelmeni, którzy nigdy się nie ustatkują i nie wezmą sobie żony. -No, to jeszcze nie brzmi najgorzej - powiedziała Millicent, podając Lynette niebieską filiżankę z wymalowanym na niej różowym kwiatkiem. Lynnete przyjęła ją okrytą rękawiczką dłonią, pochyliła się do przodu i szepnęła: -Nie powtórzy pani nikomu tego, co pani powiedziałam? -Nie - zapewniła ją Millicent. -To dobrze. Zwykle aż tyle nie paplę, ale też nieczęsto chce mnie ktoś słuchać oprócz mamy. -Proszę, by pani nie krępowała się mnie odwiedzać, jak tylko przyjdzie pani ochota na rozmowę. Z radością zawsze posłucham o lordzie Dunravenie... i innych osobach z wyższych sfer - dodała Millicent pospiesznie. -Podsłuchałam kiedyś, jak pewien młody dżentelmen mó wił, że lord Dunraven utrzymuje w Londynie cztery kochan ki. Wszystkie naraz. Oczy Millicent się rozszerzyły. -Dobry Boże. Aż tyle? -Zdumiewające, czyż nie? -Z pewnością. Moim zdaniem o cztery za dużo. -Do tego składał niekiedy wizyty wszystkim czterem jednego wieczoru i słyszałam, że zdarzało się to często - dodała Lynette jeszcze cichszym szeptem. Millicent wstrząśnięta odstawiła filiżankę na spodeczek. Czy ośmieli się uwierzyć, że lorda Dunravena stać na coś takiego? A może to tylko plotki? Cztery kobiety jednego wieczoru, niemal równocześnie? Gdyby nawet tylko część z tego, co mówiła Lynette, było prawdą, zasłużył sobie na reputację hulaki. Ale... przecież napomknął, że to, co o nim mówią, nie jest prawdą. -Zupełnie nie wiem, co powiedzieć, tyle że dość już chy ba nasłuchałam się o lordzie Dunravenie i jego kochankach. Lynette nie zwróciła uwagi na subtelną aluzję Millicent, by zmienić temat rozmowy, i dodała: -Znany jest z tego, że przy każdej okazji kradnie poca łunki, a potem nie prosi damy o rękę. Powiedziała to tak, jakby młodej damie już nic gorszego nie mogło się przydarzyć. Przed przyjazdem do Londynu Millicent całowano nie raz w policzek. Zastanawiała się potem, dlaczego ktoś miałby widzieć w pocałunkach cokolwiek niewłaściwego, no i teraz się dowiedziała. Tamte pocałunki były całkiem bez wyrazu. Natomiast dzisiejsze pocałunki lorda Dunravena powodowały, że w głowie jej się kręciło, a w płucach brakowało powietrza. -Przy tych niewielu okazjach, kiedy składa wizytę jakiejś damie, zawsze i nieodmiennie przynosi ten sam podarunek - ciągnęła Lynette. Było jasne, że Lynette nie ma zamiaru zmieniać tematu, więc Millicent zapytała: -Naprawdę? A jakiż to podarunek? -Ciasteczka morelowe. Mówią, że jego kucharz piecze najlepsze ciasteczka morelowe w całym Londynie. - Pochyliła się bliżej do Millicent. - Gdyby przyniósł pani takie ciasteczka, czy zechciałaby pani zachować jedno dla mnie? Zawsze tak bardzo chciałam ich skosztować. Millicent głosu z siebie wydobyć nie mogła, ale tylko przez moment. -Oczywiście, ale naprawdę, Lynette, w najmniejszym nawet stopniu nie ośmielałam lorda Dunravena. Nie spodziewam się, by on albo jakiś inny dżentelmen miał złożyć mi wizytę. -Mógłby. Przecież z panią tańczył. -Jak i wielu innych dżentelmenów. I zapewniam panią, że do naszego wspólnego tańca sprowokowała go lady Heathecoute. Pan hrabia był tylko niechętnym uczestnikiem. Nie ma powodu, by martwiła się pani, że dam mu się urzec i oczarować. -Jeżeli zdoła się pani przed tym obronić, to będzie pani pierwsza. W zeszłym roku lord Truefitt sugerował w swojej kronice towarzyskiej, że lord Dunraven widuje się z lady Lambsbeth. Okazało się, że spotykał się z nią potajemnie, kiedy jej mąż był we Francji. -Z mężatką? - Millicent aż dech zaparło. Lynnette kiwnęła głową jeden raz. -Na pewno zdążyła się już pani zorientować, że lordowi Dunravenowi bardzo trudno jest się oprzeć. O tak, zorientowałam się. -Lord Lambsbeth dowiedział się o tym po przyjeździe do miasta. Pomaszerował do White'a, wyciągnął szpadę i rzucił się na lorda Dunravena, wyzywając go na pojedynek. -I co się stało? -Przyjaciele lorda Lambsbetha chwycili go za ręce i zmusili do odłożenia szpady. Wszyscy wiedzieli, że jest dużo za stary, by rzucać wyzwanie tak młodemu człowiekowi. Słyszałam, że lord Lambsbeth natychmiast potem bez żadnych dalszych incydentów odjechał z małżonką do Paryża. Pogłoski o kochankach lorda Dunravena, o kradzionych w ogrodach pocałunkach krążyły po mieście od zawsze, ale nigdy się tym nie denerwował tak, jak się zdenerwował, kiedy w rubryce towarzyskiej połączono jego nazwisko z nazwiskiem lady Lamsbeth. -I nic dziwnego. Związek z mężatką. Mogło go to kosztować życie. - Jeszcze jeden dowód, że Millicent miała rację, wykazując taką ostrożność w stosunku do lorda Dunravena. -Każdego roku jakaś młoda dama postanawia usidlić któregoś z hrabiów. W tym roku jest nią panna Bardwell. - Tak - powiedziała Millicent. - Poznałam ją. -Podstępem nakłoniła wczoraj wieczorem wszystkich trzech hrabiów, by z nią zatańczyli. Rzeczywiście wydaje się bardziej zuchwała niż damy, które podejmowały wcześniejsze próby, a jej ojciec toleruje tak niesforne zachowanie. A biedna panna Donaldson bardzo się czuje przybita. Obawia się, że jej ojciec pragnie, by poślubiła pewnego starszego kawalera, który z determinacją zaleca się do niej, chociaż ona wcale nie jest zachwycona jego atencjami. -Skąd pani to wszystko wie? - zapytała Millicent, zdumiona i zaciekawiona, jakim cudem Lynette może tak dokładnie orientować się w tym, co dzieje się w towarzystwie. -Mówiłam już pani. Słucham, o czym rozmawiają ludzie wokół mnie. Zwykle bardzo uważam, by nie powtarzać tego, co usłyszałam, ale z jakiegoś powodu z panią tak łatwo mi się rozmawia. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani za złe, że właśnie panią sobie wybrałam. -Nie, oczywiście, że nie. -Może dlatego zwierzyłam się pani, bo mówiła pani, że zostaje tu tylko na sezon. Szkoda byłoby, gdyby uparła się pani przy dżentelmenie, który jest dla pani niedostępny. -Ma pani całkowitą rację - zgodziła się Millicent, ale w głębi duszy wiedziała, że cieszą ją atencje lorda Dunrave-na, nawet jeżeli tak samo zachowywał się wobec setki innych młodych dam przed nią i swoim zachowaniem narażał na szwank jej reputację. Kiedy Lynette popijała herbatę, Millicent patrzyła na nią i uświadamiała sobie, że dama ta stanowi istną kopalnię informacji o londyńskiej śmietance. Chyba wystarczyłoby wysłuchać Lynette i niemalże mogłaby pisać kronikę towarzyską. Dobrze to było wiedzieć. Chandler otrzepał płaszcz z deszczu, a potem z determinacją wkroczył do ciemnej tawerny, mieszczącej się w pobliżu Bow Street. Wieczorne tłumy jeszcze się nie zeszły i nawet w przyćmionym świetle z łatwością zauważył człowieka, z którym miał tu się spotkać. Kiedy zbliżał się do stołu, niski, szczupły mężczyzna podniósł się z krzesła. -Lord Dunraven, nie liczyłem na to, by zechciał pan tak szybko się ze mną zobaczyć. -Doulton. Pewnie będzie mnie pan widywał codziennie, dopóki nie usłyszę od pana, że złodziej został schwytany, a kruk odzyskany. Chandler w?Jął ze stołu butelkę portwajnu i wlał trochę do kieliszka, który posunął w jego stronę Doulton. -Proszę mi powiedzieć, czym mogę panu dziś służyć? - zapytał ten ostatni. Oczy Chandlera się zwęziły. -Może zaczniemy od tego, że powie mi pan, co odkryli wczoraj pana ludzie. Doulton splótł palce i położył dłonie przed sobą na stole. Zamrugał powoli powiekami. -No cóż. - Odchrząknął i poprawił się na krześle, które głośno zaskrzypiało! - Mówiłem panu wczoraj, że dwaj z moich najlepszych ludzi przesłuchiwali gości, którzy brali udział we wszystkich trzech przyjęciach, podczas których zdarzyły się kradzieże. Ktoś z pewnością zauważył kogoś lub coś podejrzanego, ale trzeba przeprowadzić rozmowy z setkami ludzi. To musi potrwać, lordzie Dunraven. -A więc może powinno przesłuchania prowadzić więcej niż dwóch policjantów? -Niewykluczone, że uda mi się jeszcze kogoś znaleźć. Zajmę się tym. -Dzisiaj? -Tak, dzisiaj. - Doulton poprawił się znowu na krześle. -Doszło zapewne do pana, że coraz więcej osób bierze pod uwagę, iż kradzieże te popełniane są przez ducha. -Ducha? - Chandler podejrzliwie na niego popatrzył. -A to skąd się wzięło? Doulton zamrugał jeszcze szybciej. -Nie jestem pewien, co dało początek temu przypuszczeniu, ale dziwne, że nikt nie widział, by ktoś ze skradzionymi przedmiotami wychodził. I nikt nie meldował, by zauważył kogoś obcego w którejkolwiek z tamtych rezydencji. -Niechże mi pan nie próbuje wmawiać, że istnieje najmniejsza nawet możliwość, by kradzieży dokonywał duch. -Nie, nie, ja z pewnością tak nie uważam. -Dobrze, bo mogę pana zapewnić, że to nie duch ukradł kruka. Diabli nadali! Najpewniej któryś z brukowców rozpuścił tę dziwaczną plotkę, podobnie jak któryś z nich zaczął nazywać złodzieja Szalonym Pańskim Złodziejem. -Tak, skoro pan już o tym wspomniał - zgodził się nerwowo Doulton - rzeczywiście chyba tam to się zaczęło. -Dziękuję. Uspokoiłem się, że przynajmniej pan jest przy zdrowych zmysłach. Klejnoty z łatwością zmieściłyby się w kieszeniach męskiego surduta, a kruka można było schować pod kamizelką. Duchy, też coś. Kieszonkowcy potrafią sprzątnąć człowiekowi mieszek sprzed nosa, a on w ogóle się nie zorientuje. Czy przez to mamy nazywać ich duchami? -Nie, sir. Ale musi pan przyznać, że cala ta sprawa ze złodziejem jest dziwaczna. -Nie, Doulton. Nie ma nic dziwnego w tym, że wśród osób z towarzystwa znalazł się złodziej. Dziwne jest to, że nie został złapany i że ani pan, ani władze nikogo jeszcze nie podejrzewają. Doulton niespokojnie prychnął i znowu poprawił się na krześle. -Chodziło mi tylko o to, że nie widziano nikogo, kto wyglądem przypominałby złodzieja. -Naturalnie, bo żebraka z łatwością zauważono by na przyjęciu. Oznacza to, że złodziej jest dobry, a panowie musicie okazać się jeszcze lepsi. -Ma pan całkowitą rację, i my jesteśmy lepsi. - Doulton podniósł się z krzesła. - Jedyny problem w tym, że mieliśmy za mało czasu. Powinien pan dać nam go więcej. Musimy przesłuchać wszystkich. Nawet najdrobniejsza wskazówka może naprowadzić nas na tożsamość złodzieja. -I trzeba jeszcze coś zrobić. Proponuję, byście panowie postawili po dwóch policjantów na każdym przyjęciu; niech wypatrują podejrzanych osób. -Ale to kosztowałoby masę pieniędzy, sir. Wątpię, czy moje stanowisko upoważnia mnie, bym coś takiego zrobił. -Pozostaję w dosyć przyjaznych stosunkach z burmistrzem. Porozmawiam z nim, jeżeli będzie pan potrzebował więcej pieniędzy albo ludzi, by osiągnąć rezultat. Będzie wiedział, jak się zakrzątnąć, by do tej sprawy przydzielono więcej ludzi. I powinien pan sprawdzić wszystkich znanych handlarzy, żeby upewnić się, czy u któregoś z nich nie pokażą się skradzione przedmioty. - To bardzo dobra propozycja. Nie ma powodu, by niepokoił pan burmistrza czy kogokolwiek innego. Sam porozmawiam z nim i zobaczę, co można zrobić. I proszę dać mi jeszcze kilka dni na przejrzenie informacji, jakie do tej pory zebrali moi ludzie. Jestem pewien, że pozwolą nam one znaleźć podejrzanego. Chandler nie wiedział, iloma dniami dysponuje. Przecież w tej dokładnie chwili ktoś mógł przetapiać rzeźbę na bryłkę złota. Jednego tylko był całkiem pewien: to nie żaden duch ukradł kruka. „Na co nie ma środka, nad tym się nie ma i co zastanawiać; co się raz stało, już się nie odstanie" - wystarczy zapytać pannę Donaldson. Chodzą słuchy, że zanosi się na zaręczyny, które jej ojciec ma niebawem oficjalnie ogłosić. Panna Pennington dwa razy ostatniego wieczoru tańczyła z lordem Dugdale. Hmm. Może ktoś chciałby się założyć, czy to hrabia będzie czwartym dżentelmenem, który oświadczy się o jej rękę w tym sezonie? A co z przyłapaniem Szalonego Pańskiego Złodzieja, którego należałoby teraz nazywać Szalonym Widmowym Złodziejem? Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Tak łatwo było wypatrzyć ją w tej białej powiewnej sukience, z wiankiem drobnych białych kwiatuszków we włosach. Skromny okrągły dekolcik przy wieczorowej sukni spinały na ramionach skrzydlate rękawki i złote, satynowe ra-miączka. Złocista bajorkowa plecionka opadała na plecy jak szal. Wąski pasek złocistej satyny leżał pod piersiami jak ulał. Chandler przyglądał się, jak spokojnie toruje sobie drogę przez tłum, dopóki nie zatrzymały jej dwie starsze damy. Miał ochotę podejść do Millicent Blair, porozmawiać z nią znowu, poprosić do tańca. Ale pragnął również czegoś więcej. Chciał chwycić tę dziewczynę w ramiona i całować jej ponętne wargi tak, jak tamtego popołudnia w ogrodzie lady Beatrice. Dumny był z siebie, że nie dał się złapać temu wścibskie- mu psiakowi. Niewiele brakowało, ale szczęście dopisało mu i zdołał przedrzeć się przez żywopłot, chociaż podrapał sobie przy tym ręce i zadrasnął się z boku w szyję. Ślad na szyi udało mu się ukryć pod krawatem. Przyznawał jednak z uśmiechem, że pocałunek wart był odniesionych ran. Ale dziś wieczorem trzeba trzymać się na odległość. Prze-szarżował nieco poprzedniego wieczoru, kiedy powiedział Millicent, że zamierza odkryć drogę do jej serca. Może powinien był też odczekać kilka dni, zanim spróbuje ją odwiedzić, ale nie mógł się pohamować. Musiał ją zobaczyć. Gdzie podział się mężczyzna, który zwykle był taki powściągliwy? Na pewno wydał jej się wczoraj wieczorem bardzo sentymentalny. Równie dobrze mógłby nosić serce na dłoni, ale ta panna intrygowała go. I tyle. Z rozmysłem odpowiadała wymijająco na jego pytania, żeby postarał się znowu nawiązać z nią kontakt i próbował się więcej o niej dowiedzieć. A on dał się na to złapać. Chandler potrząsnął głową. Sam nie wiedział, czy zdarzyło się już kiedyś, by tak go oczarowała jakaś młoda dama, która na dodatek wydawała się w ogóle nim nie interesować. Podszedł nieco bliżej, pozdrawiając po drodze tłoczących się na sali przyjaciół i znajomych. Millicent, potakując głową, przysłuchiwała się uważnie jakiejś starszej damie, która coś do niej mówiła. Wyglądała słodko i niewinnie, człowiek dałby głowę, że jej wypowiedzi będą zawsze przemyślane i miłe, ale on ponad wszelką wątpliwość wiedział, że potrafi być bezpośrednia albo oporna, w zależności od tego, co jej w danej chwili odpowiada. Na przestrzeni lat wiele już młodych dam i kochanek podniecało Chandlera, ale Millicent Blair miała w sobie coś, czym się od nich różniła. Nigdy jeszcze nie spotkał tak czarującej osoby, która równie zręcznie umiałaby unikać odpowiedzi na jego pytania. Czy tylko kusiła go w nadziei, że poprosi ją o rękę, czy naprawdę nie była nim zainteresowana? Czy to możliwe, że popełniane w młodości niedyskrecje tak nadszarpnęły jego reputację, iż teraz, kiedy zainteresował się przyzwoitą młodą damą, ona obawiała się, że będzie tylko igrał z jej uczuciami? Kiedy zobaczyła go dziś w ogrodzie, wyglądała na zaskoczoną, ale się nie złościła. Spodobało mu się to. I nie odesłała go z kwitkiem od razu, pozwoliła mu na dwa pocałunki, zanim się wycofała. Najwyraźniej nie bała się go. Zastanawiał się, dlaczego taką tajemnicą okrywa wszystko, co dotyczyło jej rodziny. Takie postępowanie dodawało oczywiście wiarygodności słowom Andrew, że pochodzi z rodziny ubogiej i interesuje ją tylko to, by bogato wydać się za mąż. Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że piękna dziewczyna przyjeżdżała z prowincji do miasta w nadziei, że jakiś młody kawaler straci dla niej głowę, zanim dowie się zbyt wiele o jej pochodzeniu. Jeżeli tak się sprawy miały, nic dziwnego, że nie była nim zainteresowana. Każdy w towarzystwie powiedziałby jej, że hrabia Dunraven nigdy poważnie nie myślał o tym, by się ożenić. Chandler miał na ogół bardzo dobre wyczucie i intuicja podpowiadała mu, że panna Blair szuka czegoś więcej niż tylko odpowiedniego męża. Ale czego? Uwagę hrabiego zwrócił jakiś dżentelmen, którego nigdy wcześniej nie widział, a który w pobliżu drzwi podpierał ścianę. Zatrzymał na nim spojrzenie i nagle jego zmysły się wyostrzyły. Mężczyzna był ubrany w stosowny strój wieczorowy, podobnie jak wszyscy inni obecni na przyjęciu dżentelmeni, ale robił takie wrażenie, jakby czuł się trochę niepewnie i był nie na swoim miejscu. Dunraven podejrzewał, że dokładnie ktoś taki może okazać się Szalonym Pańskim Złodziejem, ktoś, kto bez wątpienia wiedział, jak powinien ubierać się dżentelmen, ale nie czuł się dobrze w jego skórze. Postanowił podejść do tego mężczyzny, poznać się z nim i dowiedzieć, kim jest. Odwrócił się jeszcze tylko, by zerknąć na pannę Blair. Podobało mu się, że z taką pogodą i całkowitym skupieniem przysłuchuje się starszym damom. Nie błądziła spojrzeniem po sali w poszukiwaniu odmiany albo powodu, który pozwoliłby jej przejść do kogoś innego. Godna podziwu zaleta. Ale już kilka wieczorów temu doszedł do wniosku, że cech, które mogą mu się podobać, znalazł w tej intrygującej młodej damie aż w nadmiarze i nie potrzebuje ich mnożyć. -Dobry wieczór, sir - odezwał się, podchodząc do niezna jomego. - Nie wydaje mi się, byśmy się wcześniej spotkali. Nazywam się Chandler Prestwick, hrabia Dunraven. Wysoki, krzepko zbudowany mężczyzna ukłonił się grzecznie, a potem powiedział: -Miło mi pana poznać, lordzie Dunraven. Nazywam się William Hogarth, jestem pracownikiem pana Percy'ego Doultona. Przysłano nas tu, byśmy wypatrywali osobników o podejrzanym wyglądzie. Chandler uśmiechnął się pod nosem. To Hogarth swoim wyglądem wzbudzał podejrzenia. -Dobrze. Cieszę się, że Doulton zadziałał bezzwłocznie i znalazł ludzi, którzy mogą brać udział w przyjęciach. -Tak, sir. Wziął się do pracy od razu. Dziś wieczorem skierowano po dwóch z nas do kilku rezydencji, z których każda gości ponad pięćdziesiąt osób. Dunraven był pod wrażeniem tempa, w jakim działał Doulton, oraz tego, że w tak krótkim czasie tak znacznie udało mu się powiększyć liczbę pracowników. -Czy widział pan coś lub kogoś, kto odbiegałby od normy? - zapytał. -Mój kolega i ja mamy wszystko pod kontrolą. On obserwuje pokoje, gdzie bawią się goście, a ja przyglądam się każdemu, kto wychodzi tymi drzwiami. Jeżeli jakiś dżentelmen będzie chciał opuścić to pomieszczenie, a z wypchanej kiesze- ni czy spod surduta coś mu będzie sterczało, mamy rozkazy, by uprzejmie zatrzymać go i zrewidować. -Dziękuję panu, Hogarth. Odnoszę wrażenie, że radzi pan sobie z sytuacją w fachowy sposób. Chandler skinął mężczyźnie głową i już odwracał się, by odejść, kiedy poczuł na karku muśnięcie piórkiem. Kątem oka dostrzegł jakąś kobietę i oto stanęła przed nim lady Lambs-beth. Hrabiemu przebiegł po plecach ostrzegawczy dreszcz. Skrzyżował ręce na piersi i powiedział: -Lady MacBeth... - tu odchrząknął i dodał lekceważąco: - To jest, chciałem powiedzieć: lady Lambsbeth. Lady Lambsbeth uśmiechnęła się do niego słodko i powoli zamrugała długimi rzęsami. Była piękna, miała wielkie wyraziste niebieskie oczy, którymi nieodmiennie zdawała się wabić. Pozwijane w loczki, lśniące blond włosy tworzyły oprawę dia okrągłej twarzy. -Ojej, jaki ty jesteś rozkoszny, gdy chcesz być okrutny. Kiedyś mówiłeś do mnie Olivio, Chandler. Skąd ta ceremo-nialność? -Chcę, żeby tak było. -Będę cię musiała nakłonić, byś zmienił zdanie. Stęskniłam się za twoim urokiem. -Wątpię. Podeszła do niego o krok bliżej. -Co za szatan z ciebie. Ranisz mnie twymi słowami. -Czy pani mąż ponownie zmarł w tym sezonie, czy też może w Paryżu zrobiło się dla pani za gorąco o tej porze roku? -Nic nie mogłoby równać się temperaturą z twymi objęciami, najdroższy Chandlerze. - Uśmiechnęła się uwodzicielsko. - A odpowiedź mogę dać twierdzącą, bo tak się składa, że zostałam wdową. Tym razem... naprawdę. Chandler rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś widzi, że z tą kobietą rozmawia. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo poza policjantem, z którym właśnie się rozstał. -Wyrazy współczucia - rzucił obojętnym głosem. -Zdaję sobie sprawę, że nie masz powodów, by mi wierzyć, ale to prawda. Mój mąż, jadąc powozem, zginął w wypadku w zeszłym roku, wkrótce po naszym powrocie do Paryża. Zdumiona jestem, że o tym nie słyszałeś. -Ta sprawa jest mi obojętna. Jeżeli wróciła pani, by znowu intrygować i szkodzić, będzie pani musiała sobie znaleźć jakiegoś innego chętnego. Pani rozmówca nie jest zainteresowany. Lady Lambsbeth zaczerpnęła głęboko powietrza, aż uniosły się obfite piersi, które odkrywała głęboko wycięta suknia. -No, no, wciąż się gniewasz, że cię okłamałam. -Nie interesuje mnie pani na tyle, bym miał się gniewać. -Ależ ty się zrobiłeś twardy, Chandler. - Uniosła dłoń i udała, że poprawia mu fular. - Podoba mi się to. Może okazać się warte sprawdzenia w łóżku. Chandler odstąpił od niej o krok i powiedział: -Przepraszam panią, jestem z kimś umówiony. Już miał ją wyminąć, ale chwyciła go za rękę i zatrzymała. Rzuciła mu czarujący uśmiech, ukazując śliczne białe zęby. Chandlerowi przypomniało się, dlaczego kiedyś tak chciał ją posiąść. Miała delikatną skórę, piękne ciało, uwielbiała, kiedy mężczyzna jej dotykał i ją adorował. Była zręczną kochanką... i doświadczonym kłamcą. Zmusił się, by oderwać wzrok od twarzy lady Lambsbeth i opuścić go po smukłej szyi i pełnych piersiach na długie kobiece palce, które niczym imadło zwarły mu się na ręce. Od uczucia wrogości jego mięśnie mimo woli się pod jej dłonią skurczyły. Przez chwilę wpatrywał się w tę zaciśniętą dłoń, a potem podniósł oczy na pełną lubieżności twarz. Oczy mu się zwęziły, wargi zacisnęły. Lady Lambsbeth powoli rozluźniła palce i puściła go. -Niesmaczne to, że tak chowasz urazę, Chandler. Poca łujmy się i pogódźmy. - Uniosła twarz w jego kierunku. Chandler nigdy jeszcze nie zachował się z jawną nie- grzecznością wobec damy, ale dziś wieczorem korciło go, by zapuścić się na te nieznane wody. Z pewnością żadna kobieta nie zasłużyła sobie na to bardziej niż ona. Miał ochotę powiedzieć otwarcie, co o niej myśli, ale absolutnie nie chciał, by ktoś zwrócił uwagę, że z nią rozmawia. -Jest pani piękna, lady Lambsbeth, ale pani umysł i ser ce są kłamliwe. Nie jestem już panią zainteresowany. Oczy pięknej damy się zwęziły. Wydęła pełne, zmysłowe wargi, przez co ich kąciki się ściągnęły. Na tę ostatnią nieprzyjemną uwagę powinna wpaść w furię, ale nie mrugnęła nawet okiem. Była kobietą o zimnym sercu. -Wiem, że sądzisz, iż to ja dopuściłam, by do brukow ców przedostały się wiadomości o naszym romansie, ale przysięgam, musiał to zrobić ktoś inny. Nie wiem, kto się o nas dowiedział. Zamierzałam powiedzieć ci prawdę, zanim mój mąż przyjechał do miasta. Wcale nie pragnęłam, by przyłapał nas w łóżku. Henry byłby oboje nas zabił, gdybyś nie uciekł na czas. Nie podobało mu się nawet to, że z jej ust słyszy słowo „romans". -Tak więc ten ktoś, kto mu o tym doniósł, chciał tylko mojej śmierci? To pocieszające. Nie obchodzi mnie, czy zdradziła panią jej osobista pokojówka. Co się stało, to się nie odstanie. Mój związek z panią się skończył. -Jeżeli tak musi być, pogodzę się z tym, ale zatańcz ze mną i pokażmy wszystkim, że nie chowamy do siebie urazy. -Problem w tym, że ja urazę chowam. Przestałem już być panią urzeczony, lady Lambsbeth. Proszę sobie znaleźć kogoś innego, kto uwierzy w pani samotne wdowieństwo. Tym razem ja nie reflektuję. Proszę przyjąć do wiadomości, że całkowicie mi się już pani sprzykrzyła i nie jestem nią zainteresowany. Wtapiając się w zebrany we frontowym salonie tłum, Chandler uświadomił sobie, że ma cholernie dobre samopoczucie. Wziął kieliszek szampana z tacy i nie zatrzymując się, pociągnął z niego łyczek. Od chwili, kiedy dowiedział się, że lady Lambsbeth oszukała go, utrzymując, że jest wdową, chciał powiedzieć jej, co o niej myśli. Sam nie był wcale święty. Nierzadko zakradał się do ogrodów, salonów i sypialni, ale nigdy świadomie nie wziął do łóżka mężatki. Wyznawał własny kodeks honorowy i pilnował się, by go nie złamać. Dostępnych dam, które ubiegały się o jego atencje, było aż w nadmiarze. Wcale nie pragnął ubiegać się o żonę innego mężczyzny. Przystanął, głęboko zaczerpnął powietrza i się uśmiechnął. Cieszył się, że już tej kobiety nie pożąda. Istniała tylko jedna para warg, której pragnął dotknąć ustami, a znajdowała się ona w ślicznej twarzyczce panny Blair. Mocno postanowił, że odnajdzie ją, zanim wieczór dobiegnie końca. Minuty mijały, a on wciąż wędrował z jednej sali do drugiej. Otarł się o jakiegoś księcia, uśmiechnął do panny Pennington, skinął głową innemu księciu i jego małżonce, pozdrawiał przyjaciół i wciąż w tłumie szukał panny Blair. Wiedział, że musi być na przyjęciu, ponieważ wicehrabiostwo Heathe-coute nadal brali w nim udział. Dogoniła go znowu panna Bar-dwell, ale udało mu się sprytnie wykręcić od poproszenia jej do tańca. W pewnym momencie dał nura do jakiegoś zatłoczonego pokoju, by nie zauważył go Fines. Szedł dalej i w końcu znalazł się w opustoszałej części domu. Stanął u wylotu długiego, wąskiego korytarza z licznymi drzwiami, które prowadziły z niego na prawo i lewo. Korytarz oświetlony był ściennymi lampami, a na jego końcu stał wysoki zegar z dużą białą tarczą. - Czas zmienia wiele spraw - mruknął cicho do siebie Chandler, wracając myślami do przeszłości. Tuż po zakończeniu zeszłorocznego sezonu rozpoczął się jego burzliwy związek z lady Lambsbeth. Poznał ją na ostatnim wielkim balu. Powiedziała mu, że jest wdową i że wróciła do miasta po kilku latach spędzonych w Paryżu. Zaprosiła, by złożył jej wizytę, a on zrobił tak zaraz następnego dnia. Kazał swojemu kucharzowi przygotować morelowe ciastka, myśląc, że z przyjemnością spożyje je z herbatką i uśmiechem pięknej lady Lambsbeth na okrasę. Nie spodziewał się, że spędzi całe tamto popołudnie w łóżku, bez łyczka herbaty i jednego kęsa jedzenia. Przez następne trzy tygodnie, no, prawie trzy, spędzał każde popołudnie w jej łóżku. Dopóki pogłoski o ich romansie nie trafiły do „Codziennej rubryki towarzyskiej". Miał ochotę osobiście udusić lorda Truefitta i zrobiłby tak, gdyby tylko udało mu się dowiedzieć, kim jest. Nazwisko Chandler od lat pojawiało się w tej rubryce i plotki nie powstrzymały go od odwiedzania lady Lambsbeth, ale nie minął nawet tydzień, a niespodziewanie i cudownie zmartwychwstał mąż tej damy i pojawił się akurat wtedy, kiedy Chandler zabawiał się z nią w łóżku. Hrabia musiał wyskoczyć z okna sypialni na piętrze z ubraniem w ręku. Na drugi czy trzeci wieczór, kiedy siedział właśnie u White'a, lord Lambsbeth wtargnął do klubu z obnażoną szpadą. Byłby pozbawił Chandlera ręki, a może nawet głowy, gdyby kilku przyjaciół nie przytrzymało go i nie odebrało mu broni. Lord Dunraven mógł w tej sytuacji postąpić w jeden tylko sposób. Wyparł się, by kiedykolwiek odwiedził sypialnię lady Lambsbeth, a zgromadzeni wokół niego przyjaciele podtrzymali kłamstwo. Po tym incydencie spotkał się z lady Lambsbeth pierwszy raz dopiero przed chwilą. Cieszył się, że nie ma już ochoty jej widzieć. Podniósł kieliszek do ust i przekonał się, że jest on pusty. Nie zauważył nawet, że, przeżywając na nowo przeszłość, dopił szampana. Popatrzył ponownie w kierunku zegara i zauważył cień osoby, która poruszała się w pokoju na końcu korytarza. Ogarnął go niepokój. Ktoś był w tym pokoju. Ale kto? Pan tego domu czy Szalony Pański Złodziej? Musi się do- wiedzieć. Bezszelestnie odstawił kieliszek na stolik i powoli, jak najciszej, ruszył korytarzem. Wyjrzał zza drzwi i ze zdumieniem zobaczył Millicent Blair. Stała przed kominkiem; spojrzała na obraz nad gzymsem, potem napisała coś w karnecie. Znowu coś sobie notowała? Liściki dziękczynne? Skrzywił się. Z pewnością nie. Nie da się ponownie nabrać na to wyjaśnienie. Do diabła, co to, to nie. Cofnął się od drzwi. Znajdowała się sama w prywatnym gabinecie. W oczywisty sposób nie był on zwykle udostępniany gościom. Czy powinien dać jej do zrozumienia, że wie o jej obecności? Nagle, z szybkością pioruna przelatującego po ciemnoszarym niebie, uderzyła go pewna myśl. Ciało Chandlera zesztywniało. Nie chciał uwierzyć w to, co podsuwał rozum. Ale nie potrafił powstrzymać lęgnących mu się w głowie podejrzeń. Czy to możliwe, by panna Blair robiła notatki o cennych obiektach, znajdujących się w tym domu, przygotowując grunt pod następną kradzież? Wzbraniał się brać coś takiego pod uwagę. Ale po cóż innego udawałaby się do tej części domu, w której nie powinna się znaleźć, już po raz drugi, i notowała coś w karnecie? Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, też robiła sobie notatki. Umysł wygrzebywał i podsuwał mu następne fakty. Wczoraj wieczorem nie chciała pozwolić, by lady Heathecoute zobaczyła jej karnet. Ludzie niewiele o niej wiedzieli. Z pewnością jemu nie powiedziała o sobie nic. Niech to szlag najjaśniejszy, nie podobało mu się to, jak wszystko do siebie pasuje. Nie potrafił uwierzyć, że okrada rezydencje, ale mogła być czyjąś wspólniczką. A jeżeli tak się rzeczy miały, znaczyło to, że Millicent Blair, śliczna młoda dama, na której punkcie oszalał z pożądania, jest partnerką Szalonego Pańskiego Złodzieja. Millicent wróciła na przyjęcie z poczuciem satysfakcji, że zgromadziła już wystarczająco dużo ploteczek, by zaspokoić wymagania ciotki Beatrice. Wypełniła cały tył karnetu notatkami i, wchodząc na zatłoczoną salę, próbowała jedną ręką przywiązać go z powrotem do nadgarstka. Większości z tego, co zapisała, dowiedziała się od lady Lynette. Wystarczyło jej spędzić z nową przyjaciółką kilka minut, a już zyskała mnóstwo ciekawostek do rubryki ciotki. Zdumiona była, że ani ciotka Beatrice, ani wicehrabina nie zorientowały się jeszcze, iż żaden brukowiec nie donosił o takiej ilości plotek, jaką znała lady Lynette. Przypuszczała, że sprawy miały się dokładnie tak, jak sugerowała jej nowa przyjaciółka. Jaśniepaństwo skwapliwie udawali, że księżniczki nie zauważają, bo wtedy nie musieli patrzeć na jej znamię, tak więc łatwo im było ją przeoczyć. Co za szkoda. Lynette to przemiła osoba i najwyraźniej bardzo brakowało jej przyjaźni. Millicent postanowiła, że będzie pamiętała, by złożyć wizytę... Ktoś uderzył ją w plecy i panna Blair poleciała do przodu. Próbując odzyskać równowagę i nie wywrócić się, upuściła ołówek i karnet. Silne, rozgrzane dłonie chwyciły ją za ramiona i powstrzymały od upadku. Nie musiała zobaczyć jego twarzy ani usłyszeć głosu; wiedziała, że to lord Dunra-ven nie pozwolił, by się rozłożyła na podłodze jak długa. -Szczerze przepraszam, panno Blair. - Słowa te wyszeptane zostały tuż przy jej uchu, a równocześnie kierujące nią dłonie odwróciły ją tak, że stanęła twarzą nie tyle do anioła stróża, który ustrzegł ją przed upadkiem, ile do swej nemezis. - Jakiś źle wychowany gbur potrącił mnie i wpadłem na panią. Czy nic się pani nie stało? -Nic - zapewniła Millicent bez tchu, po czym, zdając sobie sprawę, że kilkoro ludzi gapi się na nich, uśmiechnęła się, by jak najmniej zwracać na siebie uwagę. -Nie chciałem wpadać na panią. -Ależ oczywiście, że pan nie chciał - zgodziła się, chociaż przysięgłaby, że w głębi niebieskich oczu nie dostrzega ani odrobiny prawdziwej skruchy. Po raz pierwszy odniosła wra żenie, że hrabia zachowuje się w stosunku do niej z rezerwą. Dunraven rozejrzał się po sali. -Nie mam zielonego pojęcia, kto, u diabła, mógł być aż tak niezręczny. -Wszystko w porządku. Naprawdę, mnie się nie stała żadna krzywda, a i panu chyba też nie. -Ani trochę. -Dobrze. Proszę już o tym zapomnieć - powiedziała Mil-licent i natychmiast zaczęła szukać na podłodze karnetu i ołówka. Ale widziała tylko wypolerowane do połysku buty i atłasowe pantofelki oraz rąbki sukien. -Czy pani coś zgubiła? Coś z biżuterii? -Nie, nie - zapewniła go z mocnym postanowieniem, że nie wpadnie w panikę. Instynktownie uniosła ręce, poszukała palcami perłowych kolczyków oraz naszyjnika i przekonała się, że są na swoim miejscu. - Upuściłam ołówek i karnet. -Proszę pozwolić, bym ich dla pani poszukał. -Ach, nie. Sama je znajdę. Ale Chandler już ruszył do akcji. Z wielką uprzejmością poprosił panów, by patrzyli pod nogi, oraz panie, by odsunęły się na bok. Po kilku chwilach pochylił się i podniósł ołówek i karnet. Zamykając jedno i drugie w dłoni, wrócił do Millicent. -Jakże się pani miewa, panno Blair? Millicent poczuła się zaskoczona i zaniepokojona, że nie zwrócił jej od razu karnetu. Nie mogła jednak dopuścić do tego, by dowiedział się, jak rozpaczliwie chce dostać z powrotem notatki w swoje ręce. Przesunęła dłońmi w dół po bokach sukni i z wielką uprzejmością odpowiedziała: -Bardzo dobrze, sir. A pan? -Tak samo, dziękuję pani. Odwiedziłem dziś wieczorem trzy przyjęcia, szukając pani. -No i można powiedzieć, że wreszcie pan na mnie wpadł. -No właśnie. Jeszcze raz przepraszam za tak brutalne powitanie - odpowiedział Dunraven z wielce szelmowskim uśmiechem. -Nie ma potrzeby. Dziękuję, że odnalazł pan mój karnet i ołówek. Wyciągnęła dłoń, ale hrabia najdrobniejszym nawet gestem nie okazał, że chciałby je zwrócić, zmuszona więc była opuścić rękę, bo kilkoro gości nadal gapiło się na nich. Najwyraźniej zamierzał te przedmioty zatrzymać w charakterze fantów, dopóki sam nie zdecyduje się ich oddać. -Pragnę pani jutro złożyć wizytę, panno Blair. Czy od powiada to pani? Pytanie tak było niespodziewane, że Millicent przez chwilę tylko na Dunravena patrzyła, ale szybko odzyskała rezon i odrzekła: -Nie, chyba by mi się to nie podobało, sir. Brwi hrabiego podjechały wyzywająco w górę. -Czy znajduje mnie pani nieatrakcyjnym, panno Blair? -Nie, wie pan doskonale, że wręcz przeciwnie. Jest pan szalenie atrakcyjnym mężczyzną. Przyglądała się, jak hrabia wędruje wzrokiem po jej twarzy, a potem wraca spojrzeniem do oczu. I znowu odezwało się w niej coś, co usilnie pragnęło podporządkować się jego życzeniom. Przez moment Millicent miała kłopoty ze złapaniem oddechu. -Dziękuję pani. Chociaż nie napraszałem się o komple menty. Próbuję zrozumieć, dlaczego uważa mnie pani za nie odpowiedniego konkurenta? Panna Blair na moment odwróciła wzrok i dopiero potem spojrzała mu w oczy. -Nieodpowiedni jest zbyt ostrym określeniem. -A więc czuję się zdezorientowany. Proszę wyjaśnić, dla czego nie zgadza się pani przyjąć mojej wizyty? Po popołudniowych odwiedzinach lorda Dunravena Mil-licent obawiała się czegoś takiego z jego strony. Gdyby nie to, że musiała pomagać ciotce, z radością zgodziłaby się na wizytę, chociaż wiedziała, że takiemu hultajowi i łobuzowi ufać nie można. Ale hrabia miał zwyczaj igrać z uczuciami dam, musi więc dać mu odprawę. -I tak jestem dosyć zajęta, jednak bardzo dziękuję za uprzejmość, z jaką pan chce złożyć mi wizytę. -Dziękuje mi pani za uprzejmość. Nie to chciałem usłyszeć. Czy tak jest pani zajęta wizytami innych dżentelmenów, że nie znajduje pani czasu dla mnie? -Jeżeli odpowiedź ma być całkiem uczciwa, lordzie Dunraven, to chyba nie najlepiej się ze sobą zgadzamy. I nie widzę powodu, byśmy mieli razem cierpieć przez całe popołudnie. Hrabia spojrzał na nią pytająco. -Z pewnością nie może to być uczciwa odpowiedź, pan no Blair. Nie może i nie jest. -Dżentelmen nie podawałby chyba w wątpliwość uczciwości damy, sir? -Nie mam ochoty w tej chwili być dżentelmenem. -Zauważyłam. - Millicent obawiała się, że zaraz straci głowę, chociaż jej się to przecież nie zdarzało. Zaczerpnęła głęboko powietrza, by się opanować. - Naprawdę nie widzę powodu, by przedłużać tę dyskusję, lordzie Dunraven; i wdzięczna jestem panu, że pytał pan, czy może mi złożyć wizytę. Hrabia podszedł o krok bliżej i zniżył głos tak, by nie usłyszeli go stojący w pobliżu goście. -Przecież nie proszę panią, by pani za mnie wyszła. -To chyba oczywiste. -Powiedziała to pani tak, jakby sam pomysł panią przerażał. -Który? Ten, że złoży mi pan wizytę? -Nie, pomysł, że mogłaby pani mnie poślubić. Oczy Millicent się rozszerzyły. -Sir, czy prosi mnie pan o rękę? -A niech to piorun strzeli, nie - zareagował hrabia nieco zbyt głośno i kilka osób zerknęło w ich kierunku. Millicent zauważyła, że mężczyźni marszczą brwi, a na twarzach kilku pań maluje się oburzenie. -Przepraszam za moje maniery, panno Blair, ale w tej chwili ogromnie pani mnie irytuje. -W takim razie proszę oddać mi karnet i ołówek i się pożegnamy. -Nie tak szybko i dopiero wtedy, kiedy otrzymam od pani rozsądne wyjaśnienie, dlaczego nie mogę złożyć pani popołudniowej wizyty. Musiała zachować stanowczość, chociaż ochotę miała na coś wręcz przeciwnego. Bez wątpienia popołudnie w towarzystwie lorda Dunravena dostarczyłoby jej wielu emocji, ale nie mogła sobie pozwolić, by zwrócono na nią uwagę, a on z pewnością doprowadziłby do tego. -Bardzo dobrze, chciałam oszczędzić panu przykrości, ale jeżeli musi pan poznać prawdę, nie tylko oświecono mnie, jak złą reputację wśród wyższych sfer zyskało panu pańskie zachowanie, ale na dodatek doświadczyłam tego zachowania osobiście. Obawiam się, że nie byłoby to z korzyścią dla mnie, gdybym pozwoliła panu na wizytę. -Tak więc wzbrania się pani uwierzyć, że moja reputacja mogła zostać nadszarpnięta przez plotki? -Nie, przekonana jestem, że niektóre z pogłosek są przesadzone - przyznała Millicent, przypominając sobie, co mówiła jej Lynette. - Ale nie zmienia to faktu, że zadawanie się z panem mogłoby zaszkodzić mojej reputacji, a na to nie mam ochoty się narażać. Chciałabym, by zwrócił mi pan karnet i zostawił mnie w spokoju. Na czole hrabiego pojawiła się zmarszczka, jakiej tam jeszcze nie widziała. -Więc nie pragnie mnie pani poznać lepiej. Millicent wahała się przez chwilę, ale w końcu powiedziała: -Ma pan rację. Dokładnie tego chcę. -Nie poznawać mnie lepiej, czy może żebym ja pani lepiej nie poznał? Panna Blair głęboko zaczerpnęła powietrza. -Jest pan dużo bardziej irytujący niż ja, sir. Powodem może być zarówno jedno z dwojga, jak jedno i drugie, lordzie Dunraven. Przekonajmy się, czy uda mi się w jeszcze bardziej nieskomplikowany sposób tę sprawę wyłuszczyć. W ogóle nie życzę sobie zadawać się z panem. Czy to było wystarczająco zrozumiałe dla pana? Hrabia przez moment wyglądał tak, jakby go zraniła, i Millicent znienawidziła siebie za to, że była taka szorstka. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo by się cieszyła, mogąc poznać go lepiej. -Tak. Wydaje mi się, że zrozumiałem dokładnie i ja, i wszyscy obecni na tej sali. Panna Blair rozejrzała się i nagle wydało jej się, że wpatruje się w nią tysiąc oczu. Siłą woli powstrzymała rumieniec, którym już miały zapłonąć jej policzki. Ciotka Beatrice uzna ją za kompletnego nieudacznika. Będzie musiała spakować się i odjechać skompromitowana do Nottinghamshire, dokładnie jak matka, a wszystko przez tego przystojnego hukaj a. -Nie chciałam się wyrazić tak głośno ani tak ostro. Zmusił mnie pan do tego, nastając, że pragnie mi pan złożyć wizytę, kiedy ja próbowałam uprzejmie pana zniechęcić. -Chyba naprawdę już teraz zrozumiałem. I wiem dokładnie, co powinienem zrobić. Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza. -Cieszę się. A czy teraz zechciałby pan już uprzejmie zwrócić mi karnet i ołówek, żebym się mogła oddalić? -Ależ oczywiście. - Wyciągnął rękę zza pleców i położył obydwa przedmioty na jej wyciągniętej dłoni. Millicent pospiesznie zacisnęła na nich palce. - Proszę panią bardzo. A może schowa je pani do torebki? To tam lubi pani przechowywać karnet, czyż nie? -Tak. To bardzo dobry pomysł. Łatwiej... łatwiej mi go wtedy nie zgubić. -Łatwiej niż gdyby był przywiązany do pani nadgarstka, panno Blair? Millicent poczuła się tak dziwnie, że aż zadrżała. Dunra-ven potrafił czasami powiedzieć coś, co budziło w niej podejrzenia, że umie czytać w myślach i dokładnie wie, czym zajmuje się lady Beatrice. -Millicent, moja droga, jak się czujesz? Czy coś ci się stało? - Lady Heathecoute sunęła ku niej najszybciej jak mogła przy swojej potężnej posturze. - Właśnie usłyszałam, że wywrócono cię na podłogę, że ludzie cię podeptali i że lord Dunraven był tak uprzejmy, że pomógł ci się podnieść. -Anieli niebiescy, milady, kto pani coś takiego powiedział? Tylko lekko mnie potrącono. Wcale się nie wywróciłam i nikt na mnie nie nastąpił. Czuję się doskonale. -Czy jesteś pewna? Masz trochę wypieków na policzkach. Czy nie chciałabyś powąchać soli trzeźwiących? -Nie. Zapewniam panią, że wszystko jest w porządku. Kiedy wicehrabina odstąpiła na bok, Millicent zobaczyła, że lord Dunraven zniknął, a wokół niej stoi tłum obcych ludzi. Powinna odczuć ulgę, że już go nie ma. Wszelkie kontakty z nim mogły jej wyłącznie narobić kłopotów. Obdarował ją niespodziewanym pocałunkiem. To powinno było wystarczyć, ale przekonała się, że w rezultacie zapragnęła otrzymać więcej. „Argumentacja winna być wesoła bez rozpusty, dowcipna bez przesady, śmiała bez bezczelności, uczona bez zarozumiałości i oryginalna bez kacerstwa" i dlatego piszący te słowa pragnie dostarczać tylko informacji, byście państwo sami mogli ją osądzić. Wczoraj wieczorem widziano lorda Dunravena podczas tete-a-tete z lady Lambsbeth. Po skandalu, jaki ci państwo wywołali w ubiegłym roku, temat ich rozmowy musi intrygować wszystkich. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Chandler przygląda! się, jak panna Blair w towarzystwie wi-cehrabiostwa Heathecoute wychodzi z przyjęcia. Zaczerpnął wielki haust powietrza, wsunął rękę do kieszeni surduta i poszukał w niej karnetu. Karnet bezpiecznie tkwił w środku. Dobrze. Udało mu się zrealizować plan z niemal przesadną perfekcją. Naprawdę było mu przykro, że z takim impetem wpadł na pannę Blair, ale kiedy zobaczył, że właśnie wiąże wstążeczki na przegubie, wiedział, co musi zrobić. Gdyby się z nią zderzył lekko, nie osiągnąłby celu. Wciąż jeszcze trudno mu było uwierzyć, że nawet okiem nie rzuciła na karnet, który jej podał - pusty karnet, pożyczony od pewnej księż-nej-wdowy, która zawsze miała do Chandlera słabość. Na szczęście nie zadawala mu przy tym żadnych pytań. Teraz, kiedy młoda dama już wyszła, mógł poszukać sobie jakiegoś zacisznego kącika i przeczytać, co zapisała w karnecie, o którym udało mu się nie myśleć, bo rozmawiał z nią o złożeniu wizyty. Na tym polu również odniósł sukces. Sam nie rozumiał, co czuje do panny Blair. Niewykluczone, że ponosiła odpowiedzialność za ukradzionego kruka, dawała mu odprawę przy każdej okazji, ale nieodmiennie go intrygowała. Interesowały go również jej notatki. Chandler rozpaczliwie chciał dopaść złodzieja, ale nie zamierzał zaraz z rana przekazywać karnetu panny Blair do wglądu wyborowym Łapaczom Złodziei Doultona. Nie ulegało kwestii, że przychwycił ją na robieniu notatek. Przestał też wierzyć w tę opowiastkę o liścikach dziękczynnych. Na pewno zapisywała informacje o cennych dziełach sztuki, by przekazać je później swemu wspólnikowi. Podszedł do świecznika, wyjął karnet z kieszeni i przeczytał: Lord D-dale prosił dwa razy do tańca pannę B-well. Lady H. wyjechała niespodz. do Kent. Panna D. wzbrania się uczestn. w następnych przyjęciach, póki ojciec nie ustąpi. Przebiegł wzrokiem zapiski do końca, a potem zrobił to jeszcze raz. Nie znalazł niczego oprócz takich strzępów informacji. Gdzie podziały się notatki o cennych przedmiotach? Może na podłodze leżały dwa karnety, a on podniósł niewłaściwy. Czy to możliwe, by przez pomyłkę zatrzymał nie ten, który trzeba? Nie. Księżna dała mu pusty karnet, a on własnoręcznie zapisał w nim kilka nazwisk partnerek do tańca. Odwrócił go znowu. Widział wcześniej pismo panny Blair tylko raz, i to z pewnej odległości, w tamten wieczór, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ale odnosił wrażenie, że piękne litery, które ma przed oczami, musiała stawiać ta sama ręka. Przyłożył karnet do nosa i wciągnął powietrze. O tak, to jest karnet panny Blair. Przyglądał mu się bacznie przez chwilę, usiłując wymyślić jakieś logiczne wyjaśnienie. Panna Blair dopiero niedawno przyjechała do Londynu. Może robi sobie notatki, by łatwiej jej było zapamiętać nazwiska osób z towarzystwa. Wydawało się to wysoce prawdopodobne, jeśli uwzględnić mnogość przedstawicieli wyższych sfer. Chandler odetchnął z ulgą. Tak, to wyjaśnienie wydaje się wiarygodne. Nie dorastała w Londynie, mogła więc mieć kłopoty z zapamiętaniem utytułowanych dam i dżentelmenów. Na pewno dlatego robiła sobie notatki. Jak mógł w ogóle podejrzewać, że jest wspólniczką Szalonego Pańskiego Złodzieja, i to tylko dlatego, że pojawiła się w mieście mniej więcej równocześnie z nim? Przekonanie, że Millicent nie ma nic wspólnego z rabusiem, lało balsam na jego serce. Najwyraźniej tak bardzo chciał odzyskać swego kruka, że umysł burzył mu się i rozważał najdziksze nawet ewentualności. Doulton rozesłał stróżów bezpieczeństwa na wszystkie przyjęcia, może więc przyłapią złodzieja na gorącym uczynku. A może powinien poprosić, by Doulton pozwolił mu przejrzeć informacje, które dotychczas otrzymał. Nie miał przekonania, czy aby ten człowiek czegoś nie przegapi. Schował karnet z powrotem do kieszeni. Dla niego było już po przyjęciu. Pójdzie do domu i... -Unikałeś nas, Dunraven. A niech to szlag najjaśniejszy! Andrew i Fines. Po jednym z każdej strony. Nagle odniósł wrażenie, że zamiast dwóch najlepszych przyjaciół widzi dwóch najgorszych wrogów. Nie miał ochoty w tej chwili z nimi rozmawiać. Chciał jak najprędzej wrócić do domu i tam w odosobnieniu przeczytać ponownie notatki panny Blair. -Pomyśleliśmy sobie, że przejdziemy się do White'a, pogramy trochę w karty i napijemy się czegoś. Chodź z nami. -Nie dzisiaj, chłopcy. Innym razem. Właśnie wybierałem się... -Naszym zdaniem powinieneś natychmiast stąd wyjść - przerwał mu Fines i wziął go pod rękę. Andrew zrobił to samo z drugiej strony i poprowadzili go w stronę drzwi. Chandler wyrwał ręce z ich uchwytu i się zatrzymał. -A niech to piorun strzeli! Co wy, u diabła, próbujecie zrobić? Czego jak czego, ale żadnej sakramenckiej eskorty mi nie trzeba! -Próbujemy nie dopuścić, żebyś popadł w tarapaty -mruknął Fines, spoglądając mu prosto w oczy. - Przebieraj szybciej nogami. Właśnie natknąłem się na lady Lambsbeth. Jestem pewien, że kogo jak kogo, ale jej nie masz ochoty dziś spotkać. -Zwłaszcza po tej figlarnej rozmowie z panną Blair - dodał Andrew, zanim Chandler zdążył zareagować. -Różnie można ją nazwać, ale figlarna na pewno nie była - wymamrotał Chandler. -No właśnie. Wszyscy trzej ruszyli przed siebie. -Jaka rozmowa? O co wam chodzi? - dopytywał się Fines. - Kim jest panna Blair? -To młoda dama, która przyjechała do miasta dopiero na ten sezon - wyjaśnił mu Andrew, a potem zwrócił się do Chandlera: - Nie wyglądała na uszczęśliwioną twoim towarzystwem, Dunraven. I wcale jej się nie dziwię. Słyszałem, że mało jej nie wywróciłeś? Czyżbyś zaczynał tracić równowagę w towarzystwie szlachetnych dam? -A mnie się zdawało, że mówimy o lady Lambsbeth? -utyskiwał Fines. -Bo tak jest. -Wcale nie, mówiliście o pannie Blair. -O niej też - droczył się z nim Andrew. - Masz trudności, by dotrzymać nam kroku? Możemy mówić wolniej. -A niech to piorun spali. Czy moglibyśmy rozmawiać o jednej damie na raz? -No, no, cóż to się dzieje? Były czasy, kiedy bez proble- mów potrafiłeś zajmować się dwoma damami na raz i całkiem nieźle ci to wychodziło. -Nie mówimy o mnie ani o moich damach. Mówimy o Dunravenie i jego damach, a nimi wolałbym w ogóle się nie zajmować. Torowali sobie drogę przez tłum. Fines i Andrew cały czas rozmawiali i nie dawali Chandlerowi okazji, by wtrącił choć słowo. Prawdę mówiąc, Dunraven nie miał ochoty się odzywać. Nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się, że rozmawiał tego wieczoru z lady Lambsbeth. A już z pewnością nie życzył sobie poruszać z tymi dwoma tematu panny Blair. -Widziałem, że dziś wieczorem rozmawiałeś z panną Blair, ale z nią nie tańczyłeś - zwrócił się do niego Andrew. - Jeżeli nie zamierzasz się o tę pannę ubiegać, Dunraven, to może zgo dzisz się uprzejmie, bym ja poprosił ją do tańca? Jego słowa przykuły uwagę Chandlera. Andrew? Miałby tańczyć z panną Blair? Me. Tak. Do diabła, nie! -Lepiej nie wystawiaj mnie na próbę, Andrew. Nie mam ochoty wyzywać cię z tego powodu na pojedynek. Andrew zachichotał. -Chciałem się tylko dowiedzieć, jakie jest twoje stanowi sko w jej sprawie, to wszystko. - Wyszli na zewnątrz. Andrew spojrzał w bok, gdzie zebrali się stangreci i lokaje. Pokazał palcem na nich trzech, sygnalizując, że mają podjechać powozy. -Kim jest ta panna Blair, o której nie przestajecie rozprawiać? - żołądkował się Fines. - Podobno mieliśmy rozmawiać o lady Lambsbeth. Pamiętacie, o tej damie, przez którą Chandler w zeszłym roku omal nie zginął? -Tak, rozmawialiśmy o niej, ale o pannie Blair również. To ona zawróciła Chandlerowi w głowie parę przyjęć temu. Ładniutka jest, ale nie wiadomo o niej prawie nic. A sam rozumiesz, co to zawsze znaczy. Powinien raczej skupić się na kimś w rodzaju panny Bardwell albo panny Pennington. -Panny Bardwell? Tej zimnej ryby? -Powiadają, że sowity posag potrafi wspaniale ogrzać małżeńskie łoże - zauważył Andrew z przebiegłym uśmiechem. -Co ty gadasz? To teraz rozmawiamy o pannie Bardwell? Czy zechcecie łaskawie ograniczać się do jednej damy na raz? -Przestańmy w ogóle rozmawiać o damach - wtrącił Chandler, uświadamiając sobie, że dawno już powinien był się odezwać i przerwać przekomarzającym się przyjaciołom. Miał ich obydwu po dziurki w nosie. -Łatwo ci mówić, Dunraven. Wygląda na to, że dziś wieczorem goniły za tobą dwie damy. Ja tylko usiłuję zrozumieć, dlaczego. -Po prostu dojrzałeś, by się ustatkować, Andrew - stwierdził Fines. - Czemu nie miałbyś się do tego przyznać? -A masz ochotę dostać ode mnie kopniaka? -Chcesz się bić? - zapytał Fines. - Wystarczy, że powiesz. mi, kiedy i gdzie. Wolny jestem już w tej chwili. Chandler zobaczył, że podjeżdża jego powóz. To była okazja, żeby od nich uciec. -Naprawdę miło ze strony was dwóch, że wydostaliście mnie tak szybko z tego przyjęcia, ale jadę do domu, nie do White'a. -Nie psuj zabawy, Dunraven - fuknął Andrew. - Jest jeszcze wcześnie, a od początku tego sezonu nie pogadaliśmy sobie we trójkę o damach. -Daj mu spokój. Nudziarz się z niego zrobił, od kiedy mu tego kruka ukradli - powiedział Fines. -Są chwile, kiedy bardziej niż ja wydajesz się trapić tym, że kruk zaginął. -Mieliście go w swojej rodzinie od stu lat. Chyba powinieneś czuć się po prostu okropnie, że ci go tak zwinęli sprzed nosa. Chandler cały się zjeżył. Rzeczywiście czuł się przez to okropnie. -Po co miałbym robić zbolałą minę, kiedy ty bolejesz za nas obu? -Nie, nie. To kompletnie nie tak, Fines - Andrew znowu wtrącił się do rozmowy. - Przypuszczam, że on złości się przez pannę Blair. Najpierw niewiele brakowało, żeby obalił ją na podłogę, a potem pewnie poprosił ją do tańca, a ona mu odmówiła. I przez to jest w takim paskudnym humorze. -Dobry Boże, Dunraven, po co ją wywracałeś na podłogę? - dopytywał się Fines. -Wcale jej nie wywracałem - warknął Chandler i zaciął zęby, by nie dać upustu złości. - Po prostu na nią wpadłem. -Może to fakt, że od miesiąca nie ma kochanki, powoduje, że jest taki niezgrabny. -Tak długi okres bez kochanki wystarczy, by słaby mężczyzna stracił humor. A niech to diabli, Dunraven, dlaczego słowa nie powiedziałeś? -Mężczyzna nie rozmawia o takich sprawach - odpowiedział Andrew zamiast Chandlera. -Zobaczę, może uda mi się kogoś dla ciebie znaleźć, Dunraven. Chandler uniósł w górę dłoń. -Nie, dziękuję ci. Kiedy zechcę znaleźć sobie kochankę, sam uporam się z tym problemem bez trudu. Zamierzam pożegnać się z wami z jednego tylko powodu: na ten wieczór mam was już obu dość i gotów jestem wracać do domu. -Jeżeli musisz, to jedź. Czy nadal jesteśmy umówieni na jutro na wyścigi? - zapytał Fines. -Nie ze mną - zaprotestował Andrew, cofając się o krok. -Na mnie nie liczcie. Mam inne plany. Chandler i Fines popatrzyli na niego. -Przykro mi. - Andrew wzruszył ramionami i uśmiech- nąl się z zakłopotaniem. - Zabieram jutro po południu pannę Pennington na przejażdżkę po parku. -Ty kundlu. - Fines szeroko się uśmiechnął. - Naprawdę zadurzyłeś się w tej ślicznej damie, czyż nie? Andrew zmarszczył brwi. -Zadurzyłem? Dobry Boże, nie! Po prostu w tym roku staranniej przyglądam się damom. A jeżeli wy dwaj przejrzelibyście się od czasu do czasu w lustrze, to postąpilibyście tak samo. Na wszelki wypadek podpowiem wam: nie robicie się coraz młodsi. -Słuchaj no - nabzdyczył się Fines. - Nie masz powodu tak mówić. Chandler machnął ręką na swoich przyjaciół i zostawił ich. Księżyc świecił wysoko na niebie, kiedy powóz Heathe-coute'ow wysadził Millicent przed londyńskim domem jej ciotki. Hrabiostwo zaczekali, aż Phillips otworzy drzwi i wpuści panienkę do środka, a potem odjechali. Hamlet się rozszczekał, zanim Millicent wspięła się na piętro. Kiedy po schodach wchodził na górę ktoś ze służby, spaniel nie szczekał, i Millicent miała nadzieję, że niedługo również i jej kroki będzie traktował jak coś znajomego. Zatrzymała się przy wpółprzymkniętych drzwiach ciotki i lekko zapukała. Zawsze czekała, aż ciotka albo Emery pozwolą jej wejść. Poproszono ją do środka. Przekroczyła próg. Uderzył w nią ciepławy powiew powietrza, niosącego mocną woń oleju z lamp wymieszaną z ostrym zapachem maści. Ku wielkiemu zdumieniu Millicent ciotka siedziała na łóżku, podparta kilkoma poduszkami, a zwinięty w kłębuszek Hamlet czuwał przy jej biodrze. Po raz pierwszy od chwili, kiedy panna Blair zawitała do domu lady Beatrice, lampy paliły się jasno i mogła wyraźnie zobaczyć twarz ciotki. -Ciociu Beatrice! - wykrzyknęła z uśmiechem. Podeszła bliżej do łóżka, chociaż Hamlet zawarczał ostrzegawczo. -Wygląda ciocia dziś wieczorem cudownie. Chciałam powiedzieć: dziś rano. - Przy tak wyczerpującym rozkładzie zajęć Millicent kompletnie zatraciła poczucie czasu. -Jak możesz coś takiego mówić, kochanieńka? - utyski wała ciotka, machnąwszy zdrową ręką. - Czuję się zupełnie okropnie. W głowie mi się kręci. Beatrice była przystojną kobietą - kiedy nic jej nie brakowało. Posturę miała drobną i wyglądała na dużo młodszą niż pięćdziesiąt pięć lat. Millicent widziała, jak dobrze służy jej życzliwe nastawienie do świata mimo pracy, którą przez te wszystkie lata się zajmowała. Ciemnobrązowe włosy ciotki przyprószone były lekko siwizną i opadały w miękkich puklach na ramiona. Opuchlizna wokół oczu i ust już sklęsła i twarz odzyskiwała swój pierwotny kształt. -Mówię tak, bo to prawda. Zaczyna ciocia przypominać śliczną damę z moich wspomnień. -Tylko tak dalej, pleć, pleciugo - prychnęła ciotka, ale dotknęła leciutko skóry wokół oczu i ust. -Wcale nie plotę. Prawie cała opuchlizna zeszła już cioci z twarzy, a siniaki przybladły i nie są ciemnofioletowe, tylko jasnoróżowe i żółte. -Przestań, proszę. To brzmi zupełnie okropnie. Przecież od upadku minął już ponad tydzień, a mnie wciąż wszystko boli, kiedy się poruszę. -To dlatego, że dopiero ciocia zdrowieje. Musi trochę potrwać, zanim złamanie się zrośnie. Nie trzeba się irytować. Ani się ciocia obejrzy, a już będzie ciocia wyprowadzać Hamleta na spacerek do swego ślicznego ogrodu i zabierze się ciocia z powrotem do pracy. -Doczekać się tego nie mogę - narzekała lady Beatrice. -Wszyscy znajomi, którzy wiedzą, że zatrzymałam się u cioci, przesyłają ukłony oraz życzenia powrotu do zdro wia. Ciotka Beatrice westchnęła i poprawiła sć>bie nocny strój pod szyją. -Pewnie nie zdążę wydobrzeć na tyle szybko, żeby w tym sezonie za cokolwiek się zabrać. Millicent czekała na powrót ciotki do zdrowia jak na wybawienie. -Nie traćmy nadziei, dopóki nie będziemy musiały jej stracić, dobrze? -Mam wrażenie, że skóra jest dziś mniej napięta. - Lady Beatrice uniosła dłoń i lekko poklepała się po policzku. - Może nawet wyglądam nieco lepiej, ale w żadnym razie nie nadaję się do tego, by wstać i wyjść z domu. Jej bratanica podeszła o krok bliżej. Łebek Hamleta gwałtownie uniósł się do góry; spaniel przyglądał się Millicent wielkimi brązowymi ślepiami, ale nie szczekał ani nie warczał. Może ich stosunki jednak się poprawiają. Uśmiechnęła się do psiaka, a dopiero potem skupiła uwagę na ciotce. -Usiadła ciocia dzisiaj, co się wcześniej nie zdarzało, i uważam, że to dobry znak, świadczący, że ciocia wraca do siebie. -Przypuszczam, że możesz mieć rację. Weźmy się do tego artykułu. Co mi przyniosłaś dzisiaj? Millicent zdjęła z przegubu torebkę i rozsunęła wiązadła. Wyciągnęła karnet i odwróciła go, by przeczytać to, co zanotowała na odwrocie, ale karnet okazał się pusty. Pusty? Anieli niebiescy! Jak to się mogło stać? Gorączkowo szukała w torebce drugiego karnetu, ale nic nie znalazła. Wciąż jeszcze nie wierząc własnym oczom, odwróciła torebeczkę do góry nogami i wysypała jej zawartość na łóżko. Hamlet podniósł się i podszedł do rzeczy, które leżały przy stopach ciotki. Spokojnie obwąchał ołówek i szczeknął raz, a potem zainteresował się chusteczką. Och, nie! Millicent przyjrzała się pierwszej stronie karnetu i zorientowała się, że lord Dunraven przez pomyłkę musiał podnieść z podłogi karnet kogoś innego! Co za paskudny pech! Jej karnet pewnie w tej chwili służba wymiata na kupę śmieci, a ona wpatruje się w nieprzydatny do niczego kawałek papieru. -Co się mogło stać? - wyszeptała cichutko, a równocześnie dłonie jej mocno zacisnęły się w pięści. -Kochana dziewczyno, o co chodzi? - zaczęła dopytywać się ciotka. - Wydajesz się wytrącona z równowagi. -Nic, nic. - Millicent nie mogła dopuścić, by ciotka dowiedziała się, co się stało. - Szukałam tylko czegoś. Wszystko jedno. To bez znaczenia. - Nie najlepiej kryła zdenerwowanie. Jakim cudem lord Dunraven podniósł niewłaściwy karnet? - Co ja takiego dowiedziałam się tej nocy? Niech mi ciocia pozwoli przez moment pomyśleć. Millicent przyłożyła palec do warg i udawała, że się głęboko zastanawia. W umyśle miała taką samą pustkę, jak na trzymanym w dłoni karnecie. Co zanotowała, zakradłszy się do tamtego gabinetu? Nie mogła sobie przypomnieć niczego poza wyrazem twarzy lorda Dunravena, kiedy podawał jej karnet. Czy wiedział, że niewłaściwy? Nie, niemożliwe. Przyglądała się lordowi, kiedy się pochylał i go podnosił. Karnet wyglądał jak ten, który upuściła, ale one wszystkie były do siebie podobne. Lord Dunraven raz już przyłapał ją na robieniu notatek. Droczył się z nią nawet później na ten temat, ale była pewna, że tym razem w żaden sposób nie mógł widzieć, jak sobie coś zapisuje. Tak bardzo uważała, żeby na pewno nikt nie poszedł za nią do gabinetu na tyłach domu. -Millicent, te twoje namysły za długo trwają. Nie mamy aż tyle czasu. -Ach... chyba najważniejsza plotka, jaką dzisiaj słyszałam, to że lady Lambsbeth wróciła do miasta. -Jesteś tego pewna? - Ciotka Beatrice pochyliła się do przodu. Hamlet stracił zainteresowanie zawartością torebki Millicent i z powrotem wtulił się w swoją panią. -Całkiem pewna. - Millicent nie wątpiła, że może mieć pełne zaufanie do wszystkiego, co powie jej Lynette. -Cóż za smakowita nowinka. Jeżeli to prawda, warto o niej donieść. Z kim tańczyła? -Tego nie wiem, ale widziano ją na stronie podczas tete-a-tete z lordem Dunravenem. - Millicent wyrwało się to, co dyskretnym szeptem przekazała jej, Lynette, kiedy wychodziła już z przyjęcia z wicehrabiną Heathecoute. -Czy jesteś tego wszystkiego całkiem pewna? Byłaś świadkiem ich intymnej pogawędki? Nie, nie była świadkiem, ale wątpliwości nie miała. Kiedy Lynette jej o tym powiedziała, ogarnęło ją uczucie bardzo podobne do zazdrości. -Dobry Boże, nie. Nie mam pojęcia, jak wygląda lady Lambsbeth. Dostałam tę informację z bardzo wiarygodnego źródła, kiedy wychodziłam z przyjęcia. Oczy ciotki Beatrice nagle zrobiły się szkliste. -Jeżeli rzeczywiście tak się sprawy mają, to dysponujemy informacją, o jakiej najbardziej lubią dowiadywać się nasi czytelnicy. Millicent poczuła, że w gardle ją ściska. Była trochę zaniepokojona, że ciotka aż tak interesuje się tą konkretną ciekawostką. Oczy starszej pani błyszczały z podniecenia. -Millicent, muszę dowiedzieć się, kto ci powiedział o ich po tajemnym spotkaniu. Słowa nie możemy opublikować na ten temat, dopóki nie zyskamy pewności, że lady Lambsbeth rze czywiście jest w mieście i że brała udział przynajmniej w jed nym przyjęciu, w którym uczestniczył również hrabia. Panna Blair zmarszczyła brwi. Ogarnęło ją przygnębiające uczucie, że powinna była zachować informację o lady Lambsbeth i lordzie Dunravenie dla siebie. A teraz zrobiło się już za późno, by czynić sobie wyrzuty. -Więc to, czy naprawdę ze sobą rozmawiali, nie jest waż ne? - zapytała. -Oczywiście, że jest. Ale niezbyt istotne. Biorąc pod uwagę ich przeszłe związki, można spokojnie założyć, że jeżeli rzeczywiście trafili na to samo przyjęcie, musieli rozmawiać ze sobą. Jakże rozkosznie byłoby podsłuchać słówko czy dwa z tego, co do siebie mówili. A teraz powiedz, kto przekazał ci tę informację? -Wolałabym tego nie zdradzać, ciociu Beatrice. Moje źródło przekonane jest, że dochowam tajemnicy. -I ma rację. Na tej samej zasadzie ja rozmawiam z tobą, a ty ze mną, kiedy jesteśmy same. Dobre nieba! Czy sądzisz, że kiedykolwiek zdradziłabym, skąd pochodzą informacje lorda Truefitta? Okazałabym się strasznym głuptasem, gdybym coś takiego zrobiła. A jeżeli ktokolwiek dowiedziałby się, że to ja jestem lordem Truefittem, byłabym skompromitowana i musiałabym opuścić miasto. -Rozumiem. Jestem pewna, że nie powiedziałaby mi o niczym, co się naprawdę nie wydarzyło. Można na niej w pełni polegać. -Ja również jestem tego pewna. Dobre nieba, Millicent, wykonuję tę pracę od piętnastu lat i nie powierzyłam żadnej informacji nikomu poza osobą, z którą kontaktuję się w „The Daily Reader", Heathecoute'ami i teraz tobą. To, co mówiła ciotka, było prawdą, i nieco podniosło Millicent na duchu, lecz równocześnie ugruntowało ją w przekonaniu, że nigdy nie polubi pisania o prywatnym życiu innych ludzi. A jeżeli lord Dunraven nie życzył sobie, by ktokolwiek dowiedział się o jego rozmowie z lady Lambsbeth? -Bardzo dobrze - ustąpiła. - Moją informatorką jest Ly-nette Knightington. -Hmm. Ta ze znamieniem? - Ciotka Beatrice skupiła się tak, że aż twarz jej się zmarszczyła. Hamlet polizał ją po ręce. Millicent przytaknęła. -Bywa zawsze na najlepszych przyjęciach, jako że jej oj ciec jest księciem. Zwykle bardzo milcząca. Spędza więk- szość czasu, obserwując innych. Nieczęsto widywałam, żeby z kimś rozmawiała. -Może dlatego, że nikt nie zadaje sobie trudu, by naprawdę z nią porozmawiać - podsunęła Millicent. -I naprawdę wszystkich zna. Biedaczka nie ma szans na zamęście. Myślę, że zdaje sobie z tego sprawę, a mimo to często bywa w towarzystwie. Przypuszczam, że to całkiem prawdopodobne, iż przyłapała ich na rozmowie. -Lady Lynette okazywała mi wielką życzliwość za każdym razem, kiedy się spotkałyśmy. Mówiłam cioci, że złożyła mi wczoraj wizytę. -Tak, tak. Pamiętam. Prawdopodobnie dobrze wyjdziesz na kontaktach z księżniczką. Myślę, że możemy ją uznać za wiarygodne źródło. Powiedz mi dokładnie, co ci dziś wieczorem mówiła. -Niech ciocia pozwoli, że się zastanowię. - Millicent zaczęła chować swój dobytek do torebki, bo Hamlet skończył go oglądać i ułożył się znowu. -Nie mamy czasu na to twoje myślenie, Millicent - zwróciła jej niecierpliwie uwagę ciotka. -Właśnie się żegnałam, kiedy... - Niespodziewanie przypomniał jej się pocałunek, jakim obdarzył ją w ogrodzie lord Dunraven. -Millicent? - ponaglała ciotka. -Lord Heathecoute pomagał małżonce założyć pelerynę, a wtedy lady Lynette podeszła do mnie i wyszeptała, że widziała ich dwoje podczas prywatnej rozmowy w pobliżu drzwi wejściowych. -Może się tam spotkali zgodnie z planem. -Naprawdę nie wiem. Lady Lynette dodała, że lady Lambs-beth jest nawet bardziej promienna niż w zeszłym roku. -W głosie Millicent pojawiła się nutka smutku. - Lady Lynette dyskretnie pokazała wachlarzem na damę, która stała niedaleko nas. Na ile mogłam się zorientować, była naprawdę bardzo piękna. - Mówiąc te słowa, poczuła następne delikatne ukłucie... zazdrości? Czy to właśnie poczuła? Z pewnością nie. -Równie piękna i równie śmiercionośna jak wysadzany klejnotami sztylet - zauważyła lady Beatrice. - Czy lady Ly-nette nie słyszała przypadkiem choć słówka z tego, eo do siebie mówili? -Nie wspominała o tym. -Nie, oczywiście, że nie. Droga dziewczyna nie posunęłaby się tak daleko w płotkach. Millicent znowu zaczęła zastanawiać się, czy mówią z ciotką o tej samej lady Lynette. Dla panny Blair córka księcia stanowiła niewyczerpaną kopalnię plotek, zwłaszcza kiedy w grę wchodził lord Dunraven. -Pospiesz się, kochanieńka, weź pióro i welin, nie wolno nam marnować czasu. Jeżeli lady Lynette widziała, jak roz mawiali ze sobą, musieli to widzieć i inni. Poświęcimy tej hi storii całą naszą rubrykę. Millicent, odwracając się, mocno zacisnęła na moment oczy. Wcale jej się to nie podobało, że wszystko jej się skręca w poczuciu winy. Co zrobiła lordowi Dunravenowi? Jak by zareagował, gdyby kiedykolwiek dowiedział się, co mu zrobiła? Czy zdołałby jej przebaczyć? „Strzeż się, panie, zazdrości! O, strzeż się tego potwora zielonookiego, co pożerając ofiarę - z niej szydzi". Ciekawe, czy lord Dunraven może mieć aż tak krótką pamięć? Czy to nie w zeszłym zaledwie roku lord Lambsbeth wyzwał go na pojedynek u White'a? Ale piszący te słowa dowiedział się właśnie, że w tym sezonie wyzwania nie będzie, bo lady Lambsbeth jest wdową. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Millicent oddychała głęboko, z radością jadąc powoli otwartym powozem do dzielnicy handlowej, położonej w pobliżu miejskiej rezydencji ciotki. Nie wypadało jej jechać samej, a tym razem obowiązki przyzwoitki pełniła nie pokojówka panienki, tylko gospodyni ciotki, pani Brown, która musiała odebrać kilka sprawunków dla lady Beatrice. Poza domem gospodyni była równie milcząca jak w domu. Millicent kilkakrotnie próbowała nawiązać z nią rozmowę, komentując piękną pogodę i urodę kwiatów w mijanych parkach, ale na każdą wypowiedź bez wyjątku pani Brown reagowała tylko lapidarnym: „Tak, panienko". Millicent zamilkła więc również, rezygnując z rozmowy, i po prostu delektowała się przejażdżką. Wyjechała na miasto po raz pierwszy od swojego przyjazdu do Londynu i zamierzała się cieszyć każdą chwilą. Niebo było intensywnie niebieskie, temperatura przyjem- na. Mijały po drodze szeregi rezydencji miejskich i zielone przestronne place. Millicent miała na sobie wygodną suknię spacerową z lekkiego muślinu, z zapinaną na trzy guziki delikatnie prążkowaną rypsową narzutką od kompletu. Jej słomkowy kapelusik przybrany był maleńkimi kwiatuszkami na główce i przewiązany sztywnym muślinem w tym samym cynamonowym odcieniu, co giemzowe rękawiczki. W praktycznych brązowych półbucikach łatwo jej będzie spacerować. Przekonała się, że popołudniami ulice są zadziwiająco ruchliwe. Nigdy w życiu nie widziała tylu kabrioletów, fa-etonów, wozów i innych środków lokomocji. Niektóre z powozów były dosyć bogato zdobione, z misternymi listwami i złotymi herbami na drzwiczkach. Ciągnęła je na ogół para albo czwórka starannie dobranych koni, którymi powoził stangret w atrakcyjnej liberii. Kierując się do centrum, wjechały na Oxford Street, a tam tłok na ulicach dodatkowo skomplikowała obecność zamiataczy, tłum przechodniów zajmujących swymi codziennymi sprawami oraz wąskie wózki ulicznych sprzedawców. Millicent zauważyła, że minęły kilka sklepów, gdzie sprzedawano materiały, koronki i artykuły pasmanteryjne, ale najwyraźniej nie wybierały się do żadnego z nich. Gospodyni wiozła ją do ulubionego przez lady Beatrice sklepu. Ciotka twierdziła, że ten nietypowy sklep nadaje się wprost idealnie do tego, by Millicent kupiła w nim dla matki trochę koronek, jakieś wstążki, nici do haftu czy wiele innych drobiazgów, które z łatwością będzie można wysłać powozem pocztowym. Od przyjazdu do Londynu pannie Blair nie starczało raczej czasu, by myśleć o matce. Wysłała do niej tylko jeden krótki liścik. Miała nadzieję wynagrodzić rodzicielce swój brak zainteresowania, kupując dla niej skromny podarek. Jak tylko weszły do sklepu, Millicent zorientowała się, że pani Brown i sprzedawczyni znają się dobrze. Zapytana o chlebodawczynię, pani Brown dyskretnie poinformowała pannę sklepową, że jaśnie pani wraca do zdrowia zgodnie z oczekiwaniami, a potem wyjaśniła, kim jest Millicent. Millicent uśmiechnęła się do panny sklepowej i uparła się, że nie potrzebuje żadnej pomocy przy wybieraniu sprawunków. Zostawiła obie panie na froncie sklepu, podeszła natychmiast do stołu, na którym leżały koronki, i uważnie przyglądała się ich zawiłym wzorom. Stamtąd przeszła do wstążek, które proponowano w tak wielkiej gamie kolorów i szerokości, że pojęcia nie miała, jak uda jej się na coś konkretnego zdecydować. Przyglądając się przepięknym materiałom, usłyszała, że drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły dwa albo trzy razy, ale nie zwracała na to uwagi. Sprzedawczyni raz jeszcze zaproponowała jej swoją pomoc, ale Millicent zapewniła, że najpierw woli bez pośpiechu obejrzeć wszystko, a dopiero potem podejmie decyzję. Panna sklepowa i gospodyni nie przestawały ze sobą rozmawiać jak najlepsze przyjaciółki, które nie widziały się od lat. Millicent głowę byłaby dała, że pani Brown przy nikim nie zrobi się gadatliwa, ale właśnie przekonała się, że nie miała racji. Chcąc dać gospodyni czas na dokończenie rozmowy, przeszła powoli na tyły sklepu, gdzie poukładano delikatne materiały. Pogładziła właśnie kawałek niebieskiego welwetu, kiedy nagle na plecach poczuła czyjąś dłoń, która delikatnie popychała ją do przodu. Odwróciła gwałtownie głowę i zobaczyła tuż przy sobie lorda Dunravena. Dech jej zaparło, ale pozwoliła, by poprowadził ją na koniec przejścia, gdzie wysoko piętrzyły się bele ciemnych aksamitów. - Proszę się tu zatrzymać i przyjrzeć tym materiałom - polecił i pospiesznie narzucił kilka bel jedna na drugą. Nie minęła chwila, a ułożył dwa stosy na tyle wysokie, że mógł za nimi stanąć i nie dostrzegłby go nikt z ludzi na froncie sklepu. Kiedy skończył, odwrócił się do Millicent. -No. To powinno ukryć mnie przed pani przyzwoitką. -Co pan, na litość boską, robi w bławatnym sklepie? -Szukam pani, to oczywiste. Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza. -Coś mi się zdaje, że zły nawyk zaskakiwania mnie wchodzi panu w krew, sir. -Tylko dlatego, że tak łatwo daje się pani zaskoczyć, panno Blair, ale dlaczego ten nawyk miałby być zły? Może wszedł mi w krew dobry nawyk zaskakiwania pani? Wyciągnął rękę, dołożył jeszcze jedną belę na stos obok Millicent i zbliżył się do niej o krok. -Czy zaskakiwanie kogoś może być czymś dobrym? - za pytała. -Tak. -Jak to? -Pokażę pani kiedyś, ale jeżeli demonstracja ma się udać, nie może pani mieć niczego na sumieniu. Millicent wyprostowała się w ramionach i uniosła brodę do góry. -A cóż pan przez to rozumie? - zapytała i obejrzała się przez lewe ramię. Pani Brown i sprzedawczyni nadal pogrążone były w swojej rozmowie. - Co miałabym mieć na sumieniu? -Proszę mi powiedzieć. -Mówi pan zagadkami, sir. -Może i tak, ale jest pani dla mnie tajemnicą, panno Blair, a to oczywiście mnie intryguje. -Nie staram się być dla pana tajemnicą, lordzie Dunra-ven - zaprotestowała Millicent, zastanawiając się, czy nie przekrzywił jej się kapelusik, skoro lord z takim natężeniem na nią patrzy. -Jeżeli tak się sprawy mają, to dlaczego nie odpowie pani wprost na moje pytania? Każe mi to zastanawiać się, czy nie ukrywa pani skrzętnie jakichś sekretów. Jego słowa obudziły czujność Millicent. -Sekretów? Ma pan bujną wyobraźnię, sir. Lord Duhraven uśmiechnął się łobuzersko i Millicent uświadomiła sobie, że tylko się z nią przekomarza. Mimo to nagle poczuła się tak, jakby przyłapał ją na pisaniu rubryki towarzyskiej. To niemożliwe, by dowiedział się, czym się Millicent zajmuje - chyba że przeczytał jej karnet! Czy mogło tak się stać? Nie. Zareagowała stanowczo zbyt poważnie na bezceremonialną uwagę pana hrabiego, ponieważ miała nieczyste sumienie. Jakże mógłby wiedzieć cokolwiek o niej czy o tym, co robiła dla ciotki? Słowa więcej na ten temat nie powie. Gdyby Dunraveno-wi wpadł w ręce karnet, z pewnością wyszedłby z ukrycia i otwarcie rzucił jej oskarżenie; nie wiedzieć czemu przekonana była, że nie nosi się z takim zamiarem. Dawno już nauczyła się, że jeżeli nie umie odpowiedzieć na pytanie albo nie podoba jej się obrót, jaki przybiera rozmowa, najlepiej zmienić temat. Chyba rozsądnie będzie tak teraz postąpić. -W żaden sposób nie może to być przypadkowe spotkanie, lordzie Dunraven. -I nie jest. -Taki z pana hultaj, że przyszedł pan za mną aż tutaj? -zapytała, trochę dotknięta, trochę połechtana i trochę podniecona. -Tak. -Naprawdę jest z pana hultaj pierwszej wody. -Tu ponoszę winę. - Przerwał, a potem dodał: - Chociaż tylko czasami. -Inne słuchy do mnie doszły. -Zdarzało mi się zachować właściwie, panno Blair, kiedy miało to największe znaczenie. Uśmiechnął się i nagle Millicent poczuła się tak, jakby jej pro- sto w twarz zaświeciło słońce. Jak to możliwe, by swoim uśmiechem Dunraven potrafił sprawić, że dzień robił się promienny, a ją przepełniała radość? Nagle zapragnęła wyrzucić w górę ramiona i okręcić się w kółko, jakby miała znowu pięć lat. Stał przed nią, jak sam to przyznawał, hultaj, który umiał oczarować każdą damę, nie tylko ją. A przecież na jego widok serce zaczynało trzepotać się jej w piersiach. Usiłowała mówić stanowczym tonem, nie podnosząc przy tym głosu. -Siedzenie mnie jest niedopuszczalne. Co gorsza, pojawił się pan tu, w sklepie, i rozmawia pan ze mną. Czy pan w ogóle nie dba o moją reputację? -Pani reputacja jest u mnie bezpieczna. Nie zostawiła mi pani wyboru, nie godząc się, bym, jak na dobrze wychowanego dżentelmena przystało, złożył pani wizytę. Musiałem obmyślić jakiś plan, by panią zobaczyć. Postanowiłem obserwować dom lady Beatrice, dopóki pani nie wyjdzie znowu do ogrodu. A kiedy zobaczyłem, że pani wyjeżdża, postanowiłem panią śledzić. -Znowu pan obserwował dom? To niemądre. Przecież mogłam przez cały dzień siedzieć w środku. -Niemądre, to prawda. Ale ja mam szczęście. -Szczęście, też coś. Najwyraźniej do perfekcji opanował pan umiejętność lawirowania, umożliwiającą spotkania na osobności z młodymi damami, kiedy i gdzie tylko pan chce. Uśmiechnął się do niej znowu tym swoim ujmującym uśmiechem, skrzyżował ręce na piersi i w bardzo swobodnej pozie oparł się szczupłym biodrem o stół. -To prawda, ale prawdą jest też fakt, że nie zniżałem się ostatnio do takich psich figli. Nie widziałem potrzeby, a przed laty robiłem to dla zabawy i rozrywki. A teraz robię to, ponieważ jest pani pierwszą młodą damą, która nie zgo dziła się dać mi pozwolenia, bym złożył jej wizytę w przy zwoity i dżentelmeński sposób. Z jakiegoś bliżej nieznanego powodu to szczere wyznanie podniosło pewność siebie Milłicent i pozwoliło jej szczerze się do Dunravena uśmiechnąć. -Mój sprzeciw powinien był pozwolić się panu domyślić, że nie chcę się z panem widywać. -Domyślić? Ja go potraktowałem jak wyzwanie. Pamiętając o mojej zatraconej złej sławie i pani nieskazitelnej reputacji, pomyślałem, że może chodzi o to, iż wolałaby pani, by nikt nie zobaczył nas razem. Na tę uwagę Milłicent parsknęła śmiechem, cichym, ale niepohamowanym. Lord taki był ujmujący, że miała wrażenie, jakby ją ślicznie opakowywał, zanim wręczy ją sam sobie w prezencie. -Cśśś - Dunraven uniósł palec do ust. - Chyba nikt nie wie, że tu jestem. Pani Brown i panna sklepowa nadal trzymały się razem, ale odeszły trochę dalej, żeby popatrzeć na słoiczki z kremami, olejkami czy czymś innym za ladą na froncie sklepu. Milłicent odchrząknęła i znowu przesunęła palcami po materiale. -Niemożliwe - zaprotestowała, a potem zapytała: - Jak pan się tu dostał, żeby pana nie zobaczyły? -Zaszedłem na tyły sklepu i wślizgnąłem się do środka przez drzwi. - Wyjrzał zza beli materiałów. - Nie wydaje mi się, żeby był tu teraz ktoś jeszcze oprócz pani i mnie, pani przyzwoitki i panny sklepowej. -I dzięki Bogu za to. Ktoś mógłby pana przyłapać. -Tak. Milłicent przeszedł dreszcz podniecenia, od którego całe ciało zaczęło ją mrowić. -A to znaczy, że przyłapano by mnie na rozmowie z panem. -Tak. -To pana nie martwi? Hrabia przysunął się jeszcze nieco bliżej i jeszcze bardziej zniżył głos, mówiąc: -Panią może martwić. Dla mnie pewne sprawy warte są ryzyka, panno Blair. Millicent skubała skraj materiału i udawała, że bacznie mu się przygląda, ale naprawdę pragnęła tylko spojrzeć w uwodzicielskie niebieskie oczy lorda Dunravena i powiedzieć mu, że czuje się oczarowana i że pochlebia jej, iż zadał sobie tyle trudu tylko po to, by zobaczyć się z nią po raz drugi w ciągu dwóch dni. Przecież hrabia musi zdawać sobie sprawę, z jak wielkim trudem mu się opiera. Jego uśmiech, jego zachowanie i nawet jego zła sława wprawiały ją w konsternację, martwiły i... urzekały. Ale za nic nie może dopuścić, by dowiedział się, że warto było narazić się na ryzyko, iż przylapią ją na rozmowie z nim we dwoje, byle go dziś zobaczyć. Odetchnęła głęboko, niespiesznie. I co ma teraz zrobić? Jeżeli Dunraven będzie ją śledził, ściągnie na nią uwagę, a to zagrozi pracy ciotki. Myślała przede wszystkim o tym, żeby tę pracę utrzymać w sekrecie. Gdyby pozwoliła się komuś z lordem przyłapać, może jakoś wyjść na jaw, że to lady Beatrice jest lordem Truefittem. Nie wolno podejmować ryzyka, że zrujnuje pozycję towarzyską ciotki. Zapewne powinna wyznać wszystko ciotce Beatrice albo wicehrabinie Heathecoute i zapytać, jak ma sobie poradzić z tym przystojnym dżentelmenem-hułtajem, który stanowczo okazywał się za bardzo zepsuty jak na jej prowincjonalne wychowanie. Z płynną gracją lord Dunraven wyciągnął rękę, ujął Millicent za okrytą rękawiczką dłoń i łagodnie przyciągnął do piersi, ukrywając ich oboje za belami materiałów. Millicent cichutko krzyknęła, ale się nie wyrywała. Jak mogłaby się wyrywać, skoro tak bardzo pragnęła, by mocno ją objął? -Czy zaskoczyłem panią? Podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Był tak blisko, że czuła jego oddech, kiedy mówił. -Tak. Kącik ust hrabiego uniósł się w szelmowskim uśmiechu. -Czy było to miłe zaskoczenie? -Tak. Zdecydowanie. Och, taki rozkoszny czort z niego! Jak mogłaby mu kłamać i powiedzieć, że nie? Przecież to takie cudowne uczucie, kiedy otaczał ją silnymi ramionami, tulił mocno i przyciskał do piersi. Szelmowski uśmiech lorda Dunravena zrobił się miły i ujmujący. Millicent wcale się nie bała jego uścisków. Wiedziała tylko, że po prostu znalazła się tam, gdzie chciała być. -Czy będzie mi pani miała za złe, jeżeli ją pocałuję? - zapytał. -Wczoraj pan nie pytał - powiedziała zdziwiona. -Wczoraj nie byłoby mi trudno uciec, gdyby zaczęła pani krzyczeć. Dzisiaj mogłoby się to okazać bardziej problematyczne. Millicent się uśmiechnęła. -Więc żeby się pana pozbyć, wystarczy, bym zaczęła krzyczeć? -Albo głośno kaszleć, co ściągnęłoby na panią uwagę, panno Blair. Co więc pani wybiera? -Pocałunek - zdecydowała bez wahania, wiedząc, że jeżeli się zawaha, to górę weźmie zdrowy rozsądek, a do tego nie chciała dopuścić. Hrabia pochylił głowę i lekko musnął wargami usta dziewczyny. Pocałunek był tak delikatny i ulotny, że gdyby Millicent mocno się postarała, mogłaby uwierzyć, iż wcale go nie było, a przecież serce zaczęło jej bić w szalonym tempie, a w podbrzuszu coś rozkosznie się skurczyło. Spojrzała Dunravenowi w oczy, obawiając się, że zechce ją jeszcze raz pocałować... obawiając się, że nie zechce. Och, cóż za słodka udręka! Zwilżyła wargi i powiedziała: -Cieszę się, że taki hukaj jak pan potrafi prosić o pozwolenie na pocałunek. -Powiedziałem pani, że umiem zachować się jak dżentelmen... niekiedy. Przeczuwałem, że nie zacznie pani krzyczeć, jeżeli panią obejmę i pocałuję, ale nie chciałem pani przestraszyć. -Nie boję się pana, sir. -Wiem. Czy mogę panią znowu pocałować? -Tak, proszę. Ramiona hrabiego zacisnęły się silniej wokół Millicent, przyciągnął ją mocniej do piersi, a ona instynktownie rozchyliła wargi i otworzyła usta, pozwalając mu zagłębić się językiem w ich ciepłe wnętrze. Pocałunek był przeciągły, mocny, oszałamiający. Krótkie, urywane oddechy mieszały się z naszeptliwy-mi westchnieniami. Millicent nie miała pojęcia, które wydobywają się z ust lorda Dunravena, a które z jej własnych. Przerwał wreszcie pocałunek, ale nie rozluźnił uścisku. Zajrzał jej głęboko w oczy i stwierdził: -Chciałem panią tak pocałować od chwili, kiedy zobaczyłem ją tamtego pierwszego wieczoru na korytarzu. Pamięta to pani? -Przesłał mi pan pocałunek. -Jeszcze jeden dowód na to, że zdarza mi się zachować jak dżentelmen. Nie puścił jej, tylko obrócił ich oboje i przesunął tak, że teraz Millicent opierała się o stół z materiałami. -Co pan zamierza zrobić? -Pocałować panią jak szaleniec. Millicent przygryzła dolną wargę i chciała zaprotestować, ale nic z tego nie wyszło. -Niech się pani nie boi - wyszeptał cicho Dunraven. - Mię dzy stosami materiałów widzę pani służącą. Będę się miał na baczności. Nie pozwolę, by przyłapała nas ona czy ktokol- wiek inny. Jeżeli skieruje się w tę stronę, dam nura pod stół. Millicent skinęła głową, a Dunraven znowu się ku niej pochylił. Wiedziała, że to, na co mu pozwala, dawno już przekroczyło wszelkie dopuszczalne granice, ale przy nim wyzbywała się całkowicie ostrożności i zdrowego rozsądku. Ich pocałunki w sklepie miały zdecydowany posmak czegoś buntowniczego, przejmującego radością i odrobinę niegodziwego. Wcale nie pragnęła, by przestał, bo w jego ramionach znikały wszelkie zahamowania. Kiedy usta ich spotkały się, wargi hrabiego się rozchyliły. I Millicent natychmiast zorientowała się, że nie będzie to łagodny, czuły pocałunek. Z pożądania zaczęła oddychać szybko i nierówno. Lord Dunraven wpił się gwałtownie w jej usta, a ona reagowała z takim samym ogniem. Zacisnął ramiona mocno na jej plecach i przyciągnął ją do siebie w miażdżącym uścisku. Millicent znowu instynktownie rozchyliła usta, a kiedy wsunął w nie język, odpowiedziała tym samym. Z radością słuchała, jak Dunraven tłumi cichy krzyk rozkoszy za każdym razem, kiedy zanurzała język w jego ustach. -Smakujesz tak słodko - wyszeptał, nie odrywając warg. -A pan jest mistrzem w całowaniu - odpowiedziała bez tchu. Dunraven przesunął usta, pocałował ją w policzek, w bro dę, a potem w szyję. -Czy lubi się pani czuć tak, jak się pani przy mnie czuje? -Tak. Nigdy nie odczuwałam równie intensywnej przyjemności przy pocałunkach. -Więc ktoś panią już wcześniej całował? -Oczywiście. Przecież mam już niemal dwadzieścia jeden lat. -Ale nikt pani nie całował tak gruntownie, jak ja panią właśnie pocałowałem? -Ma pan rację. Jeżeli jakiś dżentelmen mnie całował, robił to za każdym razem tak, jak wypada, w policzek. -Dżentelmen postępował tak, jak wypada? A więc ja nim nie jestem? -Pan, sir, nie jest kandydatem do małżeństwa i nie powinnam była panu pozwolić na tyle swobody. -Ale pozwoliła pani. -Pana urok jest bardzo przekonujący. -Dobrze się musiałem za panią nabiegać. -Nie leżało to w moich zamiarach. -Wydaje mi się, że podoba się pani fakt, iż zdobyła się pani na śmiałość i pozwoliła na jeden czy dwa pocałunki, równocześnie zachowując się na tyle dyskretnie, by żaden mężczyzna nie mógł pani wykorzystać. Na froncie sklepu ktoś głośno się roześmiał i Millicent zesztywniała w ramionach hrabiego. -Wszystko w porządku - wyszeptał, wyglądając ponad jej głową przez wąską szparę między stosami materiałów. - Pa ni służąca jest bardzo w tej chwili zajęta. Millicent z trudem łapała powietrze; postanowiła się sama o tym przekonać. Odchyliła więc głowę do tyłu i zobaczyła dwie kobiety, które otwierały słoiczki i wąchały ich zawartość. Odetchnęła głęboko i odprężyła się. -Proszę przez moment tak trzymać głowę - poprosił szeptem Dunraven. - Ta pozycja nadaje się idealnie do tego, bym mógł pocałować pani śliczną szyję. -Szyje nie bywają śliczne, sir. Są chude i kościste. -Ale pani szyja jest śliczna i do tego wrażliwa. I dlatego z taką przyjemnością ją całuję. - I znowu obsypał ją pocałunkami. -Tak - wyszeptała Millicent i poddała się rozkosznym emocjom. Rzuciła ostrożność na cztery wiatry, pozbyła się troski o własną reputację i podporządkowała się prośbie Dunrave-na, pozwalając mu do woli zajmować się swoją szyją. Pocałował ją delikatnie za uchem, a Millicent okryła się gęsią skórką z rozkoszy, chociaż nigdy w życiu nie było jej jeszcze tak gorąco. Pocałował płatek ucha i delikatnie, szyb- ;ko wciągnął go kilka razy do ust, a potem przesunął wargami w dół po smukłej szyi aż do miejsca, gdzie gardło stykało się ze sztywną koronką kołnierza. Millicent przenikał rozkoszny dreszcz za dreszczem i coraz ściślej oplątywała ją pajęcza sieć, utkana przez hrabiego. Nie mogła się nadziwić, że pieszczoty Dunravena mogą dawać jej tyle radości. -Nikt mnie nigdy tak nie całował - wyszeptała cichutko. -To dobrze. - Pocałował ją w wargi, w brodę, a potem znowu w szyję. - Niech pani nikomu nie pozwala tak się całować... oczywiście poza mną. Dunraven wrócił ustami do jej warg i pocałował je namiętnie. Przesunął dłońmi po plecach Millicent w górę, potem po ramionach i w dół po rękach. Podczas pocałunku jego dłonie ani na chwilę nie przestawały się poruszać. Millicent również nie była w stanie trzymać rąk nieruchomo. Przesunęła otwartymi dłońmi po całej szerokości .mocnych ramion Dunravena i wsunęła mu palce we włosy na tyle głowy. Zachwycona była tym, jak wargami po mistrzowsku przesuwa po jej ustach. Rozkoszowała się, czując w nich smak jego języka. Chciwie cieszyła się wszystkim, czego doświadczała, łącznie z dotykiem kosztownego materiału surduta pod palcami. -Cieszę się, że moje pocałunki sprawiają pani przyjemność - wymruczał cicho Dunraven. -Cieszy się pan? -Bardzo. -Ja też. - Niektóre z pocałunków były delikatne i serdeczne, a inne szalone i namiętne. Millicent sądziła, że już wcześniej wiedziała, co to jest pocałunek, ale się myliła. To się dopiero nazywa całowanie! Łącznie ze słabością w kolanach. Gdyby nie oparł jej o stół, stopniałaby pewnie jak wosk i osunęła się na podłogę. Lord Dunraven uniósł głowę i zajrzał Millicent głęboko w oczy, jakby czegoś tam szukał. Rozpostarł palce jednej dłoni na jej plecach i przycisnął ją do siebie. Drugą rękę podniósł, dotknął nią jej ucha, delikatnie popieścił drobny płatek. Powoli przemierzył palcami w dół po szyi tę samą drogę, którą wcześniej wędrowały usta, tylko że tym razem podróż nie zakończyła się przy koronkowym kołnierzyku. Jego dłoń sunęła dalej, aż spoczęła otwarta na pełnej piersi dziewczyny. Millicent niemal przestała oddychać. Czuła się tak, jakby całe jej wnętrze splątało się w cudowny węzeł podniecających doznań. Nikt nigdy dotąd nie dotykał jej piersi, a było to fascynujące przeżycie. Dłoń Dunravena ześlizgnęła się pod pierś i zamknęła ją w uścisku, obejmując palcami delikatnie, choć mocno. We wnętrzu Millicent aż zakipiało od upojnych wrażeń. Nie mogła opanować pragnienia, by przycisnąć się do niej go podbrzuszem, a Dunraven zareagował natychmiast na jej zaproszenie i przylgnął do niej mocniej. Millicent aż cichutko krzyknęła, kiedy poczuła, jak twarde zrobiło się jego ciało. Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, co to znaczy pragnąć, żeby mężczyzna ją kochał. Namiętne pożądanie kazało jej pocałować go mocniej i głęboko wsunąć mu język do ust. Hrabia stłumił jęk. -Wiedziałem - wyszeptał płomiennie z ustami przy jej wargach. - Pani pierś mieści się idealnie w mojej dłoni. / czuje się tam również idealnie. Dunraven zajrzał Millicent w oczy. -Gdybym tak mógł zdjąć z pani suknię i spojrzeć na pa ni urodę z pożądaniem, jakie w tej chwili do pani czuję... Po kazałbym pani, jak mężczyzna kocha kobietę. I jakby rozważając tę możliwość, zerknął w kierunku frontu sklepu, skąd nadal dobiegały odgłosy stłumionej rozmowy. Opuścił głowę i złożył na moment na piersi Millicent, ale zaraz podniósł ją znowu. -Teraz nie czas i nie miejsce po temu. Chcę panią znowu pocałować. Miałem dziś dużo szczęścia, ale nie zamierzam go już dłużej wystawiać na próbę. Powoli wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok. Millicent poczuła się nagle samotna, tchu jej brakowało. Hrabia pomógł jej poprawić kołnierzyk, potem przesunął kciukiem po wargach młodej panny i się uśmiechnął. -Wygląda pani tak, jakby ktoś panią gruntownie wycałował. Millicent czubkami palców dotknęła warg. -Co powinnam zrobić? - zapytała. -Nic. - Odsunął jej rękę. - Zaczerwienienie wkrótce sa mo zniknie. Panna Blair zmartwiona potrząsnęła głową. -Nie mogę uwierzyć, że pozwoliłam się panu całować i dotykać tak intymnie w miejscu publicznym. Obawiam się, że jestem sama na siebie oburzona. Jak tylko wyrwały jej się te słowa, dałaby wszystko, żeby je cofnąć. Pewnie tylko czekał, aż powie, że zła jest na siebie, iż z taką łatwością podporządkowała się jego życzeniom. Serce Millicent łomotało w piersiach z taką siłą, a w głowie tak jej kręciło się z pożądania, że żadna bardziej rozsądna wypowiedź nie miała szans wydostać się z ust. Hrabia się uśmiechnął. -Proszę się nie obawiać o swoją reputację. Jest pani ze mną bezpieczna. -Ta pana uwaga trąci absurdem, sir, po tym, co właśnie się między nami wydarzyło. Mogę być bezpieczna Wszędzie, ale nie przy panu, przy którym zmieniam się chyba w ladacznicę... Urwała, bo położył jej lekko kciuk na wargach. -Wspólnie obdzieliliśmy się kilkoma namiętnymi poca łunkami. I nic więcej. Nikt oprócz nas się o tym nie dowie. To oczywiste, że musiał coś takiego powiedzieć. Nie życzyłby sobie, by przyłapano go w tak kompromitującej, niewybaczalnej sytuacji i zmuszono do zaślubin. Był zakamie-niałym kawalerem. Nie, lepiej niech oboje zapomną, że to się kiedykolwiek zdarzyło, a na przyszłość ona musi trzymać się od niego z daleka. -Rozumiem. - Poprawiła suknię pod szyją i zwilżyła wargi. Smakowały lordem Dunravenem. Serce jej się ścisnęło, bo już zatęskniła za jego objęciami. Och, co ona narobiła? Dlaczego pozwoliła, by całował ją tak intymnie i dotykał w tak zakazanych miejscach? -Na jakie przyjęcia wybiera się pani dziś wieczorem? -Będziemy u Dovershaftow, a potem u Almacka. Dlaczego? Dunraven cofnął się o krok i powiedział: -Bo skoro wiem, gdzie pani dziś wieczorem będzie, nie będę tracił czasu na szukanie pani. Proszę wracać na drugą stronę lady, zanim służąca zauważy pani nieobecność. Tak jakby chciał się jej pozbyć. Jak mogła z taką łatwością paść mu w ramiona i pozwolić na wszystko, czego chciał? -Najwyraźniej, lordzie Dunraven, nigdy na swej drodze nie spotkałam hultaja, dopóki nie poznałam pana. Nie po winnam utrzymywać żadnych więcej kontaktów z panem... Dunraven nie spuszczał z niej oczu. -Może nie powinna pani, ale problem w tym, czy nie bę dzie pani ich utrzymywała? Millicent przymknęła oczy i policzyła do trzech. Anieli niebiescy! Miała o wiele więcej powodów do zmartwień niż to, że ją tak gruntownie wycałował. Jak mogła znaleźć się tak szybko i tak bez reszty pod jego urokiem? Stało się z nią coś, czego nigdy w najśmielszych myślach nie dopuszczała - to samo, co z matką. Zakochała się w stołecznym łajdaku i będzie zmuszona opuścić Londyn w pohańbieniu, tak jak matka przed laty. Powie Dunravenowi, że nie zgadza się, by znowu starał się o rozmowę z nią. Tak, tak zrobi. Z mocnym postanowieniem, że będzie stanowcza, otworzyła oczy, by mu to oznajmić, ale hrabiego już nie było. „Zastosuj akcję do słów, a słowa do akcji". Jak się zdaje, londyńskie elity wielkim głosem wołają „łap złodzieja, Szalonego Pańskiego Złodzieja". W tym miejscu podziękowania składamy lordowi Dunraven. To jego zasługa, że podczas prywatnych soiree musimy godzić się na obecność mocno skrępowanych sytuacją policjantów. I po co to? należałoby zapytać, kiedy i tak duża część notabli przekonana jest, iż kradzieży dokonuje duch. A już sądziliśmy, że skoro lady Lambsbeth zostaje w mieście do końca sezonu, hrabia zbyt będzie zajęty, by zawracać sobie głowę złodziejem. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska - Szlag by ich wszystkich trafił, co do ostatniego - mamrotał Chandler pod nosem, mnąc w dłoni wycinek gazety, który przed chwilą podał mu Fines. Rozejrzał się po zatłoczonej sali, gdzie by go wyrzucić, ale odpowiedniego miejsca nie znalazł. Lord Dunraven znajdował się na sali balowej u Almacka, w jednej z łukowato sklepionych nisz. Czuł się zupełnie dobrze i cieszył się na wieczór spędzony w towarzystwie panny Blair, dopóki nie pojawił się Fines z najnowszym egzemplarzem „cie-kawostek-błahostek". Nie powinien był tego czytać. Wiedział o tym. Zawsze potem złościł się i cały wieczór miał zmarnowany. Dzisiejszy pod tym względem nie należał do wyjątków. Może warto byłoby ożenić się chociażby po to, żeby plotkarze zostawili go w spokoju. -Winić możesz tylko siebie, Dunraven - powiedział mu Fines arogancko. -Dlaczego, u diabła, miałbyś sądzić, że sam na siebie ściągałbym taką niedolę? -Usiłowałem przestrzec cię wczoraj wieczorem, że wśród gości jest lady Lambsbeth. Orkiestra zagrała utwór, którego rytm zdawał się harmonijnie współgrać z powolnymi, mocnymi uderzeniami serca Chandlera. Parkiet wypełnił się damami w wyszukanych toaletach i kosztownie ubranymi dżentelmenami, którzy zgodnie wykonywali obroty i kroki. Dunraven cieszył się, że okna wielkiej sali są szeroko otwarte. Kombinacja plotek, ciasnego kołnierzyka i krawata spowodowała, że zrobiło mu się zdecydowanie za gorąco. Zaszczycił tego wieczoru już trzy różne przyjęcia, na każdym wypatrując kogoś, kto odbiegałby od typowego dla takich imprez tłumu. I w końcu uświadomił sobie, że jego pomysł bardzo jest niewydarzony. Nie zamierzał przecież na terenie czyjejś rezydencji własnoręcznie aresztować złodzieja. Coś takiego musi zrobić któryś z policjantów Doultona. Ponownie ogarnął wzrokiem tłoczących się gości, wypatrując panny Blair. Robił już tak przez całą godzinę, od kiedy tylko pojawił się na sali balowej. Nie potrafił wyrzucić jej z myśli. Ubierając się tego wieczoru przed wyjściem, czuł się jak niespokojny uczniak. Nie mógł już doczekać się, aż przyjdzie tu i zobaczy ją, porozmawia z nią, zatańczy. Chciał tę pannę znowu trzymać w ramionach. -Słyszałeś mnie, Dunraven? -Tak - potwierdził Chandler, ale wcale nie był tego pewien. - Pomyślałem właśnie, że gdyby udało mi się kiedyś chwycić lorda Truefitta za szyję, będę go z radością dusił, dopóki nie zacznie błagać o litość i nie przysięgnie, że już nigdy nie chwyci za pióro i nie zamoczy go w atramencie! -A obaj z Andrew mieliście tylko ochotę gadać o jakiejś prowincjonalnej pannicy bez grosza przy duszy. Jak to ona się nazywała... panna Blondel? Chandler poczuł się urażony, że Fines wyraża się o tej damie w tak niegrzeczny sposób. -Panna Blair. I skądeś ty się dowiedział, że to prowincjonalna panna bez grosza przy duszy? -Chyba coś takiego mówił wczoraj wieczorem Andrew, napomykając, że przyjechała do miasta tylko na jeden sezon i ma nadzieję dobrze wyjść za mąż. -Nie wie o niej tyle co ja - mruknął swarliwie Dunraven. -Po sposobie, w jaki się ubiera i mówi, po jej manierach i po tym, jak się nosi - po tym, co czuję, kiedy ją trzymam w ramionach, po tym, jak słodkie są jej pocałunki - można od razu zorientować się, że tam, gdzie się chowała, nie brakowało grosza. -Niewykluczone, że jej rodzina szarpnęła się na stroje właśnie na ten sezon. Jest śliczna. Nie ma powodu sądzić, że się jej nie uda. Chandler nie znalazł żadnego miejsca, gdzie mógłby wyrzucić zmięty wycinek z gazety i, zirytowany już teraz na dobre, cisnął kulkę papieru za okno. Nie wiedział, skąd u niego ta obsesja na punkcie panny Blair. Na pewno zdarzało mu się już widywać piękniejsze damy, ale ona była najbardziej intrygująca, najbardziej czarująca i najbardziej godna pożądania. Nic go nie obchodziła lady Lambsbeth. Nie miał ochoty jej widzieć ani z nią rozmawiać, a już na pewno nie życzył sobie, by w gazetach łączono ich nazwiska. W głowie miał tylko jedną damę. Pannę Millicent Blair. Wystarczyło mu o niej pomyśleć, by się uspokoił. Nie miała w całowaniu wprawy, ale reagowała z wielką wrażliwością. Poddawała się uściskom nie dlatego, że tego od niej żądał, ale ponieważ sama ich chciała. Nie istniał lepszy afrodyzjak niż świadomość, że ta dama pragnie jego pieszczot. Wiele już młodych, dobrze urodzonych dam namówił na pocałunki równie namiętne jak te z panną Blair w bławat- nym sklepie, ale żadna z nich tak jak ona nie poruszyła go do głębi duszy. Nie mógł sobie miejsca znaleźć, a pragnienie, by ją znowu objąć i pocałować, paliło go żywym ogniem. -Szlag by to trafił najjaśniejszy - wymamrotał bardziej do siebie niż do Finesa. -Najwyraźniej nie zabraliśmy cię stamtąd wystarczająco szybko. Takiemu plotkarzowi wystarczy wiedza, że brałeś udział w tym samym przyjęciu co lady Lambsbeth i już rosołek na skandalu podgrzany jest do wrzenia. Nic ich nie obchodzi, że naprawdę ani się nie zetknąłeś, ani nie rozmawiałeś z damą, o której mowa. Gwiżdżą sobie na to, byle tylko gazeta się sprzedawała. Chandler nie skomentował jego wypowiedzi, więc Fines ciągnął dalej: -Słyszałem wczoraj, że lady Lambsbeth przeprowadziła się z powrotem do Londynu i wynajęła rezydencję w mieście... niedaleko od twojej, nawiasem mówiąc. Z wiarygodnego źródła dowiedziałem się, że jej mąż tym razem naprawdę nie żyje. Jakiś wypadek podczas przejażdżki powozem po Paryżu. -Nie obchodzi mnie to, czy jest wdową, czy księżniczką i czy mieszka po sąsiedzku. Nie mam ochoty ani zamiaru odnawiać z nią znajomości. Po naszej wczorajszej wieczornej rozmowie wątpię, by miało jej jeszcze zależeć na moich atencjach. -Zwariowałeś? - wykrzyknął Fines i podszedł o krok bliżej do Chandlera. - Dobry Boże, Dunraven, więc brukowce pisały prawdę? Rzeczywiście z nią wczoraj wieczorem rozmawiałeś, tak? -Przez chwilę, dopóki nie zapewniłem jej, że mnie już w najmniejszym stopniu nie interesuje - przyznał hrabia, zastanawiając się, dlaczego, u licha, nie zignorował tej kobiety i nie odszedł bez słowa. -Tylko tego brakuje, by ktoś po raz drugi zobaczył cię w jej towarzystwie. -Byłbym przysiągł, że nie widział nas nikt oprócz poli- Cjanta, który pracuje dla łapacza złodziei nazwiskiem Doul-ton. -Policjant? Dobry Boże, Dunraven. Czyś ty rozum stra cił? Wystarczy, by cię z nią zobaczył jeden człowiek albo... czy sądzisz, że mógł, nie daj Boże, podsłuchać, co mówiłeś? Tak czy owak bez wątpienia zarobił przyzwoicie na plotkach o tobie. - Fines przerwał, a potem zapytał: - A co dokładnie jej powiedziałeś? Wzrok Chandlera skierował się znowu ku drzwiom w poszukiwaniu panny Blair. -Dokładnie to, co powtórzyłem tobie, chociaż sprawa ta w najmniejszym stopniu nie dotyczy ani ciebie, ani londyń skiej socjety. Powiedziałem, że nie zamierzam zaczynać tam, gdzie skończyłem, i że powinna poszukać sobie innego głup ka, który będzie dzielił z- nią ciepłe łoże. Przed nimi przedefilowały bardzo powoli panny Pennington, Rardwell i Whidmore. Obydwaj dżentelmeni pochylili głowy i się ukłonili. Panna Bardwell mrugnęła do nich, ale Chandler nie miał pojęcia, czy flirtuje z nim, czy z Finesem. Panna Pennington otwarcie się uśmiechnęła, nie zostawiając wątpliwości, czemu swoją urodą wysunęła się na czoło pięknych debiutantek tego sezonu, a udająca nieśmiałą panna Widmore ukryła niemal całą twarz za koronkowym wachlarzem. Kiedy Fines miał już pewność, że damy znalazły się poza zasięgiem słuchu, podjął rozmowę w miejscu, w którym ją przerwali, mówiąc: -Trzeba ci nowej kochanki, ot co. O nie, znowu to samo. Myśl, że miałby wziąć sobie nową kochankę, nie bardziej pociągała Chandlera niż odnowienie kontaktów z lady Lambsbeth czy nawiązanie ich z panną Bardwell. -Kiedy odpowiednia kochanka zagnieździ się już na do bre w twoim życiu, ani pomyślisz o lady Lambsbeth. -Teraz również myślę o tej pani tylko wtedy, kiedy o niej gadasz - burczał Chandler. W pamięci tkwiła mu wyłącznie jedna dama, a była nią panna Blair; na ustach czuł smak jej warg, pod palcami je-dwabistość skóry. I chyba czuwał nad nim jego osobisty anioł stróż, bo w tej właśnie chwili Miłlicent weszła na salę balową, opierając się na ramieniu wicehrabiego Heathecoute. Dama, której na tak długo udało się przykuć uwagę Dunra-vena, musiała być osobą bardzo niezwykłą. Powinien koniecznie znaleźć jakiś sposób, by znowu się z Miłlicent zobaczyć... sam na sam, tak jak dziś. Pragnął zabrać ją gdzieś na zewnątrz, w mrok, i tak zauroczyć, że zacznie błagać, by pokazał, jej, jak mężczyzna kocha kobietę. Jako pierwszy u boku panny Blair pojawił się sir Charles Wright. Podała mu do pocałowania dłoń i dygnęła, a potem uśmiechnęła się do niego. Zaraz potem sir Charles wpisał się do jej karnetu. Ledwie odszedł, już zbliżył się nadmiernie wyrośnięty i przesadnie chudy wicehrabia Tolby. Stanął tuż przed Miłlicent i całkowicie zasłonił ją Chandlerowi. Chandlerowi coś skurczyło się w piersiach. Ogarnęło go nieopanowane pragnienie, by rzucić się ku pannie Blair i zażądać, by nie przyjmowała atencji żadnego konkurenta poza nim samym. Nie był do takich emocji przyzwyczajony. -Czy słuchasz mnie? - dopytywał się Fines. Dunraven przełknął z trudem, bo w gardle mu zaschło. Czyżby w końcu, po tylu latach, owładnęła nim miłość? Nie, to niemożliwe. Nie wiedzieć jednak czemu, ta panna oddziaływała na niego inaczej niż wszystkie, które wcześniej ściągnęły na siebie jego uwagę. -Przepraszam cię, stary. Nie słyszałem, co miałeś do powiedzenia. O co chodziło? -Ostatnio coś często bujasz w obłokach, Dunraven. Czy dobrze się czujesz? -W życiu nie czułem się lepiej. Zastanawiałem się tylko poważnie nad tym, co mówiłeś, żebym wziął sobie nową kochankę. Fines popatrzył na niego z zadowoleniem. -Dobrze. W końcu do czegoś dochodzimy. Doskonale. Zasięgnę dla ciebie języka. -Fines - powiedział Chandler ostrzegawczym tonem. -Jeśliś tak łaskaw, potrafię sobie sam znaleźć kochankę. -Pewnie, że jestem łaskaw. - Fines głośno prychnął. - Ale faktem jest, że doszło do moich uszu, iż... -Przeproszę cię, jeśli pozwolisz - przerwał mu Chandler. -Widzę kogoś, z kim chciałbym porozmawiać. -Z kim? Pójdę z tobą. - Fines zagapił się w tym samym kierunku co Chandler. -Wiesz co, nie żeby mi przeszkadzało twoje towarzystwo, ale przed chwilą widziałem, jak panna Pennington samotnie podchodzi do stołu z przekąskami. -Naprawdę? - Fines obciągnął kamizelkę i ponownie prychnął. - Panna Pennington musiała sama pójść po szkla neczkę ponczu? Może wolałaby, żeby ktoś jej pomógł. -Pewnie właśnie dlatego podeszła do stołu sama. Fines uśmiechnął się do Chandlera. -Myślę, że powinienem podejść do niej i wdać się w pogawędkę. -I poprosić ją do tańca? -Już wpisałem jej się do karnetu. Jak przypuszczasz, czy zmieści się tam jeszcze jedno nazwisko? -Wątpliwe. Ta panna jest tu już niemal od godziny. Lepiej się pospiesz. Widzę, że wicehrabia Tolby kieruje się w jej stronę. -No to już mnie nie ma. Czy nie powinniśmy się umówić na śniadanie u White'a? -Nie planuj spotkania ze mną. Mam jutro kilka spraw do załatwienia. Fines pokiwał głową i odwrócił się. Tłum go pochłonął. Chandler porozmawiał z kilkoma przyjaciółmi, kilkoma znajomymi i nawet zatańczył jeden taniec czy dwa, zanim w końcu udało mu się znaleźć twarzą w twarz z panną Mil-łicent Blair. Stała z lordem Heathecoute i jego małżonką. Chandler przyłączył się do nich trojga, ale nie widział nikogo poza panną Blair. Kremową, wieczorową suknię wykończoną miała trzema bladoróżowymi falbanami i różową atłasową szarfą, zawiązaną wysoko pod biustem. Okrągły dekolt był dosyć głęboki i nieco za bardzo odkrywał piersi, przynajmniej zdaniem Dunravena, który najchętniej zakazałby innym mężczyznom na nie patrzeć. Zauważył zwisające, perłowe kolczyki i przypomniał sobie, jak brał delikatny płatek ucha Millicent do ust. Szybko uporali się z powitaniami i już po chwili hrabia zorientował się, że panna Blair zdecydowanie się od niego dystansuje. Dygnęła przed nim sztywno; nie chciała spojrzeć mu w oczy i niemal wyrwała dłoń, jak tylko złożył na niej symboliczny pocałunek. -Lordzie Dunraven, jakże miło pana dziś wieczorem zobaczyć - powiedział wicehrabia. -To pierwszy wieczór Millicent u Almacka - dodała lady Heathecoute. - Tacy byliśmy zadowoleni, kiedy udało nam się otrzymać zaproszenie, by mogła wziąć udział w balu. -Nie potrafię wyobrazić sobie, by ktokolwiek mógł przeciw temu oponować, pani wicehrabino. -Bardzo to uprzejmie z pana strony, że pan tak uważa, milordzie. Chandler odwrócił się do panny Blair. -Witam panią - rzekł i ukłonił się znowu. - Mam nadzieję, że pani pierwszy wieczór u Almacka nie zawiódł pani oczekiwań. -Pod żadnym względem mnie nie zawiódł, sir. Bardzo się cieszę, że tu jestem, i bardzo dobrze się bawię. -Millicent orientuje się, że nie chodzi tu o sam budynek. Powodem, dla którego we środy należy pokazać się na salach Almacka, są ludzie, których tu można napotkać. To dzięki nim bal u Almacka staje się ukoronowaniem jej pierwszego sezonu w Londynie. -Oczywiście, ma pani rację - dodała Millicent. - I głęboko jestem wdzięczna za wszystko, co państwo i lady Beatrice zrobiliście, by otrzymać zaproszenie dla mnie. -Doszły mnie słuchy, że pomaga pan szukać Szalonego Pańskiego Złodzieja - wtrącił się wicehrabia, najwyraźniej znudzony obrotem rozmowy. -Może raczej należałoby powiedzieć, że każę się na bieżąco informować, jakie postępy czynią policjanci z Bow Street oraz władze. Lord Heathecoute uniósł podbródek odrobinę wyżej, jakby ostrym nosem celował prosto w sufit. -Słyszałem, że chodzą od domu do domu i przesłuchują wszystkich jak jakichś pospolitych przestępców. To naganne, że tym samym traktują każdego z nas jak podejrzanego. -Zapomina pan, Heathecoute, że jeden z nas jest przestępcą, a oni wykonują tylko swoje obowiązki. Wicehrabia nadal absorbował uwagę Chandlera, który chciał tylko porozmawiać z panną Blair i dowiedzieć się wreszcie, co się z nią dzieje. W końcu udało mu się odwrócić do Millicent i zapytać: -Czy zechce pani ze mną zatańczyć, panno Blair? Millicent nadal wzbraniała się spojrzeć mu w oczy, ale od powiedziała cichutko: -Tak. Chandler podniósł wzrok na wicehrabinę. -Zaraz zaczną grać walca. Czy panna Blair otrzymała pozwolenie, żeby go tańczyć? -Ależ tak. Usilnie staraliśmy się zapewnić naszej podopiecznej wszelkie możliwe przywileje i wolno jej korzystać z każdej okazji, zupełnie jakby w tym sezonie debiutowała. Millicent uniosła dłoń, a hrabia wziął karnet i wpisał w nim swoje nazwisko. Później karnet szybkim ruchem obrócił. Z tyłu nie zobaczył żadnych notatek. Niczego innego nie powinien się był spodziewać. Przecież już poprzedniego wieczoru rozstrzygnął sprawę, dochodząc do wniosku, że panna Blair nie ma nic wspólnego z Szalonym Pańskim Złodziejem. Po prostu zapisywała sobie nazwiska różnych osób oraz dotyczące ich fakty, by łatwiej je zapamiętać. Taka ilość nazwisk i tytułów mogła zdezorientować każdego, kto dopiero niedawno pojawił się w towarzystwie. Skończył się wpisywać, ukłonił się i powiedział: -Wrócę po panią w odpowiedniej chwili. -Własnym oczom nie wierzę - szepnęła lady Heathecoute do swego małżonka. Millicent nie słyszała jeszcze, by wice-hrabina tak zniżała głos. - Wydaje mi się, że lord Dunraven naprawdę się w niej zadurzył. -Nie bądź śmieszna - mruknął wicehrabia, obrzucając spojrzeniem parkiet. - Nigdy w życiu się w nikim nie zadurzył i mało prawdopodobne, by zadurzył się właśnie w niej. -Jest śliczna. I już po raz drugi odszukał ją i poprosił do tańca. Lord Heathecoute prychnął głośno. -No i co z tego? Sir Charles Wright poprosił ją po raz trzeci. -Sir Charles Wright stara się przetańczyć wszystkie tańce i jest mu obojętne, kim będzie jego partnerka. A lordowi Dunravenowi nie jest to obojętne. Chociaż ma tak fatalną reputację, trzeba przyznać, że jest bardzo wybredny. -Może spodobała mu się chwilowo, ale nie wątpię, że szybko mu to przejdzie. Zawsze tak się z nim dzieje. Nie martw się. Jestem pewien, że hrabia nie ma najmniejszego zamiaru w najbliższej przyszłości dać się zakuć w okowy. Za dobrze się bawi, by ustatkować się na wsi z żoną i rodziną. Heathecoute'owie rozmawiali o Millicent tak, jakby była nieobecna. Przestała ich słuchać i odwróciła się. Dobrze, że im nie powiedziała, iż lord Dunraven kilkakrotnie prosił ją o pozwolenie na złożenie popołudniowej wizyty, a ona mu odmówiła. Najlepiej będzie tę informację zachować wyłącznie dla ciotki. Jeżeli lady Beatrice miała powody, by podejrzewać, że wi-cehrabiostwo chcą odebrać jej rubrykę towarzyską, Millicent powinna uważać i nie omawiać żadnych ważnych spraw z nimi, dopóki nie przedyskutuje ich z ciotką. Nie mogła zaprzeczyć, że lord Dunraven zachowuje się tak, jakby się w niej zadurzył, chociaż bez wątpienia tylko przelotnie. A to z kolei było niebezpieczne, bo chociaż o tym wiedziała, co rusz wpadała mu w objęcia. Pora już, by zachowała się uczciwie wobec ciotki i porozmawiała z nią o lordzie Dunravenie. Bardzo niewiele tego popołudnia brakowało, by spotkał ją podobny los jak matkę i by wyświęcono ją z Londynu jak jakąś ladacznicę. Tam, gdzie chodziło o hrabiego, stanowczość Millicent topniała. Nie potrafiła tego wyjaśnić, wiedziała tylko, że tak jest. Anieli niebiescy! Jeżeli dopuściła, by całował ją u bławat-nika, to chyba nie ma takiego miejsca w Londynie, gdzie z całą pewnością zachowałaby się jak należy. Nie może sobie pozwolić na to, by rozkochać się w nim jeszcze bardziej, i już nigdy nie wolno jej spotkać się z nim sam na sam. Ale chociaż powtarzała to sobie raz po raz, minuty nadal rozciągały się w godziny do chwili, kiedy Dunraven zjawił się po swój przyrzeczony taniec. Tak łatwo przychodziło jej karcić siebie i okazywać stanowczość, dopóki nie spojrzała w jego rajskie niebieskie oczy, dopóki nie pieścił jej hipnotyzującym spojrzeniem albo nie przekomarzał się z nią rozkosznymi słowy. Widywała go od czasu do czasu podczas tego przyjęcia, ale najlepiej przyjrzała mu się, kiedy zmierzał ku niej typowym dla siebie, pewnym krokiem bogatego, utytułowanego dżentelmena. Był nieziemsko przystojny - włosy miał modnie od-czesane z czoła, krawat przepięknie zawiązany. Brokatowa kamizelka i żakiet okrywały świeżuteńką białą koszulę, ale spojrzeniu Millicent nie umknęło delikatne, koronkowe wykończenie przy rękawach. Przypomniały się jej słowa wicehrabiego i coś ostro zakłuło ją w sercu. Rzeczywiście, mężczyzna, który szedł ku niej, nie wyglądał na kogoś, kto chciałby ustatkować się przy jednej damie. Tym bardziej powinna poprosić, by ciotka poradziła jej, jak ma się raz na zawsze pozbyć atencji lorda Dunravena. Odetchnęła głęboko, żeby nabrać sił, kiedy prowadził ją na parkiet ze swobodą mężczyzny, który ma w tym wieloletnie doświadczenie. Och, jak świetnie wychodziło mu bycie niegodziwym. -Czekałem przez cały wieczór, żeby z panią zatańczyć. -Założyłabym się, że mówił pan to każdej damie, z którą pan dziś wieczorem tańczył. Hrabia rzucił jej dziwne spojrzenie. -Z jakiego powodu pani tak uważa? Millicent uniosła brwi, jakby się zastanawiała. -Może powodem jest pana reputacja? Jak niesie wieść, do perfekcji doprowadził pan umiejętność czarowania młodych dam, aż zaczynają sądzić, że szaleńczo się pan w nich zakochał. Ale później składa im pan tylko jedną lub dwie wizyty, prawda? -Tak więc znowu wracamy do tego tematu. Obawiam się, że moja reputacja już na zawsze będzie stała między nami. -Coś musi stać. Tam, gdzie chodzi o pana, potrzebna jest mi zbroja, lordzie Dunraven, bo moja wola, pozostawiona samopas, nie działa. Kąciki ust hrabiego uniosły się w nieco skruszonym uśmiechu. -A mnie się zdawało, że to ja potrzebuję tarczy, by bro nić się przed pani urokiem. Teraz z kolei niebezpiecznie mało brakowało, a uśmiechnęłaby się Millicent. -Pan żartuje, milordzie, a ja mówię serio. -Proszę nie mówić serio. Nie dzisiaj. Cieszmy się tym tańcem, tym balem. Musiała się pani cudownie bawić u Dover-shaftów, skoro tak długo się pani tam zatrzymała. -Nie tyle długo tam zabawiliśmy, ile późno wyruszyliśmy wieczorem. Muzyka zaczęła grać, hrabia ujął dłoń Millicent, a drugą, otwartą, położył zdecydowanie na plecach partnerki. Wyczuwał jej ciepło nawet przez rękawiczki i suknię; łagodziło ono jego nastrój. Jednym długim, płynnym krokiem poprowadził Millicent do tyłu i zaczęli angielskiego walca. Millicent raz zmyliła krok, ale hrabia z łatwością zatuszował pomyłkę. Coś było z nią nie w porządku. Zwykle tańczyła tak, jakby stopami ledwo dotykała ziemi. -Wydaje się pani nieco sztywna dziś wieczorem, panno Blair. Nie patrząc na niego, odpowiedziała: -Może to dlatego, że odzyskałam rozum. -A wcześniej go pani straciła? -Z kretesem. -Pocałowaliśmy się kilka razy. Nie, było tam dużo więcej niż same pocałunki. -To wszystko, Millicent. Pani reputacja nie doznała uszczerbku. Millicent wcale nie była pewna, czy martwi się tylko o swoją reputację. Teraz obawiała się również, że grozi jej utrata serca, które oddała Dunravenowi. Przemawiał tak beznamiętnie, że w końcu spojrzała mu W oczy. -Chyba nie czuję się wstrząśnięta, iż tak niefrasobliwie podchodzi pan do tak niewłaściwego zachowania. -Inaczej widzę to, co wydarzyło się między nami. Jego palce nie przestawały poruszać się po okrytej rękawiczką dłoni Millicent, pocierając ją i pieszcząc. Zupełnie jakby nie mógł nasycić się tym, że jej dotyka. -Wszystko przez to, że taki łajdak z pana, sir. Podobnie postępował pan z wieloma damami przy wielu okazjach. Jest to dla pana równie naturalne jak oddychanie. -Do tego doszliśmy przed naszym dzisiejszym zbliżeniem. -Gdyby nas przyłapano, nie pana w pohańbieniu wygnano by z miasta, tylko mnie. -Millicent, proszę na mnie popatrzeć. - A kiedy podniosła wzrok, ciągnął: - Nie dopuściłbym, żeby się coś takiego stało. Kiedy jako dżentelmen podejmuję ryzyko, jestem w pełni gotów ponieść wszelkie konsekwencje, które z moich działań mogą wyniknąć. Musi mi pani uwierzyć. -Mówi pan to z tak szczerym wyrazem twarzy i oczu, że niemal mogłabym panu uwierzyć. Ale nie mogę. Ile już dam pan o tym zapewniał? -Mniej niż pani podejrzewa. Nie ma pani pojęcia, jak bardzo pragnę chwycić panią w ramiona i znowu pocałować, panno Blair. Panna Blair umknęła przed nim wzrokiem. -Muszę przyznać, że nie żałuję, że całowaliśmy się wczo raj i dzisiaj. -Nie żałuje też pani, że całowaliśmy się tak gruntownie? Millicent przez moment patrzyła mu w oczy. Dunraveno- wi wydało się, że na jej twarzy widzi cień uśmiechu. -Ma pan rację. Przekonałam się, że to upajające. -Ciekaw jestem, czy potrafi się pani domyślić, jaki wpływ mają na mnie takie słowa z ust pani? Nie jestem już nawet pewien, czy nie zmyliłem kroku w walcu. Cieszę się, że nie czuje się pani nadmiernie wzburzona tym, co się między nami wydarzyło. -Między nami nie ma miejsca na wstyd. Nie teraz. Jest już na to za późno. -W przyszłości również miejsca na wstyd nie będzie. Czy mogę pani jutro złożyć wizytę? -Nie, sir, nie może pan. -Panno Blair, doprowadza mnie pani do szaleństwa. Jak może mi pani nadal odmawiać po tym, co pani właśnie powiedziała? Jest oczywiste, że nie znajduje mnie pani odrażającym. Dlaczego nie wolno mi złożyć pani wizyty? Lojalność wobec ciotki nie pozwoliła Millicent się ugiąć. -Nie po to przyjechałam do Londynu, by igrano z mymi uczuciami, lordzie Dunraven. -Po pani tonie i oczach orientuję się, że mówi pani poważnie. Igranie z pani uczuciami nie leży w moich zamiarach, Millicent. -Pańska reputacja, panie hrabio, świadczy o czymś wręcz przeciwnym, i proszę nie zwracać się do mnie po imieniu. -Po naszym dzisiejszym spotkaniu nie byłoby moim zdaniem właściwe, bym nadal zwracał się do pani „panno Blair". -Musi pan. -Dlaczego? -Przyjechałam tu tylko na kilka miesięcy, potem odjadę do domu. Musi się pan trzymać z daleka ode mnie. Chandler wiedział, że taniec zbliża się do końca. Będzie musiał odprowadzić pannę z powrotem do wicehrabiny. -A więc nie po to przyjechała pani do miasta, by szukać męża? -Nie. Przyjechałam, żeby pomóc... - Przerwała. - Przyjechałam zobaczyć Londyn, wziąć udział w sezonie i bawić się na przyjęciach. Chandler przysiągłby, że zaczęła mówić coś zupełnie innego albo może chciała powiedzieć coś więcej. Ale co? -I to wszystko? -Tak. Ale nawet gdybym rzeczywiście szukała męża, pan nie nadawałby się na kandydata. No cóż, rzeczywiście niczego nie owijała w bawełnę, ale przecież on ani przez chwilę nie myślał się z nią żenić. Po prostu pragnął przebywać w towarzystwie tej damy, dotykać jej, obejmować ją i całować. -A z jakiegóż to powodu budzę w pani aż taki sprzeciw? Oczy Millicent przybrały nieobecny wyraz, a jej twarz prześlicznie złagodniała. -Ponad dwadzieścia lat temu miała w Londynie podczas sezonu swój debiut moja matka i.... i ja też chciałam spędzić tu jeden sezon. To wszystko, co mogę powiedzieć. Teraz hrabia był już pewien, że chciała powiedzieć coś więcej, ale nie była przygotowana, by mu zaufać. Jeżeli teraz przestanie nalegać, może z czasem ta panna wyzna mu wszystko. -A za kogo wyszła za mąż? -Za mego ojca. Dunraven roześmiał się i pod koniec walca zawirował z Millicent w tańcu. Ukłonił się. -Zachwyca mnie pani, Millicent. Jak mógłbym z pani zre zygnować? Millicent dygnęła. -Proszę się o mnie nie ubiegać, lordzie Dunraven. Hrabia ujął dłoń Millicent i ruszył z dziewczyną w stro nę opiekunów. -Nie pozwolę sobie odmawiać, śliczna pani. Jeżeli nie mogę pani składać wizyt otwarcie, będę musiał spotkać się z panią potajemnie... znowu. „... nieufność skromna, zdaniem świata, jest mądrych lampą" i nic dziwnego. Czy ktoś na przykład poinformował o tym fakcie naszego buńczucznego lorda Dunravena, tego, którym niemal codziennie zajmuje się kronika towarzyska -a ma się czym zajmować. Krążą pogłoski, że przestał on już interesować się lady Lambsbeth. Teraz ma na oku pewną młodą damę, która co prawda niedawno przybyła do stolicy, ale jest najwyraźniej wytrawną znawczynią metod, pozwalających podbić serce zakamieniałego kawalera. Widziano nawet, jak pan hrabia przesyła jej pocałunek. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Dniało już i słońce miało wzejść najdalej za godzinę, kiedy Millicent wspinała się po schodach do sypialni ciotki. Zazwyczaj nie stąpała tak wolno i ociężale. Hamlet zapowiedział ją ostrzegawczym szczekaniem, ale chyba cichszym i; mniej frenetycznym niż zwykle. Millicent zgasiła lampę, która się zawsze paliła do jej powrotu, przystanęła po drodze i oparła się o drzwi, jak to miała w zwyczaju. Przeważnie była za bardzo znużona, by natychmiast wchodzić do pokoju ciotki. Pozwalała sobie na minutkę czy dwie odpoczynku, zanim zaczęła pracę nad rubryką. Marzyła, by zaszyć się w swojej sypialni i, zanim pójdzie do ciotki, poświęcić trochę czasu na rozmyślanie o lordzie Dunravenie i wszystkich niepożądanych uczuciach i emo- ej ach, które w niej budził. Ale tego zrobić nie mogła. I tak jej i ciotce ledwo rano starczało czasu na napisanie artykułu i dostarczenie go w terminie do gazety. Oderwała się od drzwi, wyprostowała i zapukała do pokoju lady Beatrice. Usłyszawszy odpowiedź, weszła do środka. Ciotka siedziała na łóżku, wyglądała dużo lepiej niż poprzedniego dnia. Od kiedy zaczęła wracać do zdrowia, rysy jej twarzy przybierały szybko swoje normalne rozmiary i kształty. Chociaż Millicent czuła się taka znużona, uśmiechnęła się i rzekła: -Dzień dobry, ciociu Beatrice. - Przystanęła w nogach łóżka, wiedząc, że Hamlet nie pozwoli jej podejść bliżej. - Czy ma ciocia na sobie nową lizeskę? Jest śliczna, a ciocia z dnia na dzień lepiej wygląda. Lady Beatrice uśmiechnęła się w odpowiedzi. -Dziękuję ci, kochanieńka. radością mogę powiedzieć, że w końcu zaczynam czuć się lepiej. A już mi się chwilami wydawało, że ten dzień nigdy nie nadejdzie. Opowiedz mi o dzisiejszych przyjęciach. Czy u Almacka byli wszyscy? Musiałaś się cudownie bawić, że tak późno wróciłaś. Naprawdę bardzo żałuję, że nie mogłam tam być. Brak mi widoku ludzi. -Mój pierwszy wieczór u Almacka był wspaniały. Bardzo jestem wdzięczna, że ciocia wystarała się o zaproszenie dla mnie. Na ile mogłam się zorientować, na balu nikogo nie brakowało. Sale aż kipiały od ludzi. -Zawsze tak jest, moja droga, nawet jeżeli leje jak z cebra. Bardzo się cieszę, że miałaś wspaniały wieczór, chociaż zdawało mi się, że godzinami czekam już na twój powrót. Tak bardzo chciałabym wstać z tego łóżka i wrócić na przyjęcia, pogadać z przyjaciółmi i posłuchać, co ludzie mówią, że mi się aż słabo robi. -Jestem pewna, że to już nie potrwa długo. Nie mogę po- jąć, jak wicehrabiostwo wytrzymują codziennie do białego rana. Nic dziwnego, że jaśnie pan zasypia po drodze do domu. - Tu nie bez kozery popatrzyła na pieska. - Dzień dobry, Hamlecie. Jak się dzisiaj miewasz? - Hamlet szczeknął. Millicent uniosła brew do góry. Może zaczyna zdobywać jego względy. -Wicehrabiostwo śpią, dopóki nie przyjdzie pora, by wstać i ubrać się na następne przyjęcie. Teraz już wiesz, jak sobie radzą. Nie najgorszy tryb życia, powiedziałabym. Pamiętaj, że to szaleńcze tempo kończy się wraz z sezonem. Powinni brać udział w większej ilości obiadków i więcej jeździć na przejażdżki po parku, ale przypuszczam, że robią, co mogą. -Nie chciałam się na nich skarżyć. Są dla mnie bardzo troskliwi. -To dobrze. A teraz, zanim weźmiemy się do roboty, dam ci coś do przeczytania - powiedziała ciotka. - Przyszedł do ciebie list. Millicent zobaczyła, że lady Beatrice trzyma w dłoni kartkę welinowego papieru. -Do mnie? - Widok listu podniósł Millicent na duchu. - Czy to od mamy? Sięgnęła po kartkę. Naprawdę gryzła się tym, że bardzo zaniedbała sprawę korespondencji i nie pisała do matki z Londynu, ale miała tak mało czasu. Udało jej się wybrać całkiem ładne koronki, kiedy już lord Dunraven zostawił ją w sklepie; dopilnuje, by wysłano je do matki jutro, zaraz z rana. -Nie, ale powinno ci to sprawić niemal tyle radości, co list od matki. Przeczytaj go na głos. Millicent wzięła kartkę i podeszła bliżej do jasno świecącej lampy przy łóżku. Kto oprócz matki miałby do niej pisać? -„Drogi lordzie Truefitt" - przeczytała na głos. Przerwała i podniosła oczy. - To nie do mnie. -Ależ oczywiście, że do ciebie. Moja droga Millicent, teraz ty jesteś lordem Truefittem. Na słowa ciotki Millicent osłupiała. Ona ma być lordem Truefittem? Ale to prawda, przynajmniej dopóki ciotka nie wróci na przyjęcia. Musi porozmawiać z lady Beatrice o lordzie Dun-ravenie. Nie wolno jej już tego odkładać na później. -Nie przerywaj - popędzała ją ciotka. - Czytaj dalej. Drogi lordzie Truefitt! Doszło do mnie, że otrzymaliśmy liczne komentarze, dotyczące cytatów z Szekspira, jakie dołącza pan codziennie na początku pańskiej rubryki. Mógłbym dodać, iż wszystkie te komentarze były pochlebne. Mamy coraz więcej czytelników. Przekonani jesteśmy, że do zwiększenia nakładu naszego pisma przyczynił się między innymi sukces pańskiej rubryki. Gratulujemy tak znakomitej działalności. Wyrażamy nadzieję, że cytaty z Szekspira będą się nadal pojawiać. Kreślę się z poważaniem Thomas Greenbrier Millicent podniosła oczy znad kartki; była wniebowzięta. -To oznacza sukces. -Dokładnie o to mu chodzi, zgadzam się. - Ciotka roześmiała się gardłowo. - Muszę przyznać, że na samym początku, jak tylko zaczęłaś mi pomagać, miałam pewne wątpliwości. A teraz, zdaniem Emery i Phillipsa, w całym mieście wszyscy mówią o naszej rubryce. Millicent nie była zachwycona tym, że rubrykę uznaje się za jej dzieło. -Ale dlaczego? -Doszły mnie słuchy, że ludzie sprzeczają się, z której sztuki jest cytat i kto wypowiada dane słowa; zrobili sobie z tego zabawę. Wzrósł popyt na dzieła Szekspira. Mówi się, że u White'a już niedługo będzie można zakładać się, z któ- rego dzieła Szekspira zaczerpniesz następny cytat. - Twarz ciotki rozpromieniła się w uśmiechu. - To kapitalne, droga dziewczyno. Wspaniale udało ci się ściągnąć uwagę na rubrykę lorda Truefitta! Millicent własnym uszom nie mogła uwierzyć. Słyszała, jak kilka osób napomykało o cytatach, ale nie zwróciła na to uwagi. -Nie rozumiem. Jakim cudem rubryki mogły zyskać taką popularność, że wszyscy o nich mówią? -Wymieszałaś ze sobą dwie rzeczy: naszego najukochańszego pisarza i to, co śmietanka towarzyska lubi najbardziej, czyli plotki! I cudownie się udało. - Ciotka Beatrice znowu się roześmiała. - Stałaś się ostatnim krzykiem mody. Ostatnim krzykiem mody? Nie, należało raczej powiedzieć, że jej kompletnie mowę odjęło! Co stałoby się, gdyby dowiedziała się matka?... albo lord Dunraven? Millicent przemogła się i przestała się nad tym zastanawiać; grzeczność nakazywała jej wypowiedzieć słowa, na które - jak wiedziała - czeka ciotka. -Ależ to nie mój sukces, proszę cioci. Tylko cioci. Proszę pamiętać, że rubryka należy do cioci i że wkrótce ciocia do niej wróci. Jeżeli jest ciocia zadowolona, to ja również się cieszę, i nadal będziemy dostarczać czytelnikom tego, czego pragną. -To był genialny pomysł, moja droga. I pomyśleć tylko, że przez tyle lat bosko się bawiłam przy dziełach Szekspira, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, by wykorzystać jego słowa w tym, co sama piszę. Bardzo to sprytnie wymyśliłaś. -Dziękuję cioci, że pozwoliła mi ciocia przeczytać ten list. Ściągnęła mnie ciocia do Londynu po to, bym cioci pomagała, i cieszę się, że mi się to udało. - Millicent oddała ciotce list. Hamlet podniósł się na moment, by go powąchać, ale szybko ułożył się znowu. -Wszystko to bardzo pięknie z tym Szekspirem, ale więk- szość naszych czytelników znudziłaby się, gdybyśmy go nie przyprawiały ploteczkami. Skandalizujące ciekawostki to taka rozkoszna forma rozrywki. Potrzeba nam ich więcej, Millicent. Millicent nie była nieśmiała i potrafiła radzić sobie na przyjęciach. Tylko że nie lubiła pisać o osobistym, prywatnym życiu ludzi. -Zajmujesz się tym już od tygodnia - ciągnęła ciotka, nie mal nie przerywając, by zaczerpnąć oddechu. - Musisz zdo być więcej informacji o sprawach takich, jak spotkanie lorda Dunravena z lady Lambsbeth, o tym, kto z kim tańczył, kto się z kim zaręczył albo się zaręczyć zamierza. Co dzieje się z panną Pennington i panną Donaldson? Nasi czytelnicy chcą dowiedzieć się, kto wymyka się do ogrodów, kiedy nikt nie patrzy, który dżentelmen dostaje pocałunek, a który poli czek. No i oczywiście doskonałym tematem do plotek jest pa ra, która doskonale dosiebie pasuje, ale nagle postanawia jed nak nie brać ślubu, oraz rozważania, dlaczego tak postąpiła. Słuchając, jak lady Beatrice z lubością rozprawia o wydarzeniach intymnych z życia innych ludzi, Millicent przypomniała sobie, dlaczego z taką niechęcią ciotce pomaga. Gdyby ktoś zauważył ją i lorda Dunravena w sklepie bławatnym, a później o tym napisał, czułaby się zdruzgotana. Nagle zrobiło jej się zimno. A co się stanie, jeżeli ktoś ich tam widział? Dokładnie to, co stało się z twoją matką. I odezwała się, zanim zdążyła stracić odwagę. -Poruszyła ciocia sprawę, o której muszę z nią porozmawiać. Ciotka wyprostowała się nieco bardziej. -Nagle zrobiłaś się bardzo poważna. Słucham cię, mów. Millicent zacisnęła przed sobą dłonie i powiedziała: -Wbrew moim życzeniom lord Dunraven nie przestaje się ubiegać o mnie. -Co ja słyszę? - Ciotka pochyliła się do przodu tak raptownie, że Hamlet uciekł na drugi,koniec łóżka. - Lord Dun-raven z Okropnej Trójki, ten od zaginionego kruka? Czy istnieje jakiś inny? Millicent miała nadzieję, że zwierzając się ciotce i szukając u niej pomocy, postępuje słusznie. -Tak. Przysięgam, ciociu, że w żaden sposób go nie ośmielałam. - A może jednak? - Wręcz przeciwnie, bywałam wobec niego nawet czasami niegrzeczna. - A kiedy indziej uległa. - Odtrącam jego awanse na każdym kroku, a on nie przyjmuje tego do wiadomości i nalega, bym pozwoliła złożyć sobie wizytę. Ja zawsze odmawiam. I... -I co? -Za każdym razem, kiedy się spotkaliśmy, zachowywał się wobec mnie zdecydowanie zuchwale. -To fascynujące, Millicent. Musisz mi podać szczegóły. Millicent się wzdrygnęła. Nie, za nic. Przecież nie może powiedzieć ciotce, że tak gruntownie ją wycałował, że tak ją pieścił, że prawie się w nim zakochała. Musi myśleć szybko. -Dotychczas nie zdarzyło się jeszcze nic, z czym nie potrafiłabym sobie poradzić, ale muszę odprawić go z kwitkiem w taki sposób, by raz na zawsze dał mi spokój. Nie możemy ryzykować, że dowie się, kim jestem. Mógłby zainteresować się, co właściwie robię. -Niczego się nie dowie, chyba że sama mu o tym powiesz. Innego sposobu nie ma. A jestem pewna, że nie dopuścisz, by tak się stało. Ale leży to w naszym najlepiej pojętym interesie, by przestał się za tobą uganiać. -Ma stanowczo za wiele uroku. -To hultaj, który zna wszystkie sztuczki, a do tego świa-towiec. Musisz dokładnie opowiedzieć mi, co robił. Czy cię skompromitował? -Nie, nie stało się nic aż tak poważnego - skłamała Millicent i zaczęła szukać właściwych słów. - Gładził mnie po ręce i ściskał mi palce przez cały czas, kiedy tańczyliśmy. -Tam do licha, Millicent! - wykrzyknęła ciotka. - O czymś takim nie warto nawet plotkować. Co jeszcze zrobił? Millicent popatrzyła na ciotkę. Niezbyt podobał jej się błysk, który dostrzegła w jej zaczerwienionych oczach. -Przesłał mi pocałunek. Zatańczył ze mną walca. Raz za razem prosi o pozwolenie, by złożyć mi wizytę. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak błahostka, ale hrabia jest bardzo nieustępliwy. Nie chce przyjąć odpowiedzi odmownej. Sama nie wiem, co robić. -Ale ja wiem - stwierdziła ciotka. Od przyjazdu do Londynu Millicent nie słyszała jeszcze tak pewnego i silnego głosu z jej ust. - Wiem, co najszybciej powoduje, że lord Dun-raven traci zainteresowanie młodą damą. -A co? -Powiążemy was w rubryce towarzyskiej. Bierz pióro, Millicent. Napiszemy o nim i napomkniemy o tobie. Było późne popołudnie. Słońce przesączało się przez liście drzew i ukosem wpadało przez okna do biblioteki Chan-dlera. Hrabia siedział przy pięknym palisandrowym biurku, które należało do jego ojca, a wcześniej do dziadka, usiłując nie patrzeć na pustą półkę, na której jak na grzędzie powinien był przycupnąć złoty kruk. Leżały przed nim szeregiem księgi z rachunkami z ogromnych majątków Dunravenow. Hrabia zamierzał je przejrzeć, ale przez większość czasu siedział tylko zadumany. I myślał o Millicent Blair. Przez całe lata mógł cieszyć się ekstrawaganckim trybem życia dzięki temu, że bacznie czuwał nad zarządzaniem swymi majątkami. Położenie, w jakim zostawił go ojciec, było dobre, a Chandler wykazał się przenikliwością przy inwestowaniu oraz zakupach ziemi. Pod zarządem plenipotentów posiadłości kwitły, a dzierżawcy byli zadowoleni. Dunraven składał im zwykle wszystkim wizyty jesienią, zanim kraj ścisnęła zima. Zdawał sobie sprawę, że za młodu rzeczywiście zbyt wiele pieniędzy wydawał na karty i konie i że spędzał zbyt wiele nocy na rozpuście, ale nie zdarzyło się, by te ekscesy w najmniejszym stopniu zagroziły jego majątkom, chociaż raz czy dwa mogły zagrozić życiu. A tego dnia nie mógł się skoncentrować. Pewna młoda dama zawróciła mu w głowie i nie schodi 'ja z myśli. Za każdym razem, kiedy chciał ją z tych myśli wyrzucić, wracała, uśmiechała się do niego, przekomarzała się, wabiła. Intrygowała go do szaleństwa. Był pewien, że wystarczyłoby, by pozwoliła złożyć sobie stosowną wizytę, a zapomniałby o niej. Musi go pociągać pogoń za tą panną, bez wątpienia. Odwrócił fotel i zapatrzył się w okno, niczego naprawdę nie widząc. To niepodobne do niego, by jakakolwiek kobieta pociągała go tak bardzo, że przypominał mu się bez przerwy jej kobiecy zapach, a na ustach czuł smak jej słodkich warg. Gdyby nie to, że wziął się tamtego popołudnia w garść, rozebrałby ją w bławatnym sklepie... a ona byłaby mu na to pozwoliła. Nie miał wątpliwości, że pociąga ją tak samo, jak ona jego, a mimo to nie godziła się, by z uszanowaniem złożył jej wizytę. Nie powinien był jednak dopuścić, by sprawy między nimi zaszły w publicznym miejscu aż tak daleko. Chandler miał na swoim koncie kilka szalonych wyczynów, wliczając w to wejście do sypialni pewnej przychylnej mu młodej damy przez okno, ale skończył z takimi głupotami przed laty. A nawet wtedy zrobił to dla zabawy, dla miłego dreszczyku, żeby nie dać się przyłapać, a nie dlatego, że był zakochany. A teraz, tylko dlatego, że chciał z Miłlicent być, naraził na ryzyko jej reputację oraz własną wolność. Wystawiał się na wielkie ryzyko dla damy, o której wiedział bardzo mało. Co ona ukrywa? Był całkowicie pewien, że nie ma nic wspólnego z Szalonym Pańskim Złodziejem, ale dlaczego ciągle sobie coś notuje i nie chce słowa pisnąć o własnej rodzinie? Powinien dowiedzieć się o niej czegoś więcej, zanim zaangażuje się sercem w tę sprawę. -Przepraszam, jaśnie panie. Chandler podniósł wzrok i zobaczył, że w drzwiach stoi jego kamerdyner, jak zwykle nieskazitelnie ubrany. Peter Winston, niski, szeroki w barach, o gęstych, siwych, odcze-sanych z czoła włosach, zaczął służyć u hrabiego niemal zaraz po ukończeniu szkół przez Chandlera. Winston nie był już wtedy młody, ale od razu zrobił na przyszłym chlebodawcy wielkie wrażenie. W czasie pierwszej rozmowy nie płaszczył się, nie dawał się też wytrącić z równowagi ostrymi pytaniami. Zachował pewność siebie i spokojne przekonanie, że jest najlepszym kandydatem na osobistego służącego pana hrabiego, i w istocie nigdy go nie zawiódł. -O co chodzi, Winston? - zapytał hrabia, odwracając się znowu do biurka i udając, że przegląda leżące przed nim księgi. Fines miał rację, ostatnio zbyt wiele buja w obłokach i za mało czasu poświęca złapaniu Szalonego Pańskiego Złodzieja. -Przepraszam, że przeszkadzam, jaśnie panie, ale przyszedł się z panem zobaczyć pewien pan nazwiskiem Percy Doulton. Pytałem go, czy jest umówiony. Przyznał, że nie, ale wyraził nadzieję, że może zechce się pan z nim zobaczyć. -Niewykluczone, że w końcu przyniósł jakąś wiadomość. Proszę go wprowadzić. -Słucham pana. Czy mam podać herbatę, czy poczęstuje go jaśnie pan czymś mocniejszym? -Nie trzeba ani jednego, ani drugiego, Winston. Jestem pewien, że nie zatrzyma się na dłużej. Poproś go do środka. Chandler wstał i zaczął zamykać porozrzucane po blacie księgi. Po kilku chwilach do pokoju wszedł Doulton. -Jak. się pan ma, Doulton. Proszę się rozgościć. -Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć, lordzie Dunra-ven. Mam pewne informacje, którymi niezwłocznie chciałem się z panem podzielić. -Mam nadzieję, że to dobre wiadomości. -Wręcz przeciwnie. - Doulton zajął fotel przed biurkiem Chandlera. - Wygląda na to, że mimo naszych wysiłków zeszłej nocy dokonano następnej kradzieży. Chandler opadł na fotel. -Diabli nadali! Gdzie? -U lorda Dovershafta. Na dźwięk tego nazwiska Chandlerowi po plecach przeleciał zimny dreszcz. Kiedy wczoraj wieczorem spotkał się z Millicent u Almacka, powiedziała, że właśnie przyjechali od lorda Dovershafta. Wyjaśniała, że spóźnili się, bo późi.a wyruszyli. Czy to był prawdziwy powód? A może oczyścił ją z zarzutów zbyt szybko? -Ukradziono mały obraz, który, jak rozumiem, wymiary miał niewielkie, ale był chyba bezcenny. Hrabia wpadł w złość, a hrabina zaprasza przyjaciół, by pokazać im miejsce na ścianie, gdzie wisiało to malowidło. -Cholerny świat, co za denerwująca wiadomość. -Hrabina ma zupełnie inne zdanie. Nie wątpi, że malowidło jest obecnie w posiadaniu ducha niejakiego lorda Pin-kwatera. -Myli się - powiedział Chandler stanowczo. - Ma je złodziej. Czy był tam policjant? -Tak. Upiera się, że stał na stanowisku przez cały wieczór i nikomu nie udałoby się przejść obok niego z malowidłem. -Nic dziwnego, że się przy tym upiera. Czy można mu ufać? -Pracuje ze mną od dwóch lat. Nigdy nie miałem z nim żadnych problemów, sir. -Aż do tej chwili. Niech się go pan pozbędzie i znajdzie na jego miejsce kogoś innego. Doulton odchrząknął. -Jest pewna nadzieja, lordzie Dunraven. W przyjęciu brało udział niewiele osób. Mniej niż sto. Hrabiostwo są pewni sporządzonej listy. Żadne z nich nie natknęło się na nikogo im nieznanego i przekonani są, że albo jedno, albo drugie rozmawiało z każdym z gości. -Czy komuś nasuwa się jakiś pomysł? -Nie, sir. Jak już wcześniej powiedziałem, mój człowiek przysięga, że przez cały wieczór stał przy drzwiach frontowych i że nikt tamtędy nie wyniósł przedmiotu o rozmiarach małej damskiej parasolki. -Parasolki? -Hrabina obstaje przy tym, że malowidło miało rozmiary rozłożonej damskiej parasolki. -To niemożliwe. Doulton milczał. -Jeżeli pana człowiek nie zszedł ze stanowiska, trzeba będzie założyć, że złodziej uciekł przez okno. -Dokładnie tak myślałem. Służący zauważyliby, gdyby ktoś wychodził przez drzwi na tyłach domu. Nie starcza mi ludzi, żeby pilnowali każdego pokoju podczas każdego przyjęcia. -Rozumiem i niczego takiego nie sugeruję, ale koniecznie trzeba zrobić coś więcej. Od kiedy zaczął się sezon, mamy po jednej kradzieży tygodniowo, a wcale nie jesteśmy bliżsi złapania złodzieja. -Usiłujemy odkryć jakąś prawidłowość, ale na razie niczego takiego nie zauważyliśmy. Zabrał biżuterię, pańskiego kruka, a teraz to malowidło. -Proszę nad tym dalej pracować. Prędzej czy później popełni błąd i złapiemy go. -Skontaktuję się z panem, jak tylko będę miał coś więcej do powiedzenia. Doulton podniósł się z fotela i położył na biurku Chan-dlera gazetę, otwartą na stronie z kroniką towarzyską. -Nie wiem, czy miał pan już okazję to widzieć. Życzę mi łego dnia. Kiedy Doulton wychodził, Chandler zerknął na dziennik. Rzuciło mu się w oczy własne nazwisko oraz to, które wydrukowano obok. Millicent. Wziął pismo i przebiegł rubrykę wzrokiem. Graniczyło to z cudem, by ktoś mógł widzieć, jak przesyłał jej pocałunek. Miał pewność, że poza nimi w mrocznym korytarzu nie było nikogo. I nikt o pocałunku nie wiedział, poza samą panną Blair. Coś drgnęło na dnie jego umysłu. Wziął znowu gazetę i tym razem wolniej przeczytał artykuł. Czy to możliwe? - Cholerny świat - szepnął sam do siebie. „Nie drażń człowieka w rozpaczy" - tak pisał Szekspir w „Romeo i Julii", a podobne spostrzeżenia znaleźć można w prasie towarzyskiej, jako że w całym Londynie aż huczy, od kiedy rozeszła się wieść, że Szalony Pański Złodziej uderzył znowu, a policjanci z Bow Street nie mają podejrzanego. Lord Truefitt Codzienna rubryka, towarzyska -Lord Dunraven - powitała Millicent hrabiego, wchodząc do frontowego saloniku w skromnej popołudniowej sukience, która z szelestem muskała czubki atłasowych pantofelków. Glenda wsunęła się za nią do zalanego słońcem pokoju, ale zatrzymała się przy drzwiach. -Panno Blair. - Dunraven zbliżył się do Millicent stanowczym krokiem. - Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć. Millicent natychmiast zorientowała się, że coś się musiało stać. Hrabia wyglądał równie przystojnie jak zwykle, niemniej jednak z jakiegoś powodu wydał jej się inny. Wiatr urzekająco rozmierzwił mu włosy, ale nie o to chodziło. Kołnierzyk układał się prosto, fular zawiązany miał skromnie, ale znakomicie. Wargi Dunravena, te pełne, męskie wargi były takie same jak wczoraj, kiedy ją całował, co się więc zmieniło? A, tak, wiedziała już w czym problem. Jedyną rzeczą, nie pasującą do tak szykownego dżentelmena, była pełna irytacji zmarszczka, która zagnieździła się między jego pięknymi błękitnymi oczami. W piersi Millicent obudziło się przeczucie czegoś niedobrego, ale przemogła się i odegnała je od siebie, uniosła brodę do góry i wyprostowała się nieco. -Właśnie odjechał mój gość, obawiam się więc, że brak mi czasu. -Tak, zauważyłem oddalający się powóz lady Lynette, kiedy podjeżdżałem. Oj, niedobrze. -Czy księżniczka pana widziała? -Nie. Dzięki Bogu. Lynette wypytywałaby ją bez miłosierdzia, gdyby podejrzewała, że lord Dunraven tu przyjechał. Przypomniawszy sobie Lynette, Millicent spojrzała na puste dłonie hrabiego i uświadomiła sobie, że nie przyniósł ciasteczek morelowych. Jeżeli twierdzenie Lynette, że zawsze je przynosi, było prawdą, a dotychczas wszystko, co mówiła przyjaciółce, prawdą było, mimo woli Millicent zaczęła zastanawiać się, dlaczego akurat dla niej ciasteczek nie ma. I czy powinna w tym widzieć dobry czy zły omen? Odprężyła się odrobinę, odwróciła do pokojówki i powiedziała: -Glendo, czy zechciałabyś poprosić panią Brown, by poleciła kucharce przygotować dla nas dzbanek świeżej herbaty i te pyszne figowe ciasteczka? -Słucham, panienko. Jak tylko Glenda zniknęła im z oczu, Millicent splotła przed sobą palce i z determinacją podeszła do lorda Dunra-vena. -Bardzo to mi się wydaje irytujące, że postąpił pan wbrew moim życzeniom i złożył mi wizytę, kiedy już wielokrotnie prosiłam, by pan tego nie robił. Muszę nalegać, by pan na tychmiast stąd wyszedł. Poważny wyraz twarzy hrabiego nie zmienił się, a stanowcze, pełne wyrzutu słowa Millicent w najmniejszym stopniu nie zbiły go z pantałyku. Wyprostował się nawet chyba nieco bardziej. -Wydarzyło się coś ważnego, co skłoniło mnie, bym zi gnorował pani życzenia i przyjechał. I nie zamierzam stąd natychmiast wychodzić. Panna Blair z determinacją podtrzymywała swe agresywne nastawienie. -A cóż mogło być aż tak ważne, sir? - zapytała. -To. - Hrabia wyjął z kieszeni wycinek z gazety i pokazał jej. Millicent nawet nie drgnęła, a przynajmniej miała taką nadzieję. Nie mogła powiedzieć lordowi Dunravenowi, że nie musi czytać wycinka, by wiedzieć, co w nim wydrukowano. Przecież sama szlifowała ten tekst nie dalej niż kilka godzin temu. Wiedząc, że podstawową sprawą jest zachowanie opanowania i spokoju, powiedziała: -Jakiś stary wycinek z gazety? I co z nim? -To rubryka lorda Truefitta z „The Daily Reader". Słyszała pani o niej? Odpowiadaj możliwie krótko i tylko na pytania, sama z własnej woli o niczym go nie informuj. -Tak. -Czy wie pani, co napisano w tej konkretnie rubryce? -Nie jestem pewna, które wydanie trzyma pan w ręku. -Dzisiejsze. Czy teraz zna już pani jej treść? Gdyby stawka nie była tak wysoka, cieszyłaby ją gra w py-tania-odpowiedzi, którą prowadzili. -Wydaje mi się, że tak. -Czy orientuje się pani, jak doszło do tego, że właśnie coś takiego napisano? Musi zachować czujność i równocześnie pamiętać, że hrabia nie może wiedzieć, iż Millicent ma cokolwiek wspólnego z zamieszczanymi w tej rubryce tekstami. Nie wiedziała, co powinna zrobić, zdawała sobie jednak sprawę, że bezkar- nie kłamać hrabiemu nie może, bo ją zaczęłoby gryźć sumienie, a on na pewno przejrzałby usiłowania panny Blair, by zatrzeć prawdę. Odpowiadając, starannie dobierała słowa. -O co konkretnie panu chodzi? -O fakt, że w tych „ciekawostkach-błahostkach" połączono pani nazwisko z moim. Może to dobry moment, żeby zmienić temat. -Być może dlatego, że tańczyliśmy razem na dwóch przyjęciach. -Tańczę z wieloma paniami na każdym przyjęciu. Millicent na miękkich nogach wyminęła hrabiego i z pozorną obojętnością podeszła do okna. Odsunęła na bok przejrzystą zasłonę i wyjrzała na ulicę, a dopiero potem odwróciła się z powrotem do Dunravena, mówiąc: - Musi być panu bardzo miło. Jestem pewna, że z tak eleganckim lwem salonowym wiele dam pragnie co wieczór zatańczyć, milordzie. Zmarszczka między brwiami hrabiego pogłębiła się. Pochlebstwo nie przyda się na nic. Nie spodziewała się, by zadziałało, ale może dzięki niemu zyska trochę na czasie i zdąży zastanowić się, jak się uporać z pytaniem Dunravena. Przyglądała się, jak gość przechodzi przez pokój z pewnością zrodzoną z przekonania, że wie dokładnie, czego chce, i spodziewa się to otrzymać. Zatrzymał się obok niej przy oknie. -'Wie pani, że nie to miałem na myśli. -Niemniej jednak każda młoda dama na wydaniu i większość wdów zabiega o pana atencje i łaski. -Panno Blair, czy z rozmysłem próbuje mi pani znowu prawić komplementy? Chociaż nie spuszczał wzroku z jej twarzy, rzucając to wyzwanie, Millicent ani drgnęła. -Lordzie Dunraven, mówię prawdę. Jeżeli pochlebia ona panu, może się pan tym, do wyboru, martwić albo cieszyć. -A mnie się zdaje, że usiłuje pani zmienić temat. Pozwolę sobie dodać, że bez sukcesu. -Nie zdawałam sobie sprawy, że temat się zmienia. -Czy aby? -Rozmawialiśmy i nadal rozmawiamy o panu i o tańcach. Hrabia przysunął się jeszcze o krok bliżej. Millicent chciała się cofnąć, ale nie miała już gdzie, chyba że przesunęłaby się pod ścianę. Pozostała więc na miejscu i nie odwracała wzroku. -Nie, rozmawialiśmy o tym, że z pani i mnie zrobiono w tej rubryce romantyczną parę. - Położył papier na palisan drowym stoliku, który stał w pobliżu pod ścianą. Millicent nie spuszczała oczu z przystojnej twarzy Dun-ravena, którą nadal szpecił gniewny wyraz. -Przykro mi, że jest pan niezadowolony, iż pana nazwisko połączono z moim. -Nie w tym problem i sądzę, że pani to wie. Fakt, że pani nazwisko połączono z moim, mnie nie przeszkadza. Panna Blair zaczerpnęła powietrza i głośno, ostentacyjnie odetchnęła z ulgą. -Miło mi to słyszeć. -Millicent, jest to dla mnie nieodmiennie irytujące, jeżeli moje nazwisko kisi się w brukowcowym rosołku, a ostatnio dzieje się tak codziennie. Proszę mi powiedzieć, jak pani sądzi, skąd lord Truefitt dowiedział się, że przesłałem pani pocałunek? -Przypuszczam, że musiał pana widzieć - odpowiedziała bez śladu wahania. -Nie sądzę. -Wydaje się pan bardzo tego pewien. -Jestem pewien. Czy nie pamięta już pani, że, kiedy przesyłałem pani pocałunek, oprócz nas w tym mrocznym korytarzu nie było nikogo? Tylko pani i ja, i światło świec. Panna Blair poczuła, że oczy jej rozszerzają się gwałtow- nie. Serce podeszło do gardła. Anieli niebiescy! Została przyłapana, i to z własnej winy. -Jak może pan być pewien? - zapytała. -Gdyby ktokolwiek widział nas tamtego wieczoru, nowinka przedostałaby się do gazet zaraz następnego dnia albo nie później niż jeszcze następnego. Dlaczego więc ukazała się dopiero dzisiaj? Millicent miała mętlik w głowie. Może uda jej się jeszcze jakoś uratować siebie i ciotkę. Musi spróbować. Nie wolno poddawać się bez dyskusji. -Niewykluczone, że lord Truefitt jest spirytualistą. To wyjaśniałoby, dlaczego tak wiele wie. -Jasnowidz? Nie sądzę. Ta desperacja była nie do zniesienia! -Jednak jest to możliwe. Mówi się przecież, że Szalony Pański Złodziej to naprawdę duch lorda Pinkwatera. -Nie wierzyłem w to ani przez chwilę, a i pani jest stanowczo zbyt rozsądna i trzeźwo myśląca, by w coś takiego uwierzyć. -Oczywiście, że nie wierzę w kradzieże popełniane przez ducha. Zwracam tylko panu uwagę na możliwość, że lord Truefitt mógł dowiedzieć się, iż przesłał mi pan pocałunek, na różne sposoby. Już miała wyminąć go i wyjść z rogu pokoju, gdzie stali, kiedy Chandler szybko wyciągnął rękę, oparł dłoń o ścianę i nie pozwolił jej przejść. Nagle znalazł się dużo za blisko. Odezwał się głosem ściszonym, ale stanowczym. -Nie zamierzam pozwolić na to, by pani zmieniała temat, Millicent. Rozmawiamy o rubryce, a nie o tańczeniu, nie o złodzieju ani o duchach. O tej rubryce, w której pojawiło się pani i moje nazwisko. Pamięta pani? -Chyba tak. -Dobrze. - Hrabia skrzyżował ręce na piersi, swobodny i rozluźniony. - Mam teorię, która pozwala wyjaśnić, jak do tego doszło. -Jestem pewna, że władze z radością przyjmą wszelkie pana domysły na temat złodzieja. -Dobra próba - głos hrabiego brzmiał nadal spokojnie i cicho - ale na nic się nie zda. Mówię o rubryce lorda True-fitta, a nie o złodzieju. -O. -Czy chciałaby pani zapoznać się z moją teorią? -Nie, chyba bym nie chciała - odrzekła Millicent uczciwie. - I wydaje mi się, że powiedzieliśmy już wszystko, co na ten temat można było powiedzieć. -Sądzę jednak, że powinna pani ją usłyszeć. Nalegam. Millicent znowu głęboko zaczerpnęła powietrza. -W porządku. -Myślę, że to pani szpieguje dla lorda Truefitta i jego ru bryki towarzyskiej... Zanim dokończył ostatnie słowo, Millicent postąpiła krok do przodu i położyła hrabiemu palce na wargach, uciszając go. -Nie, lordzie Dunraven, proszę tego nie mówić głośno. - Rozejrzała się, czy aby Glenda nie wróciła, a potem spojrza ła znowu szybko na Dunravena. - Nie wolno panu pisnąć słowa na temat tej pańskiej teorii. Palce Millicent wciąż spoczywały na wargach Chandlera. Spojrzeli sobie w oczy i stanowczo za długo nie spuszczali wzroku. Dziewczyna czuła się tak, jakby hrabia próbował zajrzeć jej w głąb duszy i zobaczyć tę Millicent Blair, której mu nie chciała pokazać. Czuła na palcach ciepło jego wilgotnych warg i nie miała ochoty zniżać ręki. Hrabia chwycił jej dłoń i ucałował opuszki czterech palców, zanim ją puścił. -Nie mogę pozwolić, by mnie pani kusiła. Millicent niemal dech zaparło. Kusić go? To przecież on ją kusił. Czy nie wiedział, z jaką łatwością potrafił rozpro- szyć jej uwagę i kazać zapomnieć o wszystkim, poza swoją obecnością? -Przepraszam - powiedziała, cofając się o krok w stronę okna. - To było nieuprzejme. Nie powinnam była pana tak dotykać. -Nie ma za co przepraszać. Wcale nie przeszkadza mi to, że mnie pani dotknęła, ale nie mogę pozwolić, by zbiła mnie pani z tematu. -Ale nie powinnam była... -Nic się nie stało, Millicent. Millicent zakryła oczy rzęsami. -Proszę tak do mnie nie mówić. Naprawdę nie powinien pan z taką poufałością się do mnie zwracać. -Dlaczego? Uważam, że po naszym wczorajszym spotkaniu w sklepie spokojnie mogę wysunąć supozycję, iż staliśmy się bliskimi przyjaciółmi. Tak więc jest całkiem dopuszczalne, bym składał pani wizyty i zwracał się do niej per Millicent. Co więcej, pani powinna zwracać się do mnie: Chandler. Oczy ich znowu się spotkały. -A ja miałam nadzieję, że zapomni pan o tym, co wydarzyło się wczoraj po południu. -Tak się nie stanie. -Nie pamiętałam o naszym spotkaniu, dopóki mi pan w tej chwili nie przypomniał. Hrabia powoli potrząsnął głową, a w jego oczach pojawił się pełen zrozumienia błysk. -Nie sądzę, by pani nie pamiętała - powiedział. Jak mógł być taki uroczy nawet wtedy, kiedy z niej szydził? -Prawdziwy dżentelmen nigdy nie przypominałby damie o popełnionej niedyskrecji. -Już ustaliliśmy, że bywają takie chwile, kiedy nie jestem dżentelmenem. -Obawiam się, że rzadko pan nim bywa, ale bardziej prawdziwe słowa nigdy nie wyszły z pana ust. -Wracając jednak do najważniejszej sprawy, jaką mamy omówić, prawdą jest również to, że szpieguje pani dla lorda Truefitta, czyż nie, Millicent? Miała zaprzeczenie na końcu języka, ale po oczach hrabiego poznała, że na nic się ono nie zda. Znał prawdę. Potwierdziła jego podejrzenia własnym pytaniem. -Czy pan tylko domyślał się, kiedy po raz pierwszy pan to zasugerował? Czy potwierdziłam pana domysły swoim postępowaniem? -Kiedy zacząłem zestawiać fakty, nietrudno było znaleźć odpowiedź. -Jak pan do tego doszedł? - Millicent westchnęła, wiedząc, jak rozczarowana, a nawet zdruzgotana poczuje się ciotka, tracąc służące jej na przyjęciach oczy i uszy. - Byłam taka ostrożna. -Ciągle robiła pani jakieś notatki. Obserwowałem panią podczas przyjęć: chodziła pani i przysłuchiwała się rozmowom, a potem oddalała się na stronę, by zapisać to, co pani usłyszała. Kiedy przeczytałem pani notatki na odwrocie karnetu, który upuściła pani na podłogę, założyłem, że robi pani zapiski, by łatwiej zapamiętać nazwiska gości i ich tytuły, ponieważ jest pani od niedawna w mieście. -Pan znalazł ten karnet, który mi zginął. -Tak, musiałem dowiedzieć się, co pani robi, kiedy szuka pani samotności. Millicent zaświtało, co się naprawdę musiało stać. -Brutalu, pan z rozmysłem podmienił mój karnet na inny, żeby móc przeczytać to, co napisałam, prawda? Wymienił pan karnety i dal mi ten pusty? -Tak. -Powinnam się była sama tego domyślić. Zanim pana poznałam, wiedziałam już, że jest pan łajdakiem i hultajem i że w niczym nie można panu ufać. Wiedziałam, że musi być jakiś powód, iż zaliczono pana do Okropnej Trójki. Dobrze ta nazwa do pana pasuje, lordzie Dunraven. -Nie jestem aż taki zły, jak kazały ludziom wierzyć „cie-kawostki-błahostki". Jedynym powodem, dla którego karnety wymieniłem, były podejrzenia, że pracuje pani dla Szalonego Pańskiego Złodzieja. -Co? To śmieszne. -Proszę się zastanowić, Millicent. To był całkiem prawdopodobny pomysł. -Nikt zdrowy na umyśle nie mógłby tak myśleć. Na czym opierał się pan, dochodząc do takich wniosków? -Na logice. Pierwsza kradzież popełniona została mniej więcej w tym czasie, kiedy przybyła pani do stolicy. Na dwóch różnych przyjęciach natknąłem się na panią w tych częściach domu, których jako gość nie powinna była pani odwiedzać... i notowała pani wtedy coś na karnecie. Millicent zamrugała oczami. -Pan mnie widział dwa razy? -Po raz pierwszy w tamten wieczór, kiedy spotkaliśmy się w wąskim korytarzyku, a później wtedy, kiedy stała pani w prywatnym gabinecie przed kominkiem. -Pan mnie tam widział? -Tak, widziałem, jak znowu zapisywała pani coś na odwrocie karnetu. -I przyglądał mi się pan w nadziei, że doprowadzę pana do Szalonego Pańskiego Złodzieja? -Mniej więcej tak się sprawy miały, tak. -Jakim cudem fakt, że robiłam sobie notatki na karnecie, mógłby wiązać mnie z kimś takim, jak ten rabuś? - zapytała z oburzeniem Millicent. -Pomyślałem sobie, że wynotowuje pani, co można bez trudu z danego domu ukraść i wynieść pod surdutem albo opończą. Musiałoby to być coś, co da się ukryć tak, by nikt nie zauważył. Niewiarygodne. -Dobre nieba! Pan sądzi, że jestem złodziejką? -Wspólniczką. Podejrzewałem, że przekazuje pani notat ki złodziejowi, by mógł przyjść później i ukraść któryś z przedmiotów, zamieszczonych przez panią na liście. Millicent niemal słów zabrakło... ale tylko niemal. -To absolutnie paskudne z pana strony. Nie wierzę w to. Rozmawiał pan ze mną, tańczył pan z mną i całował mnie pan tak namiętnie w sklepie, a przez cały ten czas obserwował mnie pan, podejrzewając, że jestem złodziejką. Jak mógł pan cpś takiego zrobić? - Na samą myśl Millicent rozpaczliwie się zawstydziła. -Kiedy całowałem panią w sklepie, przestałem już panią podejrzewać. Myślałem wtedy, że po prostu notuje pani sobie nazwiska i tytuły i różne szczegóły na temat różnych osób, żeby pamiętać, kim są, kiedy się znowu pani z nimi spotka. Pocałowałem panią, bo chciałem to zrobić, i z żadnego innego powodu. Millicent potrząsnęła głową. -To po prostu nie do pomyślenia. Spędzał pan czas ze mną wyłącznie dlatego, że chciał mnie pan mieć na oku i obserwować z bliska, dopóki nie dowie się pan, z kim pracuję. -Nie do końca tak było. Ogromnie mnie pani pociąga, Millicent. Musi pani o tym wiedzieć. Ale chciałem również znaleźć złodzieja i odzyskać kruka. -Uważam za bezgraniczne okropieństwo pana podejrzenie, że mogłabym mieć cokolwiek wspólnego z tak godnym pogardy osobnikiem, który zabiera to, co do niego nie należy. -Nie jest to bardziej okropne niż pisanie o prywatnym życiu różnych osób i publikowanie tego w gazetach. -Och, ale jest, sir - przekonywała go Millicent gorączkowo. -Jakże to? Jak na damę, która pisuje do brukowców, wydaje się pani przesadnie oburzona. -Ja niczyjej prywatnej własności nie kradnę. -Nie, pani kradnie tylko ludziom ich prywatność i dobre imię. Millicent już otwierała usta, by powiedzieć mu, że zajmu- je się czymś takim wyłącznie po to, by pomóc siostrze swego ojca, ale chociaż Chandler dowiedział się, kim ona jest, wciąż jeszcze nie znał prawdziwej tożsamości lorda Truefit-ta i ze względu na ciotkę nie wolno dać mu jej poznać. Bez słowa odwróciła się od hrabiego. -Dlaczego pani to robi? -Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat - powiedziała, wciąż odwrócona do niego plecami. -Czy to dla pieniędzy? Na to już musiała odwrócić się twarzą do niego. -Nie. -Czy ktoś panią do tego zmusza? -Oczywiście, że nie. - Próbowała oddalić się od hrabiego, ale niestety poszedł za nią. Millicent zerknęła w kierunku drzwi. Glenda coś strasznie długo prosi panią Brown, by kucharka przygotowała tę herbatę. -Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani się tym zajmuje. Millicent z całego serca pragnęła powiedzieć mu prawdę i wyjawić fakt, że zajęcie to nie dostarcza jej najmniejszej nawet satysfakcji, ale nie śmiała tego zrobić. Przyłapał ją, a nie ciotkę. Nie wolno dopuścić, by dowiedział się, że naprawdę lordem Truefittem jest lady Beatrice. Przyjechała do Londynu, by pomóc ciotce w zachowaniu posady, a nie po to, by ją zdemaskować i zmusić do rezygnacji z zajęcia. -Kierujące mną powody nie powinny pana obchodzić i nie podzielę się nimi z panem. -Przypuszczam, że Heathecoute'owie i lady Beatrice nie mają świadomości, czym pani się zajmuje. Dzięki Bogu, sformułował swoją wypowiedź twierdząco, a nie pytająco. Jeżeli będzie uważała, może uda się nie mówić mu nic poza tym, co absolutnie konieczne. -Lady Beatrice i Heathecoute'owie okazali mi wiele życz liwości. Gdyby mieli dowiedzieć się, czego pan się domyślił, nie zniosłabym tego. -Mógłbym rozgłosić, kim pani jest, i straciłaby pani pracę. -Straciłabym dużo więcej - wyszeptała z powagą; serce pękało jej na myśl, że po takim skandalu wypędzono by ją z Londynu, tak jak wcześniej matkę. - Jestem pewna, że lady Beatrice poprosiłaby, żebym wyjechała. - Już na nic nie mogłaby się ciotce przydać. Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. Na moment zamarła w bezruchu, a potem odwróciła się i spojrzała Dunra-venowi w oczy. -Mam nadzieję, że uda mi się przekonać pana, by nie po stępował pan pochopnie, sir. Chyba wiem, w jaki sposób mo głabym panu pomóc. Brwi hrabiego podjechały pytająco do góry. -Pani? Pomóc mi? Jak? Dręczy mnie pani tą swoją pisaniną. Millicent aż się skurczyła z zażenowania. Rzeczywiście, w ustach hrabiego słowo „pisanina" brzmiało okropnie, ale nie powstrzyma jej to od wyjawienia swego pomysłu. -Mogę panu pomóc szukać Szalonego Pańskiego Złodzieja. Hrabia uśmiechnął się, potem roześmiał. -Potrafi mnie pani zaskoczyć, Millicent, i, do pioruna, podoba mi się to. Żałuję, że mi się podoba, ale fakt jest faktem. W jaki sposób może mi pani pomóc w szukaniu złodzieja? -Po pierwsze, do moich uszu dochodzą różne wieści, których pan nie usłyszy. Jest pan hrabią. Kiedy znajduje się pan w pobliżu, ludzie się pilnują, a przy mnie są mniej ostrożni. Zapewne łatwiej będzie mi usłyszeć jakąś informację o Szalonym Pańskim Złodzieju niż panu. -Codziennie kontaktuję się z Doultonem i jego podwładnymi. Wydaje mi się, że powinno mi to pozwolić dowiedzieć się wszystkiego wcześniej, niż mogłaby dowiedzieć się pani, chyba że ma pani osobistego informatora na policji. -Nie, oczywiście, że nie mam. Ale ani pan, ani pana policjanci nie dowiedzą się, co się mówi w damskich gotowal- niach. Na przykład ostatnio usłyszałam plt>tkę, że jest taki hrabia, który pragnie się bogato ożenić, ponieważ źle zarządzał swoją fortuną i mu się skończyła. -Co pani powie. A kto to taki? Millicent uśmiechnęła się znacząco. -Widzę, że wprowadzono mnie w temat, o którym chciał by się pan czegoś dowiedzieć. Hrabia znowu ściągnął brwi. -Naprawdę lubi pani wystawiać na próbę moją cierpliwość. -Nawzajem, mam to samo wrażenie w stc>sunku do pana -odpowiedziała z uśmiechem. -Jakim cudem biedak, który przepuścił pieniądze, mógłby mi pomóc w dopadnięciu złodzieja? -Może to on kradnie cenne przedmioty, Żeby zdobyć pieniądze, które pozwolą mu utrzymać się na powierzchni, dopóki nie zawrze upragnionego związku. -Hmm. Przypuszczam, że to możliwe. -Rezydencje musi okradać jakaś osoba z towarzystwa. Wszyscy są tutaj zgodni, poza tymi, którzy wierzą, że kradzieży dokonuje duch. -A liczba tych ostatnich wydaje się rosnąć. -Nikt nie donosił, jakoby na którymś z przyjęć dało się zauważyć kogoś obcego. - Popatrzyła na hrabiego trochę smętnie. - A, jak mi się zdaje, oboje się zgadzamy, że to nie duch wynosi z rezydencji rodowe skarby. -Zdecydowanie. Przypuszczam, że może mi się pani trochę przydać. -Lordzie Dunraven, zabrzmiało to tak, jakbym była jakąś starą szelmą. -Starą? Nie. Szelmą? W żadnym wypadku. Przydać się? Być może. W porządku, panno Blair, przez jakiś czas będziemy partnerami. Nie zdradzę pani sekretu, za to pani doniesie o każdej zasłyszanej informacji, która mogłaby mi pomóc w schwytaniu złodzieja. Pierś Millicent zafalowała w pełnym ulgi westchnieniu. Dzięki Bogu, udało jej się zapobiec katastrofie i Dunraven nie kazał sobie podać nazwiska lorda Truefitta. A mało brakowało, za mało. -Ma pan moje słowo. -A teraz słucham, kim jest ten utytułowany dżentelmen--błazen, który stracił majątek? -Chcąc otrzymać odpowiedź na to pytanie, będzie pan musiał przeczytać jutro rubrykę lorda Truefitta. -Czy to w ten sposób będzie mi pani przekazywała informacje? Zamieszczając je w „ciekawostkach-błahostkach"? -Nie zawsze, ale rozsądnie będzie od tego zacząć. I teraz wiem już, dlaczego nie przyniósł mi pan ciasteczek. -O czym pani mówi? Czy znowu pani zmienia temat? -Tak. Powiedziano mi, że przynosi pan ciasteczka more-lowe każdej młodej damie, której pan składa wizytę, i że nikt w całym Londynie nie piecze lepszych ciasteczek niż pana kucharz. Na czole hrabiego znowu ukazała się zmarszczka. -Czyżbym był aż tak przewidywalny? -Najwyraźniej nie w moim przypadku. - Millicent wyciągnęła przed siebie puste dłonie i uśmiechnęła się słodko do Dunravena. - Ja nie dostałam ciasteczek. -Przy pani niczego nie da się przewidzieć. Tak się zdenerwowałem i rozzłościłem, kiedy w końcu doszedłem, czym się pani zajmuje, że przez myśl mi nawet nie przeszło, by kazać kucharzowi przygotować ciasteczka. Nawet teraz, chociaż wiem, że zajmuje się pani czymś, co mam w pogardzie, chciałbym chwycić panią w ramiona i pocałować. -Anieli niebiescy, sir. Musi pan być bardziej ostrożny. -Millicent obejrzała się przez ramię na drzwi. - Ktoś mógłby niespodziewanie wejść do pokoju i usłyszeć pana słowa, a wtedy sytuacja skończyłaby się naszym ślubem. Proszę mi wybaczyć, ale naprawdę muszę już iść przebrać się na wie- czór albo nie będę gotowa, kiedy przyjdą po mnie moi opiekunowie. - Nie tak szybko, droga Millicent. - Dunraven objął ją i przytulił, przez co twarze ich znalazły się tuż obok siebie. -Kiedy wchodzi się w spółkę w interesach, przypieczętowuje się to na ogół uściskiem dłoni, ale ja wolałbym naszą umowę przypieczętować pocałunkiem. Millicent już otwierała usta, żeby zaprotestować, i może nawet coś powiedziałaby cichutko, ale wszelkie próby stłumił Dunraven, który powoli pochylił się i zamknął jej usta ciepłymi wargami. Rozum podpowiadał panience, że powinna gwałtownie protestować, i w myśli zaprotestowała. To hultaj. Nie wolno mu ufać. Ale jest mi przy nim tak cudownie. Nie minęło kilka sekund, a jej ciało z lubością wtopiło się w ciepłe ramiona Dunravena. Myślała już tylko o tym, jak się przy nim czuje, taka cudowna, taka pożądana. Chandler wpił się mocniej w jej wargi i Millicent, jakby od zawsze wiedziała, co to znaczy, skwapliwie rozchyliła usta, by mógł do nich wsunąć swój język. Sama również zaczęła językiem pieścić wnętrze jego ust, na co zareagował cichym jękiem rozkoszy. Zarzuciła mu ręce na szyję, pozwalając, by jeszcze mocniej zacisnął ramiona i przyciągnął ją bliżej do piersi. Dłonie hrabiego zsunęły się na jej talię. Na moment oparł je w miejscu, gdzie delikatnie zaczynały się rozszerzać biodra, a potem przesuwał w górę, dopóki każda z nich nie objęła piersi. Pieszczota była tak rozkoszna, że nogi się pod Millicent zaczęły uginać i przywarła mocniej do Chandlera, by swą siłą pomógł jej przetrwać ten atak na zmysły. Nie wiedziała, dlaczego ma piersi tak wrażliwe na najlżejsze jego dotknięcie ani dlaczego tak gorąco pragnie razem z nim odkrywać wszystkie te nowe, cudowne doznania. Oderwał ciepłe, miękkie wargi od jej ust i całował teraz policzki, szyję, całował ją za uchem. Każde miejsce, którego dotknął, upojnie ją mrowiło. -Nie potrafię zrozumieć, dlaczego od pana pocałunków nogi się pode mną uginają i mam wrażenie, że coś mi się trze pocze w środku. Dunraven uniósł głowę, spojrzał na nią i się uśmiechnął. -To znaczy, że ogromnie panią pociągam. -Naprawdę? Hrabia przytaknął. -Ale jak to możliwe, jeżeli równocześnie uważam pana za hultaja i wiem, że nie można panu ufać? -Może to stanowi część uroku. Millicent przypomniała sobie, co stało się z matką. Czy też się tak czuła? -Nie - potrząsnęła głową. - Obawiam się, że to coś dużo głębszego. -Co chce pani przez to powiedzieć? -Nic. Nie powinnam być w pana ramionach. Niech Bóg broni, żeby Glenda albo pani Brown weszły tu i zobaczyły, że pana całuję. Hrabia uśmiechem dodał jej otuchy i przytulił mocniej. -Nikt nas nie zobaczy. Powiedziałem pani, że mam za sobą lata praktyki w unikaniu przyzwoitek i pokojówek. Zwykle szurają nogami albo jakoś inaczej hałasują, by ostrzec swoich podopiecznych, że są w pobliżu. Naprawdę wcale nie chcą nas przyłapać w kompromitującej sytuacji, rozumie pani. -Chandler, czy przy mnie pod panem też nogi się uginają i coś się panu trzepocze w środku? Hrabia roześmiał się cicho, uwodzicielsko, ale nie spuszczał z niej oczu. Zupełnie jakby chciał, żeby Millicent zajrzała mu do serca i przekonała się, że mówi prawdę. -Tak, a to znaczy, że bardzo, bardzo mnie pani pociąga. -Ale ja nie jestem hukaj em. Co więc pana we mnie nęci? -Nie jest pani hukajem, tylko uwodzicielką. -I przez to jestem pociągająca? -Musi tak być, bo chociaż pragnąłem już wielu kobiet, nigdy żadnej nie pożądałem tak jak pani. Każdy pani ruch, każde słowo powoduje, że chcę chwycić panią w ramiona i pocałować, o tak. Pochylił znowu głowę i przywarł ustami do jej warg. O, tym razem nie był to już delikatny pocałunek, przy którym wargi Chandlera przesuwały się leciutko po jej ustach. Ten pocałunek pełen był szalonej namiętności, brał w posiadanie usta dziewczyny, rozgniatał je i napełniał Millicent pożądliwością i namiętnym pragnieniem, żeby jeszcze... jeszcze... Nie rozumiała uczuć, które w niej budził, ale nie musiała ich rozumieć, by się nimi rozkoszować. Jakaś maleńka, zagubiona na samym dnie umysłu cząstka świadomości Millicent zwróciła uwagę na hałas... to brzęczały stojące na tacy filiżanki. Chandler też musiał brzęk usłyszeć, bo natychmiast ją puścił i się odsunął. Przełknął z trudem. -To na pewno pani pokojówka niesie herbatę. Millicent aż cicho krzyknęła. -Niech się pani nie martwi. Zajmę się nią i dam pani chwilkę, żeby doszła pani do siebie. Wielkimi krokami podszedł do drzwi i zablokował je, stając na środku i opierając się ręką o framugę. -Przykro mi, ale nie mogę się zatrzymać na dłużej, pan no Blair. Nie, nie zdążę już wypić herbaty. Proszę jej dla mnie nie podawać. Niech pani nie zapomni przekazać la dy Beatrice, że mam nadzieję, iż już wkrótce będzie się mogła podnieść. I zastanowię się nad tymi morelowymi ciasteczkami. Proszę przekazać lady Heathecoute ukłony ode mnie. Nie przestawał wygadywać tych bzdur ze względu na Glendę, która stała po drugiej stronie drzwi, ale Millicent już go nie słyszała. Co ona ma zrobić? Przy lordzie Dunravenie okazywała się kompletnie bezwolna. Był uroczy i zuchwały jak sam czart, a kiedy ją całował, zapominała, że powinna myśleć trzeźwo, zapominała, co spotkało jej matkę. Sprowadzał ją na złą drogę, ale tak cudownie się przy nim czuła. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Czy przymierze z Chandlerem nie skończy się jednym z największych w Londynie skandali, w którym ona wystąpi w roli głównej? „Przecież czasami... ludzie panami są swoich przeznaczeń". Tak się też sprawy mają z lordem Dunravenem. Przekonany, że to nie żaden duch ukradł jego rodowego kruka, zwrócił się z prośbą o pomoc do prywatnego źródła, którego tożsamości nie zgadza się ujawnić. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Chandler Prestwick, hrabia Dunraven, siedział samotnie w zacisznym kącie jednego z czterech prywatnych męskich klubów, do których w Londynie należał, i pociągał bordo. Zdecydował się na najmniejszy z nich, bo prawdopodobieństwo, że ktoś będzie mu tu zawracał głowę, było niewielkie. Spędził trochę czasu przy zielonym stoliku i stole bilardowym, ale dosyć szybko uświadomił sobie, że nie ma nastroju do gry. Za bardzo rozpraszały go myśli o Millicent Blair. Jak zwykle przebrał się na wieczór w jeden ze swoich wytwornych surdutów oraz brokatową kamizelkę. Zamarudził nawet nieco, by bardziej fantazyjnie zawiązać krawat. Miał szczerą chęć wziąć udział w wieczornych rozrywkach i posunął się do tego, że polecił stangretowi podjechać pod pierwszą z rezydencji. Ale nie wysiadł z powozu, tylko kazał się zawieźć do klubu. Miał dylemat. Po raz pierwszy w życiu stracił głowę dla młodej damy. Naprawdę stracił głowę, a z czymś takim trudno się było pogodzić... i to z niejednego powodu. Prawdę mówiąc, spodziewał się, że któregoś dnia do tego dojdzie. Chciał, by tak się stało. Czekał już na to, ale przez myśl mu nie przeszło, że oczaruje go pisująca do „ciekawostek--błahostek" panienka. Taka, która szpiegowała jego przyjaciół. Mógłby się z tego serdecznie uśmiać, gdyby nie czuł się taki oburzony. On, który zawsze nienawidził bezimiennych autorów skandalizujących plotek, dał się oczarować dziewczynie, która pomagała zbierać wiadomości dla brukowców i pisała to, co w nich drukowano. To czyste szaleństwo, tak się zadurzyć. Może i należało mu się to za wszystkie serca, które przez lata złamał, spierał się sam ze sobą. Przypuszczalnie niejedną młodą damę zdołał przekonać, że poprosi ją o rękę, tylko po to, by już nigdy nie złożyć jej wizyty. Ale nadal czuł się zaszokowany, że jak piorunem poraziło go uczucie do ubogiej młodej damy, która zarabiała na życie sprzedawaniem plotek temu, kto zapłaci najwięcej. To absurd, czysty absurd. Nie próbował siebie ani przez chwilę oszukiwać, dlaczego z Millicent postępuje tak a nie inaczej, miał jednak nadzieję, że uda mu się oszukać ją. Bo przecież zgodził się nie demaskować jej przed jaśniepaństwem nie dlatego, że mogła mu pomóc złapać Szalonego Pańskiego Złodzieja. Puścił się na taki bzdurny podstęp, żeby ją uspokoić. A naprawdę zgodził się dlatego, że dawało mu to powód, by się z nią nadal widywać. Co samo w sobie również było śmiechu warte. Jaką korzyść mogło przynieść mu ciągle uganianie się za tą panną? Nie nadawała się na żonę dla niego. Przecież musi się ożenić z córką co najmniej jakiegoś barona albo wicehrabiego, chociaż potomkini hrabiego albo księcia byłaby jeszcze lepsza. Wiedział tylko, że wciąż jeszcze nie nacieszył się Millicent. Daleko mu do tego. - Co to? Pijesz beze mnie? Chandler odetchnął głęboko i podniósł oczy znad kielisz- ka bordo, w który się wpatrywał. Zobaczył twarz Johna Wic-kenhama-Thickenhama-Finesa. Diabli nadali. Przyszedł do klubu, do którego rzadko zaglądał, ponieważ chciał być sam. Jak, do jasnej ciasnej, ten Fines go znalazł? -Och, czyżbym temu się właśnie oddawał? Sprytne z two jej strony, że się domyśliłeś. Fines leniwie wzruszył ramionami. -Coś gburowato witasz się ze swoim najlepszym przyjacielem. Porządnie się już dziś doprawiłeś, co, Dunraven? -Porządnie, i mam zamiar nadal się doprawiać - burczał hrabia. -Dobrze, że cię znalazłem, jeśli tak się sprawy mają. Mężczyzna, który ma choć jednego przyjaciela, nie powinien pić sam. -Czy to znaczy, że się do mnie przyłączysz? -A co mi pozostało. - Fines rozsiadł się naprzeciw Chan-dlera na wygodnym fotelu z uszakami. - Nic innego nie da się zrobić w taki posępny wieczór. Leje tak, że nawet ognie piekielne mogłoby zagasić. - Tu strzepnął kropelki deszczu z rękawa wieczorowego surduta. - Dlaczego nie dałeś znać, że dziś wieczorem nie zamierzasz brać udziału w żadnym z przyjęć, i dokąd się wybierasz? Cholernie się namęczyłem, zanim cię znalazłem. Chciałem być sam. -Nie musiałem nikomu psuć wieczoru tylko dlatego, że sam nie mam nastroju do tańców i zabawy w dżentelmena. -Ależ masz podły humor. Od kiedy to przyjaciele mogą sobie nawzajem popsuć wieczór? Zdarzało się ostatnio, pomyślał Chandler, ale nic nie powiedział. -Kiedyś nasza trójka była nierozłączna, a teraz coś nie często się widujemy. Byłbym się tu pojawił wcześniej, ale ze wszystkich cholernych miejsc, w jakich cię szukałem, ten klub przyszedł mi na myśl jako ostatni. Rzadko tu przycho dzisz. Czy coś się stało? - zapytał Fines. -Nie. -No to dlaczego jesteś zachmurzony? -Może z tego samego powodu co ty? -Ja jestem zły, bo straciłem ponad dwie godziny, żeby znaleźć ciebie. Chandlerowi udało się pogodnie roześmiać. -Powinno ci to było nasunąć myśl, że są chwile, kiedy człowiek nie chce, by go ktoś znalazł. -Niewiele brakowało, bym uwierzył, że jesteś z jakąś damą, ale nie, skoro siedzisz tu w klubie. -Chodzi tylko o to, że przez ostatnie kilka tygodni co wieczór bywałem na balach i przyjęciach. Potrzebowałem odmiany po tym ciągłym uśmiechaniu się, kłanianiu i tańczeniu. -Domyślam się, że musi to oznaczać, iż mniej jesteś zainteresowany panną Blair, niż sugerował Andrew, inaczej z pewnością chciałbyś się z nią dziś wieczorem zobaczyć. Chandler zesztywniał. Już miał powiedzieć przyjacielowi, że nie życzy sobie rozmów o Millicent, ale to tylko pogorszyłoby sprawę, więc mruknął: -Lady Lambsbeth również nie jestem zainteresowany, jeśliś tego ciekaw. -Nie, tutaj nie miałem wątpliwości. Martwisz się, bo nadal nie znaleźli kruka, prawda? Mięśnie wokół ust Chandlera się napięły. -Nie zaczynaj znowu gadać na ten temat, Fines. Nie jestem w odpowiednim nastroju, żebyś mi wiercił dziurę w brzuchu tą przykrą sprawą. -To nie ja gadam, Dunraven. Chandler powątpiewająco uniósł brew, a potem podniósł kieliszek do ust. -Naprawdę. Gadają o tym na ulicach, w sklepach i w klubach. Na dzisiejszych przyjęciach wszyscy o tym gadali. -O kruku? - zapytał z niedowierzaniem Chandler. -Nie. Nie konkretnie o nim. O Szalonym Pańskim Zło- dzieju. Słyszałeś, że skradł obraz o wymiarach sporej parasolki. -Słyszałem, że małej. -Mała była parasolka czy malowidło? Chandler się skrzywił. -A jakie to, do czorta diabła, ma znaczenie, Fines? Jeżeli ktoś sądzi, że malowidło wyszło z domu samo albo wyniósł je we własnych rękach duch, to się po prostu ośmiesza. -Oczywiście, że tak, ale musisz przyznać, że pogłoska jest po prostu rozkoszna. Czy potrafisz wyobrazić sobie, by ktoś naprawdę wierzył, że złodziejem jest duch lorda Pinkwate-ra, który kolekcjonuje różne przedmioty, bo chce urządzić sobie dom na północnym wybrzeżu? -Dobry Boże. Mówisz poważnie? -Taki był temat rozmów dziś wieczorem na przyjęciach. Z tego, co słyszałem, dostojni państwo zaczynają poczytywać sobie za zaszczyt, jeżeli złodziej raczy im coś ukraść, a za ujmę dla jakości stanu posiadania, jeżeli nic nie zabierze. A on sądził, że absurdem jest dać się oczarować ślicznej plotkarce! Chandler ze zdumieniem potrząsnął głową. -Jestem pewien, że ten rabuś to zwyczajny złodziejaszek, któremu udało się zdobyć ubranie dżentelmena. Skąd się biorą takie skandaliczne pomysły? -To się nazywa plotki, Dunraven. Słyszałeś kiedyś o czymś takim? -O jeden raz za wiele - wymamrotał hrabia, dopił wino i dał znak kelnerowi, który stawiał właśnie kieliszek przed Finesem, by mu nalał. Kiedy kelner się oddalił, Chandler powiedział: -Nie martwię się o kruka. -Naprawdę? - Tym razem to Fines powątpiewająco podniósł brew. -Kiedy złapią złodzieja, a kruk nie zostanie mi zwrócony, każę po prostu zrobić kopię. -I to mówi człowiek, któremu aż wątpia się skręcają w poczuciu winy, że stracił oryginał, wiedząc, że nie da się byle czym zastąpić egipskiego artefaktu. Oczy Chandlera się zwęziły. Był czas, kiedy drwiące komentarze Finesa mu nie przeszkadzały. A nawet go raczej bawiły. Ale teraz już nie. -Są chwile, kiedy straszny z ciebie sukinsyn, Fines -mruknął, jednak bez szczerego gniewu w głosie. Fines się roześmiał. -Tak. Zdarza się. Przeważnie. Ale zawsze, nieodmiennie jestem przyjacielem, Dunraven. Tutaj niczego się obawiać nie musisz. Chandler pokiwał głową. Czy to, że ma tak oddanego przyjaciela, należało nazwać szczęściem czy może wręcz przeciwnie? -Co robisz, by znaleźć swojego złotego drapieżnego ptaka? -Pracuję nad tymi kradzieżami z Doultonem, to oczywiste, i z jeszcze jedną osobą - powiedział Dunraven, a myśl o Millicent napłynęła z taką samą lekkością i łagodnością, jak latem ciepły powiew wiatru nad łąkę. -Z kim? Chandler wziął kieliszek, a Fines ukłonił się jakiemuś dżentelmenowi, który ich mijał. -Wolałbym nie mówić. -Od kiedy? -To bardzo ważne, bym, pracując z tą osobą, zachował tajemnicę. -Ważniejsze nawet od przyjaźni? Były czasy, kiedy mówiliśmy sobie wszystko. -Były czasy, kiedy robiliśmy razem mnóstwo rzeczy, których dziś już nie robimy. -To prawda. - Fines szelmowsko się uśmiechnął. - Całe noce mijały nam na piciu, kartach i uciechach z najnowszą kochanką, a potem większość dnia spędzaliśmy na wyścigach konnych. -Zadziwiające, że trupem nie padliśmy. -Szlag by to trafił, Dunraven! Co się z nami właściwie stało? Niczego takiego już nie robimy. Zaczynamy dziecinnieć na stare lata, czy jak? Chandler mruknął coś i smętnie się roześmiał. -Nie. Ale może w końcu robimy się dorośli, Fines? -Dobry Boże! Co za paskudny pomysł. -Pewnie lepszy niż alternatywa. -Jaka? -Śmierć. -No tak, masz absolutną rację. Zapomniałem, że jest jesz cze taka możliwość. - Fines dopił wino i rozejrzał się za kimś, kto mógłby mu napełnić kieliszek. Chandler patrzył na przyjaciela; uderzył go fakt, że przypadkiem i od niechcenia powiedział przed chwilą prawdę. Powodem, dla którego nie chciał już spędzać ryle czasu z przyjaciółmi, było to, że zrobił się dorosły. W końcu się zrobił dorosły. Przestało go pociągać niezdyscyplinowane życie, które wcześniej prowadził. Czuł się zmęczony miastem, kłębiącą się po ulicach czeredą ludzi, zapachami i natłokiem powozów. Nużyły go niekończące się przyjęcia, na które ludzie przychodzili tylko po to, by jeść, pić, oglądać innych i dać się samemu podziwiać. Chciał spędzać więcej czasu w którymś ze swoich majątków, jeździć na własnych koniach, a nie puszczać je na wyścigach. Chciał zasiadać do obiadu we własnym domu i spożywać go z własną śliczną żoną u boku, a nie jadać w klubach z przyjaciółmi. Zdał sobie nagle sprawę z faktu, który osadził w miejscu jego myśli: ta śliczna żona miała rysy Millicent Blair. Chatwina również przyzywa już chyba głos odpowiedzialności, bo niemal jawnie przyznaje się, że zamierza znaleźć sobie partnerkę, zanim sezon dobiegnie końca. Jedynie Fines wydaje się wciąż zadowolony ze statusu kawalera. Uświadomił sobie również, że nie ma ochoty siedzieć tu z Finesem. Wolałby tańczyć z Millicent Blair, ale przecież właśnie z tego konkretnego powodu nie wybrał się wieczorem na żadne przyjęcie. Musi coś w jej sprawie postanowić. Trzeba się nad tym zastanowić logicznie. Nie zdarzyło się jeszcze, by jakaś dama pociągała go dłużej niż przez kilka tygodni, zanim spodobała mu się następna. Na tej podstawie mógł przypuszczać, że obsesja na punkcie zaskakującej panny Blair, bo z pewnością nie mogło to być nic innego niż obsesja, powinna minąć za tydzień albo dwa. No dobrze, wróci na przyjęcia, będzie z nią tańczył, składał jej wizyty, chociaż tak nalegała, by tego nie robił, i zabierze ją nawet na przejażdżkę po Hyde Parku i St. James. Po krótkim czasie znudzi mu się ta panna tak samo, jak wszystkie inne młode damy, które mu przez lata wpadały w oko. Nie miał powodu sądzić, by panna Millicent Blair różniła się czymś od pięknych dam z przeszłości. Żadnego powodu. Tak, ten pomysł miał swoje dobre strony. Nie może w żaden sposób brać jej pod uwagę jako kandydatki na żonę przez wzgląd na to, czym się zajmowała. Będzie się z nią widywał możliwie często i bez wątpienia jej urok szybko przestanie na niego działać. Musi przestać, bo w tej chwili marzy tylko o tym, by chwycić ją w ramiona i znowu całować. Nie widziałam go przez cały wieczór, myślała Millicent, wsiadając do powozu za lady Heathecoute. Tańczyła z kilkoma czarującymi młodymi dżentelmenami i dobrze się na przyjęciach bawiła, ale bezustannie przeszukiwała wzrokiem parkiet, nakryty do kolacji stół, bufet z zakąskami i frontowe drzwi, czy nie zobaczy gdzieś lorda Dunravena. Nie pojawił się. Wystarczyło jej o nim pomyśleć, a od zmysłów odchodziła. Nie miała co prawda w tej sprawie nigdy najmniejszych wątpliwości, ale to zadurzenie potwierdzało, że jest córką swojej matki. Samo myślenie o hrabim doprowadzało ją do szaleństwa. Lord Dunraven raz za razem dowodził, że jest hultajem; śledził ją, całował tak intymnie w sklepie, a potem w domu ciotki. Napawał zdumieniem. Przyprawiał o dreszczyk emocji. I zadurzyła się w nim beznadziejnie. Uświadomiła sobie, że zupełnie nie była przygotowana na to, by zalecał się do niej prawdziwy huitaj. A lord Dunraven z pewnością znał wszystkie sztuczki. I może była idiotką, ale uwierzyła mu, kiedy powiedział, że nie zdradzi w towarzystwie, kto pisze do „ciekawostek--błahostek". Heathecoute'owie zawsze zajmowali miejsce twarzą do koni. Millicent było obojętne, jak siedzi w powozie. Wicehrabia wsiadł za panną Blair i lokaj zamknął za nim drzwiczki. Jak zwykle jaśnie pan natychmiast oparł głowę o poduszki i przymknął oczy. Miał taki zwyczaj, że co wieczór po drodze do domu zapadał w drzemkę. Millicent zastanawiała się, dlaczego na żadnym z przyjęć nie widziała lorda Dunravena. Taki wieczór zdarzył się po raz pierwszy od ponad tygodnia. On tylko igra z tobą. Oczywiście, przecież tak postępują hultaje. Zalecają się, pochlebiają i całują niewinne młode damy, dopóki nie zaczną one usychać z tęsknoty za takim łobuzem, a potem przenoszą swe atencje na następną, niczego nie podejrzewającą młodą damę i ją również w sobie rozkochują. Millicent to wszystko wiedziała. Powinna była znaleźć w sobie dość sił, by oprzeć się urokowi lorda Dunravena, chociażby przez pamięć o tym, co przytrafiło się matce, kiedy dla jemu podobnego mężczyzny straciła głowę i reputację. Gdyby tylko okazała się mocniejsza od matki, ale ostatecznie przekonała się, że jest tak samo podatna na wdzięk hultaja. Wypatrywała go przez cały wieczór,w nadziei, że pojawi się u jej boku i poprosi ją do tańca. Ale może teraz, kiedy dowiedział się, czym się Millicent zajmuje, nie zamierzał utrzymywać z nią już żadnych kontaktów. Pomyślała o lady Lambsbeth, która znowu pojawiła się w mieście, i poczuła ukłucie zazdrości. Może nie są mu teraz potrzebne żadne inne rozrywki. -Przepraszam panią - odezwała się - co pani wie o lor dzie Dunravenie i lady Lambsbeth? Wicehrabina powachlowała się. -Och, to stara historia, i nie mam pojęcia, dlaczego Be atrice postanowiła wspomnieć o niej w rubryce lorda True- fitta. Jest już passe. Istnieją bardziej smakowite sprawy, o których można by pisać, niż stare romanse. Może dowo dzi to, że Beatrice ma kłopoty, by w czasie rekonwalescen cji dotrzymać kroku bieżącym wydarzeniom. Wcześniej Millicent nie słyszała z ust wicehrabiny żadnego komentarza na temat tego, jak ciotka radzi sobie z rubryką towarzyską. Mogła tylko zakładać, że do uszu jaśnie pani nie doszła informacja, iż nakład „The Daily Reader" się powiększył i że sukces rubryki lorda Truefitta Uznano za jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy. Nie dalej niż tego wieczoru słyszała wypowiedzi wielu pań, które napomykały, że codziennie z niecierpliwością czekają na gazetę, by sprawdzić, który cytat z Szekspira wykorzystano w rubryce lorda Truefitta. Doszła do wniosku, że w obecności lady Heathecoute mądrzej będzie nie potakiwać ani nie zaprzeczać. Zostawi tę sprawę ciotce. Nie miała jednak oporów, by zapytać o coś innego, czego się chciała dowiedzieć. -Pani wicehrabino - odezwała się z nadzieją, że głos jej brzmi obojętnie - czy sądzi, pani że lord Dunraven kocha lady Lambsbeth? -Kocha? Dobre nieba, nie. Wątpię, czy on kogokolwiek kiedykolwiek kochał. Wydaje mi się, że niemal wszyscy uważają go za zakamieniałego kawalera. A dlaczego zadajesz ta- kie pytania? Chyba nie wpadł ci w oko, prawda? Bo muszę zgodzić się z moim mężem, że jest całkiem nieosiągalny. -Nie, nic takiego. Tylko że od kiedy ona wróciła do miasta, słyszy się w towarzystwie rozmowy o nich dwojgu. -Tak, tak. Wszyscy zakładają, że mieli romans, który skończył się dość fatalnie. Ona była mężatką i jej mąż się o wszystkim dowiedział. Gdyby nie przyjaciele obydwu mężczyzn, jeden z nich już by nie żył... - Tu przerwała i zachichotała. W mrocznym powozie ten cichy gardłowy chichot zabrzmiał groźnie. Millicent zauważyła, że wicehrabia nawet okiem nie mrugnął od chwili, kiedy wsiadł do powozu. Bez wątpienia przyzwyczajony był do śmiechu swojej żony. -No właśnie... jeden z nich przecież nie żyje, jak rozumiem. Ale oczywiście nie przez pojedynek. Lord Lambsbeth posłuchał mądrej rady przyjaciół, wycofał swoje wyzwanie i następnego dnia razem z małżonką opuścił miasto. Zresztą wszystko jedno. Nie sądzę, by kogokolwiek z towarzystwa obchodziło, czy hrabia i ta dama podejmą znowu działalność tam, gdzie ją zakończyli. To przebrzmiała śpiewka. -Tak, pewnie ma pani rację. -Dużo bardziej chciałabym się dowiedzieć, czy inny z hrabiów z Okropnej Trójki, lord Dugdale, nie wpadł w poważne tarapaty finansowe. Czymś takim dałoby się wytłumaczyć jego nagłe pragnienie, by ożenić się jeszcze przed końcem roku. -Do mnie również coś takiego doszło - potwierdziła Millicent, ale nie wspomniała, że słyszała tę historię wcześniej po południu od Lynette. - Dzisiaj wieczorem gości na wszystkich przyjęciach interesowały chyba wyłącznie rozmowy o Szalonym Pańskim Złodzieju i duchu. Ciekawe, czy ten złodziej wie, jak bardzo jest popularny? -Jestem pewna, że wie, skoro ludzie nie przestają rozpra- . wiać o nim na przyjęciach, w klubach i na ulicach. Prawdopodobnie ma nadzieję, że zwariowana historia o duchu utrzyma się i nadal kradzieże będą mu uchodziły płazem. Wygląda na to, że pomysł, iż kradzieże popełnia istota z zaświatów, przejmuje całe towarzystwo dreszczykiem szczęścia. Chyba woleliby, żeby to była prawda. Chociaż nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby chcieć rozmawiać o duchu lorda Pinkwatera. -Och, przekonana jestem, że warto o tym pisać. -Sprawa ma niewiele wspólnego z plotkami - stwierdziła wicehrabina tonem „proszę się ze mną nie sprzeczać". -Lady Windham mówiła, że poczuła się zlekceważona, kiedy wydała przyjęcie i niczego nie ukradziono z jej domu. Powiedziała, że zastanawia się, czy by w przyszłym tygodniu nie wydać następnego przyjęcia w nadziei, że pokaże się na nim złodziej i coś wyniesie. -Naprawdę sądzi pani, że może tak zrobić? -Och, pewnie tak. Rzecz w tym, że lady Windham ma tyle ślicznych rzeczy w domu, że prawdopodobnie coś jej ukradziono, a ona się po prostu nie zorientowała. -Tak pani myśli? -Oczywiście, tak naprawdę nie mam pojęcia. Mówię tylko, że w jej rezydencji pełno jest malowideł, porcelany, ceramiki i innych dosyć cennych przedmiotów. A teraz powiedz mi, proszę, jakie smakowite ploteczki doszły dziś wieczorem do twoich uszu? Jazda do domu ciotki trwała tylko kilka minut. Phillips jak zwykle cicho otworzył drzwi i Millicent weszła do środka. Usłyszała, jak Hamlet raz zaszczekał, uprzedzając ciotkę, że wróciła do domu. Phillips oddalił się, by przygotować dla Millicent filiżankę herbaty, a ona niespiesznie zdejmowała rękawiczki i narzutkę, by potem udać się na górę. I nagle usłyszała lekkie pukanie do drzwi. Zerknęła w głąb korytarza, spodziewając się, że kamerdyner otworzy. Kiedy nie pojawił się natychmiast, uświadomiła sobie, że pukanie było zbyt ciche, żeby mógł je usłyszeć. W przekonaniu, że to wicehrabina musiała przypomnieć sobie o czymś, co jeszcze chciała jej powiedzieć, Millicent pospiesznie podeszła do drzwi i cicho je otworzyła. Ktoś chwycił ją za rękę i błyskawicznie pociągnął w panujące na zewnątrz ciemności. „Kto nie ma pieniędzy, dostatków, uciechy, nie ma trzech dobrych przyjaciół". Jeżeli to prawda, trzeba na korzyść lorda Dugdale'a zapisać, że nadal ma dobrych przyjaciół w osobach lorda Dunravena i lorda Chatwina. Na ile wasz pokorny sługa zdołał się zorientować, opuścił go natomiast przyjaciel imieniem „pieniądze". Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska -Cśś. Proszę nie krzyczeć. To ja. - Chandler łagodnie od ciągnął Millicent od domu. Zostawił drzwi uchylone, żeby wewnątrz nie zaskoczył zatrzask. Dobrze, że się odezwał i dał się poznać, ponieważ ciemno było choć oko wykol. Pozwoliła zaprowadzić się na róg domu, który przed widokiem z ulicy osłaniał wysoki krzew. Przez niemal cały wieczór padało i księżyc zakryły chmury, tak więc noc była. czarna jak smoła, a powietrze gęste od szarej mgły. Millicent oparła się o mokrą ścianę, z podniecenia i trwogi serce waliło jej jak młotem. Przemoczyła od razu atłasowe pantofelki na zalanej deszczem trawie i zrobiło jej się chłodno od wilgoci. -Anieli niebiescy, lordzie Dunraven, co pan tu robi, tak późną nocą... to znaczy nad ranem? -Cśśś. Nie tak głośno. - Przysunął się bliżej i niemal już rozpoznawała rysy jego twarzy i czuła bijące od niego ciepło. - Chciałem się z panią zobaczyć. Millicent żałowała, że nie widzi oczu Dunravena, ale na to było po prostu za ciemno i zbyt mgliście. -A więc dlaczego, na Boga, nie wziął pan udziału w żadnym z dzisiejszych przyjęć? Wiedział pan, gdzie dziś wieczorem będę. -Były inne sprawy, którymi musiałem się zająć, ale uświadomiłem sobie, że nie chcę, by noc się skończyła tym, że pani nie zobaczę. -Phillips poszedł po herbatę. Zaraz ją przyniesie. Muszę wracać do domu. -Zatrzymam panią tylko na moment. Czekałem na pani powrót ponad godzinę. Zaczynałem się już obawiać, że jakoś się minęliśmy i że wróciła pani wcześniej. Czy w domu ktoś jeszcze czuwa poza kamerdynerem? -Oczywiście, moja cio... - Ugryzła się w język, bo już miała powiedzieć „ciotka". Dobre nieba! Tak ją zaskoczył, że niemal się zapomniała. - Zresztą wszystko jedno. I żeby mi się pan nie ośmielił zmieniać tematu. -Pani może zmieniać temat, a ja nie? -Dokładnie. Uwierzyć wprost nie mogę, że zakradł się pan tu, by się ze mną zobaczyć, i ponownie wystawił na ryzyko moją reputację. Ile razy mam podkreślać, że... Chandler raptownie pochylił głowę i pocałował Millicent w czubek nosa. Poczuła się wstrząśnięta, że przerwała w pół zdania. To, że zwyczajnie okazał jej sympatię, uśmierzyło gniew. -Mnie również trudno uwierzyć, że tu jestem - powiedział. -Czy pan wcale nie dba o moją reputację? - zapytała, starając się ponownie obudzić w sobie gniew. -Powiedziałem już pani, że tak nie jest. I mówiłem to serio. -Czy chciałby pan, by przyłapano nas w takiej sytuacji? Przecież musiałby się pan wtedy ze mną ożenić. -Żaden mężczyzna nie pragnie, by go zmuszano do małżeństwa. Stanowczość i pośpiech, z jaką odpowiedział, nie umknęła uwagi Millicent. -A więc dlaczego ciągle się pan gdzieś zakrada, żeby się ze mną zobaczyć? Kiedyś nas przyłapią, a wtedy albo będę na resztę życia miała zrujnowaną opinię, albo będziemy musieli pobrać się za specjalnym zezwoleniem. To, co pan robi, to szaleństwo. -Wiem. Niech pani we mnie wierzy, Millicent. Powiedziałem już, że nas nie przyłapią. Musi mi pani ufać. -Jak mogę panu ufać? Za każdym razem, kiedy zaczynam wierzyć, że jest pan dżentelmenem, popełnia pan jakieś szaleństwo, jak dziś, dowodząc tym samym, że jednak jest pan łobuzem, łajdakiem i hultajem czystej wody. Byłabym głupią gąską, gdybym panu zaufała. Chandler przysunął się bliżej i przycisnął ją sobą do ściany. Wzrok Millicent przyzwyczaił się do mroku i widziała już, że hrabia uśmiecha się do niej. -A przecież stoi tu pani w ciemnościach razem ze mną, kiedy wszyscy w domu śpią. - Rozłożył szeroko ręce. - Nie trzymam pani. Może pani w każdej chwili zostawić mnie i wracać do domu. -Nie chcę wracać. -Więc niech pani jeszcze minutkę ze mną zostanie. Millicent opuściła głowę na pierś Chandlera, który objął ją ramionami i zamknął w serdecznym uścisku. -Jednak muszę być jedną z tych głupich gąsek, o których wspominałam - wyszeptała. -Jeżeli nawet, to tylko w stosunku do mnie. W innych sprawach wykazuje pani sporo rozsądku. - Przerwał i przysunął się bliżej. - Chyba że chodzi o pisanie do kroniki towarzyskiej. Muszę przyznać, że bardzo chciałbym dowiedzieć się, dlaczego pani to robi, jeżeli nie dla pieniędzy i nie dlatego, że ktoś panią zmusza. Wtulając twarz w koszulę Chandlera, Millicent zapytała: -Czy po to pan tu przyszedł, by o tym rozmawiać? -Nie. Przyszedłem, żeby zrobić to. - Pocałował ją w czubek głowy, przygarnął do siebie i przytulił policzek do jej policzka. Oddychał głęboko, jakby napawał się jej wonią. -Uwielbiam trzymać panią w ramionach i uwielbiam pani zapach. Powinna trząść się z przerażenia, że ktoś ich przylapie. A tymczasem całą sobą przeżywała każde dotknięcie Chan-dlera i pragnęła poczuć na ustach jego wargi. -Nie podoba mi się mój brak rozsądku, Chandler - wyszeptała poważnie. -Millicent, nie jest pani żadnym glupiątkiem. Jest pani inteligentna, piękna i godna pożądania. - Powoli, jakby mogli być razem przez wieczność, uniósł rękę i zewnętrzną stroną dłoni popieścił policzek dziewczyny. -Co by pan zrobił, gdyby to Phillips albo któraś ze służących podeszła do drzwi? Pocałował ją w policzek i przesuwając wargi na szyję, wyszeptał: -Podałbym mu pani karnet, który mara w kieszeni, i powiedziałbym, że znalazłem go na podłodze, kiedy wychodziła pani z przyjęcia. Ruszyłem biegiem, żeby dogonić panią, zanim pani wyjdzie, ale nie zdążyłem, -więc pojechałem za panią powozem. Wręczyłbym mu karnet, a do niego dodałbym gwineę. I nikt by się o niczym nie dowiedział. -Widać z tego, jak wielkiej nabył pan wprawy w sekretnych spotkaniach z młodymi damami. -Trochę doświadczenia mam. -Zbyt wiele. -Wystarczy. -Tak wiele, że nie potrafię oprzeć się pana knowaniom. -I tak powinno być. Millicent odchyliła głowę do tyłu, dając Chandlerowi swobodny dostęp do delikatnej skóry za uchem; po chwili prze- niósł stamtąd wargi na powieki, potem niżej, na policzek. Budził jej zmysły, ogarniało ją rozmarzenie. -Wiedziałem, że nie zdołam tej nocy zasnąć, jeżeli cię nie zobaczę i nie prxytule - wyszeptał z wargami tuż przy jej po liczku. Jego uwodzicielskie słowa, ciepło oddechu na skórze, siła, z jaką całym ciałem do niej przywierał, spowodowały, że Millicent zapragnęła zapomnieć o wszystkim poza tym mężczyzną, przy którym ożywały jej zmysły. Uwielbiała jego pieszczoty i to, jak lekkim dotknięciem uśmierzał jej lęk. Poczuła narastającą falę nieznanego jej dotychczas pragnienia. Uniosła ku Chandlerowi usta. Delikatnie, powoli obrysował je dookoła ciepłym językiem, jakby się z nią droczył, a potem wpił się w nie w namiętnym pocałunku, który miał zniweczyć ostatni strzęp opanowania Millicent, co mu się udało. Przesunął dłoń z talii w górę i objął pierś dziewczyny. Millicent zaczęła oddychać szybciej. Dłoń rozchyliła się i leciutko przesuwała się to w górę, to w dół, przejmując Millicent dreszczem rozkoszy. Gdzieś w głębi swego jestestwa znalazła dość sił, by powiedzieć: -Muszę wracać. Hamlet zawsze szczeka, żeby uprzedzić lady Beatrice, że wróciłam do domu. Jeżeli lady Beatrice nie usłyszy niedługo moich kroków na schodach, to wyśle Glen- dę na poszukiwania. -W porządku - wyszeptał. - Pozwolę ci odejść. Nie, zatrzymaj mnie przy sobie. -Ale dopiero wtedy, kiedy cię jeszcze raz pocałuję. Chcę dzisiaj iść spać, czując na ustach smak twoich warg. Pochylił się i pocałował ją delikatnie, przeciągle. Chociaż noc była chłodna, wargi miał ciepłe, a cały był taki mocny i opiekuńczy. Objął Millicent ramionami, przygarnął mocno do piersi i tulił do siebie. Co za cudowne uczucie. Millicent aż westchnęła z rozkoszy. Taka była rozczaro- wana, kiedy przez cały wieczór go nie spotkała, a chociaż wiedziała, że powinna gniewać się, bo wciąż narażał jej reputację na niebezpieczeństwo, potrafiła myśleć tylko o tym, jaka jest szczęśliwa, że zaryzykował i przyszedł się z nią zobaczyć. -Smakujesz alkoholem - powiedziała cicho, rńe odrywa jąc warg. Chandler lekko skinął głową. -Piłem, bo chciałem zapomnieć o tobie. -Najwyraźniej nie udało ci się. -Nie. Nie pasujemy do siebie, ale nie potrafię przestać o tobie myśleć. Obawiam się, że wrosłaś mi głęboko w duszę. Millicent aż się gardło ścisnęło. Czy naprawdę mógł tak myśleć? Słysząc, jak coś takiego mówi, gotowa była wierzyć w każde jego słowo. -Wiesz dokładnie, co powiedzieć, by dama strąciła dla cie bie gfowę, prawda? Chandler podniósł wzrok. Millicent zastanawiała się, czy przypadkiem nie próbuje zajrzeć jej w ciemnościach w oczy i odczytać najskrytsze myśli. Nie mogła do tego dopuścić. Musi wykorzystać chwilę jego słabości. -Chcę wiedzieć, co ci sprawia przyjemność. -Umiesz całować i przekomarzać się, i doprowadzać do tego, że ciebie pożądam, a nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło. Hukaj z ciebie. Tak właśnie postępujesz, w tyin jesteś dobry, a mnie brak sił, by z tobą walczyć. -Millicent, źle mnie zrozumiałaś. -Nie. Nie wstydzę się tego, że pragnę, żebyś mnie całował i dotykał. Czekałam już na to, by poczuć do jakiegoś mężczyzny to, co czuję do ciebie, ale nie dam sobie wmówić, że ci na mnie zależy, Chandler. Nie próbuj mnie przekonywać, że o mnie dbasz. -W porządku. - Odsunął się od niej. - Dobrze, że wiemy, na czym stoimy. Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza, zastanawiając się, skąd u niej tyle odwagi. Tak łatwo byłoby mu uwierzyć. Dzięki.Bogu, że tego nie zrobiła. -Czy zgodzi się pani, bym jej złożył jutro wizytę i zabrał ją na przejażdżkę po Hyde Parku? -Dlaczego pan się przy tym upiera? -Właśnie na to pytanie usiłowałem znaleźć dziś wieczorem odpowiedź i nie znalazłem żadnej, poza jedną: chcę być z panią. -Jeżeli zgodzę się z panem spotykać jawnie, czy obieca pan, że nie będzie już próbował się ze mną spotykać potajemnie? -Nie. Ten człowiek doprowadzał ją do szaleństwa! -Nie potrafię pana zrozumieć, Chandler. Dlaczego chce pan spotykać się ze mną i jawnie, i potajemnie? -Przecież nie mógłbym pani całować tak, jak tego pragnę, gdybym nie spotykał się z panią potajemnie. -Rzeczywiście. Obawiam się, że pędzę na złamanie karku, a skandal czeka za najbliższym zakrętem. -Niewykluczone. Przyjadę po panią dziś o wpół do czwartej. Niech pani będzie gotowa. I pożegnawszy się tymi słowy, wymknął się w mgliste ciemności. Było południe. Rzęsy Chandlera zatrzepotały, kiedy padło na nie słońce. Przymrużył oczy, które nie chciały zaadaptować się do dziennego światła. Czy tylko śnił o Millicent, czy też naprawdę trzymał ją w swoich ramionach? Znajdowali się w pokoju oświetlonym samymi świecami. Miała na sobie głęboko wyciętą suknię, śnieżnobiałą i cieniutką jak pajęczyna. Skóra jej lśniła jak najwspanialszy alabaster, a w dotyku była delikatna niczym najkosztowniejszy z jedwabiów Orientu. Smakowała miodem. Całował ją. Jak szalony. Dopóki nie przeszkodził im brutalny błysk rzeczywistości. Nie, to był tylko sen. Przecież rozstał się z Millicent pod drzwiami lady Beatrice. Nie otwierając oczu, przeturlał się na plecy. Poczuł chłód prześcieradeł. Poduszka przytulnie układała się pod głową. Nie chciał się budzić z tego słodkiego snu, ale nie miał wyboru. Nie widział co prawda kamerdynera, ale wiedział, że chodzi on po pokoju, cicho odsuwa zasłony, przygotowuje brzytwę, nalewa ciepłej wody do miednicy. Rzęsy Chandlera ponownie zatrzepotały. -Dzień dobry, jaśnie panie. Dunraven milczał. Nie miał ochoty ani odzywać się, ani poruszać. Dolna połowa jego organizmu za nic nie chciała pogodzić się z faktem, że Millicent nie leży z nim w łóżku. Minęła chwila czy dwie, zanim z niechęcią uniósł głowę i się rozejrzał. Winston stal przy jednym z okien, na którym zasłony były jeszcze zaciągnięte. -Dość już tego światła, Winston - udało mu się powiedzieć, po czym jego głowa opadła znowu na poduszkę. -Słucham, jaśnie panie. - Kamerdyner zostawił zasłony w spokoju i podszedł do szafy. - Lord Dugdale czeka na dole; chciałby z jaśnie panem porozmawiać. Rozbudziło to Chandlera na dobre. Usiadł na łóżku. -Andrew? O tej porze? Dziwne. Czy nie mówił przypadkiem, czego chce? -Nie, jaśnie panie. Tylko tyle, że to pilna sprawa i gotów jest czekać, aż będzie go pan mógł przyjąć. Musiało się wydarzyć coś niedobrego, skoro przyjaciel składał mu wizytę w południe. Chandlerowi przemknęła przez głowę myśl o Millicent. Zastanawiał się, czy ktoś zobaczył go z nią wczoraj wieczorem u lady Beatrice i o tym napisał? Parsknął śmiechem. Nie, gdyby ktoś o nich miał napisać, informacja musiałaby pochodzić od Millicent, a był pewien, że panna Blair przekazywać o nich ponownie informacji nie będzie. Co więc się stało? -Proszę mu powiedzieć, że zejdę na dół, jak tylko się ubiorę. -Słucham pana. -I proszę podać mu herbatę i jakieś babeczki. To powinno go zająć do czasu, kiedy zejdę na dół. Ledwie Winston zamknął drzwi za sobą, Chandler się podniósł. Umył twarz i ogolił się ciepłą wodą, którą kamerdyner przygotował dla niego, i zmoczył włosy, zanim odcze-sał je z czoła. Naciągnął jasnobrązowe spodnie, przygotowane przez kamerdynera, i włożył przez głowę białą koszulę. Nie tracił czasu na zakładanie kołnierzyka i fularu, może to zrobić później. Andrew nie będzie przejmował się tym, czy przyjaciel jest odziany, jak wypada. Chandler przystanął jednak na chwilę, schodząc na dół po schodach, żeby wetknąć poły koszuli pod pasek. Podszedł pod drzwi bawialni i zobaczył, że wspaniale ubrany Andrew spaceruje tam i z powrotem przed pustym kominkiem. Wciągnął głęboko powietrze i przesunął dłonią po wilgotnych włosach, a potem wszedł do środka. -Czemuś się zerwał tak wcześnie? - zapytał, wchodząc do saloniku. -Najwyższa już pora, żebyś podniósł się z drzemki. I gdzie, u diabła, podziewałeś się wczoraj wieczorem? Nigdzie cię nie mogłem znaleźć. -Finesowi udało się mnie znaleźć i napiliśmy się razem wina. Przykro mi, że nie trafiłeś na nas. -Po trzecim klubie zdecydowałem się iść do domu. Pogoda była wstrętna. Gdzie on cię, u czorta diabła, znalazł? Chandler popatrzył na tacę z herbatą i ciastkami i zobaczył, że Andrew nawet ich nie tknął. Rzadko się zdarzało, by ktoś tak lekceważąco potraktował morelowe ciasteczka jego kucharza. Wiedział, że wszystkim zawsze smakowały, nie zdawał sobie jednak sprawy, że nieodmiennie, udając się z wizy- tą do jakiejś damy, zabierał je ze sobą, dopóki Millicent o tym nie wspomniała. Teraz uświadomił sobie, że miała rację. Zresztą nic dziwnego, że wiedziała o nim więcej niż on sam, skoro była współpracownikiem „ciekawostek-błahostek". -No? - zapytał Andrew. -Wszystko jedno, ważne natomiast jest to, że pojawiłeś się tu o tej porze. Co cię do mnie sprowadza.? -To. - Andrew podał mu gazetę. - Widziałeś? Chandler zesztywniał, ale miał nadzieję, że nie pokazał tego po sobie. Może mimo wszystko Millicent powiedziała któremuś z autorów rubryki towarzyskiej o ich wczorajszym potajemnym spotkaniu. Zamiast wziąć gazetę, podniósł dzbanek z herbatą i spokojnie nalał sobie filiżankę gorącego naparu. -Oczy otworzyłem dopiero pięć minut temu, Andrew. Jak więc mógfbym widzieć już tę gazetę? -To nie jest właściwa pora, żebyś robił te swoje cholerne sarkastyczne uwagi, Dunraven, a poza tym ja nie mam na nie najmniejszej ochoty. Chandler odstawił dzbanek na srebrną tacę i zapytał: -Napijesz się filiżankę? -Nie, dziękuję ci. Wiesz, że nie pijam tego obrzydlistwa, ale napiję się brandy, jeżeli ci to nie przeszkadza. Sprawy muszą się przedstawiać całkiem fatalnie. Chandler nigdy jeszcze nie widział, żeby Andrew pił brandy w południe, nawet w najbardziej szalonych latach. Ale najdziwniejsze było to, że on sam wcale się przesadnie nie martwił tym, co napisano w kronice towarzyskiej, chociaż, powinien. Powinien wściec się na samą myśl, że Millicent rozmawiała o jego nocnych odwiedzinach, ale się nie wściekał. -Proszę cię najuprzejmiej. Poczęstuj się, przestań spacerować i usiądź. Ja się będę budził, a ty opowiadaj mi, co cię ugryzło. -Ci cholerni plotkarze znowu się na mnie uwzięli. -Na ciebie? Zalało go poczucie ulgi. Dzięki Bogu, sprawa nie dotyczy ani jego, ani Millicent. -Wydajesz się zdziwiony. -Nie, tylko że przecież od lat już figurujemy w ich rubrykach. A co tym razem zmalowałeś? -Oczywiście nic. -No to dobrze. Nie martw się i poczęstuj się ciasteczkiem. Wiem, że je lubisz. - Chandler wziął jedno z patery i ugryzł spory kęs. -To ten sukinsyn lord Truefitt. Pisze, że szukam bogatej dziedziczki, bo mam kłopoty finansowe. Chandler zakrztusił się ciasteczkiem i rozlał herbatę na talerzyk. Zakaszlał i odstawił filiżankę na stół. -Diabli nadali - wymamrotał. -Dokładnie - zgodził się Andrew. To Millicent ponosi odpowiedzialność za ten tekst. Wspomniała mu, że słyszała o hrabim, który miał finansowe kłopoty, i sugerowała, że to on może okradać rezydencje, ale nie zgodziła się podać nazwiska. Teraz już wiedział, dlaczego. Myślała, że Andrew może być Szalonym Pańskim Złodziejem. Szlag by to trafił! Andrew nalał sobie z karafki obfitą porcję trunku i odwrócił się znowu do Chandlera. -Ten cholernik próbuje zrujnować moje szanse u panny Bardwell. Chandler znowu musiał odchrząknąć, zanim powiedział: -Zaczekaj no chwilkę. Ty na serio ubiegasz się o pannę Bardwell? -No... nie żebym był pewien, że tak do końca na serio, rozumiesz. To nie tak. - Andrew pociągnął haust trunku, wrócił do palisandrowego kredensu i napełnił sobie kieliszek po raz drugi. Andrew jąka się jak jakiś uliczny oberwaniec, którego przyłapano na kradzieży bochenka chleba. To do niego niepodobne. -Kiedy się to stało? - zapytał Chandler. -Artykuł zamieszczono w dzisiejszym wydaniu. -Nie o to mi chodzi. Boisz się, że te plotki pogorszą twoje szanse u panny Bardwell. Czy oświadczyłeś się już o jej rękę? -Oczywiście, że nie. I wcale nie jestem pewien, czy to zrobię. Tylko że gdybym chciał, to... - Przerwał. - Wszystko jedno. Co innego pisać o eskapadach dżentelmena z płcią piękną, a całkiem co innego wyłuszczać, ile ma w kieszeniach. To jest już nie do przyjęcia. Mam wielką ochotę wynająć jakiegoś policjanta, żeby wyniuchał, kim jest ten lord Truefitt, i dać mu posmakować skandalu. Nie wiem, kto dla niego zdobywa informacje, ale podejrzewam, że jak z nim skończę, to raczej już niczego pisał nie będzie. Chandler porozmawia z Miłlicent i powie jej, że on sam i jego przyjaciele to temat zakazany dla brukowców. -Zaczekaj no, Andrew, a co dokładnie tam napisano? -Jeszcze trochę, a napiszą, że mógłbym pójść do przytułku dla nędzarzy, ot co. Chandler chciał uspokoić przyjaciela, więc rzekł: -Pokaż no mi gazetę. Wziął ją, przeczytał kilka pierwszych linijek i podniósł wzrok. -Nie wydaje mi się, żeby było aż tak źle, jak mówisz. Są dzę raczej, że bardziej tu chodzi o grę słów. Andrew podszedł do Chandlera i zajrzał mu przez ramię. -Co masz na myśli? -Wydaje mi się, że to jeden z tych niejasnych artykułów z podtekstem. Przyjaciel przyjrzał mu się z niedowierzaniem. -Jedyną niejasną rzeczą jest twój sposób rozumowania. O czym ty, u diabła, mówisz? -Posłuchaj. Wydaje mi się, że tak naprawdę Truefitt chciał dać do zrozumienia, że nasza trójka nie spędza już razem czasu tak jak w przeszłości. - Mówiąc to, Chandler równocześnie obmyślał dalszy ciąg wypowiedzi. - Fines i ja właśnie o tym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. -No cóż, spędzamy ze sobą mniej czasu niż dawniej, ale co to ma wspólnego z zamieszczonym w gazecie twierdzeniem, że pieniądze przestały być moim przyjacielem? -Jestem pewien, że wykorzystano tę wzmiankę o pieniądzach wyłącznie dlatego, by całość pasowała do cytatu z Szekspira, a naprawdę chodzi o to, że nas trzech nie widuje się już razem. -Hmm. Naprawdę tak sądzisz? Chandler udawał, że bacznie przygląda się gazecie. Wiedział, że później, po południu, będzie musiał odbyć długą rozmowę z Millicent na ten temat. -Tak, tak, przeczytałem artykuł jeszcze raz i teraz jestem już pewien. Sam słyszałeś, jak zyskała na popularności ru bryka lorda Truefitta, od kiedy zaczął zamieszczać cytaty z Szekspira. Jeżeli ktoś cię nie zna, mógłby podejrzewać, że przyszły na ciebie ciężkie czasy, ale nikt z naszego grona tak nie pomyśli. -Obyś tylko miał rację - westchnął Andrew i dopił brandy. Chandler przeciągle i uważnie przyjrzał się Andrew i nie był pewien, czy podoba mu się to, co widzi. Przecież nie mogło chyba być nic z prawdy w tym, co napisano o jego przyjacielu? Nie, Andrew powiedziałby mu, gdyby miał jakieś problemy. Ale musiał zastanowić się nad tym, skąd Millicent wzięła tę obciążającą Dugdale'a informację. „... mówiąc prawdę, rozum i miłość rzadko chodzą w parze za naszych czasów". Gdyby tak nie było, to czemu panna Pennington miałaby spędzać aż tyle czasu na parkiecie i w Hyde Parku z lordem Chatwinem? Jej ojciec nie ukrywa, że życzy sobie, by córka wyszła za mąż przed końcem sezonu. Czy może spodziewać się, iż lord Chatwin poprosi o jej rękę? Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Rozległy błękit nieba, nakrapiany puchatymi białymi chmurkami, rozpościerał się niczym baldachim nad głowami Millicent i Chandlera, kiedy jechali kariolką w kierunku Hyde Parku. Jasne promienie słońca pieściły ich plecy, a ciepły wiosenny wiaterek lekko rozwiewał włosy. Dzień był tak piękny, że Millicent cieszyła się, iż nie musi siedzieć w domu, w otoczeniu ciemnych mebli i ciężkich zasłon. Chandler przyjechał po nią ubrany wspaniale, w ciemnobrązowym surducie spacerowym z błyszczącymi mosiężnymi guzikami, które zdobiły klapy na przedzie i rękawy. Szczerzył zęby jak uczniak, podając jej pudełeczko z more-lowymi ciasteczkami (tego się mogła spodziewać), a kiedy już je wręczył, zbył podarunek śmiechem. Następnie zza pleców wyciągnął niespodziewanie bukiet ze świeżych szachownic perskich, zwanych też koronami, z własnego ogrodu. Wolała nie dociekać, co ten dodatkowy dar mógł oznaczać. Zanim wyszła z domu, poprosiła pokojówkę, by zatroszczyła się o to, żeby dwa ciasteczka przesłano na górę ciotce Beatrice razem z popołudniową herbatą; reszta miała pozostać nietknięta. Millicent zabierze je następnego popołudnia do Ly-nette. W końcu obiecała tak postąpić, gdyby kiedykolwiek otrzymała ten drogocenny podarek. Korony kazała odnieść do swego pokoju, żeby mogła cieszyć się ich zapachem i urodą. Ku wielkiemu zdumieniu Millicent ciotka po długiej dyskusji wyraziła zgodę na tę popołudniową przejażdżkę z mającym najgorszą sławę członkiem Okropnej Trójki. Zdaniem lady Beatrice lord Dunraven szybko straci zainteresowanie panną Blair, kiedy będzie mu już wolno składać jej wizyty. Poza tym Beatrice uznała, że im bardziej się Millicent zaprzyjaźni z tak znakomitym członkiem socjety, tym więcej usłyszy plotek. / to było dla niej najważniejsze. Poza tym oczywiście ciotka przestrzegła bratanicę, że musi bardzo uważać, by lord Dunraven zawsze zachowywał się jak na dżentelmena przystało. Gdyby tak dowiedziała się o wszystkim! Millicent martwiła się, że hrabia może potraktować tę popołudniową przejażdżkę po Hyde Parku jako zachętę do nowych wybryków, ale nie mogła zaprzeczyć, że w piersiach wszystko jej się radośnie rozedrgało, kiedy kładła okrytą rękawiczką dłoń na jego ręce, żeby pomógł jej wsiąść do powozu. A potem jeszcze raz, kiedy wskakując do środka otarł się o nią ramieniem i usiadł obok na pokrytych skórą poduszkach, i jeszcze, kiedy musnął nogą rąbek spódnicy, odbierając od stajennego wodze. Tak bardzo starała się nie stracić dla niego głowy, ale wiedziała, że przegrała z kretesem. Wystarczyło, że na nią popatrzył, a już dygotała w środku. Przed jego przyjazdem przysięgała sobie, że podczas spaceru będzie zwracała najwyższą uwagę na to, by zachowy- wać się poprawnie. Musi okazać się rozważna, bo ściągną na siebie wiele spojrzeń. Naprawdę nie miała wyboru, pozycja towarzyska zobowiązywała ją do tego, by widywała się z hrabią: tak się postępowało w wyższych sferach. I jakoś powinna go skłonić, by przestał się z nią spotykać potajemnie. Cała nadzieja w tym, że kiedy już zacznie się z nią widywać, szybko się znudzi i poszuka sobie następnego obiektu podboju. Co prawda na tę myśl w gardle ją ściskało, ale było to jedyne odpowiednie dla niej rozwiązanie. Zamiast energicznie popędzać konie, Chandler pozwolił im powoli stukotać kopytami po ulicach Mayf air. Jak tylko stracili z oczu dom ciotki, natychmiast, jak na typowego hultaja przystało, przysunął się bliżej do Millicent na siedzeniu, dzięki czemu, rozstawiwszy szeroko kolana, udem dotykał jej sukni. Może już przestać wyobrażać sobie, że będzie się zachowywał jak dżentelmen. Millicent przysięgłaby, że przez suknię czuje ciepło jego ciała. W powoziku było mnóstwo miejsca i swobodnie mogła się od Dunravena odsunąć, ale nie miała najmniejszego zamiaru tego robić. Otworzyła delikatną parasolkę, wykończoną wąziutkimi żółtymi wstążeczkami, dobranymi do sukni i narzutki, i trzymała ją jedną ręką nad ramieniem. Chandler popatrzył na nią, mrugnął i uśmiechnął się tym swoim hultajskim uśmiechem, od którego topniało w niej serce. Millicent poczuła żal, że między nimi sprawy nie mogą ułożyć się inaczej. Gdyby on nie był hultajem, a ona - kolekcjonerką plotek, kto wie, może rozkwitłoby między nimi uczucie. -Obawiam się że nawet w kościele pozostaje pan hultajem. -Zdarzało mi się. „Nie zbliżaj się, błagam". Znowu ten Szekspir. Chandler ją po prostu zachwycał. Pozwoliła oczom błądzić po jego wyrazistym profilu i okolonych ciemnymi rzęsami oczach. -Co też pan powie, sir. A kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, usiłował mnie pan przekonać, że wszystkie plotki, które o panu słyszałam, były nieprawdziwe. -Bo były. A przynajmniej większość z nich - poprawił się. -Zresztą wszystko jedno, te sprawy należą już do przeszłości. Od kiedy poznałem panią, staram się poprawić. -Dobre nieba. Nie uda się panu przekonać mnie, że tak jest w istocie. - Westchnęła i pobłażliwie potrząsnęła głową. - Nie potrafię uwierzyć, by mógł pan być kiedyś gorszy niż obecnie. To po prostu nie do pomyślenia. -Oburzające, ale prawdziwe. Może lepiej nie rozmawiajmy dziś o mojej zmarnowanej młodości. -To pewnie dobry pomysł. -Dla odmiany porozmawiajmy o pani. Lepiej nie. Odwróciła się do niego. Miał takie przejrzyste, niebieskie oczy i nie spuszczał z niej wzroku. -O mnie? -Tak. - Uśmiechnął się leciutko. -To nie jest dobry pomysł. W spojrzeniu Dunravena odmalowało się coś w rodzaju wyzwania, patrzył jej prosto w oczy. -A ja myślę, że jest. I myślę, że już czas na to. -I tak już wie pan więcej niż inni - wykręcała się Milli-cent. -Ale nie dość. Milicent odwróciła się od niego i milczała. To okropne, ale nie może wyznać Dunravenowi prawdy. Tak bardzo pragnęła opowiedzieć mu o sobie wszystko, by nie było między nimi żadnych tajemnic. Gdyby nie ciotka, nie ukrywałaby przed nim wiadomości o rodzinie czy dzieciństwie. Przecież niczego mu o swoim życiu powiedzieć nie może? Gdyby poznał nazwisko ojca, nie trwałoby długo, a ustaliłby, że lady Beatrice jest jej ciotką. Millicent wiedziała, jak ciotka boi się, żeby jej ktoś nie zdekonspirował i żeby nie straciła zajęcia. Nie mogła ryzykować, że jakiś okruch informacji doprowadzi Chandlera na próg lorda Truefitta. -Niech mi pani opowie o swojej rodzinie, Millicent. Kim był pani ojciec... poza tym, że to mężczyzna, który ożenił się z pani matką? -Osoba, która mnie zatrudnia, uznała, że najlepiej będzie, jeżeli nikt niczego o mnie wiedział nie będzie. Z wielu powodów, których podać nie mogę, muszę się temu podporządkować. Chandler skinął głową jakiemuś znajomemu, w kilka chwil później pomachał przyjacielowi w wojskowym mundurze, który mijał ich konno, a dopiero potem skupił uwagę na Millicent. Ze spokojem na twarzy powiedział: -Dobrze pani argumentuje w swojej sprawie. -Nie chodzi tu tylko o mnie. Muszę mieć również na względzie inne osoby. -Czy wie pani, jakie plotki krążą na pani temat po mieście? Millicent zerknęła na niego i roześmiała się cichutko, figlarnie. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Chandler Prestwick hrabia Dunraven ją zauroczył. Gdyby tak był choć trochę mniej czarujący, pozwoliłaby sobie na to, by kompletnie stracić dla niego głowę, i oddałaby mu serce. Gdyby tak nie pracowała dla ciotki. Gdyby tak on nie był hultajem. Och, gdyby tak nie było tylu „gdyby taków", tam gdzie chodziło o Chandlera. -Oczywiście, że wiem, co ludzie o mnie mówią. Nie zdołałabym zbyt dobrze wypełniać swoich obowiązków, gdybym nie znała odpowiedzi na to pytanie. Uważają mnie za ubogą młodą damę z prowincji, której matka skłoniła swoją starą znajomą, by przyjęła jej córkę na jeden londyński sezon, w nadziei, że ta córka wyjdzie dobrze za mąż. Czy uwzględniłam wszystko? -Rzeczywiście dobrze się pani orientuje. -To nie jest trudne. Millicent powoli obracała rączkę parasolki w dłoniach i przypatrywała się ludziom i budynkom, które mijali. Jak mogłaby nie cieszyć się tą popołudniową przejażdżką z Chandlerem po zalanej słońcem ulicy? -A co pan sądzi o krążących na mój temat plotkach? Czy uważa pan, że choć po części odpowiadają prawdzie? - za pytała, zaprawiając pytanie odrobiną melodyjnej kokieterii. Dunraven popatrzył na nią z mieszaniną rozbawienia, zastanowienia i zrozumienia w oczach. -Myślę, że za mąż wyszlaby pani tylko z miłości, a nie po to, by zawrzeć korzystny związek. Millicent roześmiała się znowu, jeszcze bardziej słodko. -Cudownie się pan nauczył mówić dokładnie to, co dama chciałaby usłyszeć, milordzie. Musiał pan mieć wspaniałego nauczyciela. -Moim nauczycielem była praktyka. Ale czy nie pomyliłem się w ocenie pani? -Absolutnie nie. Zdarzało mi się odmówić swojej ręki, ponieważ nie kochałam dżentelmena, który o nią prosił. Chandler zerknął na nią spod oka. -Jak rozumiem, było ich więcej niż jeden? -Hmmm. - Millicent nie przyznała się, że odrzucała oświadczyny trzy razy. -Będę o tym pamiętał. Jechali przez kilka chwil w milczeniu, przysłuchując się tylko odgłosom dochodzącym z ruchliwych ulic, poskrzypy-waniu kół powozu i parskaniu koni. -Nie musi pani wymieniać nazwisk, ale proszę opowie dzieć mi coś o swojej rodzinie. Nie zamierzał zrezygnować z tematu, a ona nie zamierzała się poddać. Przekonała się, że w żaden sposób nie zdoła opierać się jego pocałunkom, ale tutaj nie wolno jej ustąpić ani na krok. Nie narazi na szwank źródła utrzymania ciotki. -Jest szacowna. -Rozumiem, że niezależnie od tego, jak bardzo będę nalegał, niczego więcej z pani nie wydobędę? -W mojej pracy anonimowość jest sprawą zasadniczą. Uszanowałam ten warunek i proszę, by i pan tak postąpił. -W porządku. Godzę się na to chwilowo, ale nie wiem, na jak długo. Te ostatnie słowa bardziej wymamrotał, niż wypowiedział i nagle Millicent zaczęła zastanawiać się, czy nie powinna ich uznać za ostrzeżenie. Chandler przeprowadził konie przez bramę zachodnią i wjechał na aleję, prowadzącą w kierunku Serpentine. Ich kariolka ustawiła się za zamkniętym wykwintnym powozem, ciągnionym przez parę dobranych gniadoszy, którymi powoził stangret w liberii. Trawiaste połacie parku pełne były charakterystycznie ubranych dżentelmenów i elegancko wystrojonych dam. Ci, którzy życzyli sobie widzieć więcej i dać się oglądać, spacerowali po rozległym terenie, a inni jeździli konno lub powozili. Jako cel przejażdżki Chandler wybrał park tylko jednak dlatego, że damy lubiły tam jeździć. Sam natomiast wolałby stanowczo przejechać się po wiejskiej drodze w którymś ze swoich majątków niż po tętniącym życiem Hyde Parku. Ruch był bardzo duży, co mu się wcale nie podobało, i musiał ustawić się w kolejce za innymi powozami, więc zaproponował: -Zatrzymajmy się tutaj i chodźmy się przejść. Czy to pani odpowiada? -Z rozkoszą. Jak tylko stajenny przytrzymał konie, Chandler zeskoczył z kariolki i wyciągnął ręce do Millicent. Zobaczył w jej oczach niepewność. Zastanawiał się przez moment, czy panna martwi się tym, jak on się zachowa, czy może tym, że któ- regoś dnia, pytając o rodzinę, nie zgodzi się już na wykręty. A dał jej mnóstwo powodów, by miała o czym myśleć. Jeszcze trochę i na żadne więcej wykręty nie przystanie. Miał ochotę otoczyć wąską talię Millicent dłońmi i unieść panienkę w powietrze, ale się opanował i tylko ujął jej dłoń, by podtrzymać ją na stopniu. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz tak cieszyło go towarzystwo kobiety. Była uwodzicielska, figlarna, inteligentna i lojalna aż do przesady. Każdy jej ruch odznaczał się pełnym powabu urokiem, w każdym kierowanym do niego uśmiechu kryła się obietnica. Kiedy położyła dłoń na jego ręce, przycisnął ją nieco zbyt mocno, ale nie mógł się pohamować. Pragnął zrobić więcej, dużo więcej. Zdecydował się na powolny spacer, oddalający ich od miejsc, gdzie zebrały się największe tłumy w nadziei, że wszyscy zwrócą na nie uwagę. Kim ta dziewczyna jest? Dlaczego szpieguje ludzi i zbiera plotki? Te pytania dręczyły Chandlera. Nikt go nigdy nie przekona, że nie jest szlachetnie urodzoną młodą damą z dobrej rodziny. A przecież z jakiegoś powodu znalazła się na łasce i niełasce lorda Truefitta. Czy wolno mu tę sprawę nadal zaniedbywać? -Bardzo pan jest milczący - odezwała się Millicent. -Zastanawiałem się właśnie nad tym, co pani robi dla lorda Truefitta. -To brzmi groźnie. -Czy zawsze załatwia te sprawy tak, jak załatwiono je z panią? Wargi Millicent wygięły się w swobodnym, naturalnym uśmiechu. -Nie jestem pewna, co pan ma na myśli. -Powiedziała mi pani, że nie szpieguje dla lorda Truefitta dla pieniędzy ani też dlatego, że on panią do tego zmusza. Rozumiem więc, że został tylko jeden powód, dla którego mogłaby się pani czegoś takiego podjąć. -A jaki to powód? -Taki, że pani rodziny nie stać, by wysłać panią na sezon do Londynu, więc lord Truefitt znalazł dla pani opiekunkę w osobie kogoś, kto znał pani matkę, by zapewnić pani odpowiednią przyzwoitkę. Lord Truefitt pokrywa wszystkie związane z pani sezonem wydatki, a pani w zamian dostarcza mu plotek do jego rubryki. -Chyba musiał to pan sobie starannie przemyśleć. -Rozumiem, że taki układ może być korzystny i dla pani, i dla niego. Lord Truefitt uzyskuje dostęp do niezbędnych mu plotek, a przed panią otwiera się szansa na zawarcie korzystnego związku. -Nie mam pojęcia, jak pracują inni komentatorzy. Mogę tylko potwierdzić, że pana wyjaśnienie dosyć dobrze odpowiada mojej umowie z lordem Truefittem. -Dosyć dobrze, powiada pani? -Tak. -Więc chodzi o coś jeszcze? Rozkoszne wargi Millicent drgnęły, jakby znowu chciała się uśmiechnąć. -Albo może sprawy się mają nieco inaczej, niż pan to so bie wyobraził. Chandler zachichotał cichutko pod nosem. Co pozwoliłoby mu zdobyć jej względy, jej zaufanie? I dlaczego mu na tym zależy? Przecież nie mają przed sobą żadnej wspólnej przyszłości. -Jest pani młodą damą, która słucha wszystkiego, co się dookoła niej mówi, a jednak umie pani niczego nie zdradzać. Millicent lekko się uśmiechnęła i popatrzyła w dal, potem wróciła wzrokiem do Dunravena i powiedziała: -To dar przy tej pracy konieczny. / znowu dał znać o sobie jej uwodzicielski wdzięk. Chandler poczuł, że pożądanie rozpiera mu serce. Wystarczyło, że tak na niego spojrzała i z taką naiwnością się wypowiedziała, a od zmysłów odchodził. -Niekiedy wygląda pani jak niewinna myszka kościelna. Doprowadza mnie tym pani do szaleństwa. A na dodatek przez cały czas odnoszę wrażenie, że sprawia to pani wielką przyjemność. -Pan mi sprawia przyjemność - uśmiechnęła się do Chan-dlera. Chwyciło go to za serce. Widział w oczach Millicent uczciwość i słyszał ją w głosie dziewczyny. Nie próbowała mu tylko pochlebiać. I przysiągłby, że oczy jej błysnęły „wabiąco", od czego aż mu się zakręciło w głowie z radości. Wyciągnął rękę, położył na spoczywającej na jego przedramieniu dłoni i delikatnie ją uścisnął. Diabli nadali rękawiczki. Diabli nadali konwenanse. Diabli nadali towarzystwo z wyższych sfer. Chciał mieć pod palcami jej jedwabistą skórę, a nie warstwy bawełny. Chciał zobaczyć to piękne ciało całkiem rozebrane. Chciał dotykać jedwabistych ud i ssać te jędrne piersi. Chciał... nie, musi przestać tak myśleć. Zaczynał mieć trudności z chodzeniem. Potrząsnął lekko głową i odchrząknął. Jeżeli ma przeżyć to popołudnie i jej nie zniewolić, to należy natychmiast zmienić temat. -Wie pani, powinna mi pani była jednak powiedzieć, że mówiąc o hrabim, który przeputał swój majątek i teraz chce się bogato żenić, miała pani na myśli mojego przyjaciela, Andrew Terwillgera. -Zastanawiałam się nad tym, ale nie mogłam ryzykować, że go pan uprzedzi. -A nawet gdybym go uprzedził, czy stałoby się coś złego? - Przypomniał sobie, jak zakrztusił się ciasteczkiem. -Obydwaj byliśmy wstrząśnięci. -Ale to fakt. Dowiedziałam się o tym z wiarygodnego źródła. -Rozmawiałem z Andrew dziś rano, ale słowem nie wspominałem, że dawała mi pani do zrozumienia, iż wśród nas to właśnie on może być złodziejem. Nie sądzę, żeby biedaczy- sko zdołał znieść taki cios. Proszę go trzymać z dala od swojej rubryki. -Wie pan, że nie mogę tego zrobić. Jeżeli do moich uszu dojdzie coś, co jest intrygujące i pachnie skandalem, muszę o tym napisać. -Znam go od piętnastu lat. Myślę, że zorientowałbym się, gdyby mój najlepszy przyjaciel roztrwonił fortunę. Nie zauważyłem, by zmienił styl życia. -Może ma powód, by go nie zmieniać - zareagowała od razu Millicent. Chandler nie ustępował. -To nie on ukradł kruka. Nie okradałby ani mnie, ani ni kogo innego. Millicent spokojnie obstawała przy swoim. -W desperacji człowiek potrafi puścić się na poważne ry zyko. Hrabia zareagował tylko jednym słowem. -Millicent - powiedział po prostu. Podniosła oczy na niego i ustąpiła. -Jeżeli jednak sądził pan, iż oskarżam pana przyjaciela o to, że jest Szalonym Pańskim Złodziejem, to chciałabym przeprosić. Zwracałam tylko uwagę na różne możliwości. -Jeżeli tak się sprawy mają, to powiem, że niepodobna, by on się w coś takiego mógł zaangażować. Gdyby miał kłopoty finansowe, zwróciłby się do mnie. Poza tym są na pewno dziesiątki utytułowanych dżentelmenów, którzy hazardowali się i przepuszczali swoje dziedzictwo. -Ale czy brali oni udział w pana przyjęciu? Chandler przystanął i odwrócił się twarzą do niej. -Może jest coś w tym, co pani mówi, Millicent. Moja dro ga, nie tylko jest pani piękna, ale i mądra. Każę Doultonowi sprawdzić, kto z towarzystwa ma długi, i zobaczymy, czy któreś z nazwisk pojawi się na listach z domów, gdzie coś zrabowano. -To bardzo dobry pomysł, sir. Jeżeli na przyjęciach nie zauważono nikogo obcego, a wygląda na to, że nie, to Sza lony Pański Złodziej musi być czyimś przyjacielem. » Chandler spojrzał na nią i poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Pragnął ją posiąść. Nie była dla niego odpowiednią kandydatką na żonę. On również nie był dla niej odpowiedni. Nie zmieniało to jednak faktu, że jej pragnął. -Miałbym wielką ochotę pocałować panią tu, w obecno ści wszystkich. Millicent cofnęła się o krok, a jej oczy błysnęły ostrzegawczo. -Proszę tego nie próbować, lordzie Dunraven. -W porządku, zaczekam, aż wejdziemy za drzewo. - Ujął jej dłoń, przełożył przez swoją rękę i podjęli znowu spacer, ale już szybszym krokiem. -W pobliżu nie ma żadnych drzew. -Niechże pani nie mówi tego z takim rozczarowaniem. -Uśmiechnął się szelmowsko i puścił do Millicent oko. - Za kilka minut jakieś znajdziemy. Znam jedno doskonałe miejsce. -Wcale się nie czuję rozczarowana, sir - oponowała Millicent, ale bez większego przekonania. - Poza tym jak pan śmie przypuszczać, że pozwolę się zaprowadzić tam, gdzii całował pan już dziesiątki dziewcząt. -Trudno panią zadowolić. - Chandler nadal mówił lek kim tonem. - Odnoszę w tej chwili wrażenie, że jest pani za zdrosna. -A z pana, sir, jest łobuz. -Ale dam się lubić. Millicent przystanęła. -To prawda. Jest pan niepoprawny. I tak się sprawy ma ją, na moje nieszczęście. -A na moje szczęście. Nagle Millicent odwróciła się od Chandlera i pociągnę!; go za sobą tak, że musiał zawrócić i ruszyć z powrotem tam skąd przyszli. -Co pani robi? - zapytał, nie starając się na siłę powstrzymać jej i pozwalając się prowadzić. -Nie dzisiaj, milordzie. Nie pozwolę, by pan narażał tego popołudnia moją reputację. Żebyśmy tu nawet trupem mieli paść, będziemy się na tym spacerze zachowywali tak, jak wypada. Chandler popatrzył w jej oczy z zachwytem i uznaniem. -W porządku. Dzisiaj pani będzie górą. Chociaż szaleń czo pragnę panią pocałować, uszanuję pani życzenia. Millicent nabrała pełne płuca powietrza. -Dziękuję panu za te drobne względy. -Proszę panią jak najuprzejmiej. - Podobało mu się to, że usiłuje ukarać go za okazaną zuchwałość. Niech to diabli, czy da się w niej znaleźć coś, co by mi się nie podobało? Ruszyli w kierunku powozu. -Musimy wrócić do tematu rubryki lorda Truefitta, ponieważ powinna się pani o czymś jeszcze dowiedzieć. -O czym mianowicie? -Andrew zamierza zaangażować policjanta, bo chce dowiedzieć się, kim jest lord Truefitt, i go zdemaskować. -Och, nie, to byłaby katastrofa. Nie może pan dopuścić, by pana przyjaciel coś takiego zrobił. Chandlerowi nie podobało się prawdziwe przerażenie, które zobaczył w oczach Millicent. Czyżby zdemaskowanie Truefitta czymś jej groziło? Znowu zaczął zastanawiać się, co mogło łączyć ją z redaktorem rubryki towarzyskiej. Wciąż jeszcze tego nie wiedział, ale był już najwyższy czas, żeby coś zrobił i odkrył, czym ten człowiek trzyma ją w szachu. -Musi pani powiedzieć Truefittowi, by nie wspominał w rubryce o Andrew, a mojemu przyjacielowi z czasem pew nie złość przejdzie. Ja ze swej strony dołożę starań, ale An drew lubi mieć własne zdanie. Naprawdę przekonany jestem, że poważnie o tym myślał. -Dziękuję, że dopuścił mnie pan do sekretu. - Głos mia ła cichy, niepewny, wdzięczny. - Zdaję sobie sprawę, że nie musiał pan tego mówić. Co to on kiedyś słyszał? Miłość szczęśliwej, zadowolonej kobiety nie zna granic. Trzeba się od takich myśli powstrzymać, by nie sprowadziły go na ścieżkę biegnącą tam, gdzie nie chciał jeszcze pójść. -Mówiąc zupełnie szczerze, jest mi obojętne, co stanie się z Truefittem, ale nie chcę, by panią spotkało cokolwiek złe go przez to, co może zrobić Andrew. Millicent znowu słodko się do niego uśmiechnęła. -Dziękuję panu. Jestem pana dłużniczką. Cudownie. -Pomyślę, w jaki sposób mogłaby mi pani się zrewanżować. -Nie wątpię. - Potrząsnęła z rezygnacją głową. - Dlaczego tak się dzieje, że za każdym razem, kiedy uwierzę, że do szpiku kości jest pan hultajem, okazuje mi pan zaskakującą życzliwość, jak pan to zrobił przed chwilą? -Mówiłem już, że czasami umiem zachować się jak dżentelmen. Ale zakładam, że jeżeli nie będzie pani mogła pisać o Andrew, to z konieczności zacznie pani zamieszczać znowu plotki o mnie w tej swojej przeklętej codziennej rubryce. -Pan jest faworytem. -A co z Finesem? Ostatnio wspominaliście o nim tylko raz czy może dwa. Poza tym na pewno znalazłby się ktoś jeszcze, kto z zachwytem przyjmie wzmiankę o sobie, bo czuje się zaniedbany. Oczy Millicent rozjarzyły się, jakby płomień odbił się w bursztynie. -Chandler, to cudowny pomysł. -Cudowny? Jak to? -Żeby napisać o kimś, o kim nigdy albo tylko z rzadka wspominało się w rubryce. -Dobry Boże, czy chce pani przez to powiedzieć, że tyl- ko dlatego ukazuje się tam bez przerwy moje nazwisko, iż nikomu nie przyszło na myśl, by napisać o kimś innym? Wargi Millicent wygięły się w oszałamiającym uśmiechu. -Niech pan nie próbuje udawać głuptasa. Jest pan o wie le za inteligentny. Uwielbiał to, że wcale nie ukrywała, że się z nim droczy. -A pani jest stanowczo zbyt inteligentna, by to pani wyszło na dobre. -Dziękuję panu. Nic dziwnego, że „ciekawostki-błahost-ki" są tak popularne. Czy nie zauważył pan, jak wszystkich cieszą rozmowy... o sobie albo o innych ludziach? Wystarczy, że na przyjęciu słucha się tego, co naokoło mówią goście. Może poproszę lorda Truefitta, żeby wprowadził do rubryki kogoś nowego i napisał o nim coś pochlebnego. -Pochlebnego? Tego jeszcze nie było. -Jeżeli mogliśmy dodać Szekspira, to czemu nie spróbować czegoś miłego? Chandler podniósł wzrok na szerokie, błękitne niebo; w głowie kołatała mu się tylko jedna jedyna myśl: „Wszak to kobieta, wolne zalecanki; wszak to kobieta, więc ją można zyskać..." „Gotów jestem chwalić każdego, który mnie chwali". Nie miejcie mi, państwo, za złe, że na krótką chwilę dam folgę swej słabości. Zarówno na ulicach Londynu, jak i na najlepszych przyjęciach można usłyszeć, iż nasze cytaty z Szekspira wzbudzają zachwyt u czytelników. Bądźcie państwo spokojni. Zakładajcie się wedle woli. Cytaty będą pojawiały się nadal. I nie traćcie nadziei, przyjdzie dzień, kiedy w rubryce przeczytacie wasz ulubiony fragment. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Słońce świeciło Chandlerowi prosto w twarz, kiedy wracał z Millicent do powozu. Hrabia był w rozterce. Czy powinien porozmawiać z Doultonem i zaangażować kogoś, kto przeprowadziłby prywatne dochodzenie w sprawie rodziny panny Blair i jej przeszłości, czy też może powinien dać sobie z tym spokój, bo przecież nie mieli przed sobą wspólnej przyszłości? Był pewien, że panna nic mu o sobie nie powie. Nie ma co dłużej wypytywać. I był również pewien, że nie podoba mu się fakt, iż lord Truefitt trzyma ją czymś w szachu. Wcale nie zamierzał aż tak się w tę znajomość angażować. Nie potrafił przypomnieć sobie, by którejkolwiek młode; damie poświęcał tyle myśli, dopóki nie poznał Millicent. Pojęcia nawet nie miał, że go na coś takiego stać, bo nigdy nie podchodził poważnie do żadnej z tych, którym składał wi- zyty. Millicent sprawiła, że poczuł się inaczej. Rzuciła mu wyzwanie i Chandlerowi się to spodobało. Ale było coś jeszcze. Pragnął jej. Nie po to, by się zabawić, jak w przeszłości z innymi paniami bywało. Millicent budziła w nim nowe emocje, jakieś narastające uczucie, którego nie umiał wyprzeć się, odrzucić czy nawet zrozumieć. Za każdym razem kiedy o niej pomyślał, chciał chwycić ją w ramiona i pocałować. Za każdym razem kiedy ją zobaczył, pragnął położyć się z nią i poczuć, jak cała przywiera do niego. Zastanawiał się, jak by to było, ogarniać dłońmi jej ciało, a równocześnie kosztować namiętnie reagujących na pocałunki i pieszczoty ust. -Znowu pan milczy - odezwała się Millicent. Chandler szybko wrócił do rzeczywistości. Zerknął na Millicent. Cienkie pasemka złotych włosów wymykały się spod kapelusika i tworzyły atrakcyjną oprawę dla jej twarzy. Była stanowczo za młoda i za piękna, by czesać się tak gładko. Z przyjemnością przyglądał się opartej o wyprostowane ramię parasolce, która stanowiła bardzo kobiece, zdobne w falbanki i wstążeczki tło dla głowy Millicent. Uświadomił sobie, że cieszy go ten ich wspólny spacer pod rękę. Przyciągnął ją bliżej do swego boku i powiedział: -Nie ma się czym martwić. Nic się nie stało. Znowu się zamyśliłem. -Zauważyłam. Jakoś się pan często dziś po południu zamyśla. A co tym razem kazało się panu oderwać od tematu, o którym rozmawialiśmy? -Zastanawiałem się nad zaangażowaniem policjanta, który dowiedziałby się, kto z towarzystwa może się obecnie znajdować w kłopotliwej sytuacji finansowej. - Zerknął na nią ponownie i uśmiechnął się ostrzegawczo. - A chociaż ani na moment nie uwierzę, by miał do nich należeć Andrew, potrafię zrozumieć, że taka informacja może być użyteczna. Millicent podniosła na niego wzrok, a jej ciemnoburszty- nowe oczy błysnęły spod długich rzęs. Uśmiechnęła się serdecznie. -Jestem pewna, że jeszcze na wiele sposobów możemy pomóc władzom w łapaniu złodzieja, jeżeli tylko się nad tym porządnie zastanowimy. Są chwile, kiedy wydaje mi się, że w Londynie wszyscy oprócz nas uwierzyli, iż kradzieże po pełnia duch, a nie człowiek. Hrabia potrząsnął głową z pełnym znużenia rozbawieniem. -To, co niektórzy mówią o duchu lorda Pinkwatera, zaczyna zakrawać na absurd. -A pewne osoby z towarzystwa próbują sobie nawet robić z tego zabawę. -Wiem. -Poza tym słyszałam o co najmniej dwóch klubach dla panów, w których prawdopodobnie będzie można założyć się, czyj dom zostanie obrabowany jako następny. -Chociaż brzmi to całkiem niewiarygodnie, jest prawdą. -Przyszło mi coś na myśl. Czy brał pan pod uwagę ewentualność, że złodziejem może być kobieta? Chandler uśmiechnął się do Millicent i uniósł w górę jedną brew. -Kobieta? Pani żartuje. -Absolutnie nie, sir. Poza tym dobrze chyba pamiętam, że kilka dni temu nie miał pan oporów, by uwierzyć, że to ja mogę być złodziejką. -Nie, nie, panno Blair. Myślałem, że jest pani partnerką złodzieja i współpracuje z nim. Ale w międzyczasie otworzyły mi się oczy na pani prawdziwe obowiązki i zrozumiałem, czemu robi pani sobie notatki. Millicent obróciła w palcach rączkę parasolki i powiedziała: -Powinniśmy brać pod uwagę wszystkie możliwości. Po myślałam sobie właśnie, że jeżeli pan i władze zamierzacie szukać dżentelmenów, którzy mogą potrzebować pieniędzy, może powinniście również zwrócić uwagę na damy stanu wolnego. -Nad tym pomysłem na pewno warto się zastanowić -przyznał hrabia. -Złodziejka musiałaby być wystarczająco wysoka, żeby bez wdrapywania się na meble dosięgnąć przedmiotów, które zostały ukradzione. Wspinanie się zajęłoby jej zbyt wiele czasu. Tu od razu mogłabym wymienić lady Lynette, wiceh-rabinę Heathecoute oraz panią Honeycutt. Wszystkie są chyba odpowiedniego wzrostu. - Zerknęła spod oka na Dunra-vena. - Chociaż ani na moment nie uwierzę, by któraś z nich była zdolna do czynu tak podłego jak rabunek. -A mimo to bez oporów obwiniała pani o taki czyn mojego drogiego przyjaciela od lat piętnastu. -Widzę, że nie zamierza mi pan pozwolić zapomnieć o tym lapsusie, o tym przejęzyczeniu. -Problemy mam nie tyle z „przejęzyczeniem", co z „prze-piórzeniem" przy pisaniu. -Niewinność lorda Dugdale'a nie została jeszcze w pełni dowiedziona. -Jestem pewien, że to tylko kwestia czasu - zapewnił Chandler z przekonaniem. -No to dlaczego zachowuje pan urazę? -A czemu nie, skoro uwielbiam patrzeć, jak pani oczy błyszczą z oburzenia za każdym razem, kiedy o tym napomknę? -Bardzo lubi pan zbijać mnie z pantałyku, ale nie pozwolę na to. Dzień jest zbyt piękny, a ja czuję się całkiem zadowolona. -Hmm. Rozumiem. Kilka minut temu nie pozwoliła mi się pani pocałować, chociaż do szaleństwa doprowadza mnie to, jak tego pragnę. -Połapałam się już w pana machinacjach. -Będę musiał wymyślić jakiś nowy plan. Millicent roześmiała się cichutko. -Niech pan nawet o tym nie myśli. Już zbyt wiele razy przekroczył pan wszelkie dopuszczalne granice. -Ale to taka świetna zabawa. -Następnym razem nie dam się tak łatwo zaskoczyć. -To mi wygląda na wyzwanie zbyt wspaniałe, bym mógł je zlekceważyć. Millicent podniosła na niego oczy, jej twarz nagle spoważniała. -Naprawdę chcę panu pomóc w odzyskaniu kruka, Chandler. -Wiem o tym i jestem pani za to wdzięczny. Pani sugestie już mi pomogły. Dopuszczam myśl, że złodziej mógłby być kobietą. Pani Moore jest równie wysoka jak lady Heathecoute. -Ma pan rację. -Każę Doultonowi dyskretnie zasięgnąć języka zarówno o niektórych damach, jak i o dżentelmenach. -Powinniśmy w rozważaniach uwzględnić każdego, kto naszym zdaniem mógłby być podejrzany. -Niech porówna uzyskane nazwiska z listami obecności z przyjęć. Pewna sprawa nie daje mi jednak spokoju. W jaki sposób dama mogłaby wynieść taki przedmiot? Torebki, które damy noszą przy sobie, są za małe, a narzutka zbyt jest dopasowana, by dało się pod nią ukryć najmniejszą nawet rzecz... w przeciwieństwie do surduta męskiego, który skrojony może być dużo obszerniej. -Hmm. Ma pan rację. Ale skoro rozważamy ewentualności, to złodziejka mogłaby szybko otworzyć okno, wystawić ukradziony przedmiot na zewnątrz, a potem po niego wrócić. -Mógłby tak postąpić również mężczyzna albo mógłby przekazać przedmiot czekającemu na zewnątrz wspólnikowi. Pozwoliłoby mu to usunąć kosztowności z domu w taki sposób, by nikt nie przyłapał złodzieja. - Tu przerwał i się uśmiechnął. - Albo złodziejki. -A może oboje dziś wieczorem na przyjęciach sporządzi- my listy wszystkich dam i dżentelmenów, którzy są naszym zdaniem wystarczająco wysocy, by udało im się dokonać kradzieży, a potem notatki porównamy. -Pani i te pani notatki - roześmiał się Chandler. Doszli do powozu i panna Blair odwróciła się twarzą do niego. Nie miał ochoty puścić jej ręki. Chciał ją nadal trzymać. Zajrzał Millicent w oczy i uświadomił sobie, że z duszy serca jej pragnie. I chociaż mogło to zakrawać na arogancję, wyczuwał, że ona pożąda go równie mocno. -Czy wie pani, jak bardzo chcę panią pocałować? Millicent spokojnie westchnęła. -Wydaje mi się, że już pan dziś o tym wspominał. Dwa razy. Chandler, w przeszłości chciał pan całować już wiele młodych dam. ' Te słowa go otrzeźwiły. W jaki sposób ma jej dać do zrozumienia, że nie jest tylko jedną z wielu? Że jest wyjątkowa. Nie potrafił swojego nastawienia wytłumaczyć, bo sam go nie rozumiał. -Wygląda na to, że niełatwo mi będzie poprawić własną, zaszarganą w przeszłości reputację. Millicent obdarzyła go radosnym uśmiechem. -To nie jest konieczne. Cieszyłam się każdym pana pocałunkiem, każdym dotknięciem. I mieliśmy bardzo wiele szczęścia, że nikt nas nie przyłapał, ale te wybryki muszą się skończyć. Mam obowiązek strzec swojej reputacji, żebym mogła nieskompromitowana wrócić do domu. Proszę nie posuwać się za daleko i przestać tak niemądrze zakradać się to tu, to tam, by się ze mną zobaczyć. -Millicent. -Proszę mi pozwolić skończyć, bo to ważne. Chandler skinął głową. -Przekomarzaliśmy się dzisiaj na wiele różnych tematów i świetnie się bawiłam. Ale teraz muszę obstawać przy tym, by nie szukał pan już potajemnych spotkań ze mną. Proszę pozwolić, bym wróciła do domu z tą samą dobrą reputacją, z jaką przyjechałam do Londynu. Chandlerowi zabrakło argumentów. Skoro nie jest gotów oświadczyć się o rękę panny Blair, najwyższy czas uszanować jej życzenia. Dobro Millicent leżało mu na sercu. Nie chciał nadszarpnąć reputacji tej dziewczyny ani narażać jej na nieprzyjemności. -Życzenie pani, moja śliczna damo, jest dla mnie rozka zem. Będę się z panią widywał tylko wtedy, kiedy wypada. Uśmiechnął się do niej swobodnie, przelotnie, zastanawiając się przy tym, czy się zorientowała, jak fałszywy był ten uśmiech. Wyciągnął rękę, by pomóc jej wsiąść do powozu. -Chandler. Cholerny świat. Odetchnął głęboko, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z lady Lambsbeth. Z irytacji aż go zakłuło w karku. W parku są całe tłumy, jak więc doszło do tego, że ta kobieta trafiła na nich? Miał nadzieję, że lady Lambsbeth po ich wcześniejszym spotkaniu poszuka sobie innego adoratora. Nie chciał, by zetknęła się z Millicent. -Cóż za rozkoszna niespodzianka, że tak się z panem spotkałam. Jak się pan miewa, Chandler? -Całkiem dobrze - odpowiedział sztywno. -A więc wybrał się pan na przechadzkę w to śliczne popołudnie. - Obejrzała się przez ramię na Millicent. - Z taką ladniutką damą u boku. Cóż za dandys z pana. Ładniutką? Chandler się zjeżył. Millicent była więcej niż ładna. Jej naturalne, niewinne zachowanie i uroda stanowiły tworzywo, z którego mężczyzna buduje swoje marzenia. -O ile dobrze pamiętam - ciągnęła lady Lambsbeth - nie zbyt lubił pan przejażdżki do parku. Wolał pan spędzać po południa gdzie indziej. Dunraven poczuł nagły przypływ gniewu, ale zdecydowany był nie okazać go przy Millicent. -Jeżeli wybaczy pani, lady Lambsbeth, właśnie mieliśmy odjechać. Lady Lambsbeth położyła mu otwartą dłoń na przedramieniu i lekko je uścisnęła. -Czy nie zamierza mnie pan przedstawić swojej towa rzyszce? Chandler odsunął rękę spod jej dłoni. -Nie, nie sądzę, bym miał taki zamiar. -Ach, jakże to nieuprzejmie z pana strony, Chandler. W zeszłym roku niemal udało się panu przekonać mnie, że jest pan dżentelmenem. -Czy tak? Musiałem okazać wiele sprytu. Nieczęsto uważam siebie za dżentelmena. -No cóż, jeżeli mężczyzn panu podobnych nie będziemy nazywać dżentelmenami, jakże ich mamy nazwać? - zapytała, wydymając sugestywnie usta. -Takimi, którzy nie przebaczają. Zegnam panią. Wsiadł do kariolki i zajął miejsce obok Millicent. Stajenny podał mu lejce, a on natychmiast trzepnął nimi konie po zadach. Siwki ruszyły. Lady Lambsbeth została na drodze. Jej zmysłowe usta otwarte były z zaskoczenia. Dopóki nie wyjechali z parku, Chandler poganiał konie, by szły truchtem. Koło powozu trafiło na jakiś wybój i wstrząs niemal wyrzucił ich z siedzenia. -Przepraszam panią za to - warknął hrabia, nie patrząc na Millicent. -Widzę, że wystarczyło kilka jej słów, by całkiem stracił pan humor. Przykro mi, że tak się złożyło, że zobaczyła nas razem, jeżeli jest pan z tego niezadowolony. Chandler odwrócił się twarzą do niej. -Diabli nadali, nie o to chodzi. Niezadowolony jestem, że pani ją widziała. -Czy z tą damą spotyka się pan tylko potajemnie? -Ona wcale nie jest damą, a ja w ogóle się z nią nie spo- tykam. - Kipiał przez chwilę, a potem dodał: - To była lady Lambsbeth. Jestem pewien, że słyszała pani plotki o nas, więc nie dodam już ani słowa. Nie rozstaliśmy się w przyjaźni i nie zamierzam tego zmieniać. Millicent milczała. Hrabia ściągnął lejce tak, że konie zaczęły iść stępa. Wcale mu się nie spieszyło do domu, chciał tylko zabrać Millicent daleko od lady Lambsbeth. -Ma pani rację. Wprawiła mnie w podły humor, a nie powinienem był na to pozwolić. Już wcześniej powiedziałem jej, że nie mam najmniejszego zamiaru zaczynać tam, gdzie skończyliśmy, ale nie mam pewności, czy doszło do niej, że nie żartuję. -Przekonana jestem, że pana dzisiejsza niegrzeczność bardzo jej w tym pomoże. Chandler popatrzył na Millicent i się uśmiechnął. Jednym prostolinijnym stwierdzeniem poprawiła mu humor. -Naprawdę tak pani sądzi? -To nie ulega kwestii. -Będę mógł w końcu się jej pozbyć? -Z tym, że bardzo prawdopodobnie, sir, iż u wszystkich jej przyjaciół zyska pan sobie opinię najgorszego brutala w Londynie. -A może przekaże pani tę wiadomość lordowi Truefitto-wi, by mógł ją ogłosić drukiem w swojej rubryce? -Przy pierwszej sposobności. Co go opętało? Sam podsunął dziewczynie myśl, by zamieściła jego nazwisko w rubryce towarzyskiej, i przekomarzał się z nią na temat lady Lambsbeth. Czy już go całkiem z rozumu obrało? I dlaczego czuł, że to takie ważne, by Millicent wiedziała, że przestał zadawać się z lady Lambsbeth? Chandler uświadomił sobie, że się zmienia. Całe jego życie się zmieniało, a działo się tak pod wpływem Millicent. -Dobrze. A o czym to rozmawialiśmy, zanim nam prze rwano? -Wydaje mi się, że rozmawialiśmy o sporządzaniu list i przeglądaniu ich. -Ten temat omówiliśmy już wcześniej. A ostatnio rozmawialiśmy o tym, jak bardzo chcę panią pocałować. -Nie, lordzie Dunraven, przekonana jestem, że ten temat również wyczerpaliśmy. Czy mogę zaproponować, byśmy porozmawiali o tym, jaki piękny mamy dzisiaj dzień? -Czemu nie? - zgodził się Chandler bez entuzjazmu i skupił znowu uwagę na powożeniu. Jeden błahy temat był równie dobry jak drugi. Obiecał, że będzie grzeczny, i dotrzyma słowa, ale dlaczego myśl, że mógłby tej młodej damy już nigdy nie pocałować, była dla niego nie do zniesienia? „Kto się uśmiecha, będąc okradziony, ten rabusiowi kradnie jego plony". Powinno się koniecznie powiedzieć o tym lordowi Dunravenowi. Jego rodowego kruka ciągle nie zwrócono jeszcze do gniazda i z każdym mijającym dniem hrabia wydaje się wpadać w coraz gorszy humor. Z wiarygodnego źródła dowiedzieliśmy się, że podczas przechadzki w Hyde Parku lord Dunraven dał ostrą odprawę lady Lambsbeth, dla której kiedyś żywił tak wielki podziw, i, odjeżdżając, zostawił tę damę w kłębach kurzu spod kół swego powozu. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Millicent stała w rogu sali balowej i usiłowała nie patrzeć na Chandlera. Znajdował się po drugiej stronie parkietu i rozmawiał ze swymi serdecznymi przyjaciółmi, lordem Chatwinem i lordem Dugdale, przystojnymi dżentelmenami o przyjaznych uśmiechach i pełnych uroku manierach. Miała przyjemność poznać ich obu wcześniej w tygodniu. Tego wieczoru wielokrotnie przyłapała Chandlera na tym, że zerkał w jej stronę. Za każdym razem, kiedy spojrzenie hrabiego na nią padało, coś ją ściskało w żołądku. Od przejażdżki w Hyde Parku minął już tydzień i ku wielkiemu zaskoczeniu Millicent Chandler nie starał się z nią potajemnie spotykać. Postanowił w końcu uszanować życzenia panny Blair i przestał za nią gonić. W rezultacie wdzięczność i rozczarowanie walczyły w niej ze sobą o lepsze. Powinna odczuwać ulgę, ale czuła coś wręcz przeciwnego. Udało im się kilka razy króciutko porozmawiać podczas tańca na różnych przyjęciach, w których brali przez ten tydzień udział. Niekiedy tańce były tak żywe, że się rozmawiać nie dało. Kiedy indziej musieli zmieniać partnerów, a przy tym trudno prowadzić jakąkolwiek sensowną rozmowę. W końcu Millicent sporządziła krótki spis najwyższych wzrostem dam, które co wieczór należało mieć na oku, a Chandler - długi spis dżentelmenów, których powinien obserwować. Panna Blair spodziewała się, że tego wieczora się dowie, czy hrabia otrzymał jakieś informacje od pana Doultona, który miał zająć się otrzymaną od Dunravena listą nazwisk, ale robiło się już późno, a hrabia wciąż do niej nie podszedł. Rozejrzała się znowu po obwodzie sali z nadzieją, że nikt nie zauważy, iż jej spojrzenie zatrzymuje się na Chandlerze stanowczo zbyt długo. Przyłapała się na tym, że w rytm muzyki, zalewającej zatłoczoną salę, powtarza sobie w myślach „gdyby tak, gdyby tak". I co jej z tego przyjdzie, że raz jeszcze wyliczy wszystkie „gdyby taki"? Przepowiadała je już sobie kilkakrotnie, ale nic nie zdoła zmienić jej sytuacji, ani jego. Chandler był zdeklarowanym kawalerem. Słyszała o tym od kilkorga osób z towarzystwa. A kiedy się będzie żenił, jeżeli w ogóle do tego dojdzie, to na pewno nie z młodą damą, która szpieguje ludzi i pisze do „ciekawostek-błahostek". Ożeni się z miłości z kimś ślicznym, jak na przykład panna Pennington, albo z rozsądku zawrze związek korzystny pod względem finansowym z kimś takim, jak przystępna panna Bardwell. Millicent pogodziła się już z tym, że ze względu na ciotkę będzie musiała dotrwać do końca plotkarskiego sezonu. Lady Beatrice zdrowiała coraz szybciej. Z każdym dniem wyglądała lepiej i mówiła mocniejszym głosem. Teraz z pomocą Emery wstawała nawet z łóżka i spędzała większość dnia, siedząc na fotelu. Jeszcze tydzień czy dwa i lady Beatrice wystawi na próbę stłuczoną nogę, by przekonać się, czy uda jej się chodzić z laseczką. Zdrowie ciotki poprawiało się na tyle szybko, że Mil-licent na pewno wróci do Nottinghamshire przed wrześniem... i co wtedy? Odwróciła się od miejsca, gdzie stał Chandler, i powoli ruszyła po obwodzie zatłoczonej sali, pozdrawiając mijanych ludzi, chociaż prawie ich nie widziała. Nie zastanowiła się jeszcze nad tym, co będzie robiła po powrocie do domu. Nie chciała się zastanawiać. Nie mogła znieść myśli o małżeństwie z jednym z epuzerów ze swego miasteczka. Miałaby przyjąć atencje innego mężczyzny po Chandlerze? Jak mogłaby cieszyć się czyimiś pocałunkami i pieszczotami, a nawet bodaj je tolerować, jeżeli Chandler był jedynym mężczyzną, który budził w niej rozwiązłe pożądania? Pożądania, które groziły tym, że... Ktoś potrącił ją w rękę, przerywając tok myśli. I dzięki Bogu, skarciła się w duchu. Zapomniała o swoich obowiązkach. Musi się rozejrzeć i zlokalizować wicehrabinę Heathecoute, Lynette, panią Ho-neycutt i panią Moore. W głębi serca przekonana była, iż damy te mają nie więcej powiązań z Szalonym Pańskim Złodziejem niż ona, ale ktoś musi zabierać kradzione przedmioty. Rozejrzała się pospiesznie po sali i zobaczyła, że dwie wysokie panie są tam obecne. Nie zauważyła lady Heathecoute ani Lynette. Postanowiła sprawdzić w gotowalni dla dam oraz przy zastawionym przekąskami i napojami stole i skierowała się w tamtą stronę. -Millicent - odezwała się Lynette, podchodząc do niej od tyłu. - Widziałam, jak patrzysz w moją stronę, ale kiedy pomachałam do ciebie, w ogóle mnie nie zauważyłaś. Czy z tobą wszystko w porządku? -Całkowicie. I szukałam cię - powiedziała Millicent, pospiesznie się uśmiechając. - Cieszę się, że mnie zauważyłaś. Chciałam podziękować ci za uroczy liścik, który mi przesłałaś po tym, jak podwiozłam ci do domu morelowe ciasteczka. Żałuję, że nie mogłaś mnie przyjąć, kiedy złożyłam ci wizytę. -Bardzo się czułam rozczarowana, że nie mogłyśmy się zobaczyć. - Lynette przewróciła oczami. - Co miesiąc są takie trzy albo cztery dni, które muszę spędzić w łóżku. Okropna jestem, ale, jak ci pisałam, już od lat chciałam skosztować tych ciasteczek. Poczułam się po nich o niebo lepiej. - Tu przerwała, oblizała wargi i westchnęła głęboko. -Tak się cieszę, że ci sprawiły przyjemność. -Były rajskie. Po prostu boskie. A tobie nie smakowały? -Ależ oczywiście - powiedziała Millicent i natychmiast uświadomiła sobie, że kłamie. Nie skosztowała ani jednego ciasteczka. Wszystkie wysłała Lynette, poza tymi dwoma, która kazała zanieść lady Beatrice. Lynette wydęła wargi i powachlowala się koronkowym wachlarzem. -Nie spróbowałaś ani jednego, prawda? ' Millicent już otwierała usta, by zaprotestować, ale zamiast tego się przyznała. -Nie. -Co za szkoda, ale rozumiem, dlaczego tak postąpiłaś. -Rozumiesz? - Millicent właściwie sama nie wiedziała, dlaczego nie miała najmniejszej ochoty skosztować ciasteczek. -Chciałaś być inna, prawda? Czy aby na pewno taką właśnie rozmowę pragnęła prowadzić z Lynette albo z kimkolwiek innym? -Jak to rozumiesz? -Miałaś nadzieję, że lord Dunraven potraktuje cię inaczej niż wszystkie młode damy, którym składał wizyty. Chciałaś go tak oczarować, by zapomniał przynieść ciasteczek. I zapomniał, przyszedłszy z pierwszą wizytą. Ale zapomniał tylko dlatego, że poczuł się wytrącony z równowagi, kiedy odkrył, iż to ona zbiera plotki do rubryki towarzyskiej lorda Truefitta... a nie dlatego, żeby był nią oczarowany. -Niekiedy jesteś zbyt spostrzegawcza, Lynette. -Chyba tak. Już wcześniej zorientowałam się, że to nie mnie szukasz. Obserwowałaś lorda Dunravena, prawda? Millicent się uśmiechnęła. '- Masz rację, ale tylko po części. To przecież naturalne, że kiedy kilka minut temu szukałam ciebie i lady Heathe-coute, mój wzrok co jakiś czas musiał padać również i na niego. - Tu ostentacyjnie rozejrzała się po sali w poszukiwaniu swojej opiekunki. - Pamiętam, że wicehrabina mówiła, iż mniej więcej o tej porze będziemy wychodzili. Miałam właśnie obejść stół z zakąskami i pójść jej poszukać w goto-walni. Czy chciałabyś mi towarzyszyć? -Będzie mi bardzo miło - zapewniła Lynette i przyłączy ła się do Millicent. - Zakochałaś się w nim, prawda? Millicent zesztywniała. Lynette zadała to zdumiewające pytanie z taką swobodą, jakby rozmawiały o pogodzie. Nie zdecydowała się na pełną szczerość wobec przyjaciółki, wobec tego nie miała wyboru, musiała zapytać: -Co? W kim? -Oczywiście w lordzie Dunravenie. -Nie, nie, nie. Czy to bardzo widać? Lynette cicho się roześmiała. -Ja zauważyłam, ale pewnie poza mną nikt więcej. -Anieli niebiescy, mam nadzieję, że się nie mylisz - jęknęła Millicent. Wolałaby, żeby jej uczucia nie były aż tak klarowne. Czy naprawdę przyznała się, że jest zakochana w lordzie Dunravenie? -Pamiętasz, ostrzegałam cię przed nim tamtego popołudnia, kiedy złożyłam ci pierwszą wizytę. Doszły do gotowalni, ale wicehrabiny tam nie było, więc ruszyły z powrotem w kierunku stołu z zakąskami. -Wiem, ale wtedy już było za późno. Zdążyłam go po- znać i się w nim zadurzyć. Nie wspomnisz o tym nikomu, prawda? -Oczywiście, że nie. To po prostu grzech mieć'tyle uro ku i powabu, co hrabia. Ale wiem, jak to jest kochać kogoś, kto nigdy nie będzie osiągalny. Millicent przestała skupiać się na sobie i przeniosła uwagę na przyjaciółkę. -Wiesz? -O tak. Od początku wiedziałam, że on nawet o mnie nie pomyśli, ale nie przeszkodziło mi to o nim marzyć. Millicent poczuła, że serce jej się ściska. Powinna się była domyślić, że znamię nie uchroni Lynette od miłości; ale jakie to niesprawiedliwe, że to samo znamię nie pozwoliło się dżentelmenowi w niej zakochać. Księżniczka była bardzo serdeczną i miłą damą. -Tak mi przykro. Czy jest jeszcze szansa...? -Nie, nie. On już się ożenił z inną i wydaje się szczęśliwy. -Lynette się uśmiechnęła. - Powiedz zresztą sama, jak mogłabym odczuwać niezadowolenie, skoro on jest szczęśliwy? -W takim razie ja również spróbuję patrzeć w ten sposób na lorda Dunravena. Jeżeli zechce w szczęściu do końca życia cieszyć się kawalerskim stanem, będę się cieszyć razem z nim. -Może spodoba ci się jakiś inny przystojny dżentelmen, zanim wyjedziesz z miasta. Nigdy. -Może, Lynette. Byłoby cudownie, gdyby tak się stało, ale jeżeli nie, to za twoim przykładem zadowolę się czytaniem, pisaniem wierszy i szyciem. Z tym, że jeżeli ja mam pocie szać się nadzieją, ty również musisz być dobrej myśli. Lynette się roześmiała, a Millicent starała się zapamiętać, że wicehrabiny nie ma przy stole z zakąskami. Odwróciła się w kierunku większej, zatłoczonej sali, gdzie gros gości spędzało niemal cały wieczór. Kiedy tam weszły, Lynette się pożegnała, a Millicent natychmiast zaczęła wzrokiem szukać Dunravena i dam ze swojej listy. Zanim zdążyła rozejrzeć się po wszystkich zakamarkach, kątach i grupkach, podszedł do niej Chandler. Ujął dłoń Millicent i ucałował, pieszcząc błękitnym spojrzeniem jej twarz. Millicent zrobiło się rozkosznie i błogo na sercu. Na dotknięcie Chandlera reagowała całą sobą. Tam, gdzie chodziło o niego, rękawiczki nie stanowiły żadnej przeszkody. Och, jak mi będzie ciebie brakowało. -Jakże się pani miewa tak późnym wieczorem, panno Blair? -Dobrze, sir, a pan? -W tej chwili dużo lepiej, bo mam panią przy boku. Chociaż Millicent dawno już pogodziła się z faktem, że na próżno stara się obojętnie przyjmować słowa Dunravena, teraz znowu pożałowała, że na jego komplementy cale jej wnętrze rozkwita. -Zauważyłam, że był pan zajęty tańcem i rozmową ze swymi przyjaciółmi. -Cieszę się, że zauważyła pani, że się tu pojawiłem. -Przecież dobrze pan wie, że przez cały wieczór czekałam, by powtórzył mi pan, czego dowiedział się od tego swojego policjanta. Obawiam się, że z rozmysłem kazał mi pan czekać. -No, no. Czy musimy od razu przechodzić do interesów? -Musimy. Mamy tak niewiele czasu, żeby sobie coś prywatnie powiedzieć. -To pani wina. Wystarczy jedno słowo, a będę dziś wieczorem czekał na panią w ogrodzie. Wierzyła mu i dlatego nawet przekomarzając się z nim, nie mogła wyrazić zgody. Rozejrzała się i upewniła, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby ich podsłuchać. Godzina zrobiła się późna i tłum się przerzedzał. -Wie pan, że tego zrobić nie mogę. Chandler, skoro ma my te kilka chwil dla siebie, musimy porozmawiać. -Bardzo dobrze. Jest informacja, którą chciałbym pani przekazać. Rozmawiałem dziś z Doultonem. Bez żadnych problemów dowiedział się na temat lorda Dugdale'a wszyst kiego, o co prosiłem. Pani źródło się nie myliło. Andrew ma chwilowo kłopoty finansowe. Millicent zrobiło się ciepło na sercu, że podzielił się z nią tą informacją. Mógł ją przecież zatrzymać dla siebie i nigdy by się nie dowiedziała. -Przykro mi to słyszeć. Wiem, że miał pan nadzieję, że to nieprawda. -Tak. Pociesza mnie fakt, że sytuacja Andrew nie jest na tyle zła, by dla zdobycia pieniędzy musiał uciekać się do kradzieży. Z funduszami u niego cienko, ale zdaniem Doultona podjął już odpowiednie kroki, by uporać się z narastającymi długami. -W takim razie jego sytuacja nie wygląda beznadziejnie. -Ma pani rację. A chociaż brał udział w każdym z przyjęć, podczas których coś ukradziono, przekonany jestem, że możemy bezpiecznie przyjąć, iż to nie on jest złodziejem. Millicent pokiwała głową. -Skłonna jestem się z panem zgodzić - powiedziała. Mogła tylko podziwiać Dunravena, że zechciał brać pod uwagę ewentualność, uwzględniającą lorda Dugdale'a. -Doulton dwa razy sprawdzał listy gości; lady Lynette, lady Heathecoute oraz pani Moore były obecne we wszyst kich rezydencjach, w których doszło do rabunku. Pani Ho- neycutt nie było na moim przyjęciu. -A więc możemy skreślić ją z naszej listy. -Tak. -A czego dowiedzieliśmy się o panach? -To zajmie nam nieco więcej czasu. - Pochylił się bliżej ku Millicent i się uśmiechnął. - Może powinniśmy jednak umówić się na później, by przedyskutować tę sprawę dokładnie. -Nalegam, by powiedział mi pan wszystko od razu. -Tyran z pani, panno Blair. -Wszystko dlatego, że pan chce się bawić, kiedy jest robota do zrobienia. -A więc dobrze. Będę kontynuował, ale będę również nalegał, byśmy później pozwolili sobie na trochę nieróbstwa, chociażby podczas następnej przejażdżki po parku. Puls Millicent zaczął bić w przyspieszonym tempie na myśl, że może spędzą trochę czasu tylko we dwoje. Miała nadzieję, że nie widać po niej, jak bardzo jej zależy, by dotrzymał słowa. -Listę najwyższych wzrostem panów, biorących udział w każdym przyjęciu, podczas którego doszło do rabunku, zawęziliśmy do niecałej dwudziestki. Millicent ściągnęła brwi. -To wciąż jeszcze bardzo wielu podejrzanych. -Wiem, ule lepiej dwudziestu niż tych pięćdziesięciu, od których zaczynaliśmy. Jutro z rana Doulton sprawdzi ich konta bankowe i dowie się, czy któryś nie znalazł się w finansowych opałach. -To powinno jeszcze bardziej ograniczyć listę. Naprawdę nie potrafię wyobrazić sobie, żeby ktoś miał kraść z jakiegoś innego powodu niż dla zysku. -Przypuszczam, że są ludzie, którzy kradną dla zabawy albo dlatego, że są chorzy, ale jedno i drugie wydaje mi się nieco naciągane. -Mnie również. Niemniej jednak przy tej naszej zabawie w eliminacje posuwamy się do przodu. -Chyba tak, - Dunraven podszedł o krok bliżej. - Zauważyłem, że przez cały wieczór pani uśmiech jest mniej promienny niż zwykle. Czy stało się coś złego? Tak. -Ależ nie, nic mi nie jest. - Usiłowała poprzeć swoje sło wa uśmiechem, który jednak z pewnością nie wypadł zbyt przekonująco. -Stęskniłem się za panią. Chciałem przyjść się z panią zo baczyć, ale uszanowałem jej życzenia. Milłicent próbowała przejść na ton żartobliwy. -Dzięki czemu jest pan ideałem dżentelmena. -Zawsze pani mówiłem, że umiem być dżentelmenem, tylko że żyje się wtedy zupełnie okropnie. Milłicent parsknęła śmiechem. -Co za rozkoszny hultaj z pana. -A z pani taka urocza dama. -A pan próbuje zmienić temat. - Zaczęła przeczesywać wzrokiem salę. - Nie udało mi się znaleźć wcześniej lady Heatheco-ute. Szukałam jej właśnie, kiedy pan do mnie podszedł. Chandler zerknął nad ramieniem Milłicent i powiedział: -Już nie musi pani jej szukać, bo właśnie nadchodzi. - Nagle jego oczy zwęziły się, a brwi ściągnęły. - Milłicent, niech pani spojrzy na przód sukni wicehrabiny. Czy nie wy daje się pani, że jej spódnica dziwnie się układa? Milłicent odwróciła się i popatrzyła na wchodzącą właśnie na salę tęgą damę. Opuściła wzrok na spódnicę wicehrabiny. Suknia lady Heathecoute miała podwyższony stan i była ściśle dopasowana pod biustem, a niżej opadała w obfitych, gęstych fałdach. Wicehrabina szła sztywno, jakby starała się zbyt gwałtownie nie poruszać, a gdzieś w połowie długości spódnicy, między stanem a kolanami, widać było jakieś niezwykłe wybrzuszenie. Chandler miał rację. Coś było nie w porządku z tymi obfitymi, tworzącymi spódnicę zwojami materiału. Zrobiło jej się zimno. Podniosła oczy na Dunravena. -Myślę, że... chyba pan nie przypuszcza... -Że wicehrabina ukrywa coś pod spódnicą? - dokończył Chandler pytanie. Milłicent spojrzała mu w oczy. -Proszę tak nawet nie myśleć. To na pewno wykluczone. -Wiedzieliśmy już od jakiegoś czasu, że złodziejem mu- si być ktoś, kto swobodnie może przyjść na każde przyjęcie i je opuścić - przypomniał jej Chandler łagodnie. Millicent popatrzyła znowu na swoją opiekunkę. Nie miała już najmniejszych wątpliwości, że ze spódnicą lady Heathecoute coś jest nie w porządku. Żołądek skurczył jej się z niepokoju. -Co my teraz zrobimy? -Jeszcze nie wiem, ale coś wymyślimy. -Musimy się pospieszyć, bo wicehrabina kieruje się razem z mężem w tę stronę. Chyba zamierzają powiedzieć mi, że pora już iść. -Nie odejdzie, dopóki nie dowiemy się, czy ukrywa coś pod suknią - wymamrotał hrabia półgłosem, kiedy Heathecoute' owie już do nich podchodzili. -Lordzie Dunraven, jakże się pan miewa dziś wieczorem? -zapytał wicehrabia bez cienia uśmiechu na wąskich wargach, celując ostrym nosem w sufit. -Dobrze, dziękuję panu. A jakże się państwo mają? -My również jesteśmy w świetnej formie. Chandler odwrócił się do podejrzanej. -Bardzo pani korzystnie dziś wieczorem wygląda, wice- hrabino. Wargi wicehrabiny wykrzywiły się w bladym uśmiechu. -Och, bardzo to uprzejmie z pana strony, sir, ale obawiam się, że na dzisiejszy wieczór mam już dosyć. Trochę się czuję zmęczona i chciałabym wracać do domu. Czy jesteś gotowa, Millicent? -Tak, oczywiście. -Dobrze, pożegnamy się więc. -Lordzie Heathecoute - wtrącił Chandler, zerknąwszy pospiesznie na Millicent - czy pozwoli pan, że odprowadzę państwa do powozu? -Będzie mi bardzo miło, milordzie. Proszę się do nas przyłączyć. Panna Blair była milcząca i czujna, kiedy zatrzymali się, by zabrać okrycia. Na szczęście wicehrabina nie próbowała wciągać podopiecznej w rozmowę. Nie dało się nie zauważyć, że jaśnie pani natychmiast otuliła się szczelnie obszerną narzutką, jakby na zewnątrz czekała najbardziej mroźna z zimowych nocy, a nie miły wiosenny wieczór. Millicent zarzuciła tylko okrycie na ramiona, jak nakazywała obecnie moda. Nie chciała wierzyć, by dama, która przez ostatnie trzy tygodnie się nią opiekowała, mogła okazać się złodziejką. Lady Heathecoute swoje obowiązki wypełniała sumiennie i okazywała szacunek Millicent, która czuła się okropnie, że będzie musiała wobec niej tak podle postąpić. Słyszała, jak wicehrabia i Chandler rozmawiają po drodze do wyjścia i podczas oczekiwania, aż służący podstawią im powóz. Co mogłaby zrobić? Wyciągnąć rękę i chwycić towarzyszącą jej damę od przodu za spódnicę? Zażądać, by ją uniosła? A jeżeli się myli? Nie miała odwagi nawet pomyśleć, co by się wtedy stało, ale coś trzeba zrobić. Powóz podjechał, stangret zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki. Millicent zaczynało brakować czasu. Musi coś zrobić, i to natychmiast. Kiedy lady Heathecoute już miała oprzeć się na wyciągniętej ręce męża i wsiąść do powozu, Milicent z rozmysłem potknęła się i na nią upadła. Trafiła przy tym na coś twardego, co kryło się z przodu pod spódnicą wicehrabiny. To coś zabrzęczało, jakby uderzyły o siebie srebrne dzbanki do herbaty. -Ty niezdaro! - pisnęła lady Heathecoute i pchnęła Mil licent tak silnie, że dziewczyna straciła równowagę i polecia ła do przodu. Uderzyła w drzwi powozu, trafiając głową w metalową klamkę, i głęboko rozcięła sobie czoło. Chandler rzucił jej się na pomoc i podtrzymał, by nie upadła. -Millicent, czy nic pani nie jest? -Nic - zapewniła go, ale prawdę mówiąc, w głowie jej pulsowało z bólu i trochę się czuła oszołomiona. Poczuła, że strumyczek krwi spływa jej z boku po twarzy. Dunraven rzucił wicehrabinie wrogie spojrzenie. -Ta brutalność nie była konieczna. -Słuchaj no pan - wtrącił się wicehrabia - Millicent na nią wpadła. Hrabia znalazł w kieszeni chusteczkę i przycisnął ją do rany. Millicent skrzywiła się i odsunęła jego rękę. -Chandler, nic mi nie jest. Proszę pozwolić, że sama to rozegram. -Nie, to nasza wspólna sprawa, a pani jest ranna. Rozcięła sobie pani skórę i rana krwawi. Millicent podniosła na niego wzrok i szepnęła: -Niech się pan o mnie nie martwi. Nic mi nie będzie. Skończmy to, co zaczęliśmy. Hrabia zajrzał jej głęboko w oczy. -Nic nie jest dla mnie tak ważne jak pani - wyszeptał. - Proszę przycisnąć chusteczkę do rany, to przestanie krwa wić. Dlaczego miał dar wypowiadania słów, od których dech jej zapierało, a serce zaczynało bić szybciej? -Millicent, to rozcięcie rzeczywiście paskudnie wygląda, ktoś powinien natychmiast się nim zająć - wtrącił się lord Heathecoute. Panna Blair była już teraz całkiem pewna, że jej opiekunka ukrywa coś pod ubraniem. Nie wiedziała, na czym się te rzeczy pod spódnicą trzymają, ale wicehrabina z rozmysłem pchnęła ją na powóz, a nie było to lekkie popchnięcie. Głowa pękała jej z bólu. -Pani - odezwała się, ignorując wicehrabiego i spogląda jąc wprost na jego małżonkę. - Uderzyłam o coś, co chowa pani pod spódnicą. Co to jest? Lady Heathecoute cofnęła się o krok. Oczy jej szybko przeskoczyły z Millicent na Chandlera, potem na męża. -Nie wiem, o czym mówisz. Nie chowam niczego pod spódnicą. Millicent zauważyła, że wokół nich zgromadziło się już kilka osób. -Poczułam coś twardego - upierała się i wyzywająco podeszła o krok bliżej do wicehrabiny. -Ona ma rację - poparł ją Chandler. - Słyszałem, jak coś zabrzęczało, kiedy na panią wpadła. -Oboje mówicie bzdury - donośnym, obrażonym głosem powiedziała lady Heathecoute. - W ogóle nie wiem, o co wam chodzi. - Odwróciła się do męża. - Ty, milordzie, niczego nie słyszałeś, prawda? Wicehrabia opuścił wzrok i popatrzył na żonę. -Muszę przyznać, że chyba usłyszałem jakiś brzęk, ale nie wiem, co brzęczało, ani skąd ten hałas dochodził. -Ty imbecylu! - wrzasnęła wicehrabina tak donośnie, że mało im bębenki nie popękały. Uświadomiła sobie jednak zaraz, jak głośno się odezwała, zniżyła znacznie głos i ciągnęła: - Jeżeli nawet słyszeliście jakiś hałas, nie dochodził on spod mojej spódnicy! A teraz, Millicent, wsiadaj natychmiast do powozu. Musimy cię zawieźć do domu i opatrzyć to rozcięcie, zanim pokażesz się Beatrice. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat dziś zrobiłaś się taka niezdarna. Millicent i Chandler przyglądali się wicehrabinie, podobnie jak mniej więcej sześcioro innych ludzi, którzy się wokół nich zgromadzili. Panna Blair wiedziała, że musi coś zrobić. Wyjedzie z Londynu, jak tylko ciotka poczuje się dobrze. Nie musi tu wracać. Londyn jest domem Chandlera. Jeżeli mylą się w sprawie lady Heathecoute, ona, Millicent, będzie w stanie znieść obgadywanie i zażenowanie, które na nią spadną. A Chandler może tego nie wytrzymać. To Millicent musi obstawać przy swoim. -Nigdzie nie pojadę, dopóki nie pokaże nam pani, co ukrywa pani pod suknią. Oczy wicehrabiny rozszerzyły się jeszcze bardziej. -Jak śmiesz okazywać mi nieposłuszeństwo! -Poczułam coś, kiedy na panią wpadłam. Lord Dunraven i pani małżonek usłyszeli brzęk. A teraz proszę zdjąć narzutkę i pokazać nam, co pani ukrywa. Twarz lady Heathecoute wykrzywiła się w wyrazie zimnej wściekłości. -Ze wszystkich kłótliwych dzierlatek w Londynie ty jesteś najgorsza. Nigdy się jeszcze nie spotkałam z tak czarną niewdzięcznością. Nie masz prawa żądać ode mnie, bym cokolwiek zrobiła, i nie zrobię tego! -Najdroższa - wtrącił jej mąż głosem, który wprost ociekał znudzeniem, tak nieciekawe wydawało mu się całe to zdarzenie. - Rozchyl po prostu narzutkę i pokaż im, że niczego nie ukrywasz. Potem będą nas mogli przeprosić za swą skandaliczną niegrzeczność i pojedziemy do domu. -Niczego takiego nie zrobię - wykrzyknęła znowu wice-hrabina. Millicent głęboko odetchnęła i powiedziała: -Lady Heathecoute, obawiam się, że jestem przekonana, iż to pani jest Szalonym Pańskim Złodziejem. Wokół niej ze wszystkich stron dobiegały okrzyki zaskoczenia i grozy, ale Millicent nie odrywała oczu od podejrzanej. Jeżeli się myli, będzie musiała wyjechać z Londynu, by tu już nigdy nie wrócić... jak matka. Chandler objął ją za ramiona. -Zgadzam się z panną Blair. Nie mogę pozwolić, by pa ni się oddaliła, dopóki nie przekonamy się, że niczego pani nie ukrywa. Wicehrabina udała, że mdleje, i opadła mężowi w ramiona, niemal przewracając go przy tym na ziemię. Podniosła błagalnie oczy i osłabłym głosem wyszeptała: -Powiedz jej, że niczego takiego nie muszę robić. Nie zro bię tego. Muszę natychmiast jechać do domu. Lord Heathecoute, w którym najwyraźniej obudził się męski charakter, wycelował spiczastym nosem w Millicent i huknął: -Oskarżasz moją żonę o tak nikczemny czyn po wszystkim, co dla ciebie zrobiła. Groza mnie zdejmuje na twoje zachowanie. Czyżbyś nie tylko nie miała żadnych manier, ale i wstydu? -Nie sama Millicent ją oskarża - wtrącił Chandler. - Ja również, a teraz jeszcze i ci państwo - dodał, pokazując na tłumek, który zebrał się wokół nich. Wicehrabia uśmiechnął się szyderczo do Chandlera, popatrzył na małżonkę i powiedział: -Musisz udowodnić, że ta dzierlatka i pan hrabia się my lą, moja droga, a potem zabiorę cię do domu. Wicehrabina zacisnęła mocno obie dłonie na połach narzutki. Wyglądało na to, że od zmysłów odchodzi z przerażenia i wściekłości. -Nie mogę. Nie chcę. Nie zrobię tego! - wrzasnęła i wy rwała się z objęć męża. Usiłowała sama wsiąść do powozu, ale poślizgnęła się na mokrym stopniu, poleciała do przodu i z brzękiem i stukotem uderzyła o ziemię. Próbowała się dźwignąć, ale kiedy się poruszyła, w powietrzu aż zadzwoniło od metalicznych odgłosów. W tłumie poniosły się pełne oburzenia i zaskoczenia pomruki. Lord Heathecoute i Chandler pospieszyli z pomocą bezradnej damie. Kiedy stawiali ją na nogi, znowu coś dźwięcznie szczęknęło. -Co to jest? - zapytał ze zgrozą wicehrabia, przesuwając dłonią po spódnicy żony. Oskarżona zaczęła głośno zawodzić i oparła się o drzwi powozu. Oczy jej wydawały się wychodzić z orbit, ale nie patrzyła na nic ani na nikogo konkretnego. Millicent aż się zimno robiło na ten piskliwy, żałosny dźwięk, dochodzący z ust starszej damy. -Na Boga, co się tu dzieje? - Wicehrabia zadał to pytanie równie sztywno, jak się poruszał. Lady Heathecoute zaczęła przekładać fałdy sukni, aż trafiła na długie rozcięcie z boku, które przy wielkiej obfitości materiału nie dawało się zauważyć. Rozchyliła zwoje, sięgnęła w głąb dużej kieszeni i wyciągnęła srebrny dzbanek do herbaty oraz srebrną tacę. Po raz trzeci tego wieczoru spokojne powietrze aż rozdzwoniło się od okrzyków zdumienia. Chandler spojrzał na Millicent. Pierś rozsadzało mu uczucie, jakiego dotąd nie znał. Osiągnęli cel. We dwójkę przyłapali Szalonego Pańskiego Złodzieja. Hałasy w tłumie robiły się coraz głośniejsze. -Niech ktoś wezwie policję - powiedział Chandler. „Bo miłość sądzi sercem, nie oczyma, stąd też w obrazach Kupid oczu nie ma". Wystarczy zapytać pannę Donaldson, której ojciec przyjął oświadczyny sir Charlesa Wrighta. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska W godzinę później gęsty tłum wciąż jeszcze kłębił się wokół powozu Heathecoute'ow. Policja przyjechała i, przesłuchawszy wicehrabinę i jej męża, zabrała oboje. Chandler i Millicent odbyli dłuższą rozmowę z policjantami i przyrzekli, że później zarezerwują sobie czas na dalsze pytania. Jak tylko policjant ich zwolnił, Chandler skorzystał z okazji, by zabrać Milicent z oczu aż nadto zaciekawionego tłumu. Starając się mieć na względzie reputację panny Blair, obszedł z nią dookoła swój powóz i dopiero po drugiej stronie pomógł jej wsiąść do środka i sam wskoczył za nią. Zajął miejsce obok Millicent, a nie naprzeciwko. Wiedział, że jeżeli zabierze ją do swego domu, może się to z wielu względów okazać niebezpieczne. Wystarczy, by jedna osoba zobaczyła, jak panna Blair wchodzi lub wychodzi z rezydencji, a nieodwracalnie straciłaby dobrą opinię. Czuł jednak, że po prostu musi spędzić z nią kilka minut we dwoje. Stęsknił się przez ostatni tydzień za paroma chwilami sam na sam z tą panną. Zachowa niesłychaną wręcz ostrożność, żeby nikt nie zobaczył, jak młoda dama do jego domu wchodzi. -Jak tam pani głowa? - zapytał, kiedy tylko pojazd ruszył. -Wydaje mi się, że krwawienie ustało i bólu też już prawie nie czuję. -To dobrze. Proszę pozwolić, że zobaczę. - Ujął ją czubkami palców pod brodę i odwrócił twarz w stronę wiszącej na zewnątrz powozu latarni. Nie było to najlepsze światło, ale widział wystarczająco dobrze, by stwierdzić, że rozcięcie jest dosyć płytkie, ale za to długie. Oceniał je na jakieś dwa cale. Widział również, że napuchio. Ogarnął go znowu gniew na wicehrabinę, że zrobiła Millicent krzywdę. Złodziejka zasługuje na karę, jaką otrzyma. Wzrok Chandlera przesunął się z rany Millicent na jej skrzydlate brwi i długie, gęste rzęsy. Policzki młodej damy płonęły z podniecenia wydarzeniami wieczoru. Wargi były wilgotne, rozchylone i cudne. Kusiło go, by złożyć pocałunek na jej ślicznych powiekach i zarumienionych policzkach, a potem przylgnąć do nęcących warg. Już się zabierał do urzeczywistnienia tego planu, kiedy powóz gwałtownie się zakołysał i go powstrzymał. Dunraven odchrząknął i powiedział: -Kazałem stangretowi zabrać nas do mojej rezydencji, żeby oczyścić pani ranę i opatrzyć ją, zanim zawiozę panią do domu. -To nonsens - zaprotestowała Millicent i odsunęła głowę od ręki hrabiego. - Nic mi nie jest. -Lady Beatrice byłaby odmiennego zdania, gdyby panią w tej chwili zobaczyła. Wygląda pani tak, jakby wiozący panią powóz się rozbił. Ma pani zaschniętą krew we włosach i na twarzy, nawet suknia pani jest poplamiona. Millicent odwróciła głowę i wyjrzała przez okno. -Jestem pewna, że moja pokojówka może pomóc mi przemyć ranę i ją opatrzyć, a suknia nie jest ważna. Chandler ujął ją za rękę i zaczekał, aż znowu spojrzy mu w oczy, a dopiero potem powiedział: -Dla mnie ta sprawa jest ważna. Chcę to dla pani zrobić. Proszę oprzeć głowę na poduszkach i odpocząć. Jazda nie potrwa długo. Ale Millicent nie oparła głowy, tylko przypatrywała mu się nadal w przyćmionym, mętnym świetle. -Dżentelmen zaproponowałby mi swoje ramię, bym mia ła gdzie oprzeć głowę. Na tę propozycję Chandlera ścisnęło coś w piersiach. -A więc proszę pozwolić. - Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Millicent wtuliła się w zagłębienie pod ramieniem Dunravena, jakby odnalazła należne jej od zawsze u jego boku miejsce. Chandler delikatnie przytknął policzek do jej włosów. - O, tak, to dużo lepszy pomysł. Cieszę się, że mam kogoś, kto przypomina mi, jak dżentelmen powinien się zachowywać, i że tym kimś jest pani. -Są sytuacje, kiedy ktoś powinien pana pouczać. -Jestem do pani dyspozycji, może mnie pani uczyć wszystkiego, czego tylko pani zechce. -To byłoby ambitne zadanie. -Poradzi pani sobie. -Tak, ale bardzo też lubię, kiedy zachowuje się pan jak hukaj. -Wiem. Spodobało mu się to, jak poprawiła się na poduszkach, by wtulić się w niego mocniej, jakby szukała w jego ramionach bezpieczeństwa. Podobało mu się, że bez wahania powiedziała, iż chce, by ją objął, a także to, że nigdy tak naprawdę nie złościła się, kiedy przekraczał granice przyzwoitości. Nie miał wątpliwości, że znalazła się w tej chwili tam, gdzie być powinna - w jego ramionach. -Dowiodła pani dzisiaj wieczorem swojej odwagi. Byłem pod wrażeniem, kiedy tak dzielnie stawiała pani czoło lady Heathecoute. -Mniej w tym było odwagi, a więcej determinacji. Nie na- legałabym aż tak gwałtownie, gdyby nie przekonanie, że wi-cehrabina ukrywa coś pod spódnicą. Ale ona wyśmiałaby tylko moje żądania, gdyby pan mnie nie poparł. -Zbyt wiele mi pani przypisuje zasług. Wtulona w ciepło jego surduta Millicent westchnęła. -Wciąż jeszcze trudno mi uwierzyć, że to wicehrabina okazała się Szalonym Pańskim Złodziejem. Od przyjazdu do Londynu spędzałam z nią tak wiele czasu. -To naprawdę smutne, że biedaczka musiała uciekać się do kradzieży, by uzupełnić ich dochody. -Czy sądzi pan, że wicehrabia jest tak niewinny, jak twierdził? -Tak mi się wydaje. Twarz mu spopielała, kiedy jego żona wyciągnęła srebrny dzbanek do kawy z kieszeni, którą wszyła w fałdy spódnicy. No i przecież to on nie przestawał nalegać, by udowodniła nam, że nie ma nic do ukrycia. Powóz mknął przed siebie. Chandler przyciągnął Millicent bliżej i pocałował w czubek głowy. Zapragnął porwać ją w ramiona i obsypać pocałunkami i pieszczotami, ale wiedział, że zraniona głowa musi jej pękać z bólu, więc siedział spokojnie. -Mam nadzieję, że wyznała prawdę i policja znajdzie ukradzione przedmioty tam, gdzie powiedziała. Wiem, jak ogromnie chciał pan odzyskać swego kruka. Z bliżej niejasnych przyczyn kruk przestał się Chandlero-wi wydawać taki ważny. -Jestem pewien, że gdyby tych przedmiotów nie miała, nie mówiłaby, że je ma. -Proszę sobie tylko wyobrazić: ukradła klejnoty, malowidło i pana złotego kruka, a potem uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, jak zabrać się do ich spieniężenia. Chandler parsknął krótkim śmiechem. -Mamy wielkie szczęście, że przez żadnego z lichwiarzy nie trafiła do pasera. -To prawda. Powóz zatrzymał się, Chandler otworzył drzwiczki i wyskoczył. Rozejrzał się na prawo i lewo, a dopiero potem pomógł Millicent wysiąść i rozpostarł nad jej głową swoją pelerynę, by nikt nie mógł młodej damy zobaczyć, nawet gdyby przypadkiem znalazł się w pobliżu. Kazał stangretowi zaczekać na siebie przy powozie, żeby później odwieźć Millicent do domu. Winston otworzył im drzwi miejskiej rezydencji Dunra-venów i szybko weszli do środka. We frontowym salonie paliło się światło, więc Chandler wprowadził tam Millicent i pomógł jej zdjąć narzutkę. -Winston, panna Blair jest ranna. Kamerdyner podszedł o krok bliżej. -W czym mógłbym pomóc, jaśnie panie? Czy powinienem wezwać lekarza? -Nie - odpowiedzieli jednym głosem Chandler i Millicent, a potem hrabia dodał: - Nie sądzę, by rana była na tyle poważna, żebyśmy potrzebowali doktora. Przynieś mi wody, jakieś szmatki i maść. -Słucham pana - pochylił głowę Winston i natychmiast wyszedł, by przynieść to, co mu kazano. -Niech pani usiądzie na tej kanapie. - Chandler objaśnił lampę, która paliła się na stole w pobliżu krótkiej sofy. Potem podszedł do kredensu, nalał brandy do dwóch kieliszków i podał Millicent jeden z nich. -Proszę to wypić. Poczuje się pani lepiej. -Dziękuję panu. - Millicent wzięła brandy i zaczęła popijać małymi łyczkami. -Czy nie jest pani zimno? Mogę rozpalić ogień. -Nie, czuję się dobrze. Naprawdę niepotrzebnie przywoził mnie pan tu, do swego domu, ale cieszę się, że pan to zrobił. Chociażby na kilka minut. Niedługo będę musiała iść. Nie zniosłabym, gdyby informacje o dzisiejszym wieczorze dotarły do lady Beatrice, zanim do niej wrócę. Chandler nie usiadł. Stał i patrzył na Millicent. -Jestem pewien, że tak się nie stanie. -Proszę, jaśnie panie - powiedział Winston, wnosząc na srebrnej tacy miskę z wodą, szmatki i słoiczek. Postawił tacę na okrągłym palisandrowym stoliku obok kanapy. -Dziękuję, Winston. -Tak, jaśnie panie. Czy mogę czymś jeszcze służyć? -Nie. Teraz ja się już wszystkim zajmę. Dobranoc. -Słucham, jaśnie panie. Dobranoc. - Kamerdyner wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. -Wydaje się bardzo kompetentny - zauważyła Millicent. -Bo jest taki. - Chandler dawno już zapowiedział Win-stonowi, że jeżeli z ust swego chlebodawcy usłyszy „dobranoc", ma go więcej danego wieczoru nie niepokoić. - Czy po brandy czuje się pani lepiej? - zapytał, siadając na kanapie obok Millicent. -Tak. - Millicent się uśmiechnęła. - Po raz trzeci powtórzę, że czuję się dobrze i jestem spokojna. Nawet głowa mnie już mniej boli. Proszę więcej o to nie pytać. -W porządku. Przemyjmy to rozcięcie. Chandler zanurzył szmatkę w zimnej wodzie i delikatnie zmył krew z okolic rany i z policzka. Ich twarze znalazły się bardzo blisko siebie. Kusiło go, by ucałować wargi dziewczyny, ale opanował się i bez słowa, z tkliwością się nią zajmował. Kiedy pytał, czy to nie boli, Millicent tylko w milczeniu potrząsała głową, dopóki nie wtarł maści w rozciętą skórę. -No. Gotowe. Dzięki Bogu, nie było aż tak źle, jak się obawiałem. Kiedy rana się zagoi, nie powinna po niej zostać nawet blizna. Proszę brać się do roboty i dopić brandy. -Dziękuję - powiedziała Millicent, kiedy Chandler zabierał tacę w wodą i przenosił ją na stolik pod oknem. - Świadomość, że przeżyję, podnosi mnie na duchu. Chandler wrócił do kanapy i usiadł dużo bliżej panny Blair, niż pozwalała przyzwoitość. Wziął kieliszek i pociągnął jeszcze łyk bursztynowego trunku, który kolorem tak bardzo przypominał oczy Millicent. Sam nie wiedział, czy robi mu się gorąco od brandy, czy od świadomości, że ma tę dziewczynę w swoim domu. Nagle ogarnęło go gwałtowne pragnienie, by ją objąć. Nie powinien był kazać Winstonowi iść spać. Przebywanie sam na sam z Millicent stanowiło zbyt wielką pokusę. -Tak, dożyje pani sędziwego wieku i będzie wnukom opowiadać ze wszystkimi szczegółami, jak to pani odkryła, kim jest Szalony Pański Złodziej. Jak się nad tym zastano wić, to właściwie powinna pani mieć bliznę, żeby im udo wodnić swoje bohaterstwo. Millicent się roześmiała. -Och, w pana ustach każde wydarzenie staje się dużo bar dziej barwne, niż było w rzeczywistości. Proszę poza tym nie zapominać, że to pan pierwszy zauważył, iż spódnica lady Heathecoute odbiega wyglądem od normy. Chandler uśmiechnął się i przesunął grzbietem dłoni po jej policzku. -Nie, nie. Cała chwała spływa zasłużenie na panią, a dowodzi tego odniesiona rana. -Zazdrosny? - przekomarzała się z nim. -Przyjąłbym dla pani każdą ranę. Nie chcę, by stała się pani najmniejsza nawet krzywda. Jej śliczna twarz spoważniała. -Chandler, czy mogę pana o coś poprosić? -Oczywiście. O wszystko. -Czy będziesz się ze mną kochał? Wszystko, tylko nie to! Chandlerowi dech zaparło na jej słowa. Millicent na pewno sama nie wie, co mówi. Najlepiej będzie przez cały ten wieczór utrzymać żartobliwy nastrój. Nie wolno mu dopuścić, by zmienił się na poważny, bo tak bardzo, tak ogromnie tej dziewczyny pragnął. -Proszę pozwolić, że rzucę raz jeszcze okiem na pani gło wę. Obawiam się, że musi być w dużo gorszym stanie, niż mi się zdawało. - Udał, że z wielką uwagą przygląda się rozcięciu. Millicent lekko uniosła się i delikatnie pocałowała go w usta. -Powiedziałeś, że mogę prosić o wszystko - przypomnia ła mu z powagą, jakiej jeszcze u niej nie widział. Uśmiech Chandlera przybladł. -O wszystko z wyjątkiem tego. Jesteś szlachetną damą, Millicent. Nie chcę tego zmieniać. Niezależnie od tego, jak pociągająca wydaje mi się twoja prośba. Wyjął jej pusty kieliszek z dłoni i odstawił go na stolik. Popełnił błąd, dając jej do picia mocny alkohol. Brandy uderzyła Millicent do głowy i kazała powiedzieć coś, czego nigdy by inaczej nie powiedziała. -Czas odwieźć cię do domu - powiedział. Millicent dotknęła jego ręki i nie pozwoliła mu wstać. -Mówię poważnie, Chandler. Powodem nie jest ani guz na głowie, ani brandy, tylko coś, co czuję głęboko w sercu. Chcę być tej nocy twoja. Na jej słowa podbrzusze Chandlera natychmiast się naprężyło. -Sama nie wiesz, co mówisz. - Ledwo wydobywał z sie bie głos, tak ochrypł z pożądania. Nigdy, w najśmielszych nawet marzeniach nie przypuszczał, że Millicent mu się od da. A chociaż poczuł zawrót głowy na myśl, że mógłby się w niej zanurzyć, nie mógł na propozycję przystać. Źle by po stąpił, biorąc tę dziewczynę. Zasługiwała na to, by w noc po ślubną była czysta. Millicent ujęła w ręce dłoń Chandlera, uniosła ją i położyła sobie na sercu. Popatrzyła na niego błagalnie. -Poczuj, jak moje serce rwie się do ciebie. Tak bardzo pragnął powiedzieć „tak", że aż go w gardle bolało. Od dawna już czuł się niezaspokojony. Całe jego ciało zesztywniało z pożądania, ale zdołał wykrztusić tylko: -Millicent. Przysunęła się bliżej i przycisnęła udo do jego nogi. -Goniłeś za mną od chwili, kiedy się poznaliśmy. Dlacze go teraz odmawiasz, skoro mnie wreszcie złapałeś? Napór pożądania w lędźwiach stawał się aż bolesny i trudno mu było się oprzeć, ale Chandlerowi udało się wyszeptać: -Nie po to za tobą goniłem, żeby cię teraz zniewolić. Millicent uśmiechnęła się, uniosła rękę, objęła hrabiego za szyję i przyciągnęła jego twarz jeszcze bliżej do swojej. -Jakże brutalnie określasz to, o co ciebie proszę. Nie mógłbyś przecież pohańbić mnie dotknięciem, które daje mi tyle szczęścia. Chandler oddychał tak płytko, że prawie głos mu odebrało. -Jesteś niewinna i taka powinnaś zostać. -Nie. Nie odmawiaj mi, Chandler. Dunraven podniósł dłoń z piersi Millicent i oboma rękami objął jej twarz. Pochylał ku niej głowę, aż zmieszały się ich oddechy, przyspieszone od płomiennej namiętności, którą oboje kipieli. Coraz trudniej było mu zapanować nad własnym ciałem. -Nie kuś mnie, Millicent. - To niesprawiedliwe. - Za bar dzo cię pragnę. -Chcę, by dzisiejszej nocy to właśnie się stało, wiem o tym. Wypowiedziała te słowa tak poważnie, tak szczerze, tak naturalnie. -Nie. Jesteś damą. Mówiłem ci, że swoim zachowaniem nie zasłużyłem na aż tak złą reputację. Nigdy jeszcze nie wziąłem do łóżka dziewicy. To prawda, że zdarzało mi się brać niezamężne kobiety, ale dopiero wtedy, kiedy upewni łem się, że nie będę pierwszy. Zajrzał jej głęboko w oczy i poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Nie wiedział, jak długo jeszcze zdoła się opierać. Instynkt podpowiadał mu, że Millicent jest niewinna, ale pragnął jej tak bardzo, że zapytał: -Bądź ze mną uczciwa, Millicent, czy byłbym dla ciebie pierwszym? -Tak. -A więc nie nadużyję tego, co z prawa należy do twej no: cy poślubnej. W oczach Millicent coś błysnęło i Chandler zdał sobie sprawę, że ją zranił. A myślał, że pochwali go, iż miał odwagę przeciwstawić się jej zuchwałej propozycji. Chociaż jeżeli poprze-ciwstawia się jeszcze trochę, to trupem padnie. -Dlaczego za mną goniłeś, jeżeli mnie nie chciałeś? Czy to była tylko zabawa? -Zabawa? Nie - odpowiedział w pełni uczciwie. Kiedyś, w młodszym wieku, traktował gonienie za młodymi damami do ogrodów i po mieście jako zabawę, ale za Millicent gonił dlatego, że chciał widywać się z nią i być z nią. I wcale nie przestał tego łaknąć. - Oczywiście, że cię pragnę. Jak możesz w to wątpić? -Ale kiedy chcę być twoją przez jedną noc, już mnie nie pragniesz? -Niech to wszyscy diabli, nie! - Przywarł do jej ust w przeciągłym, mocnym pocałunku i delektował się nim, dopóki im obojgu tchu nie zabrakło, a on bliski był szaleństwa, tak pragnął dać sobie spokój z niemądrymi próbami wyperswadowania jej tego, do czego oboje dążyli, i wziąć ją tu i teraz. -Pragnę cię bardziej niż kiedykolwiek, ale nie biorę do łóżka dziewic. Millicent puściła słowa Chandlera mimo uszu. Zaczęła całować jego oczy, policzki, wargi i szyję, aż do miejsca gdzie zawiązany był krawat, a potem ruszyła znowu do góry, w kierunku brody. Kiedy ich wargi się zetknęły, wyszeptała: -Zapomnij więc o łóżku i weź mnie tu, na tej kanapie, bo chyba zemdleję, jeżeli niedługo nie oddasz mi pocałunków. Zdrowy rozsądek pożegnał się z Chandlerem na dobre. Hrabia chwycił Millicent mocno w ramiona i wtuliwszy usta w jej szyje, jęknął cicho. Niech diabłi wezmą to, co się robić powinno. - Jak mógłbym oprzeć się takiej prośbie, skoro chciałem uczynić cię swoją od chwili, kiedy w tamtym mrocznym korytarzu odwróciłaś się i popatrzyłaś na mnie? Wpił się w jej usta tak gorączkowo, z takim zapamiętaniem, że Millicent aż się spłoszyła. Chandler wyczuł to, ale nie rozluźnił uścisku. Ich wargi i języki przylgnęły do siebie i tylko chwilami słychać było, jak gwałtownie oboje łapią powietrze. Opuścił dziewczynę na kanapę, układając jej głowę i szyję na wygiętej poręczy. Millicent uniosła ręce, otoczyła kark Chandlera ramionami i wplotła mu palce we włosy. Jej lekkie dotknięcia stymulowały go jeszcze silniej. Przesyceni rozbudzoną namiętnością przywarli do siebie, ich wargi się spotkały, języki roztańczyły się w parze, a gorące pożądanie zapłonęło żywym ogniem. Chandler oderwał się od warg Millicent; pocałował ją w szyję tuż pod uchem, a potem przesunął usta na dekolt i piersi, które z każdym oddechem unosiły się ku niemu. Millicent odgięła głowę w tył, by wargami mógł sięgnąć w każde miejsce, do którego chciałby się dostać. Dunraven zsunął jej na to z ramion rękawki sukni i odsłonił pulchne wypukłości piersi, spoczywających w miseczkach gorsetu. Delikatnie wysunął różowe czubeczki spod spowijającego je materiału i pełen zachwytu patrzył na urodę Millicent. Przysiągłby wcześniej, że już bardziej ani nabrzmieć, ani stwardnieć nie może, a jednak. Skąd przyszedł mu do głowy pomysł, że zdoła się tej dziewczynie oprzeć? Musiał oszaleć. Popatrzył jej w oczy i wyszeptał z trudem, bo głos miał urywany, ochrypły: -Jesteś piękna, Millicent. Uśmiechnęła się do niego, spojrzenie miała jasne i czyste, i odetchnęła głęboko, zanim powiedziała: -Dziękuję ci. Przylgnął podbrzuszem do jej miękkiej kobiecości, wciskając Millicent głębiej w kanapę. W odpowiedzi przywarła do niego mocniej, a w nim coś potężnie, boleśnie zaczęło pulsować. Chciał już pogrążyć się w niej, zatracić się w niej. Miał w planach jeszcze wiele słodkich słówek i poetycznych zwrotów, ale słyszał ciężki oddech Millicent, widział jej błyszczące z pożądania oczy i wiedział, że nie chodzi jej o dusery, czułe dotknięcia ani przeciągłe pocałunki. W jasny sposób dala mu do zrozumienia, że go chce, i że wie, co robi. Wystarczy, że Chandler przyjmie to do wiadomości. Szybko podciągnął suknie i halkę Millicent wysoko nad uda i zwinął je w kłąb pod biustem. Odrywając dłonie od talii, ściągnął po drodze jej reformy poniżej kolan. Millicent pozbyła się ich, machnąwszy okrytą atłasowym pantofelkiem stopą. Potem rozsunęła nogi i oparła się stopą o podłogę. Kiedy rozpinał klapę przy spodniach, Millicent pociągnęła za zawiązany na kokardę krawat, rozluźniła mu go, zdjęła z szyi i razem z kołnierzykiem rzuciła na podłogę. Chandler przesunął dłonią w górę i w dół po kawałeczku jedwabistego uda nad pończochami, a potem się ułożył na Millicent, celując w jej kobiecość. Uświadomił sobie, że cały dygocze, serce waliło mu jak młotem; powściągnął się na moment. Pragnął jej tak silnie, że to nim wstrząsnęło do głębi. Próbował zrozumieć, co powoduje, że Millicent jest tak odmienna od wszystkich kobiet, które miał w przeszłości. Dlaczego chwyta go wprost za serce? -Czy coś się stało? - zapytała. Zajrzał w jej ufne, spragnione oczy i uświadomił sobie, że musi tej dziewczynie dać jeszcze jedną szansę, by go powstrzymała. -Czy jesteś całkiem pewna, Millicent? Mogę... myślę, że udałoby mi się jeszcze wycofać, jeżeli powiesz choć słowo... diabli, Millicent, powiedz mi, że mam tego nie robić. -Nie. Nie chcę, żebyś tej nocy był dżentelmenem. Chcę, żebyś był hultajem, którego znam i pragnę. Wsunęła mu ręce pod pachy i go objęła. A potem oboma dłońmi chwyciła za pośladki i przyciągnęła Chandlera do siebie. - Och, diabli - wymamrotał gorączkowo i jednym ruchem się w niej zagłębił. Millicent jęknęła cicho, króciutko. Nie odrywała dłoni od jego rozpalonej skóry i prowadziła go to w górę, to w dół, kiedy poruszał biodrami. Chandler zatracił się bez reszty w cudownym aż do bólu, nieopisanie rozkosznym zjawisku, którym była Millicent. Millicent. Położył obie dłonie na jej talii, rozpostarł palce na biodrach i roztańczył się z nią w rytmie, w jakim się pod nim prężyła. Poruszał się w jej wnętrzu, w górę i w dół, w górę i w dół. Przez materiał koszuli czuł, jak jej rozpalone piersi ocierają się o niego. Słyszał cichutkie, jakby pełne niedowierzania . okrzyki i swój własny zwierzęcy jęk rozkoszy, kiedy pogrążył się w niej głęboko i napełnił ją swym nasieniem, tracąc przy tym kontakt z rzeczywistością i przelatując w krainę marzeń. Opuścił głowę, wtulił ją między ramię a szyję Millicent, oddychał ciężko i całując wilgotną skórę, powtarzał szeptem imię dziewczyny. Z trudem chwytał powietrze, tyle emocji szarpało go za serce. Wiedział, że musiał zakochać się w Millicent Blair. „O, przestań szlochać, moja niebogo". Drogie damy, wciąż jeszcze macie dość czasu, by złapać jednego z Okropnej Trójki, zanim sezon dobiegnie końca. Lord Truefitł Codzienna rubryka towarzyska Millicent podniosła wzrok, spojrzała Chandlerowi w oczy i uśmiechnęła się do niego. Kochała go. Kochała go do szaleństwa. Była swego uczucia całkowicie pewna i ani odrobinę nie żałowała tego, do czego przed chwilą go nakłoniła. Nie groziło jej, by kiedykolwiek mogła pożądać innego mężczyzny w taki sposób, w jaki pragnęła Chandlera. Spoczywali oboje na kanapie, na wpół na niej leżąc, a na wpół z niej zwisając. Żeby się podtrzymać, Chandler położył łokieć na poręczy, a drugą rękę na oparciu. Wciąż jeszcze w niej tkwił. Millicent czuła na sobie jego ciężar, jego siłę i jego ciepło; nigdy jeszcze nie miała wrażenia takiej pełni i takiej błogości. Popatrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy i powiedział: -Ty się uśmiechasz. -Czy to cię dziwi? -Tak. Zastanawiam się, dlaczego się na mnie nie gniewasz. Millicent przesunęła się odrobinę, żeby lepiej widzieć je go oczy. -Dlaczego miałabym złościć się, kiedy dostałam coś, czego pragnęłam? -Nie po to zabrałem cię do siebie, Millicent. Ani przez moment nie wyobrażałem sobie, że to się tak skończy. Nie planowałem tego. -Wiem. Ale ja chciałam, żeby tak się stało. Ja to zaplano wałam - wyjaśniła, jakby przyznanie się przed nim do cze goś takiego było najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Odpowiedział jej uśmiechem. -Nigdy jeszcze żadna dama nie ubiegała się o mnie tak jak ty dzisiejszej nocy. -Żadna nie miała po temu powodów. To zawsze ty się o damy ubiegałeś, ty je ścigałeś. -Obawiam się, że nie wiedziałem, co tracę, albo dałbym się z pewnością dużo łatwiej złapać. Millicent cicho się roześmiała, spoglądając w jego przystojną twarz. -Należy mi się więc podziękowanie za to, że odkryłam przed tobą takie rozkosze. Długie, ciemne rzęsy przysłoniły powabnie oczy Chandlera. -To prawda, panno Blair. Dziękuję pani. -Czy to, co właśnie wspólnie przeżyliśmy, byłoby inne, gdybyś wszystko zaplanował ty? - zapytała. Chandler trącił ją nosem we włosy i ucałował w policzek. -Może troszkę. -A czym by się różniło? -Więcej słów, więcej pieszczot, więcej czasu. -I łóżko? - uśmiechnęła się. Hrabia stęknął i ułożył nieco inaczej ręce, na których opierał niemal cały swój ciężar. -Bez dwóch zdań. -Czy to, co wspólnie przeżyliśmy, byłoby wtedy lepsze? Natychmiast zajrzał jej przenikliwie w oczy. -Dla mnie już było idealne. W niczym nie zdołałbym te go polepszyć. Millicent poczuła, że serce jej rośnie, i znowu się uśmiechnęła. Żadne słowa z ust Chandlera nie ucieszyłyby jej bardziej. -Dziękuję, że tak powiedziałeś. -Mówiłem serio, Millicent. Nigdy wcześniej nie było mi tak dobrze. Millicent kiwnęła głową, wyciągnęła rękę i lekko, czubkami palców popieściła jego pokrywający się już zarostem policzek. Żałowała, że nie może zostać tu z nim na resztę nocy, na dzień, na zawsze, ale wiedziała, że to niemożliwe. -Czas na mnie. -Wiem. Nie martw się. Odwiozę cię do domu przed świtem, obiecuję. Sądził, że mówią o dzisiejszej nocy, a jej chodziło o to, że niedługo będzie musiała wracać do Nottinghamshire i już go nigdy nie zobaczy. Na tę myśl serce jej pękało. Chandler dźwignął się, podciągnął spodnie i okrył Millicent suknią. Potem płynnie, zamaszyście chwycił ją jedną ręką pod kolana, a drugą objął za ramiona i podniósł, jakby nic nie ważyła. -Co ty robisz? - zapytała. -Będę się teraz z tobą kochał tak, jak to się powinno robić. -Dlaczego? Czy za pierwszym razem zrobiliśmy to źle? -zapytała z pewną konsternacją. Chandler przeniósł ją na gruby, czarny futrzany dywanik, który leżał przed pustym kominkiem. -Nie żeby źle - wyjaśnił, klękając i delikatnie układając ją na futrze. - Na Boga, nic podobnego. Tylko że zachowałem się niecierpliwie i trochę za bardzo samolubnie. Zdaję sobie spra wę, że to, co robiliśmy na kanapie, sprawiło o niebo więcej przyjemności mnie niż tobie. A chcę, żeby tobie było dobrze. Sprężyste futro miękko uginało się pod Millicent i w dotyku było rozkosznie puszyste. Bladożółte światło od lampy napełniało pokój złocistą poświatą. Było cicho, nawet tykanie zegara nie zakłócało tego czarodziejskiego wieczoru i ogromnej radości, jaką czuła Millicent, leżąc w dezabilu na podłodze razem z Chandlerem. Dunraven usiadł obok niej, ściągnął przez głowę koszulę i odrzucił ją na bok. Millicent zaczęła szybciej chwytać powietrze na widok jego mocnego torsu ze wspaniałymi, grającymi pod skórą mięśniami. Zobaczyła niżej ciemną plamę owłosienia na brzuchu, gdzie kusząco rozchylały się spodnie. Coś w jej wnętrzu skurczyło się niecierpliwie. Podniosła się do pozycji siedzącej i dotknęła jego kolana. -Nie czułam się rozczarowana, Chandler. Uważam, że to, co zrobiliśmy, było cudowne. Chandler pochylił się i przywarł na moment do jej ust w głębokim penetrującym pocałunku. -Zaczekaj, dopóki nie przekonasz się, co teraz będzie. -Jest jeszcze coś więcej niż to, co zrobiliśmy? - zapytała, odprężając się troszkę. -Tak. A ja zamierzam się nie spieszyć i chcę kochać cię tak, jak powinienem. Tak, jak na to zasługujesz. Rozwiązał wieczorowe buty i zdjął je, a potem podniósł się na kolana i odwrócił przodem do niej. Zdjął reformy, które zwisały jej z jednej stopy. Sięgnął po rąbek podwiniętej do pół uda spódnicy, ale przyjrzawszy się, jak Millicent jest ubrana, nie dokończył ruchu. Suknia o wysokim stanie opadła z ramion dziewczyny, ukazując skromny, elegancki gorset, który miała pod spodem. -Ale jednak będę się musiał bardziej pospieszyć, niż plano wałem. Chciałbym zdejmować z ciebie ubrania kolejno, war stwami, i całować cię z każdym zdjętym fragmentem, ale nie starczy nam dziś czasu na to, żebym mógł cię całkiem rozebrać. Zsunął z nóg spodnie i odrzucił je na bok. Był nagi. I piękny w swojej nagości. Serce Millicent zamarło z miłości, z pożądania. A kiedy pochylił się i wziął ją w ramiona, podniecenie zaczęło palić ją żywym ogniem. Ich nagie piersi się zetknęły, a wtedy w całym ciele poczuła rozkoszne mrowienie, odprężyła się i wtuliła w jego ramiona, oddając mu się bez reszty. Chandler delikatnie położył ją na puszystym dywaniku i ułożył się przy niej. Uniósł się na łokciu i powoli podciągnął znowu jej suknię i koszulę aż do talii. Przez długą chwilę spoglądał Miłlicent w oczy, a potem opuścił wzrok, przeciągle przyjrzał się jej piersiom, przeniósł spojrzenie na miejsce, gdzie łączyły się uda, i obejrzał nogi aż po palce stóp. -Zachwycasz mnie swoim wyglądem, kształtami, przepy chem atłasowej skóry - szeptał ochryple. - Jesteś piękna, do skonała. Kiedy tak swobodnie błądził po niej wzrokiem, Miłlicent robiło się gorąco, rumieniła się i czuła, jak narasta w niej jakiś niedosyt. Chandler otwartą dłonią objął jej policzek, popieścił go. Zsunął dłoń na szyję, dekolt i ramiona, elektryzująco prześlizgując się czubeczkami palców po skórze. Jego otwarta dłoń przesunęła się na piersi. Uniósł najpierw jedną, potem drugą, delikatnie ściskał ich krągłość i ważył je, jakby chciał zapisać sobie w pamięci ich kształt. Miłlicent przymknęła oczy i delektowała się tymi delikatnymi pieszczotami. Każdym ruchem, każdym swoim oddechem budził w niej uniesienie. Kolejno pocierał sutki Miłlicent między palcami, a jej zdawało się, że eksploduje, tak intensywne, tak rozkoszne były te doznania, których nigdy wcześniej nie czuła. Pragnęła, by pieścił ją tak bez końca, ale on już przesuwał dłoń niżej, przez wklęsłość talii, po biodrze, aż wreszcie spoczęła władczo na jej podbrzuszu. A kiedy zsunął rękę jeszcze niżej, Miłlicent drgnęła z zaskoczenia, z rozkoszy. Palce Chandlera znieruchomiały na moment, by mogła przyzwyczaić się, że tak intymnie jej dotyka, a potem powolnym ruchem zaczęły delikatnie ją gładzić. Gdzieś z głębi piersi Miłlicent wyrwał się jęk, ale nie potrafiła sformułować ani słowa. Wiedziała tylko, że chce tego więcej, i jeszcze, i jeszcze. -Jesteś zachwycająca - szeptał. - Jedwabista, ciepła, wil gotna. Piękna. Nie przestawał wodzić palcami w górę i w dół po najbardziej kobiecym miejscu na ciele Miłlicent, a równocześnie pochylił głowę i lekko potarł nosem o jej policzek, następnie przesunął nim po brodzie, na szyję i wtulił się w aksamitną skórę w zagłębieniu nad ramieniem. Wciągał powietrze głęboko, wydychał je powoli, głośno. -Cudownie pachniesz, tak kobieco i świeżo - szepnął i znowu głęboko odetchnął. Miłlicent czuła się tak, jakby zaraz miała przelecieć nad krawędzią piętrzących się, niewysłowionych emocji, i wiedziała, że się powstrzymać nie zdoła. Instynktownie unosiła ciało w rytm ruchu jego palców. Chandler zaczął całować ją od oczu, a potem przeniósł się na policzki, doszedł do ust. Rozchyliła je, bo chciała się nim jak najpełniej delektować, chciała znowu stać się jego cząstką. Niespiesznie przywarł w pocałunku do jej warg, pieścili się językami, on chwilami skubał zębami dolną wargę dziewczyny. Powoli przeniósł usta na jej piersi i przywarł do różowego wzgórka wargami, possał jeden, potem drugi, potem znowu ten pierwszy. Miłlicent oszołomiona poddała się niepojętej rozkoszy, która narastała w jej podbrzuszu. Wszystko to było dla niej takie nowe, że z trudem łapała dech i nie była w stanie zapanować nad drganiem mięśni, które kurczyły się z pożądania. -Uwielbiam to, jak smakujesz - mruczał, nie odrywając ust od jej krągłych piersi. Polizał rozpaloną skórę. - Nie mo gę się tobą nasycić. Miłlicent oplotła rękami kark Chandlera i przywarła do niego. Te pieszczoty i słowa sprawiały jej rozkosz, ale wiedziała, że potrzebuje od niego czegoś więcej, że jeszcze czegoś chce. Aż do bólu pragnęła poczuć go w głębi siebie. -Ja też się tobą nie mogę nasycić, lordzie Dunraven. Ale ty się chyba ze mną droczysz - szepnęła bez tchu. -Ja się droczę? - zapytał między jednym krótkim pocałunkiem a drugim, od których ciało Miłlicent prężyło się pod jego dłońmi. - A mnie się zdawało, że kocham cię słowem i pieszczotą. -Chyba nie zniosę już dłużej słów ani pieszczot. Czuję się tak, jakbym miała eksplodować, jeżeli nie pocałujesz mnie mocno, mocno i... - Przerwała. I co? -I nie napełnię cię? - dokończył za nią. Millicent zdawała sobie sprawę, że Chandler oczekuje, iż dla niej te pieszczoty i słodkie słówka będą najcenniejszym skarbem. Jako damie powinny jej wystarczyć, ale ona chciała czegoś więcej. Pragnęła poczuć Chandlera wewnątrz siebie, poczuć, jak ją wypełnia, jak ją bierze. Nie chciała dżentelmena. Chciała Chandlera-mężczyzny, wielkiego i mocnego, który uczyniłby ją swoją tak, jak to już zrobił na kanapie. -Tak, tak, Chandler, wypełnij mnie. I nagle cicho krzyknęła, ciało jej szarpnęło się gwałtownie i przywarło do pieszczącej ją dłoni. Ukryła twarz na ramieniu Dunravena. Miała wrażenie, że uderzają w nią gwałtowne, kipiące fale przemożnych emocji, które powoli zaczęły przyci-chać, aż zmieniły się w rozkoszne kołysanie. -Chandler. - Wyszeptała cicho jego imię, a potem opadła na futro; w płucach nie pozostała jej ani odrobina powietrza, w mięśniach ani odrobina siły. Nie dał jej czasu, by odzyskała dech,- tylko nakrył sobą jej ciało, równocześnie wpijając się w usta. Wargi miał wilgotne, gorące i pożądliwe, całował ją głęboko, niemal brutalnie i w miażdżącym uścisku gniótł pod sobą. Millicent uwielbiała tę jego agresywność. Odpowiadała pocałunkiem na pocałunek, reagowała pieszczotą na pieszczotę, oddechem na oddech. Rozsunęła nogi i Chandler jednym pchnięciem zagłębił się w niej. Uniosła biodra i przyjęła go w siebie całego na raz, głęboko. Słyszała jego coraz szybszy, urywany oddech, czuła, jak dygocze, i upajała się świadomością, że może dać mu aż tyle szczęścia. Przyłączyła do zachłannego rytmu, który wyznaczał własnym ciałem, wsuwając się w nią i wysuwając, pewnymi ruchami. Ruchy te robiły się coraz mocniejsze, coraz gwałtowniejsze, rozkosz narastała coraz bardziej, aż wreszcie Millicent znieruchomiała, zakrzyczała i znowu tchu jej zabrało, tak cudowne było to spełnienie. Chandler znowu wpił się w jej usta w miażdżącym pocałunku i wchłaniał w siebie ten krzyk, równocześnie poruszając się w jej wnętrzu z coraz większą mocą i energią. Wsunął ręce pod plecy Millicent i przygarnął ją do siebie, kiedy drgała od tętniącego w niej upojenia. Poruszał się w niej jeszcze przez chwilę czy dwie, a potem znieruchomiał w środku i rozedrganym głosem wyszeptał: -Och, Millicent, taka jesteś cudowna, taka piękna, taka podniecająca. -I ty też - odpowiedziała i wtuliła mu nos w rozpaloną szyję. Leżał na niej, rozgrzany i ciężki. Millicent powoli przesuwała dłońmi po jego plecach, w dół aż na pośladki i z powrotem na ramiona. Gdyby tak mogła obejmować go do końca życia... Chandler uniósł głowę i na jego twarzy zobaczyła ten uśmiech, który już nauczyła się kochać. -Czy było lepiej niż przedtem? - zapytał. -Och, tak, tak! Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale miałam takie niezwykłe doznania. Co się ze mną działo? -Przeżyłaś to, co nazywane jest w miłości szczytowaniem. -Naprawdę aż dech w piersiach zapiera, prawda? -Mnie zaparło. Chyba nigdy jeszcze nie odczułem tak wielkiej satysfakcji. -Mmm. Wydaje mi się, że to dobre określenie tego stanu. Ja chyba również nigdy nie czułam się tak bezgranicznie usatysfakcjonowana. -To tak jak ja - roześmiał się gardłowo Chandler. Millicent westchnęła. Taką miała ochotę poleżeć jeszcze w objęciach Chandlera i się nimi nacieszyć, zanim trzeba będzie przypomnieć sobie o obowiązkach, ale wiedziała, że go- dżina robi się późna. Nie chciała myśleć ani o powrocie do domu, do ciotki, ani o powrocie do Nothinghamshire. Nie chciała myśleć o tym, że być może nigdy już nie doświadczy razem z nim tej cudownej cząstki życia, ale musiała. Skończyli się kochać i teraz im szybciej wróci do normalnych zajęć, tym szybciej przejdzie jej tęsknota za Chandlerem. Poruszyła się pod nim. -Nie chcę, by to się skończyło, ale muszę wracać do do mu. Lady Beatrice gotowa wysłać Phillipsa na poszukiwania. Chandler uniósł się na łokciu i popatrzył w okno, a potem zajrzał jej w oczy. -Tak, zaczyna już świtać. - Przerwał. - Millicent, musi my porozmawiać. Millicent zesztywniała. Nie miała ochoty tego słyszeć. Wiedziała, co hrabia chce powiedzieć, i nagle rozgniewała się, że może zrujnować to przeżycie, które wstrząsnęło nią do głębi duszy. Nigdy jeszcze nie doznała czegoś takiego. Pchnęła go w pierś i Chandler się z niej sturlał. Kiedy wstawała z futrzanego dywanika, obciągnęła na sobie sukienkę i sięgnęła po bieliznę. -Nie musi pan nic mówić, lordzie Dunraven. Właściwie to myślę nawet, że byłoby lepiej, gdybyśmy w ogóle nie rozmawiali na temat tego, co się właśnie zdarzyło między nami. -Zaczekaj no chwileczkę - przerwał jej Chandler; na jego twarzy malowało się zaskoczenie. - Co chcesz przez to powiedzieć? Musimy o tym porozmawiać. Millicent stanęła nad nim i spojrzała mu w oczy. -Nie, nie musimy. Wiem, o czym pan myśli. Przekonany pan jest, że tak to wszystko rozegrałam, by poczuł się pan zmuszony mi oświadczyć, prawda? No cóż, sir, może się pan nie niepokoić. Nie dlatego to zrobiłam. To nie był żaden podstęp, by schwytać pana w księżą pułapkę. Chandler najwyraźniej osłupiał; usiadł na dywaniku, objął rękami kolana i podniósł na nią wzrok. -Wcale pani o to nie podejrzewałem. -To dobrze. Nie spodziewałam się, że zostanę pańską żo ną, zanim do tego doszło, i nie spodziewam się pana oświad czyn teraz. Nie musi się pan martwić, że kiedy świt zmieni się w dzień, zażądam od pana ręki. Dunraven zmarszczył brwi i potrząsnął głową. -Nie oczekiwałem, by miała pani czegoś żądać. -Cieszę się, że sobie to wyjaśniliśmy. - Weszła stopami w reformy i podciągnęła je do góry. -Nie. - Siedząc wciąż na futrzaku, Chandler chwycił spodnie i wsunął najpierw jedną, a potem drugą nogę w nogawki. - Najwyraźniej jedna sprawa pozostała dla pani niejasna, panno Blair. -Słucham, sir? - naburmuszyła się Millicent, zawiązując tasiemkę reform w pasie. -Szlag by to najjaśniejszy, Millicent, przemawia pani tak, jakby przyszła tu pani i mnie wykorzystała, i jakbym ja nie miał nic do powiedzenia w sprawie tego, co się między nami wydarzyło. -Przecież dokładnie tak było. Chandler gniewnie spojrzał na nią, na jego twarzy malowało się niedowierzanie. -Nie, wcale tak nie było. -Do tego, co przeżyliśmy wspólnie, doprowadziłam ja, sir. To ja prosiłam, byśmy się kochali, pamięta pan? Chandler podniósł jeden but i wstał z dywanika. -Nie może pani przypisywać sobie wszystkich zasług. I proszę nie udawać, że musiała pani używać siły, żebym wyraził zgodę. Chciałem kochać się z panią od chwili, kiedy ją ujrzałem po raz pierwszy. Jeszcze nawet nie wiedziałem, jak pani na imię, a już chciałem się z panią kochać. -Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek pan o czymś takim wspomniał. -Dżentelmen nie może z miejsca odkryć kart i powiedzieć damie, że chce się z nią kochać. Millicent podciągnęła skrzydlate rękawki na ramiona i poprawiła suknię z przodu na gorsecie. -Dżentelmen, tak pan powiada? Od chwili, kiedy się poznaliśmy, zachowywał się pan jak hukaj. -To nieprawda, nie w każdej sprawie. Ciągle pani powtarzam, że przychodzą chwile, kiedy umiem się zachować jak dżentelmen; fakt, że nie powiedziałem, iż chcę panią wziąć do łóżka, dowodzi, że taka chwila na mnie właśnie przyszła. Co więcej, tak się składa, że to ja chcę się z panią ożenić. Millicent przestała bawić się rękawkami i podniosła na niego oczy. Ziściły się jej najgorsze lęki. Przez to, co się stało, Chandler poczuł się winny. Serce jej uderzało powoli, mocno i pewnie. Dunraven w końcu okazał się dżentelmenem. Gdyby powiedział to przed dzisiejszą nocą, wszystko ułożyłoby się inaczej. Nie zniosłaby, gdyby miał sądzić, że zaplanowała tę noc, by zmusić go do oświadczyn. Zimno jej się zrobiło na samą myśl. -Sam pan nie wie, co mówi - udało jej się ochryple wyszeptać. -Oczywiście, że wiem. -Proszę powiedzieć mi szczerze: czy oświadczałby mi się pan w tej chwili, gdybyśmy się właśnie nie skończyli kochać? Chandler wahał się o sekundę za długo, zanim odpowiedział, i dzięki temu Millicent wiedziała już wszystko, czego musiała się dowiedzieć. -Szczerze? W tej chwili? Nie. Millicent rozdygotana westchnęła. -Tak myślałam. Dowodzi to moich racji. -Nie ma pani żadnych racji, których można by dowieść. Chciałem tylko powiedzieć, że byłbym się oświadczył o pani rękę tak jak wypada, zwracając się najpierw do pani opiekunów. -Nie może pan chcieć się ze mną ożenić. Pan mnie nawet nie zna - wyszeptała. Chandler zajrzał jej znacząco w oczy. I bardzo cicho powiedział: -Znam ciebie całą, co do cala, moja droga. -Och, jak pan może tak brutalnie wyrażać się o... - Urwała. -O kochaniu się z panią? - zapytał. Podskakiwał na jednej nodze, próbując drugą trafić w but. Głęboka zmarszczka przecinała już stale jego czoło między brwiami. -Jest pan beznadziejny. - Millicent rozejrzała się za rękawiczkami. Chandler z rozmysłem udawał głupiego. - Chodziło mi o to, że nie wie pan nic o mojej rodzinie ani o prawdziwych powodach, dla których przyjechałam do Londynu. Chandler zaprzestał usiłowań, by włożyć but. Stał i trzymał go w ręce. -Rzeczywiście uznała pani za stosowne ukrywać przede mną tę ważną informację, chociaż wielokrotnie panią o nią pytałem. Millicent pochyliła się i podniosła jedną z rękawiczek, a potem popatrzyła znowu na Chandlera. Już otwierała usta, by opowiedzieć mu wszystko o klęsce, jaka spotkała matkę na forum towarzyskim Londynu, i o podwójnym życiu, jakie ciotka prowadziła, wcielając się w lorda Truefitta, ale się zawahała. Czy Chandler pokocha ją, jeżeli się o tym dowie? Czy zapomni, że szpiegowała jego przyjaciół i znajomych, że pisywała do brukowców? Po co narażać ciotkę na ruinę, jeżeli niczego przez to nie zmieni? -Nic panu nie mogę powiedzieć, bo sprawa nie dotyczy tylko mnie. Za dużo od mojego milczenia zależy. -Co? Przecież nikt nie zmusza pani do pracy przy tej rubryce towarzyskiej? Czy skłamała mi pani, mówiąc, że nie robi pani tego dla pieniędzy? -Nie, nie. Nie skłamałam panu. -Proszę mi zaufać i powierzyć swoją tajemnicę. Proszę mi zaufać i powiedzieć, co pani robi. Może mi pani zaufać, Millicent. Millicent patrzyła na Chandlera. Stał z nagim torsem, w nie-zapiętych spodniach i tylko jednym bucie. O, tak, kochała go całym sercem. Chciała mu się zwierzyć. A serce jej rozśpiewałoby się z radości, gdyby wiedziała, że pragnie się z nią ożenić, ponieważ czuje do niej to samo, co ona czuła do niego. Ich spojrzenia spotkały się i Millicent uświadomiła sobie, że albo natychmiast stąd wyjdzie, albo podda się jego żądaniom i wszystko mu powie. -Niech pan nie niszczy tego, co stało się między nami, Chan dler. Nie chcę od pana niczego więcej, niczego, poza tym słod kim wspomnieniem, że leżałam tej nocy w pana ramionach. Odwróciła się i wypadła z pokoju. -Millicent, wracaj. Słyszała, jak wykrzykuje jej imię, potem do uszu jej doszedł taki odgłos, jakby potknął się o coś i wywrócił. Nie zatrzymała się, by to sprawdzić. Popędziła do drzwi frontowych, gwałtownie je otworzyła i wypadła w noc, starając się jak najszybciej dobiec do powozu, który na nią czekał. Stangret zeskoczył i otworzył przed nią drzwiczki. Podała mu adres i, wsiadając do środka, powiedziała: -Proszę nie czekać na lorda Dunravena. Muszę już jechać. Kiedy powóz odjeżdżał, wyjrzała przez okno. Chandler biegł za nimi po ulicy, trzymając w jednej ręce koszulę, a w drugiej but. „Nic w ciągu życia nie odznaczyło go tak szlachetnością, jak rozstawanie się z życiem". Londyn z wielką ulgą żegna się z przebiegłym Szalonym Pańskim Złodziejem. Cóż za niemiłe zakończenie tak rozkosznego tematu do plotek. Byłoby jednak dużo lepiej, gdyby złodziej okazał się duchem lorda Pinkwatera, a nie jednym z nas. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Jak tylko panna Blair wysiadła z powozu, drzwi do miejskiej rezydencji lady Beatrice otwarły się gwałtownie i stanęła w nich pokojówka ciotki. Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza i ruszyła do wejścia. Jadąc do domu, zakazała sobie wszelkich myśli o Chandlerze. Skupiła się natomiast na tym, w jaki sposób przekazać ciotce, że związane z lady Heathecoute wydarzenia przybrały tak smutny obrót. -Gdzie się panienka podziewała? - zapytała Emery. - Ja śnie pani posłała Phillipsa na poszukiwania. Zamartwialiśmy się wszyscy przez panienkę. Podchodząc do drzwi, Millicent wyprostowała się i uniosła do góry brodę; próbowała zachowywać się tak, jakby nie stało się nic złego. -Chyba nie jest jeszcze tak późno, Emery? -Zdaniem jaśnie pani stanowczo za późno - odparła pokojówka z gniewnym i pełnym dezaprobaty wyrazem twarzy. - A co to się panience stało? Dopiero teraz zauważyłam, że ma panienka rozcięte czoło i krew na sukni. Czy nic panience nie jest? -Czuję się całkiem dobrze. Wyjaśnię wszystko cioci Beatrice - powiedziała Millicent, wymijając Emery i wchodząc do domu. - Ale, jeśliś tak dobra, napiłabym się herbaty. -Oczywiście, panienko. Zaraz podam na górę. -Dziękuję. - Millicent od razu weszła na schody. Hamlet zaszczekał, a ona przystanęła na podeście i oparła się o poręcz. Tylu związanych z Londynem rzeczy będzie jej brakowało, kiedy wróci do domu. -Czy to ty, Millicent? - zawołała ciotka Beatrice ze swego pokoju. -Tak, ciociu, to ja. -Dobre nieba! Gdzie byłaś? Zamartwiałam się już o ciebie. Wejdź czym prędzej do środka. Millicent przystanęła pod drzwiami i głęboko odetchnęła. Spełniło się jej marzenie, by spocząć w ramionach Chandle-ra. Spełniło się, i koniec z marzeniami. Kiedy jechała przez miasto do domu ciotki, wstał nowy dzień, a z nim powróciła rzeczywistość. Weszła do sypialni, mówiąc: -Przykro mi, że tak się spóźniłam, ciociu Beatrice, ale zrozumie ciocia, dlaczego tak się stało, kiedy wszystko wyjaśnię. -Mam nadzieję, że wyjaśnisz. - Oczy lady Beatrice rozszerzyły się w szoku, kiedy Millicent podeszła bliżej do łóżka. - Na miłość boską, dziewczyno droga, co się tobie stało? Jesteś ranna, suknię masz całą pomiętą! Na bramy niebios! Czy ktoś cię napadł? Och, twoja matka nigdy mi o tym nie pozwoli zapomnieć. Nie stój tak, Millicent. Powiedz coś. Rozgorączkowany głos ciotki zdenerwował Hamleta. Spaniel szczekał przez chwilę, zanim ciotce udało się go uspokoić. -Proszę, niech ciocia się o mnie nie martwi. Nic mi nie jest - zapewniła Millicent, podchodząc bliżej. - Nikt mnie nie zaatakował. A przynajmniej nie w dokładnym rozumieniu tego słowa. -Co to znaczy, nie w dokładnym rozumieniu? Czy coś się stało? Czy się wywróciłaś? Czy boli cię coś jeszcze? -Nie, nie. Naprawdę, nic mi się nie stało poza tym, że rozcięłam sobie czoło, ale całkiem przestało mnie już boleć, tylko że dziś wieczorem tyle się działo, że do tej chwili w głowie mi się kręci. Usiadła na foteliku przy łóżku ciotki, dotknęła rozciętego czoła i przekonała się, że jednak jest obolałe. Kiedy była z Chan-dlerem, w ogóle o tym nie pamiętała. Głęboko w jej wnętrzu narastał tępy ból, ale nie miał on nic wspólnego z raną. Popatrzyła na ciotkę, która siedziała na łóżku i czekała, co bratanica będzie miała do powiedzenia. -Okazuje się, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć. -Co za nonsens! To chyba oczywiste, że od początku -naburmuszyła się ciotka Beatrice. -No więc widzi ciocia, próbowałam pomóc lordowi... -urwała. Nie, lepiej nie mówić ciotce, że próbowała pomóc lordowi Dunravenowi znaleźć Szalonego Pańskiego Złodzieja. Zbyt wiele spraw musiałaby przy tym wyjaśniać, a poza tym informacja o ich umowie wcale nie jest lady Beatrice koniecznie potrzebna. -Chciałam powiedzieć, że stałam dziś wieczorem z lordem Dunravenem, kiedy on... kiedy zauważyłam, że z pewną konsternacją nie przestaje przyglądać się lady Heathe-coute. Tak więc postarałam się dyskretnie również na nią zerknąć. No i zauważyłam, że jej spódnica układa się z przodu jakoś dziwnie. -Wicehrabina jest bardzo pulchna, moja droga. Czegoś takiego można się było spodziewać. Ale co to ma wspólnego z raną na twoim czole i niewybaczalną porą, o jakiej wróciłaś do domu? Dajmy sobie spokój z zaczynaniem od początku, bo zanim dojdziesz do końca, będą mi potrzebne sole trzeźwiące. Opowiedz o najważniejszych wydarzeniach, a szczegóły ewentualnie uzupełnisz później. Millicent z jak największą dokładnością i szybkością przekazała ciotce, co wydarzyło się tego wieczoru, zaczynając od chwili, kiedy razem z lordem Dunravenem oraz wicehrabio-stwem szli do powozu. Pominęła tę godzinę, którą spędziła w domu Chandlera, i wszystko opowiedziała tak, jakby cały czas spędzała na rozmowie z policją, wyjaśniając, jak starali się nakłonić lady Heathecoute, by pokazała im, co ukrywa pod spódnicą. Kiedy skończyła, lady Beatrice przytuliła Hamleta do piersi i opadła na poduszki. -Dobre nieba. Co za niewiarygodna historia. Ta nieszczęsna kobieta jest złodziejką? Nadal wydaje mi się to niemożliwe. -Zapewniam ciocię, że to wszystko prawda. -I powiadasz, że zabrała ich policja. -Widziałam, jak wsadzali ją do powozu. Wicehrabia również pojechał z nimi, ale przekonana jestem, że nie miał pojęcia o tym, co jego żona robi. Ciotka Beatrice pogładziła Hamleta. -Wiedziałam, że wicehrabina chciałaby przejąć rubrykę, ale sądziłam, że pragnie przeżyć coś podniecającego i wpły wać na kronikę towarzyską, nie przypuszczałam, że potrze buje pieniędzy na życie. Millicent poczuła ukłucie niepokoju. -Ale ciocia dlatego się tym zajmuje, prawda? Robi to cio cia dla pieniędzy, żeby dokładać do wydatków na życie? Oczy Beatrice się rozszerzyły. -Och, tak, moja droga, tak - zapewniła pospiesznie bra tanicę. - Mówiłam ci o tym, czyż nie? Millicent bacznie jej się przyglądała. Nie była tak do końca przekonana, czy jeszcze ciotce wierzy. -Zapomnijmy o tym. Powtórz mi, co miał do powiedze nia lord Heathecoute. -Sugerował policji, że działalność żony może być skutkiem choroby, i niewykluczone, że nie jest ona w stanie powstrzymać się od takich czynów. -Hmm. Słyszałam o takiej chorobie. Bez wątpienia władze to sprawdzą. -Jak doszło do tego, że ciocia dopuściła ją do tajemnicy? -zapytała Millicent. -Och, zapoznał nas ze sobą pan Greenbrier z „The Daily Reader". Wicehrabina dała chyba komuś w redakcji do zrozumienia, że mogłaby zająć się zdobywaniem informacji, gdyby zaszła taka potrzeba. Pan Greenbrier uznał, że przydałaby mi się pomoc, kiedy się więc ze mną skontaktował i poinformował mnie o swoim planie, musiałam naturalnie dopuścić ją do tajemnicy. -Wicehrabina nieodwołalnie straciła reputację, poza tym bez wątpienia skończy w więzieniu. Czy sądzi ciocia, że wy-paple, iż to ciocia jest lordem Truefittem? Twarz Beatrice ściągnęła się ze zgryzoty. -Istnieje taka możliwość. Kiedy Phillips pójdzie dziś rano do gazety z naszą rubryką, dam mu list do pana Green-briera z prośbą, by mnie odwiedził. Może uda mu się porozmawiać z władzami i wicehrabina i wymyślić coś, żeby jej pomóc; miałaby wtedy istotny powód, by milczeć na mój temat. -Dopilnuję, by Phillips list doręczył. -Chwytaj za pióro, Millicent, mamy tak wiele roboty i ani chwili do stracenia. Musimy dostarczyć naszą rubrykę do gazety na tyle wcześnie, żeby nikt przed nami nie zdążył poinformować londyńskiej socjety, iż Szalony Pański Złodziej został schwytany. Kiedy po południu pokojówka podała Millicent herbatę, przyniosła też na tacce liścik od lorda Dunravena. Pisał, że chciałby później tego dnia złożyć wizytę pannie Blair. Milli- cent pospiesznie odpisała, że nie przyjmuje i prosi, by więcej nie zakłócał jej spokoju. Odmawiała Dunravenowi z wielkim bólem, ale musiała przekonać go, że nie ma najmniejszego zamiaru za niego wychodzić tylko dlatego, że wzięła go sobie za kochanka. Najlepiej zakończyć ten romans równie szybko, jak się rozpoczął. Znieść nie mogła myśli, że lord miałby ożenić się z nią z obowiązku albo dlatego, że tak nakazywało mu poczucie honoru, albo że mógłby posądzać ją, że go złapała w pułapkę. Chociaż prośbę Chandlera, by się z nim zobaczyła, odrzucała z rozpaczą w sercu, musiała mu odmówić. Od tej chwili ich drogi powinny się rozejść. Współpraca dobiegła końca, bo Szalony Pański Złodziej został schwytany. Millicent była niemal pewna, że kruk odnajdzie się, cały i nieuszkodzony, i że zostanie bezzwłocznie zwrócony właścicielowi. Nie zgodziła się również przyjąć lady Lynette. Wiedziała, że przyjaciółka ma ochotę poplotkować o wydarzeniach poprzedniego wieczoru i dowiedzieć się, co Millicent wie na temat schwytania Szalonego Pańskiego Złodzieja, ale wolała na razie nie wdawać się z nikim w dyskusję na temat tego, co się wydarzyło. Wysłała do Lynette liścik, proponując, że złoży jej wizytę w tygodniu. Późnym popołudniem nie mogła się już powstrzymać i wyszła do ogrodu na tyłach domu z nadzieją, że Chandler nie posłucha prośby i nie zostawi jej w spokoju. Z duszy serca pragnęła, żeby przedarł się przez żywopłot, wyznał jej swą dozgonną miłość i poprosił raz jeszcze, by za niego wyszła. Została w ogrodzie aż do zmierzchu. Chandler się nie pokazał. Lady Beatrice przyznała, że tego wieczoru Millicent nie powinna brać udziału w żadnym przyjęciu. Rana nie wyglądała najgorzej, ale ciotka nie zdążyła znaleźć dla bratanicy nowej przyzwoitki. Na szczęście miały dość plotek na kilka dni, bo przecież złapano Szalonego Pańskiego Złodzieja, poza tym zawsze mogły napisać coś o Okropnej Trójce. Minął dzień. Po południu Millicent znowu wymknęła się do ogrodu. Przyświecała jej ta sama nadzieja, że Dunraven wślizgnie się do środka przez żywopłot, by się z nią zobaczyć. Usiadła na cokole posągu Diany, przy którym swawoliła z Chandlerem, i rozpamiętywała godzinę, którą razem z nim spędziła w jego domu. Szarość nieba doskonale pasowała do jej nastroju. Nadszedł zmierzch. Chandler nie pojawił się, nie przysłał też już żadnego listu. Millicent wróciła do domu; na stole leżał najnowszy egzemplarz „The Daily Reader". Jak zwykle otworzyła go najpierw na rubryce lorda Truefitta. Rzuciła okiem na tekst i zamrugała powiekami, potem cicho krzyknęła. Przekartkowała gazetę. Coś było nie w porządku. Miała przed sobą rubrykę lorda Truefitta, ale nie swojego autorstwa. Co się stało? Przeczytała uważnie zamieszczony tekst. „Strzeż się dnia Idus w marcu!", takie motto można by zadedykować lordowi Dunravenowi, bo, jak się zdaje, nie można wykluczyć, iż wreszcie dał się złapać pewnej młodej pannie. Opierając się na wiarygodnej informacji, nasza rubryka donosi, że widziano, jak we wczesnych godzinach porannych z jego rezydencji wybiegła młoda, niedawno przybyła do miasta dama, która przetańczyła z hrabią wiele tańców na najlepszych przyjęciach. Przyzwoitki z pewnością przy tym nie zauważono. Oddalający się powóz usiłował dogonić hrabia we własnej osobie i, jak powiadają, w dezabilu. Hmm, interesujące, co się tam mogło wydarzyć. Może ktoś zechce uchylić przed nami rąbka tajemnicy. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Przez moment Millicent była tak zaszokowana, że własnym oczom nie mogła uwierzyć. Jakim cudem ktoś zamienił oddany artykuł na tekst, mówiący o niej i o Chandlerze? Kto mógł widzieć, jak nad ranem wychodziła z domu lorda Dun-ravena? Tylko on sam oraz stangret. Czy Chandler mógł zastąpić jej rubrykę swoim tekstem? Nie wierzyła w to; chociaż był hukaj em i nie należało mu ufać, czegoś takiego na pewno by nie zrobił. Nie miała pojęcia, kto mógł zobaczyć, jak od niego wychodziła, ale była pewna, że Chandler by się takiego uczynku nie dopuścił. I po co ktoś miałby o tym pisać? Dłonie, w których trzymała gazetę, same zacisnęły się w pięści, mnąc kartki. Nie musi pytać, dlaczego. Przecież to wie. Dla plotek. Doszło do takiego dokładnie wydarzenia, do jakiego, zgodnie z tym, co obiecywała matce i sobie, dojść nie miało. Millicent została bohaterką skandalu! Upuściła gazetę i popędziła po schodach na górę, do swojej sypialni. Wyjedzie z Londynu natychmiast. Ucieknie, nie będzie musiała nikomu patrzeć w oczy. Jeżeli szczęście jej dopisze, matka nigdy się o skandalu nie dowie. Millicent znieść nie mogła myśli, że trzeba będzie tłumaczyć się przed matką, że będzie musiała ją zranić. Ale co powiedzieć ciotce? Czy zdoła wyjaśnić jej, że sam na sam z Chandlerem było ważniejsze od zachowania dobrej opinii? Na pewno jej się nie uda. Ciotka Beatrice nie zrozumie. Związała się z Chandlerem, a dla czegoś takiego nie ma usprawiedliwienia. Millicent podeszła do szafy, wyszarpnęła z niej suknie i rzuciła je na łóżko. Odwróciła się znowu, by wyjąć z szafy resztę rzeczy, i zobaczyła, że w drzwiach stoi Hamlet i jej się przygląda. Spaniel machał ogonem i patrzył na nią smętnymi, pełnymi oczekiwania oczami. Przez te wszystkie tygodnie, które spędziła w domu ciotki, piesek ani razu nie zapuścił się do jej sypialni. Czyżby zdawał sobie sprawę, co mogą znaczyć wyrzucone na łóżko ubrania? Nie przestawał na nią patrzeć i machać ogonem. Może chciał, żeby go pogłaskała? Przyklękła i wyciągnęła rękę. Hamlet podszedł, obwąchał jej palce, a potem je polizał. Mil-licent się uśmiechnęła. Potarła ciepłe ciałko spaniela i pozwoliła, by na znak sympatii polizał ją po policzku. - Och, psiaku, jaki ty jesteś mądry. - Usiadła na podłodze, położyła sobie Hamleta na kolanach i zaczęła go głaskać po jedwabistej sierści. Jakie to słodkie, że pojawił się u niej właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzebowała przyjaciela. Zorientował się jakoś, że świat się wokół niej zawalił, i przyszedł ją pocieszyć. Nie, myślała Millicent, matka i ja to dwie różne osoby. Nie ucieknę z Londynu, nie będę się ukrywała, nie dam się też zmusić do małżeństwa z mężczyzną, który mnie nie kocha, tylko po to, by ratować swoją reputację. Zostanę w mieście i zrobię, co w mojej mocy, by doprowadzić do końca pracę dla ciotki. Nikt już teraz nie wpuści Millicent na żadne przyjęcie, tego się załatwić nie da, ale może Lynette nie zerwie z nią stosunków. Gdyby udało się raz czy dwa razy w tygodniu porozmawiać z księżniczką... taka rozmowa będzie dostarczała dostatecznej ilości plotek, dopóki ciotka nie zdoła wrócić do swoich obowiązków. A wtedy Millicent wyjedzie z poczuciem, że wypełniła zobowiązania wobec siostry swego ojca. Ale najpierw trzeba powiedzieć ciotce o tej rubryce i musi to zrobić, nie zwlekając. A gdyby przypadkiem matka dowiedziała się o jej romansie z lordem Dunravenem, to na pewno córkę zrozumie. W końcu ona sama też kiedyś zakochała się w hultaju. Ktoś zastukał do drzwi sypialni. Millicent podniosła wzrok i zobaczyła, że w drzwiach stoi Emery i patrzy na leżącego na jej podołku pieska. -A więc pan tego domu wreszcie zmienił zdanie i się przekonał - powiedziała Emery. -Tak się zdaje- Dziś stosunki między Hamletem a mną ułożyły się inaczej- -I czas już po temu najwyższy. - Emery przerwała na chwilkę, a potem z dziwnym wyrazem twarzy zapytała: - Czy ma panienka jakieś problemy z garderobą? Millicent popatrzyła na otwartą szafę i rozrzucone na łóżku suknie i uśmiechnęła się do pokojówki. -Nie, wszystko jest w porządku. -Lady Beatrice chciałaby się z panienką zobaczyć. Millicent się zaniepokoiła. Ojej, pewnie ciotka trafiła już na tę rubrykę, a ona nie miała czasu zastanowić się ani nad tym, co powiedzieć, ani jak się wytłumaczyć. Przyciągnęła na moment Hamleta bliżej do siebie i poczuta mocne, spokojne 'bicie jego serca. -Proszę powiedzieć, że zaraz zejdę. -Tak, panienko. Lady Beatrice jest we frontowym salonie. Millicent popatrzyła na Emery. -Słucham? Emery się uśmiechnęła. -Właśnie tak, panienko. Powiedziała, że czuje się już zmęczona sypialnią. Phillips i ja znieśliśmy ją razem na dól po schodach, żeby przez godzinkę czy dwie mogła sobie posiedzieć w salonie. Taka jest zadowolona. -Nie wątpię. Proszę powiedzieć, że już schodzę. -Słucham, panienko. Czy mam przysłać Glendę, żeby pomogła panience uporządkować ubrania? -Dziękuję, porozmawiam z nią później. Emery wyszła, a Millicent raz jeszcze przytuliła Hamleta i dopiero potem postawiła go na podłodze. Podniosła się, popatrzyła w dół na pieska i powiedziała: -Coś mi się zdaje, że twoja pani zdrowieje. Bez wątpie nia niedługo przyjdzie pora zbierać się do odjazdu. Hamlet szczeknął raz. -Czy to znaczy, że będziesz się cieszył czy smucił? - za pytała go Millicent. Hamlet szczeknął dwa razy. Millicent się uśmiechnęła. -Przyjmuję, że będziesz się smucił. W kilka minut później wchodziła do saloniku. Ciotka Beatrice w twarzowej, ciemnozielonej sukni siedziała na kanapie i promieniała zdrowiem i zadowoleniem. Opuchlizna zeszła jej już kompletnie z twarzy, siniaki tak przybladły, że nie pozostał po nich nawet ślad. Siedziała wyprostowana i nikt nie domyśliłby się, że nie może jeszcze bez pomocy chodzić. -Ciociu Beatrice, wygląda ciocia cudownie. -Dziękuję ci, kochanieńka. Nie wytrzymałabym jeszcze jednego całego dnia w łóżku. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuję się dobrze. Tak brakowało mi tego sezonu. Chętnie wróciłabym już do swoich obowiązków. Zamierzam codziennie siadywać tu na dole, dopóki nie będę gotowa, by wystąpić w towarzystwie. -To wspaniała wiadomość. Sądząc po cioci wyglądzie, nie potrwa to już długo. - Millicent zauważyła, że gazeta, którą wcześniej mięła w rękach, leży teraz złożona u ciotki na kolanach. Zadowolenie, malujące się na twarzy lady Beatrice, świadczyło, że na pewno rubryki jeszcze nie czytała. -Ciociu Beatrice, obawiam się, że ja również mam dla cioci wiadomość, chociaż nie najlepszą. -Co się stało? Czy dowiedziałaś się może jeszcze czegoś o losie lady Heathecoute? -Nie. Chodzi o mnie. Wzięła gazetę, otworzyła ją na stronie z rubryką i podała Beatrice. -Proszę, niech ciocia przeczyta. Lady Beatrice przebiegła wzrokiem druk i popatrzyła na bratanicę osłupiałym wzrokiem. -Co to ma znaczyć? Nie wyrażałam na nic takiego zgody. -Ja tego nie pisałam - powiedziała spokojnie Millicent. -No myślę, że nie. Ktoś mógłby wyobrazić sobie, że młodą damą, która wybiegła z domu lorda Dunravena, byłaś ty. -Ciotka Beatrice podniosła wzrok znad gazety. Oczy jej się rozszerzyły. - To przecież nie mogłaś być ty, prawda? Powiedz mi, że nie byłaś nad ranem w domu lorda Dunravena. -Byłam, ciociu. -Millicent! - Ciotka wyrzuciła ręce w górę i gazeta przeleciała nad oparciem kanapy. -Ciociu Beatrice, mogę wszystko wytłumaczyć. -Jak? To ci się nie uda. Nie znajdziesz tłumaczenia, które nadawałoby się do przyjęcia. Och, Boże. Och, mój Boże. Proszę cię, powiedz mi, że to nieprawda. Millicent milczała, ale nie czuła się wytrącona z równowagi. Wcale nie żałowała tego, co zrobiła, i nie miała najmniejszych wątpliwości, że następnym razem postąpiłaby tak samo. -No, powiedzże coś. -To prawda, to byłam ja. -Boże miłosierny! - Beatrice powachlowała się dłonią nad sercem. -Lord Dunraven chciał oczyścić rozcięcie na moim czole, zanim zawiezie mnie do domu, a ja się na to zgodziłam. - Dzięki Bogu mówiła prawdę, a więcej ciotka wiedzieć nie musi. -O rety, rety! Twoja matka nigdy mi nie wybaczy. Czy nie mówiłam ci, że musisz się pilnować, by lord Dunraven cię nie skompromitował? No cóż, to już bez znaczenia. Wiem, jak należy postąpić. Będzie się musiał z tobą ożenić. Nie ma innego wyjścia. -Nie, ciociu Beatrice, to niekonieczne. -Oczywiście, że konieczne. -Nie chcę o tym słyszeć. Nie miałam czasu, by to wszystko dokładnie rozważyć, ale... Głośnie pukanie uciszyło co prawda Millicent, ale równocześnie spowodowało, że Hamlet rozszczekał się i pobiegł do drzwi frontowych. -Dobre nieba, nie wiem, kto przyszedł, ale w tej chwili nie przyjmujemy. Ojej. Powinnam była wiedzieć, że jesteś za młoda i za bardzo niewinna, by poradzić sobie z londyńskimi chwatami, a zwłaszcza z lordem Dunravenem. To wszystko moja wina. -Ciociu Beatrice, proszę, niech się ciocia tak o mnie nie martwi, bo ja się wcale nie martwię. W saloniku pojawił się Phillips. Millicent podeszła do okna i czekała, aż poda wizytówkę gościa ciotce. Musi znaleźć odpowiednie słowa, które pozwolą jej przekonać lady Beatrice, że nie da się zmusić do małżeństwa nawet z mężczyzną, którego kocha. Ale zamiast podejść do ciotki, Philllips skierował się ku niej i powiedział: -Przepraszam, panienko. Lord Dunraven mówi, że nie ma przy sobie wizytówki, ale musi natychmiast z panienką po rozmawiać. Pod Millicent ugięły się nogi. Zabrakło jej tchu. Chandler przyszedł. Odepchnęła go od siebie, nie zgodziła się z nim zobaczyć, a mimo to przyszedł. Serce jej rozśpiewało się i roztańczyło w piersiach. Ale przecież nie może się z nim zobaczyć. Nie będzie go zmuszała, by się z nią ożenił. -Poproś go - oznajmiła ciotka Beatrice. -Nie. Proszę zaczekać, ciociu Beatrice. Ja nie chcę się z nim widzieć. -Ale ja chcę. -Nie chcę słuchać tego, co ma do powiedzenia. Phillips, proszę powiedzieć hrabiemu, że nie przyjmuję. W tym momencie, nie czekając, aż go służący zapowie, do salonu wszedł Chandler, trzymając w dłoni kapelusz i ręka- wiczki. Taki był pewny siebie, taki szykowny. Serce Milli-cent na moment zamarło w piersi. -Lady Beatrice. - Ukłonił się i ucałował jej dłoń. - Dobrze pani wygląda. -Dziękuję, milordzie - powiedziała lady Beatrice z napięciem. - Coś mi się zdaje, że właśnie z panem chciałam się zobaczyć. Millicent stała nadal przy oknie. Nogi tak się pod nią uginały, że nie była w stanie dać kroku w stronę Chandlera. Czuła się uszczęśliwiona, wdzięczna, że przyszedł się z nią zobaczyć, i niczego nie pragnęła bardziej, niż podbiec i rzucić mu się w ramiona. Musi jednak zachować stanowczość. Nie wolno jej zmieniać decyzji: nie zmusi go do małżeństwa. Chandler odwrócił się do niej. -Panno Blair. -Lordzie Dunraven. -Przepraszam, że się paniom narzucam, ale mam szczególny powód, by dziś wieczorem złożyć tę wizytę. -Nie wątpię - oświadczyła ciotka Beatrice. Millicent podeszła o krok bliżej. -Proszę nie mówić nic więcej, Chandler. Wszystko, co powiedziałam panu przedwczoraj w nocy, mówiłam serio. Nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia. Myślę, że najlepiej byłoby, gdyby pan teraz odszedł. Chandler nie spuszczał z jej twarzy stanowczego spojrzenia. -Ja również wszystko, co mówiłem, traktowałem serio, Millicent. Zostało nam wiele spraw do omówienia, ale najpierw muszę zająć się czymś innym. Przyprowadziłem ze sobą kogoś, kto chce się z paniami zobaczyć. -Doprawdy, lordzie Dunraven, za wiele pan sobie pozwala, przychodząc tu bez zapowiedzi i przyprowadzając ze sobą gościa - fuknęła lady Beatrice. - To przekracza już wszelkie granice. -Tak - poparła Millicent reprymendę ciotki. - Obawiam się, że to nie najlepszy moment na przyjmowanie gości. Twarz hrabiego rozjaśnił szeroki uśmiech, a oczy zabłysły, jakby rozjarzyło się w nich słońce. -Myślę, że tego akurat gościa nie zechcą panie odprawić. Podszedł do drzwi i wyciągnął dłoń. Do pokoju wkroczyła matka Millicent. „Miłość to słońce po deszczu radosne". Taka sama radość ogarnia cały Londyn, że jeszcze jeden wspaniały Sezon zbliża się ku końcowi. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Millicent własnym oczom nie mogła uwierzyć. -Mama - wyszeptała. Lady Beatrice aż dech zaparło. -Dorothy? Hamlet zaczął szczekać. -Tak, to ja - wykrzyknęła Dorothy ze ślicznym uśmie chem na twarzy. - W Londynie, po raz pierwszy od dobrze ponad dwudziestu lat. Do salonu wprowadził ją Chandler. Matka szła tak lekkim krokiem, że wydawała się płynąć w powietrzu. Miała na sobie modną suknię podróżną w kolorze ciemnośliwkowym i dopasowany do niej koronkowy marszczony kapelusz. Spojrzała na Hamleta, który wskoczył na kolana Beatrice i rozszczekał się teraz na dobre. - Ależ z ciebie opiekuńczy piesek, prawda? Chandler odsunął się o krok od jaśnie pani, a ona pytająco spojrzała na Millicent. -Czy od mojej córki mogę spodziewać się uścisku, czy wyłącznie milczenia? -Ależ oczywiście, że uścisku. - Millicent podbiegła do matki, mocno ją przytuliła i dopiero potem ucałowała w obydwa policzki. - Jak dobrze mamę znowu widzieć. Po prostu taka się czuję zaskoczona i taka szczęśliwa, że sama nie wiem, co powiedzieć. -I ja się ogromnie cieszę, że cię widzę, kochanie. Wyglą dasz cudownie. - Poklepała córkę z uczuciem po policzku. - Coś mi się zdaje, że londyńskie życie dobrze ci zrobiło. Tu zerknęła na Chandlera i mrugnęła do niego. Mrugnęła? Co tu się dzieje? Co Chandler robi w towarzystwie matki i co jej powiedział? -Mamo, skąd się tu mama wzięła? Dlaczego mama przyjechała? Jak mama poznała Chandlera? - Pytania wpadały Millicent do głowy jedno za drugim, tak że nie nadążała z ich zadawaniem. -Phillips, proszę zabrać Hamleta na górę - poleciła ciotka Beatrice, podając rozszczekanego pieska kamerdynerowi. - Za dużo tu się dzieje, by mógł się uspokoić. Matka Millicent zignorowała wszystkie pytania córki, co do jednego, i jak tylko Phillips zabrał Hamleta z ramion bratowej, zwróciła się do niej: -Kochana Beatrice, a jak ty się miewasz? Kiedy to myśmy się widziały? Od twojej ostatniej wizyty u nas w domu minęło chyba co najmniej dziesięć albo dwanaście lat. Wyglądasz wspaniale. Wizyta Millicent musiała być dokładnie tym, czego ci było trzeba. - Pochyliła się i ucałowała starszą damę w obydwa policzki. -Dziękuję, Dorothy, ale w tej akurat chwili czuję się nieco wstrząśnięta nadmiarem emocji. -Podobnie jak ja - przyznała Dorothy. - Bo lord Dunra-ven wszystko mi wyjaśnił. -Wszystko? - zapytały jednym głosem Millicent i Beatrice i popatrzyły na siebie. -Chyba tak - powiedziała matka Millicent i zerknęła najpierw na Chandlera, a potem na córkę. -Mamo, czy czytała mama popołudniową gazetę? - zapytała Millicent, która nadal usiłowała się dowiedzieć, z jakiego to powodu jej matka pojawiła się w Londynie. -Oczywiście, że nie, kochanie, przecież dopiero co przyjechaliśmy do miasta i przyszliśmy prosto tutaj. -I ani o jedną chwilę nie za wcześnie. Phillips, proszę podać naszym gościom herbatę i brandy. - Ciotka Beatrice zdążyła wydać to polecenie, zanim kamerdyner zniknął za drzwiami. - A kiedy będziesz wracał, przynieś mi syrop to-nizujący. Chyba się muszę czymś wzmocnić. Chandler spokojnym, pewnym krokiem podszedł do Millicent. Natężenie, z jakim jego niebieskie oczy wpatrywały się w twarz dziewczyny, było tak silne, że przypominało pieszczotę. -Powiedziałem pani, że mamy wiele spraw do omówienia - zwrócił się do niej półgłosem. - Czy teraz mi pani wierzy? Serce Millicent zaczęło tłuc się w piersiach. -Wydaje mi się, że tak. -Czy zechce pani ze mną porozmawiać? -Jak najbardziej, sir. Myślę, że powinien mi pan wiele spraw wyjaśnić. - Hrabia popatrzył na nią z osobliwym wyrazem twarzy. -A więc może wyszlibyśmy do ogrodu i pozwolili, by pani matka i ciotka odnowiły dawną znajomość. -Sądzę, że to doskonały pomysł. Millicent otrzymała od matki pozwolenie na przechadzkę po ogrodzie w towarzystwie lorda Dunravena. Wyszli oboje przez drzwi na tyłach domu i usiedli na jednej z ławeczek w pobliżu pomnika Diany. Lekkie podmuchy wiatru rozwiewały pasemka włosów hrabiego, a promyki słońca zapalały w nich lśniące iskierki. Dunraven usiadł w przyzwoitej odległości od Millicent, ale dziewczyna wyczuwała bijące od niego ciepło i siłę, chociaż jej nie dotykał. Wcześniej, w swojej sypialni, przygotowała się na to, że będzie bohaterką skandalu, i jakoś się z tym problemem uporała, ale przyjazd Chandlera i matki całkowicie ją zaskoczył. Doszła jednak do wniosku, że najpierw musi zapytać o coś innego. -Czy to pan podmienił mój tekst dla lorda Truefitta w „The Daily Reader" na swój? -Już po raz drugi wspomina pani o „The Daily Reader". Millicent, od dwóch dni nie widziałem żadnej gazety na oczy. Nie wiem, o czym pani mówi. Millicent uwierzyła mu. Nie sądziła, by stać go było na tak podły postępek; no dobrze, ale jak doszło do tego, że w towarzystwie jej matki pojawił się w domu ciotki? -Co mama miała na myśli, kiedy mówiła, że wszystko jej pan wyjaśnił? -Wyjaśniłem wszystko, co mogło mieć dla niej znaczenie. Nie wspominałem o tym, że spędziliśmy we dwoje kilka chwil w mojej miejskiej rezydencji, i nie widzę powodu, by się o tym miała dowiedzieć. -Obawiam się, że dowie się, i to całkiem niedługo. Ziściło się to, czego najbardziej się bałam. -O czym pani mówi? -Ktoś zobaczył, jak wychodziłam nad ranem z pana domu; wiadomość o tym znalazła się dziś w rubryce lorda Truefitta. Twarz Chandlera zachmurzyła się gniewnie. -Czy jest pani pewna? -Kilka minut temu osobiście rubrykę czytałam. -Diabli nadali, jak to się stało? -Nie mam pojęcia. Ciotka i ja właśnie o tym rozmawiałyśmy, kiedy pan przyszedł. Ktoś musiał widzieć, jak wychodziłam od pana, napisał o tym i jakoś udało mu się wymienić mój tekst na swój. Mogę tylko wysunąć przypuszczenie, że zapłacił jakiemuś pracownikowi „The Daily Reader" za dokonanie zamiany. W oczach Chandler zabłysło zrozumienie. -Chyba wiem, kto mógł panią widzieć. -Kto? -Lord Heathecoute. Millicent dech zaparło. -To by się doskonale zgadzało. Skąd pan wie, że on tam był? -Pojawił się przy moich drzwiach niemal zaraz po pani odjeździe. Musiał widzieć, jak pani wychodziła. -A czego chciał? -Przyszedł zwrócić mi kruka i powiedział, że znalazł wszystkie ukradzione przez małżonkę przedmioty. Prosił, bym porozmawiał z władzami i pomógł mu uwolnić żonę. Muszę przyznać, że byłem w piekielnie podłym nastroju po tym, jak mnie pani tak raptownie opuściła; na dodatek nie podjęliśmy przecież żadnej wspólnej decyzji. Nie przypominam sobie, bym sympatycznie zareagował na jego prośbę. Millicent potrząsnęła głową. -Oczywiście, że musiał to zrobić wicehrabia. Jego pierwszego powinnam była podejrzewać. Musiał kogoś w redakcji przekupić, żeby zamienił teksty. -Czy on wie, że pracuje pani dla kroniki towarzyskiej? Millicent zastanawiała się przez chwilę, do czego powinna się przed Chandlerem przyznać, a co hrabia wie już sam z siebie. -Tak. Poza moją... oprócz lorda Truefitta, wicehrabia i je go małżonka to jedyni w całym Londynie ludzie, którzy o tym wiedzą. Ale najważniejsze wydaje mi się teraz pyta nie, w jaki sposób poznał pan moją matkę. Twarz Chandlera przybrała pełen namysłu wyraz. -Pojechałem do niej do domu. -Chandler, nie pora bawić się w dwadzieścia pytań. -Dlaczego? Tak świetnie pani w to gra. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. -Proszę nie żartować. Nigdy nie powiedziałam panu, jak się moja matka nazywa. W jaki sposób dowiedział się pan, gdzie mieszka? Zamyślenie na twarzy Chandlera pogłębiło się; powiedział z wahaniem: -Kazałem przeprowadzić prywatne dochodzenie w sprawie pani i pani rodziny. -Niemożliwe. -A jednak. Millicent zakipiała z oburzenia. -Pan mnie szpiegował? -W pewnym sensie taka interpretacja mogłaby być słuszna. Wolałbym jednak, by zrozumiała pani, że kiedy nie chciała mi pani nic o sobie powiedzieć, zacząłem się martwić. -Jak mógł pan mi coś takiego zrobić? -Musiałem dowiedzieć się, czy ktoś nie zmusza pani do robienia tego, czego pani robić nie chce. Tak więc, kiedy poleciłem Doultonowi, by zainteresował się sytuacją finansową rozmaitych osób z towarzystwa, poprosiłem przy tym, by dowiedział się i o panią. Millicent głęboko odetchnęła i na moment odwróciła od lorda wzrok. Jej irytacja już słabła. Trudno było na niego się złościć, skoro tak bardzo go kochała i czuła się wdzięczna, że jej pomyślność leżała mu na sercu. Odwróciła się znowu twarzą do Dunravena. -Jak wiele się pan o mnie dowiedział? -Mniej, niż bym chciał. -To dobrze. Wciąż jeszcze mogę zachować pewną tajemniczość. -Może - powiedział z półuśmiechem Dunraven. Millicent zastrzygła uszami i zaczęła mieć się na baczności. -Co pan przez to rozumie? -Doulton dowiedział się, że reputację pani matki podczas jej debiutanckiego sezonu zrujnował skandal i że ojciec wy- dał ją za hrabiego Bellecourte, człowieka więcej niż dwa razy starszego od niej. Pani urodziła się w dwa lata później. I wiem, że lady Beatrice jest pani ciotką. Dlaczego zachowywała pani ten fakt w tajemnicy? -Ciotka uważała, że najlepiej będzie, jeżeli nikt nie dowie się o naszym pokrewieństwie; miało mnie to uchronić przed wypytywaniem. I jedynie pan, sir, obstawał przy tym, by się czegoś więcej o mnie dowiedzieć. -Zafascynowała mnie pani. To stwierdzenie podniosło Millicent na duchu. -Ale po co pojechał pan zobaczyć się z mamą? Przecież dowiedział się pan już chyba wszystkiego, czego się o mnie można było dowiedzieć. -Nie do końca. O pani rodzinie, Millicent, dowiedziałem się jeszcze przed pani pobytem w moim domu. -I słowem pan o tym nie wspomniał. Powinien był mi pan powiedzieć. -Chciałem, by mi pani zaufała. Chciałem, by pani z własnej woli podzieliła się ze mną tym, co już wiedziałem. -Może tak trzeba było zrobić - przyznała Millicent, zastanawiając się, czy sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby mu powiedziała. -Rozpaczliwie próbowałem nakłonić panią do zwierzeń tamtego ranka, kiedy byliśmy razem, i jeszcze później tego samego dnia, kiedy przyszedłem z wizytą, a pani nie chciała się ze mną zobaczyć. -Pamiętam. -Tak więc musiałem sprawę rozwiązać bez pani. I dlatego postanowiłem pojechać do pani matki. Pędziłem dzień i noc na złamanie karku, często zmieniając konie, byle do jej domu dojechać jak najszybciej. Millicent się przestraszyła. -Czy powiedział pan jej, czym się zajmowałam? -Nie. -Dziękuję panu. Wiem, że nie zrozumiałaby, dlaczego musiałam to zrobić. - Oddychała teraz lżej, wdzięczna, że nie zdradził matce, iż córka pisuje do „ciekawostek-błaho-stek". Miała wciąż jeszcze nadzieję, że uda jej się ukryć przed rodzicielką ten okruch informacji. -Zadawałem pani matce wiele pytań, sądząc, że gdyby orientowała się w sprawie, dowiedziałbym się o tym. Ale stało się dla mnie jasne, że jej zdaniem wyjechała pani do Londynu wyłącznie po to, by towarzyszyć niedomagającej ciotce, i że nie ma tu pani żadnej innej misji do spełnienia. -To dobrze. -Nie dla mnie. Byłem przekonany, że ktoś zmusza panią do pisania dla kroniki towarzyskiej, i to przekonanie doprowadzało mnie do szaleństwa. Nie mogłem znieść myśli, że ktoś ma nad panią taką władzę. Aż wreszcie, kiedy wracałem powozem z pani matką, doszedłem do tego, jak się sprawy mają. Millicent znowu zesztywniała, ale usiłowała tego po sobie nie pokazać. Czy Dunraven naprawdę wie, czy też tylko ble-fuje, by nakłonić ją do zdradzenia tego, czego chciał się dowiedzieć? -Do czego pan doszedł? Na ustach hrabiego pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. -Nie tyle do czego, ile do kogo. Wiem, kto zmusza panią do współpracy z lordem Truefittem. -Chandler - szepnęła Millicent - nie musi się pan o mnie martwić. Nikt mnie do niczego nie zmusza. -Robi pani to dlatego, że ktoś panią poprosił? -Tak. -Ktoś bardzo bliski, na kim pani zależy? -Nie chcę już więcej na ten temat mówić. -Nie musi pani. Pani ciotka jest lordem Truefittem, prawda? Lord to w rzeczywistości lady. -Tak. Jak pan do tego doszedł? - Millicent głęboko, z ulgą odetchnęła. Wyraźnie się cieszyła, że może powiedzieć mu prawdę. -To jedyna logiczna odpowiedź. Choroba lady Beatrice nie budziła wątpliwości. Jaśnie pani nie mogła brać udziału w przyjęciach i imprezach towarzyskich, więc w zastępstwie posyłała panią, by zbierała pani dla niej informacje. Millicent pochyliła się bliżej ku Chandlerowi. -Muszę prosić pana, by pan nikomu o tym nie mówił, lordzie Dunraven. Ciotka Beatrice posłała po mnie po tym, jak upadła i się potłukła; zażyczyła sobie, żebym przyjechała i wypełniała jej obowiązki, dopóki nie wyzdrowieje. Nie chciałam się tej pracy podjąć i nie najlepiej mi ona wychodziła. -Niech pani nie będzie taka skromna. Uważam, że robiła to pani bardzo dobrze. Oszukała pani mnie i doprowadziła do tego, że Andrew chciał panią odnaleźć i zdemaskować lorda Truefitta. -Proszę sobie nie żartować, ze względu na ciotkę. Nie mogłam odmówić siostrze mojego ojca. Nie obchodzi mnie własna reputacja. Tak czy owak została zrujnowana, ale jeżeli informacja się rozejdzie, ciotka straci zatrudnienie i będzie zmuszona w hańbie opuścić Londyn. Nie chcę, by tak się stało. -Millicent, nie musi pani prosić. Tajemnica pani ciotki jest u mnie bezpieczna. Millicent z trudem chwytała powietrze. Wierzyła Chandlerowi. I tak bardzo chciała wtulić się w jego ramiona. Umiał ją uspokoić samym wyrazem twarzy. -Dziękuję panu - powiedziała, a potem zapytała: - W jaki dokładnie sposób udało się panu przekonać matkę, by przyjechała z panem do Londynu? -Och, to było łatwe. -Znam moją matkę, sir, i wiem, że nie mogło to być łatwe zadanie. Co pan jej powiedział? -Nie powiedziałem, tylko poprosiłem. Poprosiłem ją o pani rękę. -Och, nie. Chandler, po co wciągać w' to moją matkę? Nie zmusi mnie, bym pana poślubiła, zapewniam pana. Nie zgadzam się, by tych kilka krótkich chwil, jakie spędziliśmy razem w pana salonie, stało się powodem, dla którego mielibyśmy się pobrać. -Ja nie dlatego chcę się z panią żenić, chociaż i ten powód by wystarczył. - Chandler zniżył głos.> - Chcę, żeby pani za mnie wyszła, ponieważ kocha mnie pani równie mocno, jak ja kocham panią. Bo kochasz mnie> prawda? Millicent otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przez kilka sekund nie udało jej się wydobyć głosu. Za bardzo się czuła oszołomiona, za bardzo uszczęśliwiona, za b,ardzo stropiona. -Tak. Och, tak, kocham cię, ale przecież pisywałam do brukowców, a teraz wspomnieli tam o mr'ie i moja reputacja została zrujnowana. Nie jestem odpowiednią żoną dla ciebie, Chandler. -Jesteś. Nie obchodzi mnie żaden z wymienionych przez ciebie powodów. Kocham cię. Millicent pochyliła się ku niemu. -Nigdy nie sądziłam, że usłyszę, jak wypowiadasz te słowa. Czy jesteś pewien, że mnie kochasz? -Nie mam najmniejszych wątpliwości co do moich uczuć dla ciebie. -I nie dlatego tak mówisz, że uważasz że powinieneś, przez to, co się wydarzyło między nami, albo przez to, co napisano w rubryce lorda Truefitta? -Kocham cię, Millicent. Nie mógłby już tego powiedzieć wyraźniej, ale ona wciąż nie mogła mu uwierzyć. Nie mogła uwierz/ć, że może ziścić się tak nieprawdopodobne marzenie. -Jak...? -„Jak ciebie kocham? Każesz mi wyliczać? -Jak możesz być pewien, że kochasz właśnie mnie, skoro w twoim życiu było tyle kobiet? -To prawda, ale nigdy wcześniej nie byłem zakochany... nie kochałem naprawdę i nie czułem do nikogo tego, co czu ję do ciebie. Jesteś pierwszą kobietą, z którą chcę być dniem i nocą. Nie tylko chcę cię trzymać w ramionach i mieć cię w swoim łożu, ale chcę, byś zamieszkała ze mną w moim do mu, chcę, byś mi dała dzieci. - Zajrzał jej głęboko w oczy. - Millicent, po prostu zaufaj mi, kiedy mówię, że to ty jesteś damą, z którą chcę przeżyć życie. Usta Millicent powoli rozszerzyły się w uśmiechu, przepełniła ją radość. -Kocham cię, Chandler. -To właśnie chciałem usłyszeć. Zaraz jutro z rana wystąpię o pozwolenie, żebyśmy mogli się pobrać. To następny powód, dla którego musiałem przywieźć tu twoją matkę. Chyba chcesz, żeby była na twoim ślubie, prawda? -Oczywiście. - Rzuciła mu się w objęcia, a on przez chwilę mocno ją tulił, a potem szybko wypuścił z ramion. -Nie możemy pozwolić, by matka przyłapała nas na tak czułych uściskach. Millicent uśmiechnęła się do niego słodko. -Czy boisz się może, że każe ci się ze mną ożenić? Chandler parsknął śmiechem. -Już wyraziła na to zgodę. Uważa, że jestem bardzo dobrą partią. -Nic więc dziwnego, że przyjechała w tak dobrym nastroju. Pragnęła już, żebym wyszła za mąż. - Millicent przerwała i powiedziała: - Chandler, chciałabym prosić cię, żebyś coś dla mnie zrobił. -Zrobię wszystko, o co tylko poprosisz - uśmiechnął się do niej. -Czy zechciałbyś skontaktować się z lordem Heathe- coute? Gdybyś pomógł jego małżonce i porozmawiał z wła dzami, może wicehrabia nie zdradziłby, że to ciocia Beatrice jest lordem Truefittem. -Czy wie, że to ona? -Tak. W całym mieście nie wiedział o tym nikt, poza wi-cehrabiostwem, no i poza osobą, z którą ciotka kontaktowała się w „The Daily Reader". I oczywiście jeszcze poza tobą i mną. Och, tyle już ludzi o tym wie, że trudno będzie zachować jej tożsamość w sekrecie. -Nie martw się o lady Beatrice. Kiedy twierdziłem, że twojej ciotce niczego więcej brakowało nie będzie, mówiłem poważnie. Zajmę się nią. - Uśmiechnął się do Millicent. - Za kilka dni zostaniesz moją żoną. Twoja rodzina będzie moją rodziną. -Chandler, taka jestem szczęśliwa, że mnie kochasz, ale rozumiesz, że muszę nadal pisać do rubryki towarzyskiej, dopóki ciotka nie poczuje się lepiej? Chandler przycisnął palec do jej warg. -Nie. -Nie mam wyboru. - "Udało jej się pokiwać głową i powiedzieć to mimo lekkiego nacisku palca Chandlera. -Nie, Millicent. Będzie musiała znaleźć sobie kogoś innego, by dla niej szpiegował. -Nie wiem, kto... - Millicent urwała. - Ależ oczywiście, że wiem. Poproszę lady Lynette. Chandler zdjął palec z warg narzeczonej i ujął ją za rękę. -Córkę księcia? -Tak, ona uwielbia plotki. -Jestem pewien, że da się to tak urządzić, byś się więcej w tę sprawę nie angażowała. Millicent roześmiała się i uścisnęła jego dłoń. -Muszę jeszcze tylko napisać do rubryki jeden tekst. -A dlaczego musisz? -„Miłość to słońce..." i tymi słowy może radować się śmietanka towarzyska: oto pierwszy z trzech hrabiów z Okropnej Trójki został złapany. Z wiarygodnego źródła dowiedzieliśmy się, iż lord Dunraven stara się o specjalne pozwolenie, by poślubić pannę Millicent Blair. Chandler szybkim ruchem przysunął się bliżej do niej na ławce. -Chyba zgodzę się, byś napisała ten ostatni tekst dla kro niki towarzyskiej. Millicent zajrzała mu w oczy. -Czy jesteś pewny, że mnie kochasz, Chandler? „Wątp, czy gwiazdy lśnią na niebie; wątp o tym, czy słońce wschodzi; wątp, czy to prawdy blask nie zwodzi; lecz nie wątp, że kocham ciebie". Kocham cię, Millicent. -A ja kocham ciebie, Chandler. Przysunął się jeszcze bliżej i przycisnął sobie do serca jej dłoń. -Czy zostaniesz moją żoną? Spojrzała mu z uśmiechem w oczy. -A już myślałam, że nigdy o to nie zapytasz. Chandler chwycił ją w objęcia i pocałował mocno w usta. Pod jego dotknięciem Millicent zadrżała z rozkoszy. Koniec książki.