Capek Karel Bajki i przypowiastki


KAREL CAPEK

BAJKI I PRZYPOWIASTKI

Z JĘZYKA CZESKIEGO PRZEŁOŻYŁA ANNA JOLANTA BLUSZCZ
WSTĘPEM OPATRZYŁ JÓZEF ZAREK
TYTUŁ ORYGINAŁU BAJKY A PODPOVIDKY
JÓZEF ZAREK:
INNY ŚWIAT KAROLA APKA
1
K. apek jest drugim po J. Haśku pisarzem czeskim, znanym tak szerokim rzeszom
czytelników. Jego utwory tłumaczono na ponad trzydzieści języków. Budziły one
duże zainteresowanie również w Polsce. Blisko dwadzieścia tomów przekładów i
wznowienia świadczą o tym dowodnie. Ba, posiadamy nawet własną monografię apka,
wydaną w tym samym roku co pierwsza monografia czeska! Dane te mogą wskazywać,
że twórczość popularnego prozaika i dramaturga nie kryje już dla nas żadnych
tajemnic. Tak jednak jeszcze nie jest. A przekonać się o tym można sięgając po
oddawaną właśnie do .rąk czytelników książkę. Takiego apka dotychczas nie
znamy.
Do tej pory, stosownie do wielkości autora Inwazji jaszczurów tłumaczono na
język polski głównie jego wielkie dzieła. Wielkie w znaczeniu przenośnym i
dosłownym, jako że dominują wśród nich głośne dramaty i powieści. Skromniejsze
ilościowo są przekłady opowiadań. Zupełnie zaś ubogo wyglądają przekłady utworów
jeszcze .drobniejszych. Tymczasem rozmiar dzieła nie pozostaje w żadnym
uchwytnym związku z jego wartością. Walory większości aforystycznych "bajek",
najdrobniejszego z uprawianych przez pisarza gatunków, nie pozostawiają chyba co
do tego wątpliwości.
Bajki i przypowiastki ujawniają nie tyle interesującą fabułę lub bogactwo
szczegółów, znane nam z innych utworów, co raczej ich brak. Trawestując jedno ze
znanych zdań apka można by powiedzieć, że im bardziej złożona jest akcja, tym
skromniejsze są prawdy, jakie ona przekazuje. Rezygnacja z tej złożoności,
ograniczenie się do jednego zdarzenia jest więc równoznaczne z wyeksponowaniem
myśli. W przypadku "bajki" będzie to prawda
morał. Ta, o której w poświęconym
jej felietonie autor napisze, że najlepsza jest wówczas, gdy rzeczywistość może
się od niej czegoś dobrego nauczyć.
Ze względu na wielkość i tendencje poznawczo
dydaktyczne umieszczamy Bajki na
jednym z biegunów twórczości apka. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę budowę
wewnętrzną tych utworów, fakt, że materiałem "bajki" i "przypowiastki" jest
mówienie, czy dokładniej wypowiedź, to wtedy trzeba je umieścić w centrum, na
linii łączącej powieść z dramatem. Jeśli zaś na plan pierwszy wysuniemy
poruszaną w nich problematykę, to wówczas musimy je wsunąć między powieść a
felieton. Owo centralne położenie prezentowanych utworów jest o tyle istotne, że
dzięki temu skupia się w nich jak w soczewce to, co dla ich autora
najistotniejsze: wspomniane już zainteresowanie prawdą oraz językiem mówionym,
czy wreszcie fascynacja "innością" świata tymi jego stronami, które są
przeciętnemu czytelnikowi nieznane lub na które nie zwraca on uwagi. Ambicją
pisarza jest wypełnienie luki w wiedzy o świecie i o człowieku. Luki, która może
się okazać dla człowieka groźna.
W jednej z uwag na temat "innego świata" czytamy u apka: "Sądzę, że na to, by
wyobrazić sobie inny świat, nie trzeba ani snów, ani halucynacji. Inny świat
jest bowiem wszędzie tam, gdzie nas jeszcze nie było, jest za linią horyzontu,
na dnie wody, za murem niedostępnego ogrodu. Gdy jako mały chłopiec zakradłem
się przez płot do obcego ogrodu, przysięgam, że znalazłem tam kwiaty
cudowniejsze niż gdziekolwiek indziej i że rwałem owoce o smaku nie znanym mi i
wspaniałym. Następnie inny świat znajduje się również tam, gdzie przynajmniej
inni nie byli i nie widzieli owych rzeczy przedziwnych i niezwykłych, które my
ujrzeliśmy. Inne światy są wszędzie, dokąd dotarli wędrowcy i awanturnicy
oczarowani tym, że widzieli więcej niż inni. Za każdą granicą, która ogranicza
nasze doświadczenie, znajduje się inny świat"*.
Uwagę tę przytoczyłem prawie w całości nie dlatego, że mówi ona o jednym z
motywów bajki czy baśni, ale dlatego, że jest niezwykle charakterystyczna dla
apka i dla jego postawy wobec świata. Pisarza tego nie interesuje bowiem
naprawdę ani świat "przeciętny", ani świat całkowicie wymyślony, lecz świat,
jakim można go zobaczyć i świat, jakim on stać się może. Takiej postawie
zawdzięczamy kolejne literackie wersje i odmiany apkowskiego świata.
2
Wariantem "innego świata", który przyniósł pisarzowi światową sławę był wariant
futurologiczny. Odnajdziemy go w dramatach: RUR (Rossumłs Universal Robots) i
Sprawa Makropulos oraz w powieściach: Fabryka absolutu i Krakatit. Cała ta seria
utworów pojawia się w latach 1920
1924. Akurat wtedy, gdy w Czechach konstytuuje
się awangarda literacka, gloryfikująca współczesną cywilizację i z nadzieją
patrząca na jej rozwój. W obrazach apka postęp nie uszczęśliwia jednak
ludzkości. Przeciwnie prowadzi do katastrofy. Dokonuje się on bowiem w sferze
techniki, a nie mentalności człowieka.
Roboty z RUR (nota bene słowo "robot" zostało stworzone przez apka) mają
wyzwolić człowieka od pracy i uczynić go bardziej szczęśliwym, ludzkim. Jednak
zło, miast ulec likwidacji potęguje się. W efekcie wybucha bunt robotów,
przynoszący zagładę ludzkości. Jedyny promyk nadziei stanowi perspektywa
mimowolnego uczłowieczenia robotów.
W związku z RUR, jak i następnymi utworami, często mówi się o utopii. Jak jednak
widać, mamy do czynienia raczej z antyutopią. Dramat nie pokazuje przecież
świata idealnego, a nawet przeczy możliwości jego istnienia. Podobną wymowę
posiada Sprawa Makropulos, w której odkrycie eliksiru życia antagonizuje ludzi.
Motyw cudownego odkrycia lub wynalazku podejmują także obie wspomniane powieści,
lecz i w nich osiągnięcia myśli ludzkiej prowadzą świat ku przepaści. W Fabryce
absolutu dzieje się tak za sprawą karburatora, który rozkłada materię w sposób
doskonały, wyzwalając energię i dając produkt uboczny absolut. Masowa
produkcja karburatorów rodzi w świecie chaos i grozi konfliktem totalnym w imię
przywłaszczonych sobie absolutów. W miejsce "królestwa ducha" pojawia się widmo
"świętej wojny". W następnej powieści światu zagraża, tytułowy krakatit
materiał, który również wyzwala olbrzymią energię. Niestety zainteresowani są
nim przede wszystkim przedsiębiorczy agenci i generałowie. Rzeczy wielkie
okazują się ostatecznie małymi.
Przedstawione sytuacje pełne są dramatyzmu nie dlatego, że odkrycia i wynalazki
są groźne, ale dlatego, że groźnymi czyni je człowiek. W parę lat później apek
napisze, że nie boi się władzy maszyn, lecz władzy człowieka nad człowiekiem.
Jako że "stosunek maszyn do ludzi zależy głównie od tego, jaki będzie stosunek
ludzi do ludzi".
Obawy pisarza nie były bezpodstawne. Już doświadczenie pierwszej wojny światowej
nauczyło go, jak łatwo apokalipsa może przybrać kształty realne. Wizja literacka
miała stanowić przestrogę. Jeszcze raz tę przestrogę pisarz powtórzy w latach
trzydziestych, kiedy niebezpieczeństwo przybierze kształt faszyzmu. Pojawi się
wtedy powieść Inwazja jaszczurów i dramat Biała zaraza. W obu utworach autor
posłuży się czytelną alegorią. Istniał już zresztą precedens w postaci
alegorycznej komedii Z życia owadów (1921), napisanej przez Karola apka
wspólnie z bratem Józefem. Na przykładzie motyli, żuków i mrówek pokazywała ona,
do czego zostaje sprowadzone życie, jeśli jednostki i społeczeństwa kierują się
popędami instynktów i prawem walki o byt. Totalitarne społeczeństwo owadów
zostanie teraz zastąpione przez totalitarne społeczeństwo płazów i szerzącą się
błyskawicznie epidemię "trądu".
W wypowiedzi radiowej z r. 1936 apek powie o Inwazji: "Nie chodziło tu o
fantazję; tę gotów jestem dać dodatkowo i bezpłatnie, ile kto zechce, ale
chodziło mi tu o rzeczywistość. Nic na to nie poradzę, ale literatura, która nie
troszczy się o rzeczywistość ani o to, co się naprawdę dzieje ze światem, która
nie chce reagować na to z siłą, jaka dana jest słowu i myśli, taka literatura
to nie moja specjalność"*. Dobitnym potwierdzeniem tej wypowiedzi, poza
działalnością obywatelską pisarza, stał się ostatni dramat apka, Matka (1938),
z symboliczną sceną, w której kobieta posiadająca jedynego syna mąż i starsi
synowie zginęli w walkach wcześniej decyduje się dać mu do ręki broń. Scena ta
jest tym bardziej wymowna, że wyszła spod pióra autora, znanego ze swych
poglądów pacyfistycznych.
3
Pod ciśnieniem zdarzeń zewnętrznych apkowski "inny świat" zyskuje wiele rysów,
które określa się mianem realistycznych. Prowadzi to do ukształtowania się prozy
opozycyjnej względem utworów typu science
fiction. Za skrajny przypadek takiej
prozy trzeba uznać Pierwszą brygadę, powieść mocno osadzoną w środowisku
górniczym i skupiającą uwagę na tych wartościach, które każą człowiekowi
walczyć solidarnie o życie innych. Czyni to m.in. główny bohater Standa. Analiza
psychologiczna jego postaci zajmuje w utworze sporo miejsca. Zatem nie fabuła i
nie narracja wysuwają się w powieści na czoło, lecz właśnie bohater.
Podobną, choć nie zawsze tak dominującą pozycję bohatera obserwować możemy w
utworach, które podejmują problematykę prawdy. Prawda bowiem odnosi się u apka
przede wszystkim do człowieka. Widać to szczególnie w dziełach z lat
trzydziestych, a więc w Trylogii oraz nie dokończonej powieści Osiem twarzy
mistrza Foltyna. Ale początki apkowskiego zainteresowania prawdą pojawiają się
oczywiście znacznie wcześniej. Ślady tego odnajdziemy już w opowiadaniach z tomu
Boża męka (1917). Pogłębienie tej problematyki przynoszą teksty późniejsze, np.
włączone do Księgi apokryfów "Credo Piłata", czy niektóre opowiadania z cyklu
Opowieści z różnych kieszeni ("Poeta", "Zbiór znaczków"), wyraźnie zapowiadające
przyszłą Trylogię. Rzeczą znamienną jest też fakt, że szereg bohaterów w
wymienionych utworach posiadało swoje pierwowzory w rzeczywistości, np.
prototypem poety Jaroslava Nerada był czołowy przedstawiciel awangardy Vit?zslav
Nezval, prototypem Hordubala z pierwszej części Trylogii Juraj Hardubej z
kroniki sądowej Golombka, prototypem bohatera ostatniej części Trylogii poeta
Petr Bezruć*.
Zgodnie z założeniami bliskiego apkowi relatywizmu prawda ma charakter
względny, jest bowiem zawsze prawdą kogoś. O danym zdarzeniu czy danych cechach
człowieka można mówić dopiero wtedy, gdy się je postrzega, a postrzeganie jest
nieuchronnie zabarwione subiektywizmem patrzącego. Do istoty prawdy można zatem
docierać tylko w sposób pośredni zestawiając istniejące świadectwa i
wyciągając z nich wnioski. Nadto rzeczywistość i sam człowiek jawią się u apka
jako projekcja szeregu możliwości. Niektóre z nich zostają wykorzystane, inne
czekają na swoją okazję. Ale ważne są i te, i te. Dopiero wzdęte razem mówią coś
o człowieku. Dlatego nieprzypadkowo polski tytuł ostatniej powieści apka brzmi:
Osiem twarzy mistrza Foltyna.
Czy znaczy to, że dla pisarza wszystko jest relatywne? Nie. Zdanie takie
pozostaje przecież w sprzeczności z konsekwentnym relatywizmem. Pachnie jak
czytamy w Krytyce słów absolutyzmem. Dla konsekwentnego relatywisty "prawie
wszystko jest relatywne". Prawie, a więc nie wszystko. "Są rzeczy, które nie są
relatywne". Z przykładem takiej rzeczy zetknęliśmy się np. w dramacie Matka.
Wspomnieliśmy, że wielowarstwowość prawdy dochodzi również do głosu w Księdze
apokryfów. W zawartych tam utworach apek przypomina znane postacie historyczne
i literackie po to, by je "odbrązowić". Swoistą kontynuację takich zabiegów,
kontynuację, która przynależy raczej do literatury kanonicznej niż
apokryficznej, stanowią apkowskie Rozmowy z T. G. Masarykiem, będące próbą
stworzenia nieszablonowej biografii znanego filozofa i męża stanu Republiki
Czechosłowackiej.
4
Wśród wymienianych propozycji "innego świata" nie może zabraknąć propozycji
poetyckich apka. Tak się bowiem złożyło, że autor Trylogii dwukrotnie wpłynął
na kierunek ewolucji rodzimej poezji: jako tłumacz poezji francuskiej i jako
autor tomu szkiców Marsjasz czyli na marginesie literatury.
Pomysł przyswojenia literaturze czeskiej osiągnięć nowej liryki francuskiej
zrodził się u apka w okresie, gdy aktywnie uczestniczył on w ruchu tzw.
awangardy przedwojennej, działającej w latach 1911
1914 i propagującej sztukę
nowoczesną, głównie kubizm. Efekty pracy przekładowej ukazały się pod tytułem
Poezja francuska nowych czasów w dwa lata po zakończeniu I wojny światowej.
Drugie, rozszerzone wydanie antologii miało miejsce w r. 1936. Od tego czasu
przekłady apka osiągnęły w Czechach około dziesięciu wydań.
Największy rozgłos zyskał przekład Strefy Apollinaireła, uznanej przez czeską
awangardę międzywojenną za wzór poezji nowoczesnej i wielokrotnie naśladowanej.
Doszło nawet do tego, że tytuł wiersza zaczął funkcjonować jako nazwa gatunkowa.
Poetystów czeskich fascynowało zwłaszcza wprowadzenie przez tłumacza do poezji
języka mówionego, co pociągnęło za sobą modyfikację całej struktury wierszowej,
a więc słownika, składni, intonacji, rymu i rytmu*. Wyciągnęli oni z tego
wnioski również dla siebie.
Powyższe doświadczenie tłumacza wywarło też niewątpliwy wpływ na poszukiwania
apka
prozaika. J. Mukafovsky zatytułował np. swoje znane studium Proza Karola
apka jako liryczna melodia i dialog, stwierdzając, że "najważniejszym, a także
najtrwalszym rysem prozy apka jest jej melodyjność, innymi słowy dominująca
rolą intonacji"*.
Wskazane zainteresowanie młodego apka językiem potocznym koresponduje z
potwierdzonym jednoznacznie przez Marsjasza późniejszym zainteresowaniem formami
literatury popularnej. Jak wprowadzenie języka potocznego pchnęło poezję w nowym
kierunku, tak też sięgnięcie po formy popularne powinno pchnąć w nowym kierunku
prozę. Diagnoza apka będzie więc brzmieć następująco: "Gdyby się miała zrodzić
nowa ludowa, to jest przez lud przeżywana sztuka, musiałaby z pewnością zwrócić
się bezpośrednio w stronę ludzkiej i ludowej natury (). Należałoby ją wydobywać
z kiczu, a nie ze sfery ekskluzywnych wytworów; należałoby się rozejrzeć za
rozmaitymi prastarymi, tradycyjnymi formami (do których zaliczam również kronikę
sądową, film, eposy bohaterskie, powieści brukowe i inne niedocenione źródła) i
dopiero z tego zrobić sztukę"*
Diagnozę tę potraktują na serio nawet młodzi poeci skupieni w tzw. "Grupie 1942"
(w tym roku się ona ukonstytuowała), sięgając z jednej strony już nie po
mówione, lecz po nieliterackie formy języka, z drugiej zaś poszukując inspiracji
w wytworach folkloru miejskiego: sennikach, przesądach itp: Poświadcza to choćby
tytuł jednej z części tomiku J. Kołaf a Vrsovicky Ezop, brzmiący po prostu
"Marsjasz".
Jeszcze bardziej znacząca okaże się ona dla poszukiwań samego apka. Ten sięgnie
bowiem zdecydowanie po gatunki z bieguna przeciwnego poetyckości: po opowiadanie
kryminalne (w Opowieściach z różnych kieszeni), romans brukowy (w Krakaticie),
felieton (w Fabryce absolutu, czy w Inwazji jaszczurów) Wszystkie one zostaną
zarazem nobilitowane, podniesione do rangi literatury pięknej.
Szczególną karierę zrobią pod piórem apka różne odmiany felietonu. W nim
najpełniej dojdzie do głosu wręcz legendarna apkowska ciekawość i pasja
poznania świata, zaspokajana poza tym przez liczne podróże, zapoznawanie się z
pracą łudzi różnych zawodów, lektury książek z zakresu filozofii, fizyki,
biologia, czy hodowli kaktusów. Jak możemy przeczytać we wstępie do tomu
felietonów Listy z Włoch: "Właściwie na tym świecie powinno się widzieć
wszystko, wszystko bowiem warte jest widzenia: każdy człowiek, każda rzecz
niepozorna czy słynna. Nie ma niczego, co nie zasługuje na uwagę i spojrzenie".
Nowe potwierdzenie tej prawdy odnajdziemy w zbiorach felietonów: Listy z Anglii,
Wycieczka do Hiszpanii, Jak się co robi, Krytyka słów, Rok ogrodnika i całym
szeregu dalszych, wydawanych także po śmierci autora. Duża ilość tych felietonów
nie straciła swego uroku i aktualności do dzisiaj. I wypada wyrazić zdziwienie,
że poza Listami z Anglii żaden inny sensowny wybór niedostępny jest w języku
polskim. A byłoby to znakomite uzupełnienie i nierzadko komentarz do "wielkiej"
prozy apka.
W tym kontekście warto jeszcze na moment wrócić do Bajek i przypowiastek (w
oryginale: Bajky a podpovdky). Na ich przykładzie można prześledzić, w jaki
sposób apek adaptuje do własnych potrzeb istniejące schematy gatunkowe i jak je
nieustannie rozwija. I tak Przypowiastki są swoistą kontynuacją Opowieści z
różnych kieszeni, choć odwołują się tym razem do formy felietonu (szereg
felietonów z "Lidovych novin" nosi właśnie podtytuł "podpovdky"). Mają to być
opowiadania dziennikarskie dla najszerszego grona czytelników. Zamierzenie nie
zostało, co prawda, doprowadzone przez pisarza do końca, gdyż część tekstów
pozostała do śmierci autora w rękopisie, niemniej zasługuje ono z pewnością na
uwagę. Bajki również publikował apek w prasie, stopniowo osiągając ich
ostateczną postać, bliską epigramatowi i aforyzmowi. Jedyną cechą, która łączy
tę postać z gatunkiem bajki jest zachowana zazwyczaj perspektywa zwierzęca,
wyostrzająca i odnawiająca spojrzenie na rzeczywistość. W sumie zatem dzięki obu
eksperymentom apkowski świat zyskuje dalsze "inne" rysy. Rysy, o które może się
wzbogacić również świat dzisiejszego czytelnika.
BAJKI
BAJKI
WINA I KARA
Nie da się zaprzeczyć: nabrudzila. Teraz kuli się w najciemniejszym kącie z
dziką, zaciętą miną, błyska zielono oczami i macha ogonem wie, co ją czeka.
Nagle opadło z niej wszystko to, co składa się na wrażenie rozumnej i wytwornej
kotki; jest to złe, dzikie zwierzę z dżungli, bestia pełna lęku i nienawiści,
która śledzi cię płonącymi oczami jak odwiecznego wroga. Syczy jak wąż, kiedy
się do niej zbliżasz, jej zielone źrenice miotają płomienie grozy, wstrętu,
zawiści i występku: puf, puf, nie ruszaj mnie!
Trudno i darmo, kiciu, u nas ludzi winę trzeba odpokutować. Jest Prawo i
Porządek mówiące, że kot, który nabroi, zostanie przytrzymany na miejscu
przestępstwa i a masz! a masz! a masz! bezwstydnico! Wściekła i zbuntowana
grzesznica z oklapniętymi uszami kuli się pod tragiczną nawałnicą kary.
Załatwione! I jak wąż z brzuchem przy ziemi umyka nieszczęsna kreatura z miejsca
zbrodni.
Ale zanim sędzia wstanie, zadowolona, smukła kotka już siedzi pośrodku pokoju
jak gdyby nigdy nic i gorliwie wylizuje zmierzwione na grzbiecie futerko. Ogląda
się jeszcze trochę niepewnie na swojego kata, ale oczy ma już bursztynowe:
popatrz, jaka jestem śliczna, otwórz mi, ja chcę iść do kuchni.
Po czym odchodzi, starając się najwyraźniej nie spieszyć.
MEGALOMANIA
Było to psisko podobne do rękawiczki, z żabimi oczami, na cienkich nóżkach,
które ostrożnie podnosiło, jakby mu wiecznie marzły. W jego starej, głupiej
głowie nie mieściło się nic poza imieniem Pucio i świadomością, że za zrobienie
kałuży dostaje się baty.
Pewnego razu przy wtórze gromów rozwarły się niebiosa i potężną falą runęła
ciężka, dudniąca, mokra lawina. W jednej chwili piaszczysty podwórzec zamku
zamienił się w żółte jezioro, które z jękiem górskiego potoku spłynęło do parku,
tworząc głębokie strugi.
W tej właśnie chwili psisko człapało po schodach w dół. Kiedy zobaczyło przed
sobą ten dopust boży, zaczęło dygotać i skuliło chudy zadeczek w pokorze
kajającego się i skruszonego grzesznika: Ukarz mnie, panie, to ja zrobiłem tę
wielką kałużę.
SPRAWA HONORU
Został pokonany miażdżącą przewagą: trudno, wilczur jest cięższy i silniejszy od
takiego kudłatego pinczerka, przypominającego ledwie widoczną nad ziemią kupkę
kudłów, w którą wilczur wbijał swoje groźne kły.
Z tego walczącego kłębka wyciągnęła go za smycz jego pani. Pozwolił się ciągnąć,
ale oglądał się za swoim wrogiem: Ty tchórzu, ty strachajło! Och, gdyby mnie
tylko nie trzymali!
Teraz leży na dywanie i liże swoje krwawe rany. Kiedy spojrzy na niego jego
pani, macha zwycięsko kawałkiem ogonka: Ale mu wcisnąłem, no nie?
OPUSZCZONA
Przez trzy noce padało i przez trzy noce szary, pręgowany kocur nie przyszedł.
Czekała przyklejona do muru, aż jej łapki zziębły. W dzień natomiast, kiedy
myślała, że jej nikt nie słyszy, narzekała ciemnym, łamiącym się altem. Kiedy
chciałeś ją pogłaskać, umykała pod krzesło: Pardon, nie mam dziś nastroju.
Ale na trzeci dzień po takiej nocy sama rzucała ci się w objęcia z namiętną
pieszczotą: Głaskaj mnie, noś mnie, trzymaj mnie, pokaż ucho, pokaż brodę,
pokaż szyję! Jeszcze! Jeszcze! Ja nikogo na świecie oprócz ciebie nie kocham!
I mruczy, mruczy tak głośno"! spazmatycznie, że aż się krztusi.
FILEMON CZYLI O OGRODNICTWIE
KAPUSTA WŁOSKA
Cieszyła mnie. Była pełna, trochę oroszona i kędzierzawa jak Franciszek Langer*,
kiedy był młodszy. Ale nagle Bóg wie skąd się wzięły gąsienice bielinka
kapustnika, który, jak sama nazwa wskazuje, powinien żreć kapustę w Koziej Wólce
i zostawić moją włoszczyznę w spokoju. Zeżarły wszystko oprócz wspaniale
rozrośniętych nerwów.
Przed tym pogromem byłem skłonny zmienić hierarchie w kluczu roślin i uznać
włoską kapustę za królową kwiatów. No cóż, to nieprawda królową kwiatów jest
ciągle jeszcze róża, może dlatego, że nie jest do jedzenia.
Człowiek najwidoczniej też był niejadalny, skoro został panem stworzenia.
SUKULENTY
Nie myślcie sobie, że mam kolekcję mam tylko cztery doniczki sukulentów i
trochę rojników. A przecież ta wegetacja wprawia mnie w osłupienie.
Jeden kaktusik wygląda jak kawałek surowej baraniny, który postanowił wypuścić
pąki. Jest czerwony z odcieniem fioletu, tłusty i bardzo podobny do jakichś
pokracznych łapek. Ten cud natury jest, szczerze mówiąc, cokolwiek szpetny. i
Drugi kaktus postanowił przyjąć taką postać, jaka mogłaby się zrodzić w
wyobraźni jakiegoś blacharza. Robi to z pewnością umyślnie udaje sztuczny
produkt.
Trzeci to wspaniałe, grube, fioletowe i zielone szable, przejawiające wyraźną
tendencję do stylizacji, ale wszystko obsypane jest jakąś tropikalną egzemą w
postaci białych, gęsto rozsianych pleśniawek. Wydaje się, że nie są zaraźliwe.
Czwartego potwora, trzeba oglądać, jak rośnie. Najpierw wyłażą włoski, z których
robi się gwiazdeczka, a pod gwiazdeczką ukazuje się zielony pomponik. Wychodzi z
tego w końcu taka rogata kula, gęsto usiana kłującymi gwiazdeczkami. Nie umiem
sobie wyobrazić, co z tego wyrośnie.
Ale najdziwniejszy jest zwykły rojnik. Posadziłem go i więcej się ,nim nie
zajmowałem niech pokaże, co potrafi. No i potrafi coś szczególnego: gdzie mu
się tylko zachce, pod pachą, na plecach, na głowie wypuszcza jakiś zielony
blaszkowaty łebek, który się odłamuje, stacza w glinę, zapuszcza korzonki i
rośnie jak głupi.
Co bym począł, gdyby mi pod pachą, albo na piersiach, albo z tyłu na karku
zaczęło rosnąć dziecko. Niektóre rojniki mają na sobie dwadzieścioro młodych. To
przecież wysypka płodności, to rozwiązłe macierzyństwo!
CHWAST
Zrobiłem odkrycie: każda bylina ma nie tylko inne liście i kwiaty, ale i inny
korzeń. Wy, którzy nie babrzecie się w ziemi, żeby wyplewić chwasty, nie macie
pojęcia o ukrytym bogactwie korzeni. Są korzenie jędrne, soczyste, chorobliwie
blade, albo silne, rozgałęzione, bujne jak grzywa. Są płożące się, zdrewniałe,
nalane, spęczniałe, odporne i wiotkie, mocne jak owczy grzbiet, głębokie i
płytko rozczłonkowane, grube i wygłodniałe, różowe jak żywe nerwy i czarne jak
zgnilizna, są kudłate i łyse. Powiadam wam, pod ziemią jest taka sama obfitość
jak nad ziemią.
GLINA
Mówiłem o glinie, a jeden ogrodnik się na mnie obraził. Ziemia ogrodnicza to nie
żadna glina to gleba, próchnica, szlachetna, żywa materia, podczas gdy glina,
jak wiemy, jest jałowym, martwym iłem. Trochę się zawstydziłem, bo ogrodnik miał
rację. Dlaczego zatem Pan stworzył człowieka z gliny, a nie z gleby? Nie jest
napisane, że Adam był stworzony z próchnicy. Nie jest powiedziane, że Stwórca
zrobił go z lekkiego lessu. Zapewne oszczędzał lessu i próchnicy na Rajski
Ogród. My ogrodnicy nie marnotrawimy najlepszej gleby na wątpliwe eksperymenty.
JAK HODOWAĆ CHMURKI
Wymaga to sporo pracy. Trzeba bardzo starannie plewić, wyrzucać z gleby śmieci i
kamyczki, klęczeć na ziemi, pochylać się, ryć w roli, podlewać, zbierać
gąsienice, niszczyć mszyce, spulchniać glebę i służyć ziemi. Natomiast kiedy już
rozbolą cię od tego plecy, wyprostujesz się i popatrzysz na niebo, masz
najpiękniejsze chmurki. Probatum est.
(1925)
EZOP OGRODNIKIEM
SKOREK
Ty nędzny, nikczemny, wstrętny potworze, który obgryzasz moje młode sadzonki,
obżerasz ledwo wzeszłe kiełki, obłazisz wszystkie kąty z bezcelowym, obrzydliwym
pośpiechem, chowasz się pod moją poduszką i pływasz w mojej szklance z wodą, ty
wiercący się złośniku, tupiący po mnie nóżkami, powiedz, do czego ty się możesz
na tym świecie przydać? Jakie korzyści dajesz? Czyż istnieje pod słońcem stwór
bardziej zbyteczny niż ty?
Nie jestem zbyteczny, człowieku. Zrobiłem w swoim życiu coś niezmiernie
użytecznego.
Co użytecznego zrobiłeś, skorku?
Spłodziłem nowe skorki.
KOT W OGRODZIE
Wychuchałeś na ugorze zgrabną trawkę i krzaki z nagich patyków, wyniańczyłeś
domowego kota z zabłąkanego, piszczącego kociaka. A teraz twoja kicia pełza jak
wąż wśród wysokich źdźbeł i chaszczy, świeci złotymi oczami, a po lśniącym
kożuszku biegają jej słodkie ciareczki.
Bo ja jestem drapieżnikiem w dzikiej dżungli.
POCZUCIE WŁASNOŚCI
Mam od dawna słabość do wróbli, bo są wesołe i biedne, bo są szare jak łachmany
ubogich, nastroszone jak włóczęgi, beztroskie jak dzieci, gadatliwe, zadowolone
z życia i w ogóle jakieś takie demokratyczne. Z tych i innych powodów zawsze z
sympatią obserwowałem, jak się przebijają przez nędzne życie.
A pójdziesz, ty nikczemniku, spływaj, wróblisko, uciekaj, nędzny złodziejaszku!
Gdzie mój kot, gdzie moja laska, gdzie mój rewolwer? Chcesz mi, ty łobuzie, ty
bandyto, podziobać moją pierwszą czeresienkę na moim drzewku?
CZYN MĘŻA STANU
Ta begonia w doniczce do niczego się nie nadawała. Mimo wszelkich wysiłków na
dole gniła, a na górze więdła, aż przykro było na nią patrzeć. Aż się ogrodnik
zdenerwował i wcisnął ją do najciemniejszego kąta w piwnicy. Potem po prostu o
niej zapomniał, mając myśl zaprzątniętą sprawami przyjemniejszymi niż zniszczona
begonia.
Kiedy po dwóch tygodniach szukał w piwnicy jednej pustej doniczki, znalazł
begonię wskrzeszoną, nagle wyrośniętą i spragnioną jak pustynia, strasznie
tęskniącą za życiem.
Jak ten nasz ogrodnik zna się na rzeczy zaszumiały pozostałe kwiaty. Cóż
to za mądrość polityka!
DONICZKA
Dziwisz się, co? Ale wyrosłam od wiosny! Ile mam liści! Jak pięknie kwitnę i
pachnę!
GLISTA
Brrr! Pędem do ziemi! Szybko się zaryć w poczciwej, wilgotnej ziemi! Fuj,
dotknął mnie człowiek! Jaki on obrzydliwie suchy i ciepły! Tego nie wytrzymam,
niedobrze mi się robi! Fuj!
DZIECKO W OGRODZIE
Zrywa pączki i wtyka je w piaszczystą ścieżkę.
Hej, co tam wyrabiasz, mały psuju?
Sadzę kwiatuszki.
KAKTUS
Ukłuję cię, a ty mi jeszcze powiesz, że mam wspaniałe kolce.
CHWAST
Ja wiem, sąsiadko życico: istnieje przeciwko mnie spisek. Kiedy koszą łąkę, to
tylko po to, żeby mnie zniszczyć. Zesłali na mnie grad. Chcą mnie spalić
słońcem. Podburzyli przeciwko mnie krety i glisty. Ale ja się nie dam. Ja wiem,
dlaczego się tak na mnie zawzięli. O, ja bym mógł opowiadać!
(1926)
BAJKI
I
Ludzie
To ci kłopot, mój panie. Ja muszę co chwilę przepędzać dzieci, żeby nie drażniły
mojego psa.
A ja muszę przeganiać psy, żeby nie latały za moim kotem.
A ja muszę strzelać w ogrodzie do kotów, żeby nie łapały ptaków.
A ja muszę strzelać do ptaków, żeby mi nie zeżarły czereśni.
Mszyca
Pani sąsiadko, czy jest na tym świecie sprawiedliwość? Czy ja komu przeszkadzam?
Zawadzam? Siedzę sobie cicho pod liściem, nie widać mnie, nie słychać, kulę się
w swoim kąciku jak myszka, mam spokój, pilnuję swego, znoszę tylko jajeczka i
przenoszę się cichutko z Ustka na listek. Powiadam wam, ludzie, ja z nikim nic
nie mam, nie przepycham się, do niczego się nie mieszam, a przecież Człowiek,
ten okrutnik, ten Herod, nienawidzi mnie i dręczy!
Brzózka
Nazywają mnie piękną białą brzózką. Też coś! Zobaczycie, jaka będę śliczna,
kiedy będę stara!
Glisto
Ja wam mówię: to, że ludzie orzą że żyją że przekopują ziemię to robią tylko
i wyłącznie z mojego powodu. Wiedzą, że tego nie lubię Oni tak umyślnie. Żeby
mi przeszkadzać!
Komin fabryczny
Ha, ha, chmury! Takie strzępki! Taki puszek! Popatrzcie lepiej na mój dym: jaki
jest gęsty i ciemny! I ile go! Można go kroić! Rany, to jest dopiero chmura!
Stara sosna
Jak osiągnąć mój wiek i moją wielkość? To bardzo proste: trzeba sobie wybrać
suchy, piaszczysty grunt bez żadnej wody podskórnej, mało próchnicy, skromne
wyżywienie. Co takiego, stary buk wam zalecał wręcz przeciwnie, to znaczy
urodzajną ziemię? A wierzba wilgoć pod korzeniami? Nie wierzcie w to, to są
głupie poglądy. Zaufajcie moim słowom: najlepszy jest czysty piasek i sucho,
sucho, sucho!
Dach
"Wiem, wiem. Na mnie niczego nie ma, na mnie nikt nie patrzy. Ale jaki jestem
piękny, kiedy błyszczę w deszczu! I wtedy czuję, co to znaczy: być dachem!
Bambosz
O ja nieszczęśliwy! Być stale razem z tym drugim, z tym klapkiem, z tym głupim
kapciem! Gdyby nie on, mógłbym dostać do pary coś lepszego
Pszczoła
Ależ się gada o mojej pracowitości. Jeśli o mnie chodzi, to bardziej polegam na
moim żądle!
Mrówka
No tak! Ci durnie postawili dom akurat na naszej drodze!
Lampa naftowa
Żarówka? No owszem, ale ja umiałam szumieć.
Kwiat
To nieprawda, że przekwitam Ja rosnę.
(1932)
II
Gąsienica uczona
Ha, ha, to ze mnie niby ma być motyl? Babskie zabobony, mój panie. Daremne
iluzje. Bajki dla dzieci. Stwierdzono naukowo, że w nas, gąsienicach, są tylko
kiszki, a nie jakieś tam skrzydła. Żadnych kolorowych skrzydeł. Zdechnie się i
koniec.
Pluskwa
Ja, moi panowie, mogę być dumna ze swoich dzieci. Są zdrowe i uzdolnione, nadają
się do ludzi i nawet już śmierdzą. Chwała Bogu, nie zginą w świecie.
Księga adresowa
Wiersze! Taki cienki zeszycik I to też się nazywa książka!
Świadek historii
Ech tam, za mojej młodości były inne czasy. Wtedy my, jesiony, rosłyśmy aż do
nieba. A trawa? Trawa wtedy była wyższa niż ja Zauważcie, jaka to była trawa
Co tam teraz!
Nasionko dmuchawca
Lecę! Unoszę się! Wznoszę się ku chmurom! Teraz wreszcie wiem, po co żyję na
świecie!
Wesz we włosach
A cóż tam jest pod nami, tam głęboko, tam w dole, gdzie nasze kłujki nie
sięgają!? Nic. Tylko kamień. Martwa, bezużyteczna materia.
Żuk bombardier
Istnieje jedno prawo życia. Jedna moralność. Jedyna mądrość: Bądźcie twardzi!
Ślimak
Mrówki to hałastra. Pomyślcie, przecież one nie wierzą nawet w to, że światem
rządzi Wielki Ślimak.
Doniczka
Ja jestem glinianą skorupą? Ja? A patrzcie no, co ze mnie wyrosło!
Kogut
Jeszcze nie świta. Jeszcze nie dałem sygnału.
Zardzewiały gwóźdź
Ha, ha, ukłułem go w piętę! A tu się mówi, że jestem do niczego!
Drzewo
Daleko widzieć: trzeba wysoko wyrosnąć.
Wróbel
Też coś, słowik! Nas wróbli jest więcej!
Pień
A dlaczego się nie mówi wielebny pień?
Ekskrement
Gdybym ja miał skrzydła! Znalazłbym sobie inne zajęcie!
Lis
Wszystko, co żyje, dzieli się na trzy rodzaje: na nieprzyjaciół, na konkurencję
i na łup.
Jastrząb
Co takiego, okrucieństwo? Walka o życie jest zawsze legalna, mój panie.
Stonoga
Tylko to, tylko to bym chciała wiedzieć Czy na innych planetach też są stonogi.
Pluskwa
Nie żyłam daremnie Zostawiam po sobie mnóstwo potomków I to same pluskwy! Same
pluskwy!
Chwast
Dostojne drzewo, też coś! Poczekajcie, jak ja będę miał pięćset lat!
Pilch
Są trzy klasy stworzeń: pilchy, zwierzęta i rośliny.
Kwiat
Że pachnę? Że wabię owady? Ach, mój Boże, ja o tym nawet nie wiem!
Ropucha
Postęp? Jasne, że jest postęp. Na przykład ja byłam zaledwie kijanką.
Ważna mucha
Nie wiecie? To przecież ta mucha, która usiadła na czole króla.
(1932)
III
Podział pracy
Ja będę patrzyć, jak wy pracujecie, wy natomiast będziecie patrzyć, jak ja jem.
Zawiść
O Boże, tutaj tak pachną parówki, a ja mam na kolację tylko kapłona!
Pracodawca
Osiem godzin pracy, jakże to? Czy wy myślicie, że ja wydaję pieniądze tylko
przez osiem godzin dziennie?
Kat
Wiecie, człowiek ma i serce. Za darmo bym tego nie robił.
Władca
Ja wam rozkazuję, żebyście mi płacili, a wy mi zapłacicie, żebym wam wydawał
polecenia.
Psychoanaliza
Tej nocy śniła mi się moja nieboszczka mamusia. Przepraszam, czy to oznacza
kazirodztwo, czy też nekrofilię?
Pluskwa
Ile ja wiem o ludziach! Ja bym mogła opowiadać!
Kaktus
Grunt to dobre uzbrojenie! Patrzcie, jak się mnie człowiek boi? Nawet mnie
obsługuje.
Paw
Ja tego nie noszę dla parady, ale ze względu na samice.
Gąsienica
filozof
Dajcie mi spokój z człowiekiem! Taki relatywista! Stwór, który żre wszystko!
Jeśli o mnie chodzi, ja uznaję tylko liście szakłaka ciernistego.
Jastrząb
Ja z zasady jestem indywidualistą.
Pszczoła
Że niby dlaczego mam żądło? W imieniu ula.
Mucha
Ech, podłe czasy. Ale podczas wojny, panienki, to ci było pięknych trupów!
Glista w doniczce
Co wy wiecie o samotności! Ale ja, ja jestem jedno i drugie, samiec i samica
Ach, co za samotność!
Zapałka
Patrzcie, ja jestem wieczny ogień.
Prątek Kocha
Tuberkuloza? Co to jest?
Gąsienica
Płeć! Dziwię się, że się o tym tyle rozprawia. Według mnie to ogromna przesada.
Ja na przykład o takich głupotach nawet nie myślę. Jestem na to za mądra.
Kreci kopiec
Ten błękitny szpic na horyzoncie to drobiazg. Nazywają to Mont Blanc.
Szmata na tyczce
Obracać się na wietrze? No nie, ale trzeba iść z duchem czasu.
Chorągiewka
Dziś wieje z północnego północo
zachodu i kropka!
Ostatni listek na gałązce
Niech żyje życie!
(1932)
IV
Drewienko na wodzie
Mnie będzie taki pstrąg uczyć, jak się pływa! Taki nieuk. Przecież on płynie pod
prąd!
Jętka jednodniówka
Stuletni żółw! Jak można być tak strasznie zacofanym!
Pędrak
Zima? Dawno sobie z nią poradziłem.
Mysz
Hm, ptaki. Taki przeżytek! Nie pojmuję, jak można być ptakiem.
Wróbel
Skowronek ma rację? Wykluczone. Racja jest tylko jedna, to znaczy wróbla.
Ślimak
Na przykład: prosta jest błędem, ponieważ nie jest spiralą.
Figurka na chłodnicy
To ja kieruję wozem. Ja prowadzę.
Skała
My skały nie uznajemy żadnych krzemieni.
Pokrzywa
Ten ogród ma być opustoszały? Nie powiedziałabym.
Mucha
Widzisz pan te kupy na ramie obrazu? To moje dzieło. Ja też jestem malarzem.
Karp
Żadne żywe stworzenie nie może żyć w powietrzu.
Pierze na wietrze
Z drogi, teraz ja lecę!
Gąsienica kompetentna
Botanika? To moja dziedzina.
Okrąglak
Osiągnąłem psychiczną doskonałość jestem okrąglakiem.
Osioł
Tfu! Takie poważne czasy, a czereśnia nie wstydzi się kwitnąć!
Jedna w mrowisku
Już wiem. Wymogiem dwudziestego wieku jest kolektywność.
Pchła w psim kożuchu
Aleśmy tego Azora sąsiada przegnali, no nie?
Pluskwa
Żebyście wiedzieli ja śmierdzę w imieniu wszystkich pluskiew.
Suchy liść
Nakaz czasu? Ależ wiemy: szeleścić na wietrze.
Dym
Wszyscy jesteście niewolnikami materii. Tylko ja jestem wolny. Ja i chmury.
Bielizna na sznurze
Ja jestem chorągwią i powiewam. Za mną! Do boju!
Ekskrement
Czy jestem rudą? Czy jestem zwierzęciem? Boże, jaki to życiowy problem!
Wyschłe błoto
Tylko twardy kamień wytrzyma. A ja jestem kamieniem.
Gnicie
Ja też idę z duchem czasu.
(1933)
V
Thersites
Hura; Hura! My, Grecy, wygraliśmy!
Efialtes
Ale mu wcisnąłem, temu nikczemnemu Leonidasowi!
Sąsiad
To tchórz i zdrajca, ten Archimedes! Nieprzyjaciel atakuje nasze miasto, a on
sobie rysuje swoje koła!
Katon, mąż stanu
Co takiego? Głód? Nędza? Nieurodzaj? To nic. Przede wszystkim trzeba zniszczyć
Kartaginę.
Annasz
Chciał zbawić świat dlaczego nie. Ale nie powinien się dzielić z faryzeuszami.
Neron
Prześladowanie chrześcijan to kłamstwo. My tylko zmieniamy ich światopogląd.
Attyla
My również przyszliśmy zbawić świat.
Bolesław I
z tym Wacławem to była polityczna konieczność.
Dżyngis Chan
Palcie i rżnijcie! Przecież chodzi o wielkość Tatarstwa.
Muzułmanie
Tak, ale my walczymy w imię Boga.
Dyktator
Osiągnąłem jednomyślność. Wszyscy muszą słuchać.
Tyran
Hołoto, ja z was zrobiłem sławny naród!
Po nocy św. Bartłomieja
Uf! Odrodziliśmy w narodzie duchową jedność.
Koni*
Wykształcenie? Ilem ja tego, mój panie, przeczytał!
Konkwistador
Ty wiesz, miłosierny Boże, że nieludzkie uczucia są mi obce. Wszakże Aztekowie
to nie ludzie.
Murzyni
Spaliliśmy wieś Twi. Nasze zwycięstwo to nowa karta w historii świata.
Dowódca
Milczeć, moi bohaterowie!
Nad padłym wrogiem
To on zaczął. Mógł się nie bronić i spokój.
Grabieżca na pobojowisku
Tylko bez humanitarnych słabostek. Wojna to wojna.
Komunikat
Obywatele zabici, miasto spalone w karności i porządku.
Wódz
Walczymy o wzniosłą ideę: o nasze zwycięstwo.
Współczesny
Czy Hus ma rację? Ja wam powiem: jego taktyka jest niewłaściwa.
Inny współczesny
Cóż to mówi ten Galileusz? Że ziemia kręci się wokół słońca? Hm, ja mam
poważniejsze kłopoty.
Jeszcze dyktator
Zabrałem im wolność, ale za to natchnąłem ich pewnością siebie.
(1933)
VI
Wróg
(Kot) Moim największym wrogiem jest pies.
(Pies) Moim też.
Moralność drapieżników
Są tylko dwa rodzaje stworzeń: wrogowie i konkurenci.
Lwia szkoła
Kiedy idziesz się nażreć, to nazywa się to prawem silniejszego lub problemem
lwiego honoru.
Mrówka
Ja nie walczę. To mrowisko walczy.
Żmija
Jeśli o mnie chodzi: ja chcę mieć tylko spokój.
Rusałka admirał
Co za bezczelność! Na co sobie ten bielinek kapustnik pozwala!
Jerzyk
Te śmierdzące, nędzne, nic niewarte jaskółki!
Wół
Tak sobie myślę: po co właściwie są na świecie jelenie?
Sztachety w płocie
Patrzcie na te głupie drzewa: same gałęzie i ani trochę ładu.
Kołek w płocie
Cicho., sztachety! Płot to ja.
Skorupa na grządce
Ja mam być razem z tą brudną gliną?
Kamień milowy
Słońce to lump. Ciągle się włóczy Żadnej stałej pozycji.
Pluskwa
Każdy ma jakiś pogląd na życie. Ja na przykład śmierdzę.
Cegła
Ja najlepiej wiem, jak wszystko powinno wyglądać. Prostokątnie.
Krowi placek
Pac! No, teraz w pełni rozwinąłem swoją osobowość.
Rynsztok
Ja wiem, że nie jestem rzeką. Ale cóż to za głębia duchowa!
Lustro
Już wiem. Świat to tylko moje odbicie. Poza mną nie ma nic.
Zegar
Ja nie idę źle, ja idę do przodu. Ja wskazuję przyszłość.
Mucha katastrofistka
Dni są coraz krótsze Źle, będzie koniec świata!
Wróbel a sytuacja światowa
Nigdzie końskiego nawozu Do czego ten świat dojdzie!
Śmietnik
Patrzcie, jak rosnę! To jest żywotność, no nie?
Narodziny jętki jednodniówki
Patrzcie, patrzcie, ja odkryłam życie!
Blok skalny
Wiosna? Hm, to minie. Ile ja już wiosen widziałem i wszystkie były do niczego.
Dzień dzisiejszy
I ja kiedyś będę sławną przeszłością.
(1933)
VII
Krytyk
Po co mam patrzeć, jaki jest ten świat? Mnie wystarczy świadomość, jaki powinien
być.
Prorok w lutym
Musimy się przygotować do zimy.
Ropucha krytyczna
Ja twierdzę, że wąż nie powinien być tak niezmiernie długi.
Maszt
To jest właśnie najwyższe stadium rozwoju! Żadnych korzeni, żadnych gałęzi,
żadnych liści!
Cywilizowany szczur
Dajcie mi spokój z wsią. Przecież tam nawet nie ma kanałów.
Żółw
Dlaczego nie skaczę jak żaba? Z zasady.
Koza na postronku
Jaki ten świat mały!
Mucha na oknie
Już wiem, gdzie są granice rzeczywistości.
Lustro
Człowiek to tylko moje wyobrażenie.
Rozbity garnek
Świat jest do niczego. Marność nad marnościami.
Jętka jednodniówka
Historia? To mi nic nie mówi.
Pająk w sieci
Czekanie to też harówka.
Kijanka i powódź
Hura, my kijanki zatopiłyśmy cały świat!
Uschła gałąź
Zrobiłam to dla siebie.
Błoto
Spłukałyśmy to do czysta, my chmury!
Generacja
Miejsca dla nas młodych! Na jak długo? Przynajmniej na pięćdziesiąt lat!
Drzewo w mieście
Ja prowadzę. Ja pierwsze ze wszystkich zrudziałem i opadłem.
Poczwarka
Słuchajcie, nastały czasy poczwarek!
Wódz
Wszyscy za mną, a ja was wyprowadzę z listopada do grudnia.
Owca
Niech mnie zabiją, tylko niech prowadzą.
Niewolnik
Ja bym coś potrafił, tylko ktoś by mi to musiał polecić.
Ruda mrówka
Wolność dla mrówek! Cały świat dla mrówek! Ale oczywiście nie dla czarnych
mrówek.
Wilk
Pokój jest wtedy, kiedy nikt nas, wilków, nie ściga.
Dyktator
Dałem mojemu narodowi wiarę. Wiarę w chorągiew.
Hiena
Milcz! My, lwy, nie wiemy, co to sentymentalizm.
(1933)
VIII
Podstawowe różnice
Szofer: Ten pieszy lezie jak błędna owca.
Pieszy: Ten drań szofer jedzie jak wariat.
Hodowca królików
Ja się dziwię, jak można być gołębiarzem.
Pesymista
Przyjdzie wiosna? Człowieku, ale z ciebie optymista!
Gospodarka narodowa
Smarownik: Ja wiem, dlaczego na świecie jest bieda. Dlatego, że nie sprzedaje
się smaru.
Wapniarz: Ależ nie. Dlatego, że spadła cena wapna.
Filantrop
Gdzie macie nędzę? Akurat dałem jednemu żebrakowi dziesięć halerzy.
Kapitalizm
Ja tego nie robię dla siebie, tylko dla pieniędzy.
Działacz
To niemożliwe, żeby ktoś inny chciał coś robić w dziedzinie, w której ja pracuję
z miłości do sprawy!
Zlecenie
Czego nie możesz zrobić sam, zepsuj przynajmniej temu drugiemu.
Miłość do narodu
Tylko nasza partia szanuje nasz wielki, bohaterski naród. Cała reszta to sami
zdrajcy, tchórze, zaprzańcy i łobuzy.
Wódz
Od dzisiaj siły natury będą podlegać mnie. Rozkazuję, żeby wszystkie ciała
spadały ukośnie!
Mąż stanu
Pomyślność państwa? To jest albo to, co jest dobre dla nas, albo to, co szkodzi
tym innym.
Mowa do żołnierzy
Nie mówi się, że i po drugiej stronie są ludzie. Mówi się wrogowie lub
zbrodniarze.
Demagog
Ta durna hałastra sobie myśli, że ją prowadzę. Tymczasem to ona mnie prowadzi.
Rząd autorytatywny
Rozkazuję wam to, co chcę, ale rozkazuję dlatego, że wy tego chcecie.
Militarysta
Wojna jest sprawą czysto wewnętrzną. Celem wojny jest uświadomienie sobie przez
naród swojej siły.
Tyran i filozojowie
Ja będę działać, a wy będziecie do tego wymyślać uzasadnienie.
Derwisze
Allach go nam zesłał, żeby nas prowadził.
Tłumy
Dlaczego wiwatujemy na jego cześć? Bo jego chwała jest naszą chwałą.
Niewolnik
Być posłusznym to znaczy dzielić się władzą ze swoim panem.
Jeden z ukierunkowanych
To wspaniałe uczucie: wiedzieć, że "ja" znaczy również "my".
Grabieżca na pobojowisku
Hura! My wygraliśmy!
Wojna domowa
Strzelać do nich! Legalna jest ta partia, która ma działa.
Szlachetny zwycięzca
Ja się nie mszczę. Kiedy go zastrzeliłem, wybaczyłem mu, że się bronił.
Kat
A o mnie nikt nie mówi bohater.
(1934)
IX
Planety
Ileż bezwartościowych planet krąży wokół innych gwiazd!
Powiew
Ale byś się zdziwił, dmuchawcze! Bo to my, huragany, wygrałyśmy na Florydzie.
Żołądź
Tyle gadania, że padł tysiącletni dąb! Zupełnie jakby tu nie było nas, młodych
dębów!
Pierze na wietrze
Hura! Chodźmy obalać drzewa!
Litera E
Znieść pozostałe litery i zostawić tylko E: ale byłyby wiersze!
Śmieć unoszony przez powódź
Ja razem z nią.
Chorągiewka na wietrze
No tak, teraz mamy nowy kierunek.
Fala w nurcie
Patrzcie, ile ich idzie za mną!
Pyłek w cyklonie
Niech pękną drzewa, byłem ja leciał!
Mokra pieluszka
Potop? To przecież mój przypadek.
Mysz
bo na przykład rogi na głowie to absolutna bzdura.
Rusałka sadownik
Jak można być rusałką żałobnikiem!
Gąsienica
Nektar? Nektar? Ja tego z zasady nie żrę.
Tulipan esteta
Tfu! Kto by tam mówił o glinie!
Świnie i perły
Brrr! Co to za świństwo mi tu dali do pomyj!
Duch stada
My się trzymamy razem? Ależ nie. My tylko trzymamy ze swoim stadem.
Chwast
Wy to nazywacie wielkim drzewem? Patrzcie, przecież ma jedną suchą gałązkę!
Zarazek
a ja sobie cicho pracuję.
Kornik
Alem się nawiercił!
Robak w grobie
A jednak jest jakaś sprawiedliwość: teraz kolej na mnie.
Ekskrement
Straszna zapyziałość. Nasi nie mogą nawet porządnie śmierdzieć.
Rozbity garnek
Powiadam, że to nie te czasy, jak ongiś bywało.
Szczelinka w ścianie
Czym bym chciała być? Strasznie wielką szczeliną.
Kamień na drodze
Przeszkadzam? To przecież mój obowiązek.
W górach ukruszył się kamień
No tak. No tak. Z górami też już koniec!
(1934)
X
Faraon
Rzeź niewiniątek? To zwykłe posunięcie administracyjne.
Wiadomość od Persów spod Termopil
Wczoraj pod nasze sztandary zaciągnął się bohaterski grecki wojownik Efialtes.
Informacja ze sztabu Heroda
Nasze pułki osiągnęły wspaniałe zwycięstwo nad betlejemskimi niemowlątkami.
Aleksander Wielki
Osiągnąłem swój cel. Włączyłem Indie na wieczne czasy do Macedonii.
Na ruinach
Więc teraz jest znowu pokój.
Zwycięstwo
Podporządkowaliśmy sobie dwadzieścia tysięcy padłych wrogów i kilku zdrajców.
Attyla
Ja też chcę pokoju, ale hunickiego.
Chan
Wymordujcie ich! Ja chcę się ogłosić ich cesarzem!
Na pobojowisku
I oto nasz naród wzbogacił się o trzy tysiące padłych wrogów.
Konkwistador
Ci barbarzyńcy walczą łukami i strzałami przeciwko naszym armatom!
Zwyciężony
Uciekłem, żeby przeszkodzić dalszemu przelewaniu krwi.
Dowódca armii
Użyjcie broni tylko przeciwko tym, którzy się bronią, jak również przeciwko tym,
którzy się nie bronią.
Wiadomość
Podczas naszego marszu spaliliśmy kilka dalszych wsi. Resztki mieszkańców
zgotowały naszemu wojsku entuzjastyczne powitanie.
Wojna kolonialna
Poczekajcie, brudne dzikusy, w końcu będziecie naszymi wiernymi i szczęśliwymi
poddanymi!
Dyplomacja
My wprawdzie potępiamy przemoc, ale jesteśmy skłonni dostarczać broń.
Neutralny
Neutralność to znaczy zarabiać na wojnie, którą prowadzą inni.
Imperialista
Równowaga sił jest wtedy, kiedy my mamy przewagę.
Kolonizacja
A teraz będziemy po ojcowsku dbać o tych, co pozostali.
Mars
Zakaz wojen zaczepnych? Mogą zostać tylko wojny obronne i wyprawy karne!
Pomnik wojenny
Tu spoczywa Nieznane Zwierzę Juczne.
Wiadomość z pobojowiska
Nasze bohaterskie natarcie gazem spowodowało tchórzliwą,; ucieczkę hord
tubylców.
Śmierć
Durnie, to jest Moje zwycięstwo!
Pokój
Teraz znowu możemy się spokojnie poświęcić dalszym zbrojeniom.
Postęp
My tych dzikusów szybko ucywilizujemy; już poznali termit; i iperyt.
(1936)
XI
Obywatel
Przeklęty rząd! Znowu mi się nie pali cygaro!
Malkontent
A czymże zasłużyłem na to, że znowu jestem zalany?
Piekarz
Ja powiadam, że trzeba podnieść ceny bułek, a wszystkie pozostałe obniżyć. I
będzie po kryzysie.
Pracodawcę.
mamy wspólną pracę. My wszyscy, wy i ja, pracujemy dla mojego zakładu.
Tutejszy
To skandal! Co będzie z naszymi ubogimi, skoro tu nie ma co jeść nawet żebrak z
innego powiatu!
Gazeta
Prawdą jest tylko to, co jest w interesie naszej partii.
Żebrak
Ja twierdzę, że powinno się zlikwidować wszystkie akcje dobroczynne.
Najedzony
Z tą nędzą na świecie to gruba przesada. Nie jest tak źle.
Ten, co pamięta
Ja już przed pięćdziesięciu laty mówiłem, że spadamy w przepaść!
Rencista
Sądzę, że ten świat się kończy.
Literat
Czyż nie wystarczy, że ja piszę książki?
Dziennikarz
Nie żyłem na próżno Ileż nienawiści udało mi się wywołać!
Anonim
Człowiek ma swój honor. Pod własnym nazwiskiem bym tego nie napisał.
Czytelnik
Już od tygodnia nie ma żadnej światowej katastrofy! To po co człowiek te gazety
kupuje?
Mówca
W obronie honoru naszej klasy protestujemy przeciwko wszystkiemu, co nam szkodzi
materialnie.
W redakcji
Tu jest informacja, że wynaleziono lek przeciwko dżumie. Nie wiecie, czy nasza
partia jest za dżumą, czy przeciw?
Dyplomacja
Dzięki Bogu umowa zawarta. Teraz tylko musimy wymyślić, jak ją będziemy
naruszać.
Prawo międzynarodowe
Czego nie można zrobić legalnie, można zrobić z powodów prestiżowych.
Wódz
Dzięki usilnej propagandzie Bóg zdecydował, żebym prowadził swój naród.
Dyplomata
Prawo międzynarodowe? To jest zawsze to, co naruszają inni.
Zakład pogrzebowy
Nasz naród upada. Nie mamy wielkich mężów. Już dawno nie było żadnego
znakomitego pogrzebu.
Patriota
Ten miałby walczyć za ojczyznę? Przecież on nic nie ma!
Gangster
Naczelna zasada: być tym, który strzela pierwszy.
Władca
Dałem jaskrawy przykład miłości do ojczyzny: kazałem za nią polec trzystu
tysiącom ludzi.
(1937)
XII
Pluskwa
Mogę śmierdzieć, oby mnie tylko było czuć.
Polano
Gdybyście wiedzieli, jakie mam korzenie!
Śmietnik
Tutaj, wszystko tutaj! U mnie wszystko do siebie pasuje.
Kałuża
Ja też jestem żywiołem.
Pokrzywa
Mój Boże, te kartofle to przecież chwasty.
Padlina
Czego chcę? Ja chcę, żeby wszystko śmierdziało.
Pałka
Rację mam ja!
Żuk gnojak
Ja jestem przecież stowarzyszonym sępem.
Kozioł wodzem
Ja głoszę ideę lwów.
Błoto
Nie myślcie sobie, ja jestem drogą.
Mrówcza wojna
No tak, ale nasza partia walczy w imieniu wszystkich mrówek.
Robak
Niech żyje wojna.
(1935)
XIV
Ropucha
Pozamykać te ptaki! A śpiewać będę ja!
Komar
Owszem, ale nas, komary, prowadzi jasny orzeł.
Zwalone drzewo
Ja tylko odzyskuję siły. Ja jeszcze wstaną.
Pień
No to co, że się nie ruszam? Przynajmniej się nie potknę.
Kamień
Ten mech na mnie? No cóż, rośniemy, rośniemy.
Kamień milowy
Żebyż przynajmniej ci ludzie tak nie biegali!
Książka
Ja odpowiadam tylko na te pytania, które są we mnie.
Kołek w płocie
Wiosna Czuję, że rosnę.
Bazalt
Nie dotykajcie mnie, ja jestem rozpaloną lawą.
(Rękopis z r. 1935)
XIV
Śniegowa lawina
Hura! My, góry, ruszyłyśmy naprzód!
Nekrolog mszycy
Była to zacna mszyca. Śmierdziała najmocniej ze wszystkich.
Pisarz
Z wojnami już koniec. Akurat złożyłem swój podpis pod protestem przeciwko
wojnie.
Umowa międzynarodowa
My, króliki, zawarłyśmy umowę z kurczętami, że się nie będziemy nawzajem
pożerać. Zobaczymy, co na to powie jastrząb.
Cyklon
Pięćdziesiąt miast zniszczonych! Co za wspaniały sukces!
Koza
Ja wam mówię: trzeba być z wilkami w zgodzie i będzie na świecie spokój.
Kuna w kurniku
Przecież to jajko mnie tak bezczelnie prowokowało!
Wilk
Ten baranek miał złe zamiary. Chciał się przede mną ukryć.
Stado owiec
Ten wilk się przynajmniej nażre, jeżeli nie będziemy się przed nim bronić.
Mysz
Patrzcie, kot złapał wróbla! Teraz my, myszy, nie mamy się już czego bać.
Wróbel
Ile to się trzeba naćwierkać, żeby przyszła wiosna!
(Rękopis bez daty)
BAJKI Z LAT PRZYSZŁYCH
(Jeden inżynier pisał, że skały w okolicach
Pragi nadawałyby się do budowy podziemnych
schronów dla jej mieszkańców).
W dobie podziemnych schronów
Kiedy się weźmie pod uwagę, że kiedyś ludzie budowali swoje domostwa nad ziemią
Jakież to były prymitywne czasy!
Komisja budowlana
Wasza jaskinia jest szkodliwa dla zdrowia. Przenika do niej powietrze.
Nauka
wtedy jeszcze uczono, że atmosfera Ziemi składa się z tlenu, wodoru, azotu i
gazów szlachetnych. Potworne! Taka ignorancja.
Dziecko
Mamo, co to znaczy "te błękitne góry"?
Moralność
Pokazywanie twarzy jest bezwstydne. Porządnej dziewczyny nikt nie śmie zobaczyć
bez gazmaski.
Matka
Co ten pani chłopak nabroił?
Niewiele brakowało, a wylazłby, łobuz jeden, na powierzchnię ziemi!
Czytelnik
Z czego się tak śmiejesz?
Bo tu właśnie w tej starej książce czytam jakieś opisy przyrody.
Gospodarz
Jeżeli w ciągu tygodnia nie zapłacicie czynszu, to was z tej sutereny wyrzucę na
słońce.
Przepych
Człowieku, co za luksus! Oni sobie kazali zrobić w tej jaskini sztuczne
stalagmity!
Przeprowadzka
Doktor zalecił mi zmianę klimatu. Więc szukam jaskini z okresu permskiego.
Zawiść
Nie mów mi o nim! Ma protekcję i dlatego dostał mieszkanie w tunelu pod
Vinohradami.
Pomnik
Na co to będzie ten dół?
Tam zostanie zasypany uroczyście podziemny pomnik naszego Wodza.
Idealne mieszkanie
A szczurów tu nie macie?
Skądże! Tu by przecież żaden szczur nie wytrzymał.
Różnice
Najlepsze mieszkanie jest z wapnia. Granit jest trochę za zimny i ciemny.
Młoda dama
I zbudujemy sobie pod ziemią werandkę, gdzie będę hodować w doniczkach pleśń i
hubę.
Sąsiadki
To straszne. Powietrze znowu podrożało.
Wspomnienie
Już rok minął, jak pochowaliśmy nieboszczyka tatusia na powierzchni ziemi.
Jaskiniowcy
Patrzcie, ja tu wygrzebałem jakieś prastare palenisko!
Coś ty! Myślisz, że już kiedyś przedtem ludzie byli na tak wysokim stopniu
rozwoju, że mieszkali w jaskiniach?
Kanalizacja
Że też ci głupi ludzie budowali kiedyś takie wąskie korytarze!
Nurkowie
Żono, podaj mi skafander. Chcę się wynurzyć.
Chłopiec
Tato, co to jest pokój?
Nie wiem. Nie pytaj mnie o takie bzdury.
Mit
Mówicie, że kiedyś ludzie żyli na górze, na ziemi? Bajki. Z naukowego punktu
widzenia to bzdura.
W roku 2200
Największy wynalazek ostatnich czasów! Nierdzewne krzesiwa!
W roku 2500
wrócił i twierdzi, że tam na górze, na powierzchni ziemi można zupełnie dobrze
oddychać.
Powiedzmy, że można. Ale co z tego, człowieku?
(1934)
BAJKI O WOJNIE DOMOWEJ
Wojna domowa
Hura! W imieniu narodu zgładzimy sami siebie!
Triumf
Trzysta tysięcy zabitych przeciwników politycznych! No, no, te już piękny sukces
narodowy!
Sukces narodowy
Nasze dzielne legie cudzoziemskie pobiły na głowę tchórzliwe hordy naszych
rodzimych wrogów.
Kartki z historii
za cudze pieniądze i przy pomocy obcych żołnierzy honor narodowy został
uratowany.
Autarchia
Nie przelewajcie własnej krwi przeciwko obcym! Walczcie u siebie!
Nowa mapa
Napiszcie na całej mapie: Tu leżą podli zdrajcy narodu.
Naród
Narodem są tylko ci, którzy walczą pod naszą komendą.
Uznanie
Żołnierze, zrobiliście wszystko, co było w waszej mocy, dla wielkości swojego
narodu. Już go została tylko połowa.
Przed bitwą
Żołnierze, strzelajcie do swoich braci. Ojczyzna na was patrzy.
Przejmujący władzą
To mogą być ruiny, ale niech będą moje.
Komunikat o sytuacji
Nasze zwycięstwo nie jest jeszcze zupełne. Większość naszycK obywateli nie
została jeszcze zabita.
Wiadomość z pobojowiska
Nasze działa skutecznie obróciły w ruinę naszą stolicę.
Problem prawny
Legalna władza to ta, która ma przewagę w uzbrojeniu.
Celny strzał
udało się podpalić jeden szpital.
Ordre du jour
Rżnijcie! We własne mięso zawsze się trafi!
Wojskowe pouczenie
Pobić nieprzyjaciela to znaczy zmusić go do tego, żeby stał się martwy.
Apel do oblężonych
Wasza walka jest daremna. Wzywam was, żebyście raczej pozwolili się zabić.
Wygrana bitwa
Nasze oddziały osiągnęły wspaniałe zwycięstwo nad trzema setkami zgładzonych.
Generał
Dzięki Bogu, że tu nam przynajmniej nie przeszkadza żadne prawo międzynarodowe.
Dowódca
Prawa ludzkości? To jest ingerencja w nasze wewnętrzne sprawy.
Szatan
To właśnie nazywam wojną!
Śmierć
Jestem zupełnie zadowolona. Tu przynajmniej nie ma jeńców.
La muerte
Ja również pracuję dla narodu.
Ostatni wystrzał
Dzięki celnemu strzałowi cały wszechświat osunął się na głowy naszych rodzimych
wrogów.
(1936)
TE CZASY
Postęp cywilizacyjny
Strzela się skuteczniej, ale teraz już się tego przynajmniej nie nazywa wojną.
To nie wojna
Dowód na to, że naprawdę nie chcemy wojny: walczymy bez wypowiedzenia wojny.
Umowy międzynarodowe
tak, oczywiście. Ale to, z kim walczymy, to nasza wewnętrzna sprawa.
Wiadomość
Rzuciliśmy do ataku dwie nowe dywizje z czołgami i samolotami. Wróg pierzcha
ponosząc ciężkie straty. Pokój trwa.
Pokój
My nie chcemy wojny. Przeciwko słabszym wystarczy ekspedycja karna.
Nota
Na dowód naszych pokojowych zamierzeń proponujemy, żeby nieprzyjaciel zdał się
na naszą łaskę i niełaskę.
Protest
Oskarżamy przed całym cywilizowanym światem naszego barbarzyńskiego wroga, który
zamiast przyjąć nasze warunki pozwala naszym lotnikom zabijać swoje kobiety i
dzieci.
Wiadomość
Nasze lotnictwo niezwykle skutecznie zbombardowało siły wroga. Zabity został
jeden żołnierz, siedemdziesiąt kobiet i sto dzieci.
Wilk i koza
Uzgodnijmy płaszczyznę współpracy gospodarczej: ja nie będę żreć twojej trawy, a
ty mi za to będziesz dostarczać dobrowolnie swoje własne mięso.
Dowód
Na dowód naszych wysiłków, zmierzających do porozumienia się z sąsiednim
państwem, rozpoczęliśmy bombardowanie jego bezbronnych miast.
Wiadomość
Nieprzyjaciel pozwolił sobie podstępnie ostrzelać nasze samoloty, spokojnie
zrzucające bomby na jego miasta.
Dobra wola
Jesteśmy skłonni przedstawić nasz konflikt na międzynarodowej konferencji, ale
pod warunkiem, że racja zostanie przyznana nam.
Zasada
Mądrzejszy dotąd ustępuje, dopóki sprytniejszy bije.
Dwa tygrysy i dżungla
Spotkaliśmy się w interesie pokoju. Uzgodniliśmy, że będziemy polować razem.
Lis
Nie wierzcie w kurze gdakanie. Jak się nażrą, to zawsze jest w kurniku spokój.
Gangster
Gdyby się pan bronił, musiałbym to uznać za niegrzeczność.
Wilk
Natarłem się. Kolejny raz zwyciężyła wyższa moralność!
Łupieżca
Zaatakował mnie wtedy, kiedy ja jedynie broniłem swojego zainteresowania jego
portmonetką.
Sąd
Trzystu aresztowanych? A do czego się mają przyznać?
Czterdziestu pięciu straconych
Przyznali się sami, że usiłowali uszkodzić galaktykę.
Śmierć
No proszę, taki pokój też nie jest zły!
(1937)
FRAGMENTY
1
Dlaczego pan patrzy na ten dach?
Ja się tak boję, że ten dekarz zleci, a to chłopisko paskudne ani rusz nie chce
spaść!
*
Szczerość: ja nikogo nie oczerniam, ja tylko mówię to, co myślę.
*
Konik polny nie jest plagą egipską. Plagą egipską są dopiero koniki polne, bo
jest ich dużo. Podobnie jest z głupcami.
*
Nacjonalista: niech diabli wezmą naród. Nam chodzi tylko o jego prestiż.
*
Władca: dzisiejsze stosunki są nieuporządkowane dlatego, że nie kierowano się
moją teorią.
*
Mistrz rzemiosła: pracuję, żeby się utrzymać. Ale cóż to za drobiazgowa robota!
Co za małostkowe życie!
*
Jestem pewien w stu procentach
Nie mógłby pan trochę spuścić z ceny?
*
Myśl Kajfasza: chciałbym wiedzieć, kto i ile temu Nazarejczykowi zapłacił?
*
Solidarność: mój kuzyn to łobuz. Ale jeśli powie o nim tak ktoś inny, to obrazi
honor naszej rodziny.
*
Krytyk: krytykować to znaczy przekonać autora, że nie robi tego tak, jakbym to
robił ja, gdybym to umiał.
*
Jedna z największych plag cywilizacji: uczony dureń.
*
Rewolucja też ma swoich pedantów.
*
Nasz język jest mądry: wyraża zasadniczą różnicę między "jestem przekonany" i
"przekonałem się".
*
Lepiej być posłusznym oprawcy niż frazeologii.
*
Zasada religijna: kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie. Zasada polityczna:
kto nie jest ze mną, jest draniem.
*
Z dyskusji: po co mi racja, skoro ja jej nie mam?
*
Tylko mali ludzie walczą o prestiż. Wielcy go mają.
*
Wiek maszyn: zastąpić cel szybkością.
*
Wyobraźcie sobie, jaka cisza by zapanowała, gdyby ludzie mówili tylko to, co
wiedzą.
*
Walkę stworzyła natura, nienawiść wynalazł człowiek.
*
Ja się już zmieniać nie będę, powiedział pień.
(1933)
2
*
Nie nazywajcie tego nienawiścią. Nazwijcie to poznaniem.
*
Umowy są po to, żeby ich dotrzymywali słabsi.
*
Dzięki wysiłkom mężów stanu została zachowana światowa niepewność.
*
w interesie pokoju z całą energią wystąpili przeciwko napadniętemu.
*
Dla sprawy pokoju żadna cudza ofiara nie jest dość wielka.
*
Istnieją wielkie i małe siły. Istnieją również wielkie i małe bezsiły.
*
Zlokalizować konflikt: zostawić ofiarę własnemu losowi, Zlikwidować konflikt:
podłożyć ofierze nogę.
*
Nie jest tak źle: nie sprzedali nas, oddali nas za darmo.
*
My przynajmniej wiemy, co straciliśmy.
*
A jednak jest jakiś postęp na świecie: zamiast gwałtu wojennego gwałt bez wojny.
*
Niepowodzenie: nie skorzystać z okazji. Powodzenie: wykorzystać okazję.
*
Stary Testament ma rację: niekiedy mury padają jedynie od krzyku. Ale jedynie
krzykiem nie można niczego zbudować.
*
To klęska, wzbudzać tyle sympatii!
*
Nie, nam serce tłuszczem nie zarośnie.
*
Niech przynajmniej to będzie nam oszczędzone: zawieść się na sobie.
*
Na pogorzelisku też ktoś sobie przygrzewa swoją zupkę.
*
Tylko ten naprawdę wierzy, kto pracuje perspektywicznie.
*
Znowu budować państwo jest to jeszcze warte życia.
*
Być nawet nieszczęśliwymi, ale między maluczkimi!
*
Patrzcie, to są i tacy, którzy chcieliby sami wydać więcej niż cały kraj!
*
Nowi ludzie to jedynie ci, którzy nadążają za nowymi zadaniami.
(1938)
PRZYPOWIASTKI
ROZPUSTNIK
Co wy, żonaci, możecie wiedzieć o życiu? powiedział pan Smitek. Siedzicie
w domu w kapciach, wypijacie swój kufelek piwka, o dziesiątej mówicie dobranoc,
nakrywacie się pierzyną po uszy i uderzacie w kimono. I to ma się nazywać życie!
Dobrze panu mówić, panie Smitek zauważył pan Rous. Pan sobie może żyć ze
swojej pensji jak książę. Ale gdyby pan miał utrzymać żonę i parę bachorów
Daj pan spokój burknął z niesmakiem pan Smitek ze swojej pensji! Pan
myśli, że ja bym mógł wyżyć ze swojej pensji? To mi nie wystarcza nawet na
napiwki. Są takie lokale, gdzie nie można dać pikolakowi mniej niż pięćdziesiąt
koron. A orkiestrze? Panie, położysz pan im tysiąc koron i nawet nie mrugną.
E, niech pan nie opowiada, panie Smitek powiedział pan Kroll. Tysiąc koron
muzykusom! Tego jeszcze nie słyszałem. Głupi byś pan był, gdybyś im pan tyle
dawał za trochę rzępolenia.
Słuchajcie rozprawiał pan Smitek wy znowu nic nie rozumiecie. Taki muzykus
tylko udaje, że zerka w nuty, a tymczasem uważa, z kim pan siedzisz, co robisz,
o czym się mówi, ile butelek pękło, itepe. Jak kiwnie palcem, o tak, to znaczy:
płać, a ja będę cicho. Tak to jest, panowie.
A to łobuzy powiedział z podziwem pan Kroll.
No, owszem. Wiesz pan co, panie Rous, dzisiaj byś pan u mnie nie znalazł ani
korony, a wieczorem powinienem na słowo honoru zapłacić dwanaście tysięcy. A wy,
żonaci, myślicie, że jak macie sto dwadzieścia koron długu u straganiarza, to
już są Bóg wie jakie kłopoty.
Dwanaście tysięcy powtórzył pan Rous człowieku, nie chciałbym być w pana
skórze.
Co tam ziewnął rozkosznie pan Smitek przynajmniej człowiek użyje. Panie,
na przykład wczorajsza noc. Ale bym wam mógł opowiadać! To jest życie, panowie!
Ale te długi prawił surowo pan Kroił długów nie powinien pan robić.
Wpadnie pan w ręce lichwiarzy i koniec z panem. Tak bywa.
Długi! powiedział beztrosko pan Smitek. To drobiazg. Trzeba mieć kontakty.
Jeden bankier z Amsterdamu mi powiedział ależ tam były fantastyczne babki!
Psiakrew, ta jedna mulatka, ludzie, nie macie pojęcia no więc ten bankier mi
mówi: niech pan kupi meksykańskie akcje. W ciągu tygodnia zarobi pan na jednej
osiemdziesiąt dolarów. Wiecie, trzeba mieć kontakty. A w łóżku się ich nie
znajdzie.
I kupił pan te akcje? zainteresował się pan Rous.
Dawno wydałem wykręcił się pan Smitek. Jakoś było, jakoś będzie. Wiecie,
panowie, ja lubię silne wrażenia. Nawet jeżeli taka noc kosztuje parę tysięcy,
niech tam, ale przynajmniej poznałem kawałek życia.
Wygląda pan na to burknął pan Kroił. Poczekaj pan, za parę lat poczujesz
nerki albo wątrobę.
No to co powiedział pan Smitek z grzeszną lekkomyślnością. Ale
przynajmniej nie zmarnowałem życia.
*
Tego wieczora pan Smitek kupił sobie kawałek pasztetu i dziesięć deka sera, po
czym poszedł do domu i ugotował sobie herbaty. Kawałek pasztetu i okrawki sera
dostała jego kotka Lizeczka, która potem umyła łapką pyszczek i chciała wyjść na
dwór.
Ty łobuzico, ty lekkomyślna istoto łajał ją pan Smitek znowu chcesz się
iść włóczyć? Siedź grzecznie w domu, czego ci tu brak? Jesteś już dość stara,
żeby mieć rozum, ty łajdaczko powiedział tkliwie pan Smitek i wziął Lizeczkę
na kolana. Potem włożył na uszy słuchawki, nastawił skalę i słuchał, co tam
dzisiaj dają w radiu. Ktoś recytował jakieś wiersze. Pan Smitek próbował
wystukiwać nogą rytm, ale kiedy mu się to nie udawało, zaczął się nudzić i
pociągnął Lizeczkę za ogon. Liaeczka odwróciła się lekko i drapnęła go w rękę,
potem jednak dla pewności zeskoczyła z jego kolan i błyskała oczami spod łóżka.
Te wiersze i zły humor Lizeczki rozstroiły pana Smitka. Przeczytał jeszcze
kawałek gazety, w którą był zapakowany ser, a o dziesiątej już leżał w łóżku.
Wpół do jedenastej wskoczyła na łóżko Lizeczka i usadowiła mu się na nogach, ale
pan Smitek już spał.
*
Ach ziewał pan Smitek na drugi dzień co za życie! Ludzie, to ci była znowu
noc! Patrzcie powiedział, pokazując rękę jakie zadrapanie! To ci była
dziewczyna! Jakaś Rosjanka, Lizeczka jej było na imię. Jak dzika kotka! Ale
rozrabiała pan Smitek ze zniechęceniem machnął ręką. Co ja wam zresztą będę
opowiadał! Wy pantoflarze, czy wy wiecie, co to jest życie? Ech, może być potem
kryminał, może być śmierć, ale życie trzeba poznać! A wy dajcie mi święty
spokój z tą waszą drobnomieszczańską moralnością!
(1928)
OSTATNIE SPRAWY CZŁOWIEKA
Tramwaj dzwoni i hałasuje po szynach wiodących w górę, na cmentarz Olszański.
Popatrz powiada mały chłopina do młodzieńca w króliczym futerku tutaj znowu
coś budują. Pewnie szkołę albo kino. Wiesz, bardzo się cieszę, że go jeszcze raz
widziałem. "To ty", powiedział. Tu nie chodzi o to, żeby mu to jakoś pomogło,
ale człowiek musi okazać przyjazne uczucia. "To ja jeszcze przyjdę",
powiedziałem, "ale wtedy już będziesz na nogach", powiedziałem, a tymczasem
Młodzieniec w króliczym futerku żałośnie pokiwał głową.
Przypiąłem order, żeby się ucieszył ciągnął dalej chłopina. a on
powiedział: "No niech cię diabli, to ty?" Widzisz, poznał mnie. A ja mu
powiadam: "Józek, to ci przejdzie". A on powiada: "Maniusiu, daj mi trochę tych
podrobów". No to ona mu dała, a on tylko dwa razy ugryzł. Tylko tak ugryzł, ale
nic nie zjadł. "Maniusiu, daj mi trochę podrobów" powtarzał ze wzruszeniem
chłopina.
Młodzieniec w króliczym futerku lekko pociągnął nosem.
No, no pocieszał go chłopina przecież to był twój brat. Ona mówiła, że on
już nie kojarzy, ale on tak na mnie popatrzył i powiedział: "Tośku, to ty?"
Zobaczysz zaczął chłopina zacierając radośnie ręce ile biedaczyna będzie
miał wieńców. Ja się poszedłem zapytać, ile kosztuje wieniec z szarfą, a oni
powiedzieli, że osiemdziesiąt pięć koron. No to powiedziałem, że bez szarfy, bo
ja dołączę wizytówkę. Napisałem tam "Spij słodko, twój Tosiek". To przecież to
samo, no nie? Człowiek musi okazać przyjacielskie uczucia. Ale wyrzucać
dwadzieścia koron za szarfę, o, co to, to nie. I tak by ją ktoś na cmentarzu
ukradł.
Mnie powiedzieli odezwał się słabym głosem młodzieniec w futerku że
wieniec z wstęgą kosztuje dziewięćdziesiąt koron. A ja powiedziałem, niech
kosztuje, ile chce, niech kosztuje nawet sto koron, ale niech będzie porządny.
Przecież to dla brata powiedział chłopina. Ale za to wspaniały. Na wstędze
jest napisane złotymi literami "Ostatnie pożegnanie Janek i Lidka". No
powiadam ci, wspaniałe to jest. "Ostatnie pożegnanie Janek i Lidka"
powtórzył, smakując piękno tych słów. Jeszcze nie tutaj, jeszcze dwa
przystanki. Ale pogoda to nam się na ten pogrzeb udała, no nie? Będzie miał
ładnie.
Młodzieniec słabo pokiwał głową.
Ale jej to nic nie zostawiaj radził mu chłopina. Co ona by z tym robiła,
małpa jedna. I tak długo sama nie posiedzi. Niech ci da to biurko po nim, i
ubrania, które po nim zostały. I o zegarek też się upomnij. Ja bym jej nic nie
dał, łajdaczce. Wiesz, tę szafę też ci musi dać, powiedz, że to po rodzicach.
To jeszcze nie tu? pytał młodzieniec żałośnie.
Jeszcze jeden przystanek powiedział chłopina a potem kawałek pieszo do
kaplicy. Myślę, że Franek też przyjdzie i inni koledzy, no, pięknie będzie.
Skoro nie wziął z nią ślubu, to ona nie ma do niczego prawa. Byłbyś idiotą,
gdybyś jej coś zostawił. A lekarzowi nie płać, może on o tym zapomni. Jak nie
potrzebujesz tej szafy, to ją sprzedaj. Ale ten wieniec to jest coś wspaniałego,
Tę wstęgę weź potem do domu, szkoda ją tam zostawiać. Możesz ją powiesić tak
dookoła lustra, wiesz? A gdyby wam umarł Władysław, to się ta wstęga znowu
przyda. Oj, dobrze, że go jeszcze raz widziałem. Tak się biedak ucieszył
Tramwaj zwalnia przed bramą cmentarza.
Poczekaj, poczekajże, niech się zatrzyma chłopina zatrzymywał młodzieńca.
Mógłbyś jeszcze upaść, a masz dzisiaj takie piękne ubranie. To by ci popsuło
cały pogrzeb.
Po czym, podpierając troskliwie młodzieńca w króliczym futerku, żałobnik
skierował się ku cmentarnej bramie.
(1928)
HAMLET, KSIĄŻĘ DUŃSKI
Referat sprawozdawcy parlamentarnego /
Szczelnie wypełniona sala i niezwykłe zainteresowanie towarzyszyły wczorajszemu
wprowadzeniu do porządku obrad sztuki Szekspira "Hamlet". Jako generalny
referent tej tragedii wystąpił oczywiście ze swoją znaną wielomównością książę
Hamlet, ale obecni z zainteresowaniem oczekiwali, że do debaty przyłączy się
również Poloniusz, znany duński działacz i porywający mówca. I rzeczywiście
dzięki jego wystąpieniom wczorajsza sztuka nabrała nadzwyczajnego znaczenia i
została wysłuchana z należytą uwagą. Streszczenie całej sztuki podajemy poniżej.
Po wstępnych formalnościach z duchem jako pierwszy przemówił duński król. Po nim
zabrał głos Hamlet plotąc coś bez związku w typowy dla siebie sposób. Potem
wystąpił Poloniusz. W głębokiej ciszy Wygłosił mowę, zachwycającą bystrymi
spostrzeżeniami i otwartym spojrzeniem na świat. Z jego wywodów cytujemy:
Laertes jeszcze tu? Dalej na okręt!
Wiatr wzdyma żagle, czekają na ciebie.
Raz jeszcze daję ci błogosławieństwo
Na drogę. Weź je i wraź sobie w pamięć
Tych kilka przestróg: Nie bądź skorym myśli
Wprowadzać w słowa, a zamiarów w czyny.
Ale nie plugaw sobie rąk uściskiem
Dłoni pierwszego lepszego socjusza.
Strzeż się zatargów, jeśli zaś w nie zajdziesz,
Tak się w nich znajduj, aby twój przeciwnik
Nadal się ciebie strzec musiał. ()
Noś się kosztownie, o ile ci na to
Mieszek pozwoli, ale bez przesady;
() Nie pożyczaj drugim
Ani od drugich, () Bądź zdrów; niech cię moje
Błogosławieństwo utwierdzi w tej mierze.
Po czym zwrócony do Ofelii wygłosił wspaniałą mowę, z której przytaczamy:
Cóż to on tobie powiedział, Ofelio?
W porę mi o tym wspominasz. Słyszałem,
Że on cię często nawiedzał w tych czasach. ()
To ja ci powiem: masz myśleć, żeś dziecko ()
Naiwne serca. Krótko mówiąc, nie chcę,
Abyś od dziś dnia czas swój marnowała
Na zadawaniu się z księciem Hamletem.
Pamiętaj, nie chcę tego. Możesz odejść.
W dalszym ciągu aktu książę Hamlet próbował osłabić silne wrażenie mowy
Poloniusza swoim nietaktownym i bezładnym bełkotaniem. Nie odniósł sukcesu ani
on, ani jego przyjaciele, nawet wystąpienie ducha jego ojca, obliczone na efekt,
nie zmyliło naszej uświadomionej publiczności. Po tym niesmacznym występie głos
zabrał znowu Poloniusz, by w rozmowie z Rajnoldem wygłosić godne uwagi
spostrzeżenia o obywatelskim wychowaniu młodych mężczyzn:
Rajnoldzie, oddasz mu waszmość to pismo i te pieniądze.
Zanim się jednak doń udasz, Rajnoldzie,
Mądrze byś zrobił, ażebyś poprzednio
O jego sprawowaniu się wywiedział.
Takie jedynie przypisz mu wybryki,
Jakie z młodością i krewkością w parze
Zazwyczaj chodzą.
Tak, ale pochop do zwad, klątw, pijatyk,
Gachostwa wreszcie, tak daleko możesz
Posunąć swoje kłamstwa.
Według wskazówki i instrukcji, jaką
Ci udzieliłem, poweźmiesz języka
O moim synu. Jedź więc, niech cię Bóg prowadzi!
Zwracając się do Ofelii ciągnął dalej:
Co ci to jest, Ofelio? Co się stało?
Czego? Dlaboga? Czyżby z miłości
Oszalał?
Cóż ci powiedział?
Muszę natychmiast udać się do króla;
Są to objawy gwałtownej miłości.
Pójdź.
Do następnej debaty, w której wzięli również udział król i królowa, wtrącił
Poloniusz takie bystre spostrzeżenia:
Panie! Wysłane do Norwegii posły
Szczęśliwie są już w tej chwili z powrotem.
Następnie miał miejsce kulminacyjny punkt wieczoru, kiedy Poloniusz pewną ręką
uchylił rąbka tajemnicy dziwnego zachowania się księcia Hamleta. Mężnie i
bezwzględnie, świadom swojej odpowiedzialności, przemówił w pełnej napięcia
ciszy:
Syn wasz oszalał, jest to prawda; prawda
Że to nieszczęście i nieszczęście wzajem
Że jest to prawda. Otóż się skleiło
Pomimo woli coś retorycznego.
Bodaj to! Licho zabierz sztuczne frazy!
Stanąłem tedy na tym, że dostojny
Syn wasz sfiksował; dobrze; idzie teraz
O wyśledzenie przyczyn tej fiksacji,
Która, nie będąc fikcją, już tym samym
Nie może nie mieć przyczyn; to rzecz pewna;
W jaki zaś sposób pewna i o ile,
Rozważcie państwo sami.
Mam córkę: mam ją, ponieważ jest moja.
Ta tedy dziewka, pomna obowiązku
i rozkazowi mojemu powolna
Oddała mi ten świstek. Posłuchajcie
I konkludujcie państwo.
W przeraźliwej ciszy przeczytał kompromitujący list księcia Hamleta i ciągnął
dalej:
Jam sprawy nie zaspał
I wnet dziewczynie mojej powiedziałem:
Hamlet jest księciem nad waściną sferę;
Nie będzie z tego nic. Dałem jej przy tym
Surowe upomnienie, aby odtąd
Nie przyjmowała ani jego wizyt,
Ani biletów, ani podarunków.
Takem uczynił; ona usłuchała,
A on, on, krótko mówiąc, zawiedziony
W swoich nadziejach, popadł najprzód w smutek,
Potem w bezsenność, potem w wstręt do jadła,
Następnie w niemoc, następnie w gorączkę,
I tak stopniami aż w szaleństwo, które
Trawi go teraz z wielkim naszym żalem.
Czyż się zdarzyło kiedy, rad bym wiedzieć,
Aby tam, gdzie ja powiedziałem: tak jest,
W istocie było inaczej?
Przy ogólnym poruszeniu doszło do gwałtownych kontrowersji między Hamletem i
Poloniuszem, który miażdżył swojego bełkoczącego partnera ostrymi i
błyskawicznymi replikami:
Jakże się miewa mój łaskawy książę Hamlet?
Wieszli, kim jestem, panie?
Zaprawdę, nie jestem nim.
Uczciwym, mości książę?
Masz wielką słuszność, mości książę.
Mam, panie.
Cóż to czytasz, mości książę?
A o treść czy mogę spytać?
Miłościwy książę, zmuszony jestem pozbawić
Waszą Książęcą Mość dłuższej mojej
Obecności.
Żegnani cię, mój łaskawy książę.
Szukacie, panowie, księcia Hamleta? Oto jest.
Hamlet odprawiony jego celnymi i trafnymi uwagami jąkał coś rozpaczliwie, na co
nikt nie zwracał uwagi. W typowy dla, siebie sposób plótł coś piąte przez
dziesiąte, starając się naprowadzić rozmowę na jakichś aktorów, ale Poloniusz
wróciwszy w samą porę zza kulis usadził go gładko kilkoma słowy:
Mości książę, mam ci oznajmić coś nowego.
Aktorowie przybyli, mości książę.
Na honor, mości książę.
To za długie.
Mości książę, odejdę z nimi odpowiedni*
ich zasłudze.
Pójdźcie, panowie!
Nic dziwnego, że pan Hamlet po tych rzeczowych słowach odważył się wygłosić
jedynie monolog. Wyraźnie bał się tak błyskotliwego przeciwnika.
Po przerwie, poświęconej na debaty zakulisowe, Poloniusz wkroczył do akcji z
kilkoma ważnymi radami:
Ofelio, chodź tu sobie. Najjaśniejszy,
My się umieścimy tam. Czytaj tę książkę.
Nastąpiła prywatna rozmowa księcia Hamleta z Ofelią, po czym Poloniusz
wypowiedział z naciskiem takie oto słowa:
No, Ofelio,
Nie potrzebujesz nam objawiać tego,
Coc mówił książę Hamlet, bośmy sami
Wszystko słyszeli.
Tymczasem książę Hamlet zaprodukował naturalnie zupełnie nietaktownie jakąś
aktorską gierkę. Podczas tego żałosnego epizodu Poloniusz wyraził się słusznie:
Słyszałeś, panie?
W związku z tym nieszczęśliwym wyczynem doszło do gwałtownego konfliktu między
Poloniuszem i Hamletem. Jak cios za ciosem spadały na księcia ostre repliki
Poloniusza:
Mości książę, królowa jejmość życzy sobie
Z waszą książęcą mością pomówić i to zaraz.
W rzeczy samej, istny wielbłąd.
Prawda, z boku podobna do łasicy.
Bardzo podobna do wieloryba.
Spieszę to powiedzieć.
Zawstydzony Hamlet po tym moralnym laniu musiał sobie ulżyć monologiem, szyli w
sposób zgodny ze swoim mało chwalebnym i niegrzecznym obyczajem.
Z dalszego ciągu sztuki na uwagę zasługuje cenny i pełen przezorności pomysł
Poloniusza:
Ma przyjść niebawem do pokoju matki;
Ja za obiciem stanę i wysłucham,
Co się tam będzie działo. Idę więc i zanim
Wasza królewska mość pójdzie do łóżka,
Będę z powrotem, by zdać sprawę z tego,
Czego się dowiem.
Do królowej natomiast trafnie przemówił:
Przyjdzie wnet. Tu się skryję;
Tylko z nim ostro!
Następnie Hamlet podstępnie go przebił. I tu Poloniusz zauważył ze zwykłą sobie
przytomnością i szczerością:
Zabity jestem!*
Sztuka powinna się skończyć śmiercią Poloniusza. To, co potem następuje, to i
tak jałowe gadki bez rąk i nóg. Szczególnie książę Hamlet przeszkadzał
rozczarowanym słuchaczom swoimi niewłaściwymi i zbyt osobistymi monologami w
stylu, czy ma być, czy nie. Co najmniej połowa sztuki mogłaby być spokojnie
pominięta. Gdyby nie wspaniałe przemowy Poloniusza, byłby to stracony wieczór.
Opisaliśmy akcję "Hamleta" jak najdokładniej, żeby uświadomiony czytelnik sam
wytworzył sobie obraz całej sztuki.
Publiczność, która z największą uwagą wysłuchała porywających przemówień
Poloniusza, wyraźnie nie interesowała się końcem sztuki. Jedynie niewielka,
bezkrytyczna grupka partyjnych oklaskiwała przelewanie z pustego w próżne i
demagogiczne frazy Hamleta na końcu sztuki. Wszakże wyrobiona publiczność nie da
się zwieść takim taniutkim sukcesem.
(1931)
WYNALAZCA
Ja panu mówię: na wynalazki trzeba mieć sposób. Nie_ można liczyć na szczęśliwy
przypadek czy inspirację to by nigdy do niczego nie doprowadziło. Przede
wszystkim trzeba dokładnie wiedzieć, co właściwie chce się odkryć. Wynalazcy
przeważnie coś wymyślają, a potem dopiero główkują, do czego też to mogłoby
służyć, na koniec dopiero wymyślają jakąś nazwę. Ja ten proces odwróciłem, mój
panie. Jeśli o mnie chodzi, to najpierw wymyślam nazwę i dopiero potem
odpowiednio do tej nazwy tworzę rzecz. W ten sposób wpadłem na zupełnie nowe
źródło technicznej inspiracji. Od słów do rzeczy to jest mój proces wytwórczy.
Zaraz, jak by to panu obrazowo wyłożyć. Na przykład: ludzie już dawno wynaleźli
kuźnie, drukarnie, poczekalnie, domy noclegowe, wędzarnie i temu podobne
instytucje. Poczekalnie mamy, ale dzisiejszy człowiek nie ma kiedy czekać, jego
hasłem jest szybkość, pośpiech, tempo. Czemuż więc, pytam, nie stworzyć
pośpieszalni? Taka dobrze wyposażona pośpieszalnia musiałaby być naturalnie
zaopatrzona w cały szereg śpieszaków i chybcików, popychaczy, samoruchów,
hałasideł i łomocideł. Zleciłem już produkcję różnych opatentowanych zgrzytaków,
trzaskaczy i potykadeł. To są same nowe przyrządy, proszę pana, o których dotąd
nikt nie pomyślał. I to wszystko: trzeba wynaleźć nowe słowa, żeby wpaść na nowe
rzeczy i nowe rozwiązania.
Albo z innej beczki: mamy już spadochrony, a nawet i całe urządzenia
spadochronowe, nikomu natomiast nie przyszło do głowy skonstruowanie spadadła,
czyli rzeczy, która by stale i w każdych okolicznościach spadała. Dlaczego mają
ci spadać tylko wazony, figurki i inne domowe przedmioty? Kup sobie spadadło!
Spadanie z gwarancją! Spróbuj, a będziesz zadowolony! Dołożę jeszcze
przewracadła i obsuwadła w różnych wariantach oraz kiwadełka we wszystkich
rozmiarach, luksusowo wykończone. Zaturlał ci się gdzieś guzik od kołnierzyka?
Kup sobie nasz patentowy turlaczek! Turla się bezawaryjnie po całym pokoju.
Rodzice, postarajcie się o brudziki dla swoich dzieci! Oszczędzicie im wysiłku
przy mazaniu ubranek! Brudzik z pudełkiem brudzideł kosztuje tylko trzydzieści
koron! W każdej kuchni powinna być nasza nowoczesna przypalaczka. Czy masz już w
swojej garderobie naszą zawęźlaczkę i nasz zgniatacz? P.T. urzędom i kancelariom
polecamy nasz samoczynny odkładacz. W żadnym nowoczesnym gospodarstwie domowym
nie może brakować naszego bardzo wydajnego rozbijacza i doskonale funkcjonującej
zasypiaczki! Zaśpisz przy każdej okazji!
Robisz czasem błędy? Zapewne tak, bo błędy robi każdy człowiek. Ale dlaczego
miałbyś się sam wysilać przy robieniu błędów? Nasze patentowane błądzidło będzie
robić błędy za ciebie! Nasze nowe błądzidło model FV 1303 osiąga nawet 699
błędów dziennie! Wybierasz się w podróż? Nie zapomnij zapakować do plecaka
naszej błąkaczki! Tania, niezawodna, praktyczna. Nic nie robisz? To zaopatrz się
w naszą nieróbkę! Cicho chodzi, małe koszty eksploatacji. Opatentowana we
wszystkich krajach. Daj swoim bliźnim na Gwiazdkę nową ulubioną zabawkę,
nudzidło. Fantastyczne źródło nudy! Urządź sobie w domu własną nudziarnię! Masz
już nasz ubliżacz? Niezbędny dla szkół, urzędów, wielkich zakładów i gospodarstw
domowych. Najbardziej sensacyjny wynalazek naszego stulecia: kołostójka! Koło,
które się nie obraca! Nowość! Polecamy wszystkim fabrykom dotkniętym kryzysem!
Koniec ze stratami! Wasze pomniejsze straty załatwi za was tani znikacz lub
nasza niklowa zapodziewajka. Przy większej przepustowości strat polecamy nasz
mechaniczny zgubnik lub niezwykle wydajny automatyczny samozgub, załatwiający
bezbłędnie nawet największe straty. Kup sobie nasz uniwersalny przeszkadzacz.
Gwarantujemy, że będzie ci przeszkadzać w domu i w podróży, przy pracy i przy
zabawie. Jąkasz się? Kup sobie nasze uniwersalne jąkadło w proszku lub w
pigułkach. Będziesz się jąkać bez wysiłku. Zalecane przez lekarzy. Mnóstwo
podziękowań. Jesteś nerwowy. Twoje nerwy są zmęczone stałym hałasem, który jest
przekleństwem naszego stulecia. Zamów sobie naszego nowego milczusia. Milczuś to
maszyna, która nie wydaje żadnego dźwięku. Słuchaj naszego milczusia, a twoje
nerwy odpoczną. Najnowszy typ milczusia w pięknej mahoniowej obudowie, na prąd
elektryczny, kosztuje jedyne 1795 koron. Ostatnie osiągnięcie radiotechniki!
Tak, proszę pana, tak to trzeba robić. Znajdzie pan jakieś nowe słowo, a potem
już dość łatwo będzie dopasować do niego odpowiednią rzeczywistość. Ja to
nazywam postępem naukowym, proszę pana. Moje uszanowanie, nie mam już czasu.
Właśnie pracuję, nad uniwersalnym psujem. Na czymś takim można zrobić
fantastyczny interes, nie uważa pan?
(1936)
CUD NA BOISKU
Stało się to podczas towarzyskiego meczu Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej
iśkov contra quarta gimnazjum Praga XI. Mimo ofiarnej akcji obrony, w której
wyróżniał się szczególnie Frycek Zapotocki, śiśkowski klub przegrywał pod koniec
drugiej połowy już dwa do zera, a jego święta bramka była oblężona przez ciągłe
ataki. I właśnie wtedy, kiedy w kierunku jego bramki leciała nowa,
niepowstrzymana piłka gimnazjalisty Zenka Poppra, zwanego Armatą, stało się coś
dziwnego: piłka zatrzymała się w powietrzu, zawirowała z niezmierną szybkością i
po chwili wahania ruszyła z powrotem, by wpaść jak meteor do bramki przeciwnika.
Było to na cztery minuty przed końcem drugiej połowy. Nikt dokładnie nie
wiedział, jak to się właściwie stało, i gra toczyła się dalej. Znakomity Zenek
Poppr znowu doszedł do piłki, przebił się przez obronę i posłał po ziemi z
bliska bombę do bramki drużyny iśkova. Trzydziestu widzów, którzy kibicowali
gimnazjum, już wydało okrzyk radości, ale piłki nie było. Wszyscy zawodnicy
zaczęli jej szukać, w końcu sam bramkarz gimnazjum Praga XI odkrył zagubioną
piłkę, spokojnie leżącą w jego własnej bramce. Tymczasem odgwizdano już koniec
meczu. Drużyna gimnazjum protestowała wprawdzie przeciwko temu dziwnemu golowi,
ale nie można było już nic zrobić. Wynik meczu był dwa do dwóch.
Od tego dnia drużyna piłki nożnej Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej iśkov
zmierzała od zwycięstwa do zwycięstwa. Wkopała Szkole Miejskiej Libeń trzy do
zera. Rozłożyła holeszowicką realną cztery do jednego. Rozgromiła gimnazjum
kolińskie na jego własnym terenie w stosunku dwa do jednego (stosunek
kontuzjowanych wyniósł dwa do dwóch), a zwyciężywszy również realne zreformowane
gimnazjum Praga XIX, juniorów Klubu Sportowego Slavii, drużynę Szkoły Miejskiej
z Koif i niemieckiego realnego gimnazjum Praga II miała się spotkać z kadrą
Akademickiego Klubu Sportowego. Był to w historii świata sukces bez precedensu.
Ale nawet zwycięska drużyna nie wiedziała, że na wszystkich tych triumfalnych
meczach Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej iśkov był obecny cichy widz, uczeń
pierwszej klasy Szkoły Miejskiej na Ziżkovie, Bogumił Smutny. Nikt z nim nie
rozmawiał, ponieważ był to pobożny i moralnie czysty chłopiec. Niczym się nie
wyróżniał w szkole, nie miał na koncie żadnych honorowych akcji. Tylko
wspomniany już Zenek Poppr (który z zazdrością i zawiścią towarzyszył jedenastce
przeciwnika na wszystkich jej placach boju) zauważył tego wiernego i skromnego
widza. Widział też, że w krytycznych momentach Bogumił Smutny znika, pada za
najbliższą barierą lub krzakiem na kolana i modli się gorąco szeptem: "Panie
Boże, zmiłuj się! Spraw, żeby nasi strzelili gola!" I w tej samej chwili
szybująca piłka zatrzymywała się i kierowała do bramki przeciwnika, albo
znikała, by się nagle znaleźć w siatce przeciwnika, lub toczyła się powoli po
boisku, podczas gdy przeciwnicy padali lub potykali się, jakby tajemnicza siła
pętała im nogi. A Zenek Poppr, zwany Armatą, powiedział o tym swojemu starszemu
bratu, studentowi medycyny, Zawiszy Popprowi z Akademickiego Klubu Sportowego.
W przeddzień historycznego meczu Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej iśkov z
Akademickim Klubem Sportowym przed Miejską Szkołą czekał na ucznia Bogumiła
Smutnego młody mężczyzna. Przedstawił mu się .jako Zawisza Poppr, medyk i
sportowiec, i powiedział: "Ja wiem, panie Smutny, że jest pan zapalonym
sportowcem. Mówił mi nasz Zenek, że lubi pan chodzić na mecze. Ale wydaje mi
się, że nie bardzo się pan zna: na zasadach gry. Ależ kolego, to trzeba
opanować, jeśli chce pan coś z tego meczu mieć! Przypadkiem mam akurat trochę
czasu, więc pomyślałem, że mógłbym panu co nieco o piłce nożnej powiedzieć, żeby
pan wiedział, jak się powinno prawidłowo grać".
Tego dnia student medycyny Zawisza Poppr chodził przez trzy godziny z Bogumiłem
Smutnym po śiśkovskich ulicach i wyjaśniał mu, co to jest róg, pole karne,
offside, ręka, atak i obrona, zagrywka, gra fair, nieprawidłowe zagranie, rzut
karny, robinsonada, brutalność, gra zespołowa i tak dalej. Bogumił Smutny tylko
kiwał głową i mówił: "Tak proszę pana. Rozumiem, proszę pana. Tak, proszę pana,
będę pamiętać". A na koniec grzecznie podziękował, bo to był dobrze wychowany i
poczciwy chłopiec, a nie jakiś ulicznik, jak większość dzisiejszych młodzieńców.
Następnego dnia odbywał się mecz Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej iśkov contra
Akademicki Klub Sportowy. W drugiej połowie Akademicki Klub prowadził już sześć
do zera. Wśród widzów siedział Bogumił Smutny, pocił się ze strachu, ręce miał
kurczowo zaciśnięte i modlił się: "Panie Boże, zmiłuj się i zrób coś ale niech
to będzie zgodne z zasadami niech nasi prawidłowo strzelą gola zrób cud, ale
fair!"
Pod koniec drugiej połowy Akademicki Klub Sportowy prowadził jedenaście do zera.
A student medycyny szeptał do swojego brata: "Widzisz, jak obowiązują zasady, to
nie można robić żadnych cudów".
(1936)
CASUS PRAWNY
no więc walę osiemdziesiątką w kierunku tego zakrętu i myślą, że za nim będzie
wolna droga, ale to bzdura. Zmniejszyłem trochę gaz i wjeżdżam wolniutko w
zakręt. Patrzę, a tu przez drogę idzie pochód. Pogrzeb. Akurat zakręcał przez
szosę do cmentarnej bramy. To ja na hamulec i, ludzie, to był poślizg! Pamiętam
tylko tyle, że czterej młodzieńcy, co to nieśli trumnę, rzucili ją na ziemię i
smyrgnęli do rowu, mój wózek trzasnął zadkiem w to pudło na drodze i trumna
poleciała przez bandę na pole.
Wyłażę z wozu i myślę, Jezus Maria, jeżeli stuknąłem również proboszcza i
pozostałych żałobników, to będzie ładny gips! Ale nic się nie stało. Po jednej
stronie szosy stał ministrant z krzyżem, a po drugiej stronie proboszcz i
pozostali. Wyglądali jak woskowe figury. Dopiero po chwili proboszcz zaczął się
trząść ze strachu i nerwowo mamrotać: "człowieku, człowieku, nie masz szacunku
nawet dla zmarłych?" Tymczasem ja byłem zadowolony, że nie zabiłem nikogo z
żywych! Potem ludzie oprzytomnieli i część z nich zaczęła mi wymyślać, a
pozostali polecieli na pomoc temu nieboszczykowi w rozbitej trumnie. To jest
taki, jak sądzę, instynkt. I nagle pędem zawrócili, jęcząc ze strachu. A tam, z
tej kupy desek gramoli się żywy człowiek, macha rękami i usiłuje usiąść. "Co to,
co to", gada i ciągle stara się usiąść.
Podbiegłem do niego natychmiast. Dziadku mówię przecież o mało co by was
pochowali! I pomagam mu sil wygrzebać z tych desek. A on tylko mruga i
bełkocze: "Co? Co? Co?" Ale wstać to nie mógł. Myślę, że miał złamaną jakąś
kostką albo co od tego uderzenia. Co tu dużo gadać: wpakowałem dziadka i
proboszcza do wozu i zawiozłem ich do domu żałoby! Za nami szli pozostali
żałobnicy i ministrant z krzyżem. A orkiestra naturalnie nie grała, bo nie
wiedziała, jak to będzie j z płaceniem. Za trumnę zapłacę powiedziałem za
lekarza też. Ale poza tym możecie mi podziękować, żeście nie1 pochowali żywego.
I pojechałem. Prawdę mówiąc, byłem zadowolony, że mam to już za sobą i że nie
stało się nic gorszego.
No ale to się dopiero zaczęło. Najpierw napisał do mnie grzeczny list wójt z tej
wsi: że podobno rodzina tego niby zmarłego, niejakiego Antoniego Bartosza,
emerytowanego kolejarza, jest niezamożna, że chciała dziadziusia godnie pochować
za swoje ostatnie zaoszczędzone grosze, i że teraz, kiedy w wyniku mojej
nieostrożności dziadziuś zmartwychwstał, będą go musieli pochować jeszcze raz,
na co sobie z powodu własnej nędzy nie mogą pozwolić. Żebym im zapłacił za ten
niewydarzony pogrzeb, za proboszcza, orkiestrę, grabarza i stypę.
Potem przyszło pismo od adwokata w imieniu tego dziadka: że Antoni Bartosz,
emerytowany kolejarz domaga się rekompensaty za zniszczony całun, poza tym
jeszcze kilka setek za leczenie złamanej w kostce nogi i pięć tysięcy
odszkodowania za straty moralne, jakie poniósł z mojej winy. To już było trochę
za wiele.
I nowe pismo: że podobno dziadek pobierał emeryturę jako były kolejarz. Kiedy
zasnął w Panu, emeryturę mu oczywiście wstrzymano, a teraz urzędy nie chcą mu
jej ponownie wypłacać, ponieważ posiadają zaświadczenie stwierdzające, że umarł,
wystawione przez lekarza powiatowego. I podobno dziadek ma zamiar mnie
zaskarżyć, żebym mu płacił dożywotnią rentę jako rekompensatę za utraconą
emeryturę.
Następne upomnienie: że dziadzio od czasu, kiedy go wskrzesiłem, choruje i
trzeba mu gotować posilniejsze potrawy. I w ogóle to podobno go okaleczyłem. Od
czasu, jak zmartwychwstał, to już nie ten sam człowiek i w ogóle do niczego się
nie nadaje. Podobno stale tylko powtarza: Już to miałem z głowy, a teraz muszę
umierać po raz drugi! Ja mu tego nie daruję, musi mi za to zapłacić, bo go pozwę
przed Sąd Najwyższy! Tak skrzywdzić biednego człowieka! To powinno być karane
tak samo jak morderstwo. I tak dalej.
Najgorsze jest to, że wtedy nie miałem zapłaconego ubezpieczenia za samochód. A
to jest obowiązkowe. Więc nie wiem. Jak myślicie, czy będę to musiał zapłacić?
(1936)
DIABEŁ
Miał się zacząć trzeci akt przedstawienia opery Dvołka "Diabeł i Kasia". Na
widowni przygasły światła, szmery wśród publiczności ucichły jak nożem uciął.
Dyrygent w kanale orkiestrowym zastukał i podniósł batutę. Siedząca w pierwszym
rzędzie krzeseł pani Mała zamknęła torebkę z cukierkami, a pani Grossmanowa
westchnęła: Uwielbiam tę uwerturę. W siódmym rzędzie krzeseł pan Kolman
zamknął oczy, przygotowany na głębokie przeżywanie "swojego Dvołka", jak
mawiał. I z kanału orkiestrowego zaczęła się wylewać elegancka uwertura.
Aż tu po prawej stronie zafalowała kurtyna i na proscenium wypełzło małe
stworzonko. Przestraszyło się, kiedy ujrzało przed sobą ciemną czeluść widowni i
zaczęło się rozglądać, gdzie by tu umknąć. Ale nagle porwał je dźwięczny,
poleczkowy rytm uwertury, stworzonko zaczęło taktować rękami i leciutko
przytupywać.
Nie było większe niż ośmioletnie dziecko, ale piersi miało kudłate, a od pasa w
dół było zarośnięte kosmatą, ryżawo
czarną sierścią. Mordeczkę miało kozią,
szpiczastą, a w kręconych włosach małe różki. Przytupywało twardymi kopytkami
osadzonymi na kozich nóżkach. Publiczność cicho zachichotała. Stworzenie na
proscenium przestraszyło się i zawahało, chciało się cofnąć, ale natrafiło na
kurtynę, spojrzało więc z lękiem za siebie, ale wtedy już jego kopytka zaczęły
same stepować i wirować w takt muzyki. Zdawać by się mogło, że dopiero teraz ta
osóbka na proscenium pokonała tremę: otwarła pociesznie mordkę, oblizała się
długim, różowym języczkiem i całkowicie zapamiętała się w swoich podrygach.
Podskakiwała, przysiadała i tupała kopytkami z wyraźnym entuzjazmem. Jej ręce
też zaczęły tańczyć, wzlatywały nad głowę i strzelały wesoło palcami. Cienki,
mocny ogonek kręcił się z tyłu, podając takt jak metronom. Nie była to żadna
wielka sztuka taneczna. Prawdę mówiąc, było to tylko hopsanie, podskoki i
stepowanie, ale wyrażało ogromne zadowolenie z życia i ruchu. Było to tak
naturalne i wdzięczne jak skoki koziołka lub gonitwa szczeniaka za własnym
ogonkiem.
Publiczność uśmiechała się błogo i wesoło szemrała. Dyrygent czując za sobą falę
podniecenia zaniepokoił się i zaczął machać batutą bardziej energicznie niż
zwykle. Spojrzał jednak surowo w kierunku instrumentów perkusyjnych z powodu
tego dziwnego bębnienia i stukania, ale spotkał się z wiernym i uważnym
spojrzeniem pana perkusisty, czekającego z pałeczką w ręce na swoją okazję.
Orkiestra grała pilnie i sumiennie, nikt nie oderwał oczu od partytury i nikt
nie spojrzał na proscenium. Psiakrew, coś tu dziś nie gra, pomyślał dyrygent i
okrągłymi gestami pognał orkiestrą do forte. Dlaczego ci ludzie z tyłu się
śmieją? Pewnie coś się stało na widowni. I żeby odwrócić uwagę dyrygował
uwerturą w coraz szybszym tempie, coraz głośniej Stworzonku na proscenium było
w to graj. Tupało, wywijało nóżkami, podrygiwało, podskakiwało, kiwało głową i
machało ogonkiem coraz szybciej. Tam
ta
da tam
tam m
tata. Pani Mala z rękami
złożonymi na podołku promieniała błogim zadowoleniem. Widziała już raz "Diabła i
Kasię" przed czternastu laty, ale tego wtedy nie dawali. Ja wprawdzie nie
przepadam za nowoczesnym stylem reżyserii, myślała, ale to mi się podoba.
Chciała się tą uwagą podzielić z panią Grossmanową, ale ta patrzyła z
nabożeństwem na proscenium i kiwała głową. Bo pani Grossmanowa to wielka
melomanka.
Pan Kolman w siódmym rzędzie był chmurny. Tak się nigdy nie robiło, tak być nie
powinno. Cóż to dzisiaj ci reżyserzy wyrabiają z Dvołkiem, to przekracza
wszelkie granice, protestował pan Kolmian. Tak szybko się tej uwertury nigdy nie
grało. To jest zniewaga dla Dvołka, pomyślał z gniewem pan Kolman. Ja o tym
napiszę do gazety, zdecydował. Nazwę to "Ręce precz od naszego Dvołka" lub coś
w tym rodzaju.
I nagle zabrzmiały ostatnie takty uwertury. Pan dyrygent odetchnął i przetarł
chusteczką spocone czoło. (Co to się dzisiaj z tą publicznością działo?) Kurtyna
drgnęła i zaczęła się unosić. Drepcząca figurka na proscenium wystraszyła się,
obejrzała i z przeraźliwym meknięciem zniknęła za kulisami, zanim kurtyna
zdążyła się podnieść. Pani Mala w pierwszym rzędzie krzeseł zaczęła klaskać, ale
pan Kolman w siódmym ostro syknął, publiczność się przestraszyła i spontaniczny
aplauz skończył się żałośnie. Plecy pana dyrygenta wyrażały nerwowym drgnięciem
łopatek wyraźne niezadowolenie. Chyba nie powinnam była klaskać przy odsłoniętej
scenie, pomyślała pani Mala i dlatego szepnęła do pani Grossmanowej To było
śliczne, nieprawdaż? Rozkoszne westchnęła pani Grossmanowa. Pani Mala wyjęła
więc z ulgą z torebki cukierek. Chyba nikt nie zauważył, że klaskałam.
Pan Kolman również się uspokoił. Potem już nic nie zakłóciło poważnej akcji
opery. Napiszę do dyrekcji teatru, żeby wypleniła takie zberezeństwa, powiedział
sobie, ale potem o tym zapomniał.
Dzisiaj była dziwna publiczność mruczał dyrygent, kiedy było już po
wszystkim Chciałbym wiedzieć, z czego się śmiali.
Wie pan, dzisiaj jest poniedziałek mówił pierwszy skrzypek. Poniedziałkowa
publiczność jest zawsze najgorsza.
I to było wszystko.
(1936)
PASZTET
Co by tu sobie dzisiaj kupić, rozmyślał z zakłopotaniem pan Michl. Znowu jakąś
wędlinę Wędlina szkodzi na podagrę. A gdyby tak ser i banany? Ser jednak miałem
wczoraj. Jednostajne wyżywienie też nie jest zdrowe. A ser czuje się w żołądku
aż do rana. Boże, jakie to głupie, że człowiek musi jeść.
Pan już zamówił? zapytał znienacka sprzedawca za ladą, pakując jednocześnie
w papier różowe plasterki szynki. Pan Michl przestraszył się i przełknął ślinę.
Rzeczywiście, muszę coś zamówić.
Proszę może pasztet rzucił i ślina nabiegła mu do ust. Pasztet, o właśnie,
to jest to.
Pasztet powtórzył zdecydowanie.
Pasztecik, proszę bardzo zaszczebiotał sprzedawca praski, z truflami,
wątrobiany, gęsi, sztrasburski..:
Sztrasburski zdecydował pan Michl.
I ogóreczki?
Tttak, ogóreczki zgodził się pan Michl. I bułkę. Rozejrzał się badawczo
po sklepie, jakby szukał, czego tu jeszcze zażądać.
I co jeszcze? czekał sprzedawca. Pan Michl lekko pokręcił głową, jakby
chciał powiedzieć: nie, żałuję, ale nie ma tu już niczego dla mnie, proszę się
nie trudzić. Nic powiedział. Ile płacę?
Trochę się przeraził ceny, którą podał sprzedawca za tę czerwoną puszkę. Jezus
Maria, a to ci drożyzna, rozmyślał po drodze do domu, to chyba prawdziwy
sztrasburski pasztet. Jeszcze nigdy tego nie jadłem, słowo daję. Ale co za cena,
mój Boże! No cóż, człowiekowi się czasem zachce pasztetu. I przecież nie muszę
go zjeść w całości na raz, pocieszał się pan Michl. Zostawię sobie trochę na
jutro, pasztet i tak jest ciężkostrawny.
Ale się zdziwisz, Emanuelu oznajmił pan Michl, kiedy otwierał drzwi swojego
mieszkania. Zobaczysz, co mam dzisiaj na kolacje. Kocur Emanuel machnął
ogonem i zamiauczał. Aha powiedział pan Michl Ty byś pewnie też chciał
pasztetu, ty łobuzie, prawda? Tak nie można. Pasztet to drogie żarcie,
przyjacielu, ja sam go do tej pory nigdy nie jadłem. Sztrasburski pasztet, mój
panie, jest tylko dla smakoszy. Ale żebyś nie narzekał, to dam ci powąchać.
Pan Michl przygotował talerz i z trudem otworzył puszkę z pasztetem. Następnie
wyjął "Wieczór" i niemal uroczyście zasiadł do kolacji. Kocur Emanuel wskoczył
zgodnie ze swoim obyczajem na stół, starannie podwinął pod siebie ogon i zaczął
wbijać w obrus pazurki przednich łap z rozkoszną niecierpliwością.
Powąchać ci dam powtórzył pan Michl, nabierając na widelec odrobinę
pasztetu. Żebyś wiedział, jak to pachnie. Na, masz. Emanuel nastroszył wąsy
i ostrożnie, z niedowierzaniem poniuchał pasztet. Pan Michl się nasrożył. Co,
nie pachnie ci? Taki drogi pasztet, ty łajzo? Kocur skrzywił się i dalej
obwąchiwał pasztet ze zmarszczonym nosem.
Pan Michl zaniepokoił się trochę i sam powąchał pasztet. Przecież ładnie
pachnie, Emanuelu! Poniuchaj no! Wspaniały zapach, człowieku! Emanuel
przestąpił z łapki na łapkę i wbił pazurki w obrus. Chcesz kawałek? zapytał
pan Michl. Kocur nerwowo machnął ogonem i chrapliwie miauknął.
Co? Co takiego? wybuchnął pan Michl. Chcesz powiedzieć, że ten pasztet nie
jest dobry? Powąchał go uważnie, ale nic nie poczuł. Diabli wiedzą, może ten
kocur ma lepszy nos. W pasztetach bywa ten, jak to się nazywa, jad kiełbasiany.
Straszna trucizna, mój panie. Nie śmierdzi i nie ma złego smaku, a człowiek może
się tym otruć. Pan Michl poczuł obrzydliwy ucisk gdzieś w okolicy serca. Dzięki
Bogu, że jeszcze tego pasztetu nie wziąłem do ust. Może ten kocur poznał węchem
albo instynktem, że z tym pasztetem coś nie tak. Lepiej tego nie jeść, ale skoro
kosztował tak strasznie dużo
Słuchaj, Emanuelu powiedział pan Michl. Ja ci dam spróbować. Jest to
najdelikatniejszy i najdroższy pasztet, prawdziwy sztrasburski, ale i ty możesz
przecież raz zjeść coś lepszego. Wziął z kąta miseczkę kocura i położył na
niej kawałek pasztetu. Chodź tu, Emanuelu!
Emanuel zeskoczył ze stołu aż huknęło i merdając ogonem ruszył powoli w kierunku
swojej miski, przykucnął i ostrożnie wąchał pasztet. Nie żre, pomyślał ze
strachem pan Michl. Pasztet jest zepsuty.
Kocur Emanuel poruszył ogonem i zaczął powoli, wykwintnie pogryzać pasztet,
jakby się go trochę brzydził. No widzisz odetchnął z ulgą pan Michl
widzisz, że mu nic nie jest!
Kocur zeżarł pasztet i zaczął sobie łapką myć wąsy i łebek. Pan Michl spojrzał
na niego pytająco. No proszę, nie otruł się, nic mu nie jest. No i co
powiedział opiekuńczo Smakowało, co? Tobie to dobrze, ty niecnoto! Po czym
uspokojony zasiadł do stołu. Co tam, człowieku, przecież taki drogi pasztet nie
może być zepsuty. Powąchał go, mrużąc łakomie oczy. Wspaniały zapach. Ale może
takie zatrucie jadem kiełbasianym nie występuje od razu, przyszło mu nagle do
głowy. Za chwilę Emanuela mogą złapać konwulsje
Pan Michl odsunął talerz i poszedł zajrzeć do słownika pod literą B. Botulizm
czyli allantiasis objawy występują po dwudziestu czterech godzinach lub
trzydziestu sześciu (psiakrew.!) i są następujące: paraliż mięśni ocznych,
zaburzenia wzroku, suchość w gardle, zaczerwienione śluzówki, wyraźny brak śliny
(pan Michl mimo woli przełknął ślinę), chrypka, zatrzymanie moczu i
zatwardzenie, w ciężkich przypadkach konwulsje, paraliż i śmierć (dziękuję
uprzejmie!). Pan Michl jakoś stracił apetyt. Pasztet zamknął w szafce i powoli
przeżuwał bułkę i ogórki. Biedny Emanuel, pomyślał. Takie głupie zwierzę zeżre
zepsuty pasztet i zdechnie jak pies. Z sercem przepełnionym żalem podniósł
kocura i posadził sobie na kolanach. Emanuel zaczął gorliwie mruczeć, mrużąc
błogo oczy. A pan Michl siedział bez ruchu i głaskał go, żałośnie i smutno
zerkając na nie przeczytaną gazetę.
Tej nocy wziął Emanuela do łóżka. Może już jutro umrze, to niech mu będzie
dobrze. I przez całą noc nie spał, siadając od czasu do czasu, żeby dotknąć
kocura. Nie, nic mu nie jest. I nos ma zimny. Kocur Emanuel za każdym razem
zaczynał mruczeć niemal na głos.
No widzisz powiedział pan Michl rano. Dobry był ten pasztet, no nie? Ale
wieczorem zjem go sam, żebyś wiedział. Nie myśl sobie, że cię będę przez całe
życie karmić pasztetami. Kocur Emanuel otworzył pyszczek i czule, chrapliwie
miauknął. Ty prawił ostro pan Michl nie masz chrypki? Pokaż oczy! Kocur
popatrzył na niego nieruchomymi, żółtymi oczami. To chyba nie jest paraliż
mięśni ocznych, przestraszył się pan Michl. Chrypka i suchość w gardle Całe
szczęście, że nie wziąłem tego pasztetu do ust. A tak pięknie pachniał!
Kiedy wieczorem pan Michl wrócił do domu, kocur Emanuel zagruchał i otarł mu się
o nogę. Ty powiedział pan Michl nic ci nie jest? Pokaż oczy! Emanuel
machnął ogonem i pokazał czarno
złote oczy. Jeszcze nie wygrałeś prawił pan
Michl czasami to trwa trzydzieści sześć godzin, wiesz? Zatwardzenia
przypadkiem nie masz? kocur Emanuel otarł mu się znowu o nogę i słodko,
chrapliwie miauknął. Pan Michl położył na stole pasztet i "Wieczór". Emanuel
wskoczył na stół i dreptał w miejscu, drąc pazurkami obrus.
Pan Michl powąchał pasztet: pachnie apetycznie, ale to diabli wiedzą, bo jakoś
inaczej, niż wczoraj. Powąchaj, Emanuelu powiedział dobry ten pasztet?
Kocur przysunął do pasztetu swój krótki nos i wąchał podejrzliwie. Pan Michl się
przestraszył. Chyba powinienem ten pasztet wyrzucić, pomyślał. Ten kocur czuje,
że coś nie tak. Nie, ja tego jeść nie będę. Jeszcze bym się otruł. Wyrzucę i
koniec!
Pan Michl wychylił się z .okna, żeby wybrać miejsce, w które rzuci konserwę. A
ot tam, na sąsiednie podwórko, gdzie stoi ta akacja. Szkoda tego pasztetu,
myślał pan Michl, był taki drogi Prawdziwy sztrasburski. Nigdy tego nie jadłem.
Może nie jest zepsuty, ale Ja tego jeść nie będą, ale skoro wyrzuciłem za to
tyle pieniędzy Chciałbym tego raz spróbować. Przynajmniej raz w życiu.
Sztrasburski pasztet, mój panie, to rarytas. Szkoda, mój Boże, jaka szkoda,
powtarzał żałośnie pan Michl. Wyrzucić nie wiadomo po co
Pan Michl się odwrócił. Kocur Emanuel siedział na stole i mruczał. Mój jedyny
przyjaciel, wzruszył się pan Michl. Nie chciałbym go stracić, słowo daję. Ale
szkoda wyrzucać pasztet, tak drogo kosztował. Prawdziwy sztrasburski, człowieku.
Tu jest napisane, zobacz.
Kocur Emanuel pieszczotliwie mruknął.
Pan Michl złapał czerwoną konserwę i w milczeniu postawił ją na ziemi. Rób z
tym, co chcesz, potworze, zeżryj to, albo zostaw, ale wyrzucić to szkoda. Ja sam
nigdy tego nie jadłem. Co tam ja, ja się mogę obejść bez takich specjałów.
Dajcie mi kawałek chleba i nie trzeba mi nic lepszego. Po co mam jeść taki drogi
pasztet! Ale wyrzucać go to grzech. Strasznie dużo kosztuje, przyjacielu.
Wyrzucić o nie, tak się nie robi.
Kocur Emanuel zeskoczył ze stołu i poszedł poniuchać pasztet. Badał go długo, a
potem z wahaniem zeżarł.
No widzisz burczał pan Michl, żadnemu kocurowi na świecie się nie powodzi
tak jak tobie. Niektórzy to mają , szczęście. Ja, widzisz, ja takiego szczęścia
nie mam.
A tej nocy pięć razy wstawał, żeby dotknąć Emanuela. Kocur tak mruczał, że aż
się krztusił.
*
Od tego czasu pan Michl niekiedy wymyśla swojemu kocurowi. Siedź cicho robi
mu wymówki ty mi zeżarłeś mój pasztet!
(1936)
ZRZESZAJMY SIĘ
Pan Lederer wlókł się przez park, rozmyślając o swoich kłopotach, i tam właśnie
poznał tego człowieka. Nie było w nim nic szczególnego, chyba tylko to, że
karmił wróble. Było ich wokół niego całe stado, aż dziw, że mu do kieszeni nie
wlazły. Pan Lederer patrzył na to z upodobaniem. No proszę, myślał, a jednak są
jeszcze dobrzy ludzie na świecie. Nagle człowiek obejrzał się spłoszony i szybko
odszedł.
Po chwili pan Lederer znalazł go siedzącego na ławeczce. Ponieważ poza swoimi
kłopotami nie miał nic innego do roboty, przysiadł się do niego. Człowiek
spojrzał na niego nieufnie i trochę się odsunął.
Więc pan lubi wróble odezwał się po chwili pan Lederer.
Nie lubię powiedział chmurnie człowiek.
Nie?
Nie. I w ogóle wykrzyknął człowiek nerwowo nie znoszę ptaków, żeby pan
wiedział. Ot i co.
Ja tylko dlatego, że pan je karmił wtrącił pan Lederer.
Nie karmiłem. Ja ja tylko wyrzucałem z kieszeni okruchy. Rozumie pan, ja
ptaków nie karmię z zasady. Niech się żywią same, darmozjady. Co mi po nich?
Ach tak burknął zawiedziony pan Lederer i nie wiedział, co ma jeszcze
powiedzieć.
Człowiek tymczasem coś po cichu mełł w ustach. To pan jest członkiem Związku
Karmicieli Wróbli, tak? wybuchnął nagle.
Nie bronił się pan Lederer.
To jest pan ze Związku Ochrony Ptaków Śpiewających!
Też nie.
Człowieku, to z jakiego pan jest związku? zdziwił się nieznajomy.
Z żadnego powiedział pan Lederer. To znaczy jestem w jednym związku
pogrzebowym. Żydowskie Towarzystwo Pogrzebowe.
Aha burknął podejrzliwie człowiek. Ale ja się nie chcę dać pochować. A
poza tym jestem katolikiem, żeby pan wiedział. A ptaków nie karmię. I
airedalterriera też już nie mam.
Ja mam w domu gryfona poinformował pan Lederer. Taki kudłaty łobuz.
No to powinien pan zostać członkiem Związku Hodowców Kudłatych Psów
stwierdził zdecydowanie człowiek.
Dlaczego?
No tak. Wpadną na to i już pan będzie należał. Ja kiedyś dostałem kanarka i w
ciągu trzech dni stałem się członkiem Związku Hodowców Harceńskich Kanarków
Górnego Nowego Miasta. Podobno my hodowcy kanarków musimy się łączyć i tak
dalej. To idzie błyskawicznie. Ja miałem przed sześciu łaty airedalterriera, po
miesiącu się go pozbyłem, ale jeszcze ciągle muszę być członkiem Związku
Hodowców Hasowych Psów Gończych. Co roku przysyłają przekaz pocztowy i
legitymację członkowską. I cóż mruczał melancholijnie człowiek. jestem
członkiem dziewiętnastu związków.
To dużo osądził pan Lederer.
Owszem. Jeden mój kolega jest w dwudziestu trzech. Ale on walczy o pokój i
fotografuje. Przepraszam, ja myślałem, że pan jest z jakiegoś związku opieki nad
ptakami. Raz na przykład dałem na ulicy grosik ślepemu i w ciągu pół roku stałem
się członkiem siedmiu towarzystw dobroczynnych.
"Znając pana miłosierne serce zwracamy się do pana", taki dalej. Ale jeszcze
gorzej jest, kiedy ma pan szlachetny charakter. Na to jest cała kupa związków. A
jak się pan gdzieś urodzi, to zaraz jest Związek Rodaków, Związek Regionalny,
Związek Wschodnio
Czeski i takie tam inne. Ja to mam gdzieś zapisane, do jakich
związków należę powiedział człowiek szperając po kieszeniach. Ja nie wiem,
ale przecież powinien być jakiś limit. Wie pan, żeby człowiek nie musiał być w
tylu związkach. Powinno być jakieś prawo czy ochrona. Na przykład, że nikt nie
może być zmuszony do członkostwa w więcej niż dwunastu związkach.
To będzie trudne stwierdził pan Lederer. Prawo tu nie pomoże. U nas jest
przecież ta, no, jak to się nazywa, wolność zrzeszania się
Ładna mi wolność prawił z goryczą człowiek. Nie może pan nic robić, bo na
wszystko jest związek. Ja powiadam, że trzeba to jakoś zorganizować. Powinni się
połączyć wszyscy, którzy już mają dość tych związków, i wywalczyć, żeby
obowiązek zrzeszania się został obniżony. Dwanaście związków powinno wystarczyć,
prawda? Ja sądzę, że to by się dało przeprowadzić
Jak?
Musiałby powstać nowy związek mówił człowiek w zadumie. Ja sądzę, że do
niego by wstąpiło mnóstwo ludzi. Powinniśmy to, krótko mówiąc, jakoś
zorganizować Stworzyć taki prężny związek lub ligę i założyć organ związkowy,
żeby bronił interesów członków dotkniętych nadmiernymi obowiązkami
członkowskimi. Krótko mówiąc, założyć porządny związek, proszę pana!
(1936)
PRZEDSIĘBIORSTWO PRZEWOZOWE
fakt, jeszcze nie wiem, jak to technicznie przeprowadzić, ale techniczne
rozwiązanie zawsze się znajdzie, jeżeli jest dobry pomysł, gwarantujący
przyzwoite zyski. A mój pomysł, proszę pana, przyniesie pieniądze, jak mi ktoś
pomoże znaleźć te drobiazgi, żeby można było pomysł bezbłędnie wprowadzić w
życie. Ale to już, jak powiadam, samo przyjdzie.
Jak by to panu obrazowo wytłumaczyć No na przykład: nie podoba się. panu ulica,
na której pan mieszka. Może jest tam fetor z fabryki czekolady. Albo dużo
hałasu, a pan nie może spać, albo panuje tam gorsza atmosfera, no, nie wiem, co
jeszcze. Krótko mówiąc nagle pan stwierdzi, że to nie dla pana. Co pan robi?
Znajdzie pan sobie mieszkanie na innej ulicy, zadzwoni, po wóz meblowy i
przeprowadzi się do nowego mieszkania, prawda? Zupełnie proste. Każdy dobry
pomysł, proszę pana, jest w zasadzie niezwykle prosty.
A teraz niech pan sobie wyobrazi, że panu lub komuś innemu nie podoba się w tym
stuleciu. Są tacy ludzie, którzy lubią spokój i ciszę. Są ludzie, którym robi
się niedobrze, kiedy dzień w dzień czytają w gazecie o tym, że jest lub będzie
wojna, że gdzieś tam wykonano na kimś wyrok lub że gdzie indziej pozabijało się
kilkaset lub kilka tysięcy ludzi. To nerwy, proszę pana. Niektórzy nie
wytrzymują. Komuś się nie podoba, kiedy codziennie na świecie dzieje się jakiś
gwałt i myśli sobie, dlaczego właśnie ja mam na to patrzyć? Ja jestem
cywilizowanym, spokojnym i rodzinnym człowiekiem, mam dzieci i chciałbym, żeby
nie wyrastały w takim dziwnym i roz
, jak by to powiedzieć, rozchwianym i
niebezpiecznym świecie, prawda? Proszą i pana, takich łudzi jest mnóstwo. A jak
się tak temu przyjrzeć, to dziś naprawdę człowiek nie ma nic pewnego: ani życia,
ani stanowiska, ani pieniędzy, ba, nawet rodziny. Co tu dużo gadać, dawniej było
na świecie dużo stabilniej. Krótko mówiąc, istnieją tacy zrównoważeni ludzie,
którym te dzisiejsze czasy nie mogą przypaść do gustu. A niektórzy to są z tego
powodu tak struci i nieszczęśliwi, jakby musieli mieszkać na zakazanej ulicy,
gdzie lepiej nawet nie zaglądać. Jak pomóc, kiedy nie ma na to ratunku. Jest to
życie pod psem, niestety.
I tu zjawiam się ja i wsuwam takiemu człowiekowi do ręki prospekt mojego
przedsiębiorstwa: Nie podoba się Wam w XX wieku? W takim razie zwróćcie się do
mnie! Przeniosę Was do któregokolwiek minionego wieku w moich specjalnie do tego
celu przystosowanych wozach! To nie wycieczka, tylko przenosiny na stałe!
Wybierzcie sobie stulecie, w którym żyłoby się Wam lepiej, a ja Was tam przy
pomocy moich wykwalifikowanych sił przetransportuje szybko, tanio i bezpiecznie
razem z Waszą rodziną i dobytkiem! Moje wozy mogą Was przeprowadzić gdziekolwiek
w promieniu trzystu lat. Przygotowujemy również wozy, których zasięg działania
łacno przekroczy dwa, nawet trzy tysiąclecia. Za każdy przejechany rok na jeden
kilogram ładunku taksa wynosi tyle i tyle koron
Ile to będzie kosztować, to jeszcze nie wiem, bo ja jak dotąd nie mam tych
wozów, które mogą poruszać się w czasie. Ale nie ma strachu, to się znajdzie.
Wystarczy wziąć do ręki ołówek i policzyć, ile na tym można zarobić. Z wyjątkiem
tych głupich wehikułów całą organizację mam już dobrze wykoncypowaną. Na
przykład przyjdzie do mnie pan, że niby chciałby się gdzieś przeprowadzić z tego
przeklętego stulecia, że ma już po uszy, mówię, po uszy wojny z gazami, zbrojeń,
faszyzmu i całego tego postępu. Ja mu pozwolę wymyślać, proszę pana, a potem mu
pokażę: pan będzie łaskaw sobie wybrać, tu są prospekty różnych stuleci. Choćby
to tutaj: dziewiętnasty wiek. Światłe czasy, ucisk umiarkowany, przyzwoicie
prowadzone drobne wojny, wspaniały rozkwit nauki, wiele okazji do gospodarczych
inicjatyw, polecamy szczególnie tzw. erę Bacha* ze względu na porządek
wewnętrzny i dosyć humanitarne obchodzenie się ze społeczeństwem. Lub wiek
osiemnasty, odpowiedni szczególnie dla interesujących się wartościami duchowymi
i wolnością sumienia. Polecamy zwłaszcza P.T. myślicielom i intelektualistom.
Albo proszę łaskawie zwrócić uwagę na szósty wiek po Chrystusie. Fakt, wtedy
panowali Hunowie, ale można było się .ukryć w głębi lasów. Sielankowe życie,
powietrze bogate w ozon, łowienie ryb i inne sporty. Albo tak zwane
prześladowanie chrześcijan, wiek stosunkowo bardzo cywilizowany: przytulne
katakumby, duża tolerancja religijna i inna, żadnych obozów koncentracyjnych i
tak dalej. Krótko mówiąc, zdziwiłbym się, gdyby taki człowiek XX wieku nie
wybrał sobie innego stulecia, w którym żyłoby mu się swobodniej i bardziej po
ludzku i gdyby nie powiedział: proszę pana, jak pan trochę spuści z ceny,
przeniosę się nawet do epoki kamienia łupanego. Ale ja powiem: przykro mi, mamy
stałe ceny, pan będzie łaskaw spojrzeć, ile tu mamy zamówień na przenosiny do
epoki prehistorycznej. Wozimy tam naszych szanownych klientów tylko grupowo i
możemy wziąć jedynie dwanaście funtów bagażu na osobę, bo inaczej nie moglibyśmy
zaspokoić popytu. Najbliższe wolne miejsca mamy dopiero w transporcie, który
odjeżdża do epoki kamienia łupanego trzynastego marca przyszłego roku. Jeżeli
pan sobie życzy już teraz zarezerwować miejsce
Nie ma co, proszę pana: to będzie wspaniały interes. Zacząłbym od razu z może
trzydziestoma wozami i sześcioma autobusami dla przewozów grupowych. Do
utworzenia przedsiębiorstwa brak mi tylko tych wozów, które będą się poruszały w
czasie. Ale to już ktoś wynajdzie. Przecież jak nie dziś, to jutro stanie się to
dla naszego świata koniecznością!
(1936)
PIERWSZY GOŚĆ
mówi się niby o życiu towarzyskim, ale ja panu coś powiem: tu ciągle brak
dobrej organizacji. Człowiek może sobie wypożyczyć frak albo smoking, może sobie
zamówić kelnerów, pianistów, no i te, jak to się mówi, pokojóweczki jak
malowanie, i to nawet w fartuszkach, może sobie kazać przysłać do domu całą
kolację dla gości aż do ostatniej bułeczki, z półmiskami i Bóg wie czym jeszcze.
Nawet się już dużo zrobiło dla ożywienia życia towarzyskiego, ale ciągle jeszcze
są luki, proszę pana. Szczerze mówiąc, dotkliwe luki.
Więc na przykład jest pan gdzieś zaproszony na herbatę, na przyjęcie lub coś w
tym stylu. Zadzwoni pan do drzwi w cudownym nastroju, a w przedpokoju nagle pan
zobaczy, że nie wisi tam jeszcze żaden płaszcz i kapelusz. Straszne uczucie,
proszę pana. Człowiek by najchętniej uciekł albo powiedział, że zapomniał zabrać
chusteczkę, że za chwilę wróci, ale już nie ma odwrotu. Żeby nie robić wrażenia
zdetonowanego, dziwi się pan głośno: To ja jestem pierwszy? A ta dziewczyna
w białym fartuszku dyga z chichotem: Tak, proszę pana. I już koniec, już pan
wpada w ręce gospodarzy i mamrocze zakłopotany, że zapewne przyszedł pan trochę
za wcześnie, że zegarek się panu spieszy, albo coś takiego, podczas gdy oni
pocieszają pana gorliwie, że są bardzo radzi i że ktoś musi być pierwszy. To
oczywiście prawda. Ale to jeszcze nie znaczy, że to musi być właśnie pan, czyż
nie mam racji? Trudno i darmo, pierwszy gość zawsze czuje się trochę głupio i
niezręcznie: zupełnie jakby to zaproszenie uważał za wielki honor, jakby się
zbyt wyraźnie narzucał jest to po prostu sytuacja niehonorowa. I w dodatku jak
na złość mija bardzo długa chwila, zanim pojawi się drugi gość. Ci dalsi,
dranie, to już ciągną strumieniami. Więc przestępuje pan przed gospodarzami z
nogi na nogę, nie wie pan, co powiedzieć (oni są zdenerwowani czekaniem) i
najchętniej by się pan widział zupełnie gdzie indziej. Krótko mówiąc czuje się
pan jak poparzony i tego dnia już w żaden sposób nie odzyska pan zachwianego
szacunku dla samego siebie.
A teraz niech pan sobie wyobrazi, ile takich herbatek, kolacji i w ogóle spotkań
towarzyskich odbywa się w sezonie i za każdym razem jakiś niczemu niewinien
pechowiec musi odgrywać żałosną rolą pierwszego gościa. Tego się nawet nie da
policzyć, proszę pana, ilu ludzi to w sezonie spotyka. Więc przyszło mi do
głowy, że trzeba temu jakoś położyć kres. Urządziłbym na przykład wypożyczalnię
zawodowych pierwszych gości. Wystarczyłoby zatelefonować, a ja bym posłał na
miejsce akcji na kwadrans przed rozpoczęciem swojego człowieka, żeby tam był
pierwszym gościem. Dostałby za to dwadzieścia koron i wyżywienie. Musiałby być
naturalnie przyzwoicie ubrany, wykształcony i fachowo przeszkolony. Za
dwadzieścia koron byłby to zwykły student lub stary, cichy i wytworny rencista.
Sportowiec byłby oczywiście droższy, powiedzmy za pięćdziesiąt koron.
Dystyngowany cudzoziemiec albo rosyjski książę kosztowałby pewnie
sześćdziesiątkę. Mój zawodowy pierwszy gość byłby na miejscu wcześniej niż
ewentualny inny pierwszy gość, stałby z gospodarzami, dopóki by nie przyszedł
następny gość, potem zjadłby jakąś kanapkę i zniknął dyskretnie. Powiadam" panu,
niektórzy by w tym widzieli szczęście. Mogliby przecież poznać lepszych ludzi, a
wie pan, kiedy ludzie znają kogoś z towarzystwa Krótko mówiąc, sprawa ma
również aspekt społeczny, proszę pana. Można to załatwić bez wielkich
inwestycji wystarczyłaby mała kancelaria i telefon
(1936)
PROPOZYCJA
Sławetne Ministerstwo Finansów!
Przed dwoma laty przeszedłem na emeryturę po trzydziestu pięciu łatach wiernej i
sumiennej pracy na stanowisku poborcy podatkowego. Przez te łata zgromadziłem
wiele, doświadczeń i mogę powiedzieć, że opanowałem swój zawód lepiej niż
większość specjalistów finansjery. Przede wszystkim zauważyłem, że niemal
wszyscy ludzie, których poznałem, płacą swoje podatki niechętnie, z ociąganiem,
nawet z wyraźnym niesmakiem, co dają dość wyraźnie do zrozumienia zarówno
organom podatkowym jak i między sobą (na przykład w prywatnej rozmowie, w
gospodzie, w pertraktacjach z klientami itd.). Często słyszałem, jak mówili, że
człowiek płaci jak głupi i nie wie, na co, lub w stylu "na co idą nasze
pieniądze", "ale na to, żeby w naszym powiecie naprawić drogi, to pieniędzy nie
ma", i temu podobne. Sądzę zatem, że jedną z przyczyn niechęci do płacenia
podatków przez zwykłego podatnika jest to, że nie potrafi on sobie wyobrazić, na
co sławetny skarb państwa zużywa jego ciężko zarobione grosze. Nie ma on jakoś
zaufania do tego, że zostaną obrócone na użyteczne, ogólnospołeczne, cele, z
którymi on sam by się zgodził.
Na podstawie własnych doświadczeń i długich przemyśleń doszedłem do wniosku, że
temu stanowi rzeczy można łatwo zapobiec. Wyobrażam to sobie tak, że każdy
płatnik otrzyma na formularzu domiaru podatkowego informację o tym, na co
zostaną przeznaczone płacone przez niego podatki. Wyglądałoby to na przykład
tak: "Kwota pobrana od Pana zostanie wypłacona panu Józefowi Vrabcowi, woźnemu w
Pańskim mieście, jako jego pensja za wrzesień, październik i listopad". Lub też:
"Z zapłaconych przez Pana podatków zostanie naprawione 7 metrów autostrady na
451 kilometrze". Albo: "Ta kwota zostanie wypłacona jako renta panu Adolfowi
Kopeckiemu, kierownikowi poczty na emeryturze, zamieszkałemu tu i tu". Czy też
tak: "Podatki zapłacone przez pana zostaną wykorzystane na zakup nowych
reflektorów dla przeciwlotniczego pułku takiego a takiego". I tak dalej.
Korzyści z tego nowego sposobu opodatkowania byłyby następujące: 1. Płatnik
wiedziałby, na co przeznacza się jego podatki, co by go uspokoiło i zwalczyło
jego wrodzony wstręt do radosnego płacenia podatków, 2. Wzbudziłoby w nim żywe
zainteresowanie tą dziedziną działalności publicznej, ewentualnie tymi
potrzebami społecznymi, na które przeznaczone zostaną jego podatki.
A mówiąc konkretnie, w takich przypadkach jak wymienione powyżej, normalny
płatnik poszedłby zobaczyć, jak pan Józef Vrabec, woźny w miejscowej szkole,
wypełnia swoje obowiązki: czy korytarze są zamiecione, czy dzwoni w porę, czy
nie żyje ponad stan i w ogóle czy zachowuje się tak, jak należy oczekiwać od
osoby odpowiedzialnej za naszą młodzież. Item poszedłby się przekonać, jak idzie
robota na 451 kilometrze autostrady, czy nie mają tam miejsca kradzieże i czy w
ogóle jego odcinek autostrady jest w absolutnym porządku. Item odwiedziłby pana
Adolfa Kopeckiego, emerytowanego kierownika poczty, żeby zobaczyć, czy starszemu
panu czegoś. nie brak, czy nie chodzi za często do gospody i tak dalej. Może
nawet zaprosiłby go w niedzielą do siebie na obiad. Item zwiększyłoby się jego
zainteresowanie reflektorami, ponieważ uważałby to za swoją osobistą zasługę.
Ta nasza armia mówiłby to ma reflektory! Ja na nie płacę, to wiem.
Szanowne Ministerium raczy zauważyć, że w ten prościutki sposób podatnik
zyskałby zaufanie do tego, co się za jego pieniądze robi: sam by kontrolował
poprawność wykorzystania! własnych pieniędzy, wzrosłoby jego zainteresowanie
różnymi dziedzinami działalności publicznej, a szczególnie wtedy, gdyby co roku
jego podatki były wykorzystywane na inny cel. Już z góry by się taki płatnik
cieszył, na co w tym roku pójdą jego pieniądze, jak to on przypilnuje, żeby za
to była wykonywana solidna praca, jak ewentualnie zwróci uwagę na różne wybryki
miejscowego woźnego Józefa Vrabca lub nagada drogowcowi, który nie będzie miał
451 kilometra uładzonego jak w pudełeczku. Ba, wielu by nawet podawało organom
podatkowym większe dochody niż w rzeczywistości, i to tylko po to, żeby im za te
pieniądze przydzielono urzędnika wyższej kategorii. Dla niektórych sprawą
ambicji stałoby się otrzymanie klasy podatników co najmniej radcy. Jakiś młody
urzędnik mógłby być zaproszony do rodziny swojego płatnika i poznałby tam jego
córeczkę, między urzędami i podatnikami nawiązałyby się ścisłe kontakty
osobiste, które byłyby z korzyścią dla obu stron. Można sobie wyobrazić, jak
dumny byłby drobny podatnik, gdyby mu oznajmiono, że jego skromne koronki
przyczyniły się do podźwignięcia jakiegoś banku. Lub jak mile zdziwiona byłaby
Rada Nadzorcza Miejskiego Browaru w Pilźnie, gdyby jej oznajmiono, że z podatków
browaru ustanowione zostaną państwowe nagrody w dziedzinie poezji i literatury!
Nie można nawet przewidzieć, jak ożywiłoby się w tych okolicznościach płacenie
podatków. Zamiast przykrego obowiązku byłoby to niemal przygodą, która
przynosiłaby podatnikowi coraz to nowe zainteresowania i niewyczerpane źródło
radości.
Niech zatem przesławna finansjera raczy wziąć pod uwagę ten bezpretensjonalny
pomysł swojego skromnego i oddanego sługi NN.
(1937)
TOWARZYSTWO WIERZYCIELI BARONA BIHRY
No więc znowu nas opuścił jeden z naszych członków, stary Pollitzer, wie pan, on
sprzedawał maszyny do pisania, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Fakt, był
już po osiemdziesiątce, ale mógł jeszcze długo pożyć. Biedaczysko, tak chętnie
brał udział w tych naszych wtorkach. Gdybyśmy mogli przewidzieć, że nas tak
szybko opuści, wybralibyśmy go na naszego prezesa, nie dlatego, że był jednym z
tych głównych wierzycieli, nie, on miał u pana barona tylko kilka tysięcy, ale
dlatego, żeby mu sprawić radość. I nic z tego nie wyszło. My jesteśmy zżyci jak
w mało którym towarzystwie. Cóż, teraz się już tego nie da naprawić. Ale wieniec
mu daliśmy na trumnę aż miło.
Jakie to było towarzystwo? To było tak: mieszkał w Pradze niejaki pan baron
Bihry, taki dobrze urodzony człowiek, kruczoczarne włosy, a oczy no, panie za
nim szalały. Miał w Bubenczu wynajętą willę, dwa samochody, a jeśli chodzi o
kochanki, to tylko po rachunkach sądząc było ich siedem. Ech, szkoda gadać, to
był kawaler, ten pan baron. Miał ponoć wielki majątek na Słowacji, leśne
królestwo tam gdzieś koło Jasiny, jakąś fabrykę celulozy, hutę szkła i szyby
naftowe gdzieś przy Antalovcach, krótko mówiąc, fantastyczny majątek. Nie ma pan
pojęcia, ile on potrzebował traktorów, maszyn, urządzeń biurowych, czeków,
maszyn do pisania, klejnotów i kwiatów. To prawda, że takim majątkiem trzeba
zarządzać, ale pan baron umiał też zadawać szyku. Wszystko robił na dużą skalę
człowiek się na niego nie mógł napatrzyć. A potem, wyszło na jaw, że fabryki
celulozy nie ma, nafty nie ma, leśnego królestwa nie ma i wielkiego majątku też
nie ma. Była tylko huta szkła, ale maszyny z niej pan baron już dawno sprzedał.,
Wydało się także, że pan baron Bihary nie jest żadnym baronem, ale jest to jakiś
Chaim Roth skądś z Pereczyna. Był podobno na niego złożony donos niby za
oszustwo i takie tam rzeczy, ale jak się zeszło kilku jego wierzycieli, to
zobaczyli, że wiele by od niego nie wyciągnęli: te dywany i perfumy, które miał
w willi, nikogo by nie zadowoliły, to przecież jasne. Jak pana barona zamkną, to
stracimy wszystko, powiedzieli sobie ci wierzyciele, ale może kiedyś, drań
jeden, dojdzie do jakichś pieniędzy. To łobuz, ozór ma ostry i pokazać się umie
jak książę, może nam się bogato ożenić albo coś w tym rodzaju krótko mówiąc, w
takim wypadku mógłby nam przynajmniej część zapłacić. Ale nie możemy go
zniszczyć, bo nigdy nie zobaczymy naszych pieniędzy. Więc wszystkie skargi
zostały odwołane i utworzono Towarzystwo Wierzycieli. Było nas około stu
siedemdziesięciu jak w towarzystwie rotariańskim po trochu z każdego zawodu:
sprzedawcy samochodów, oberkelnerzy, bankierzy, krawcy, jubilerzy, kwiaciarze,
jeden budowlany, jeden dżokej, perfumeria, szwaczka, paru adwokatów, jakaś kurwa
i inni, razem z szesnaście albo siedemnaście milionów. Spotykaliśmy się zatem i
radziliśmy, jak pana barona uratować, żeby się nie wydało. Musieliśmy go
ochraniać, żeby mógł tu i tam spróbować szczęścia, a przy tym uważać, żeby czego
nie zbroił i żeby go nie zamknęli. Raz straciliśmy go na dzień z oczu i już
kogoś oszukał, a myśmy to musieli jakoś zatuszować. Tak, tak, proszę pana, to
były emocje! Pan baron był znanym karciarzem i uwielbiał szachrajstwa. Marzyła
mu się kariera szpiega, bo to podobno daje kolosalne pieniądze. Ciągle go ktoś z
nas musiał pilnować ale to drobiazg, pan baron był cudownym kompanem, zawsze
nas tak wspaniale gościł, a potem mówił, zapłaćcie za to i dopiszcie mi do
rachunku. Jak żyję, nie użyliśmy tyle, co wtedy z panem baronem.
Przyzwyczailiśmy się też do siebie i bardzo dobrze się nawzajem rozumieliśmy:
sami tacy starsi, mądrzy, doświadczeni ludzie, którzy chcieliby tylko zobaczyć
swoje pieniądze, ulokowane u pana barona.
A potem nam pan baron zniknął. Podobno uciekł do Ameryki, do Hollywood, czy
gdzie tam. Ale to nic, on nie zginie, i możliwe, że nagle zrobi duże pieniądze.
Kto go tam wie, może do nas po latach wróci. Tylko że, wie pan, my wierzyciele,
przyzwyczailiśmy się do siebie. Pana barona nam wprawdzie strasznie brakowało,
tych pieniędzy też, ale jeszcze gorzej byłoby, gdybyśmy się przestali co tydzień
spotykać. Zawsze sobie tak pięknie rozprawialiśmy o problemach gospodarczych,
wie pan, ile dzisiaj jest kłopotów i szykan, w interesach też nie ma takiej
solidności, jak to ongiś bywało. Wymienialiśmy również doświadczenia z różnych
branży. Jakże inaczej by się człowiek dowiedział, jak to jest przy samochodach
albo w kwiaciarni. A u nas, w tym naszym towarzystwie, są te wszystkie branże,
jak się to mówi, na jednym wózku. Więc powiedzieliśmy sobie, pal sześć, naszego
pana barona diabli wzięli, ale myśmy się tu raz odnaleźli i będziemy się dalej
trzymać razem i basta. No więc schodzimy się co wtorek już od dziesięciu lat.
Wspominamy naszego pana barona, jak się biedaczysko w tej Ameryce wałęsa, a
potem mówimy o tych złych czasach, człowiek sobie przynajmniej ulży i o różnych
chorobach sobie może pogadać. Ot, już chyba dwunastu z nas jest na Sądzie
Ostatecznym. Starego pana Pollitzera nam teraz będzie bardzo brakować. Szkoda,
że pan nigdy nie spotkał pana barona Bihry. To był taki elegancki pan A pan
mógłby przynajmniej należeć do naszego towarzystwa.
(1937)
ANTEK
Z tym Antkiem to było tak. Raz przyszła nasza ciotunia, czyli siostra mojej
żony, niby po to, żebym jej w czymś poradził. Myślę, że to; chodziło o konia.
Chciała kupić do gospodarstwa konia, więc powiada, wy szwagier, jako kolejarz to
znacie kupę ludzi, i tych handlarzy, co to jeżdżą na targi, to może byście się
zapytali o jakiego porządnego konia. Zagaduję o gospodarstwie, ale widzę, ze
ciotka ma pełno w torbie. To będzie pewnie gąska. No, Franiu, myślę sobie,
będziesz miał w niedzielę na obiad gęś. Dogadaliśmy się z ciotką, ale ja ciągle
myślę o tej gęsi. Mogłaby, panie, ważyć z osiem funtów, to i jakiś smalec by się
wyskwarzyło. Ach, ta ciotka to mądra kobita. A ona powiada: tum wam, szwagier,
coś za tę pomoc przyniosła. I wyciąga to z torby. A to ci tak zaczęło kwiczeć,
że aż podskoczyłem ze strachu jak oparzony. Patrzę, żywe prosię, a drze się jak
zarzynane. Piękne prosiątko, co prawda, to prawda. Ta nasza ciotka to taka
prosta baba, weźmy na przykład konduktora: taka prowincjonalna kobieta widzi w
nim władzę. Konduktor może się na ludzi wydzierać i posyłać ich do wszystkich
diabłów, aż im pójdzie w pięty, więc to władza. No to biedna ciotka, pomyślała,
że się musi nie wiadomo jak postawić. Szanuje mnie, to prawda, a nasze dzieci
kocha jak własne, no i powiadam wam, takie prosię przyniosła. Tu macie,
szwagier, to od naszej maciory.
Wiecie, jak to zaczęło kwiczeć, to zaraz przybiegła żona i dzieci. Ale było
radości! Chłopak je złapał za ogonek i nie mógł się nacieszyć, jak zaczęło
kwiczeć. Andzia je wzięła na kolana i trzymała jak dziecko. Prosię umilkło,
zaczęło z zadowoleniem chrząkać i zasnęło, a ta dziewucha to ci siedziała jak
posąg, prosię owinęła w fartuch, a oczy to jej się zrobiły jakieś takie
tajemnicze. Ja tego nie mogę pojąć, skąd się u takiej siksy bierze tyle
macierzyństwa. No to powiadam, trudno, dzieci, musimy uprzątnąć drewutnię i
zrobić z niej chlewik dla Antosia. Nie wiem, dlaczego nazwałem to prosię akurat
Antoś, ale to imię już mu zostało., dopóki było u nas. Tylko, fakt, kiedy ważyło
już ponad dziesięć kilo, zaczęliśmy go nazywać Tosiek, a potem to już był Antek.
Nasz Antek. Człowiek by nawet nie uwierzył, jak szybko tam tucznik rośnie. Jak
będzie miał swoich siedemdziesiąt kilo, kombinowałem, zrobimy świniobicie. Coś
tam się zje, coś wytopi na smalec, a jakiś schab się pięknie uwędzi na zimę. Tak
go karmiliśmy i hołubiliśmy i przez całe lato się cieszyliśmy na to świniobicie.
A Antek to za nami chodził nawet do izby i drapać się pozwalał, no, sto pociech.
Niech mi nikt nie opowiada, że świnia to głupie zwierzę.
A raz koło Bożego Narodzenia powiadam: żono, mógłbym już przecież zawołać
rzeźnika.
Po co? powiada żona.
Toć żeby zabił Antka.
Żona tylko na mnie spojrzała ze zdziwieniem, a ja sam poczułem, że to zabrzmiało
jakoś dziwnie. Żeby zabił to prosię dodałem szybko.
Antka? powiada żona i stale tak dziwnie patrzy.
Przecie po to chowaliśmy, nie? ja na to.
To nie trzeba mu było dawać chrześcijańskiego imienia jęknęła żona. Ja bym
tego nawet nie mogła wziąć do ust. Wyobraź sobie, kiszka z Antka. Albo zjeść
ucho Antka. Tego ode mnie nie możesz wymagać. I od dzieci też nie. Człowiek, by
się czuł jak, z przeproszeniem, ludożerca.
Wiecie, głupia baba. To jej powiedziałem, nie pytajcie nawet, jak. Ale kiedy sam
zacząłem rozmyślać, to mi się zrobiło tak jakoś dziwnie. Cholera, zabić Antka,
ćwiartować Antka; i wędzić Antka, to coś nie tak, sam bym tego nie chciał jeść.
Człowiek nie jest przecież nieludzki, no nie? Jak nie ma imienia, to prosiak
jest prosiakiem, ale jak to będzie jak raz Antek, to już ma człowiek do niego
inny stosunek. Co ja wam będę opowiadał: sprzedałem Antka rzeźnikowi, ale i tak
się czułem jak handlarz żywym towarem. Ani mnie te pieniądze nie cieszyły.
I tak sobie myślę, że ludzie się mogą zabijać, dopóki ten drugi nie ma dla nich
imienia. Gdyby wiedzieli, że ten, w którego celują z flinty, nazywa się
Franciszek Nowak albo inaczej, powiedzmy Franz Huber albo jakiś Antek czy Wasyl,
to myślę, że coś by im w duszy szepnęło: psiakość, nie strzelaj, przecież to
Franciszek Nowak! Gdyby wszyscy ludzie na świecie mogli się nazwać swoim
prawdziwym chrześcijańskim imieniem, to myślę, że by się miedzy nimi bardzo
wiele zmieniło. Ale dzisiaj jakoś ludzie i narody nie mogą znaleźć sobie
imienia. I to jest kłopot, panie.
(1937)
O PODRÓŻOWANIU
On: Posłuchaj no, w tym roku moglibyśmy pojechać na wakacje na Nową Zelandię.
Ona: Dlaczego?
On: No, dlatego Czytałaś kiedyś "Dzieci kapitana Granta"? Wiesz, od dzieciństwa
marzę o tym, żeby raz zobaczyć Nową Zelandię.
Ona: Dobrze, kochanie, pojedziemy na Nową Zelandię. Nie wyobrażasz sobie, jak
się cieszę.
*
On: (studiuje trasy morskie, mapy Nowej Zelandii itp.): Hm. Hm. Ależ głupie
połączenie! A tutaj, jak widzę, nie ma nawet szosy. To pewnie trzeba statkiem.
Hm. Jakieś połączenie tam przecież chyba musi być
Ona: Posłuchaj. Słyszysz?
On: Co?
Ona: Nie moglibyśmy w tym roku pojechać na Islandię?
On: Dlaczego?
Ona: Wszyscy w tym roku jadą na Islandię.
On: Właśnie dlatego my pojedziemy na Nową Zelandię.
Ona: Ale ja bym tak chciała pojechać na Irlandię. Tam musi być wspaniale!
On: Dopiero teraz mi to mówisz, kiedy już mam gotowe plany na Nową Zelandię?
Ona: Dobrze, kochanie. Skoro chcesz, to pojedziemy na Nową Zelandię. I już nie
będziemy o tym mówić, dobrze?
*
On (studiuje trasy morskie, mapy Islandii, literaturę o Islandii, islandzkie
sagi, itp.): Hm. Hm. Psiakrew, tu jest wredne połączenie. Trzeba chyba konno
jechać. A tu, jak widzę, przez te góry nie ma nawet ścieżki. Idiotyzm. Jak się
tam dostać? Chyba łodzią rybacką.
Ona: Posłuchaj, a do Holandii byśmy nie mogli pojechać?
On: Dlaczego?
Ona: W Katwijk jest podobno fantastyczne kąpielisko. Mówiła mi Emma, że tam była
w zeszłym roku. I podobno jest tara strasznie tanio.
On: Ale przecież chciałaś jechać na Islandię!
Ona: Ja? Nawet mi to do głowy nie przyszło. Tam przecież nie ma się gdzie kąpać.
*
On (studiuje mapy Holandii, prospekty hoteli, itp.): Hm. Ależ tam drogo. Ale jak
już będziemy w Holandii, to moglibyśmy skoczyć do holenderskich kolonia, na
przykład na Surinam albo na Jawę! Posłuchaj!
Ona: Co?
On: Jak już będziemy w Holandii, to może byś chciała skoczyć na Jawę?
Ona: Można się tam kąpać?
On: Jeszcze jak. I pływają tam takie piękne białe statki.
Ona: No to wspaniale, pojedziemy na Jawę. Akurat mam nowy biały płaszcz
kąpielowy z czerwonym paskiem. Nie wyobrażasz sobie, jak ja się cieszę z tej
Jawy!
*
Ona: My w tym roku jedziemy na Jawę.
Przyjaciel: Dlaczego?
Ona: Kąpać się. Podobno tam się można wspaniale kąpać.
Przyjaciel: Kto pani to powiedział?
Ona: Wszyscy. Podobno jest tam wspaniała woda.
Przyjaciel: Woda owszem, ale jest w niej pełno rekinów. Na Jawie jest wrednie.
Ona: Dokąd by się pan zatem pojechał kąpać?
Przyjaciel: Ja pani powiem: kąpać się tylko w Alpach w Mortalasee. Lago di
Mortala, wie pani? Ja się tam raz wykąpałem coś rozkosznego!
Ona: A można stamtąd pojechać do Holandii, do Katwijk?
Przyjaciel: Oczywiście że można.
*
Ona: Posłuchaj (itd.).
On: (studiuje mapy Alp, alpejską przyrodę, prospekty hoteli, alpinizm, itd.).
Po wakacjach
Przyjaciel: No i gdzie byliście w tym roku?
Ona: No jakże, w Dubrowniku!
On: Wspaniałe kąpiele.
Przyjaciel: Jak byliście w Dubrowniku, to widzieliście Trogir? Nie? To nic nie
widzieliście. A na wyspie Vis też nie byliście? Ja wam powiem, pojechaliście tam
niepotrzebnie. Ja bym wam powiedział, dokąd pojechać!
*
Ona: Widzisz, ja ci to mówiłam! Trzeba było jechać na tę Islandię. W Dubrowniku
byli już wszyscy, to żadna podróż.
(1937)
KIEDY SĄDZIĆ BĘDĄ DYPLOMACI
Sędzia główny: Panowie, dziś będziemy niestety zmuszeni do zajęcia się bardzo
poważnym przypadkiem. Starałem się wprawdzie jego omawianie oddalić, ale mamy do
czynienia z naciskiem opinii publicznej, która jest strasznie oburzona
(przerzuca akta). Akt oskarżenia stwierdza, że w biały dzień popełniono na ulicy
morderstwo na tle rabunkowym. Na oczach świadków został napadnięty spokojny
przechodzień Zresztą, z zeznań świadków sami poznacie inne szczegóły
*
Sędzia główny: Pani jest wdową po zamordowanym?
Wdowa: Tak.
Sędzia główny: Sąd wyraża pani głębokie współczucie. Świadek był przy tym
nieszczęśliwym wydarzeniu? Może nam pani powiedzieć, jak to się stało?
Wdowa: Tak. (Pokazuje). Ten morderca to zrobił.
Pan z brodawką na nosie: Protestuję przeciwko, publicznemu znieważaniu mnie!
Sędzia główny: Świadek, nie wolno pani na nikogo wskazywać. Twierdzi pani zatem,
że morderstwo popełnił ktoś bliżej nieokreślony?
Pan z brodawką na nosie (sięga po kapelusz): Panowie, nie mógłbym tu dłużej
siedzieć, gdyby jeszcze raz padło słowo morderstwo. Był to jedynie akt
usprawiedliwionej samoobrony.
Sędzia główny: Zgadzam się na to szczęśliwe sformułowanie. A zatem pani mąż,
proszę świadka, szedł spokojnie po ulicy
Pan z brodawką na nosie: Pardon, to pomyłka. Nie szedł spokojnie. Bezczelnie
niósł jakieś pieniądze do banku i robił pogardliwe miny.
Sędzia główny: Jak to pogardliwe?
Pan z brodawką na nosie: Dawał do zrozumienia, że się nie boi. Wydaje mi się, że
był nawet uzbrojony.
Wdowa: To nieprawda! Nie był uzbrojony!
Sędzia główny: To byłaby duża nieostrożność, droga pani. Gdyby był uzbrojony,
oszczędziłby nam dzisiejszych trudnych decyzji. Zapobiegłoby się temu
niebagatelnemu incydentowi, (wzdycha z rezygnacją). Proszę kolejnego świadka.
Świadek był przy tym
Świadek: Tak. Ja byłem przy tym, jak jeden pan z brodawką na nosie napadł na
ulicy na tego nieboszczyka
Pan z brodawką na nosie: A kim był ten pan? Nie chciałby go pan wskazać?
Świadek: Nie, lepiej nie.
Pan z brodawką na nosie: No właśnie. Ja bym tego nikomu nie radził.
Sędzia główny: Będzie naprawdę lepiej, jeżeli świadkowie nie będą nikogo zbyt
dokładnie określać. W ten sposób sąd będzie miał ułatwione zadanie rzeczowego i
sprawiedliwego orzeczenia. Proszę dalszego świadka.
*
Sędzia główny: panowie, dzięki przesłuchaniom wszystkich świadków możemy uznać
za udowodnione, że pewna osoba bliżej nieokreślona w celu przywłaszczenia
sobie jakiejś portmonetki użyła na ulicy broni palnej co w rezultacie
doprowadziło do zgaśnięcia jednego ludzkiego żywota. Ze względu na to że w
ostatnich czasach podobne pożałowania godne przypadki powtarzają się coraz
częściej, wysoki sąd zdecydował się na surowy wyrok! W imieniu ludzkich praw!
Bez intencji narażenia kogokolwiek uroczyście oznajmiamy że przy następnym
podobnym incydencie uważalibyśmy za konieczne spotkać się znowu i znowu, nie
nazywając nikogo po imieniu, określić podobne wypadki jako niepożądane i
sprzeczne z obowiązującym porządkiem. To wszystko.
Pan z brodawką na nosie: Ten wyrok jest oczywiście nie do przyjęcia i wprost
obraźliwy. Protestuję z zasady przeciwko wszelkim wyrokom, które pragną w
imieniu ludzkich praw decydować, co jest pożądane, a co nie. Następnym razem,
panowie, już nie przyjdę. Ja nie mam na to czasu.
Sędzia główny: Bardzo nam przykro, proszę pana. Nie chcielibyśmy stracić w
pańskiej osobie cennego współpracownika w dziedzinie obrony ludzkich praw i
porządku. Sąd zapewnia pana o swoim głębokim szacunku
*
Ławnik: Wydaje mi się, panie kolego, że tak poważnych przypadków, jak mord
rabunkowy, nie powinniśmy raczej tutaj wnosić.
(1937)
GLORIA
Pan Zakalec obudził się w swoim kawalerskim mieszkaniu za piętnaście siódma.
Mogę jeszcze kwadrans poleżeć, pomyślał z zadowoleniem, kiedy nagle przypomniał
mu się wczorajszy dzień. To było przerażające. Niewiele brakowało, a skoczyłby
do Wełtawy! Ale najpierw napisałby list do pana prokurenta Polickiego, a on by
tego listu z pewnością nie oprawił w ramki. O nie, panie Policki, do śmierci by
pan nie miał spokoju za to, że pan tak poniżył człowieka. Tu przy tym stole
siedział pan Zakalec do późna w nocy nad nie zapisaną kartką papieru, złamany
krzywdą i wstydem, jakiego doznał w banku. Takiego idioty tu jeszcze nie
mieliśmy, krzyczał pan Policki, taki Zakalec, już ja się postaram, żeby pana
przeniesiono gdzie indziej, ale co tam będą z takim prezentem robić, to już Bóg
raczy wiedzieć, człowieku, pan jest najbardziej nieudolnym pracownikiem za
ostatnie tysiąclecie, i takie tam rzeczy. I to się działo przy pozostałych
urzędnikach i paniach. Pan Zakalec stał zdruzgotany, czerwony, a pan Policki
wrzeszczał i rzucił mu pod nogi to nieszczęsne zestawienie. Pan Zakalec był tak
zaskoczony, że nawet nie umiał się bronić. Powinien pan wiedzieć, panie Policki,
że tego zestawienia nie robiłem ja, tylko kolega Szembera, niech się pan
wydziera na pana kolegę Szemberę, panie Policki, a mnie niech pan da spokój. Ja
już jestem w banku siedemnaście lat, panie Policki, i jeszcze mi się nie
zdarzyło, żebym zrobił jakiś poważniejszy błąd. Ale zanim pan Zakalec doszedł do
głosu, pan Policki już trzasnął drzwiami, a w kancelarii zapanowała kłopotliwa
cisza. Kolega Szembera pochylił się nad swoimi papierami, żeby ukryć twarz, a
Zakalec jak nieprzytomny wziął swój kapelusz i wyszedł z kancelarii. Już tu nie
wrócę, myślał z lękiem, to koniec. To już koniec. Przez całe popołudnie błąkał
się po ulicach, zapomniał o obiedzie i bez kolacji zakradł się do domu jak
złodziej, żeby napisać ten ostatni list. Potem skończy z sobą, a pan Policki
będzie mieć do śmierci na sumieniu ludzkie życie.
Pan Zakalec zerka w zamyśleniu na stół, przy którym wczoraj siedział do późna.
Co właściwie chciał pisać? Teraz za nic na świecie nie mógł sobie przypomnieć
ani jednego z tych podniosłych i gorzkich słów, którymi chciał obciążyć sumienie
pana Polickiego. Prawdą jest też, że czuł się przy tym stole tak nędznie i tak
mu było zimno, że z żalu nad sobą zapłakał; Potem zrobiło mu się słabo z głodu i
rozpaczy, więc wlazł do łóżka i zasnął jak zabity. Powinienem ten list napisać
teraz, rozmyślał pan Zakalec w łóżku, ale było mu tak jakoś ciepło i błogo.
Jeszcze chwilkę poczekam, powiedział sobie, a potem to napiszę. Taką sprawę
trzeba spokojnie rozważyć.
Pan Zakalec przykrył się po uszy. Co właściwie mam napisać? No przede wszystkim
to, że ten rachunek sporządził kolega Szembera. Ale tak przecież nie można,
przeraził się pan . Zakalec. Ten Szembera to wprawdzie wiercipięta, ale ma troje
dzieci i żonę, która trochę choruje. Dopiero sześć tygodni temu dostał to
miejsce w banku rany, ale by teraz leciał z posady! Trudno i darmo, Szembera,
powiedziałby pan Policki, ale takich sił w banku nie potrzebujemy. Chyba żebym
napisał tylko tyle, że ja tego zestawienia nie robiłem, rozmyślał pan Zakalec.
Ba, ale pan Policki pewnie zacznie węszyć, kto to tak sknocił, i Szembera i tak
wyleci. Nie chciałbym tego brać na swoje sumienie, rozważał żałośnie pan
Zakalec. Tego Szemberę muszę jakoś pominąć. Napiszę tylko panu Polickiemu, że
mnie skrzywdził, że mnie ma na sumieniu
Pan Zakalec usiadł na łóżku. Ktoś powinien uważać na tego Szemberę. No cóż, ja
bym mu powiedział: kolego, to trzeba tak, wie pan co, ja panu zawsze chętnie
pomogę. Tylko że mnie tam już nie będzie i to jest feler. Ta ofiara Szembera
straci miejsce jak nic. Głupia sytuacja, rozmyślał pan Zakalec obejmując kolana,
właściwie powinienem tam zostać. I wybaczyć panu Polickiemu, że mnie tak
grubiańsko potraktował, tak? Tak, wybaczyć panu Polickiemu, że mnie tak poniżył.
Dlaczego nie? Ten pan Policki jest popędliwy, ale przecież on tak nie myśli, po
chwili już nie wie, dlaczego się wściekał. Surowy to on jest, ale porządek w
swoim dziale ma, to mu trzeba przyznać. Pan Zakalec zauważył ze zdziwieniem, że
się już właściwie nie czuje tak głęboko dotknięty, było mu jakoś lekko i niemal
przyjemnie. Więc ja to panu Polickiemu wybaczę, szeptał, i pokażę Szemberze, jak
to trzeba robić
Piętnaście po siódmej. Pan Zakalec wyskoczył z łóżka i rzucił się do umywalki.
Już nie ma czasu na golenie. Wrzucić tylko na siebie ubranie i biegiem. Pan
Zakalec pędzi po schodach, jest mu niezmiernie lekko i radośnie. To pewnie
dlatego, że w głębi duszy się z tym wszystkim pogodził. Gna z kapeluszem w ręku
i chce mu się śpiewać ze szczęścia. Teraz wypije w kawiarni swoją kawę i pójdzie
do banku jak gdyby nigdy nic.
Pan Zakalec dotknął głowy. Dlaczego ludzie tak na niego patrzą? Pewnie ma coś na
kapeluszu. Nie, kapelusz przecież trzyma w ręce. Ulicą jedzie taksówka. Nagle
szofer ogląda się za panem Zakalcem i skręca tak, że niemal wpada na chodnik.
Pan Zakalec kręci głową karcąco i jednocześnie odmownie, że taksówki nie
potrzebuje. Wydaje mu się, że ludzie stają i oglądają się za nim. Sprawdza
szybko, czy ma zapięte wszystkie guziki i czy nie zapomniał zawiązać krawat.
Nie, dzięki Bogu wszystko jest w porządku, więc pan Zakalec z radosnymi myślami
wkracza do swojej kawiarni.
Piccolo wytrzeszczył oczy.
Kawę i gazetę rozkazał pan Zakalec i usadowił się przy swoim stole. Kelner
niesie mu kawę i patrzy zaskoczony na punkt troszkę ponad łysiną pana Zakalca. W
drzwiach od kuchni pojawia się kilka głów i gapi ze zdziwieniem na pana Zakalca.
Pan Zakalec się zaniepokoił. O co chodzi?
Kelner zakasłał zmieszany: Raczy pan mieć coś na głowie, proszę pana.
Pan Zakalec znowu dotknął głowy. Nic, była sucha i gładka jak zawsze. Co mam
na głowie? wybuchnął.
Wygląda to jak łuna wyjąkał z wahaniem kelner. Ja na to stale patrzę.
Pan Zakalec spochmurniał. Najwyraźniej kpią sobie z jego łysiny. Pilnujcie
swego nosa powiedział ostrogi wziął się za swoją kawę. Dla pewności rozejrzał
się ukradkiem i zauważył swoje odbicie w lustrze. Dostrzegł tam swoją rozległą
łysinę, a dookoła niej coś jakby złoty krąg. Pan Zakalec wstał szybko i podszedł
bliżej do lustra. Złoty krąg szedł razem z nim. Pan Zakalec wyciągnął do niego
obie ręce, ale nic nie namacał, jego dłonie przechodziły przez ten świetlisty
krąg, który był zupełnie niematerialny i słabiutko, delikatnie ogrzewał palce.
Od czego to pan raczy mieć? zapytał kelner ze współczuciem.
Ja nie wiem powiedział bezradnie pan Zakalec i nagle się przeraził. Z tym
przecież nie mogę iść do banku! Co by na to powiedział pan Policki! Panie
Zakalec, powiedziałby, proszę to zostawić w domu, takich rzeczy w banku nie
możemy tolerować. Co mam robić, myślał z przerażeniem pan Zakalec, zdjąć się
tego nie da, pod kapeluszem też się nie zmieści. Zęby przynajmniej jakoś dobiec
do domu! Przepraszam powiedział szybko nie macie tu jakiegoś parasola? Ja
bym sobie to schował pod parasol.
Człowiek, który w słoneczny poranek biegnie ulicą pod otwartym parasolem rzuca
się, rzecz jasna, w oczy, ale nie aż tak, jak w przypadku, gdyby kroczył z
aureolą nad głową. Pan Zakalec dobiegł do domu bez specjalnych przygód, dopiero
na schodach napotkana służąca sąsiada wrzasnęła z przerażenia i upuściła torbę z
zakupami na ciemnej klatce schodowej taka aureola świeci szczególnie jasno. W
domu pan Zakalec zamknął drzwi i podbiegł do lustra. No tak, miał to wokół
głowy, większe niż czynele, o blasku równym może czterdziestu świeczkom.
Nie dało się zgasić, nawet kiedy puścił na to wodę z kranu. Poza tym nie
przeszkadzało w ruchach i w ogóle w niczym. Jak się mam usprawiedliwić w banku,
myślał z rozpaczą pan Zakalec, muszę się chyba zrobić chorym, bo tak tam
przecież nie pójdę. Popędził więc do dozorczyni i zawołał do niej przez szparę:
Proszę zadzwonić do banku, że dzisiaj nie mogę przyjść, że jestem ciężko
chory. Na schodach na szczęście nikogo nie spotkał. W domu znowu zamknął drzwi
i starał się coś czytać, ale co parę minut wstawał i podchodził do lustra. Złoty
krąg wokół jego głowy świecił spokojnie i jasno.
Po południu poczuł straszny głód. Ale nie mógł przecież tak iść do gospody na
obiad. Nie mógł już nawet czytać. Siedział bez ruchu i powtarzał: To koniec.
Więc nigdy nie będę mógł wyjść między ludzi. Trzeba się było wczoraj utopić.
Ktoś zadzwonił.
Kto tam? wybuchnął pan Zakalec.
Doktor Vaniasek. Przysłali mnie z banku. Może mi pan otworzyć?
Pan Zakalec Odetchnął z ogromną ulgą. Lekarz mu pewnie pomoże. A doktor Vaniasek
to taki stary, mądry praktyk.
No, co nam dolega? zaszczebiotał stary doktor w drzwiach co nas boli?
Niech pan popatrzy, panie doktorze westchnął pan Zakalec co mi się
zrobiło.
Gdzie?
Tu, dokoła głowy.
Ojej zdziwił się doktor i zaczął to badać. Nic nie rozumiem mruczał.
Człowieku, skąd pan to wziął?
Co to jest? pytał z lękiem pan Zakalec.
Wygląda to jak aureola prawił stary doktor tak poważnie, jakby mówił "ospa".
Tego jak żyję nie widziałem, człowieku. Chwileczkę, sprawdzę jeszcze odruchy
patelarne. Hm, źrenice reagują normalnie. A czy pana rodzice, przyjacielu, byli
zdrowi? Tak? Egzaltacji religijnej czy innych takich nie było? Nie? Widzeń i
takich tam rzeczy pan nie miewał? Doktor Vaniasek uroczyście poprawił okulary.
Niech pan posłucha, to jest specjalny przypadek. Ja bym pana z tym wysłał do
kliniki psychiatrycznej, żeby to zbadali naukowo. Dzisiaj się pisze,o różnych
elektrycznych prądach w mózgu, diabli wiedzą, pewnie to będzie jakieś
elektryczne promieniowanie. Czuję tu silny zapach ozonu. Człowieku, z pana
będzie słynny przypadek naukowy!
Nie, nie, bardzo proszę wybuchnął z przerażeniem pan Zakalec To by się u
nas w banku nie podobało, gdyby o mnie pisali w gazetach. Proszę pana, panie
doktorze, może by mi pan jakoś pomógł?
Doktor Vaniasek się zamyślił. To trudna sprawa, psiakość. Ja panu przepiszę
brom, ale no nie wiem. Wie pan, jako lekarz nie wierzę w te nadprzyrodzone
znaki. To jest z pewnością tylko coś na podłożu nerwowym, ale Panie Zakalec,
nie zrobił pan przypadkiem czegoś, że tak powiem, świętego?
Jak to świętego? zadziwił się pan Zakalec.
No coś niezwykłego. Jakiś dobry uczynek czy co.
Ja o niczym takim nie wiem, panie doktorze zająknął się pan Zakalec. Chyba
tylko tyle, że przez cały dzień nic nie jadłem.
Może to panu po jedzeniu przejdzie mruczał stary doktor Ja w banku
zgłoszę, że ma pan grypę. Niech no pan posłucha, ja na pana miejscu próbowałbym
trochę przeklinać.
Przeklinać?
Tak. Czy w ogóle jakoś grzeszyć. Zaszkodzić nie zaszkodzi, a spróbować warto.
Może to samo zniknie. No, to ja tu jutro do pana zajrzę.
Pan Zakalec został sam i próbował przeklinać przed lustrem. Ale chyba miał zbyt
mało fantazji do przeklinania, bo świetlisty krąg wokół jego głowy ani drgnął.
Panu Zakalcowi już nic brzydkiego nie przyszło do głowy, więc pokazał swojemu
odbiciu język i zdruzgotany usiadł. Był głodny i wyczerpany i chciało mu się
płakać. Mnie już nic nie pomoże, myślał z rezygnacją. A to wszystko dlatego, że
wybaczyłem temu psu Polickiemu. Jakby był tego wart: hycel dla ludzi,
karierowicz, że drugiego takiego nie ma. Na panienki w banku się, oczywiście,
nie wydziera. Ciekaw jestem, panie Policki, dlaczego pan tak często wzywa do
dyktowania tę rudą maszynistkę. Nie, nie, ja nic nie myślę, panie Policki, ale
taki stary dziadek jak pan to już tego nie potrzebuje. To może kosztować, panie
Policki, taka młoda dziewczyna wymaga pieniędzy. Potem taki prokurent czy
dyrektor pospekuluje na giełdzie i bank poniesie straty. Tak bywa, panie
Policki. I ja mam na to patrzyć? Ktoś powinien zwrócić uwagę radzie nadzorczej,
żeby uważała na pana prokurenta. I na tę rudą cwaniaczkę też. Zapytać by ją,
skąd bierze pieniądze na te swoje szminki i jedwabne pończochy Czy to wypada, w
takich pończochach do banku? Czyż ja noszę jedwabne pończochy? Wiadomo, taka
dziewczyna pracuje w banku tylko po to, żeby złowić jakiegoś dyrektora.
Szminkuje gębę, zamiast pilnować roboty. Wszyscy są tacy sami, pomyślał ze
zgorszeniem pan Zakalec. Gdybym ja był prokurentem, to ja bym im dał
Albo taki Szembera, rozmyślał pan Zakalec. Dostał się do nas przez protekcję, a
nie umie dodać dwa do dwóch. I ja ci mam pomagać! Taki chudziak, a dzieci musi
mieć. Mnie na żonę i dzieci, nie stać, panie szanowny. Z moją pensją? Takich
lekkomyślnych ludzi bank nie powinien przyjmować do pracy. A chora żona no,
wiadomo, dlaczego. Wiadomo, musiała sobie poradzić. Z tego byłby kryminał, panie
kolego, gdyby tak ktoś w tej sprawie poszperał. Nie, nie, drugi raz już cię kryć
nie będę, jak znowu coś sknocisz, niech się każdy martwi o siebie i basta. Bank
nie jest po to, żeby komuś pomagać. Mógłby mi jeszcze powiedzieć, panie Zakalec,
wie pan, co jest pańskim obowiązkiem? Zwracać uwagę na każdy błąd, a nie ukrywać
go. To by panu mogło przeszkodzić w awansie, panie Zakalec, niech pan pilnuje
swego nosa i nie ogląda się na boki. Kto chce dokądś zajść, nie może ulegać
fałszywemu współczuciu. Czy pan prokurent Policki albo pan dyrektor wiedzą, co
to jest współczucie? No więc, panie Zakalec!
Pan Zakalec ziewał z głodu i osłabienia. Boże, gdybym bodaj mógł wyjść. Pełen
litości dla siebie wstał i podszedł do lustra. Zobaczył w nim tylko zwyczajną,
znudzoną ludzką twarz, a dokoła niej nic, zupełnie nic. Nie było nawet
wspomnienia po jakiejś aureoli. Pan Zakalec niemal dotykał nosem lustra, ale nie
odkrył nic, tylko przerzedzone włosy i trochę zmarszczek wokół oczu. Zamiast
złotego kręgu było widać tylko szarość i pustkę nieprzytulnego pokoju.
Pan Zakalec westchnął z niezmierną ulgą. Więc jutro rano może już znowu iść do
banku.
(1938)
MĘŻCZYZNA, KTÓRY POTRAFIŁ FRUWAĆ
Pan Tomszyk szedł obok szpitala winogradzkiego. Był to jego spacer zdrowotny, bo
pan Tomszyk dbał o zdrowie i był zapalonym sportowcem, to znaczy gorliwym
kibicem na meczach ligowych. Szedł dziarsko i lekko w wiosennym zmroku,
spotykając tu i ówdzie jedynie zakochane parki albo kogoś z przedmieścia.
Powinienem sobie kupić krokometr, rozmyślał, żebym wiedział, ile kroków dziennie
robię. I nagle sobie przypomniał, że już przez trzy noce z rzędu miał ten sam
sen; że idzie ulicą, ale na jego drodze stoi kobieta z dziecinnym wózkiem, więc
on odbija się tylko tak lekko lewą nogą, w tym samym momencie unosi się na
jakieś trzy metry w górę, przelatuje nad kobietą z wózkiem i płynnie opada na
ziemię. We śnie wcale go to nie dziwiło. Wydawało mu się to zupełnie naturalne i
bardzo przyjemne, tylko odrobinę śmieszył go fakt, że nikt tego jeszcze nie
próbował. Przecież to takie łatwe: wystarczy tylko trochę pomachać nogami jak
przy jeździe na rowerze. Oto pan Tomszyk znowu wzlatuje w górę, płynie do
wysokości pierwszego piętra i lekko opada na ziemię. Wystarczy odbić się nogą i
znowu leci bez wysiłku jak na obręczach, nawet nie musi dotknąć ziemi, zrobi
tylko tak nogami i leci dalej. Pan Tomszyk zaśmiał się głośno przez sen, że też
nikt do tej pory na ten trick nie wpadł. Tylko się tak lekko odepchnąć nogą od
ziemi i już można latać. Przecież to łatwiejsze i bardziej naturalne niż
chodzenie, uświadomił sobie pan Tomszyk we śnie, muszę tego jutro spróbować, jak
wstanę.
Trzy dni pod rząd śniło mi się to samo, wspominał pan Tomszyk. To był przyjemny
sen. Człowiekowi jest przy tym tak lekko. Rety, to byłoby wspaniałe, gdyby się
tak ni stąd, ni zowąd dało latać. Tylko trochę się odbić nogą Pan Tomszyk się
obejrzał. Nikt za nim nie szedł. Pan Tomszyk rozpędzał się trochę dla hecy i
odbił lewą nogą, jakby chciał przeskoczyć błotnistą kałużę. W tej samej chwili
uniósł się na wysokość może trzech metrów i leciał, leciał płaskim łukiem nad
ziemią. Wcale go to nie zdziwiło. Było to naprawdę naturalne, podniecało słodko
jak jazda na karuzeli. Pan Tomszyk nieledwie krzyczał z dziecinnej radości. Po
jakichś trzydziestu metrach lotu zaczął się zbliżać do ziemi a zauważył, że jest
tam błoto, pokiwał więc trochę nogami jak we śnie i naprawdę zaraz wzleciał
wyżej i opadł na ziemię lekko i bez uderzenia o jakieś piętnaście metrów dalej,
tuż za plecami człowieka, który melancholijnie podążał do Straśnic. Człowiek
obejrzał się nieufnie. Widocznie nie podobało mu się, że ma za plecami kogoś,
kogo kroków przedtem nie słyszał. Pan Tomszyk wyprzedził go możliwie ostrożnie.
Lękał się, że bardziej energicznym krokiem mógłby się odbić od ziemi i zacząć
znowu latać.
Muszę to porządnie wypróbować, powiedział sobie pan Tomszyk i "zawrócił tą samą
opustoszałą drogą do domu. Ale jak na złość spotykał samych, zakochanych i
kolejarzy. Skręcił w ustronne miejsce, gdzie od lat coś składowano. Było już
ciemno, ale pan Tomszyk bał się, że do jutra mógłby zapomnieć. Odbił się teraz
trochę niepewnie i wzniósł tylko na metr wysoko, opadając potem na ziemię zbyt
ciężko. Spróbował po raz drugi, pomagając sobie przy tym rękami jak przy
pływaniu. Teraz szybował dobrych osiemdziesiąt metrów, nawet skręcał, i
wylądował lekko jak ważka. Chciał spróbować po raz trzeci, ale nagle znalazł się
w kręgu światła i usłyszał szorstki głos: Co tu robimy? Był to patrol
policyjny.
Potwornie zaskoczony pan Tomszyk wyjąkał, że on tu coś trenuje. Idźcie lepiej
trenować gdzie indziej, i to już! ryknął strażnik. Ale nie tu! Pan Tomszyk
wprawdzie nie pojmował, dlaczego może trenować gdzie indziej, ale nie tu,
ponieważ jednak był człowiekiem lojalnym, życzył strażnikowi dobrej nocy i
szybko odszedł w strachu, że może się wznieść w górę, bo to byłoby zapewne dla
policji podejrzane. Dopiero przed kliniką wzbił się znowu w powietrze, lekko
przeleciał przez siatkę i pomagając sobie rękami przeleciał nad szpitalnym
ogrodem aż na drugą stronę, na ulicę Koronną, gdzie wylądował tuż przed niosącą
piwo służącą. Służąca wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki. Pan Tomszyk ocenił
ten lot na jakieś dwieście metrów. Wydało mu się to jak na początek wspaniałe.
W ciągu następnych dni pilnie trenował latanie, oczywiście tylko w nocy i na
opustoszałych miejscach, szczególnie w okolicy cmentarza żydowskiego za
Olanami. Ćwiczył różne sposoby, na przykład unoszenie się z rozbiegu lub z
miejsca. Osiągnął wysokość ponad sto metrów tylko przy pomocy ruchów nóg, ale na
więcej już się nie odważył. Potem trenował różne metody lądowania, jak płynne
opadanie lub zwolnione, ale prostopadłe, co zależało od pracy rąk. Uczył się
również zmieniać w powietrzu kierunek i opanowywać szybkość, latać pod wiatr,
latać z obciążeniem, wznosić się i opadać według potrzeby i temu podobne. Było
to po prostu łatwe. Pan Tomszyk dziwił się coraz bardziej, że ludzie jeszcze na
to nie wpadli. Chyba nikt przed nim nie spróbował odbić się po prostu nogą i
lecieć. Raz wytrzymał w powietrzu aż siedemnaście minut, ale potem zaplątał się
w jakieś telefoniczne druty i opadł. Jednej nocy próbował latać nad ulicą
Rosyjską. Leciał na wysokości może czterech metrów, kiedy pod sobą zauważył
dwóch policjantów. Skręcił natychmiast nad ogrody willi, a tymczasem w mroku
przenikliwie piszczały policyjne gwizdki. Wrócił na to miejsce po chwili pieszo
i zobaczył, że sześciu policjantów z latarkami przeszukiwało ogrody, bo podobno
widzieli, jak przez płot przełaził złodziej.
Dopiero teraz pan Tomszyk uświadomił sobie, że to latanie nastręcza mu niezwykłe
możliwości, ale nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy. Raz w nocy
zwabiło go otwarte okno na trzecim piętrze domu przy placu Jerzego z Lobkovic.
Pan Tomszyk po lekkim odbiciu poszybował w górę, usiadł na oknie i nie wiedział,
co dalej. Słyszał, że wewnątrz ktoś twardo śpi i chrapie, wlazł zatem do pokoju.
Ponieważ jednak nie miał zamiaru kraść, zatrzymał się jakby przestraszony i
zakłopotany jak zwykle w cudzym mieszkaniu. Pan Tomszyk westchnął i podszedł
znowu do okna. Chciał jednak zostawić po sobie jakiś znak, jakieś potwierdzenie
swojego sportowego wyczynu, wyciągnął więc z kieszeni kawałek papieru i napisał
na nim długopisem: "Byłem tu. Mściciel X". Ten papier położył na nocnym stoliku
śpiącego i cicho sfrunął z trzeciego piętra. Dopiero w domu zauważył, że ten
papier to była koperta z jego adresem, ale nie miał już odwagi po nią wracać.
Strasznie się bał, że policja się za to weźmie.
Po jakimś czasie pan Tomszyk poczuł, że już tego dłużej nie wytrzyma, że nie
może uprawiać latania jako swojej sekretnej, samotnej zabawy, ale niestety nie
wiedział, w jaki sposób ma swoje odkrycie przekazać społeczeństwu. Przecież to
takie łatwe: wystarczy trochę odbić się nogą, pomachać rękami i już można fruwać
jak ptak. Może to będzie nowy sport, albo może odciąży się ulice, kiedy będzie
można poruszać się w powietrzu? I nie trzeba będzie montować wind. I w ogóle to
może mieć ogromne znaczenie. Pan Tomszyk wprawdzie nie wiedział, jakie, ale to
już dalej pójdzie samoistnie. Każde wielkie odkrycie wygląda najpierw jak nędzna
zabawka.
Pan Tomszyk miał w domu sąsiada, takiego grubego młodego człowieka, który
nazywał się pan Wojtek i coś tam dłubał w redakcji. Tak, był redaktorem rubryki
sportowej, czy jak. Więc do tego pana Wojtka wpadł pewnego dnia pan Tomszyk i po
wielu zagadywaniach wyrzucił z siebie, że mógłby mu pokazać coś ciekawego. Robił
z tego okrutną tajemnicę, więc pan Wojtek sobie pomyślał "niech cię diabli",
albo coś w tym stylu. Tym niemniej dał się namówić i około dziewiątej wieczorem
poszedł z panem Tomszykiem w kierunku cmentarza żydowskiego.
Niech pan popatrzy, panie redaktorze powiedział pan Tomszyk, odbił się nogą
od ziemi i uniósł na wysokość około pięciu metrów. Tam wykonywał różne ewolucje,
obniżał lot, znowu się wznosił machając rękami, ba, nawet trwał bez ruchu w
powietrzu dobrych osiem sekund. Pan Wojtek spoważniał i zaczął sprawdzać, jak to
pan Tomszyk robi. Pan Tomszyk mu to cierpliwie pokazywał: odbić się tylko nogą,
a dalej to już leci. Nie, w tym nie ma żadnego spirytyzmu. Nie, nie trzeba do
tego żadnych sił nadprzyrodzonych, ani siły woli, ani wysiłku mięśni, wystarczy
tylko podskoczyć i lecieć. Niech pan sam spróbuje, panie redaktorze nalegał,
ale pan Wojtek kręcił głową. W tym musi być jakiś trick, rozmyślał. Ale ja na to
wpadnę, myślał. Niech lepiej pan Tomszyk tego na razie nikomu nie pokazuje.
Następnym razem pan Tomszyk musiał latać przed panem Wojtkiem z
pięciokilogramowymi hantlami w rękach. Poszło gorzej i osiągnął wysokość tylko
trzech metrów, ale pan Wojtek był zadowolony. Po trzeciej próbie pan Wojtek
powiedział: Niech pan posłucha, panie Tomszyk, ja pana nie chcę straszyć, ale
to będzie poważna sprawa. Takie latanie o własnych siłach mogłoby mieć ogromne
znaczenie. Na przykład dla obronności, rozumie pan? Za to powinni się wziąć
specjaliści. Wie pan co, pan to musi pokazać fachowcom. Ja to załatwię.
*
No więc doszło do tego, że pewnego dnia pan Tomszyk stanął w spodenkach
gimnastycznych przed grupą czterech panów na podwórzu Instytutu Gimnastycznego.
Okropnie się wstydził swojej nagości i trząsł się z zimna, ale pan Wojtek nie
popuścił. Bez spodenek podobno nie można, trzeba widzieć, jak to się robi. Jeden
z tych panów, taki potężny i łysy, był samym uniwersyteckim profesorem
gimnastyki. Wyglądał po prostu odpychająco. Można było poznać po jego minie, że
z naukowego punktu widzenia uważa całą sprawę za nonsens.. Zerkał niecierpliwie
na zegarek i mruczał.
No więc, panie Tomszyk powiedział drżący pan Wojtek niech nam pan to
najpierw pokaże z rozbiegiem.
Przestraszony pan Tomszyk rozbiegł się dwoma krokami.
Zaraz powstrzymał go fachowiec. Ma pan zupełnie zły start. Musi pan
przenieść ciężar ciała na lewą nogę, rozumie pan? Jeszcze raz.
Pan Tomszyk zawrócił i starał się przenieść ciężar ciała na lewą nogę.
A ręce, proszę pana pouczał go fachowiec. Pan nie wie, co robić z rękami.
Musi pan trzymać ramiona tak, żeby klatka piersiowa była wolna. A za pierwszym
razem przy rozbiegu wstrzymał pan oddech. Nie wolno. Musi pan swobodnie, głęboko
oddychać. No, jeszcze raz!
Pan Tomszyk był zmieszany. Teraz naprawdę nie wiedział, co ma robić z rękami i
jak oddychać, przestępował niepewnie z nogi na nogę i sprawdzał, gdzie ma ciężar
ciała.
Teraz! krzyknął pan Wojtek.
Pan Tomszyk zakołysał się rozpaczliwie i pobiegł. Właśnie wtedy, kiedy chciał
się wzbić do lotu, fachowiec powiedział:
Źle! Niech pan jeszcze poczeka!
Pan Tomszyk chciał się zatrzymać, ale już nie mógł. Słabo odbił się lewą nogą i
uniósł na wysokość metra, ale ponieważ chciał być posłuszny, zniżył swój lot i
zatrzymał się na ziemi.
Zupełnie źle! krzyczał fachowiec. Musi pan opaść do przysiadu! Musi pan
spaść na czubki palców i resorować w przysiadzie! A ręce ma pan mieć wyciągnięte
do przodu, rozumie pan? Pana ręce przejmują przecież funkcję stabilizatora,
proszę pana, to jest ruch naturalny. Niech pan poczeka powiedział fachowiec
ja panu pokażę, jak się skacze. Niech pan patrzy uważnie, jak ja to robię. Po
czym zrzucił płaszcz i ustawił się na starcie. Proszę zauważyć: ciężar ciała
spoczywa na lewej nodze, noga jest przykurczona, a ciało wysunięte do przodu,
łokcie trzymam z tyłu, żeby powiększyć klatkę piersiową. Niech pan zrobi tak jak
ja!
Pan Tomszyk wykonał polecenie. Nigdy w życiu nie czuł się tak niewygodnie
skręcony.
Musi pan to ćwiczyć prawił fachowiec. A teraz niech pan patrzy! Lewą nogę
wysuwam do przodu fachowiec wysunął lewą nogę do przodu, przebiegł sześć
metrów, odbił się i skoczył, opasując ramionami piękny łuk, po czym elegancko
wylądował w przysiadzie z rękami wyciągniętymi do przodu. To się tak robi
powiedział i podciągnął spodnie. Niech pan zrobi dokładnie tak jak ja.
Pan Tomszyk z nieszczęśliwym wyrazem twarzy spojrzał pytająco na pana Wojtka.
Naprawdę muszę?
No to jeszcze raz powiedział pan Wojtek i pan Tomszyk skręcił się według
przepisów. Teraz!
Pan Tomszyk pomylił nogi. Ruszył lewą do przodu, ale to chyba wszystko jedno.
Żebym tylko zrobił ten przysiad i wyciągnął ręce, myślał ze strachem podczas
biegu. O mało co zapomniałby skoczyć. Szybko się odbił tylko ten przysiad
zrobić, przemknęło mu przez myśl. Skoczył na wysokość może pół metra i opadł na
ziemię po przeleceniu półtora metra. Potem szybko zrobił przysiad i wyciągnął
ręce.
Ależ, panie Tomszyk krzyczał pan Wojtek pan nie leciał! Proszę jeszcze
raz!
Pan Tomszyk rozpędził się ponownie. Skoczył tylko metr czterdzieści, ale opadł
do przysiadu i wyciągnął ręce. Był cały spocony i czuł serce w gardle. Boże,
niech mi już dadzą spokój, pomyślał znękany.
Tego dnia skoczył jeszcze dwa razy, potem musieli mu dać spokój.
*
Od tego dnia pan Tomszyk już nie umiał latać.
(1938)
POTOP
Nie wiem, czy pamiętacie ostatni potop pewnie nie, bo o takich rzeczach, jak
zasłużona kara, ludzie bardzo chętnie zapominają. Ale to nie szkodzi, ja wam
przypomnę. Było to pewnie po prostu tak, że Pan rozgniewał się na ludzi za
rozpustę, frakcyjność i inne grzechy, i zdecydował, że dłużej na to nie będzie
patrzyć. I zesłał deszcz, który trwał czterdzieści dni i czterdzieści nocy.
Państwowy Instytut Meteorologiczny wprawdzie twierdził, iż jest to przypływ
wilgotnego powietrza znad oceanu, spowodowany rozległym niżem znad kontynentu,
ale kiedy Wełtawa rozlała się aż pod Muzeum*, ludzie zaczęli gadać, że to nie
stało się samoistnie i że koniec świata jest murowany. No i stało się. Część
ludzi szukała ratunku w kościołach, inni oblegali banki i wycofywali na gwałt
swoje pieniądze (co one były dla nich warte przy takiej katastrofie, niech Bóg
osądzi), inni wreszcie hulali i żyli ponad stan jak dawniej. Mnóstwo ich utonęło
właśnie w barach. Rozsądni ludzie naturalnie twierdzili, że temu potopowi trzeba
jakoś zapobiec, na przykład budując tamy, i tłumnie zgłaszali się dobrowolnie do
pracy. Ale plany tam leżały w Ministerstwie Robót Publicznych i do dzisiaj chyba
nikt do nich nie zaglądał. W końcu ludzie wzięli się za to sami i zaczęli
budować tamy, gdzie im przyszła ochota. Ale cóż to było warte, skoro woda zalała
Barrandov, Pankrc, Bohdalec i Stłeovice* i ciągle jej przybywało. W innych
miastach, krajach i częściach świata wcale nie było lepiej. Po prostu był to
jeszcze jeden koniec świata, jak stoi w Księgach. I nikt sobie nawet arki nie
mógł zbudować, no bo wiadomo. Podskali zostało zatopione najwcześniej, a ludzie
na Vinohradach czy w Dejvicach nie potrafią nawet tratwy zbić, cóż dopiero mówić
o arce, taki to już śródlądowy naród. Nic nie można było zrobić. Koniec świata
to koniec świata.
W tym czasie żył jeden starszy pan, nazywał się Kościelny czy Nieumyślny, czy
jakoś tak. Zostawszy emerytem wziął się za archeologię i ciągle szperał w
poszukiwaniu jakichś prehistorycznych zabytków. Kiedyś kopał gdzieś w okolicy
Hloubetina6 i znalazł jakieś gliniane skorupy, pocięte czymś w rodzaju skaz czy
bruzd. Było tego około dwudziestu kawałków. No i ten pan Kościelny (czy
Nieumyślny) wbił sobie do głowy, że te znaczki to historyczne runy i postanowił,
że je odczyta. Przy tym odczytywaniu wyszło mu słowo SAMO i kilka innych
dziwnych słów. Wtedy z radości przewróciło mu się w głowie i napisał książkę "O
fragmentach Samona", w której dowodził, że te skorupy pochodzą z rozbitej urny
wielkiego wodza Samona, zwycięzcy Awarów i że na niej jest runami zapisany
życiorys Samona w dawno wymarłym języku prehistorycznych celtyckich Bojów.
Archeologowie przyjęli tę hipotezę kpinami, rzecz jasna, i określili te runy
jako nieudany ornament kreskowy. Od tego czasu pan Nieumyślny (lub Kościelny)
powziął śmiertelną nienawiść do uczonych archeologów i dowodził w szeregu,
broszur, że są ignorantami, a te jego skorupy to autentyczne resztki urny
Samona. Zabrał się również do studiowania języków, celtyckich i twierdził, że
słowa, które odczytał na tych skorupach, naprawdę mają celtycki rodowód. Wiecie,
jak można przekonywać uczonych o czymś, na co sami nie wpadli! Po prostu nauka
nie przyjęła do wiadomości dowodów pana Kościelnego (lub Nieumyślnego), a pan
Nieumyślny czuł się osobiście urażony i prowadził dalej swoją pełną goryczy
walkę przeciwko archeologom. Nic innego dla niego na świecie nie istniało, tylko
te jego runiczne napisy i walka o prawdę w naszej archeologii. I akurat w tym
czasie nastał ten potop.
Pan Nieumyślny (lub Kościelny) mieszkał na Vinohradach blisko wodociągów. Było
mu obojętne, że na dworze leje jak z cebra, bo siedział przy swoim biurku i
pisał namiętną polemikę z niejakim profesorem Ondrejczkiem, czy jak się tam
nazywał ten specjalista od grobów celtyckich. Pisał więc i nic go nie
obchodziło. A kiedy mu jego służąca powiedziała, że z tego chyba będzie koniec
świata, mruknął tylko, żeby mu dała spokój, bo nie ma czasu na takie głupoty. Co
go może obchodzić jakiś tam koniec świata? Ja temu Ondrejczkowi pokażę,
powiedział, tym razem rozszarpię go na kawałki. Te jego groby z Ouholic,
powiedział, to żadne groby celtyckie, tylko zwyczajne germańskie mogiły. I taki
dureń chciałby mnie pouczać, co to są fragmenty Samona! Po czym wyrzucił
służącą, bo nie miał czasu słuchać jej gadaniny, i pisał dalej.
Potem znowu przybiegł do niego jeden z sąsiadów mówiąc, że wszyscy mieszkańcy
domu postanowili zbudować tam w dole pod Kravinem zaporę przeciw tej nawałnicy
żywiołów i żeby pan Kościelny też poszedł budować tamę. Jaka tama, panie,
powiedział pan Nieumyślny, co mnie obchodzą wasze tamy, panie. Ja tu muszę
nawtykać temu tępakowi, temu fałszerzowi nauki Ondrejczkowi, i to tak, żeby się
nie pozbierał. Ja go muszę unieszkodliwić, to leży w interesie archeologii, mój
panie. Taki ignorant nie może nam kalać imienia wymarłych ludów, krzyczał pan
Kościelny (lub Nieumyślny). Mnie wasz potop nie interesuje, mój panie, proszę mi
nim nie zawracać głowy. I usiadł, i pisał dalej. A woda sięgała po pas pomnika
Svatopluka echa*.
Jako trzecia przyszła do tego pana Kościelnego jego kuzynka z Flory. Ona była z
jakiejś sekty, która zbierała się u jednego kamieniarza na Olanach* i tam
uprawiali wspólne modły, cuda i proroctwa. Ta kuzynka oznajmiła panu
Nieumyślnemu, że nastaje koniec świata i wskrzeszenie sprawiedliwych, jak głosi
Apokalipsa, i że on, pan Nieumyślny, powinien przyjść do nich i czekać na triumf
sprawiedliwych przy wtórze zwycięskich hymnów. Ładni mi sprawiedliwi, stwierdził
pan Nieumyślny. Modlić się to potrafią, ale walczyć przeciwko fałszowaniu nauki
przez Ondrejczka to już nie. Dajcie mi wreszcie spokój z tym waszym końcem
świata. Co do mnie, może być nawet dziesięć końców świata. Obym tylko pognębił
tego Ondrejczka z jego grobami celtyckimi. Następnie zamknął drzwi, żeby mu nikt
nie przeszkadzał w pracy.
Woda potem zaczęła się wznosić, aż zalała cały świat. Ludność wyginęła.
Widocznie na to zasłużyła.
Kiedy wody znowu opadły i sięgały już tylko do placu Vinohradzkiego, na ulicy
pokrytej warstwą błota pojawił się ten pan Kościelny czy Nieumyślny. Był suchy
jak pieprz i niósł pod pachą rękopis swojej polemiki z profesorem Ondrejczkiem.
Bardzo się złościł, że nie może znaleźć żadnego drukarza, który by mu tę
broszurę wydrukował.
Kiedy po latach ludność znowu zaczęła się rozmnażać, nowi ludzie się dziwili,
jak ten pan Kościelny czy Nieumyślny przeżył potop. Ale kiedy go o to spytali
wprost, wybałuszył ze zdziwieniem oczy i powiedział: Jaki potop? Ja o żadnym
potopie nic nie wiem. Ja wtedy niszczyłem tego nieuka Ondrejczka. Wyobraźcie
sobie, że ten ignorant wystąpił przeciwko moim runicznym napisom!
Między nami mówiąc, w przetrwaniu pana Nieumyślnego nie było nic szczególnego.
My przecież od dawna wiemy, że ludzkie złości i fanatyzm przeżyją wszystkie
pogromy i potopy, ba, nawet sam koniec świata ich nie ruszy.
(1938)
ANONIM
No więc proszę sobie wyobrazić, co mi się przydarzyło, powiedział pan Dionizy.
Ja już od lat dostaję takie, hm, anonimy. Pochodzą, sądząc według charakteru
pisma, papieru i tak dalej, od trzech lub czterech osób: dwóch pisze na
maszynie, a dwóch ręcznie. Z tych dwóch jeden ma potworną ortografię i robi
wrażenie piwnicznego dziecka, podczas gdy drugi wprost kaligrafuje starannym,
wypieszczonym rękopisem ale się musi przy tym narobić! Dlaczego ta czwórka
wybrała właśnie mnie, nie umiem powiedzieć: do polityki się nie mieszam, piszę
tylko do gazety artykuły o potrzebach naszego mleczarstwa i serowarstwa. Wie
pan, jak człowiek jest w jakiejś dziedzinie bodaj odrobinę fachowcem, to mu to
nie daje spokoju i musi nawet tą odrobiną podburzać nasz naród oraz informować
nasze uświadomione społeczeństwo i tak dalej. Nigdy nie sądziłem, że propozycje
usprawnienia naszych serowni mogłyby obrażać czyjeś uczucia. Ale co człowiek
może wiedzieć. Jeden z moich stałych anonimów jest według wszelkich danych
rzeźnikiem albo masarzem, walczącym o interesy swojej branży. Po każdym moim
artykule przysyła mi pisany na maszynie list, w którym mi wytyka, że chcę moim
serem zasmrodzić nasze uświadomione społeczeństwo i osłabić siły naszego narodu.
Drugi anonim, piszący na starym remingtonie, oznajmia mi zwykle, że jestem, jak
powszechnie wiadomo, opłacany za moje idiotyczne artykuły milionowymi
honorariami przez niektórych zainteresowanych, że już za te judaszowe pieniądze
kupiłem sobie trzy majątki ziemskie i chcę tylko bałamucić nasz naród, żeby za
swoje krwawe grosze zalewał się moim odtłuszczonym i chrzczonym tyfusową wodą
mlekiem. Jeśli chodzi o ręcznie pisane anonimy to ten piwniczny pisze takie
wstrętne rzeczy o mojej żonie no, nie będę powtarzać, ale to straszne, ile w
ludziach jest złości i goryczy. To pewnie jakaś lepsza paniusia, która nas zna i
dyktuje te swoje listy służącej albo praczce. I wreszcie ten kaligraf! Zaczyna
groźnie "Panie!" i domaga się kategorycznie, żebym już sobie dał spokój z tym
mlekiem. Naród ma ponoć inne kłopoty i obejdzie się sprawiedliwie z każdym, kto
umyślnie zwraca jego uwagę na materialne błoto i zabija jego idealizm. Pan
będzie wisiał na latarni jako jeden z pierwszych, oznajmia mi mój kaligraf,
kiedy nasz naród przejrzy tę sieć kłamstw i haniebnych spisków, w którą wplątują
go zdrajcy i podobni do Pana zaprzańcy oraz ci z Panem związani, i tak dalej.
No, to drobiazg, w końcu anonimowe listy są zawsze pisane na jedno kopyto,
zupełnie jakby były przepisywane z jakiegoś specjalnego "Sekretnika miłości"
albo "Wzorowego korespondenta". Mnie interesowało raczej to, kto to pisze.
Myślałem sobie, że pewnie jakiś "przyjaciel", który w taki pracowity sposób
wylewa swoje osobiste uczucia i chce sią na mnie za coś zemścić ale za co, na
to nie mogłem wpaść. Prawdopodobnie będzie to ktoś, kogo znam, lub ktoś, z kim
kiedyś byłem w kontakcie. Ja bardzo nie lubię pisać listów, dlatego sądzę, że
normalny człowiek musi mieć jakiś bardzo silny bodziec, żeby usiąść nad papierem
i napisać do kogoś.
To trwało całe lata. Szczególne, że w ostatnich niespokojnych czasach było ich
coraz więcej i były coraz bardziej napastliwe. Ten bojowy rzeźnik, czy jak mu
tam, zaczął mi tykać i napisał "ty świnio spasiona, mam już naostrzony na ciebie
nóż" i takie tam rzeczy. Ten z remingtonem zaczął się podpisywać "Liga
Oczyszczenia" i radził mi, żebym się pożegnał z moimi majątkami ziemskimi no,
jeśli chodzi o grunta, to ja mam tylko skrzynkę z pelargoniami za oknem bo
podobno lud pracujący już wydał wyrok na takich pasożytów jak ja. Te listy
analfabety o mojej żonie były jeszcze bardziej ordynarne, a ten kaligraf zrobił
mnie osobiście odpowiedzialnym za wszystko, co się stało, i kończył słowami:
"Uciekaj za granicę, nikczemniku, dopóki nie jest za późno! Tym razem się
podpisuję: Szał". Tam oczywiście było napisane więcej, ale w takim właśnie
energicznym stylu. Ja sądzę, że niespokojne czasy pobudzają ludzi do pisania i
wyzwalają potrzebę wywnętrzania się. Dziwiło mnie tylko coraz bardziej to, jak
może taki nudziarz jak ja tak namiętnie kogoś interesować. W tym musi być coś
bardzo osobistego może kogoś obraziłem, albo komuś zawadzam dużo to człowiek
może wiedzieć o swoich znajomych? Tylko, wie pan, jest to trochę kłopotliwe, bo
potem patrzy ciut podejrzliwie na każdego, komu podaje rękę: Przyjacielu, czy to
przypadkiem nie ty?
Onegdaj wieczorkiem wyszedłem powłóczyć się godzinkę po ulicach. Zapomniałem o
wszystkim i tylko się przyglądałem, że ludzie żyją zupełnie jak kiedyś, w
czasach, które nie były historycznymi. Nawet nie wiem, jak się ta ulica nazywa
taka cicha, gdzieś w pobliżu Grbovki. Przede mną kuśtykał niski człowiek w
pelerynie miał chyba sakramencki katar, bo stale kasłał, cherlał i coraz to
sięgał do kieszeni po chustkę. Przy tym sięganiu wypadła mu z kieszeni koperta.
Nie zauważył tego i szedł dalej. Podniosłem ją i zerknąłem, żeby wiedzieć, czy
warto z jej powodu gonić człowieka. Był na niej mój adres. Napisany tym
starannym kaligraficznym charakterem pisma mojego czwartego anonima.
Przyspieszyłem więc kroku i zawołałem:
Halo, proszę pana, czy to pana list? Człowiek w pelerynie zatrzymał się i
zaczai szperać po kieszeniach. Proszę pokazać powiedział. Tak, to mój
list. Bardzo panu dziękuję. Dziękuję uprzejmie.
A ja stałem jak wmurowany. Wie pan, ja mam pamięć do twarzy, ale tego człowieka
jak żyję nie widziałem. To był taki chudziak z potwornie brudnym kołnierzykiem,
w wystrzępionych dołem portkach, zamiast krawata miał niezgrabny węzeł, słowem
nędza. Jabłko Adama mu drgało, oczy miał załzawione, na twarzy obrzęk i jeszcze
do tego jedną nogę jakby chromą
Dziękuję uprzejmie, proszę pana powiedział z wzruszającą grzecznością i po
staroświecku uchylił kapelusza. Bardzo zobowiązany panu jestem. Jeszcze raz
zdjął kapelusz i potoczył się dalej z jakimś szczególnym dostojeństwem.
Mówię panu, stałem jak wryty i patrzyłem za nim z rozdziawioną gębą. Więc to
jest mój anonimowy korespondent! Ktoś, kogo nigdy w życiu nie spotkałem i komu
nigdy nic nie zrobiłem. A. ten człowiek do mnie pisze i jeszcze to posyła pocztą
pneumatyczną! Na miłość boską, czym na to zasłużyłem a czym on? Ja myślałem,
że to Bóg wie jaki tajemniczy wróg, a tymczasem Przecież to tego biedaka
jeszcze kosztuje! Chciałem za nim pobiec i wygarnąć mu, kim jest, ale jakoś nie
mogłem. Odwróciłem się na pięcie i powlokłem się z powrotem. Wie pan, zrobiło mi
się go nagle strasznie żal. Pomyślałem sobie, że skoro go to cieszy Ale żeby
przynajmniej za znaczki ofiara nie płacił! Mogłem mu powiedzieć, człowieku, może
mi to pan przysyłać bez opłaty. Tyle pracy przy kaligrafowaniu i jeszcze takie
koszty
Rano dostałem ten list pocztą pneumatyczną, jeszcze zabłocony od tego upadku na
mokry chodnik. Były w nim straszne rzeczy: postawić mnie pod mur, powiesić na
akacji i nie wiem, co jeszcze. Ale mnie się zrobiło tylko smutno. Wie pan, to
taki nieborak, ten człowiek. Jak się biedak musi dręczyć, niech pan sobie
wyobrazi, jakie to musi być złe i dziwne życie
(1938)
WYWIAD
Wywiad, prawił dyrygent Piłat, wzruszając ramionami. Człowieku, ja się panu
dziwię, że pan w to wierzy. Ja mam doświadczenie z wywiadami i mówię panu, że
kiedy już naprawdę muszę komuś udzielić wywiadu, to go potem nawet nie czytam.
Po co się denerwować. Właściwie to czasem można pęknąć ze śmiechu, czego to się
człowiek z takiego wywiadu dowiaduje o sobie, ale jednocześnie wkurza go, że
dziennikarz to zrobił byle jak i w dodatku pokrętnie. Każda fuszerska robota
wkurza; kiedy się człowiek na tej fuszerce pozna, no nie? Czasami to mnie aż
zatyka, jak ten dziennikarz poplątał i wykrzywił wszystko, co mu powiedziałem:
jakby umyślnie pisał wszystko inaczej albo odwrotnie ale dlaczego, to już nie
mogę pojąć. Gdybym był politykiem albo inną znaczącą osobą, niech tam, na tym w
końcu polega polityka, a ci ludzie mają w tym jakiś interes, żeby włożyć komuś w
usta to, czego jako żywo nie powiedział, lub w ogóle całą rozmowę wymyślić. Tak
bywa. Ale ja jak to się mówi: ja szara mysz, przeciwko mnie nikt nic nie ma,
może tylko rodzina. A przecież jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby w moim
wywiadzie była bodaj połowa z tego, co naprawdę powiedziałem.
Powinien pan wiedzieć, jak to się robi. Mam dyrygować większym koncertem
powiedzmy w Liverpoolu albo w Paryżu wie pan, kiedy dyryguje maestro Piłat, to
sama agencja koncertowa robi dużo zamieszania. Jeszcze nie zdążę w hotelu nawet
rąk umyć, a tu mi portier telefonuje, że chce ze mną mówić jakiś pan. Podobno w
ważnej sprawie. A niech to diabli, mówię sobie, gazeta! Wie pan, gazeta się
panem interesuje tylko w pierwszy dzień. Na drugi nie jest pan już nowością, a
jeżeli pan chce, żeby jeszcze o panu wspomniano, powinien się pan pozwolić
przejechać przez samochód. No cóż, pozwalam temu panu trochę poczekać to
należy do rytuału. A potem: słucham, czego pan sobie życzy? Młody człowiek się
przedstawia, drogi Mistrzu, taka i taka gazeta chciałaby o panu napisać kilka
słów
Co, wywiad? mówię. Ja z zasady nie udzielam wywiadów.
Ależ nie broni się młody człowiek. Tylko kilka słów, zupełnie
niezobowiązująca rozmowa
Poddaję się z rezygnacją. No to do rzeczy!
Młody człowiek wyciąga notes i zaczyna stukać długopisem o zęby. Na pierwszy
rzut oka widać, że nic o mnie nie wie, że go muzyka nie interesuje i że nie ma
pojęcia, o czym ma ze mną rozmawiać. Przez chwilę patrzy na mnie niepewnie, a
potem zaczyna: Gdyby mi tak pan powiedział coś o sobie, Maestro.
To mnie zwykle wkurza. Ja o sobie nic nie wiem mówię. Ale może pan ze mną
rozmawiać o muzyce, jeśli łaska.
Młody człowiek z wdzięcznością pochyla głowę i gorliwie zapisuje. Kiedy pan
zaczął grać, Maestro? pyta potem.
Jako mały chłopiec mówię na pianinie.
Młody człowiek gorliwie zapisuje. Gdzie się pan urodził?
W Marszowie.
Gdzie to jest?
W Czechach.
Gdzie, przepraszam?
W Czechach, w Karkonoszach.
Przepraszam, jak?
Karkonosze. Riesengebirge. wyjaśniam mu. Monts Geants. Giant Mountains.
Aha powiada młodzieniec i pospiesznie zapisuje. Może mi pan powiedzieć coś
o swoim dzieciństwie? Na przykład czym był pana ojciec?
Nauczycielem. Grał w kościele na organach. To były moje pierwsze wrażenia
muzyczne mówię, żeby dojść do muzyki. Wie pan, taki stary czeski kantor,
samorodny muzykant. U nas jest to rodzinną tradycją. I tak dalej. Młody
człowiek pisze i z zadowoleniem kiwa głową. Tego właśnie potrzeba jego gazecie.
Brawo, Maestro!
Pozbywam się go wreszcie i oddycham. No tak, jedno odfajkowane. Wie pan, lubię
włóczyć się po obcych miastach. Nikt tam człowieka nie zna Powiadam panu,
czasami przy dyrygowaniu mam ochotę cisnąć batutą, bo nagle ogarnia mnie
przerażenie i wstręt na myśl, że ludzie tak na mnie patrzą. Jeżeli w kimś nie
drzemie bodaj szczypta komedianctwa, to nie powinien w ogóle występować
publicznie. Ale to już osobny rozdział. ę
No więc rano dostaję tę gazetę. Duży tytuł "Rozmowa z Maestro Piłatem". Dobra.
"Maestro Piłat przyjął naszego reportera w luksusowym apartamencie hotelu X".
Zaraz, przecież rozmawiałem z tym młodzieńcem w hallu hotelu! "Tym wyraźniej
kontrastowała ze wspaniałym, wytwornym otoczeniem ogromna, szorstka sylwetka z
potężną grzywą włosów i czymś nieuchwytnym w całej postaci". Ja mierzę zaledwie
metr siedemdziesiąt, a jeśli chodzi o tę grzywę no, mniejsza. "Przyjął nas z
niezwykłą, wprost wylewną serdecznością". O rany, pomyślałem.
"Przyczesał palcami szpakowatą grzywę, a jego śniada twarz spochmurniała. Moje
pochodzenie, powiedział, owiane jest tajemnicą; nie mogę o sobie wiele
powiedzieć. Wdem tylko tyle, że urodziłem się na Węgrzech, w okolicach Warszawy,
na łonie dzikich, potężnych gór. Nad miejscem moich urodzin szumiały lasy i
wodospady huczały jak organy w kościele. To były pierwsze muzyczne wrażenia
mojego życia. Zdradzę panu, że moim ojcem był stary Cygan. Żył na łonie natury
jak setki naszych przodków. Naszą rodzinną tradycją jest kłusownictwo, wolność i
namiętna gra na skrzypcach i cymbałach. Do dziś chętnie na jakiś czas znikam w
taborze moich rodaków i przy ognisku gram na skrzypcach pieśni mojego
dzieciństwa".
Co tu dużo mówić: popędziłem z tą gazetą do redakcji i zaraz do szefa. Myślę, że
tam trochę waliłem w stół, czy co, ale ten pan wreszcie zdjął okulary i
powiedział ze zdziwieniem:
Ależ, proszę pana, my przecież piszemy dla gazety! My musimy podawać
interesujące fakty, nie sądzi pan? Ja nie rozumiem, dlaczego to pana tak
denerwuje
Dziś by mnie to już nie zdenerwowało. Cóż, człowiek się przyzwyczaja A poza tym
wydaje mi się, że to trochę inaczej wygląda. Po prostu jakoś tam żyjesz, ale
wyobrażenie innych ludzi o tobie jest zupełnie odmienne, a cóż dopiero, kiedy to
wyobrażenie jest publiczne. Nie powiem już panu, czy ten wywiad był w Liverpoolu
czy w Rotterdamie, czy też gdzie indziej, ale jestem przekonany, że kiedy w
tamtejszej sali koncertowej wszedłem na podium dyrygenta, to cała publiczność
widziała we mnie rzeczywiście ogromnego, nieokiełznanego dzikusa z rozwianą
grzywą, który podryguje ze skrzypcami w ręku przy cygańskim ognisku. Odniosłem
tam wtedy ogromny, fantastyczny sukces. Więc nie wiem, czy ten młodzik z gazety
nie mówił właściwie prawdy wie pan, przynajmniej takiej prawdy dla ludzi i
publiki.
(1938)
DZIESIĘĆ CENTAVOS
Ależ skąd, to nie było u nas, u nas przecież żadna gazeta tak nie pisze. No a
poza tym opinia publiczna, naród, ulica, czy jak się to nazywa, nie zmienia się
u nas tak szybko o 180. To było w Lizbonie, w czasie jednego z tamtejszych
przewrotów politycznych. Upadł jeden reżim, a władze przejął inny, co zdarza się
w końcu i w innych państwach. Senhor Manuel Varga specjalnie się tym nie
przejął, bo polityka go nie interesowała. Złościł się tylko trochę i wzdychał z
powodu niepokoju, który zawładnął ludzkimi myślami i odwrócił je od spraw według
niego bardziej pożytecznych i szlachetnych. Don Manuel bowiem kochał spokój i
swoją pracę. A był prezesem Towarzystwa Samokształcenia i mocno wierzył, że
oświata otworzy narodowi drzwi do dobrobytu i wolności, że w pracy i nauce jest
nasze zbawienie, itp. Tego ranka właśnie załatwiał korespondencję dotyczącą
popularnego kursu astronomii w Monsaras i wykładów na temat higieny niemowląt w
miasteczku Moura, kiedy jego gospodyni wróciła z zakupów z rozlatanymi oczami i
podejrzanymi wypiekami.
No, to ma pan, proszę pana oznajmiła i rzuciła na stół zmiętoszony
"Wieczór". A ja odchodzę, proszę pana! Ja jestem porządną kobietą i w takim
miejscu służyć nie będę!
Co takiego? zdziwił się pan Varga i zerknął znad okularów na gazetę. Na
moment osłupiał: zaraz na pierwszej stronie dojrzał wielki tytuł "Precz z
rękami, senhor Manuel Varga!". Senhor Varga nie wierzył własnym oczom. Skąd to
wzięłaś, kobieto? wybuchnął.
Podobno od rzeźnika. Rzeźnik jej to pokazał i podobno wszyscy ludzie o tym
mówią. I wszyscy gadają, że tego tak nie można zostawić i że taki nędzny
zdrajca, taki pies jak don Varga nie śmie dłużej mieszkać na ich ulicy.
Jacy wszyscy? zapytał bez sensu pan Varga. Rzekomo wszyscy: panie, służące,
rzeźnik i piekarz. A ja tu nie zostanę! rozryczała się. Przecież ludzie to
przyjdą spalić. I będą mieli rację! Tu jest w gazecie, co kto robił i co się za
tym kryje Tyle człowiek ma z wiernej służby!
Proszę mnie teraz zostawić powiedział ze smutkiem don Manuel. Jak chcesz
odejść, to nie będę cię zatrzymywał.
Dopiero teraz mógł przeczytać to, co było w tej gazecie. "Precz z rękami, senhor
Manuel Varga!" Może to inny Varga, przyszło mu do głowy z chwilową ulgą, czytał
jednak dalej. Nie, to jednak było o nim. "Naród pana rozliczy z tej pańskiej
wychowawczej działalności, panie Varga, zatruwający od lat duszę naszego
narodu! Ludowi nie zależy na pańskim zgniłym, obcym wykształceniu, które sieje
jedynie moralne zepsucie, słabość i wewnętrzne rozterki; lud nie dopuści, żeby
pan pod pozorem pożytecznych wiadomości szerzył swoje wywrotowe poglądy wśród
młodzieży i prostaczków"
Pan Manuel Varga opuścił gazetę i posmutniał. Jakoś nie mógł pojąć, co
wywrotowego może być w popularyzowaniu astronomii lub w higienie niemowląt, i
nawet się o to nie starał. Po prostu wierzył w wykształcenie, kochał lud i to
wszystko. Tylu ludzi chodziło na te wykłady, a tu teraz piszą, że ludowi na nich
nie zależy i że je ze wstrętem odrzuca. Pan Varga potrząsnął głową i czytał
dalej. "Jeżeli władza nie zrobi porządku z pana działalnością, to nasz odrodzony
lud zrobi go sam. Więc niech pan uważa, panie Manuelu Varga!"
Senhor Manuel Varga starannie złożył i wygładził gazetę. No, to koniec,
pomyślał. Nie mieściło mu się wprawdzie w głowie, że coś mogło się tak nagle na
świecie i w ludziach zmienić i dlaczego to, co wczoraj było dobre, dzisiaj jak
na skinienie ręki staje się szkodliwe i wywrotowe, ale jeszcze mniej rozumiał,
skąd się nagle wzięło wśród ludzi tyle nienawiści. Boże na niebie, tyle
nienawiści! Stary don Manuel pokręcił głową i wyjrzał przez okno, na
przedmieście Sao Joao. Było czarujące i miłe jak zawsze, słychać było wesołe
krzyki dzieci i szczekanie pieska. Pan Varga zdjął okulary i zaczął je powoli
czyścić. Tyle nienawiści, mój Boże! Co się z tymi ludźmi stało! Pewnie wszystko
się zmieniło w ciągu nocy. I ta gospodyni Tyle lat tu była Pan Varga tęsknie
pomyślał o swoim wdowieństwie. Gdyby nieboszczka żona żyła ona by się chyba nie
zmieniła? Senhor Manuel Varga westchnął i podniósł słuchawkę. Zadzwoni do
starego przyjaciela de Souza, postanowił, może mu poradzi.
Halo, mówi Varga.
Chwila ciszy. Souza. Czego pan sobie życzy"? Pan Varga zająknął się lekko.
Tylko zapytać. Czytał pan ten artykuł?
Czytałem.
Proszę pana co mam z tym robić?
Wahanie. Nic. Musi pan sobie uświadomić, że że układy się zmieniły, prawda?
No tak. Proszę się z tym pogodzić. Trzask. Pan Varga nie mógł nawet znaleźć
widełek telefonu. To był najlepszy przyjaciel. Jakże się wszystko może zmienić.
Proszę się z tym pogodzić ale jak? Jak się człowiek ma .pogodzić z tym, że
ktoś go nienawidzi? Czy ma też zacząć nienawidzić, czy jak? I jak się ma
pogodzić z nienawiścią, skoro przez całe życie uczył się kochać?
Cóż, muszę się jakoś dostosować, przynajmniej formalnie, zdecydował don Manuel.
Usiadł więc przy biurku i starannie .napisał, że rezygnuje z funkcji prezesa
Towarzystwa Samokształcenia. Ze względu na zmianę stosunków i tak dalej. Pan
Varga odetchnął i sięgnął po kapelusz. Zaniesie to tam sam, żeby było szybciej
załatwione.
Szedł uliczką przedmieścia z uczuciem, że te domy patrzą na niego inaczej,
niemal wrogo, pewnie również ze względu na zmienione stosunki. Sąsiedzi może
sobie mówią, to jest ten Varga, co zatruwa duszę narodu. Zapewne mu ktoś w tym
czasie zamaluje drzwi nawet by się nie zdziwił. Pan Varga przyspieszył kroku,
również ze względu na inne stosunki. Chyba się będę musiał wyprowadzić, myślał,
sprzedać ten dom i krótko mówiąc, dostosować się, nieprawdaż?
Pan Varga wsiadł do tramwaju i usiadł w kącie. Dwóch, trzech ludzi czytało
właśnie tę gazetę. Precz z rękami, senhor Manuel Varga! Gdyby mnie tak poznali,
pomyślał don Manuel ten pochmurny by pewnie na mnie wskazał: Widzicie go? To
jest ten Varga, co szerzy wywrotowe poglądy! Że też się nie wstydzi przebywać
między ludźmi! Musiałbym chyba wysiąść z tramwaju, spekulował pan Varga, czując
za sobą te wrogie spojrzenia Jezusie, jak ludzkie oczy potrafią nienawidzić!
Bilet, proszę pana odezwał się nad nim konduktor. Pan Varga niemal się
przeraził i wyciągnął z kieszeni garść drobnych. Wypadł mu przy tym z ręki
pieniążek, dziesięć centavos, i potoczył się pod ławkę.
Konduktor zaczął go szukać. Niech pan da spokój powiedział szybko pan Varga
odliczając drobne. Nie chciał wzbudzać zainteresowania.
Zachmurzony mężczyzna odłożył gazetę i pochylił się, szukając monety pod ławką.
Naprawdę, proszę pana, nie warto zapewniał go niemal nerwowo don Manuel.
Mężczyzna coś burknął i wlazł pod ławką, reszta tramwaju obserwowała go z
zainteresowaniem i zrozumieniem.
Sądzę, że tu wleciał mruknął drugi człowiek i kucnął, żeby szukać. Pan Varga
siedział jak na szpilkach. Dziękuję, dziękuję jąkał ale naprawdę nie
trzeba.
Jest tam oznajmił drugi mężczyzna pod ławką. ale wpadł między deski, psia
kość! Ma pan nóż?
Nie mam usprawiedliwiał się don Manuel ale, proszę pana, przecież szkoda
tyle wysiłku
Trzeci senhor odłożył gazetę i bez słowa sięgnął do kieszeni. Wyciągnął skórzany
futerał, a z niego srebrny scyzoryk. Niech pan pozwoli powiedział do tego
drugiego ja to wyciągnę.
Cały tramwaj z napięciem i satysfakcją obserwował, jak trzeci pan dłubał ostrzem
w szparze między deskami. T Już idzie mruczał z zadowoleniem, aż tu pieniążek
wyskoczył i potoczył się dalej. Czwarty człowiek pochylił się i sięgnął pod
ławkę. Tu jest oznajmił zwycięsko i wstał, czerwony z wysiłku Proszę
sapnął i podał pieniążek panu Vardze.
Dziękuję dziękuję panu wybełkotał wzruszony senhor Manuel Varga. Był pan
bardzo uprzejmy, i panowie też dodał, kłaniając się grzecznie na wszystkie
strony.
Drobiazg burknął trzeci pan. Nie ma za co powiedział drugi. Dobrze, że
się znalazł dodał pierwszy.
Ludzie w tramwaju uśmiechali się i kiwali głowami. Dobrze, że się ten pieniążek
znalazł, hura! Senhor Manuel Varga, poróżowiały z zakłopotania dlatego, że
wywołał tyle zainteresowania, siedział jak trusia, nawet nie mrugał, ale
przecież widział, że trzeci pan, ten ze scyzorykiem, podniósł gazetę i zaczął
czytać ten artykuł: Precz z rękami, senhor Manuel Varga!
Kiedy pan Varga wysiadał, ludzie w tramwaju pożegnali go uprzejmie, nawet
czytelnicy gazet podnieśli wzrok i burknęli: Adios, senhor!
(1938)
RĘKOPISY ZE SPUŚCIZNY LITERACKIEJ
JÓZEF Z EGIPTU
czyli o interpretacji snów według Freuda
przeto przesławny Faraon powołał Józefa i szybko wypuścili go z ciemnicy.
Któren ogoliwszy się i zmieniwszy szatę swoją przyszedł do Faraona.
I powiedział Faraon Józefowi: Miałem sen i nie masz takiego, co by mi go
wyłożył; o tobiełm słyszał, że kiedy usłyszysz sen, to i wyłożyć go poradzisz.
Odpowiedział Józef Faraonowi, mówiąc: To nie moja rzecz; Bóg oznajmi szczęsne
wieści Faraonowi.
Powiedział przeto Faraon Józefowi: Śniło mi się, że stałem na brzegu potoku. I
oto z potoku tego występowało siedem krów tłustych i urodnych, które pasły się
na mokradłach.
I oto siedem innych krów występowało za nimi chuderlawych i szkaradnych wielce,
i chudych; nie widziałem tak szpetnych w całym państwie egipskim.
I zeżarły te krowy chude i szkaradne siedem pierwszych krów tłustych.
Widziałem takoż w snach siedem kłosów wyrosłych ze źdźbła jednego, pełnych i
"dorodnych.
I oto siedem kłosów drobnych, cienkich i wschodnim wiatrem złamanych wychodziło
za nimi.
I kłosy drobne pochłonęły siedem kłosów dorodnych. Tom rozprawiał wróżbitom, a
żaden wyłożyć nie poradził.
Odpowiedział Józef Faraonowi: Sen Faraona jasnym się jawi. Co Bóg czynić będzie,
toć i pokazał Faraonowi.
Wiedz zatem, że cyfra siedem to nic innego niż płeć twoja.
I rzekł Faraon: Nie rozumiem, co rzeczesz.
Odpowiedział Józef: Cyfra siedem oznacza we śnie płeć męską, podobnie jak witka,
źdźbło, drzewo, komin, góra, wiatr, miecz, koń, błyskawica, ptak niebieski,
konik polny, klucz, lew, pomnik, bat, stół, korzeń, jedynka, laska, człowiek,
ksiądz, kogut, szpryca, pałka, pług, ręka, kamień, głowa, odzienie, powróz lub
rzemień, łyko, gwizdek, motyka, łom i wszystkie pozostałe rzeczy, jakiekolwiek
są.
Tak samo jak płeć żeńską oznaczają we śnie te oto rzeczy: garnek, piec, okna,
drzwi, ołtarz, ósemka, ziemia, obłoki, grób, książka, płot, kwiat, pierścień,
łańcuch, koń, wóz, cysterna, droga, dom, butla, trawa, rzeka, ogród, dziecko,
bęben, owoce, torba, żeleźniak, papirus, księżyc, las czy gaj, rękawice, chrust,
jako i wszystkie inne rzeczy, jakiekolwiek są. Tak to jest. I powiedział Faraon:
Przed dwoma dniami śniło mi się, że dziecko waliło w bęben.
Odpowiedział Józef: Ten sen oznacza, że w duszy twojej obudził się strach, iż
ojcem już nie będziesz mógł być.
I rzekł Faraon: Spłodziłem mnóstwo dzieci. Dlaczego miałbym odczuwać strach?
Odpowiedział Józef: To skryte jest w duszy twojej przed oczami twymi.
Przeto rzekł Faraon Józefowi: Nie powiedziałeś mi wszakże, co oznacza siedem
krów.
I odpowiedział Józef: Cyfra siedem oznacza twoją chuć; krowa oznacza natomiast
kobietę, a siedem pierwszych krów mówi, że miłujesz kobietę tłustą i miłą dla
oka.
I prawił Faraon: Bogu niech będą dzięki, jest właśnie taka: tłusta i miła dla
oka. Ale dlaczego pojawia mi się w postaci krowy?
I powiedział Józef Faraonowi: Bo w duszy swojej skrywasz ohydę sodomitów; bo
przyjmując kobietę wyobrażasz sobie skrycie, iż jest ona krową.
I krzyknął Faraon: Ależ, Izraelito, nigdy mi takie paskudztwo w myśli nie
postało!
(I powiedział Józef): Skryte jest w myśli twojej.
Rzekł tedy Faraon Józefowi: Nie powiedziałeś, co oznacza siedem krów chudych,
które zeżarły siedem krów tłustych.
Tu odpowiedział Józef, mówiąc: Siedem krów chudych oznacza nową chuć, która
zaczyna w tobie zżerać chuć do kobiety tłustej i dorodnej; odrzucisz i utracisz
ją, by miłować kobietą chudą i niepozorną.
A szpetna jest, że nie masz drugiej takiej w państwie egipskim, a dusza twoja
wzdraga się przed tym, co chcesz uczynić. Boć wstrętne jest twoje pragnienie,
kazirodcze i grzeszne jest twoje pragnienie, i nie masz gorszego w państwie
egipskim. Ot, niedojrzała siostrzyczka twoja, lub własna córeczka twoja, lub
córeczka brata twojego czy siostry twojej, koźlątko niedorosłe wzbudziło u
ciebie chuć gorącą.
I podskoczył Faraon i zawołał: Straszna jest twoja mowa. Nigdy nic takiego w
myślach mych nie postało.
Piastowałem na rękach córki moje i dary dawałem dzieciom sióstr i braci moich;
jak ojciec jestem dla mojego rodu i nigdy dziecka nie skrzywdziłem.
I odpowiedział Józef: Piastowałeś je na rękach dla chuci swojej i dary im
dawałeś, żeby nakłonić je do tego, co miałeś w myśli ukryte.
Wszakże to tylko zatajone jest i zjawia się we śnie; jawi się ukryte w obrazach
i podobieństwach.
Siedem kłosów pełnych ze źdźbła jednego toć kobieta z płci twojej, córeczka
twoja, którą żoną swoją chcesz uczynić.
Ale tu wyrasta kłos cienki, złamany wiatrem wschodnim; wiatr, który potrząsa
kłosem to mężczyzna, a wschód oznacza ojca, z którego wyszedłeś.
Kłos złamany wiatrem wschodnim to wątła stara matka twoja; i oto chuć twoja i ją
dostrzegła, i utracisz córkę swoją, a matkę pojmiesz w ramiona. Tak zapisane
jest w twoich snach i zawarte w myślach, w głębinie myśli, którą my, Izraelici,
nazywamy podświadomością.
Podświadome jest to, co ci w żaden sposób nie jest znane i co ci, jako
powiadasz, nigdy nie przyszło do głowy. I odwrotnie, co ci jako żywo nie
przyszło do głowy, jest właśnie dlatego w twojej podświadomości; i tam jest
kazirodztwo, ojcobójstwo, sodomia, szpetota Chama, grzech Lota, kompleks Edypa i
wszystkie rodzaje zboczeń gomoryckich, babilońskich, chaldejskich i egipskich,
które ci nigdy do głowy nie przyszły.
Sen zaś to nic innego, jak tylko przecinanie się twoich chuci, które stłumiłeś i
stłamsiłeś w podświadomości.
I powiadam ci: Jeśli ci się śni, że zrywasz owoce, to znaczy, że cudzołożysz.
Śni ci się, że kroisz owoce nożem, to mordujesz. Jeśli zaś nie śni ci się o
żadnych owocach, tylko o koniach lub płynącej wodzie, to też nie mniejsza ohyda.
To samo, jeśli ci się śni, że spacerujesz po ogrodzie lub że wkładasz płaszcz.
Ileż śmiertelnych grzechów!
I powiedział Faraon: Cóż zatem czynić mam, żeby się ich nie dopuścić? Bo boję
się zasnąć i mieć znowu takie sny.
Tedy powiedział mu Józef: Ot i niczego robić nie możesz: to podświadomość ci
dyktuje, co możesz ty jej dyktować? W niej jest to wszystko złe, czego się
jeszcze nie dopuściłeś. W niej jest wszystko, co sprzeciwia się naturze i prawom
boskim. Jeżeli czuwając myślisz o sprawach czystych i uczciwych, to robisz to
tylko dlatego, żeby nie myśleć o sprawach sjromotnych. To jest właśnie tak.
Twoje życie, o którym wiesz ty sam i twoi bliźni, przykrywa tylko nagość i wstyd
tego, co jest przed tobą utajone. Ale w snach (to wszystko) się zjawia.
Dlatego mądry jest ten, kto z łaski bożej sny wyłożyć potrafi.
I powiedział Faraon: Naucz mnie tego, proszą. Przysięgam, że rzucą psom moją
żonę, jeśli będzie jej się śnić o lwach lub nawet o pęku kluczy; a córki moje
ukarzę, jeśli śnić będę o czymkolwiek, co podobne jest do łyka, laski, człowieka
lub cyfry siedem, a synów moich wyrzucę, jeśli odważą się śnić, że wchodzą
drzwiami do domu ojca.
Bo straszne i niebezpieczne są takie sny.
Ponieważ zaś Bóg pozwolił ci poznać to wszystko, nie masz nikogo tak mądrego i
rozumnego jak ty.
O WYOBRAŹNI
Kiedy pewnego dnia szewc wracał do domu, zobaczył przy nowym budynku bawiące się
w piasku dzieci. Usiadł więc na kupie belek, grzał się na słońcu i patrzył.
Był to zamek otoczony wałem i fosą, do której jeden pętak nosił wodę w
kapeluszu. W ten sposób powstała budowla obronna, coś pomiędzy obozem Cezara a
średniowiecznym zamkiem. Później okazało się, że trzeba pod wałem przekopać
tunel, przez który mógłby przejeżdżać pociąg. Z hałasem i gwizdem kawałek drewna
dojechał do środka twierdzy, gdzie był dworzec. Pasażerowie przy wysiadaniu
deptali bezlitośnie po cezarowych murach. Kiedy znaleźli się w nieznanym i
niezamieszkałym kraju, trzeba było wybudować z ciepłego piasku okrągłe
murzyńskie lepianki. To się robi tak, że kładzie się na ziemi pięść, a na nią
narzuca piasek, potem wyciąga się pięść i zostaje namiot; biada temu, kto by go
dotknął. Dente et unquibus będziesz bronić swojego domu.
"Panienka, która pilnowała jednego z tych chłopaczków, usiadła obok szewca i
powiedziała:
Wczoraj z tego piasku piekli racuchy, a kiedyś sprzedawali go na wagę jako
mąkę i cukier.
Myślę o tym powiedział szewc czym właściwie jest wyobraźnia.
Panienka utkwiła wzrok w swoim hafcie. Wyobraźnia powiedziała po chwili to
znaczy widzieć w ludziach i rzeczach coś innego, niż dyktuje rzeczywistość.
Zaraz, zaraz powiedział karcąco szewc. Mówi tak pani dlatego, że się pani
na kimś zawiodła. Bywa. Proszę popatrzyć, w nocy padało, więc budują dzisiaj z
piasku tunele i zamki. Jutro piasek będzie suchy i już się z niego budować nie
da. Jak pani myśli, czy dzieci powiedzą, że je piasek zawiódł i że jest do
niczego? Czy też odkryją, że nadaje się do sprzedawania na wagę jako mąka albo
cukier? Rozczarowanie to tylko brak wyobraźni. Wyobraźnia sobie potrafi
poradzić. Zaraz, jak by to powiedzieć? Mieć fantazję to nie znaczy wyobrażać
sobie coś, czym rzeczy nie są, ale coś, czym mogłyby być. Lubcoś, co można by z
nich zrobić. Ot, taki pędrak ma pomysł, że z piasku można budować. A ja, durny,
chodzę obok kupy piasku i nie wpadnę na to. Ja i pani, panienko, tylko depczemy
po piasku. Ale kiedy się człowiek zakocha, może wpaść na to, że na piasku da się
pisać. Tak to jest.
Dziewczyna opuściła ręce na kolana, bo coś sobie przypomniała.
Taki chłopaczek ciągnął dalej szewc potrafi sobie wyobrazić, że mógłby być
maszynistą, wojownikiem, podróżnikiem lub czym tam jeszcze. I ma rację,
panienko. Jego cała fantazja oznacza właśnie to, że nie stłumił jeszcze w sobie
tych rozmaitych możliwości. Pani też sobie czasem wyobraża, czym by pani mogła
być, ale ponieważ jest pani dorosła, a więc również jest pani egoistką, myśli
pani już tylko o tym, czym by pani chciała być Nic tak nie ogranicza wyobraźni
jak egoizm. Panienka poczuła się dotknięta. Pan myśli, że jestem egoistką?
No. I nieszczęśliwa. I mówi pani sobie, że mogłaby pani być bogata i nie
musiałaby pani służyć u ordynarnych, niesympatycznych ludzi. I mogłaby pani być
dumną, piękną panią, której nikt nie odważyłby się ubliżyć. Wie pani, że
naprawdę mogłaby pani tym być? Mogła. Mogłaby pani być matką siedmiorga dzieci.
Lub roznosicielką gazet. Lub kurwą. Ale tego już sobie pani nie wyobraża, bo to
się pani nie podoba, prawda? Niech no się pani rozejrzy dookoła, kim mogłaby
pani być Babą, która miesza wapno. Tą dziewczynką. Lub tamtą złą, brudną,
załataną kobietą. Przecież to tylko przypadek, że jest pani niańką, bo mogłoby
być z pani tylu innych ludzi I ja tak rozmyślam o tym, dlaczego ludzie są tak
beznadziejnie zamknięci w tym głupim, małym przypadku swojej życiowej przygody.
Z tego wszystkiego, kim mogliby być, przeżywają tylko tę jedną szczyptę, tylko
to, kim przez przypadek są i to, kim chcieliby być. Nie sądzi pani, że to
straszne?
Panienka wzruszyła ramionami. Ja nie wiem powiedziała. Nie możemy przecież
przeżyć więcej niż swoje własne życie.
Ja wiem powiedział szewc. Ale powiedzmy, że oni, że ci inni, przeżywają te
swoje życia za nas, wie pani? Tym, kim ja bym mógł być, jest ktoś inny. Człowiek
może patrzyć na innych ludzi jako na inne możliwości samego siebie. Niech pani
spróbuje. Zdziwi się pani, jak panią ludzie zaczną interesować.
E tam powiedziała dziewczyna nikt się przecież nie naje kołaczem, który
ktoś inny je za niego.
Nie naje przytaknął szewc. Ale gdyby ludzie mieli więcej fantazji,
potrafiliby się lepiej tymi kołaczami podzielić. Jeśli chcesz zrozumieć dzieci,
musisz być dzieckiem, Musisz mieć w sobie nędzarza, żeby zrozumieć biednych.
Niech pani zwróci uwagę, że taki chłopaczek to właściwie cała grupa mężczyzn:
tkwi w nim mechanik, żołnierz, budowniczy i nie wiem, co jeszcze. A kiedy
dorośnie, z tego tłumu zostanie tylko jeden człowieczek. Na Boga, gdzie się
podziali ci inni? Gdziekolwiek by nie byli, są ukryci. Ale uwaga, bywa, że
jeszcze nie są martwi
SZATA ZDOBI CZŁOWIEKA
Przy płocie ogrodu szewca zatrzymał się człowiek prowadzący za rączkę
dziewczynkę i powiedział: Popatrz, Marysiu, kwiatuszki. Po czym dodał
Dzień dobry panu. Piękna pogoda.
Tłusty mężczyzna, który pełł miętę pieprzową, nawet nie podniósł głowy i
burknął: Dzień dobry.
Podziwiam zaczai rozmowę człowiek za płotem jak to panu wyrosło.
Ogrodnik podniósł się i wyprostował grzbiet.
Wyrosło powiedział. Wydaje mi się, że ja skądś pana znam. E, nie, mylę
pana z kimś.
Człowiek za płotem wyszczerzył zęby. Ja jestem przecież tym strażnikiem, co
tędy codziennie chodzi. Dziś mam wolny dzień.
O rany zdziwił się ogrodnik. No, no, nie poznałbym pana w cywilu. Teraz
jest pan zupełnie innym człowiekiem, panie strażnik. W mundurze to z pana takie
wielkie, ociężałe chłopisko
To robi to ubranie powiedział strażnik.
Ogrodnik pokręcił głową. I ma pan zupełnie inny głos. Kiedy indziej to mam
wrażenie, jakby pan stałe krzyczał. Gębę na kłódkę, co to za porządki, i tak
dalej. I chodzi pan zawsze jak słup. Ja pana przyuważyłem, panie strażnik.
To samo mówi moja żona zauważył strażnik. Podobno się na nią tak nie
wydzieram, jak jestem w cywilu, no i w ogóle. Wie pan, człowiek się jakoś
inaczej czuje, kiedy nie jest w mundurze i przy szabli.
Jest mu lżej stwierdził grubas.
Lżej i tak dziwnie. Jakby go odmienili.
Wie pan co rzekł ogrodnik ten pański skrzat by sobie mógł tu w ogrodzie
narwać truskawek, prawda?
Dziękuję powiedział strażnik. To coś dla Marysi.
A kiedy obaj mężczyźni usiedli na ławeczce, przemówił strażnik: U nas jest
taki radca w policji, wyjątkowy drań. Ale jak się z nim spotkam na basenie, w
kąpielówkach, to jest to zupełnie inny człowiek. Cóż, w kąpielówkach nie można
udawać pana. W tym wypadku więcej wart jest ten, kto ma lepsze bicepsy, no nie?
Grubas potakiwał \v zadumie. Widzi pan, strażniku, to dlatego ci potentaci
nosili złotogłów i koronę
Żeby oddziaływać na innych.
Żeby oddziaływać na siebie samych. Pan na przykład musi być w mundurze, żeby
móc się wydzierać na ludzi. A król musiał mieć koronę nie tylko dla ludzi, ale
i dla siebie. Gdyby go pan ubrał w fartuch, to by mu się, mój panie, ciężko
królowało.
Mówi się rzekł strażnik że szata zdobi człowieka.
To prawda powiedział grubas. Na przykład zasiedziały konserwatysta szyje
sobie ciągle takie same ubrania i buty. Dlaczego? Bo zmiana ubrania to jakby
zmiana charakteru lub poglądów, to niemal stanie się innym człowiekiem. Dlatego
grzesznicy przywdziewali mnisie habity, żeby stać się nowymi ludźmi. A ja
słyszałem, że aktor może naprawdę grać żebraka lub rycerza tylko wtedy, kiedy
włoży na siebie żebracze łachmany lub rycerski pancerz. Dopóki nie ma
odpowiedniego ubrania, to nie to.
Ja powiedział strażnik znałem jednego żebraka. Pokrzywiony był jak
paragraf. A któregoś wieczoru patrzę, wali do kina przystojniak jak się patrzy.
No to go wziąłem ze sobą na komisariat i powiadam mu, człowieku, pokaż, jak to
robisz, żeby wyglądać jak kaleka. A on odpowiada, nie mogę, szefie, jak Boga
kocham nie mogę, musiałbym mieć te łachmany.
No widzi pan. Ten żebrak żył właściwie w dwóch osobach i zmieniał je. Pan też,
panie strażnik. Raz jest pan takim nadęciakiem w mundurze, a kiedy indziej
zupełnie przyzwoitym cywilem. Za każdym razem ma pan inny głos, inny chód i inną
duszę. Wspólne macie tylko "ja", tylko to ciało, ale poza tym dwaj ludzie. Na
przykład ja byłem szewcem, a teraz jestem ogrodnikiem. Wie pan, nas szewców
pokonały maszyny, więc wziąłem się za ogrodnictwo. Hoduję zioła. Nawet by pan
nie uwierzył, jaka różnica jest między szewcem a ogrodnikiem. Albo i to byłem
żonaty, żona mi umarła. I powiem panu, panie strażnik, żonaty i wdowiec to dwóch
zupełnie innych ludzi. Jakbym teraz był kimś innym, który zostawił sobie to
swoje "ja" na pamiątkę. Wie pan, to tak, jakby się człowiek przenosił z jednego
miasta do drugiego i zabierał ze sobą jakiś stary grat, zegar albo lampę
Człowiek przenosi ze sobą swoje "ja" i myśli, że jest ciągle taki sam Ja byłem
dzieckiem, czeladnikiem, szewcem i zielarzem, ja byłem anarchistą, ja byłem w
wojsku, miałem żonę i straciłem ją Człowieku, tego było że hej! A przy tym
wszystkim stale jest jedno "ja". Ja się zmieniłem tyle razy, ale nie zmieniło
się "ja".
KIEDY BOLĄ ZĘBY
Wie pan powiedział doktor człowiek najsilniej uświadamia sobie swoje
"ego", kiedy go coś boli. W takiej, chwili jest panu wszystko jedno i jest tylko
pan, tylko pan z tym swoim bólem
Prawda burknął szewc. Ja miałem zapalenie okostnej. Trzy dni się męczyłem
z tym potwornym zębem.
Ja wiem powiedział doktor ze zrozumieniem. Taki ząb potrafi boleć, o tak.
Ojej zgodził się szewc człowiek ma uczucie, że istnieje tylko ten ból,
cała reszta staje się nagle daleka i obca. Przerażająco obca. I własne życie
staje się obce. Ból jest egoistą. Dla człowieka, który cierpi, jest tylko ten
ból i nic innego. Siebie samego uświadamia sobie tylko poprzez ten ból. To, co
nie boli, to nie ja
Ja na to dobrze zwracałem uwagę, doktorze: kiedy człowieka boli ząb, to jego
"ja" stanowi właśnie ten ząb i to, co jest z nim związane, jego całe "ja" jest w
tym zębie. To jest takie malutkie, tępe i strasznie skupione ,,ja", które nie
widzi i nie słyszy, nie myśli, nic nie chce i czuje tylko ten ból. Jak zwierzę.
I do tego ,,ja" przychodzą z wizytą różne myśli. Jedna mówi: to przejdzie, to
przejdzie, to przejdzie. Druga znowu rozważa i radzi: spróbować okład albo
wypłukać rumiankiem. A trzecia rozkazuje: do dentysty i wyrwać. I te myśli robią
swoje, kłócą się, przychodzą i odchodzą jak obcy ludzie, a tymczasem to właściwe
"ja" siedzi skulone jak zwierzę, kiwa się i nie rozumie nic, tylko ten swój ból.
No i jest tam jeszcze ktoś, kto na to wszystko w milczeniu patrzy. Ale to nie
jestem ja, to jest ktoś inny. Ja jestem tylko tym biedakiem, którego boli i
który się boi.
A potem ta jedna myśl, ta energiczna, powie: dureń, kto patrzy na takie
cierpienie. I apnie człowieka za kołnierz i zaciągnie go do dentysty, i jeszcze
nad nim stoi, i pilnuje go, żeby nie zwiał. Tu będziesz siedzieć i basta. A
potem ta myśl powie głośno: ja nie, rozumiesz, ale ona to powiedziała, ja ją
słyszałem i serce mi uciekło w pięty, ona mówi: jeśli pan uważa, panie dentysto,
to niech pan ten ząb wyrwie. I teraz jest was dwóch: jeden się boi i zamyka
oczy, drugi patrzy na dentystę, na kleszcze i na to przerażone zwierzątko, ale
ten drugi to nie ja. I trzask! Nagle w świadomości jakby coś trzasnęło.
Nie ma zęba.
To szok powiedział doktor. Normalna sprawa.
Normalna sprawa potakiwał szewc ale i sprawa szczególna, panie doktorze.
Nie wiem, czy pan to kiedyś zauważył. W tej samej sekundzie jakby pana coś
zalało. Jakby się nagle oswobodziło to biedne "ja", osaczone boleścią i
strachem, i rozlało się w panu jak rzeka. Nagle ma pan znowu swoje normalne,
szerokie "ja", które patrzy, myśli, klapie gębą i interesuje się całym światem.
Ile ja tego u dentysty naopowiadałem, niech pan nawet nie pyta.
* Cytuję według: K. apek, Marsjasz, czyli na marginesie literatury, Kraków
1981, s. 102
103. Przełożyła Halina Janaszek
Ivanićkova.
* Cytuję według: K. apek, Inwazja jaszczurów, Kraków 1975, s. 7. Przełożyła
Emilia Witwicka.
* Porównaj: J. Opelik, ObyŁejny śivot Łili Deukalion w: Struktura a smysl
litermiho dla, Praha 1966, s. 147
149.
* Porównaj: E. Strohsova, Kareł apek, "esk literatura" 1968, nr l, s. 16.
* Cytuję według: J. Mukafovsky, Wśród znaków i struktur, Warszawa 1970, s. 315.
Przełożył Jacek Baluch.
* K. apek, Marsjasz, s. 167.
* Franciszek Langer pisarz czeski (1888
1965). Autor wierszy, opowiadań,
jednej powieści, dramatów, felietonów i utworów dla dzieci. Lekarz z
wykształcenia. Orientacją polityczną zbliżony do apka.
* Antonin Koni fanatyczny kaznodzieja czeski, jezuita (1691
1760).
Przedstawiciel kontrreformacji. Wyszukiwał, cenzurował i niszczył czeskie
książki, szczególnie reformacyjne (spalił na stosie ok. 3000 książek). Jest
autorem łacińskiej pracy o sposobach rozpoznawania kacerstwa.
* Cytaty z "Hamleta" w tłumaczeniu A. Paszkowskiego.
* Aleksander Bach polityk austriacki, minister spraw wewnętrznych w latach
1895
1897. Wprowadził absolutyzm rządów. Zwalczał ruch rewolucyjny. Rozbudował
system policyjny, szpiegowski i donosicielski.
* Muzeum Nrodni Muzeum w Pradze, budynek położony w najwyższym punkcie placu
Wacława.
* Barrandov, etc. dzielnice i okolice Pragi.
* Svatopluk ech poeta czeski (1846
1908). Największy rozgłos zyskał cykl
wierszy "Pieśni niewolnika". Pomnik S. Cecha znajduje się w wysoko położonym
punkcie Pragi.
* Olany dzielnica Pragi z wieloma cmentarzami.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bajki i przypowieści ?jki1
Bajki i przypowieści ?jki7
Ignacy Krasicki Bajki i przypowieści (wybór)
Bajki i przypowieści ?jki6
Krasicki Ignacy Bajki i Przypowieści
Krasicki Ignacy Bajki i przypowieści
Bajki i przypowieści ?jki8
Bajki i przypowieści ?jki3
Krasicki Ignacy Bajki i przypowieści
Bajki i przypowiesci
Bajki i przypowieści ?jki2
krasicki ignacy bajki i przypowieści
Krasicki Ignacy Bajki i przypowieści
Bajki i przypowiesci Krasicki
Bajki i przypowiesci Krasicki

więcej podobnych podstron