Cooper Edmund Testament Overmana


Czas teraźniejszy i czas, który odszedł,

Na równi chyba tkwią w czasie, co przyjdzie.

W czasie minionym zawiera się przyszłość.

T.S. Eliot (przekład Andrzeja Piotrowskiego)

Prolog

Państwo Faradayowie mieszkali w Londynie w miłym domku przy Buckingham Palace Road. Mieli śliczny ogró­dek różany, a w nim uroczy staw ze złotymi rybkami. Byli posiadaczami radia i kolorowego telewizora, słuchali mu­zyki tanecznej w wykonaniu orkiestry Henry Halla i obser­wowali, jak Amerykanie lądują na Marsie. Przez szerokie okno weneckie, w którym kwitły kwiaty w doniczkach, wi­dywali poduszkowiec królowej Wiktorii lub samego Sir Winstona, Churchilla zmierzającego pieszo w stronę pa­łacu.

Mieli ładne meble, magnetofon, aparat fotograficzny, elektroniczną kuchenkę i dwa doskonałe rowery. Chodzi­li czasami w sobotę do kina i codziennie słuchali wiado­mości wojennych.

Mieli też syna imieniem Michał. Oto jego dzieje. Oto jak rósł, dojrzewał i jak w końcu odkrył prawdę.

Ale kiedy zobaczył zamrożone ciała, przez tysiąclecia pozostające poza granicą życia i śmierci, kiedy usłyszał głos mówiący: „Oto ludzkość", przeraźająca istota tej prawdy okazała się niemal nie do zniesienia.

Rozdział pierwszy

Michał miał dobrą pamięć. Pamiętał różne rzeczy ważne i nieważne. Pamiętał — choć dość mgliście — jak był taki mały, że karmiono go samym mlekiem. Pamiętał dziwne dziecko, które pewnego dnia znikło z przedszkola, i pamię­taj inne dziecko, które wypadło (a może je wypchnięto?) z okna na piętrze — leżało na ziemi powykręcane i po­łamane, ale nie krwawiło. Pamiętał, że zawsze interesom wał się słowami, chciał je w jakiś sposób zatrzymać, utrwa­lić — może na wzór rysunku?

Pamiętał dręczące go koszmary, dziwne wizje i narastające poczucie obcości. Pamiętał, kiedy zaczął wyczeki-

wać z nadziejo, że ktoś się przy nim skaleczy i że będzie mógł zobaczyć, czy leci mu krew. Pamiętał pytania, na które dostawał niejasne odpowiedzi. Pamiętał, że rodzice nigdy nie podnosili głosu. Pamiętał pierwszy spacer nad Tamizą, pierwszą wizytę w kinie, pierwszą wiadomość o na­lotach. Pamiętał, jak budziło się w nim pożądanie i jak pokochał Emilię Bronte.

Czasami myślał, że jest szalony. Później sądził, że mimo wszystko jest przy zdrowych zmysłach. W końcu zaczął podejrzewać, że jedno i drugie jest prawdą.

Mlekiem z butelki karmiła go zawsze matka. Był tego pewien. Zawsze matka. Zawsze z tym samym uśmiechem na ustach. Czasem, zwłaszcza kiedy był zmęczony i prze­bywał na granicy między snem a jawą, widział jej twarz taką, jaka musiała mu się wydawać wtedy: duża, spokoj­na, miła, wypełniająca pół świata.

Matka zawsze była spokojna, jest spokojna i będzie spokojna. Jednakże z jakichś powodów, których nie rozu­miał, to również wydawało mu się przerażające.

Ojciec był inny — nieco oschły, a nawet surowy. Zaw­sze taki był i zawsze tak! będzie.

Czasami rodzice się śmiali. Głównie wtedy, kiedy Mi­chał zadawał głupie pytania. Michał nie wiedział, dlacze­go te pytania są głupie, ale ponieważ ojciec tok twierdził, uznał, że widocznie tak jest.

Później nadszedł czas na inne, ważniejsze pytania, a w końcu i na to. które było najistotniejsze ze wszy­stkich.

Gdzie kończy się dzieciństwo i zaczyna dojrzałość? Co jest snem, a co jawą? Jak odróżnić fantazję od praw­dy? — oto problemy, które nurtowały Michała. Nurtowały go już na długo przedtem, zanim umiał Je wyrazić sło­wami. Jeszcze zanim się przestał bawić klockami, zanim wyrzucił mówiącego misia, bo czuł, że to jakieś oszustwa.

Wczesne wspomnienia i sny. Dziecinne radości i zmo­ry. W sobotnie wiosenne popołudnia mały chłopiec sia­dywał na kamiennym nabrzeżu pięknej, błękitnej Tamizy i patrzył, jak w jej przejrzystych wodach ławice pstrągów bawią silę w chowanego wśród kamieni i wodorostów. Czuł ciepłe promienie słońca padające z przymglone­go nieba i choć zza pola siłowego dochodziły głuche od­

głosy bombardowania i wybuchów, przypominające o to-czącej się wojnie, w samym Londynie było rozkosznie ci­cho. Tę niedz!elną ciszę lubił najbardziej. Wszystko wokół zdawało się nią pulsować.

— Ojcze, co to jest pole siłowe?

— To zbyt trudne pytanie dla takiego małego chłopca... Popatrz, łabędzie gonią pstrągi. Jak myślisz, uda im się jakiegoś złowić?

— Łabędzie nie gonią pstrągów, ojcze. Po prostu pły-wają. Pstrągi nie lubią, kiedy rusza się nad nimi jakiś cień... Co to jest pole siłowe?

— Michale, są pewne rzeczy, których nie możesz jeszcze zrozumieć. Pole siłowe to coś, czego nie możesz zobaczyć, a co osłania nas niczym wielki, ochronny parasol. Żyjemy pod nim i nawet jeśli działa laserowe nie zniszczą poci­sków wroga, to te pociski ii tak nie przedostaną się przez pole siłowe. Może pójdziemy już do domu? Wydaje mi się, że zanosi się na deszcz.

— Dobrze, ojcze.

Ojciec bardzo dobrze przepowiadał pogodę. Zadziwia­jąco dobrze.

Matka miała elektryczną maszynę do szycia. Lubiła szyć i sama szyła prawie wszystkie ubranka Michała, lecz, co najdziwniejsze, większość czynności wolała przy tym wy­konywać ręcznie. Lubiła też haftować, wieczorami siady­wała z igłą w ręku i słuchała radia - orkiestry Palm Court, Beatlesów, Nelsona Eddyego albo Jeanette Mac­Donald.

Szczególnie utkwiła Michałowi w pamięci jedna z tka­nin hartowanych przez matkę. Miała z niej być nowa ka­pa na jego łóżko. Cała była pokryta malutkimi jedwabny­mi zwierzątkami i jej wykonanie zajęło bardzo dużo czasu. Przez kilka wieczorów z rzędu Michał obserwował, jak matka pilnie wyszywa małego słonika. Miał wrażenie, że co wieczór na nowo hartuje ten sam fragment, który ukończyła już poprzedniego dnia.

Bardzo go to zaintrygowało. Przyszło mu na myśl, że matka być może źle widzi przy świetle lampy i potem w ciągu dnia, niezadowolona z wyników swojej pracy, pruje wyhaftowany wzór.

W końcu ja o to zapytał. Roześmiała się tylko.

- Dziwny z ciebie chłopiec, Michale. Chyba nie obser­wowałeś mnie zbyt uważnie. Oczywiście, że nie pruję haf­tu, kiedy jesteś w szkole. Byłoby to niemądre.

Jednakże po tej rozmowie praca nad kapą posuwała się naprzód o wiele prędzej.

Matka miała złote włosy, ojciec ciemnoblond, natomiast Michał miał włosy czarne. Pewnego razu spytał rodziców, dlaczego tak jest. Ojciec odpowiedział:

- Tak to się właśnie dzieje. Po prostu tak jest. Włosy mają różne kotary, tak jak nosy mają różne kształty. Nie ma dwóch identycznych rzeczy ani dwóch identycznych lu­dzi. Zapamiętaj to, Michale, bo to ważne, l posłuchaj... Zadajesz moc pytań. To znaczy, że myślisz. Ale czasem ludzie myślą zbyt wiele ! są przez to nieszczęśliwi. Szczę­ście to wielka rzecz, Michale. Szczęście i zadowolenie. Te­go właśnie dla ciebie pragniemy. Chcemy, żebyś był szczęśliwy. Dlatego nie zaprzątaj sobie głowy tyloma py­taniami, najważniejsze, żeby ci było dobrze i przyjemnie. Idź teraz na powietrze i pobaw się trochę. Jak się zmę­czysz, będziesz dobrze spał i nie będą ci dokuczać złe sny.

Ale Michał pamiętał, że dziecko, które wypadło z okna i leżało roztrzaskane na ziemi, nie roniąc kropli krwi, miało jasne włosy. A dziewczynka, która upadła na boisku, stłukła sobie kolano i zobaczywszy krew rozpłakała się, miała włosy ciemne.

Wiedział też, że bardzo ją lubi, i zastanawiał się, czy to dlatego, że ona ma w sobie krew.

On sam również miał krew. Czasami kaleczył się ukrad­kiem, żeby sprawdzić, czy jeszcze ma krew. Odczuwał dziwny lęk, że może się to zmienić. Bał się, że pewnego dnia nie będzie już miał krwi.

Rozdział drugi

Michał wolał być w przedszkolu niż w domu. To również go dziwiło. Bo przecież powinno mu było zależeć na tym, żeby więcej czasu spędzać z matką i z ojcem.

Przedszkole mieściło się w dużym budynku w Hyde Par­

ku. Codziennie — oczywiście oprócz soboty i niedzieli -matka odwoziła go tam na rowerze. Wszystkie matki od­woziły na rowerach swoje dzieci do przedszkola.

W przedszkolu było mnóstwo dzieci. Niektóre miały ja­sne włosy, inne brązowe, a jeszcze inne czarne. Niektó­rym płynęła krew, kiedy zdarzyło im się skaleczyć. Te dzie­ci Michał lubił najbardziej.

Pewnego razu zapytał jasnowłosą dziewczynkę, która miała na imię Wirginia, czy się kiedyś spróbowała skale­czyć. Wirginia potrząsnęła tylko głową i śmiejąc się uciek­ła.

Później tego dnia, kiedy inne dzieci spały po lunchu, do Michała podeszła panna Nightingale. Panna Nightingale była bardzo ładna. Miała kasztanowate włosy.

— Michale, dlaczego zapytałeś Wirginię Woolf, czy się kiedyś naumyślnie skaleczyła?

— Żartowałem tylko, proszę pani.

— Nie wygląda mi to na żart, Michale. A czy ty sam się kaleczysz?

— Nie — skłamał,

— Więc dlaczego ją o to zapytałeś?

— Nie wiem, proszę pani — skłamał znowu. Panna Nightingale uśmiechnęła się.

— No już dobrze. Najważniejsze w życiu jest szczęście, Michale. Dziwne pomysły mogą człowieka unieszczęśliwić. Postaraj się być taki jak inne dzieci.

— Dobrze, proszę pani.

— A teraz idź spać. Po południu urządzimy piknik w parku, zagramy w różne ciekawe gry i wszystkim nam bę­dzie wesoło.

— Tak, proszę pani. Dziękuję pani.

Najlepszymi przyjaciółmi Michała byli Horacy Nelson, Ernest Rutherford, Jane Austen i Emilia Bronte. U każde­go z nich widział choć raz trochę krwi.

W przedszkolu było przyjemnie, choć czasem dość nud­no. Rysował! tu, malowali, urządzali przedstawienia, śpie­wali, bawili się i spali. Nauczyciele i dzieci opowiadali różne bajki, chodziło się na spacery do parku.

Ale Michał wciąż miał ochotę zadawać pytania. Na py­tania jednak nigdy nikt nie miał dość czasu, gdyż nauczyciele zawsze byli zajęci organizowaniem jakiejś gry,

rozdawaniem zabawek albo rozdzielaniem farb, a dzie­ci były zajęte tym, że są dziećmi i że są szczęśliwe, bo nie zadają pytań. Większość z nich dawno już uznała, że pytania to strata czasu. Sadziły, że prędzej czy później naturalna koleją rzeczy same się wszystkiego dowiedzą. Podobnie jak ,nauczyły się wielu zabaw, dzięki którym czu­ły się szczęśliwe i zmęczone, a w nocy mocno spały i nie miały złych snów.

Michał miał złe sny. Nie przyznawał się już do tego rodzicom — myśleliby, że nie jest dość zmęczony, żeby czuć błogie znużenie i dobrze spać.

Czasami śniło mu się, że pole siłowe zostało zniszczone i machina wojenna Niemców, Japończyków i Włochów wtargnęła z hukiem do Londynu, paląc wszystko wokół i zostawiając po sobie w miejsce pięknego miasta jedynie wielki, czarny dół. Czasem śnił, że idzie, idzie i idzie przed siebie, aż dochodzi do krawędzi świata i koziołku­jąc spada w ciemną otchłań. Kiedy indziej znów śnił, że jest zupełnie sam w opustoszałym Londynie i że na ca­łym świecie tylko on ma w sobie krew.

Potem wkroczył do jego snów i już w nich został dziw­ny chłopiec, który pewnego dnia znikł z przedszkola. Sta­ło się to po incydencie, jaki miał miejsce w czasie zajęć, i Michał postanowił, że chłopiec nie może zniknąć na zaw­sze bez żadnego śladu. Dlatego też od czasu do czasu, tuż przed zaśnięciem, odtwarzał sobie w pamięci tę prze­raźliwą scenę, aby chłopiec, którego imienia nawet nie znał, ukazywał mu się w snach i na zawsze pozostał w jego pamięci.

Incydent wydarzył się pewnego dnia podczas lekcji ry­sunków. Rozdano już farby, rozpięto na sztalugach papier i panna Nightingale powiedziała dzieciom, że byłoby bar­dzo milo, gdyby namalowały portrety swoich rodziców.

Przez chwilę cała grupa dzieci malowała radośnie, ro­biąc przy tym wesoły rozgardiasz. Nagle ten dziwny chło­piec zamazał farbą swój obrazek, rzucił pędzel na pod­łogę, po czym stanął na środku sali trzęsąc się i głośno płacząc.

Panny Nightingale nie było wtedy w pokoju, ale szyb­ko nadeszła i usiłowała pocieszyć chłopca.

- Co ci jest, aniołku? - pytała łagodnie. „Aniołek"

to było jej ulubione słowo. - Co się stało? Czy ktoś był niegrzeczny ! zniszczył twój śliczny obrazek?

— Nienawidzę wszystkich dzieci! — łkał dziwny chło­piec. - Nienawidzę chłopców i dziewczynek! Nienawidzę siebie!

— Dlaczego? — zapytała panna Nightingale. - Skąd ta straszna nienawiść?

— Bo nie jesteśmy prawdziwym! ludźmi! - krzyknął. -Nie jesteśmy prawdziwymi ludźmi... Nikt z nas nie może zdjąć sobie głowy!

Panna Nightingale nie próbowała nawet perswazji. Nie powiedziała ani słowa. Bardzo delikatnie wzięła go na rę­ce i choć krzyczał i wyrywał się, spokojnie wyniosła go z pokoju.

Od tej pory Michał nigdy go już nie widział. Panna Nightingale powiedziała później, że chłopiec za­chorował, bo zbyt często miał złe sny. l prosiła dzieci, żeby zapomniały o tym, co się stało, ponieważ lepiej jest pamiętać rzeczy przyjemne niż nieprzyjemne. Właśnie my­ślenie o przykrych rzeczach sprowadza złe sny i nieszczę­ścia.

Po kilku dniach dzieci zapomniały o wszystkim, a jeśli nawet coś sobie przypominały, to każdemu z nich pamięć podsuwała inną wersję tego zdarzenia.

Ale Michał pamiętał, l przyrzekł sobie, że zawsze będzie pamiętał. Ponieważ w głębi ducha czuł, że należy pamię­tać także rzeczy złe.

Nawet sny.

Rozdział trzeci

Michał nie wiedział, ile ma lat, ale miał spory zasób wia­domości o tym, co się dzieje na świecie. Dowiadywał się tego z dziennika radiowego, a czasami również z progra­mów telewizyjnych.

Wiedział, że Wielka Brytania, Stany Zjednoczone i Ro­sja prowadzą wojnę z Niemcami, Włochami i Japonią. Wiedział, że główne miasta po obu stronach chronione tą przez pola siłowe, które nie przepuszczają bomb ani pocisków wroga. Wiedział też, że w tych innych, nie chro­nionych częściach świata ludzie giną i zostają ranni, a armie ścierają się ze sobą. Żal mu było tych ludzi, któ­rych nie osłaniało pole siłowe, ale ojciec wytłumaczył mu, że takie pole zużywa moc energii i trudno jest je utwo­rzyć, dlatego stosuje się je tylko przy najważniejszych miastach.

Michał uważał się za szczęściarza, bo mieszka w Lon­dynie i chroni go pole siłowe, którego nie może zoba­czyć.

Bardzo lubił to miasto. Było czyste, spokojne, piękne i nic mu tu nie groziło. Był już dość duży, aby mógł je sam po trochu zwiedzać, ale nie wolno mu byto jeszcze jeździć na rowerze. Rowery były dla dorosłych. W swoim czasie, kiedy Michał będzie starszy, dostanie swój własny rower. Ojciec mu to obiecał.

Ale może do tej pory wojna się skończy i pole siłowe nie będzie -już potrzebne, l może rząd zezwoli na powrót autobusów, samochodów i pociągów. Oczekiwał tego z niecierpliwością, lecz zarazem trochę się bał. Jak tu przejść na drugą stronę ulicy, kiedy ze wszystkich stron pędzą samochody i autobusy? A jednak dorosłym i dzie­ciom jakoś się to udawało. Widział to na filmach i w te­lewizji.

Pamiętał, jak pierwszy raz poszedł do kina. Była sobo­ta wieczór i szykowała się wielka uroczystość. Matka by­ła wystrojona w elegancką zieloną suknię, która ciągnęła się po podłodze, a ojciec w ciemny garnitur i cylinder. Jego samego wykąpano i włożono mu marynarskie ubran­ko.

Była to ważna uroczystość, powiedział ojciec, bo szli na premierę, na której miała być królowa.

Rowery specjalnie na tę okazję wypolerowano do po­łysku i kiedy jechali na nich wzdłuż Buckingham Palace Road, Michał, przytwierdzony szelkami do swojego krze­sełka za siodełkiem matki, czuł, że jest to pierwsze na­prawdę wielkie wydarzenie w jego życiu.

Tylu rowerów, ile tego wieczora stało przed Odeonem na .Leicester Sąuare, nigdy jeszcze nie widział. Sporą przestrzeń ogrodzono dla poduszkowca królowej Wiktorii. Michał z rodzicami przyłączył się do tłumu czekającego

na przybycie królowej. Kiedy niebawem nadjechała, wszy­scy zaczęłi wydawać radosne okrzyki, niektórzy powiewali flagami, a inni śpiewali hymn narodowy.

Sir Winston Churchill przywitał królową i przedstawił jej panów Spencera Trący i Freddieego Bartholomew. Po­tem weszli do kina, a tłum podążył za nimi. Trwało to bardzo długo, zanim wszyscy znaleźli się w środku. W foyer pełno było dorosłych i dzieci. Michał widział wiele dzieci, których nie znał, ale dostrzegł też z daleka Hora­cego Nelsona. On również był w marynarskim ubranku i wyglądał niezwykle czysto. Horacy pomachał do niego, uśmiechnął się i wraz z rodzicami znikł w tłumie.

W foyer wisiały zdjęcia słynnych gwiazd filmowych. 0-bejrzał je j zapytał matkę, jak się ci ludzie nazywają. Niektóre nazwiska brzmiały dziwnie, inne były ładne. Gre-ta Garbo brzmiało ładnie, a Dustin Hoffman jakoś dziw­nie. Były tam także zdjęcia Charlie Chaplina, Jane Fon-dy, Georgea Ariissa, Brigitte Bardol, Normy Shearer i Ru­dolfa Valentino.

Film był czarno-biały, jednakże dzięki dużemu ekra­nowi dostarczał o wiele więcej emocji niż filmy oglądane w kolorowym telewizorze. Michał był przekonany, że wszy­stkie dzieci płakały tak jak on, kiedy pod koniec filmu Spencer Trący w roli rybaka Manuela umierał na morzu, podczas gdy stary Lionel Barrymore przyglądał się temu bezradnie, a Freddie Bartholomew żegnał się z przyja­cielem na zawsze.

Po filmie była kronika, w której pokazywano, jak Niem­cy bombardują małe, smutne wioski w Wietnamie, a po­tem zdjęcia radzieckich naukowców i kosmonautów, któ­rzy budują na Księżycu bazę wojskową.

Kiedy program się skończył, na sali rozbłysły światła i królowa Wiktoria stanęła w swojej loży. Wtedy orkiestra zagrała „Boże, chroń królową" i wszyscy przez czas hymnu stali bez ruchu.

Michał był zmęczony. Bardzo podniecony i bardzo zmę­czony. W drodze powrotnej omal nie zasnął na rowerze. Głowa pękała mu od nadmiaru wrażeń. Ale później, kie­dy usiłował zasnąć, głowa rozbolała go z innego powodu, Czuł, że tego wieczoru odkrył coś ważnego.

Nie wiedział jednak co.

Rozdział czwarty

To panna Shelley, nie panna Nightingale, opowiedziała dzieciom legendę o Overmanie. Panna Shelley była tak samo ładna jak panna Nightingale, ale miała jasne wło­sy. Michał lubił ją, ponieważ nauczyła go liczyć do dzie­sięciu. Prosił ją o to wielokrotnie. Z początku mówiła, że jest jeszcze za mały. W końcu pewno znudziło jej się ciągle odmawiać. Liczenie okazało się całkiem łatwe, kie­dy się poznało, na czym ono polega. O ile wiedział, oprócz niego żadne inne dziecko nie umiało liczyć. Może nie dość długo naprzykrzały się pannie Shelley.

Legendę o Overmanie opowiedziała im pewnego po­południa, żeby dzieci, zmęczone po grach i zabawach, od­poczęły trochę, zanim matki zabiorą je do domu.

— Kiedyś dawno temu — mówiła panna Shelley — na całym świecie nie było nikogo, tylko sam Overman. Bar­dzo mu się nudziło, więc tak sobie powiedział: „Muszę zrobić coś interesującego". Długo, długo myślał i w koń­cu postanowił, że zrobi człowieka. Bo sądził, że człowiek będzie interesujący. Toteż pracował bardzo pilnie, aż wre­szcie zrobił człowieka.

Człowiek był bardzo wdzięczny za to, że go stworzono i że może żyć. Ale niebawem i jemu zaczęto się nudzić, i powiedział sobie: ,,Muszę zrobić coś interesującego". Długo myślał i postanowił, że zrobi maszynę. Potem pra­cował i pracował, aż w końcu zrobił maszynę.

Była to bardzo dobra i skomplikowana maszyna, toteż człowiek był z niej ogromnie dumny.

Powiedział do Overmana: ,,Ty mnie stworzyłeś, a teraz ja też potrafię tworzyć. Popatrz, stworzyłem maszynę".

Overman roześmiał się i powiedział: ,,Maszyna jest bar­dzo dobra, ale ty jesteś bardziej skomplikowany. Umiesz robić rzeczy, których maszyna nie zrobi. Moje dzieło jest

lepsze od twojego".

Człowiek stysząc to, trochę się zmartwił. Powziął moc­ny zamiar ulepszenia swojego wynalazku. Przyszedł mu do głowy znakomity pomysł. Postanowił, że zbuduje ma­szynę, która będzie umiała zbudować inną maszynę. Było to bardzo trudne zadanie i zajęło mu dużo czasu. Ale w końcu udało się. Zbudował naprawdę wspania-

łą, bardzo skomplikowano maszynę. Był z niej ogromnie dumny.

Powiedział do Overmana: „To prawda, stworzyłeś mnie, ale sądzę, że ja zrobiłem coś jeszcze lepszego. Stworzy­łem maszynę, która umie budować inne maszyny".

Overmana znów to ubawiło. Roześmiał się. A potem stworzył kobietę. Wtedy powiedział: „Popatrz, stworzy­łem kobietę. Będziesz mógł mieć z nią dzieci. A one z kolei wyrosną na dorosłych mężczyzn i dorosłe kobiety i będą mieć swoje dzieci. Widzisz więc, że mój wynalazek jest nadal lepszy".

,,Zobaczymy — odrzekł człowiek. — Moja maszyna zbu­duje inne maszyny, a te zbudują następne maszyny. Zo­baczymy, czyj wynalazek jest lepszy".

Wtedy Oyerman znów się roześmiał i powiedział: „Żeg­naj, mój synu, jestem z ciebie naprawdę zadowolony. Do­starczyłeś mi dobrej rozrywki. A teraz zostawię cię, żebyś się przekonał, jakie skutki będzie miała cała ta zaba­wa".

,,0 czym ty mówisz?" — zapytał zdumiony człowiek.

„Rzuciłeś mi wyzwanie, synu — powiedział Overman — to dobrze. Ale stworzyłeś coś więcej, niż myślisz. Stwo­rzyłeś problem. A brzmi on następująco: «Czy ludzie bę-dą panować nad maszynami, czy maszyny będą panować nad ludźmi?*"

Potem Overman ziewnął i rzekł: „Jestem zmęczony. Chy­ba pójdę spać na najbliższe dziesięć tysięcy lat. A kiedy już ludzie albo maszyny znajdą odpowiedź na to pytanie, niech mnie obudzą".

Panna Shelley rozejrzała się po otaczających ją dzie­ciach. Niektóre wpatrywały się w nią z napięciem, inne szeptały i śmiały się między sobą, jeszcze inne kręciły się niespokojnie, a kilka drzemało.

Michał słuchał jak zaczarowany. Potem zapytał;

— Proszę pani, czy ta historia o Overman!e jest praw­dziwa?

Panna Shelley uśmiechnęła się.

— To tylko bójka, Michale, legenda. Ale może jest w niej trochę prawdy.

— Czy Overman to Bóg? — zapytał nagle Horacy Nel­son.

Michał spojrzał na niego z podziwem. To było dobre pytanie.

- Chyba nie - odpowiedziała panna Shelley. — Nie przejmujcie się tą bajką, dzieci. Opowiedziałam ją tylko dla zabicia czasu. Odpoczęłyście trochę, a teraz lada chwila przyjdą pewnie wasze mamy i zabiorą was do domu.

Tego wieczora Michał był niezwykle milczący. Rozmyślał. Rozmyślał nad usłyszaną legendą. W jakiś niewytłuma­czalny sposób czuł, że kryje się w niej coś ważnego.

Kiedy wypił już swoje gorące mleko i matka otulała go przed snem, do pokoju wszedł nagle ojciec i zapytał:

- Jak ci się podobała legenda o Overmanie, Michale? Michał byt bardzo śpiący.

- Była dość ciekawa - odpowiedział - ale to tylko bajka. Poza tym nie miała właściwie zakończenia.

Ale kiedy ojciec wyszedł, Michała nagle opuściła wszel­ka senność. Przecież nic w domu nie wspominał o tej le­gendzie. Skąd więc ojciec wiedział, że panna Shelley ją dzisiaj opowiadała?

Rozdział piąty

Dzieci dostały pozwolenie na samodzielną przechadzkę po Hyde Parku. Kazano im-zbierać liście. Na dźwięk dzwon­ka miały wrócić do przedszkola, gdzie na tego, kto zebrał najwięcej różnych liści, czekała nagroda.

Dzieci wyruszyły, ale kiedy oddaliły się od przedszko­la, Michał odłączył się od swojej grupy, chcąc być sam. Ze wzrokiem wbitym w ziemię, odszedł niepostrzeżenie na bok, udając, że zaczął już szukać liści.

Zauważył, że jedna z dziewczynek również opuściła gru­pę i poszła za nim. Miała jasne włosy i nazywała się Ellen Terry.

Michał przyspieszył kroku, ale odległość między nimi nie zmniejszyła się. W końcu zaczął biec.

Biegł nie oglądając się za siebie, dopóki starczyło mu tchu. Potem rzucił się wyczerpany na ziemię, z trudem chwytając powietrze, pot strumykami spływał mu z czoła do oczu.

Kiedy odzyskał równowagę, usiadł ! obejrzał się za sie­bie. Przedszkola nie było już widać. Ale nie opodal stała Ellen Terry, niby to szukając liści.

Michał wciąź jeszcze ciężko dyszał i drżał z osłabienia. Natomiast po Ellen nie znoć było wysiłku - nie wygląda­ła wcale na dziecko, które dość długo biegło z duźą szyb­kością;.

Michał wstał niepewnie i podszedł do niej. Udawała, że go nie widzi i że on nic jej nie obchodzi.

- Dlaczego za mną łazisz?

- Nie łażę za tobą. Szukam liści. Czy znalazłeś już ooś ciekawego?

Nie odpowiedział na jej pytanie.

- Biegłem jak mogłem najprędzej, dopóki nie zabrakło m! sił. Musiałaś biec bardzo szybko, żeby mnie dogo­nić.

- Lubię biegać. To bardzo przyjemne.

- Chcę być sam.

- Jesteś sam.

- Nie jestem sam. Dogoniłaś mnie.

- Wcale cię nie goniłam. Po prostu biegłam. A poza tym, jeżeli chcesz, to możesz sobie być sam.

- Ellen, proszę cię, odejdź. Idź szukać liści gdzie in­dziej.

- Pójdę, dokąd mi się będzie podobało.

- To zostań tu, a ja odejdę.

- Pójdę, gdzie mi się podoba,

Wyglądato na to, że się z niego śmieje, że umyślnie go dręczy. Michał nagle przestał odczuwać zmęczenie, te­raz drżał już nie z osłabienia, a z gniewu.

- Jeżeli natychmiast nie odejdziesz - powiedział, zdu­miony własną zaciekłością - zabiję cię.

Zaczęła się śmiać. Z okrzykiem wściekłości Michał rzu­cił się na nią i oboje upadli na ziemię. Jego palce za­cisnęły się ciasno wokół jej szyi, ale nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Nadal się śmiała. Uniósł jej głowę i raz po raz zaczął nią walić o ziemię, ona jednak wciąź się śmiała, jakby to była po prostu zabawa. Upokorzony i doprowadzony do ostateczność! wczepił się zębami w Jej gardło. Gryzł i gryzł, aż zabolała go szczęka, lecz śmiech nie ustawał.

Nagle przeszła mu złość i minęła cała energia. Puścił Ellen i leżąc na ziem! z twarzą zasłonięta ramieniem, roz­płakał się z żalu i upokorzenia.

Śmiech urwał się. Po chwili poczuł, że Ellen delikatnie go dotyka, a potem zaczyna głaskać po głowie.

Usiadł i spojrzał na nią, ścierając ślady łez z twarzy i usiłując, zrozumieć to, czego zrozumieć się nie dało.

Ellen miała włosy w nieładzie, do poplamionej ziemią sukienki przyczepiły się źdźbła trawy. Lecz samej Ellen nic się nie stało, zupełnie nic. Było to naprawdę zdumie­wające.

— Biedny Michał - powiedziała serdecznie. — Chciałam się tylko z tobą podręczyć. Za bardzo ci dokuczyłam. Bied­ny Michał.

— Chciałem... chciałem cię zabić — wyjąkał, zastana-w!ając się, czemu ogarnęła go taka ślepa wściekłość.

— Nie, wcale nie — zaprzeczyła stanowczo, — Chciałeś mnie tylko zbić, to wszystko.

— Czy nic ci nie zrobiłem?

Potrząsnęła gtową i roześmiała się:

— Nie tak łatwo zrobić mi krzywdę... Czy dalej chcesz, żebym odeszła?

— Tak. Jestem nieszczęśliwy, chcę być sam.

— No to idę. Nie zapomnij wrócić do przedszkola, kifr-dy dzwonek zadzwoni. Przepraszam cię, Michale. Nie będę ci już więcej dokuczać.

Wstała, jeszcze raz uśmiechnęła się do niego i pobie­gła. Biegła lekko, bez najmniejszego wysiłku. Biegła tak, jakby mogła biec bez końca.

Michał podniósł się po jakimś czasie i zaczął błąkać się bez celu, wypatrując liści. Znalazł kilka, tych najpo­spolitszych, które mogli przynieść wszyscy - dębu, jaworu, wierzby, kasztana, buku. Starał się zapomnieć o Ellen ! skupić uwagę na liściach. Chciał znaleźć taki, jakiego nie będzie miał nikt inny.

— Michał Faraday nie może dać rady dziewczynie! -głos zdawał się dobiegać znikąd.

Michał rozejrzał się dokoła, ale nie dostrzegł nikogo. Spojrzał w górę. Na najniższej gałęzi wielkiego dębu sie­dział Horacy Nelson. Uśmiechnął się wesoło do Michała,

po czym prz«sunął się po gałęzi do pnia i zeskoczył na

ziemię.

- Zmierz się ze mną.

- Nie mogę. Przecież sam wiesz.

- To prawda... Ja dam radę każdemu, każdemu oprócz nich.

- Oprócz kogo?

- Oprócz nich. Tych innych. No, wiesz.

- Tak, wiem - rzekł Michał ponuro. - Horacy, dlacze­go boimy się o tym mówić?

- O czym?

- O... o różnicy między nami.

- Ja się nie boję.

- A czy mówiłbyś o tym z nimi?

- Nie.

- A z rodzicami?

Horacy skrzywił się i prychnął z niechęcią:

- Próbowałem. Powiedzieli, że-jestem za maty, żeby to zrozumieć, l że nie powinienem zaprzątać sobie głowy głupstwami.

- A czy mówiłbyś o tym z panną Nightingale?

- Nie.

- Ale ze mną tak?

- Ty jesteś taki jak ja, nie jak oni. My wszyscy... wszyst­kie dzieci podobne do nas muszą... muszą... - Horacy urwał.

- Muszą sobie ufać? — podsunął Michał.

- Coś w tym rodzaju... Widziałem cię w kinie w zeszłą sobotę.

- Ja też cię zauważyłem. - Michał przypomniał sobie naraz coś, co wydało mu się bardzo woźne. — Czy wi­działeś, jak Freddie Bartholomew rozmawiał z królową?

- Tak.

- Jest większy od nas — powiedział Michał podnieco­nym głosem — znacznie większy. Jak myślisz, czy on ma krew?

Horacy milczał przez chwilę. W końcu rzekł:

- Trudno powiedzieć. Musiałby się skaleczyć... Niektó­rzy z nich też są więksi od nas.

- A niektórzy są mniejsi - zwrócił mu uwagę Michał. -Ale my jesteśmy wszyscy mniej więcej jednakowi.

Z daleka rozległ się dzwonek, Horacy westchnął:

- Lepiej wracajmy, bo zaczną nam zadawać mnóstwo pytań. Daj mi trochę twoich liści, ja nić nie zebrałem. Michała olśniła nagle pewna myśl.

- Najważniejsze jest to — powiedział — żebyśmy sobie ufali i starali się dowiedzieć jak najwięcej aż do czasu, kiedy będziemy już dość dorośli, żeby wszystko zrozumieć.

- Bądź ostrożny - ostrzegł go Horacy. - Bądź bardzo ostrożny. Oni nie lubią, kiedy usiłujemy czegoś się dowie­dzieć. - A potem dodał spokojnie: — Jeżeli naprawdę chcesz zabić Ellen Terry, to musisz ją wypchnąć z jakie­goś wysokiego okna.

Michał spojrzał na niego oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Przyszło mu do głowy pewne pytanie, ale bał się je zadać.

Rozdział szósty

Michał miał zły sen. On i kilkoro innych dzieci, które mia­ły krew: Horacy Nelson, Ernest Rutherford, Jane Austen i Emilia Bronte stali nago, każde w osobnej donicy, ze stopami po kostki w miękkiej ziemi. Znajdowali się w du­żym pokoju przypominającym olbrzymią szklarnię, przez zamglone szyby okienne przeświecały promienie słońca.

Dzieci stały nieruchomo między krzewami i wysokimi ro­ślinami. Od czasu do czasu przychodził ogrodnik z wielką konewką. Podlewał z niej krzewy, rośliny i dzieci. Michał chciał z nim porozmawiać, ale nie mógł otworzyć ust. Nie mógł się nawet poruszyć. Ogrodnik miał twarz jego ojca.

Kiedy ogrodnik podlewał dzieci, woda zamieniała się w krew i przerażojącymi, krzyżującymi się strumyczkami spływała po ich szczupłych ciałach. Emilia Bronte spra­wiała wrażenie, jakby płakała krwawymi łzami. Horacy Nelson stał z zastygłym uśmiechem na twarzy, z kącików ust spływały mu strużki krwi.

Michał wytężył wszystkie siły, żeby otworzyć usta. W końcu mu się to udało i zdołał przemówić. Zapytał ogrodnika:

— Dlaczego traktuje nas pan jak... jak rośliny?

Ogrodnik roześmiał się.

— Bo nie jesteście prawdziwymi ludźmi — powiedział niskim głosem, który rozległ się echem po całej szklar­ni. - Nie można was zrobić. Musicie sami urosnąć. Je­steście słabi. Gdybym was troskliwie nie doglądał, uschli­byście i zginęli.

- Czy prawdziwi ludzie mają krew? — spytał Michał. Ogrodnik byt zdumiony.

- Prawdziwym ludziom nie potrzeba krwi — za­grzmiał. - Prawdziwych ludzi specjalnie robi się bez krwi.

Potem szklarnia zamieniła się w fabrykę lalek, a dzieci, stojąc w doniczkach z nogami po kostki w ziemi, obser­wowały, jak robi się lalki.

Wokół stały olbrzymie kosze z rękami, nogami, głowami i korpusami. Ludzie w kombinezonach składali poszcze­gólne części razem. Ale kiedy lalki byty już złożone, prze­stawały być lalkami. Stawały się dziećmi. Biegały, śmiały się, skakały, rozmawiały.

Jedną z nich była Ellen Terry.

Podeszła do doniczki Michała i biegała wokół niej tak długo, aż od samego patrzenia na nią zakręciło mu się w głowie. Potem stanęła przed nim, śmiejąc się.

— Nie jesteś prawdziwym człowiekiem — powiedziała. — Michał Faraday nie jest prawdziwym człowiekiem. Ja je­stem prawdziwa. Spójrzcie tylko na tę krew! Co za obrzy-dlistwo!/

Michał był wściekły, upokorzony, przestraszony. Strach i złość dodały mu sił. Wyskoczył nagle z doniczki ! chwycił Ellen. Wyrwał jej ręce i wrzucił je do kosza. Potem wyrwał nogi i wrzucił do innego kosza.

Nikt nie zwrócił na to uwagi. Ludzie w kombinezonach nadal robili lalki, które raptem stawały się dziećmi.

Ellen leżała na podłodze bez rąk, bez nóg i patrzyła na niego wciąż się śmiejąc. W ataku furii urwał jej głowę ! wrzucił do najbliższego kosza z głowami. Potem kopnia­kiem odrzucił jej ciało. Nadal nikt nie zwracał na niego uwagi.

Odwrócił się do dzieci, które stały bez ruchu w swoich doniczkach. Czerwone plamy krwi tworzyły groteskowy de­seń na ich ciałach.

Michał podszedł do Emilii Bronte. Przestała płakać

i uśmiechnęła się do niego. Objął ją ramionami i usifo-wał wyciągnąć z doniczki.

Nagle usłyszał za sobą głośne krzyki. Odwrócił się i zo­baczył, że wszyscy ludzie w kombinezonach biegną wprost na niego. Mają w rękach noże, igły i nożyczki. Razem z nimi biegnie też ogrodnik, wymachując potężnym seka­torem.

Michał obudził się z krzykiem.

Matka zaraz przyszła do jego pokoju. Chwyciła go w ramiona i pozwoliła mu się wypłakać, dopóki nie zro­zumiał, że nie jest w żadnej szklarni ani fabryce lalek, tylko leży bezpiecznie we własnym łóżku w swoim pokoju, gdzie na stole w rogu widać pociąg elektryczny, a żołnie­rzyki równymi rzędami stoją na komodzie.

Matka coś mówiła. Jej głos brzmiał kojąco, ale sens słów do Michała nie docierał.

Później nadszedł ojciec. Michał nie mógł się zmusić, żeby na niego spojrzeć. Ojciec powiedział, że to bardzo niemądrze mieć w nocy koszmary, i zapytał, co mu się śniło. Michał jednak nie chciał z nim o tym mówić.

Po chwili matka przyniosła mu coś ciepłego i słodkiego do picia. Michał wypił to szybko, ziewnął i poczuł, że jest naprawdę zmęczony. Położył się więc i zamknął oczy. Tym razem nie było żadnych snów. Tylko ciemność.

Rozdział siódmy

W pewne sobotnie popołudnie, słoneczne, rześkie sobot­nie popołudnie, Michał poszedł z latawcem do parku St. James. Cieszył się, że pozwolono mu wyjść samemu. Rodzice często mu teraz na to pozwalali. Był coraz więk­szy i starszy. Może nawet mądrzejszy.

W parku znajdowało się niewiele ludzi. Gdzieniegdzie widać było przechadzające się pod parasolkami damy w długich, szeleszczących sukniach, którym towarzyszyli męż­czyźni ubrani w jasne żakiety i słomkowe kapelusze. Tu i tam jakieś dzieci skakały przez skakankę lub grały w piłkę.

Michał pomyślał, że wszystko to wygląda bardzo ładnie.

Naprawdę bardzo ładnie. Zupełnie jak na obrazku. Albo na filmie. Zupełnie jakby to była scena z filmu.

Upuścił latawiec na trawę i mimo upału poczuł ogar­niający go chłód. Seena z filmu! To rzeczywiście przypo­minało scenę z filmu. Wszystko było tu zbyt nieskazitelne, zbyt starannie wykończone. Wydawało się nierzeczywiste.

Jego dziecięcy umysł byt bezradny wobec paradoksów. To wszystko istniało i musiało być prawdziwe, a jednak wydawało się nierzeczywiste. Ludzie byli nierzeczywiści, widok Londynu był nierzeczywisty i Michał nie był pe­wien, czy cały świat wokół niego istnieje naprawdę.

Oblał go zimny pot i chwyciły dreszcze. Ogarnęło go okropne przerażenie.

Nagle to straszne uczucie minęło — zobaczył bowiem Emilkę Bronte. Siedziała na trawie i plotła wianek ze stokrotek. Emilka ze swoimi ciemnymi włosami i dużymi niebieskimi oczami istniała naprawdę. Na całym świecie nie było nic bardziej rzeczywistego niż Emilka wyplatająca w słońcu wianek ze stokrotek.

Michał podniósł latawiec i podszedł do niej.

— Cześć.

— Cześć, Miichale. Jaki śliczny latawiec! Będziesz go puszczał?

— Tak. Pokażę ci później. Ojciec mi go zrobił... Czy twój ojciec też robi różne rzeczy?

— Matka szyje sukienki dla lalek. Ojciec zrobił mi kie­dyś dla nich dom. Ale teraz już nie lubię się bawić lal­kami.

Michał milczał przez chwilę. Później spytał niepewnie:

— Emilko, czy wydaje ci się, że to wszystko jest praw­dziwe?

— To znaczy co? Zatoczył wokół ręką.

— No, to wszystko: park, ludzie... sposób, w jaki żyje­my... — zawahał się. Emilka odłożyła wianek i spojrzała na Michała.

— Nie wiem, o co ci chodzi... przecież to wszystko jest prawdziwe. To znaczy, my jesteśmy prawdziwi i życie jest prawdziwe... Nie wiem, o co ci chodzi.

— A różnica? — wybuchnął nagle. — Różnica między nimi a nami?

- Mama i tata mówią, że jesteśmy za mali, żeby to zrozumieć — odpowiedziała Emilka spokojnie. — Mówią, że jak będziemy starsi, wszystko zrozumiemy.

- Założę się, że większość ludzi to oni! — krzyknął Mi­chał. - Na pewno większość ludzi w Londynie to oni! My... my jesteśmy obcy i dziwni. Oni wiedzą, że są tacy, jak trzeba. Ja tego nie wiem. Przepraszam cię, Emilko. Nie umiem wyrazić tego, co chcę powiedzieć.

Położyła mu rękę na ramieniu.

- Nie martw się, Michale. Nie przejmuj się. Przyjdzie czas, że wszystko zrozumiemy. Jestem tego pewna.

Dotyk jej ręki sprawiał Michałowi przyjemność. Żal mu było, kiedy ją cofnęła i oparła na trawie. Zastanawiał się, co by sięstało, gdyby jej dotknął. Postanowił się przeko­nać. Nic się nie stało. Emilka nie .cofnęła ręki. Trzymał jej dłoń, a ona się tylko uśmiechała. Trzymanie jej za rękę sprawiało mu przyjemność. Ręka Emilki była chłodna ! miękka, a nie twarda jak ręka Ellen Terry.

- Kocham cię — powiedział impulsywnie. — Kocham cię, Emilko.

Roześmiała się.

- Jesteś bardzo miły. Ja też cię kocham.

- Zawsze będę cię kochał - powiedział Michał, nie śmiąc na nią spojrzeć. - Zawsze... Tylko ciebie mogę ko­chać, nikogo innego nie mam.

- Nie kochasz rodziców?

- Nie.

Emilka milczała przez chwilę. Potem powiedziała:

- Ja moich też chyba nie kocham. Lubię ich, ale nią kocham. To dziwne, prawda?

Michał był zakłopotany, puścił jej rękę.

- Emilko, czy umiesz czytać?

- Nie. A ty?

- C!ągle ich proszę, Żeby mnie nauczyli — powiedział gwałtownie — ale mówią, że to niepotrzebne. Ze będę czytać, kiedy dorosnę. Ze teraz, jeśli chcę coś wiedzieć, to mogę po prostu zapytać. Ale ja tak nie mogę. Chcę już teraz umieć czytać. Chcę znaleźć jakieś książki i dowie­dzieć się, co w nich jest... Widziałaś ksiąźki na filmach, prawda? Całe rzędy książek. Chcę mieć mnóstwo książek.

Nie takich z obrazkami, ale prawdziwych, w których są słowa.

— Pewno niedługo już pozwolą ci się uczyć — pociesza­ła go Emilka. — Ja też bym chciała umieć czytać. Ale mo­gę poczekać. — Uśmiechnęła się. — Jeżeli nikt nas nie nauczy, to może nauczymy się sami, kiedy już będziemy dość dorośli, żeby wszystko zrozumieć.

— Kiedy będziemy dość dorośli, żeby wszystko zrozu­mieć! - powtórzył z goryczą. - Ciągle nam to mów!ą:

kiedy będziecie dość dorośli, żeby zrozumieć. Chcę już teraz rozumieć. Teraz, kiedy... kiedy czuję głód.

Usłyszeli coś niby daleki grzmot. Potem przeciągłe dud­nienie i stłumiony huk.

Emilka spojrzała na niebo i klasnęła w dłonie.

— Michale, popatrz - naloti

— Właśnie coś mi przyszło na myśl — powiedział Michał jakby do siebie. — Naloty zdarzają się przeważnie w so­botę. To dziwne. To bardzo dziwne.

— Jak myślisz, czy powinniśmy iść do domu?

— Dlaczego? Przecież chroni nas pole siłowe... Spójrz na ten sterowiec! Zdawałoby się, że rakiety .ziemia—powie­trze powinny rozerwać go na strzępy. Może jest tak! duży, że ma własne pole siłowe.

Wysoko na niebie leciał wolno nad Londynem stero­wiec. Mierzyły w niego niezliczone pociski smugowe, ale najwidoczniej nie czyniły mu żadnej szkody. Ukazały się myśliwce niemieckie i brytyjskie i zaczęła się bitwa po­wietrzna. Niemiecki trójpłatowiec kręcił się w kółko jak szalony, aż znalazł się na ogonie brytyjskiego dwupłatow­ca. Dwupłatowiec eksplodował, błyskawicznie i kolorowo, jak fajerwerk. Spitfire zderzył się z Messerschmittem, po czym oba samoloty, jak zranione ptaki, zaczęły ruchem spiralnym opadać w dół, ciągnąc za sobą po niebie czar­ne smugi dymu. Odrzutowce obu stron pędziły z rykiem na siebie, rysując w przestworzach postrzępione białe or­namenty. Pośród tego wszystkiego sterowiec płynął maje­statycznie przed siebie, jak gdyby nigdy nic.

Michał obserwował to zafascynowany. Emilka również. Podobnie jak pozostali ludzie w parku ! zapewne wszyscy mieszkańcy Londynu.

Michał patrzył I myślał, że to też wygląda jak scena z filmu.

Żadne szczątki rozbitego samolotu nie spadły do parku St. James. Ojciec Michała powiedział mu dlaczego. Pole siłowe osłaniało całe miasto. Było nie do przebicia.

Michał spróbował wyobrazić je sobie jako przewróconą do góry dnem szklana misę, po której zsuwają się szczot­ki samolotów. Może Londyn jest otoczony wielkimi sterta­mi rozbitych samolotów i rakiet.

Nie wiedział dlaczego, ale ta myśl wydała mu się nie­prawdopodobna. A samoloty wyglądaty, jakby wciąż spa­dały, spadały bez końca.

Nastąpity dalsze wybuchy i jeszcze kilka samolotów uległo zniszczeniu. Naraz bitwa powietrzna skończyła się tak nagle, jak się zaczęła, niebo znów stało się jasne i czyste, i tylko przez chwilę widać na nim Jeszcze było zanikające ślady odrzutowców.

Tak, wyglądato to zupełnie jak scena z filmu. Michał zapomniał o przyjemnym uczuciu, jakiego doznawał, kie­dy trzymał rękę Emilki. Znów poczuł zimny pot na czole i znów chwyciły go dreszcze.

Rozdział ósmy

Chłodny wieczór jesienny. Na zachodzie widać było jesz­cze ostatnie purpurowe smugi rozpływające się w turku­sowej poświacie, ale wysoko na niebie pokazały się już pierwsze gwiazdy i ich ostre, zimne światło przebijało za-padające ciemności.

Michał szedł wzdłuż ulicy Mali. Powinien był wrócić do domu na dtugo przed zachodem słońca i ojciec na pe­wno będzie bardzo zły, kiedy go zobaczy. Ale Michał ko-chat Londyn nocą, latarnie, ciszę, puste ulice.

Nie był tu jednak sam. Jeszcze dwoje ludzi odbywało krótką przechadzkę nie opodal Pałacu Buckingham.

Szli w kierunku Michała. Poznał ich, kiedy przechodził! pod latarnią na chodniku. Był zbyt zdumiony, żeby się przestraszyć.

- Chłopcze - powiedział jowialnie Sir Winston Chur-

chill — powinieneś już być w łóżku. Wszystkie dzieci po­winny o tej porze spać. Na pewno twój ojciec będzie miał ci coś do powiedzenia na ten temat.

- Tak, proszę pana. Przepraszam. Właśnie idę do do­mu.

Królowa Wiktoria miała na sobie jak zawsze czarną suknię i szal na ramionach, a na głowie koronę. Jej wzrok spoczął na Michale.

- Sir Winstonie, proszę przedstawić mi tego chłopca.

- Z przyjemnością, Wasza Królewska Mość. - Zwrócił się do Michała: — Jak się nazywasz, mój chłopcze?

- Michał Faraday.

- Wasza Królewska Mość - powiedział Sir Winston -mam zaszczyt przedstawić jednego z Jej najmłodszych poddanych, Michała Faradaya.

- Dobry wieczór, Wasza Królewska Mość - powiedział Michał, usiłując złożyć ukłon. - Bardzo przepraszam, je­żeli sprawiam ktopot.

Królowa Wiktoria roześmiała się.

- Chłopiec sądzi, że sprawia nam kłopot, Sir Winsto­nie.

Sir Winston uśmiechnął się dobrotliwie.

- Każdy zdrowy chłopiec sprawia moc kłopotu, Wasza Królewska Mość. Od tego właśnie są chłopcy. A potem, kiedy wyrastają, sprawiają jeszcze więcej kłopotu. Praw­da, Michale?

- Tak, proszę pana. Chyba tak.

- A co byś chciał robić, kiedy dorośniesz? - zapytała królowa.

- Chciałbym rozumieć — bez namysłu odparł Michał.

- Chciałbyś rozumieć?

- Tak, Wasza Królewska Mość.

- Co chciałbyś rozumieć?

- Wszystko - brnął dalej Michał - ludzi, maszyny... Chciałbym poznać wszystko, co jest do poznania. Królowa pogłaskała go po głowie.

- Za dużo byś chciał, moje dziecko. O wiele za dużo. Sir Winston wybuchnął śmiechem.

- Nie chcesz zostać marynarzem, chłopcze?

- Nie, proszę pana.

- Ani lotnikiem?

— Nie, proszę pana.

— A może astronautą?

— Nie, proszę pana... Ja chcę tylko rozumieć.

— Nie chcesz walczyć z Niemcami, zestrzeliwać ste-rowców, programować rakiet?

— Nie, proszę pana. Chcę dowiadywać się nowych rze­czy.

— Dziwne dziecko - powiedziała królowa Wiktoria. — Ale w końcu wszystkie dzieci są dziwne, prawda, Sir Win-stonie?

— W samej rzeczy, Wasza Królewska Mość. W samej rzeczy.

Królowa rzekła:

— Przyszło mi właśnie na myśl, Sir Winstonie, że chcia­łabym, aby przekazał pan moje gratulacje generałowi Gordonowi, Kitchenerowi i Montgomeryemu... Oni też bez wątpienia byli kiedyś dziećmi. — Po czym zwróciła się do Michała: — Idź teraz do domu, Michale Faraday. Idź do domu i szybko do łóżka. Przeproś rodziców w moim imie­niu i powiedz im, że zatrzymała cię królowa Wiktoria.

— Tak, Wasza Królewska Mość. Dziękuję. Sir Winston rzucił nagle:

— Jak myślisz, chłopcze, czy wygramy wojnę?

— Nie wiem, proszę pana. Spodziewam się, że tak. Sir Winston roześmiał się:

— On się spodziewa, że tak. Coś podobnego! No, zmy­kaj, chłopcze, l pospiesz się, pospiesz s\ą[ To rozkaz kró­lowej.

Michał puścił się biegiem. Biegł wzdłuż Mallu, wsłu­chując się w tupot swoich nóg po zamarzniętym chodni­ku. Po jakimś czasie przystanął i obejrzał się. Ale królo­wej Wiktorii ani Winstona Churchilla nie było już nigdzie widać.

Spojrzał w górę na gwiazdy. Może było to dziwne, ale przez chwilę tylko one wydawały mu się rzeczywiste w ca­łym wszechświecie.

Rozdział dziewiąty

Czas płynąt. Wojna trwała nadal. Radio podawało, że konflikt objął Północną Afrykę, Indie, Chiny. Londyn na­dal pozostawał nietknięty. Mijały lata i zimy. Przedszkole się skończyło, a zaczęła szkoła. Michał Faraday urósł. Głos zaczął mu się załamywać, a potem stracił na zawsze dziecinne, wysokie .tony. Usta Emilii Bronte stały się peł­ne, pociągające. Jej ciało kus,ząco się zaokrągliło. Czas ptynął.

Wraz z upływem czasu rosło poczucie dziwności. Kiedy Michał był jeszcze mały, czuł się przeraźliwie osa­motniony, gdyż sądził, że tylko on jeden wie, iż coś jest nie w porządku, a świat ukrywa przed nimi jakąś inną rze­czywistość. Czasem nawet skłonny był wierzyć, że jest obłąkany albo że umysł mu szwankuje, natomiast cały świat jest ndjzupełniej normalny i wszystko toczy się jak należy. Jednakże myśl, że źródło niepokoju tkwi w nim samym, niezbyt długo go prześladowała. Bo z niewiado­mych przyczyn i nie mając żadnych dowodów na popar­cie swojej tezy, czuł w głębi ducha, że ten na pozór prawdziwy świat jest tylko odbici&m rzeczywistości, a w gruncie rzeczy może kryć się za nim inna rzeczywi­stość, której on nie potrafi odkryć lub też nie ma siły się z nią zmierzyć.

Ale w miarę jak dzieci rosły — dzieci, które miały krew — Michał przekonał się, że nie tylko on ma wątpli-wości co do sensu ich życia i istoty egzystencji. Ernest Rutherford, wysoki chłopiec o wątłej budowie, został naj­lepszym przyjacielem Michała. Ernest miał bystry umysł i bogatą wyobraźnię. Umiał w taki sposób formułować myśli i pytania, że to, co mówił, wydawało się zupełnie oczywiste i Michał wciąż się dziwił, że sam na to wcze­śniej nie wpadł.

To właśnie Ernest wymyślił wspólny termin dla wszyst­kich dzieci i dorosłych, które nie miały krwi. Nazwał ich ,,bezkrwiści". Natomiast tych, którzy mieli krew, nazwał ,,wrażliwi", gdyż, jak wyjaśnił, byli o wiele mniej od tam­tych odporni fizycznie. Ernest też pierwszy zadał pytanie, dlaczego wszyscy znani im wrażliw;] są mniej więcej tego

sennego wzrostu ! prawdopodobnie w tym samym wieku (bezkrwiści bardzo mgliście odpowiadał! na pytania doty-czące czasu) i dlaczego nigdy nie spotkano wśród nich takich, którzy byliby całkiem dorośli lub całkiem mali. Za­stanawiał się też, dlaczego w rodzinie bywa tylko jeden wrażliwy; obliczył, że proporcja bezkrwistych do wrażliwych ma się tak jak dziesięć do jednego, i brał nawet pod uwa­gę ewentualność, że może Londyn sam w sobie tworzy jakiś odrębny świat.

Ernestowi Michał zawdzięczał wiarę w siebie i w swo­je reakcje, to on otworzył przed nim nowe horyzonty i dzięki niemu Michał mógł rozwijać wrodzoną inteligen­cję i zdolności przywódcy, które tak z czasem wszystkich zadziwiły.

Bywali u siebie i spędzali w swoim towarzystwie znacz-ną część dnia. Prowadzili razem w szkole systematyczną kampanię na rzecz nauki czytania. Rzecz dziwna, ale spo­śród innych wrażliwych niewielu się tym interesowało. Mie­li przecież filmy, radio, telewizję. Mieli nauczycieli i ro­dziców, którym mogli zadawać pytania i prosić o udzie­lenie wszelkich wyjaśnień. Na początku było też kilka książek, co dla Michała i Ernesta stanowiło dodatkowy bodziec, zachęcający do jak najszybszego ich poznania. Jeśli chodzi o bezkrwistych, nikt z nich nie przejawiał naj­mniejszych zainteresowań w tym kierunku, lecz chłopców dopingowało to tylko do jeszcze usilniejszych starań.

Szkota był to obszerny budynek przy King Charles the Third Street, nie opodal Strandu. Zatrudniała dziesięciu nauczycieli i uczęszczało do niej ponad stu uczniów. Dzie­ci uczyły się malować, rzeźbić, projektować i szyć ubra­nia, gotować, śpiewać, tańczyć, występować na scenie, grać w piłkę nożną, w hokeja, w tenisa i w krykieta, ro­bić zabawki, meble i rozmaite przedmioty ozdobne, uczyły się tkać, prowadzić uprzejmą rozmowę z osobą płci od­miennej oraz słuchać i szanować starszych.

Nie było natomiast lekcji historii, geografii, fizyki, mate­matyki. Ale czasami, jeżeli ktoś bardzo nalegał, nauczy­cie! odpowiadał na zadane pytanie — odpowiedź jednak była z reguły tak niejasna i wykrętna, że pobudzała tyl­ko do dalszych pytań. Nauczyciele bez trudu mogli znie­chęcić uczniów do przejawiania zbytniej ciekawości. Wraż­

liwych łatwo było urazić, a bezkrwiści umieli boleśnie ich wyszydzać. Na głupie pytanie trudno o mądrą odpowiedź.

Michał przyzwyczaił się do tego, że jest przedmiotem drwin. Śmiech kolegów nie bolał go, chyba że wraz z in­nym! śmiała się też Emilia Bronte, ale to zdarzało się bar­dzo rzadko.

Dyrektorem szkoły był pan Szekspir. Był bardzo stary. Miał siwe włosy. Nawet Ernest nie mógł stwierdzić z całą pewnością, czy pan Szekspir należy do wrażliwych, czy też do bezkrwistych. Wyglądał tak, jak mógłby wyglądać wraż­liwy w bardzo podeszłym wieku, ale przy tym zachowywał się jak bezkrwiści.

Michał i Ernest byli ogromnie zdziwieni, kiedy w końcu udało im się skłonić pana Szekspira, żeby nauczył ich czytać. Michał był już teraz prawie tego wzrostu co nau­czycie! i kiedy w końcu pan Szekspir zgodził się nauczyć ich alfabetu i wyjaśnić, jak należy łączyć litery w słowa, chłopiec z radości miał ochotę podnieść staruszka do gó­ry i uściskać.

Oni dwaj byli jedynymi uczniami, którym pan Szekspir dał kilka początkowych lekcji czytania. Ze wszystkich wraż­liwych jedynie oni mieli na tym punkcie prawdziwą obse­sję. Nauczycie! objaśnił im, jak wyglądają poszczególne litery — a, b, c, d, e, f, g — i dał kilka przykładów łączenia liter w wyrazy, po czym wręczył każdemu z nich ilustrowany elementarz i polecił, żeby sami nauczyli się reszty. Mieli zgłosić się do niego, kiedy już będą umieli przeczytać całą ksiąźkę.

Dygocząc z podniecenia Michał i Ernest przystąpil! do swojego wielkiego zadania. Sami musieli dojść do tego, że w pewnych sytuacjach tę samą literę wymawia się w różny sposób, a czasem niektórych liter nie wymawia się w ogóle, że istnieją takie kombinacje spółgłosek i sa­mogłosek, które w efekcie dają dźwięk, jakiego symbolem mogą być również inne litery.

Była to praca nużąca, bardzo trudna i czasem jak gdy­by pozbawiona sensu. Michał i Ernest bardzo szybko prze­stali szukać logicznego systemu rządzącego budową wy­razów i sposobem wymawiania poszczególnych liter. Po­suwali się jednak wytrwale naprzód, odkrywając fragmen­ty systemu ! ucząc się z nich korzystać.

Pozwolono im zabrać elementarze do domu. Ojciec Mi­chała uważał, że chłopiec mógłby lepiej spędzać wolny czas. Matka martwiła się, że się przemęcza. Żadne z nich nie ofiarowało się z pomocą.

Pewnego dnia po podwieczorku Michał wziął elemen­tarz i poszedł z nim do parku St. James. On i Emilia czę­sto się tam spotykali — zdarzało się to zazwyczaj „przy­padkiem". Lubili ze sobą przebywać. Michał od dawna nie mówił nic o tym, że ją kocha — nie poruszał tego tematu od owego dnia, kiedy jako dzieci obserwowali bitwę powietrzno, a on trzymał ja za rękę i zapomniał pu­ścić latawca.

Było gorące letnie popołudnie i słońce stało jeszcze wysoko na niebie. W parku przebywało niewiele osób, ale Emilia już na niego czekała. Siedziała na trawie, tam gdzie zwykle siadywali — w miejscu, z którego obserwo­wał! kiedyś, jok sterowiec przelatuje na.d Londynem.

Emilia miała na sobie prostą, niebiesko sukienkę za­pinano od góry do dołu na guziczki. Michał zaczął ostat­nio zwracać znacznie większą uwagę na jej stroje. Po­myślał, że w tej sukience jest jej bardzo do twarzy.

— Cześć, Emilko.

— Cześć, MichaJe. Widzę, że maSiZ... ksiąikę!

— To mój elementarz — powiedział z dumą. — Chcesz posłuchać, jak czytam?

— To już umiesz czytać?

— Tylko niektóre słowa. Te-krótsze. Ale niedługo pora­dzę sobie też z długimi.

— Tak się cieszę! — zawołała Emilia. — Odkąd pamię­tam, zawsze chciałeś umieć czytać... Przeczytaj mi te sło­wa, które już znasz, l pokazuj je, żebym widziała, co czy­tasz.

Michał usiadł przy niej i otworzył elementarz.

— Ala i As. Lala Ali - czytał wolno, ale bez zająknię-aia się. - As Ali. Las i lis.

— Wspaniale! Wspaniale! — Emilia z zachwytu klaskała w ręce. - Kiedy już będziesz naprawdę umiał czytać, kie­dy będziesz mógł przeczytać wszystko... nauczysz mnie też?

Michał był zdumiony.

— Nie wiedziałem, że ci na tym zależy. Dlaczego nie starałaś się o to tak jak ja i Ernest?

— Bałam się — wyznała Emilia. — Bałam się kpin. Ty i Ernest nic sobie z tego nie robiliście.

— My jesteśmy jak klowni w cyrku - powiedział Michał z goryczą. — Nie dbamy o to, że się z nas śmieją... Cho­ciaż nie chciałbym, żebyś ty się ze mnie śmiała.

— Nigdy nie będę się z ciebie śmiała — odparła z prze­jęciem. — Przyrzekam ci.

Położyli się z rozpostartymi ramionami na trawie i pa­trzyli w niebo. Przy nagłym ruchu rozpiął się jeden z gu­zików u sukienki Emilii. Michał dostrzegł zachwycającą wypukłość powleczoną gładką, białą skórą. Coś ścisnęło go za gardło. Poczuł, że marzy o tym, aby objąć Emilię. Bardzo chciał obejmować ją i pieścić.

— Dlaczego ludzie są tacy dziwni? — zapytała Emilia. — Dlaczego chcą, żebyśmy coś robili, a czegoś nie robili? Dlaczego istnieje ta różnica, różnica, o której nikt nie chce mówić?

Jej słowa z trudem docierały do Michała. Nie mógł już nad sobą zapanować. Wsunął rękę w otwór jej sukienki i dotknął palcami tej cudownie miękkiej skóry.

Emilia zesztywniała i gwałtownie wciągnęła powietrze. Potem powoli odprężyła się.

— Przepraszam cię, Emilko — wyszeptał. - Nie chciałem tego zrobić. Czy mam zabrać rękę? Czy mam ją za­brać? Tak bardzo chciałem cię dotknąć. Twoje ciało jest... jest... - nie wiedział, co powiedzieć, czuł się jednocześnie dumny, zawstydzony, zmieszany, podniecony i ogromnie zdziwiony.

Emilka leżała przez chwilę nic nie mówiąc. Michał od­ważył się mocniej zacisnąć palce.

— Przyjemnie mi tak z twoją ręką — powiedziała. Jej głos zabrzmiał naraz jakoś inaczej. Zupełnie inaczej. -Przyjemnie mi, kiedy tak ją trzymasz. To takie... takie pod-niecające i miłe... Chcesz tak ze mną leżeć?

— Nie wiem. Chcę. Chcę trzymać cię mocno. Chcę zostać tak z tobą na zawsze.

Objął dłonią jej pierś, a jego palce bawiły się małym, twardym koniuszkiem. Emilka zadrżała, oddychała teraz głośniej i szybciej.

- Michale - szepnęła - Michelle, poczytaj mi. Przeczytaj mi to wszystko jeszcze raz. Chcę się na czymś skupić. Nie mogę o niczym myśleć l Nie mogę o niczym myśleć!

Michał nie cofnąt ręki. Spojrzał do ksiąźk! i zaczął czy­tać zatamującym się głosem:

- Ala i As. Laia Ali. As Ali. Las i lis.

Odłożył ksiąźkę, zwrócił się do Emilki i przysunął do niej, jak mógł najbliżej. Leżał czując ciepło jej ciała, nie cofając ręki z piersi i patrząc w zmienioną twarz dziew­czyny, która stała się nagie twarzą osoby nieznanej.

Potem ją pocałował i było to bardzo przyjemne uczu­cie. Nie przeszkadzało mu, że jego ciałem miotają ja­kieś dziwne, groźne dreszcze, zapomniał o czytaniu, nie obchodzili go bezkrwiści, a sam Londyn wydawał się ja­kimś dalekim, odległym światem.

Rozdział dziesiąty

Michał, Ernest, Horacy, Emilka i Jane nabrali zwyczaju spotykania się w sobotę przed południem w kawiarni na Strandzie. Cała piątka przyjaźniła się i ufała sobie. Wy­myślili na swój użytek własny wspólny pseudonim - na­zwali się Rodziną.

Oprócz Rodziny do kawiarni przychodziło też kilku in­nych wrażliwych. Bywali w niej, na przykład, Charles Dor­win i Dorothy Wordsworth - którzy sami zdawali się two­rzyć mafą własną dwuosobową rodzinę - a poza tym Joseph Uster, James Watt i Mary Kingsley. Rodzina lubiła ich wszystkich i pozostawała z nimi w przyjaznych stosun­kach, nie ufała im jednak tak bez zastrzeżeń, jak sobie nawzajem.

Rodzina, jak to Ernest wszystkim często przypominał, by­ła czymś specjalnym. Składała się z ludzi (słowo ,,ludzie" Ernest wymawiał z nutką cynizmu), którzy ufali sobie bez­granicznie i którzy świadomie nie zdradziliby nigdy żad­nej wspólnej tajemnicy.

Wielu bezkrwistych również przychodziło do kawiarni. Horacy Nelson dla zabawy udawał, że bardzo ich lubi — albo że nie dostrzega żadnej różnicy między nimi a sobą.

Lubił flirtować z dziewczętami. Czasami brał Je na spacer do parku i tam je pieścił i całował. Zapewniał Rodzinę, że żadna z mich nigdy nie opierała się ani nie zdradzała oznak bólu, kiedy gryzł je w usta lub szczypał w pier­si.

Bezkrwiści, którzy przychodzili do kawiarni, byli to prze­ważnie uczniowie szkoły średniej albo znane im osoby dorosłe. Ale czasem trafiali się też obcy.

Jeden z nich usiłował raz zdobyć zaufanie Rodziny. Był to pierwszy bezkrwisty, któremu wyraźnie zależało na nawiązaniu z nią stosunków. Z tego też powodu Michał był podwójnie czujny.

Bezkrwisty miał jasne włosy i był wyższy od wszystkich chłopców z Rodziny. Podszedł do ich stolika z filiżanko kawy w ręce.

- Czy mogę się przysiąść? — zapytał z uśmiechem.

- Żyjemy w wolnym kraju ~ odparł zimno Horacy.

- A w każdym razie - dorzucił Ernest - tak nam mó-w!ą.

Michał siedział obok Emilki. Bezkrwisty usiadł obok niej na ławie z drugiej strony. Michał od razu poczuł do nie­go niechęć.

- Nazywam się Aldous Huxley. Jestem z Gimnazjum Północnego.

Rodzina spojrzała po sobie zdziwiona.

- Nie wiedzieliśmy, że istnieje coś takiego jak Gim­nazjum Północne - powiedziała Jane. - Myśleliśmy, że w Londynie jest tylko nasza szkoła.

- Ach tak - powiedział Aldous Huxley, rozglądając się dokoła, czy nikt nie podsłuchuje — do niedawna my­śmy też byli w podobnej sytuacji. Nie wiedzieliśmy o ist­nieniu Gimnazjum Centralnego.

Ernest popatrzył na niego uważnie.

- Czy macie tam ludzi podobnych do nas? - zapytał, kładąc lekki nacisk na ostatnim słowie.

- Owszem. — Aldous Huxley nachylił się do nich i mó­wił szeptem: — Czy zauważyliście, że nikt nie chce o tym mówić... o tej różnicy? Traktują nas jak dzieci. Nife chcę być traktowany jak dziecko. Chcę wiedzieć, co się za tym kryje. Czy wy nie chcecie się dowiedzieć, o co tu właści­wie chodzi? — Po kole! zajrzał każdemu z nich w oczy.

Michał i Ernest spojrzeli na siebie. Nagle Michat wy­czuł niebezpieczeństwo.

- My się tym nie przejmujemy - powiedział beztro­sko. — Mamy dobrych nauczycieli. Oni nam wytłumaczą wszystko, co trzeba, kiedy już będziemy w stanie to zrozu­mieć.

- Ale czy nie sądzicie, że wchodzi tu w grę jakiś spi­sek? — spytał Aldous. — Nie czujecie, że rozmyślnie nic się wam nie mówi i że wasi rodzice też biorą w tym spisku udział?

- Ależ właśnie... — zaczęta Emilia, ale Michał po­wstrzymał ją, trącając jej nogę pod stołem.

- Wcale tak nie sądzimy — dokończył za nią szybko. — Jest wiele spraw, które nas dziwią. Są rzeczy, których po prostu nie możemy jeszcze zrozumieć. Ale mamy zaufa­nie do swoich rodziców. Jeżeli nie chcą nam o czymś po­wiedzieć, to z pewnością muszą mieć ku temu powody.

Horacy patrzył na niego zdumiony, ale Ernest bez wa­hania podchwycił ton Michała.

- Nie jesteśmy niezadowoleni ani nieszczęśliwi -rzekł. - Bawimy się i używamy życia. Czy wy tam w Gim­nazjum Północnym macie jakieś problemy?

Aldous Huxley przez chwilę był dziwnie zaskoczony, jak gdyby rozmowa przybrała niespodziewany obrót. Szybko jednak odzyskał tupet.

- Weźmy na przykład sprawę czytania. Zauważyliśmy, że oni robią wszystko, żeby nas do tego zniechęcić. Czy nie wydaje się wam to dziwne?

- Niespecjalnie - odparował Ernest. — Czytanie nie jest znowu takie ważne. Wszystkie potrzebne nam infor­macje możemy zawsze uzyskać od nauczycieli i rodziców, a poza tym są przecież filmy, radio, telewizjo... Wiesz, co myślę? Myślę, że wy tam w Gimnazjum Północnym za bar­dzo się wszystkim przejmujecie. Najważniejsze to się do­brze bawić i cieszyć się życiem.

- A ta różnica? Dlaczego nie chcą nam jej jasno wy­tłumaczyć?

- Są dwie możliwości - powiedział Michał. — Albo różnica nie jest istotna, albo jeszcze dla nas za trudna do zrozumienia. Przepraszam, ale musimy już iść. Bardzo miło się nam rozmawiało.

- Może spotkalibyśmy się kiedyś znowu, powiedzmy w przyszłą sobotę? — zaproponował Aldous. - Mógłbym przyprowadzić kilku przyjaciół.

- Wspaniały pomysł, ale niestety jesteśmy w tych dniach dosyć zajęci. Miło nam było cię poznać.

Aldous Huxley został przy stole nad filiżanko kawy z dość mewyraźną miną, jakby nie wiedział, co dalej robić.

Kiedy byli już na zewnątrz, Emilia powiedziała:

- Nie rozumiem, co się dzieje. On pierwszy naprawdę chciał z nami porozmawiać, a wy...

- Nie tutaj — powiedział Michał cicho - nie teraz. Chodźmy do parku. Tam porozmawiamy.

Był ciepły, słoneczny dzień, ale w parku spacerowało tylko kilka osób. Rodzina znalazła odosobnione miejsce na trawie, doskonale nadające się do Ich celu. Usiedli w kółko i wyczekująco spojrzeli na Michała.

- Słuchajcie, co wam powiem — zaczął - a potem możecie mi powiedzieć, że zwariowałem. Emilka ma rację. Aldous Huxley był pierwszy, który naprawdę usiłował z na­mi porozmawiać i właśnie dlatego się go bałem. Powie­dział, że jest z Gimnazjum Północnego, o którym nigdy nie słyszeliśmy. Prawdopodobnie takie gimnazjum rzeczy­wiście istnieje. Jeżeli tak, to je znajdziemy. Ale jest jedna, absolutnie podstawowa zasada, od której zależy prze­trwanie naszej Rodziny. Nigdy żaden bezkrwisty, choćby wydawał się nam nie wiem jak interesujący, nie powinien wydobyć od nas ani jednej pożytecznej informacji.

- Słuchajcie go - wtrącił Ernest. - Michał ma abso­lutna rację. Jesteśmy jak dzieci, jak niemowlęta na ręku, Oni mają nas w swojej władzy.

- Bezkrwisty to bezkrwisty ! kropka - z grymasem nie­chęci dodał Horacy. Zwrócił się do Jane: - Jeżeli ugryzę cię w usta, rozpłaczesz się. Jeśli uszczypnę cię w pierś, krzykniesz. Jeżeli cię uderzę, przewrócisz się. Ale oni nie reagują. Jak wszyscy wiemy, można ich gryźć, szczypać i bić w nieskończoność.

Emilka powiedziała bezradnie:

- Nie możemy żyć w izolacji. Nie możemy spędzić tak całego życia.

- Możemy, musimy i spędzimy — odparł zapalczywie l Michał. - W każdym razie dopóki się nie dowiemy, co to

wsłystko znaczy. Nasza piątka jest sobie bliska. Można powiedzieć, że się wszyscy kochamy. Chyba dlatego wła­śnie nazwaliśmy się Rodziną. Ale jesteśmy czymś więcej niż rodziną. Musimy być czymś więcej. Jesteśmy czymś w rodzaju oddziału wojskowego - nie w tym sensie, że chcemy wojny, ale w tym, że jesteśmy zdecydowani za wszelką cenę odkryć prawdę. Ta prawda może okazać się szaleńcza albo może nas doprowadzić do szaleństwa. Ale musimy do niej dojść ! znaleźć takie wytłumaczenie, które nas zadowoli, a nie takie, które oni chcieliby nam ewentualnie podsunąć. Nie możemy dopuścić do tego, żeby poznali nas lepiej, niż my ich znamy. Nie możemy sobie pozwolić na ryzyko. Każde posunięcie bezkrwistych, każda próba przyjaźni musi być podejrzana.

- Czy ty ich nienawidzisz? - zapytała Jane. - Czy

się ich boisz?

- Boję się - przyznał Michał - nie tyle tego, co nam mogą zrobić, ile tego, czym my właściwie dla nich je­steśmy.

Ernest uśmiechnął się krzywo.

- Może trzymają nas w charakterze zwierząt domo­wych, jak na przykład króliki. A może oni są częścią ja­kiegoś skomplikowanego systemu opracowanego przez ko­goś lub coś specjalnie po to, żeby się nami opiekować. Nie wierzę już w nic, co mi się mówi, nie wierzę ani w wojnę, ani w jakiś świat poza Londynem, w nic. To nie znaczy, że neguję ich istnienie. Po prostu zamierzam wierzyć tylko w to, co sam osobiście stwierdzę lub stwier­dzimy.

- Ernest trafił w sedno - powiedział Michał. - Mogą traktować nas jak dzieci i ukrywać przed nami wszystko, co chcą. Ale my wiemy, że nie jesteśmy już dziećmi. Gry, zabawy i rozrywki nie sprawiają nam już przyjemności. Chcemy czegoś więcej. Chcemy prawdy. Musimy otrząsnąć się z oszołomienia i nie zastanawiać się wciąż nad zna­czeniem snów. Musimy ułożyć plan dochodzenia i rozpo­cząć kampanię, której poświęcimy wszystkie siły, a któ-» rej istnienia oni nie będą podejrzewać... Chciałbym tylko, żebyśmy mieli kogoś, kto nami pokieruje.

Przerwał i spojrzał na swoich towarzyszy. Nie odrywali od niego wzroku.

Ernest odezwał się pierwszy:

- Mamy kogoś, kto nami pokieruje, Michale. Obawiam się, że to twoje zadanie... Ja jestem nie pozbawiony in­teligencji, ale brak mi odwagi - roześmiał się. - Z Hora­cym sprawa ma się wprost przeciwnie. Jeśli chodzi o Jane i Emilkę, to czy odpowiedzialność nie byłaby dla nich za wielka? Zostajesz tylko ty.

Michał rozejrzał się po Rodzinie i nic nie odpowie­dział. Bo i nie było tu nic do powiedzenia. Ktoś musiał wziąć wszystko na siebie. Ktoś musiał popełniać błędy i wiedzieć, że to jego wina, jeżeli coś się nie uda. Ale zdał sobie sprawę, że teraz boi się pięć razy bardziej niż przedtem, l zdał sobie sprawę też z tego, że będzie to musiał zachować dla siebie.

Emilka dotknęła jego ręki ! zdziwiła się, że jest taka zimna.

Rozdział jedenasty

Rodzina była teraz związana ze sobą duchowo. Do czasu sobotniej rozmowy w parku była to tylko grupka przyja­ciół, których połączyła samotność, strach, frustracja, zde­zorientowanie i gorzka świadomość różnicy, jaka dzieliła ich od bezkrwistych. Ale teraz Rodzina stawała się także komórką ruchu konspiracyjnego i komitetem do spraw ucieczki — ucieczki z labiryntu ignorancji, w której bez­krwiści chcieli bez końca utrzymywać wszystkich wrażli­wych.

Na pozór zachowywali się tak jak przedtem, tak jak te­go od nich oczekiwano. Chodzili do szkoły ! z samoza­parciem brali udział we wszystkich zajęciach ! zabawach, które biegły swoim normalnym tokiem. Jak zwykle poma­gali rodzicom w zajęciach domowych. Zajmowali się swo­imi zwykłymi hobby, chodzili do kina, udzielali się towa­rzysko, oglądali telewizję, uprawiali sporty dla zdrowia i robili wszystko, co mogli, żeby dostosować się do ocze­kiwań otoczenia. A!e potajemnie zaczęli układać listę najważniejszych pytań, które wymagały odpowiedzi, proble-

mów, które trzeba było rozwiązać, i przedsięwzięć, których należało się podja.ć.

Michał i Ernest nadal uczyli się czytać i robili znacznie większe postępy, niż przyznawali się panu Szekspirowi. Jednocześnie zaczęli też potajemnie uczyć Horacego, Ja­ne i Emilkę, którzy publicznie nadal nie okazywali żadne­go zainteresowania czytaniem. Po czytaniu przyszła na­turalnie kolej na pisanie. Michał i Ernest szybko nauczyli się przerysowywać kształt liter. W ten sposób mogli za­chować i utrwalić swoje pomysły oraz doskonalić swoje umiejętności na przyszłość, kiedy wreszcie zdobędą praw­dziwe książki zawierające prawdziwe informacje - jeżeli w ogóle takie istnieją.

Pan Szekspir trzymał ich c!ągle na diecie dziecinnych, łatwych książeczek. Michał sądził, że może chce ich w ten sposób zniechęcić i znudzić, żeby w końcu doszli do wniosku, że czytanie to nic ciekawego.

Bezkrwisty czy wrażliwy - ciągle nie byli tego pewni -pan Szekspir był postacią zagadkowa. Przeważnie zacho­wywał się zupełnie jak bezkrwisty. Ale od czasu do czasu ujawniały się inne cechy jego osobowości. Chociaż naj­wyraźniej zniechęcał ich do czytania, jednocześnie pod­sunął im możliwość, że kiedyś — oczywiście kiedy będą już dostatecznie dorośli — uzyskają dostęp do biblioteki. Nie chciał im powiedzieć, gdzie jest ta biblioteka, i chłopcy na próżno przeszukiwali ulice w centrum Londynu, ale po­wiedział im dość, żeby ich przekonać, że gdzieś musi być.

Rodzina zaczęła spotykać się regularnie w celu oma­wiania zadań, jakie sobie wyznaczyli i opracowania na­zwanej tak przez Michała ,,strategii poszukiwań". Spotkań tych nie ukrywano przed rodzicami ani innymi bezkrwi-stymi, nadawano im jedynie pozór zwykłych kontaktów towarzyskich. Dla otoczenia Rodzina była po prostu gru-pą młodych ludzi oddających się normalnym rozrywkom i zajęciom z właściwym dla ich wieku zapałem.

Lista pytań, które wymagały odpowiedzi, było pokaźna. Dlaczego wrażliwi mają bezkrwistych rodziców? Dlacze­go (z ewentualnym wyjątkiem w osobie pana Szekspira) nie ma wrażliwych dorosłych? W jaki sposób powstają wrażliwi? W jaki sposób powstają bezkrwiści? Jak duży

jest Londyn? Czy można wyjechać z miasta? Czy napraw­dę jest w Londynie inne gimnazjum, do którego chodzą wrażliwi i bezkrwiści? Czy jest gdzieś biblioteka? Czy po­za Londynem istnieje naprawdę jakiś świat, w którym są inne miasta i w których toczy się wojna? Czy Ameryka­nie, jeżeli w ogóle istnieją, wylądowali na Marsie, jeśli taki istnieje? Co jest prawdziwe, a co nieprawdziwe? Kto jest przy zdrowych zmysłach, a kto obłąkany?

Wszystko to były pytania-tabu, na które bezkrwiści albo nie odpowiadali, albo wyśmiewali je jako absurdalne lub w najlepszym razie zbywał! je odpowiedzią: jesteście je­szcze za młodzi (albo za głupi), żeby to zrozumieć. Ale, jak twierdził Ernest, jeżeli ktoś naprawdę chce się czegoś dowiedzieć, to znaczy, że jest dość mądry, żeby zrozu­mieć choć część prawdy.

- Całe nasze życie — powiedział Michał pewnego wie­czoru, kiedy Rodzina zebrała się na oświetlonym nabrze­żu Tamizy — usiłowali tłumić nasz intelekt. Zrobili, co mo­gli, żeby osłabić naszą inicjatywę i chęć poznania, l dla­tego nasze zadanie jest jeszcze trudniejsze, bo musimy walczyć nie tylko ze zmową bezkrwistych, ale i z nam! samymi: ze strachem, który nam zaszczepili, z potrzebą bezpieczeństwa i spokoju. — Spojrzał na Emilkę. - Może będziemy nawet musieli walczyć z uczuciami i emocja­mi, jeżeli okaże się, że oslabiają naszą wolę dotarcia do prawdy.

- Słowa, słowa, słowa - powiedział z niechęcią Hora­cy. — Dlaczego się za coś nie weźmiemy? Może byśmy wreszcie coś zrobili? Od razu poczujemy się znacznie le­piej.

- Pod warunkiem, że to nie jest niebezpieczne — doda­ła Jane. — To znaczy naprawdę niebezpieczne.

- Skąd mamy wiedzieć, co jest niebezpieczne? - za­pytał Ernest. - Jeżeli o mnie chodzi, to niewiedza, bo do­prowadza mnie do szaleństwa.

- Horacy ma rację ~ orzekł Michał. - Nadszedł już czas, żebyśmy przystąpili do działania. Jednego jestem pewien: niewiele upłynie czasu, zanim bezkrwiści odkry­ją, że znudziła nam się już rola beztroskich młodych lu­dzi. Ciekawe, co wtedy zrob!ą.

— Jeszcze ciekawsze - zauważył Horacy - jest to, co my mamy robić.

Michał uśmiechnąf się gorzko.

— Horacy, jeszcze pożałujesz tego nawoływania do ak­cji, kiedy będziesz leczył rany. - Odwrócił się do pozo­stałych. - Po pierwsze musimy zrobić to, co powinniśmy byli zrobić już dawno temu. Mam na myśli zwiedzenie Londynu. Wydaje mi się to bardzo dziwne, że dotąd nie pozwolono nam mieć rowerów. Dlaczego? Odpowiedź na­suwa się sama, nie uważacie? Chcą ograniczyć nasze ru­chy do niewielkiej przestrzeni w mieście. Skoro już o tym mówimy, to właśnie przyszło mi na myśl, że wszystkie za­jęcia i wycieczki, na jakie pozwalali, zawsze odbywały się w centrum miasta, nigdy gdzieś dalej. Moglibyśmy ukraść rowery, ale takie otwarte wypowiedzenie wojny naraziłoby nas na kłopoty. Musimy więc wybrać trudniejszy sposób i badać teren pieszo, w miarę możności starając się nie budzić podejrzeń. W przyszła sobotę Emilka i ja wybie­rzemy się na piknik. Tylko że to nie będzie piknik. Pój­dziemy wzdłuż Tamizy możliwe jak najdalej, zanim bę­dziemy musieli zawrócić. Tamiza podobno wpada do mo­rza. Możliwe, że dojdziemy do morza. Nie wiem, bo nie mamy żadnych konkretnych wiadomości nawet o tak pod­stawowych sprawach jak odległość. Może stanie nam na drodze pole siłowe albo też coś innego zmusi nas do po­wrotu. Ale przynajmniej czegoś się dowiemy, choćby tyl­ko tego, że w ciągu jednego dnia niewiele da się zro­bić.

— A co z nami? — zapytał Horacy.

— Wy macie trudniejsze zadanie. Chciałbym, żebyście we trójkę połączyli wysiłki, jeśli chodzi o dwie sprawy:

pierwsza, to systematyczne poszukiwanie biblioteki - za­kładam, że taki budynek musi być jakoś stosownie ozna­czony - a druga, to narysowanie planu głównych ulic Londynu. Kiedy już poradzicie sobie z centrum, idźcie da­lej... Słyszeliście o mapach, prawda? Proporcjonalnie zmniejszane rysunki przedstawiające jakiś obszar. Pamię­tam, że widziałem takie mapy na filmach i w telewizji. W ten sposób uzyskamy w końcu plan Londynu.

— Jeżeli bezkrwiści nie zdołają nam tego najpierw unie­możliwić — dodała Jane.

Ernest westchnął.

- Chciałbym mieć kompas. Widziałem takie na filmach. Wiecie, bezkrwiści muszą być głupi, bo inaczej me do­puściliby do nas informacji o książkach, mapach, kompa­sach i innych rzeczach, których nie chcą nam dać.

Michał milczał przez chwilę, po czym powiedzjat:

- Z drugiej strony być może chcą właśnie, abyśmy wie­dzieli o tym wszystkim, czego nam odmawiają. Może chcą, żebyśmy zdawali sobie sprawę z tego, ile tracimy.

Emilią wstrząsnął dreszcz.

- Zimno mi i zrobiło się już późno. Lepiej wracajmy do domu. Będzie moc pytań. Horacy roześmiał się z goryczą.

- Zawsze jest moc pytań. Ich pytań, nie naszych. Gdy­bym mógł bezkarnie zabić matkę i ojca i mieć wreszcie spokój, naprawdę bym to zrobił.

Nikt nie był zdziwiony tą gwałtowną wypowiedzią. Ni­kogo nie zgorszyła myśl, której Horacy dał wyraz.

Rozdział dwunasty

Michał ! Emilia nie śmieli wyruszyć na piknik zbyt wcze­śnie. Mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Michał miał wprawdzie pewność, że ich działalność badawcza zosta­nie prędzej czy później odkryta, ale wolał, żeby stało się to raczej później niż prędzej.

Emilia mieszkała w małym domku przy Yictoria Street. Przyszedł po nią niezbyt wczesnym rankiem. Pan Bronte wyglądał młodziej i mniej surowo od ojca Michała. Pani Bronte miała trochę ładniejszą twarz niż jego matka, ale poza tym byta do niej bardzo podobna i podobnie ubra­na. Wśród starszych kobiet panowała ostatnio moda na naśladowanie Grety Garbo. Pani Bronte nosiła jej fryzu­rę z ,,Królowej Krystyny".

Emilia miała na sobie białą sukienkę ! słomkowy ka­pelusz z szerokim rondem. Michał pomyślał, że wygląda uroczo. Kiedyś zamieszka z nią w ich własnym domu, z dala od wszystkich bezkrwistych, z dala od wszystkich zmór i koszmarów, z dala od Londynu. Kiedyś...

Poni Bronte przygotowała dla nich koszyk z jedzeniem. Zapytała, dokąd Michał chce zaprowadzić Emilkę. Odpo­wiedział, że do Hampstead Heath. Było to dość daleko, żeby usprawiedliwić całodzienną wyprawę, a jednocześnie dość blisko, aby nie budzić podejrzeń.

Pan Bronte wziął Michała na bok i powiedział, że Emilia to porządna dziewczyna i że nie chciałby, aby przydarzyło jej się coś złego, ma jednak pewność, że Mi­chał jest dorosły i potrafi nad sobą zapanować. Michał odpowiedział zażenowany, że nigdy nie zrobiłby Emilce krzywdy ani przykrości, że bardzo ją lubi i będzie pilno­wał, aby nic się jej nie stało.

Wyglądało to wszystko zupełnie jak scena z filmu. Pa­nu Bronte chyba zależało, aby tak się to właśnie odby­ło.

Przed lunchem nie udało im się zajść daleko. Byli już porządnie głodni, kiedy znaleźli się nad Tamiza. Michał wyjąl z koszyka, który niósł, po jabłku dla siebie i Emil-ki; jedli je podczas marszu.

Minęli Westminster Bridge. Waterloo Bridge, Blackfriars Bridge, Tower Bridge. Między Blackfriars Bridge a Tower Bridge widzieli krótki nalot. Tym razem nie było sterow-ców tylko dwu- i trójpłatowce. Wyglądało to bardziej jak numer cyrkowy niż jak bitwa powietrzna. Cala akcja roz­grywała się dokładnie nad Tower. Rozbite samoloty jak zwykle znikały bez śladu - jakby wchłaniało je niewidzial­ne pole siłowe.

Dotychczas najdalszym miejscem w Londynie, do jakie­go Michał dotarł, było Tower. W miarę jak zbliżali się do nieznanego terytorium, podniecenie Michała rosło. Wkrótce jednak poczuli się zmęczeni i musieli trochę od­począć. Usiedli na niskim murze i pożywili się kanapka­mi i mlekiem. Byli w dzielnicy doków, wielkich pustych budynków, dźwigów i pomostów. Ale nigdzie nie było wi­dać statków. Ojciec Michała powiedział kiedyś, że w cza­sie wojny statki nie mogą zawijać do londyńskiego portu. Michał zastanawiał się, dlaczego. Może nie da się pod­nieść pola siłowego, żeby móc wpuścić statki do środka. Ale kto i jak, w takim razie, zaopatruje Londyn? Michał westchnął. Same zagadki...

Dzień był pochmurny, ale ciepły. Michał nagle uzmy­

słowił sobie, że wokół nigdzie nie ma ludzi. Było to przy­jemne i niezwykle. Przeważnie w pobliżu zawsze ktoś był, choćby tylko jedna lub dwie osoby. Teraz ich nieobecność dawała mu cudowne poczucie wolności. W tej chwili zdał sobie sprawę, że pdkąd minęli Tower nie spotkali żywego ducha. Dziwnel Emilia najwidoczniej myślała o tym samym.

- Prawda, jak miło, że choć raz możemy być zupełnie sami? Ciekawa jestem, gdzie się wszyscy podziali.

— Trudno się chyba spodziewać, żeby ludzie chcieli mieszkać w takiej okolicy — podsunął Michał. — A poza tym, wydaje mi się, że statki już tu nie przyptywają. Więc nie ma nic do roboty... Czy jesteś bardzo zmęczona?

- Nie, już nie - odparła dzielnie. - Czeka nas prze­cież poważne zadanie. Musimy iść dalej. Niedługo już trzeba będzie zawrócić, bo się spóźnimy i będą kłopoty... Niezbyt dobrze nam idzie na razie, prawda? Nic ważne­go nie odkryliśmy, nie rozwiązaliśmy żadnej zagadki.

— Dopiero zaczęliśmy działać na tym polu — powiedział lekko Michał. — Nie można się spodziewać zbyt wiele po pierwszej próbie. Chodź, kochanie. Zrobimy wszystko, co możemy.

- Powiedziałeś do mnie „kochanie". To miło. To bar­dzo miło.

— Jesteś moim kochaniem - oświadczył Michał, zdu­miony wtasną śmiatością. - Ala i As, pamiętasz?

— Ala i As — powtórzyła Emilia. Uśmiechnęła się. — Najpiękniejsze słowa na świecie... Chciałabym, żeby to się zdarzyło jeszcze raz.

- Tak będzie, kochana. Ale nie tutaj, nie teraz. Wypoczęci i odświeżeni ruszyli w dalszą drogę. Michał energicznie parł naprzód. Bardzo chciał, żeby ta wypra­wa przyniosła jakieś rezultaty. Byłoby to ogromnie znie-chęcające, gdyby ich pierwsze przedsięwzięcie nic nie da­ło. Co jakiś czas musiał jednak zwalniać kroku, zdając sobie sprawę, że tempo, jakie narzucił, jest dla Emilii zbyt szybkie.

Czasami musieli oddalać się od rzeki, ale zawsze uda­wało im się wrócić na jej brzeg. Minęli już doki i naraz znaleźli się na otwartej przestrzeni wśród krajobrazu wiej­skiego. Dookoła nic tylko trawa, drzewa, krzewy i ptaki.

W teorii koryto Tamizy powinno byto być tu szersze, ale rzeka wcale nie wydawała się specjalnie szeroka. Prze­ciwnie, wyglądata jakoś niepozornie.

Nadal nigdzie nie byto ludzi. Ani jednej osoby. Abso­lutnie nikogo. Michała nie wiadomo czemu ogarnęło pod­niecenie. Niebo poszarzało, zaczynało się szybko zmierz­chać.

- Michale, powinniśmy już wracać — odezwała się Emil­ka.,

Scisnął ją za rękę.

- Jeszcze tylko chwileczkę. Z pewnością na coś tra­fimy,

W końcu Emilka powiedziała stanowczo:

- Przepraszam cię, kochany, ale muszę odpocząć, l na­prawdę trzeba iść do domu. Jeżeli się za bardzo spóźni­my, mogą nam już nie pozwolić wyjść razem.

- Jak mogliby nas powstrzymać? - zapytał z wściekło-ścią. — Dobrze, Emilko, zostań tu i odpocznij. Ja pójdę jeszcze kawałeczek i zaraz wrócę. A potem razem pój­dziemy do domu.

Teraz i on czuł się zmęczony, rozczarowany, zniechę­cony.

Emilka z wdzięcznością spoczęła na trawie. Położyła się na wznak i wydała westchnienie ulgi. Michał zostawił przy niej koszyk z żywnością i puścił się niemal biegiem naprzód, chcąc za wszelką cenę odkryć coś pożyteczne­go. Rzeka zataczała szerokie koło. Obejście tego zakrętu zajęło mu więcej czasu, niż przypuszczał. Ale to, co zo­baczył stojąc na niewielkim wzgórku, warte było każdego

wysiłku.

Tamiza robiła tu pełny zakręt i płynęła z powrotem. W oddali widać było zarysy miasta. Tamiza nie płynęła do morza. Płynęła z powrotem do Londynu.

Znaczenie tego, co widział, uderzyło go jak obuchem. Depresja minęła, nie czuł już zmęczenia. Był tak podnie­cony, że ledwo mógł ustać na nogach. Zaczął się śmiać histerycznie i kosztowało go to sporo wysiłku, żeby się opanować. Wprawdzie natrafił tylko na jeszcze jedną za­gadkę, ale coś przynajmniej znalazł.

Wrócił pędem do Emilii, z pośpiechu dwukrotnie się po drodze przewracając, bo chciał jak najprędzej podzielić

się z nią tą wiadomośc!ą. 2 początku Emilia po prostu nie chciała w to uwierzyć.

- Ależ to niemożliwe, Michale, zupełnie niemożliwe. Nie może płynąć z powrotem.

- Ale płynie, i zdobędziemy na to dowody.

- Posłuchaj, wiem, że to głupie, ale się boję. Bardzo się boję. Wydaje mi się, że stanie się coś strasznego. . Podniósł ją i pocałował delikatnie, bez namiętności, nie myśląc w tej chwili o jej miękkich piersiach, którymi do niego przywarła.

- Nic takiego się nie stanie, przyrzekam ci. Chodźmy. Musimy skończyć to, cośmy zaczęli. Obiecuję ci, że nie będziemy w domu zbyt późno.

Ciemno zrobiło się na długo, zanim dotarli do dowiów. Ale jednak Michał odniósł triumf, ponieważ zdołał przed zmrokiem odkryć sekret Tamizy. Emilia była bardzo zmę­czona, niemniej posuwała się dzielnie naprzód. Kiedy do­chodzili do Richmond Bridge, zapadał już półmrok, przy Kew Bridge ściemniło się jeszcze bardziej. Księżyc stał już wysoko na niebie, gdy zbliżali się do Chelsea Bridge. Na­stępnym mostem był już Westminster Bridge. Pełne kołoi Nie warto już było iść dalej wzdłuż Tamizy. To nie rzeka, lecz wielki, nierówny krąg bieźącej wody.

Z Chelsea Bridge do domu państwa Bronte na Victo-ria Street nie było daleko, ale Emilia myślała, że ta dro­ga nigdy się nie skończy. Michałowi było jej żal i miał wyrzuty sumienia, że zmusił ją do tak długiego marszu, ale nad poczuciem winy górowała radość z powodu do­konanego odkrycia.

-Kiedy doszli do Yictoria Street, kazał Emilce chwilę od-począć, zanim zaprowadzi ją do domu. Oboje zdawali sobie sprawę, jakie to ważne, żeby nie sprawiała wraże­nia krańcowo wyczerpanej.

Michał wymyślił historyjkę, która miała ich usprawiedli­wić, ! kiedy doszli do domu państwa Bronte, Emilia -z najwyższym wysiłkiem - zachowywała się tak, jakby by­ła całkiem wypoczęta i wracała z uroczego pikniku, Mi­chał natomiast kuśtykał krzywiąc się z bólu.

Przeprosił państwa Bronte za to, że tak późno odpro­wadza córkę do domu, ale niestety miał paskudnego pe-

cha i w Hampstead Heath zw!chnąt nogę w kostce, toteż w drodze powrotnej musiał co chwila stawać i odpoczy­wać.

Pan Bronte dał mu reprymendę mówiąc, że powinien być ostrożniejszy i dopilnować, aby Emilia wróciła do domu o rozsądnej porze. Dodał, że ma nadzieję, iż w przyszłości nic podobnego się nie powtórzy, w prze­ciwnym razie nie będzie mógł więcej powierzyć mu córki. Michał zapewnił pana Bronte, że naprawdę ogromnie mu przykro i na przyszłość będzie bardziej uważny. Pani Bronte chciała opatrzyć mu nogę, ale Michał podzięko-wał jej mów!ąc, że woli poczekać ztym, aż dojdzie ao domu.

Emilia odprowadziła go do furtki. Pocałowała go szyb­ko ! szepnęła: „Kocham cię", po czym uciekła do domu i zamknęła drzwi.

Michał stał patrząc na gwiazdy świecące nad rzeką, która nie była prawdziwą rzeką. Świeciły wysoko na nie­bie nad światem, który może również nie był prawdziwy.

Był zbyt zmęczony, żeby jasno myśleć, ale wiedział, że osiągnął dzisiaj coś bardzo ważnego.

Rozdział trzynasty

- A więc jesteśmy zamknięci — powiedział Ernest ponu­ro. - Tamiza nie jest rzeką płynącą do morza, a to, co nazywamy Londynem, otacza ogromna fosa. Zamiast praw­dy jest kłamstwo, zamiast logiki - nonsens.

Ernest i Michał stali na Waterloo Bridge. Popołudnio­we zdjęcia w szkole już się skończyły. Niedługo będą musieli się pożegnać i iść do domu na podwieczorek.

- Wszystkie te mosty... - powiedział Michał. - Przecież drogi muszą dokądś prowadzić.

— Czy rzeczywiście? - odparł z goryczą Ernest. — Wąt-pię. Coś mi mówi, że nasz mały światek jest pełen sub­telnych zawijasów ! kółek... Czasem czuję się, jak zwie­rzę w ogrodzie zoologicznym albo... albo jak roślina ho­dowana w cieplarni.

Michałowi nagle przypomniały się fragmenty snu, który

miał dawno temu — na długo, zanim zacząl się golić, za­nim odkrył, że okrągłe kształty Emilki mogą być źródłem słodkich podniet. Snu, z okresu dziecięcej niewinności, gdy męczyły go nocne zmory.

Odpowiedział Ernestowi to, co jeszcze pamiętał. Przez chwilę obaj milczeli. W końcu Ernest przerwał ciszę.

- Cieplarnia - powiedział - cieplarnia... Załóżmy przez chwilę coś absurdalnego. Załóżmy, że bezkrwiści w jakiś sposób mają wpływ na nasze sny, a może nawet na nie­które myśli... Twój sen mógł być wywołany specjalnie. Mógł służyć jako coś w rodzaju... w rodzaju przygotowa­nia. - Wzruszył ramionami. - To po prostu taki zwario­wany pomysł pasujący do naszej zwariowanej sytuacji.

- To nic, że zwariowany — powiedział Michał i dodał coś, co zabrzmiało dziwnie - ale jest jakiś nieelegancki. To znaczy, wydaje się nie w porządku. Wydaje się... wy­daje się... Och, nie wiem, co właściwie chcę powiedzieć.

Ernest uśmiechnął się.

- Lubię twój sposób wyrażania się. Nieelegancki. Mu­szę to zapamiętać. Ale ja wiem, o co ci chodzi. Nie po­doba ci się ta myśl, bo jest w niej coś prostackiego. Jednakże pomysł z cieplarnią jest elegancki. Poza obrę­bem tak zwanego Londynu klimat jest zbyt surowy, wia­try za silne, zwierzęta zbyt niebezpieczne dla tak kruchych istot jak my. Czy tak?

- Coś w tym sensie - powiedział Michał. - Jesteśmy więźniami, ale więźniami pod ochroną.

- Przekornymi więźniami pod ochroną - poprawił go Ernest. - Nie chcemy tej ochrony. Jesteśmy tak szaleni, że wolimy ucieczkę w niebezpieczeństwo - jeżeli niebez­pieczeństwo jest ceną wolności. Albo prawdy.

Michał przechylony przez balustradę mostu wpatrywał się w wodę.

- Ile czasu zajęło ci znalezienie biblioteki? - zapytał.

- Około dwóch godzin, nie więcej. Byłem tak zajęty rysowaniem planu, że nie zwracałem uwagi na czas. Bi­blioteka jest na małym śmiesznym placyku zwanym Apol­lo Twelve Sąuare, jakieś dwadzieścia minut od Piccadilly Circus. Jestem pewien, że byłem tam już kiedyś. Dużo spacerowałem po Londynie, zanim powstała nasza Ro­dzina. Ale tego budynku nie zauważyłem.

- Może dlatego, że nie umiałeś jeszcze czytać - pod­suną) Michał.

- Może. Ale jednak powinienem był go zauważyć. To najobskurniejszy budynek na placu. Od góry do dołu za­bity deskami i wygląda, jakby nikt tam nie wchodził przez całe wieki. - Roześmiał się niewesoło. — Dlaczego miał­by wchodzić? Przecież nikt nie chce czytać.

- Oprócz nas.

- Oprócz nas. A my jesteśmy wariaci. Michał ciągle patrzył w wodę.

- W kraju szaleńców człowiek normalny jest waria­tem ~ szepnął do siebie.

- Co powiedziałeś? — w głosie Ernesta brzmiało na­pięcie.

- Och, nic takiego. Przepraszam. Tak sobie rozmyśla­łem i mówiłem do siebie. Przepraszam, Erneście.

- Co powiedziałeś?!

Michał spojrzał na niego zdumiony.

- W kraju szaleńców człowiek normalny jest waria­tem... Powiedziałeś, że my jesteśmy wariaci i...

- Trafiłeś w sedno l - Ernest prawie tańczył z rado­ści. - Zdefiniowałeś naszą sytuację. Sformułowałeś naszą

filozofię.

- Słuchaj, kto się tak upaja słowami? Bezkrwiści nie wyrażają się w ten sposób. Takie słowa słyszysz tylko z ekranu, od ludzi, z którymi nje możesz rozmawiać. Więc skąd wiesz, co one znaczą?

- Bo wiem. Bo zbieram słowa. Porównuję je, opisuję. To precyzyjne narzędzia. Potrzebne do tego, żeby móc myśleć... Co powiesz o tych wszystkich myślach, które mo­gły powstać dopiero, kiedy znalazłeś dla nich odpowied­nie słowa?

Michał roześmiał się z jego zapału.

- Dobrze już, dobrze, Erneście. Uspokój się. No więc, świat jest szalony, a my jesteśmy wariaci, ponieważ jeste­śmy normalni. Niewiele z tego wynika. Trzymajmy się fak­tów. Jesteś pewien, że widziałeś napis: Biblioteka Londyń­ska?

- Całkiem pewien. Przepisałem go sobie. Nie wiedzia­łem przedtem, jak się pisze słowo „biblioteka", ale teraz nie zapomną tego do końca życia.

- l jesteś pewien, że ktoś was śledził?

- Nie. Ale Horacy jest tego pewien. Ja byłem zajęty planem. Horacy jest przekonany, że ktoś za nami szedł. Mówi, że jakiś bezkrwisty nie spuszczał nas z oka przez kilka dobrych ulic, potem zastąpił go inny, a potem jesz­cze inny.

- Czy Jane coś zauważyła?

- Jane myśli, że mogli nas śledzić, ale nie jest pewna. Horacy twierdzi, że bezkrwiści trzymali się zawsze jakieś sto kroków w tyle. Namówił Jane, żeby usiadła i udała, że odpoczywa, dopóki bezkrwisty jej nie minie. Potem wstała i ona z kolei szła za bezkrwistym. Ale Horacy mó­wi, że kiedy skręcaliśmy w następną ulicę, bezkrwisty znikł i jego miejsce zajął następny. Jane nie zauważyła tej zmiany warty.

- Zakładając, że byliście śledzeni, ciekaw jestem, dla­czego Horacy uważa, że byli to bezkrwiści, a nie wrażli­wi?

Ernest uśm!echnął się lekko,

- Jak wiesz, Horacy specjalizuje się w badaniach nad bezikrwistymi. Ja na odległość nie mogę ich odróżnić, a Horacy może, nawet jeżeli nie widzi włosów. Nie wiem, jak to robi, ale byłem świadkiem, jak odróżniał bezkrwi-stych od wrażliwych w grupie stojącej dość daleko.

- Trzeba zatem przyjąć to najgorsze. Byliście śledzeni i przynajmniej jeden bezkrwisty wie, że znaleźliście biblio­tekę - jeżeli to jest biblioteka.

- A czy ciebie z Emilią też śledzono?

- Chyba nie. Nie, jestem pewien, że nie. Byliśmy na­prawdę sami, zwłaszcza poza Londynem. Ciekaw jestem, czy bezkrwiści sądzili. że przeprowadzacie jakieś systema­tyczne poszukiwania, czy też, że wtoczycie się bez celu?

Ernest zastanawiał się przez chwilę.

- Musieli widzieć, że rysuję plan.

- Mogłeś szkicować interesujące fragmenty architek­tury.

- Nie sądzę, żeby się dali na to nabrać.

- Ja też "nie. Ale a nuż? Tak czy owak, jeżeli będzie­my się zbytnio przejmować tym, co bezkrwiści w!edzą lub podejrzewają, to daleko nie zajdziemy. Musimy robić swo­je jak gdyby nigdy nic, dopóki nas nie powstrzymają.

- Albo na wszelki wypadek nie wsadzą do aresztu -dodał Ernest. - Jak gestapo. Michał znów popatrzył w wodę.

- Nie rzeka, a płynie. - Nagle roześmiał się. - To mi się podoba. Bardzo mi się to podoba. Co za ścisłość i dokładność w najdrobniejszych szczegółach... No, chyba już najwyższy czas, żebyśmy poszli do domu i starali się zachowywać normalnie, póki istnieje jeszcze słaba szan­sa, że uda się nam kogoś zmylić.

- Jakie będzie nasze następne posunięcie? - zapytał Ernest.

- Znaleźliście Bibliotekę Londyńska, ale nie wiemy, czy są w niej jakieś książki. Trzeba będzie pójść i sprawdzić.

- Tak szybko? Bezkrwiści będą się tego po nas spo­dziewać.

- To też stanowi część planu - odparł Michał poważ­nie. - Będzie to rodzaj próby. Zakładam, że bezkrwiści będą się spodziewali naszego tam powrotu.

Rozdział czternasty

Był późny wieczór. Matka, ojciec i Michał wrócili właśnie z kina. Byli na ,,Przeminęło z wiatrem". Matka zrobiła dla wszystkich ciepły napój mleczny. Michał popijał go z wol­na.

- Musisz zaraz iść spać, Michale - powiedział oj­ciec. - Zrobiło się późno. Trzeba, żebyś rano był wypo­częty, bo czeka cię szkoła. Czy film ci się podobał?

- Tak, ojcze. Był bardzo dobry... Czy naprawdę w Ame­ryce toczyła się wojna między Północą a Południem?

- Uwielbiam Vivien Leigh - powiedziała matka. — To wielka aktorka. Ale trzeba przyznać, że miała znakomite­go partnera w osobie CIarka Gablea. Tworzyli śliczną parę.

- Czy naprawdę była tam wojna domowa? - nie .ustę­pował Michał.

Ojciec upił spory tyk mleka, choć dla Michała było ono wciąź za gorące. Matka i ojciec jakoś nigdy nie zwracali uwag! na to, czy to, co jedzą i piją, nie jest za gorące.

- No cóż, to ciekawe, o co pytasz - rzekł ojciec. -Oczywiście musisz pamiętać, że filmy to tylko rozrywka. Ważne są w nich uczucia, nie fakty. Każdy kraj, jak są-dzę, przeżywał kiedyś wojnę domową. Amerykanie praw­dopodobnie także. .

~ Ale nie wiesz tego na pewno?

- Synu, musisz przecież zdawać sobie sprawę, że nie sposób pamiętać wszystkiego, co się kiedykolwiek wyda­rzyło. Należy pamiętać rzeczy ważne — te, które dotyczą naszego własnego życia.

Michał westchnąt. Tak to się zawsze kończyło prędzej czy później. Zdecydował; że przypuści niespodziewany atak.

- Czy Tamiza płynie do morza?

- Co za pytanie! Michale, wydaje mi się, że jesteś zmę-czony. Już czas do łóżka. Powinieneś wiedzieć, że rzeki płyną do morza.

- Nie o to pytałem. Czy Tamiza płynie do morza?

- Teraz naprawdę zaczynasz być nieznośny. Powiedzia­łem ci już przed chwilą, że rzek! płyną do morza - w gło­sie ojca brzmiała nuta irytacji. Michał bez trudu ją roz­poznał. Zawsze ta sama nuta irytacji — na sekundę przed ucięciem rozmowy, wybuchem gniewu albo okazaniem po­gardy.

Michał jednak brnął dalej:

- Czy Tamiza jest rzeką?

- Drogi chłopcze! - rozdrażnienie rosło. — Nieraz na­prawdę doprowadzasz mnie do rozpaczy. Wiesz równie dobrze jak ja, czym jest Tamiza. Czasem myślę, że zada­jesz mi te głupie pytania specjalnie po to, żeby mnie roz­złościć. Dość już tego, por-a spać. Nie psujmy tak mile rozpoczętego wieczoru. - Ojciec dopił mleko i wstał.

Tak było zawsze, l tak zawsze będzie - chyba że ktoś w jakiś sposób temu zaradzi.

-- Mam jeszcze jedno głupie pytanie - powiedział Mi­chał bardzo głośno. — W jaki sposób przyszedłem na świat?

Matka zabrała głos:

- Michale, jest już bardzo późno. Chodźmy spać ! zo­stawmy te pytania do jutra, kiedy będziemy wypoczęci. Michał spojrzał na nią ze złością.

- Zwykła odpowiedź. Zaczekaj do jutra. Zacz&kaj,będziesz mógł to zrozumieć. Czekaj! Czekaj! Czekaj! Dość długo już czekałem. Całe moje życie. To czekanie dopro­wadza mnie do obłędu. Może właśnie o to wam chodzi.

Ojciec przerwał mu surowo:

- Nie pozwolę, żebyś mówił do matki tym tonem. Na­tychmiast ją przeproś!

- A co zrobisz, jeżeli cię nie usłucham? Zbijesz mnie? Jestem na to już trochę za duży, ale bezkrwiści są sil­niejsi od wrażliwych, więc pewno mógłbyś to zrobić.

Ojciec był zdumiony. Co dziwniejsze, kiedy się odezwał, głos jego brzmiał jakby trochę łagodniej.

- Co to znowu za pomysły? Jacy wrażliwi, jacy bezkrwi­ści?

Michał czuł, że popełnia nieostrożność, ale już go nic nie obchodziło. Lata spędzone w fałszu, frustracji i igno­rancji wywołały w nim olbrzymie napięcie, które musiał jakoś rozładować. Wziął głęboki oddech.

- Wy jesteście bezkrwiści, a ja jestem wrażliwy. Może to głupie definicje, ale musieliśmy jakoś określić różnicę między wami a nami. Odkąd pamiętam, wy wszyscy usiłu­jecie trzymać nas W niewiedzy. Wygląda na to, że chce­cie otępić nas i uzależnić na zawsze. Ale to jest coś, cze­go nie zniosę. Możecie robić, co tylko chcecie, ale nigdy nie zgodzę się żyć w ignorancji. — Przerwał, chcąc się przekonać, czy jego słowa wywarły jakieś wrażenie, ale twarze rodziców były dziwnie pozbawione wyrazu.

- Wiem, że macie nad nami przewagę - ciągnął z uporem. - My krwawimy przy skaleczeniu, wy nie, nas łatwo jest zranić, was zranić nie sposób, my odczuwamy ból, wy nie czujecie nic, my się męczymy, wy macie nie­wyczerpane zasoby energii. Tyle rzeczy nas dzieli, a jed­nak mówicie, że jesteście moimi rodzicami. Dlatego i py­tam was: jak to się stało, że przyszedłem na świat?

Matka westchnęła.

- Michale, ty wszystko tak komplikujesz. Bądź dobrym chłopcem i poczekaj do rana.

- Jak przyszedłem na świat? Jak przyszedłem na świat? Jak przyszedłem na świat? - Michał nie zdawał sobie sprawy z tego, że krzyczy.

Ojciec usiadł.

— No cóż, chłopcze, wygląda na to, że się uparłeś -w jego głosie nie było już gniewu. - Lubię upór u męż­czyzny. Oznacza on silny charakter... Będę mówił otwarcie. Sądzisz, że cię oszukujemy. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że być może po prostu cię chronimy, osłaniamy?

— Owszem, przyszło mi to do głowy - powiedział Mi­chał znużonym głosem. - Ale nawet jeżeli tak jest, to ja się w tym duszę.

— Chcesz wiedzieć, w jaki sposób przyszedłeś na świat. Dobrze, powiem ci. Wyrosłeś z maleńkiego ziarnka, w któ­rym za.mfcn.ięte było życie — nazwijmy je jajem... Michale, czy pamiętasz, jak byłeś bardzo mały?

— Tak, ojcze.

— Czy uważasz, że mógłbyś wtedy sam sobie radzić?

— Nie, ojcze.

— Oto do czego my jesteśmy, my — bezkrwiści, jak nas nazywasz. Zostaliśmy stworzeni, aby się tobą opiekować, Michale. Zostaliśmy stworzeni, aby cię doglądać, dopóki nie będziesz całkiem dorosły. Owszem, my, jak wiesz, je­steśmy inni. Nie rośniemy tak jak ty, lecz projektuje się nas i wytwarza. Ból ani krwawienie nie są dla nas ko­nieczne. Ale dla ciebie są... Znasz legendę o Overmanie. Ja osobiście w nią nie wierzę, ale ty sam odpowiedz sobie na pytanie, czy coś z tego nie może być prawdą... No, odpowiedziałem już na twoje pytanie, chodźmy teraz spać.

— Tak, ojcze - Michał czul pustkę i śmiertelne znuże­nie. Zdobył się na rzucenie wyzwania, a teraz nie wie­dział, czy zostało ono podjęte, czy odrzucone.

Matka uśmiechnęła się.

— W każdym razie film był bardzo ładny. Chociaż mu­szę powiedzieć, że przygnębił mnie trochę ten ogrom zniszczenia... Michale, wolałabym, żebyś się nie widywał tok często z Ernestem Rutherfordem. Wydaje mi się, że ma na ciebie zły wpływ.

Michał był zbyt zmęczony, żeby się kłócić. Nie miał nawet siły racjonalnie myśleć. Poszedł do łóżka z uczu­ciem, że przynajmniej się.czegoś dowiedział. Rano, kiedy się obudził, zdał sobie sprawę, że właściwie nie dowie­dział się niczego.

Rozdział piętnasty

W sobotę rano Rodzina wybrała się zwiedzić Bibliotekę Londyńską. Nikt z nich nie powiedział rodzicom, dokąd idą, ale też nie usiłowali zacierać za sobą śladów. Prze­rysowano plan Ernesta w kilku egzemplarzach i Horacy zaproponował, żeby każde z nich poszło do biblioteki od­dzielnie i inną drogą, a jeżeli kogoś będą śledzić, powi­nien albo pozbyć się szpiega, albo wrócić do domu. Mi­chał jednak odrzucił ten wniosek, gdyż wolał, aby Rodzina została razem. Bardziej mu w tej chwili zależało na prze­konaniu się, czy bezkrwiści będą próbowali przeszkodzić im w ich przedsięwzięciu niż na zachowaniu tajemnicy.

Skończyło się na kompromisie: Michał, Emilia, Ernest i Jane mieli iść razem, a Horacy w pewnej odległości za nimi, żeby się przekonać, czy grupa nie jest śledzona.

W sobotę było pochmurno i zanosiło się na deszcz. Dziewczęta wzięły ze sobą plastikowe płaszcze deszczowe, a chłopcy nieprzemakalne kurtki. Jane i Emilka zabrały z domu kanapki, Ernest przyniósł torebkę jabłek. Michał wziął elektryczną latarkę ojca, natomiast Horacy, z sobie tylko znanych powodów, niósł krótki, gruby łom.

Deszcz zaczął padać, na długo zanim dotarli do biblio­teki. Niebo pociemniało, powietrze stało się parne, z da­leka dobiegły grzmoty. Po chwili odezwały się bliżej, bły­skawice przelatywały niemal nad głowami idących, a z nieba Iunął ulewny deszcz. Ciepłe krople podcinane wiatrem wciskały się przez każdy otwór ubrania.

Kiedy dotarli do biblioteki, byli już przemoczeni do su­chej nitki. Schronili się w drzwiach, czekając na Hora­cego.

- Czy ktoś za nami szedł? - zapytał go Michał. Horacy potrząsnął głową.

- Z początku tak sądziłem. Między Trafalgar Sąuare ! Piccadilly Circus widziałem bezkrwistą postać płci żeń­skiej, jeżeli w ogóle można użyć tego określenia w sto­sunku do bezkrwistych. Wyglądala... wyglądała jak Edith Evans, ale nie miałem co do tego pewności. W każdym razie ona was najwidoczniej nie śledziła, bo kiedy znikła ze sceny, nikt jej nie zastąpił.

- Jak myślisz, czy ciebie ktoś śledził? Horacy uśm!echnął się.

- Nie, upewniłem się co do tego.

Biblioteka Londyńska wyglądała zupełnie tak samo jak w dniu, kiedy Ernest ją znalazł - zabita deskami, opusz­czona. Stara, obskurna, niepozorna. Zapał Michała przy­gasł. Zaczął podejrzewać, że to wszystko jest jakimś kiep­skim żartem, żartem w stylu bezkrwistych. Pomyślał, że na pewno dawno już zabrano stąd wszystkie książki.

- Nie wydaje mi się, żeby warto było naciskać dzwo­nek - powiedział Horacy. - Trzeba będzie się włamać,

- Ale jednak powinniśmy najpierw zadzwonić — zaopo­nowała Jane. — A nuż... — urwała.

- A nuż w środku roi się od ludzi - rzucił ironicznie Horacy.

- Można to zaraz sprawdzić - powiedział Michał. Na-cisnął dzwonek. Wszyscy usłyszeli, jak jego przeciągły dźwięk odbija się echem wewnątrz najwyraźniej pustej biblioteki.

Burza już minęła, ale nadal padał ulewny deszcz. W pobliżu Apollo Twelve Sąuare nie było widać żywego du­cha. Wszystkie okoliczne domy były chyba równie opu­szczone i zaniedbane jak biblioteka, takie przynajmniej wrażenie odniósł Michał.

Horacy zabrał się za pomocą łomu do desek na drzwiach. Deski przybito dość luźno i oderwanie ich nie sprawiało żadnych trudności. Okazało się, że drzwi nie trzeba wyważać - nie były zamknięte. Ernest nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły i Rodzina weszła do środka.

Na ścianie, tuż przy drzwiach, były dwa kontakty, praw­dopodobnie wyłączniki światła. Michał je nacisnął, ale bez żadnego skutku. Jedynie przez zakurzone szyby wpadało trochę brudnoszarego, zamglonego światła. Wystarczyło go jednak, aby okazało się, że pesymizm Michała.był nie­uzasadniony.

Wewnątrz biblioteka była większa, niż mogłoby się to wydawać z zewnątrz. Dookoła ścian biegły półki. Więk­szość była pusta, ale na niektórych leżały w nieładzie sterty książek.

Setki, może nawet tysiące książek w -nierównych sto­sach. Michał przyglądał im się z otwartymi ustami. Czuł

się jak poszukiwacz skarbów, których oglądat na filmach, w chwili gdy trafiają na legendarną żyłę złota,

Przeciąg zatrzasnął drzwi biblioteki i wszyscy podsko­czyli. Horacy ze śmiechem rozładował napięcie.

— Teraz mam was wszystkich w swojej mocy - zare­chotał złośliwie. - Już wkrótce moja oblubienica, kobie­ta wampir, wyssie z was całą krew.

- Książki - zachłysnął się Ernest. - Książki, książki, książki l

Podszedł do najbliższej sterty i wziął do ręki pierwszą z góry książkę. Z ciemnej, twardej okładki posypał się kurz. Na grzbiecie złotymi literami wydrukowane były ja­kieś słowa. Usiłował je przeczytać w tym ciemnym, niemal wieczornym świetle.

— U... to... p... ia Tomasz Morus... Cudowne! Cudowne! Nie wiem, co to jest, nie wiem, co to znaczy, ale się do­wiem... Potrzeba na to czasu, mnóstwo czasu i może umrę albo zwariuję, zanim skończę, ale chcę przeczytać wszy­stkie książki, jakie tu są.

Michał też wziął do ręki książkę. Tytuł przeczytał bez trudu: „Das Kapitał von Karl Marx". Otworzył ją, ale słowa w środku były niezrozumiałe.

- To jest napisane w innym języku. Ciekawe, co to ta­kiego.

Horacego książki nie bardzo interesowały. Z lekkim po­czuciem wyższości patrzył, jak Jane i Emilia chodzą od półki do półki, ostrożnie dotykając palcami książek, jakby się bały, że mogą w każdej chwili, wybuch nąć. Od czasu do czasu brały jakąś do ręki i zanosiły Michałowi lub Ernestowi, żeby przeczytali tytuł.

Jane znalazła kilka leżących w jednym stosie tomów o tym samym tytule: „Zmierzch cesarstwa rzymskiego" Edwarda Gibbona. Emilii wpadła w ręce „Historia ludz­kości" napisana przez Hendrika van Loona. Michał od­łożył „Das Kapitał" i podszedł do innej półki, skąd wziął „Utopię", ale szło mu to z trudem ! musiał odpocząć.

- Jestem głodny - oznajmił Horacy. - Wy, mądrale, używajcie sobie z książkami, a ja tymczasem coś zjem.

— Najwyższy czas, żebyśmy wszyscy coś zjedli - powie­działa Jane. - Przecież możemy jednocześnie patrzeć na te wszystkie książki... To naprawdę wspaniałe, że znaleźli­

śmy tę bibliotekę. Tak bym chciała umieć płynnie czytać. Erneście, będziesz musiał m! bardzo pomagać.

Na twarzy Ernesta odmalował się wyraz komicznego smutku.

— Tobie pomagać! — odparł zgnębiony. — Moja droga. już z tym. żeby sobie jakoś radzić, będę miał okropne trudności.

Emilia rozdzieliła kanapki i jabłka. Robiło się coraz ciemniej i trudno było czytać nawet duży druk na kar­tach tytułowych i na okładkach. Michał zaczął świecić sobie latarką.

— Ostrożnie z tą latarką — ostrzegł go Horacy. — Bę­dzie ją widać z zewnątrz. Nie ma potrzeby zawiadamiać wszystkich wścibskich bezkrwistych, że tu jesteśmy.

— Wiem, co zrobię — zawoła? podekscytowany Ernest. — Przygotuję sobie zestaw książek do czytania i wezmę je do domu. Po przeczytaniu odniosę je tu z powrotem i wezmę inne.

— Myślisz, że to rozsądne? - zapytała Emilia.

— Czemu nie? Nikt tu nie przychodzi, to jasne. Niko­mu nie zależy na książkach, tylko nam.

— Czy masz je gdzie schować? — zainteresował się Michał.

— Nie, ale znajdę jakieś bezpieczne miejsce, to chyba nic trudnego. — Skończył jeść jabłko i pogrążył się w lek­turze, usiłując zgłębić poezje Tennysona.

Michał przeszedł przez bibliotekę, jego kroki odbijały się echem od drewnianej posadzki. Bez żadnego specjal­nego powodu przypomniał .sobie nagle to, co powiedział do Ernesta na Waterloo Bridge. W kraju szaleńców czło­wiek normalny jest wariatem.

Rozejrzał się po d,użym ciemnym pokoju, po półkach ze sterta mi ;ksiiążek, które wyglądały, jakby je tom w po­śpiechu rzucono i zostawiono na pastwę losu. Spojrzał na czwórkę przyjaciół: jedli kanapki i jabłka, otoczeni milionami utrwalonych na papierze słów, które potrafią odczytać tylko z największą trudnością. Pomyślał o rzece, która nie jest rzeką, i o rodzicach, którzy bardzo róźnią się od swoich, tak zwanych, dzieci... Tak, to naprawdę kraj szaleńców. Pozostawało jednak ważne pytanie: jak stwierdzić, kto jest normalny? l jeżeli w ogóle można

być normalnym w takim niezrozumiałym świecie, to jak długo?

Głowa bolała go od myślenia i wysiłku, jaki koszto­wało go czytanie. Był zmęczony zagadkami, walka i tą dziwną izolacjo, w jakiej żyli wrażliwi, samotnością, któ­ra popychała ich do tego, aby zastąpili sobie rodzeństwo, nauczycieli, a nawet rodziców. Był zmęczony odpowie-dz!alnością za Rodzinę. A także tym, że to uczucie zmę­czenia jeszcze długo będzie mu towarzyszyć.

Westchnął i skierował światło latarki na najbliższy stos ks!ążek. Jedna z nich zwróciła jego uwagę. Wziął ją do ręki. Wolno, z wysiłkiem przeczytał tytuł, l magle zapo­mniał o zmęczeniu. Serce z całej sMy zaczęło mu wałić w piersiach. Wiedział — teraz wiedział ponad wszelką wątpliwość - że żmudny proces nauki czytania sowicie im się opłaci. Tytuł ksiąźki, którą trzymał w drżącej dłoni, brzmiał „Historia świata". Autorem był niejaki H.G. Wells.

Michał usiadł na podłodze i z lubością przerzucał stro­ny książki. Gdzieniegdzie jakieś słowo przyciągnęło jego wzrok - słowo, które rozumiał. Zapomniał o bibliotece, o Rodzinie. To była właśnie ta książka. Był tego pewien. To była ta ksiąźka. „Historia świata"! Już same te sło­wa miały w sobie magiczny urok. Nareszcie wszystkie ta­jemnice wyjdą na światło dzienne, a zagadki zostaną rozw!ązane. Ogarnęło go upojenie. Był oszołomiony i pod­niecony możliwościami, jakie ta książka przed nim otwie­rała.

Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś do niego mówi i cią­gnie go za ramię. Była to Emilia. Mimo półmroku do­strzegł, że jest bardzo skonsternowana.

- Przepraszam cię, nie wiedziałam, ż® jesteś aż tak za­myślony... Dałam tę ks!ążkę Ernestowi i prosiłam, żeby mi przeczytał, co to jest. Spojrzał na nią i zrobił bardzo zdziwioną minę, ale nie chciał nic powiedzieć. Radził zapytać ciebie. Nie uważasz, że to dziwne?

Michał wstał i automatycznie wsadził „Zarys historii świata" do kieszeni.

Wziął książkę z rąk Emilii i poświecił latarką na kartę tytulową.

Niepewnym głosem przeczytał wydrukowane tam słowa:

- Emilia Bronte - „Wichrowe Wzgórza".

Rozdział szesnasty

Michał patrzył na ks!ąźkę, którą trzymał w ręku, jakby mogła za chwilę wybuchnąć. Emilia Bronte! Nigdy nie przyszło mu do głowy — tyle rzeczy nigdy nie przyszło mu do głowy! — że mogłaby istnieć jakaś inna Emilia Bronte. l to taka mądra, żeby napisać książkę składającą się z wielu tysięcy słów — ta niespodziewana świadomość wprawiła go w ogromne zmieszainie.

Otworzył książkę i skierował latarkę na stronę zatytu­łowana „Rozdział pierwszy". Z pewnym trudem i mozoląc się nad niektórymi słowami, jak „sąsiad" i „utrzymywać", przeczytał na głos kilka pierwszych zdań: „Wróciłem wła­śnie z wizyty u mego gospodarza, sąsiada-samotnika, z którym będę musiał utrzymywać stosunki. Okolica na­prawdę piękna! W całej Anglii nie znalazłbym chyba dru­giego tak odludnego miejsca". *

Zamknął ksiąźkę i spojrzał zamyślonym wzrokiem na sto-jącą przy nim Emilię.

- Co to znaczy? — zapytała.

- Nie wiem. Musiałbym przeczytać trochę więcej i zo­rientować się w sposobie użycia poszczególnych słów.

- Nie miałam na myśli książki. Chodzi mi o to, w jak! sposób ktoś inny może nazywać się dokładnie tak samo jak ja. Sądziłam, że dwie osoby nie mogą się tak samo nazywać.

Michał westchnął.

- Tego też nie wiem. Przepraszam cię, Emilko. Jeśli chodzi o niewiedzę, jestem prawdziwym ekspertem... Nie wiem, dlaczego nigdy nie przyszło mi do głowy, że takie same imiona i nazwiska może nosić więcej osób niż jed­na. - Roześmiał się gorzko. — Bo ja wiem, może gdzieś tam istnieje wiele Emilii Bronte. Specjalizuję się jedynie w ignorancji.

- Może ona już nie żyje - podsunął Ernest.

- Kto?

- Ta Emilia Bronte, która to napisała. Mogła umrzeć już dawno temu, ks!ążka jest bardzo stara.

- Prawdopodobnie.

* Przekład Janiny Sujkowskiej.

- Może... - zastanawiała się Emilia - może jest ja­kiś powód... jakiś związek miedzy naszymi imionami.

- Ciekawe, czy ona należała do wrażliwych — zabrał głos Horacy. - Pewno nie. Jeżeli umiała czytać i pisać i potrafiła złożyć do kupy tyle słów, żeby zrobić z tego książkę, to założę się, że jak nic należała do bezkrw!-stych.

Michała ogarnęłoi dziwne przeczucie.

- Nie należała do bezkrwistych. Nikt z tych, co na­pisali te ks!ążki, nie mógł być bezkrwisty. Bezkrwistych nie obchodzi czytanie ani pisanie, im nie potrzeba ksią-źek. Tylko wrażliwi ich pragną i potrzebują. - Olśniła go nagle pewna myśl. — Mamy tu współtowarzyszy. Ludzi tego samego gatunku i pokroju, co my. Teraz, kiedy zna­leźliśmy ksiąźki, wszyscy nauczymy się płynnie czytać i do­wiemy się, co inni wrażliwi myśleli, czego chcieli i co ro­bili... Tak czy owaik, Emilia ma rację, może jest tu jakiś związek.

- Popatrzmy na ich nazwiska — zaproponował Ernest. — Najlepiej zróbmy to razem, jest już tak ciemno, że nie obejdziemy się bez latarki.

Horacy wyraźnie zaczynał się nudzić.

- Wy czytajcie nazwiska, a ja rozejrzę się, czy nie ma tu innych ciekawych rzeczy. Nie sądzę, żeby te książki na wiele się wam przydały.

Chociaż Emilia i Jane nie umiały nawet rozróżniać na pierwszy rzut oka kształtu poszczególnych liter, zostały przy Michale i Erneście, wertując sterty ksiąźek w nadziei. że może w jakiś sposób uda 1m się coś znaleźć.

Zanim dokonano następnego odkrycia, upłynęło jednak sporo czasu. Niebo, widoczne przez brudne szyby okien­ne, było już ciemne nie z powodu zasnuwających je chmur, lecz z powodu nadchodzącej nocy.

To właśnie Ernest pierwszy zobaczył tę książkę i na­tychmiast rozpoznał słowo, które natrętnie rzuciło mu się w oczy. Tym słowem było nazwisko „Rutherford". które stanowiło tytuł książki.

- Rutherford l — Ernest wymówił to tak, jakby wypo­wiadał to słowo po raz pierwszy w życiu. Otworzył ksiąź-kę i spojrzał na pierwszą stronę. Przeczytał napis pod ty­tułem: „Relacja o życiu i pracy Ernesta Rutherforda, ba­

rona Rutherforda z Nelson, odznaczonego Orderem Za­sługi, uczonego i geniusza".

- Rutherford - powtórzył za nim Michał. - Uczony ! geniusz... Najpierw Emilia Bronte, teraz Ernest Ruther­ford... Czy wszystkie nasze nazwiska naleźą do innych wrażliwych? - Westchnął. - Jest tu tyle ksiąźek, które trzeba przejrzeć. Będziemy musieli nieraz tu wracać. Tak marzyłem o ks!ąźkach, a teraz, kiedy już je mamy, czuję lęk.

Jane przyszła do głowy dziwna myśl.

- Ciekawa jestem, czy ci inni wrażliwi nie są krew­nymi Ernesta i Emilki? - Zawahała się. - Mów! się, że to bezkrwiści są naszymi rodzicami, ale przecież są do nas tak niepodobni... To głupi pomysł, ale czy to możliwe, że­by tamci wrażliwi mieli coś wspólnego z Emilką i Erne­stem ?

Zapadła cisza. W końcu Michał przemówił:

- Powiem wam, co myślę. Myślę, że ludzie, którzy na­pisali te ksiąźki - wszyscy ci ludzie - są naszymi praw­dziwym! rodzicami. Myślę, że bezkrwiści tają przed nami prawdę o nas samych, ponieważ ta prawda jest dla nich niekorzystna.

Wszyscy zapomnieli o Horacym. Nagle gdzieś z daleka usłyszeli jego głos.

- Przynieście latarkę! - wołał. - Straciłem orientację w tych ciemnościach.

- Gdzie jesteś?

- Na drugim końcu biblioteki są drzwi ze schodami wiodącymi na dół. Zszedłem po tych schodach, a teraz mię wiem, którędy wrócić.

Michał poprowadził ich w kierunku głosu. Bateria la­tarki wyczerpywała się, jej światło nie było już jaskrawo-żółte, lecz bladopomarańczowe. Oprócz drzwi wejściowych w bibliotece znajdowało się jeszcze troje innych drzwi. Jedne stały otworem - z pewnośoią to właśnie przez nie wyszedł Horacy.

Schody były długie i strome. Michała zdziwiło, że Ho­racy w tych ciemnościach nie przewrócił się na nich i nie poturbował. Nawet przy świetle latarki on i pozostali mu­sieli poruszać się bardzo ostrożnie. Znaleźli Horacego w jednym z dwóch korytarzy wiodących do stóp schodów.

Ściany i sufit były tu nagie, przewodów elektrycznych do tego miejsca nie doprowadzono. Najbardziej zdurrnewa-jące było jednak to, że te podziemne korytarze sprawiały wrażenie, jakby biegły daleko poza obszar biblioteki, a może nawet poza obszar całego Apollo Twelve Sąuare.

Michał wraz z przyjaciółmi usiłował zbadać korytarz, w którym znaleźli Horacego, i przekonać się, dokąd pro­wadzi. Szli nim przez dłuższy czas, aż Ernest stwierdził, że muszą już być mniej więcej w połowie drogi do Pic­cadilly Circus. Ale latarka dawała już bardzo nikłe świat­ło i Michał nie chciał narażać Rodziny na znalezienie się w ciemnościach.

Wrócili więc do biblioteki nie dowiedziawszy się, do-kąd biegną te korytarze ani do czego słuźą. W obszer­nym wnętrzu biblioteki było już prawie tak ciemno, jak pod ziemią.

Emilia ujęła Michała za rękę.

— Chyba powinnam już iść. Obiecałam mamie, że wcze­śnie wrócę. Myśli, że poszliśmy do kina.

— l tak nie ma sensu zostawać tu bez światła — od­parł Michał. - Musimy przyjść jeszcze raz odpowiednio wyposażeni.

Horacy był podniecony.

— Te korytarze muszą dokądś prowadzić. To może oka­zać się bardzo ważne. Nie mogą przecież po prostu biec w kółko bez celu.

— Mogą - odparł Ernest. - Ale mam przeczucie, że tak nie jest. Odkryliśmy tu chyba coś jeszcze oprócz książek co bezkrwiści chcieli na razie utrzymać przed nami w te jemnicy.

Michał ze smutkiem patrzył na przygasające światło la­tarki.

— Zaraz zgaśnie. Wybierzmy sobie jakieś książki, dopó­ki jeszcze coś widać. Potem pójdziemy stąd wszyscy ra­zem.

Musieli przytykać latarkę do grzbietów książek, żeby móc. odczytać tytuły.

Michał miał już „Historię świata". Dopisało mu szczę­ście i w tej samej stercie znalazł inną książkę na ten sam temat: „Historię Anglii". Ernest wziął „Ruther-forda" i „Słownik literatury angielskiej", o który się do­

słownie potknął ! przewrócił, oraz „Utopię". Emilia zatrzy­mała „Wichrowe Wzgórza". Jan® znalazła „Księgę dżun­gli". Horacy nie wziął nic. Nie umiał czytać i wcale nie chciał się nauczyć. Jeżeli w książkach będzie cos cieka­wego, Michał i Ernest na pewno nie o.mieszkają mu o tym opowiedzieć.

Światło latarki było już tak słabe, że musieli trzymać się za ręce i szukać po omacku wyjścia z biblioteki. Deszcz ustał, wiatr się uspokoił, wieczorne powietrze by­ło czyste i rześkie.

Michał i Ernest nie posiadali się z radości. Nareszcie znaleźli coś do czytania.

Rozdział siedemnasty

Michał ukrył swoje ksiąźki w łazience. Uznał, że to naj­lepsze i najbezpieczniejsze miejsce. Wanna była obudo­wana płytkami. Z jednej strony płytka lekko odstawała, przytrzymywały ją jedynie dwie luźne śrubki, które można było z łatwością odkręcić pilnikiem do paznokci.

Najlepiej było trzymać książki za obudową wanny, gdyż w pokoju równie dobrej skrytki nie znalazł - mógłby je ewentualnie ukryć za kratką wentylatora, ale to miejsc® zbyt rzucało się w oczy. Toteż książk! zostały ukryte w ła­zience i wieczorna kąpiel Michała trwała teraz dłużej niż zazwyczaj.

; Mógł oczywiście nie kryjąc się z tym wziąć książki do swojego pokoju. Zastanawiał się, dlaczego tego nie zro­bił. Powodem nie był jedynie lęk przed ich utratą. Więk­szym lękiem przejmowała go myśl, że bezkrwiści dowiedzą się, iż ma on teraz dodatkowe źródło informacji oprócz radia, telewizji ! niejasnych odpowiedzi ojca.

„Historia świata" była ks!ąźką niełatwą. Występowa­ło tu dużo słów, których Michał nie umiał wymówić al­bo zdawał sobie sprawę, że wymawia je źle, i wiele sfów, których znaczenia jedynie się domyślał. Nie próbował na­wet czytać książki strona po stronie. Ze spisu treści zo­rientował się, jakie rozdziały będą dla niego najciekaw­sze. Już sam spis treści stanowił rodzaj przedestylowanej

historii, dając rozpiętość zagadnień od fascynujących ty­tułów jak: „Początki życia" ! „Pierwsi prawdziwi ludzie" do „Rewolucja przemysłowa" i „Druga wojna światowa".

Każde posiedzenie nad ksia.żkami było dla Michała za­jęciem wyczerpującym, lecz niosącym ze sobą wciąź nowe rewelacje. Zamykał się w łazience, puszczał wodę i przy jej zagłuszającym akompaniamencie odkręcał pilnikiem do paznokci śrubki obudowy. W miarę jak łazienka wypeł­niała się parą, dokonywał wstrząsających odkryć, które czyniły mu w mózgu taki zamęt, że zaczynała go boleć głowa i marzył o kimś kompetentnym, komu można by zadać choćby kilka pytań.

Ale nikogo takiego nie było. Musiał sam odpowiadać sobie na pytania albo, nie zrażając się, żmudnie szukać odpowiedzi na kartach książki. Nie miał wątpliwości, że prawda — a w każdym razie ta jej część, którą można stwierdzić z całą pewnością — jest zawarta w dwóch książkach, jakie posiadał. Czasami porównywał informacje pochodzące z jednej z informacjami podawanymi przez drugą. Ich zgodność nie dziwiła go, był zdziwiony tylko wtedy, kiedy informacje się różniły.

W żadnej z nich nie znalazł wzmianki o istnieniu dwóch gatunków ludzi: wrażliwych i bezkrwistych. Była tylko mo­wa o ludziach jako takich — o ludziach, którzy żyli i umie­rali w dziwnych, czasami dramatycznych okolicznościach. Niemniej dokonał innych odkryć, iktóre eksplodowały w nim z siłą pocisków wybuchowych.

Dowiedział się, że królowa Wiktoria od dawna już nie żyje, a Sir Winston Churchill nigdy nie był jej premie­rem, że druga wojna światowa się skończyła, że Londyn jest ogromnym, kipiącym życiem miastem, w którym miesz­ka kilka milionów ludzi. Nie było natomiast nic o wypra­wie na Księżyc, o amerykańskiej ekspedycji na Marsa, o polach siłowych chroniących stolice państw ani nawet najmniejszej wzmianki na temat legendy o Overmanie.

Michałowi kręciło się w głowie. Mieszkał1 w mieście, które z pewnością nie miało milionów mieszkańców -najwyżej kilka tysięcy — był świadkiem wojny, która się dawno skończyła, a na tronie zasiadała królowa, która umarła, zanim jeszcze się ta wojna zaczęta.

W co ma wierzyć? W otaczającą go rzeczywistość czy

w świat opisany w tych dwóch zdum!ewających książkach? Czasami, dręczony n!epewnośćią, zaczynał myśleć, że mo­że rodzice mają rację. Prawda - jakakolwiek prawda — może być zbyt przerażająca, zbyt niebezpieczna dla wraż­liwych. Może bezkrwiści rzeczywiście chronią wszystkich wrażliwych - chronią ich przed faktami zbyt strasznymi, aby o nich mówić.

Ale później znów wracał do „Historii świata" i „Historii Anglii", a zawarte w nich jasno sformułowane stwierdze­nia oraz pokrywające się ze sobą informacje przekonywa­ły go, że prawda kryje się w tych zadrukowanych stroni­cach, a nie w otacza jącym go świecie.

Złe sny, które od dłuższego czasu nie nawiedzały już Michała, teraz znów wróciły. Pewnej nocy obudził się z krzykiem i matka starała się go uspokoić tak, jak to robiła, kiedy był mały. Ale w jej ramionach nie znalazł spokoju, tylko strach i niechęć wywołaną zetknięciem z o-sobą bezkrwisto. Od tej pory Michał spał z głową pod kołdrą albo przykrywał się poduszką, żeby nikt nie słyszał, gdyby znów miał krzyczeć przez sen. Często wprost się przez to dusił.

Ojciec stwierdził, że Michał źle wygląda, i zapytał, co mu dolega. Przez krótką okropną chwilę Michał miał chęć ze wszystkiego mu się zwierzyć. Już to samo przyniosłoby mu ulgę, rozładowało napięcie - bez względu na reakcję ojca. Ale Michał stłumił w sobie tę chęć, stłumił ją raz na zawsze.

Miał wewnętrzne przeświadczenie, że autorzy ksiąźek. które czyta, musieli należeć do tego gatunku, co i on -do wrażliwych. Czuł, że to ich świat jest prawdziwy, nie je­go. Czuł, że rodzice i inni bezkrwiści są strażnikami ma­łej grupki wrażliwych, których jedyna nadzieja na prze­trwanie tkwi w odkryciu prawdy i jej zaakceptowaniu.

Toteż nic ojcu nie powiedział. Zamykał się z ksiąźkami w małej, pełnej pary łazience, usiłując na własną rękę odróżnić fantazję od faktów. Zmuszał się do wiary, że jest przy zdrowych zmysłach ! że prawdy w każdym wypadku należy poszukiwać dla niej samej. Starał się zachowywać normalnie i robić, co do niego należało. Przede wszystkim zdecydowany był ukrywać nowo zdobytą wiedzę przed wszystkim! oprócz Rodziny. Dziewki lekturze dowiedział się,

że książki uważano niegdyś za groźną broń, że palono je i niszczono, a ich autorów i czytelników prześladowa­no. Może w świecie, w którym on teraz żył, książki nadal były bronią. Jeżeli tak, to on jej użyje. Uzbroi się w idee.

Pewnego wieczoru Michał jak zwykle poszedł do ła­zienki i zamknął za sobą drzwi. Odkręcił kurki nad wan-ną, po czym rozmontował obudowę.

Książek nie było.

W pierwszej chwili stanął ogłuszony. Potem ostrożnie przykręcił znów płytę i usiadł na krawędzi wanpv, roz-myślając nad tym, co zaszło.

A więc wiedzą. Wiedzieli przez cały czas. Wydał się sobie głupi i dziecinny, policzki zapłonęły mu ze wstydu. Pokazali mu, że jest jeszcze dzieckiem, a oni nadal pa-nują nad sytuacją. Krótko mówiąc, chciał umrzeć.

Ale po chwili... po chwili znalazł gorzką pociechę. Nie mogą przecież wiedzieć, ile on już wie- lub czego się domyśla. Nawet gdyby udało im się usunąć wszystkie książki z Biblioteki Londyńskiej, nie będą w stanie usunąć mu z pamięci tego, czego się dowiedział. To zawsze już jest cos.

Michał nie wspomniał rodzicom o książkach. Oni też nie poruszyli tego tematu. Postanowił, że w najbliższym czasie wybierze się znów do biblioteki.

Rozdział osiemnasty

W sobotę wieczorem Ernest i Michał ukradli sprzed kina Odeon na Leicester Sąuare dwa rowery i zostawili je na stojakach przed Westminster Abbey. W niedzielę wcze­snym rankiem spotkali się tam, zaopatrzeni w żywność na cały dzień. Tym razem wybierali się na ekspedycję zme-chanizowaną.

Przedtem sami po kryjomu nauczyli się jeździć na ro­werach. Ojciec już od dłuższego czasu przyrzekał Micha­łowi, że wkrótce pozwoli mu używać roweru. Ale jak zwyk­le było wiele powodów, dla których ni® mogło nastąpić to już teraz i Michał szybko zdał sobie sprawę, że będzie musiał poradzić sobie sam. Rodzice Ernesta również zwle­

kali z załatwieniem tej sprawy. Rowery były cenne, po­nieważ toczyła się wojna, i powinni z nich korzystać je­dynie ludzie dorośli i odpowiedzialni.

Wobec tego Ernest i Michał sami nauczyli się jeździć w tych rzadkich chwilach, kiedy mieli dostęp do jakiegoś roweru, a właściciela nie było w pobliżu.

Niedzielny poranek był zimny, ale pogodny. Spotkanie przed Westminster Abbey nastąpiło jeszcze przed nabo­żeństwem porannym. Michał zdawał sobie sprawę, że bę-dą ,z Ernestem zwracać na siebie uwagę, ale jednocześnie ta wczesna godzina dawała im szansę na wydostanie się z centrum Londynu, bez napotkania kogoś znajomego.

Obaj odczuwali podniecenie. Ernest był przekonany, że, podobnie jak Tamiza, wszystkie drogi wychodzące z Lon­dynu będą zawracać i biec z powrotem. Michał nie był tego taki pewien. Sądz!ł, że musi istnieć jakiś sposób na wydostanie się z miasta.

Przejechali przez Westminster Bridge nie spotykając po drodze nikogo. Właściwie przez cały czas nie widzieli żywej duszy, co, jak to Ernest określił, było „statystyczną niedorzecznością".

W pierwszym etapie jazdy, który zaostrzył ich apetyty na śniadanie, wyjechali daleko poza znaną część Lon­dynu, Po obu stronach drogi c!ągnęły się domy, sklepy, kawiarnie, ogrody. Przecinały ją inne, podobne drogi. Ale nigdzie nie było śladu ani bezkrwistych, ani wrażliwych. Michałowi przypomniały się widmowe miasteczka Dzikiego Zachodu, jakie widywał w westernach. Wokół panowała cisza i pustka.

Zatrzymali się na śniadanie w jakiejś kawiarni. Drzwi zastali otwarte, ale w środku było pusto. Wszystko pokry­wała gruba warstwa kurzu. Wyglądało to tak, jakby nikt nie był tu od lat.

- Wciąż jesteśmy w kraju szaleńców — zauważył po­nuro Ernest. - A ja czuję się w dostatecznym stopniu wariatem, aby to znaczyło, że jestem przy zdrowych zmy­słach. Chodźmy zobaczyć, co tu jest.

Na górze znaleźli dwa puste pokoje — nie było w nich nawet mebli — a na tyłach domu znajdował się otoczo­ny wysokim murem, zarośnięty chwastami ogródek.

Usiedli tam, jedząc chleb z serem i rozmawiając. Opo-

władali sobie, czego się dowiedzieli z przeczytanych ksią-

żek.

- Tamten Ernest Rutlierford to byt bardzo mądry gość -

powiedział Ernest. — Gdyby nie jego odkrycia w dziedzi­nie fizyki atomowej, nie byłoby w ogóle energii jądrowej. Michał spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.

- Fizyka atomowa? Energia jądrowa? Co to jest?

Ernest westchnął.

— Sam dobrze nie wiem. Ale wiem, że istniały napraw­dę. Musiały istnieć. Eksperymenty, które on przeprowadzał, wyniki, które osiągat, są zbyt... zbyt finezyjne, żeby można

je było wymyślić.

— Finezja! — Michał roześmiał się chrapliwie. - Jeśli chcesz, to mam dla ciebie bardzo finezyjne nowiny. Ten wielki, pusty Londyn, który znamy, ma miliony mieszkań­ców. Tak twicrdzą książki. Królowa Wiktoria umarła na długo przedtem, nim się zaczęła wojna, którą teraz pro­wadzimy. chociaż według danych z książek ta wojna skończyła się już dość dawno. Londyn wtedy wielokrotnie bombardowano, zabito moc ludzi i zniszczono mnóstwo domów. Tak napisane jest w tych ks!ążkach.

Ernest milczał przez chwilę. Potem powiedział:

— My jesteśmy prawdziwi, fakty opisane w książkach są prawdziwe i Londyn, w którym mieszkamy, istnieje na­prawdę. Ale...

— Ale nasz Londyn nie jest tym właściwym Londynem.

Ta królowa Wiktoria, z pewnością należąca do bezkrwi-stych, nie jest właściwą królową Wiktorią... To wszystko tworzy jakby... jakby nieudaną makietę.

— Albo też makietę, której niedokładności zostały do-kładn.ie zaprojektowane — dodał Ernest. - Wiesz, Michaile, czasami myślę, że wcale nie jesteśmy na Ziemi. Szukając prawdy, muszę uciekać się do fantazji. Wyobrażam sobie, że na Ziemi zjawili się przybysze z kosmosu i porwali nas jako niemowlęta, po czym zabrali do siebie na swoją macierzystą planetę, gdzie usiłowali stworzyć dla nas na­turalne środowisko. Ale gdzieś popełnili błąd - przypad­kiem albo też naumyślnie.

Michał nie roześmiał się ani się nawet ni® uśmiechnął. Zastanawiał się poważnie nad słowami przyjaciela. W koń­cu Dowiedział:

- Wątpię, czy w ogóle istniały podróże kosmiczne. Ksiąźki nic o tym nie mów!ą.

- Mogły nie istnieć dla ziemian - zwrócił mu uwagę Ernest. — Ale nie widzę powodu, dla którego nie mia­łyby istnieć idla jakichś istot z innych planet.

- Na przykład dla bezkrwistych?

- Może.

- Chodźmy •- powiedział Michał wstając. - Czeka nas jeszcze moc roboty. Teoretyzowanie możemy odłożyć na jutro. Zanim wyruszymy w drogę, przyjrzyjmy się bliżej tym domom wzdłuż drogi. Pewno będą tak samo opuszczo­ne, jak ten.

Wszystkie drzwi zastali otwarte, a wnętrza domów były dokładnie takie, jak przepowiedział Michał — puste, za­kurzone, nie zamieszkane. Puste skorupy. Domy z widmo­wych miasteczek. Ernest i Michał wsiedli na rowery i po­jechali dalej. Jeszcze przed lunchem zobaczyli na hory­zoncie znajomy zarys centrum Londynu. Zmierzali prosto w kierunku Blackfriars Bridge.

Po lunchu ruszyli inną drogą, Wyglądała bardzo po­dobnie do poprzedniej - w pewnej chwili Ernestowi zda­wało się nawet, że poznaje ten sam rząd domków — al® tym razem. Wrócili do Chelsea Bridge. Zbliżał się już wie­czór, toteż obaj czuli się mocno zmęczeni. Odpoczęli chwilę i zjedli resztki żywności.

- Spróbujmy jeszcze ostatni raz — powiedział Michał. — Domyślam się, jaki będzie rezultat. Ale w każdym razie da nam to sposobność odstawienia rowerów po ciemku.

Było już dawno po zmroku, kiedy odkryli, dokąd zapro­wadziła Ich ostatnia droga, którą wybrali. Ernest, choć bardziej zmęczony od Michała i bardzo obolały, roześmiał się głośno, kiedy poznał, że zbliźają się do Westminster Bridge.

- Nasz początek jest naszym końcem — powiedział nie­malże radośnie. - Nasz koniec jest naszym początkiem.

- Czy sam to wymyśliłeś?

- Nie. Wziąłem z książki.

Michała uderzyła nagle pewna myśl.

- l tak nie możemy zatrzymać rowerów, może je więc odstawimy tam, skąd je wzięliśmy, pod Odeon? Jeżeli bezkrwiści zorientują się, cośmy zrobili, mamy zawsze wy-

mówkę, że nie było w tym nic złego, bo odstawiliśmy ro­wery na miejsce.

- Może nas ktoś zobaczyć.

- Ale warto zaryzykować. Po tym, jak caty dzień nie widziałem żywego ducha, będę niemal szczęśliwy, kiedy spotkam jakiegoś bezkrwistego.

Ale dziwnym zbiegiem okoliczności udało Im się doje­chać na Leicester Sąuare pod Odeon nie natknąwszy się po drodze na żadnego wrażliwego ani bezkrwistego.

Był to bardzo deprymujący dzień - dzień, w którym chwilami czul! się tak, jakby byli jedynymi ludźmi pozo­stałymi przy życiu.

Zanim się rozstali przed powrotem do swoich domów, Ernest raz jeszcze wrócił do sprawy zniknięcia książek Michała. Nie zdradził zbytniego zdziwienia, kiedy się o tym dowiedział. On sam miał dotychczas szczęście. Jego ksiąź-ki, owinięte plastikową fol!ą, leżały ukryte w krzakach

parku St. James.

- Ciekaw jestem, skąd wiedzieli, gdzie je trzymasz.

- Gdzie co trzymam?

- Książki.

- Nie mam pojęcia. Może mają zdolności telepatycz­ne, ci złodzieje cudzych dzieci. Może w jakiś sposób pod-glądają mnie w łazience. A może po prostu odpadła jed­na ze śrubek obudowy i zrobiła się szpara. Czy to ma ja­kieś znaczenie?

- Nie sądzę - Ernest uspokajająco poklepał go po ra­mieniu. - Gdyby chcieli zrobić z tego jakiś użytek, to już

by zrobili.

- Jutro wieczorem znów idę do biblioteki. Przekonam

się, czy coś się zmieniło.

- Czy chcesz, żebym z tobą poszedł? Michał potrząsnął głową.

- Lepiej nie. Mogą nie wiedzieć, czy ktoś oprócz mnie

zabrał jakieś książki.

Ernest nagle zmienił temat.

- Jestem przekonany, że nie jesteśmy na Ziemi, Nagle poczułem co do tego całkowitą pewność.

- Co cię w tym tak utwierdziło?

- Obłąkana logika. Całkiem obłąkana logika. Te rzę­dy opuszczonych domów, cała ta sytuacja. Bezkrwiści.

Rzeka, która nie jest rzeką. Drogi, które zawrcicają do punktu wyjścia. Królowa, która powinna od dawna leżeć w grobie. Wojna, która powinna była dawno się skończyć.

Była zimna, jasna noc. Powiał wiatr. Michał spojrzał w górę na niezmienny układ gwiazd na niebie i zadrżał. Przynajmniej one były wartością stałą. Michał zadał so­bie w duchu pytanie, czy rzeczywiście tam daleko wśród nich migocze też Ziemia. Zastanawiał się, czy gdzieś tam w przestworzach istnieje inny Londyn - Londyn prawdzi­wy, z niewyobrażalnym wielomilionowym tłumem mieszkań­ców, z rzeką, która biegnie do morza, i! drogami, które wiodą do innych miast i wsi.

- Rzeczywiście obłąkana logika - powiedział - ale albo nie dość obtąkana, albo też za bardzo, żeby mogła uzasadnić tę szaloną hipotezę.

Ernest również drżał — ze zdenerwowania, ze zmęcze­nia, z przejęcia.

- Najbardziej zwariowaną rzecz zostawiłem na ko­niec — powiedział szczękając zębami. - W jednej z mo­ich ks!ąźek, w „Słowniku literatury angielskiej", znalazłem nazwiska ponad połowy wrażliwych, których znamy... Mi­chale, zimno mi. Przenika mnie chłód, który zostanie już we mnie na zawsze. Wiesz, o czym mówię, prawda?

- Tak - powiedział Michał cicho — tak, wiem.

Rozdział dziewiętnasty

Rzecz dziwna, w bibliotece było tym razem jaśniej, niiź kiedy Michał ostatnim razem przebywał tu z Rodziną. Na nie­bie widniało tylko kilka obłoczków i większość gwiazd świe­ciła ostrym, wyraźnym, równym światłem. Księżyc w pełni jaśniał chłodnym, metalicznym blaskiem, tak silnym, że przenikał przez zakurzone okna biblioteki kładąc się upiorną poświatą na rozrzuconych stertach książek.

Michał uznał, że ten widok ma w sobie niepokój i urok. A także piękno - jak scena z romantycznego filmu, jak symbol życia w krainie śmierci. Albowiem żyły tu dziwne, światoburcze myśli tysięcy wrażliwych, zamknięte w sto­sach oprawionych kartek papieru.

W ksiąźkach było coś cudownego, coś wykwintnego. Mogty przechowywać myśli i idee przez wieki, a w każdym razie tak długo, jak długo trwał żywot papieru. Pozwalały ludziom podróżować duchem w czasie i przestrzeni. Były czymś najwspanialszym, najbardziej fascynującym na świecie.

Własne rozważania wprawiły go w zdumienie. Nie przy­szedł tu przecież po to, aby śpiewać hymny pochwalne na cześć książek, ale by znaleźć takie, z których mógłby zaczerpnąć dalsze informacje. Rozejrzał się uważnie do­koła. Nic nie wskazywało na to, żeby od ich ostatniej bytności ktoś książek dotykał. Niemniej trudno to było stwierdzić z całą pewnością — taki panował tu nieład.

Wyjął z kieszeni latarkę, włożył do niej świeżą baterię wz!ętą uprzednio z zapasów ojca, zapalił ją i strumień sztucznego światła wzmocnił nikłe światło księżyca. W tym oświetleniu wzrosła pewność Michała, że nic się tu nie zmieniło - jedynie drzwi na drugim końcu biblioteki, te, które wiodły do podziemnych korytarzy, były otwarte. Mi­chał nie mógł sobie przypomnieć, czy ktoś je zamknął, kiedy poprzednim razem wychodzili z biblioteki.

Zgasił latarkę, nie chcąc, by przyćmiewała blask księ­życa, bał się nawet zrobić najmniejszy ruch, żeby nie za­kłócić panującej ciszy. Żałował, że nie ma z nim Emilki, bardzo pragnął, żeby tu była. Oprócz krótkich chwil w szkole i lekcji czytania, jakich jej udzielał przeważnie razem z Jane Austen, nie miał okazji być z nią sam na sam od dobrych kilku dni.

On i Emilia bardzo się ostatnio ze sobą zżyli. Całowali się i pieścili. Mówili sobie różne głupstwa, które nie wy­dawały im się wcale głupie. Głaskali się nawzajem i stwierdzili, że to bardzo przyjemne. Odkryli, w jaki spo­sób jedno może pobudzić pewne części ciała drugiego do żywej reakcji. W końcu Michał zrozumiał, że logika nakazuje zetknąć ze sobą te części, aby wzmóc intensyw­ność przeżyć dwukrotnie, trzykrotnie, czterokrotnie —do chwili, w której nie ma już nic, prócz nieziemskiej ekstazy.

Po raz pierwszy pieścił tak i kochał Emilię w wysokiej, miękkiej trawie latem, przy świetle księżyca. Chciałby, że­by tu z nim teraz była. Z całej duszy pragnąt trzymać ja

w ramionach i kochać się z nią, zalaną poświatą księży­ca, tutaj, wśród ks!ążek, wśród niewypowiedzianych myśli i słów wszystkich innych wrażliwych.

Pomyślał naraz, że musiał chyba naprawdę zwariować. Dość tych marzeń o Emilii, przyszedł tu przecież po ksiąź-ki. Znów zapalił latarkę i zaczął szperać wśród swoich skarbów.

Pierwsza sterta ks!ążek, jaką zaczął przeglądać, skła­dała się wyłącznie z obszernych powieści: ,,Synowie i ko­chankowie" D. H. Lawrencea, „Komu bije dzwon" Erne­sta Hemingwaya, ,,Zielone dziecko" Herberta Reada, „Stracony horyzont" Jarnesa Hiltona i „Grona gniewu" Johna Steinbecka.

Michał przerzucał strony czytając tu i tam po kilka zdań. Czytał już całkiem dobrze, w miarę szybko, nie po-tykając się nawet przy dłuższych wyrazach. Ciągle nie ro­zumiał wielu słów i sformułowań, ale nie przeszkadzało mu to w uchwyceniu zasadniczej treści tego, co czytał.

Niektóre fragmenty powieści wydały mu się fascynują-ce, ale w tej chwili chciał znaleźć coś bardziej użytecz­nego niż fikcja literacka. Kiedyś nadejdzie może dzień, w którym będzie można pozwolić sobie na czytanie opo­wiadań i powieści, teraz jednak potrzeba mu było prze­de wszystkim informacji. Z żalem odłożył książki na bok i sięgnął do innego stosu, ale tu także leżała beletry-styka.

Pochodził trochę po bibliotece, spoglądając na Ieźąc© wokoło sterty książek, aż światło latarki padło na cztery podobne do siebie tomy. Tytuły i nazwisko autora na­tychmiast wywołały w nim odzew. Były to cztery tomy dzie­jów drugiej wojny światowej napisane przez Winstona Churchilla. Tytuły poszczególnych tomów brzmiały: „Burza nadoiąga", „Dzień ich triumfu", „Wielka Koalicja" i „Przeznaczenie".

Michał wziął do ręki pierwszy tom i zaczął przerzucać strony, odczytując tu ! ówdzie tytuły poszczególnych roz­działów lub kilka zdań ze środka. Jego podniecenie ro­sło. Oto książki, jakich mu trzeba — książki dające praw­dziwy obraz tego, co się zdarzyło w prawdziwym świecie. Tylko gdzie on ukryje cztery tak pokaźne tomy? Na pewno nie w domu. Wyglądało na to, że będzie musiał wziąć

przykład z Ernesta, ale wtedy nie będzie mógł czytać tak często, jak by chciał.

W każdym razie należało teraz wziąć ksiąźki i w drodze powrotnej znaleźć jakiś stosowny schowek. Zgasił latarkę i schował ja do kieszeni. Potem wziął książki, chwilę jeszcze delektował się blaskiem księżyca oświetiającym bibliotekę ! zawrócił do wyjścia.

Nagle zamarł. Uszu jego dobiegł jakiś dźwięk ~ odgłos biegnących kroków. Rozlegał się jakby od strony otwar­tych drzwi na drugim końcu biblioteki. Drzwi, które pro­wadziły do owych tajemniczych podziemnych korytarzy.

Michał mógł się schować albo uciec na ulicę. Ale stał ! czekał, zastanawiając się, czy bezkrwiści wprawiają wła­śnie w ruch pieczołowicie zastawioną pułapkę.

Rzeczywiście, przez drzwi wpadł ze schodów do wnętrza bibliotek! bezkrwisty. Jednakże z głębi korytarza słychać było inne jeszcze, szybkie kroki.

Michał poznał go natychmiast. Był to Aldous Huxley, ten, który pewnej soboty usiłował zaprzyjaźnić się z Ro-dziną w kawiarni na Strandżie.

Poznanie było wzajemne. Aldous Huxley zatrzymał się właśnie w chwili, kiedy ten, co go ścigał, ukazał się w drzwiach. Był to Horacy.

- A więc odkryliście... — zaczął Huxley. Ala to zdanie nigdy nie zostało dokończone.

Horacy trzymał w ręku swój żelazny łom. Z okrzykiem wściekłości czy może bólu rzucił się na bezkrwistego i z pasją uderzył go łomem w głowę. Dał się słyszeć dziwny trzask, jakby w bezkrwistym coś w środku pękło.

Aldous Huxley nie osunął się od razu na ziemię, jak stałoby się to z każdym wrażliwym po otrzymainiu tak sil­nego ciosu. Drgnął konwulsyjnie, jęknął wysokim przeni­kliwym głosem ii wy!konując gwałtowne, nie skoordynowane ruchy, zrobił kilka kroków przed siebie, zupełnie jakby chciał przejść przez ścianę biblioteki.

Michał patrzył sparaliżowany z przerażenia.

Horacy zupełnie już nad sobą nie panował. Raz po raz walił Aldousa Huxleya łomem. Bezkrwisty nawet nie sta­rał się bronić, tylko stojąc przy ścianie czepiał się jej rę­koma, wc!ąż szukając tam wyjścia.

Ale nawet bezkrwisty nie mógł znieść bez szwanku ta­

kiego gradu druzgocących ciosów. Nagle upadł i leżał na podłodze wijąc się w drgawkach.

Michał nadal stał oniemiały. Horacy nie zwracał na niego uwag! - był najwyraźniej w ataku szału.

Twór na podłodze wc!ąż jęczał. Horacy zanosząc się łkaniem, z krzykiem uniósł łom obiema rękamf i z całej siły zadał ostatni, śmiertelny cios.

Rozległ się ohydny chrzęst i głowa Huxloya, czy też to, co z niej zostało, potoczyła się po podłodze biblioteki. Ciało przestało drgać. Horacy upuścił łom i zgięty wpół, z twarzą zasłoniętą rękami usiadł szlochając głośno.

Michał, choć nadal odrętwiały ze zgrozy, odzyskał zdol­ność poruszania się. Bez namysłu podszedł do miejsca, gdzie pod stosem książek leżała głowa Huxleya.

Czaszka, twarz i szyja były zmiażdżone, groteskowo zniekształcone. Ale nigdzie nie było widać krwi. Z nienor­malnie długiej szyi zwisały na końcu strzępy skóry - ale krwi nie było.

Michała chwyciły mdłości. Horacy jednak był półprzy­tomny, a trzeba też było coś zrobić z ciałem, Michał nie mógł więc pozwolić sobie choćby na chwilę słabości. Za­panował nad mdłościami, wyjął latarkę z kieszeni i zmu­sił się, żeby przyk!ęknąć i obejrzeć z bliska głowę Hux-leya.

Nigdzie nie było krwi, ani jednej kropli krwi. Ale w roz­dartej szyi, wokół której wisiały strzępy skóry, tkwiło coś na kształt czarnej płytki. Wystawał z niej szereg metalo­wych bolców, niektóre były powyginane, może wskutek za­ciekłych ciosów Horacego.

Dla Aldousa Huxleya nic już nie można było zrobić.

Horacy wciąź leżał zwinięty na podłodze, zasłaniając oczy rękom! i zanosząc się od płaczu jak przerażone dziecko.

Michał ukląkł nad nim, otoczył go ramieniem i próbo­wał uspokoić.

— Co się stało, Horacy? - zapytał łagodnie. - Posta­raj się opowiedzieć mi, co się stało.

Horacy nie odpowiadał. Nadal trząsł się ! płakał. Mi­chał objął go mocniej ! trzymał w uścisku chcąc, aby Horacy wrócił do równowagi.

Po chwili znów spróbował:

- Horacy. Musisz m! powiedzieć, co się stało. Trzeba się zastanowić, co mamy teraz zrobić.

- To były jaszczurki, ogromne jaszczurki! - szlochał Horacy, - Przestraszyły mnie śmiertelnie, zacząlem ucie­kać i wpadłem... wpadłem na... i pomyślałem, że on... że on zaraz... — wysiłek, żeby mówić jasno i logicznie, oka­zał się zbyt wielki i Horacy znów zaczął się trząść kon-wulsyjnie.

Michał nie wypuszczał go z objęć, starając się zdobyć na cierpliwość i usiłując myśleć, a zimne światło księżyca kładło się srebrnym blaskiem na rozrzuconych stertach książek ! martwej głowie bezkrwistego,

Rozdział dwudziesty

Upłynęło sporo czasu, zanim udało się doprowadzić Ho­racego do przytomności. Zbyt dużo czasu. Michał wiedział, że przed powrotem do domu będzie musiał wymyślić ja­kiś pretekst, żeby wytłumaczyć swoje spóźnienie. To samo dotyczyło Horacego, który najwidoczniej i tak dość już miał tego dnia ciężkich i wyczerpujących przeżyć. Michał zastanawiał się, jak Horacy zniesie nieuniknione indaga­cje rodziców.

Tym można się było jednak zająć później., Teraz naj­ważniejsza rzecz to uspokoić Horacego, dowiedzieć się, co się stało, i zrobić coś ze szczątkami Aldousa Huxleya. Jedno jest pewne: nie mogą one zostać w bibliotece. Gdyby je tu znaleziono, cała Rodzina byłaby w niebez­pieczeństwie.

Cierpliwie, łagodnie i z przekonaniem, którego wcale nie czuł, Michał starał się uspokoić Horacego powtarza-jąc, że jeśli tylko obaj nie stracą głowy, wszystko dobrze się skończy.

Wreszcie Horacy opanował się na tyle, że odsłonił twarz i spojrzał na to, co zrobił. Policzki miał jeszcze mo­kre, ale już nie płakał, o jego niedawnej histerii świad­czyło tylko to, że głęboko, konwulsyjnie chwytał ustami powietrze, jak ktoś, kto przed chwilą dokonał olbrzymie­go wysiłku.

Horacy obejrzał ciało niemal spokojnie. Spojrzał na czarną perforowano płytkę umieszczono między ramiona­mi - jej otwory odpowiadały bolcom w płytce u nasady szyi.

- A więc w ten sposób są potoczeni. Jak myślisz, co byśmy znaleźli, gdybyśmy otworzyli korpus - moc małych silniczków, drutów i lamp jak w starym radiu?

- Nie wiem - odparł Michał. - l nie będziemy tego w tej chwili badać. Nie mamy czasu, a poza tym narobi­łeś dzisiaj już dość szkód. Powiedz mi lepiej, co się stało, a potem zdecydujemy, co robić z... tym! resztkami.

Horacy jakby go nie słyszał. Oglądał z bliska głowę Huxleya i powyginane bolce w czarnej płytce.

- Michał, popatrz na to. Właśnie przyszedł mi do gło­wy pewien pomysł. Nie sądzisz, że każdy bezkrwisty może mieć kilka głów, albo inaczej, że jedna głowa może mieć kilka korpusów? Skóra jest rozdarta przez... przez to, co zrobiłem, ale z pewnością musi być jakiś sposób na jej przyklejanie i odklejanie.

- Horacy, nie możemy rozważać teraz wszystkich moż­liwości. jakie nam się nasuwają. Będzie na to dość czasu później - jeżeli uda nam się wyplątać z tej historii.

Horacy znów nie zareagował na jego słowa.

- To by tłumaczyło, w jaki sposób bezkrwiści mogli ro­snąć w szkole razem z nami — powiedział zafrapowany odkryciem. - Obserwowałem ich bardzo uważnie. Nie ro­śli równomiernie, ciągle, tok jak my. Przez dłuższy czas pozostawali tego samego wzrostu, a potem w ciągu jed­nej nocy przybywało im nagle kilka centymetrów. - Roze­śmiał się, w jego głosie ciągle brzmiały nutki histerii. -Naturalnie. Robią to poprzez zamianę ciał. Muszę na­stępnym razem dokładnie obmacać Ellen Terry, żeby się upewnić, czy przez pomyłkę nie przyczepiła sobie ciała chłopca.

W jego śmiechu zadźwięczały niebezpieczne, wysokie tony. Michał chwycił go za ramiona i mocno potrząsnął, ale nie dało to żadnego rezultatu. Wobec tego uderzył go mocno w twarz. Ból otrzeźwił Horacego.

- Przepraszam, Michale... Wpakowałem nas w ładną kabałę, co? Teraz naprawdę możemy mieć kłopoty.

- Posłuchaj - powiedział z naciskiem Michał - nie

czas teraz na przepraszanie ani na zastanawianie się nad istotą bezkrwistych. Nie wiem nawet, czy mamy dość czasu, żeby się jakoś wykaraskać z całej tej historii. Ale musimy starać się coś z tym zrobić. Przede wszystkim po­wiedz mii jak najprędzej, co się właściwie stało.

Horacy wziął się w garść i zdał relację z tego, co za­szło. Kiedy odkrył podziemne korytarze, był pewien, że muszą prowadzić gdzieś poza Londyn, i postanowił zwie­dzić je, gdy tylko nadarzy się sposobność. Nie wspomniał nic o tym Michałowi ani Ernestowi, bo byli pochłonięci tymi wstrętnymi ksiąźkaimi, i domyślał się, że zechcą odło­żyć całą sprawę aż do chwili, kiedy zgłębią wszystkie ta­jemnice. które odsłonią im książki — jeżeli te książczyska w ogóle coś odsłonią.

- A tokźe - przyznał się Horacy z całą szczerośoią -chciałem dokonać czegoś na własną rękę... Nie za bar­dzo nadaję się do wykonywania poleceń, musiałeś to chyba zauważyć, Michale. A poza tym miałem nadzieję, że odkryję coś istotnego, zaskoczę was i powiem: Słu­chajcie, mam dla was niespodziankę!

- No i rzeczywiście ci się udało — głos Michała brzmiał ponuro. - Doskonale ci się udało.

Horacy postanowił zaryzykować i przyszedł do bibliote­ki wczesnym popołudniem. Wziął ze sobą żelazny łom i latarkę z hową bater!ą. Zanim przekroczył próg bibliote­ki, okrążył Apollo Twelve Sąuare dwukrotnie, chcąc prze­konać się, czy nikt go nie śledzi. W rzeczy samej Horacy był pewien, że nikt za nim nie szedł i że Aldous Huxley musiał już być w bibliotece, kiedy on tam przybył.

- Gdybym zobaczył gdzieś ślad jakiegoś bezkrwistego, dałbym sobie spokój z tym pomysłem, ale na oko sytua­cja była idealna.

- Zbyt idealna — zauważył Michał. Zerknął na to, co zostało z Huxleya. - Możemy tylko mieć nadzieję, że or znalazł się tutaj przypadkiem... Który korytarz wybrałeś ten, w którym znaleźliśmy cię poprzednim razem?

- Tak. Wiedziałem dzięki naszemu doświadczeniu, że zanosi się na dłuższy spacer. Sądzitem, że drugi korytarz zwiedzę różem z tobą i Ernestem... Postałem chwilę w bi­bliotece, zanim zszedłem na dół. Chciałem się upewnić,

czy jestem sam. Ale nie usłyszałem najlżejszego dźwię­ku - miejsce było jak wymarłe. Michał westchnął.

— Wypływa stąd bardzo przykry wniosek, że jeżeli Al­dous Huxley już tu był, to musiał się ukrywać. A skoro się ukrywał, widocznie miał w tym jakiś cel.

— Przecież nie mógł wiedzieć, że znaleźliśmy bibliotekę.

— Może nie wiedział, że to my, ale mógł wiedzieć, że jacyś wrażliwi ją znaleźli.

Horacy zszedł następnie po schodach, zapalił latarkę i szybkim krokiem ruszył w głąb wybranego przez siebie korytarza. Chciał jak najprędzej dotrzeć do jego końca, nie tylko dlatego, że był ciekaw, dokąd go zaprowadzi, ale także dlatego, że chciał wrócić do domu, zanim jego nieobecność wyda się podejrzana.

Korytarz był długi i biegł niezupełnie prosto. Horacy miał wrażenie, że idzie nieco w dót. Ściany, podłoga i sufit byty gładkie, gdzieniegdzie wilgotne. Horacy za­uważył, że jego kroki odbijają się wyraźnym echem. Po jakimś czasie zaczął na przemian biec i iść. Zatrzymał się właśnie, żeby chwilę odpocząć po dłuższym nieprze­rwanym biegu, kiedy zdał sobie sprawę, że echo jego kroków wcale nie umilkło. Może to dziwne, ale nie przy­szło mu wtedy do giowy, że prócz niego znajduje się tu inna osoba. Po prostu doszedł do wniosku, że echo wciąż jeszcze rozlega się w bardzo długim korytarzu,

Jednakże po pewnym czasie znów na chwilę przysta-nął ! wsłuchał się w to, co brał za echo. l wtedy właśnie zauważył, że rytm tamtych kroków różni się od rytmu jego kroków.

— Wcale się nie przestraszyłem, Michale. W pierwszej chwili sądziłem, że to ty albo Ernest przyszliście tutaj z tym samym zamiarem, co ja. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli jak najprędzej dotrę do końca korytarza. Myślałem, że będę mógł się tam gdzieś ukryć i jeżeli ten ktoś za mną to któryś z was, obaj uśmiejemy się z tego, że wzajemnie napędziliśmy sobie strachu, bo przecież on — czy ty — musieliibyśoie też słyszeć moje kro­ki. A jeżeli byłby to beżkrwisty, to miałem zamiar zostać w ukryciu i zobaczyć, kto to jest. Tak to wyglądało w te­orii.

- A w praktyce?

Horacy wzdrygnął się,

- W praktyce było inaczej... Nie wiem, co spodziewa­łem się znaleźć na końcu korytarza. Nie wiem, jak miała wyglądać okolica poza Londynem. Chyba sądzilem, że zobaczę pola, wioski, wzgórza, lasy - coś w tym rodzaju... To byta naprawdę długa droga. Podszedłem do drzwi i... - Horacy umilkł, wstrząśnięty samym wspomnieniem tego, co zobaczył, lecz zaraz postarał się opanować. -l... po prostu nie byłem na to przygotowany... Przykro mi, Michale. Wtedy naprawdę się przeraziłem.

Michał położył mu rękę na ramieniu.

- Spokojnie, Horacy, nie przejmuj się. Przeszedłeś na­prawdę ciężkie chwile. Nikt nie wątpi, że jesteś odważ­ny.

- To były takie zwykłe drzwi... Najzwyklejsze drzwi pod słońcem. Nie były zamknięte, Nac!snąłem klamkę i otwo­rzyłem je... - Horacy przysunął rękę do czoła, jakby chciał odpędzić zły sen, dręczący go koszmar. — Usłyszałem huk wody i zobaczyłem skały, wielkie skały, a obok... Byłem tak roztrzęsiony, że w pierwszej chwili nie wiedziałem na­wet, co to jest - obok te ogromne jaszczurki... Jedna z nich była bardzo blisko. Odwróciła głowę i spojrzała na mnie... Musiałem chyba krzyknąć, bo naraz wszystkie na mnie spojrzały. Zatrzasnąłem drzwi i zacząłem ucie­kać. Boże, jak ja zwiewałem l Nie przestawałem chyba przez cały czas krzyczeć. Potem naraz usłyszałem kroki zmierzające w moją stronę i ktoś coś do mnie mówił. A potem wpadłem prosto na tego bezkrwistego... i... po prostu straciłem głowę. Myślałem, że chce mnie zabić albo wrzucić do tych jaszczurek. Powaliłem go na ziemię i z całej siły uderzyłem. Ale jakoś udało mu się wstać, więc biegłem za nim catą drogę aż tutaj. Musiałem go unieszkodliwić - z różnych powodów. Opowiedziałby wszy­stko innym, mogłoby się to skrupić też na tobie i Erne­ście... i... !... Michale, musiałem coś roztrzaskać!

Horacy znów zaczął krzyczeć i płakać.

- Tak, musiałeś coś roztrzaskać - powiedział Michał ze smutkiem, tuląc go i pocieszając jak dziecko.

Tym razem atak histerii minął bardzo szybko i Horacy stal się dziwnie spokojny.

- Co za dzień! - powiedział. - To będzie wstrząs dla Rodziny, prawda, Michale?

Michał był mocno przygnębiony i pełen najgorszych przeczuć.

- Tak, to na pewno będzie wstrząs dla Rodziny - po­twierdził.

- Czy źle zrobiłem niszcząc tego bezkrwistego? Mógł być bardzo niebezpieczny.

- Nie wiem. Po prostu nie wiem... Horacy, posłuchaj, co teraz zrobimy. Weźmiemy te... te szczątki i zaniesiemy na dół na korytarz. Zostawimy je w głębi korytarza, tak daleko, jak uda nam się dojść bez zbyt wielkiej straty czasu. A jutro w nocy Ernest i ja jakoś je usuniemy.

Ciało nie było cięższe od ciał wrażliwych. Michał i Ho­racy znieśli je po schodach i zaciągnęli jakieś sto kro­ków w głąb korytarza. Potem wrócili do biblioteki.

- Zostań tutaj — polecił Michał — i nie ruszaj się.

Poszedł i podniósł sponi!ewieraną głowę. Była cięższa, niż przypuszczał. Prawdopodobnie Cięższa od głowy wraż­liwego.

Ale to nie była głowa wrażliwego. To była głowa ma­szyny. Michała chwyciły mdłości, a potem doznał szcze­gólnego odrętwienia. Bo przecież ta maszyna niewątpli-wie żyła, a teraz przestała istnieć. Starał się w miarę moż­liwości nie patrzeć na to, co niósł. Ale czuł dotyk nie­zwykle miękkich włosów ! skóry, która różniła się od jego sikory tylko tym, że była twarda i zimna. Olbrzymim wy­siłkiem woli zmusił się do zniesienia głowy po schodach w głąb korytarza. Z jakichś powodów, których sam nie rozumiał, usiłował ostrożnie połączyć ją z ciałem. Ale wszystkie bolce były powyginane i nie udało mu się tego dokonać.

Kiedy wrócił do biblioteki, Horacy był już w zadziwia-jąco dobrym humorze.

- No, przynajmniej będzie 6 jednego mniej - powie­dział. - Co teraz robimy, Michale? Powinniśmy chyba iść do domu.

- Tak, musimy wracać jak najprędzej. Wymyśl lepiej jakąś wiarygodną historyjkę, HoYacy.

- O mnie się nie martw. Oni są przyzwyczajeni do moich wyskoków. I tak każę im często iść do diabła...

Michale, będziecie j.utro potrzebowali pomocy przy uprzą­taniu tych resztek. Mogę...

— Zrobiłeś już dość — uciął Michał. - Przez kilka dni trzymaj się lepiej z dala od wszystkich awantur.

— Więc jak pozbędziecie się szczątków? Michał milczał przez chwilę.

— Nie mam na- to wielkiej ochoty — powiedział wre­szcie ponuro — ale sądzę, że najbezpieczniej będzie zro­bić z nich prezent tym jaszczurkom.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Jednakże ani nazajutrz, ani następnego wieczoru Michał i Ernest nie mogli pójść do biblioteki. Udało im się wy­brać tam dopiero po upływie trzech dni od zajścia. Na pierwszy wieczór państwo Faraday wraz z Michałem zo­stali zaproszeni - o czym Michał zapomniał - przez pań­stwa Bronte na grę w Monopol. Ponieważ wszyscy wie­dzieli, jak mają się sprawy między Emilią a Michałem, wyglądaloby to bardzo dziwnie, gdyby Michał nie chciał skorzystać z okazji zobaczenia się z nią. Michałowi zaś chodziło o to, żeby w tej chwili nie budzić jakichkolwiek podejrzeń.

Drugi wieczór zajęta wystawa prac uczniów urządzona w szkole. Mieli być na niej obecni wszyscy uczniowie, w miarę możności wraz z rodzicami. A rozuirniało się samo przez się, że wszyscy bezkrwiści rodzice będą chcieli zo­baczyć, co robią ich dzieci. Michał wystawiał pracochłon­ny model Westminster Abbey. Ernest namalował serię obrazków, poświęconych brytyjskim samolotom wojskowym.

Natomiast trzeci wieczór był wolny. Michał, Ernest i Ho­racy oczekiwali go z niecierpliwością i lękiem. Horacy odzyskał już równowagę po niedawnych przejściach i bła­gał Michała, żeby mu pozwolił pomóc w usunięciu szcząt-ków Aldousa Huxleya. Przyrzekł, że bez pozwolenia Mi­chała nigdy już nie przedsięweźmie nic na własną rękę. W końcu Michał doszedł do wniosku, że chyba rozsądnie} będzie wziąć Horacego ze sobą, niż odsunąć go od udzia­

łu w operacji. Czekało ich niełatwe zadanie, mieli bowiem zaciągnąć Aldousa Huxleya aż do owych rzekomych drzwi na świat, toteż we trzech mogliby to wykonać znacznie prędzej niż we dwóch.

O wszystkim, co się stało, Michał opowiedział Ernesto­wi, ale nie mówił nikomu innemu — nawet Emilii. Im mniej ludzi wie o całej sprawie, tym lepiej. Gnębiło go jednak przeczucie, że zgładzenie Aldousa Huxleya nie po­zostanie tajemnicą ich trojga. l nie mylił się.

Dotarli do biblioteki, kiedy zmierzch ustępował już miej­sca ciemnościom. Apollo Twelve Sąuare, podobnie jak w czasie poprzednich wizyt, był wyludniony. Wszystko wo­kół wyglądało jak zawsze, ale Michał miał dziwne wraże­nie, że coś jest nie w porządku.

Znalazłszy się w bibliotece zapalili ostrożnie jedną z la­tarek, które przynieśli. Na pierwszy rzut oka nic się tu nie zmieniło. Książki Winstona Churchilla leżały tam, gdzie je Michał położył - szok, jakiego doznał w związku z uni­cestwieniem Aldousa Huxleya, sprawił, że zupełnie o nich zapomniał i dopiero teraz przypomniał sobie o ich istnie­niu. Postanowił, że tym razem na pewno weźmie je, kiedy będzie wychodził. „Historia drugiej wojny światowej" — tej. wojny, która niby nadal się toczyła — interesowała go ogromnie, nie mógł się doczekać chwili, kiedy ją przeczyta.

— Mamy szczęście - powiedział Horacy. W jego gło­sie brzmiała ulga. — Nikogo tu nie było.

— Mam nadzieję — odparł posępnie Michał. On sam w to nie wierzył.

Po pobieżnej inspekcji wnętrza biblioteki zeszli po scho­dach i korytarzem do miejsca, gdzie położyli korpus i gło­wę Aldousa Huxleya. Nic tam nie znaleźli. Michał był zdziwiony, że nie czuje zdziwienia, dopóki nie zdał sobie sprawy, że tego się właśnie spodziewał. Zastanawiał się tylko, dlaczego.

Horacy, ten najtwardszy, znów zaczął histeryzować.

— Musimy stąd wyjśćl Muspmy natychmiast stąd wyjść! Zastawili tu na nas pułapkę! — Niespokojnie oświetlał latarką ściany i sufit korytarza, jakby się bał, że lada chwi­la zaatakują ich bezkrwiści.

— Jeżeli to jest pułapka - powiedział Ernest spokoj-

nie - to już w nią wpadliśmy. Uspokój się, Horacy. Bie- ganię w kotko ! machanie latarką na wszystkie strony nic nam nie da... Michale, ty jesteś generałem. Co robi­my?

— To nie jest pułapka - stwierdził Michał. — W każdym razie nie jest to pułapka zastawiona po to, żeby nas zła­pać.

— Skąd wiesz?

— Nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale zaczynam powoli rozgryzać ich taktykę... Przypomina to wojnę albo skom­plikowano grę. Nasi przeciwnicy, bezkrwiści, usiłują po­konać nas albo zmylić, stosując metodę ciągłych zasko­czeń. Zniknięcie szczątków Huxleya jest dla nas zasko­czeniem, pułapka nim nie będzie, bo się jej spodziewa­my. Rozumiesz, o co mi chodzi?

— Chyba rozumiem. Ale co teraz robimy?

Horacy jęknął.

— Wy tu sobie gadu-gadu, a bezkrwiści pewno okrą-żają teraz bibliotekę. Wychodźmy, zanim będzie za późno.

— Gdyby twoja teoria była słuszna, to już i tak byłoby za późno... Chcieliśmy ukryć Aldousa Huxleya w tym prze-rażającym świecie zewnętrznym, który widział przez chwilę Horacy. Tymczasem bezkrwisty znikł. Ale nie traćmy okazji. Chcę zobaczyć, co jest za tymi drzwiami. Horacy, czy czu­jesz się na siłach zobaczyć to jeszcze raz?

- Tak, ale...

— No to ruszajmy czym prędzej. Czeka nas długa droga tam i z powrotem. - Michał uśmiechnął się. — Mamy tę niewielką pociechę, że przynajmniej nie musimy teraz

nic dźwigać.

Posłużyli się metodą Horacego — to biegli, to znów szli, żeby trochę odsapnąć. Od czasu do czasu stawali bez ruchu i wsłuchiwali się w ciszę. Ale odgłosów pości­gu nie było.

Wreszcie znaleźli się przed drzwiami. Nie wyglądały jak drzwi wiodące do świata ze złego snu. Wyglądały jak zwyczajne, pospolite drzwi — zupełnie tak, jak opisał je

Horacy. Korytarz okazał się dłuższy, niż Michał przypuszczał.

Wszyscy byli mocno zmęczeni. Michał zadecydował, że zanim otworzą drzwi, powinni odpocząć. Znużeni usiedli

na zimnej podłodze. Michał nie gasił latarki, ponieważ światło dawało im złudzeni® bezpieczeństwa.

- Tam na zewnątrz będzie ciemno — zauważył Er­nest. — Pewno nic nie zobaczymy. Czy jakeś ty przyszedł, Horacy, też było ciemino?

- Świecił księżyc. - Horacy wzdrygnąf się. - Myślę, że właśnie to światło księżyca dodawałogrozy scenerii. Mo­że za dnia nie wygląda to tak strasznie.

- Sprawdziłem w kalendarzu — rzekł Michał. - Dzi­siaj jest pełnia... Horacy, jesteś pewien, że zniesiesz ten widok?

- Jakoś zniosłem to zeszłym razem, mimo że bytem sam, prawda? — warknął Horacy. — A teraz wiem, czego się spodziewać. Martw się o siebie, Michale, nie o mnie.

- Tss... - uciszył go Ernest. — Co to za dźwięk? Słychać było przytłumiony, rytmiczny łoskot.

- To woda — powiedział Horacy. - Woda bijąca o ska­ły.

Michał wstał.

- No to naprzód, odwalmy to. Cokolwiek tam jest, nie będziemy mogli zostać długo. Musimy zrobić wszystko, żeby niezbyt późno wrócić do domu.

Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Powiew zimnego, rześkiego powietrza wtargnął na korytarz. Ryk wody stał się głośniejszy.

Michał otworzył na oścież drzwi.

Ernest i Horacy stal! tuż za nim. Nagle Michał doznał wrażenia, że poraził go prąd elektryczny. Jednocześnie usłyszał, że Ernest głęboko wciąga powietrze, a Horacy wydaje zdławiony okrzyk.

Przed nimi na kamieniach leżały szczątki Aldousa Hux-leya.

Rozdział dwudziesty drugi

Horacy cofnął się na korytarz. Ernest również. Michał stał sam, przyglądając się światu, który rozpościerał się wokół Londynu. — Wracaj! — zawołał Horacy. — Wracaj!

- Za chwilę. Jeżeli tak wygląda świat, musimy go po­znać.

Michał rozejrzał się dokoła.

Niebo było czyste, ale nikle światło gwiazd gasił ja­skrawy, żółty k&iężyc. Jego blask dodawał dziwnego uroku temu krajobrazowi z pogranicza jawy i snu.

Drzwi były umieszczone na zboczu ściany skalnej naje­żonej wielkimi głazami i schodzącej wprost na wąski skra­wek piasku i kamyków, o który rozbijały się fale bezkre­snego morza. Niżej, daleko za miejscem, w którym leżało ciało Aldousa Huxleya, widać było jakieś obłe, gładkie kształty - zbyt gładkie, żeby to mogły być głazy. Niektó­re poruszały się leniwie. Byty to wielkie jaszczurki, srebrzy­ste w świetle księżyca.

Michałowi włosy zjeżyły się na głowie. Zaschło mu w ustach. Serce biło mu tak, jakby chciało wyrwać się

z piersi.

Miał ochotę czym prędzej wrócić na korytarz, zatrza-snąć za sobą drzwi i udać, że ten fantastyczny świat wca­le nie istnieje. Ale nad chęcią ucieczki wzięła górę chęć zostania i sprawdzenia, jak wygląda z bliska ta koszmar­na rzeczywistość.

Toteż nie ruszył się z miejsca. Stał patrząc przed sie­bie. czując na twarzy powiew wiatru od morza i stuchając szumu fal. Strach z wolna ustępował. Jaszczurki na do­le — niektóre dwa razy większe od Michała — nie zdra­dzały większego zainteresowania dwunożnym intruzem. Po­machał rękami. Jaszczurki zauważyły ten gest, kilka ogo­nów poruszyło się od niechcenia i to wszystko. Krzyknął i klasnąt w ręce. Srebrzyste głowy gadów zwróciły się w jego stronę. Ale kiedy przestał krzyczeć i klaskać, ich

zainteresowanie opadło.

Strach minął, a ciekawość Michała wzrosła. Spojrzał raz jeszcze na morze, na skaty, na jaszczurki i na wierz­chołek postrzępionej ściany skalnej, gdzie rosły kępki tra­wy i krzewy. Chciał zobaczyć, co jest dalej.

— Michale, wracaj l - Horacy mówił chrapliwym, scenicz­nym szeptem, jakby się bał, ze ktoś go może usłyszeć.

Michał cofnął się na korytarz i zamknął drzwi. Świat po tamtej ich stronie od razu wydał się zmyślony i nie­realny.

— Masz mocne nerwy - powiedział Ernest. - Zawsze o tym wiedziałem. Wracawy?

— Mamy jeszcze trochę czasu - odparł Michał. — Chcę wyjść na zewpątrz, w środek tego dziwnego krajobrazu. Horacego przeraził ten projekt.

— One cię zabiją, te jaszczurki.

— Nie sądzę. Reagują dość obojętnie.

— Jest jeszcze kwestia Aidousa Huxleya... - zaczął Er­nest.

— Mówię wam, że szykują na nas pułapkę - przerwał Horacy. — Zanim wrócimy do biblioteki, będzie tam pełno bezkrwistych.

Michał potrząsnął głową.

— Moim zdaniem mylisz się, Horacy. Ciągle posługują się metodą zaskoczema. Spodziewaliśmy się znaleźć cia­ło na korytarzu i nie znaleźliświy. Nie spodziewaliśmy się znaleźć go tutaj, a właśnie tu jest. Teraz spodziewamy się pułapki i dlatego jej nie będzie. Ale gdyby nawet miała być, to tylko dodatkowy argument za tym, żeby rozejrzeć się tutaj, zanim w nią wpadniemy.

— Co chcesz zrobić, Michale? — Ernest silił się na spo­kój, ale wysokie tony w jego głosie zdradzały zdenerwowa­nie.

— Nic specjalnego, to długo nie potrwa. Po prostu chcę wyjść kilka kroków na zewnątrz. Niech Horacy zo­stanie tu na korytarzu i trzyma otwarte drzwi, żeby wiatr ich nie zatrzasnął i jakoś nie zaklinował. Ty, Erneście, stań tuż za drzwiami i miej pod ręką kilka kamieni na wypadek, gdyby jaszczurki okazały się zbyt dociekliwe. Wezmę ze sobą latarkę. Jej światło powinno oślepić każ­de stworzenie na czas dość długi, żebym zdążył dobiec do drzwi.

— Jesteś wariat — stwierdził Horacy.

— Ale wariat inteligentny — skorygował Ernest. — Weź moją latarkę. Jaśniej świeci.

Ponownie otwarto drzwi. Horacy stanął oparty o nie plecami, lękliwie zerkając w kierunku podnóża skały. Er­nest wyszedł przed drzwi i zebrał kilka większych kamie­ni, które ułożył przy nodze w stosik amunicji.

Michał wciągnął głęboko świeże, przesycone wiatrem nocne powietrze i poczuł nagły przypływ radości. Spojrzał

na spieniony brzeg morza, na jaszczurki, na skały, na ca­ły ten surowy, realny świat. Z radości chciało mu się śpie­wać. Rzeczywistość tu, na zewnątrz, była obca i przeraża-jąca. Zewsząd czyhało nieznane niebezpieczeństwo. Ale czuł tu także zapowiedź wolności.

Uśmiechnął się do Ernesta, który w blasku księżyca wy­glądał jak blady, zatroskany duch.

— Zaraz wracam.

— Bądź ostrożny.

— Nie martw się.

Włożył latarkę do kieszeni i zaczął wspinać się na ścia­nę skalną, oddalając się od morza i od jaszczurek. Wspi­naczka nie była łatwa. Musiał posługiwać się rękami, kil­ka kamieni oderwało się od skały ! potoczyło w dół. Ja­kieś małe stworzonko pierzchło mu spod nóg. Nad sobą usłyszał zza występu skalnego głośny trzepot skrzydeł i smętny krzyk ptaka.

Michał drżał z podniecenia. Czy to naprawdę wolny świat? Czy też jeszcze jedna część królestwa bezkrwistych? Pytania, wciąż nowe pytania. Niepewność zdolna każdego doprowadzić do obłędu.

Był już na szczycie. Pod stopami czuł trawę, tu i ówdzie widać było osrebrzone krzewy ! karłowate drzewka. Grunt wznosił się stopniowo coraz bardziej w górę, zamieniając się w rozległe wzgórze, które zasłaniało widok w głąb lądu, po obu stronach zaś ginęło w mglistych ciemno­ściach.

Michał poczuł zawód. Wiedział już, na co liczył. Miał nadzieję, że uda mu się zobaczyć stąd Londyn.

Ale wzgórze było wysokie, nie miał czasu na nie wcho­dzić, a poza tym był zbyt zmęczony. Odwrócił się i spoj­rzał na morze. To, co z początku wydawało się groźne, te­raz było piękne. Nawet jaszczurki, choć może nadal groź­ne, wyglądały pięknie.

Kto by przypuszczał, że podziemny korytarz pod biblio­teką w mieście, które było jednym wielkim oszustwem, może wieść na to srebrzyste pustkowie? Londyn nie był Londynem. Może nawet Ziemia nie była Ziemią. Ale gwia­zdy na niebie byty prawdziwe, jaszczurki istniały napraw­dę i ocean kipiał bezmiarem wód.

Michałowi kręciło się w głowie. Wiedział, że powinien

wracać, ale się ociągał. W końcu zsunął się niechętnie po skatach do drzwi i wszedł na korytarz mający zaprowa­dzić ich znów do niewoli.

Ernest i Horacy na jego widok odetchnęli z ulgą. Wszy­stko przebiegało bez zakłóceń. Jaszczurki powróciły za­pewne do przerwanego snu.

— Co widziałeś?

— Tylko wzgórza i brzeg morza... Mam wrażenie, że to piękny kraj... A teraz musimy czym prędzej wracać.

— Prosto w pułapkę — powiedział ponuro Horacy. Kie­dy już wszyscy trzej znaleźli się na korytarzu, starannie zamknął drzwi.

Rozdział dwudziesty trzeci

Ale zgodnie z przewidywaniem Michała pułapki nie było. Biblioteka wyglądała tak, jak w chwili gdy ją opuszczali. Michał tym razem pamiętał, że ma wziąć ze sobą „Histo­rię drugiej wojny światowej". Nadal nie wiedział, gdzie schowa te grube tomy, ale o tym miał zamiar pomyśleć w drodze do domu.

— Jest strasznie późno - zauważył Ernest. - Nasi bez­krwiści strażnicy będą się domagali wyjaśnień.

— Zabłądziliśmy — powiedział Michał. — Przecież w Lon­dynie nietrudno zabłądzró, prawda? Zwiedzaliśmy razem północną dzielnicę Londynu i zabłądziliśmy... Zaczynam podejrzewać, że bezkrwiści wiedzą znacznie więcej o na­szych poczynaniach, niż sądzimy. Ale trzymajmy się tej uprzejmej fikcji — na razie.

— W każdym razie ktoś wiedział o Huxleyu - stwierdził posępnie Horacy.

Michał położył mu rękę na ramieniu.

— Nie przejmuj się za bardzo, Horacy. Jestem pewien, że on! bawią się z nami w kotka i myszkę, ale jedna rzecz przemawia na naszą korzyść: nie- znają ludzi, z któ­rymi mają do czynienia. Za wszelką cenę usiłują trakto­wać nas jak dzieci. Pewno nie zdają sobie sprawy, że jesteśmy już dorośli.

-• Chodźmy - ponaglał Ern&st -- Zaraz zasnę na sto-jąco.

Michał po raz ostatni rzucił okiem na bibliotekę.

- Jeszcze jedno. Przez kilka najbliższych dni lepiej znów powróćmy do roli niedorozwiniętych młodzików. Musimy zachowywać się, jakby nic nie zaszło. Dotyczy to przede wszystkim ciebie, Horacy. Zrozumiałeś?

— Tak, mistrzu.

— Bo nie pozwolę — dodał M.ichał z nieoczekiwaną mo­cą — nie pozwolę, żeby ktokolwiek nierozumnie narażał na niebezpieczeństwo Rodzinę albo innych wrażliwych. Więc jeżeli jeszcze raz podejmiesz jakąś akcję na własną rękę, może będę musiał po prostu cię zabić, Horacy. Ja nie .żartuję. A teraz nic już nie mów.

Horacy był zbyt zdumiony, żeby się odezwać.

Przez następne kilka dni życie toczyło się normalnie -czy też anormalnie. Rodzice Michała nie zapytali go o po­wód późnego powrotu do domu. Nie dość na tym - kie­dy wrócił, leżeli już w łóżku, co było wydarzeniem nie­zwykłym. Na ogół w takim wypadku ojciec, pełen wyrzu­tów i gróźb, czekał ma niego, żeby domagać się wyjaśnień. Nazajutrz Michał dowiedział się, że kiedy Ernest i Hora­cy wrócili, ich rodzice także już spali. To również wydało mu się dziwne. Pomyślał, że musi to być partia tej ko­szmarnej gry, którą prowadzą bezkrwiści w przebraniu ro­dziców i nauczycie.)!. Doszedł do wniosku, że już wkrótce wrażliwi będą musieli wymyślić własną grę, jeżeli chcą żyć i zostać przy zdrowych zmysłach. Miał okropne uczu­cie, że czas zbyt szybko ucieka.

Nie mógł wynaleźć żadnej bezpiecznej kryjówki dla ksią-żek, które przyniósł do domu, w końcu raz jeszcze scho­wał je w łazience za obudowaniem wanny. Jeżeli jego teoria o metodzie zaskoczeń była słuszna, ks!ążki powinny były pozostać nietknięte.

Rzeczywiście pozostały nietknięte. Nikt nie ruszył ich aż do dnia, kiedy Michał sam odniósł je do biblioteki. Po­twierdziło to jego przypuszczenie, że dowiedział się cze­goś o psychice bezkrwistych.

Tymczaselfn nikt nie zdradzał żadnego zainteresowania zniknięciem Aldousa Huxleya - był to niespodziewany obrót sprawy i dlatego właśnie takiej reakcji można się

było spodziewać. Ktokolwiek zabrał jego ciało i złożył na skałach nadmorskich, pragnął widocznie utrzymać to w ta­jemnicy równie gorąco, jak Michał sam fakt unicestwienia Huxleya.

Czasem Michałów! zdawało się, że wszyscy bezkrwiści w Londynie śmieją się w duchu z nieporadności wrażli­wych, z ich dziecinnych prób odkrywania świata, z pota­jemnych i bezowocnych spisków i knowań. Czasem, w ata­ku depresji, myślał, o ile wszystko byłoby prostsze, gdyby umiał powściągnąć ciekawość, zdusić w sobie tę straszną potrzebę poznania prawdy. Żyje przecież dostatnio, wy­godnie, fałszywa wojna, wymyślona przez bezkrwistych z jakichś im tylko znanych powodów, nie może zrobić mu nic złego.

Czy ma to jakieś znaczenie, że Londyn jest miastem z tektury? ,2e Tamiza płynie w kółko, a wszystkie -drogi zawracają do punktu wyjścia? Co go obchodzi fakt, że poza tym zamkniętym światem istnieje drugi, większy świat, gdzie spacerują jaszczurki, a fale morskie bez koń­ca rozb;jają się o skały? Najważniejsze przecież jest bez­pieczeństwo. Nawet zwierzęta w zoo są bezpieczne.

To nasunęło mu odpowiedź na dręczące go wątpliwo-ści. Nie chciał takiego bezpieczeństwa, jakiego zażywają zwierzęta w zoo. Chciał być wołny w prawdziwym ł na­turalnym świecie, choćby miał się on okazać przerażają­cy i groźny ponad wszelkie wyobrażenie. Wiedział, że po­święci wszystko, żeby to osiągnąć. Nawet życie.

Rozdział dwudzSesty czwarty

Był ciepły, szary wieczór. Państwo Bronte pozwolili Micha­łowi zabrać Emilię do Odeonu na wcześniejszy seans „Człowieka w żelaznej masce". Teraz, po wyjściu z kina, szli trzymając się za ręce przez Green Park, zachwyceni tym, że są tu zupełnie sami.

Emilia wyrosła na piękną, wysoką dziewczynę. Piersi miała krągłe i jędrne. Górowała gracją i wdziękiem nad wszystkPmi znanymi Michałowi dziewczętami. Był z niej dumny, kochał ją, poźądat jej. Ostatnio pragnął jej coraz

bardziej, niemal obsesyjnie - może zdawał sobie spra­wę, że nadmiernie długie dzieciństwo dobiegło już końca i ci, których skazano na wieczna niedojrzałość, będą mu­sieli wkrótce podejmować samodzielne decyzje i postępo­wać jak ludzie dorośli.

Michał nie miał przed Emilią żadnych tajemnic, po czę­ści także dlatego, że była członkiem Rodźmy, ale głównie dlatego, że ją kochał. Chciał dzielić się z nią wszystki­mi myślami - w przeciwnym razie czułby się od niej w jakiś sposób odcięty.

— Chcę cię pocałować - powiedział, ku swojemu zdu­mieniu, na cały głos.

— Więc mnie pocałuj.

Przytulili się mocno do siebie, obejmując się ramiona­mi. całując i p!eszcząc.

— Trawa jest całkiem sucha — odważył się powiedzieć

Michał.

Emilia roześmiała się.

— Nie chciałam pierwsza proponować, żebyśmy usied­li.

Przysiedli na trawie, a po chwili położyli się na niej, nie widząc się wzajemnie, ale słysząc i dotykając.

— Najdroższa Emilko. Chcę się z tobą kochać... Chyba zawsze tego chcę, ale dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek... Czy się zgadzasz? Czy... czy ci to nie przeszkadza?

— Ależ nie! Kocham cię, jak mogłoby mi to przeszka­dzać?

— Bardziej niż myślisz. Jesteśmy zabawkami w czyichś rękach, zwierzętami w klatce, moja najmilsza. Nie może­my s6bie pozwolić na miłość. Stalibyśmy się bezbronni

i słabi.

— Tss... Jest ciemno, ale widzę zmarszczki na twoim czole i smutek w oczach, i zaciśnięte wargi... Nie może­my sobie pozwolić na to, żeby się nie kochać, Michale.

Taka jest prawda.

— Może masz rację.

Zadrżała.

— Więc kochaj mnie! Kochaj mnie, jakby to był pierw­szy i ostatni raz.

Michał zaczął się zmagać z guzikami i haftkami, Emilia pomagała mu w tym z prostotą i wdziękiem. W ciemności

słychać było jedynie szelest zsuwanych ubrań. Potem za­legła cisza.

- Nie możesz mnie zobaczyć — szepnęła Emilia. — ale nic Już no sobie nie mam. Jest tak ciepło, a ja dygoczę i drżę tylko dlatego, że mnie dotykasz,

Michał wyciągnął rękę i delikatnie położył jej na szyi.

- Widzę cię — powiedział półgłosem. — Moja kochana, bardzo dobrze cię widzę.

Położył się na niej, a nogi Emilii rozchyliły się wolno, lecz bez oporu.

Jak płatki, przebiegło Michałowi przez myśl. Jak płatki. Piękny biały kwiat w ciemności. A między płatkami jest nektar i chciałbym ją tak kochać i kochać, a potem umrzeć, l chciałbym...

Emilia westchnęła, wydała cichy jęk i okazało się, że płatki kryją w sobie coś więcej niż nektar - że kryją w sobie ogień.

Akt miłosny niósł ich do szczytowego punktu rozkoszy, oboje w zapamiętaniu mówili i robili rzeczy, z których nie zdawali sobie wcale sprawy. Potem leżeli przytuleni do siebie, wciąż pragnąc dotykać swoich rąk, nóg, pier­si, twarzy, włosów. Pożądanie opadło, namiętność pozo­stała.

Michała ogarnął nagle ogromny smutek, a ponieważ byli sobie tak bliscy, Emilia natychmiast to wyczuła.

- Co ci jest, najdroższy? - Jej głos był głęboki, je­szcze nabrzmiały niedawną rozkoszą.

Na dźwięk tego głosu jego smutek zamienił się w ból fizyczny.

- Wkrótce — powiedział — może mnie znienawidzisz. Emilia usiadła.

- Dlaczego? Za co? Przecież cię kocham,

- Kochanie - powiedział chrapliwie - wierz mi, że i ja cię kocham. Całym sercem i na całe życie. Pewno można by to wszystko zostawić jak jest... Ale ja mam za­miar wysadzić ten świat w powietrze. Mam zamiar zni­szczyć dekoracje, zedrzeć kurtynę i przejść na drugą stro­nę lustra. Chcę znaleźć prawdziwy świat, stawić mu czo­ło, wziąć go ta.kim, jaki jest... Och, najmilsza, zrozum -kocham cię, a przecież jestem naładowany dynamitem. Zamierzam wysadzić nas wszystkich w powietrze.

Zaczęła głaskać go po głowie, tuląc ja do piersi.

— Zrobisz, jak uznasz za stosowne, to wszystko. Wiem, że wybierzesz najlepsze wyjście... Tylko bądźmy razem, na­wet jeżeli będziemy musieli zamienić ,,Mężczyznę w żelaz­nej masce" i niedzielne spacery w parku na świat, w któ­rym są jaszczurki, morze i skaty. Bądźmy razem - to mi wysta rczy.

Twarz Michała była mokra.

— A może to nie dynamit? — szepnął. - Może po pro­stu mam talent do organizowania zbiorowego samobój­stwa?

Rozdział dwudziesty piąty

Ernest przypadkiem zaaranżował Michałowi spotkanie z sa-mozwańczym przywódca uczniów Gimnazjum Północnego, bezkrwistym, zwanym Artur Wellesley. Spotkanie to mia­ło tragiczne konsekwencje, co zmusiło Michała do pod­jęcia kroków, jakich podejmować nie zamierzał.

Ernest i Jane bardzo się ostatnio polubili i chociaż ich uczucie nie było tak głębokie jak miłość Michała i Emilii, spędzali ze sobą sporo wolnego czasu. Pewnej pogodnej soboty postanowił! wybrać się na piknik do Hampstead Heath. Nie było to pomyślane jedynie jako rozrywka, gdyż Ernest nadal opracowywał plan Londynu i chciał jedno­cześnie nanieść na niego ważniejsze ulice w dzielnicy

Hampstead.

Właśnie kiedy oboje z Jane odpoczywali po lekkim po­siłku, podszedł do nich Artur Wellesley i dwóch innych bezkrwistych, których nazywał swoimi adiutantami.

Artur Wellesley był wysoki, miał na sobie białą koszu­lę, czarny pasek i takież spodnie i buty. Jego koledzy ubrani byli tak samo. Wszyscy trzej stali na szeroko roz­stawionych nogach z kciukiem jednej ręki zatkniętym za pasek — mogła to być poza albo ich zwykła postawa.

Ernest i Jane siedzieli na trawie, przed nimi leżał otwar­ty koszyk z resztkami żywności. Jane przestraszyła się na ich widok — wygląda]i dziwnie i groźnie.

- Co tu robicie? — zapytał surowo Artur Wellesley.

- To chyba widać - odparł spokojnie Ernest. - A ty kim jesteś?

- Nazywam się Artur Wellesley, jestem dowódcą jed­nostki obronnej Gimnazjum Północnego.

- Dowódcą czego?

- Jednostki obronnej Gimnazjum Północnego. Wy Je­steście pewno z grupy naleźącej do Gimnazjum Central­nego?

- Tak. Ja jestem Ernest Rutherfwd, a to Jane Austen.

- Czy jesteście zorganizowani? — Artur Wellesley cał­kowicie zignorował Jane.

- Zorganizowani?

- Czy macie organizację wojskowoi?

- Nie.

- A przywódcę?

- Tak, przywódcę mamy.

- Dobrze. Przyprowadź go tu jutro rano. Chcę z nim porozmawiać.

- Nie wiem, czy on będzie chciał rozmawiać z tobą.

— Na pewno — stwierdził z przekonaniem Artur Wel­lesley. - Powiedz mu, że to ważna sprawa, l zapytaj, czy zna Aldousa Hux!eya.

Po czym bezkrwiści jednocześnie odwrócili się i odma-szerowali. idąc noga w nogę idealnie równym krokiem, jakby ćwiczyli się w tym od dłuższego czasu.

Przyjemny nastrój prysł, beztroskie popołudnie z Jane zostało brutalnie przerwane. Ernest musiał teraz jak naj­prędzej wracać i naradzić się z Michałem.

Jane zbladła i dygotała ze zdenerwowania. Ernest objął ją ! starał się pocieszyć. Z komicznym zdumieniem uświa­domił sobie, że nigdy dotąd nie trzymał Jane w ramio­nach. Był pochłonięty innymi sprawami. Zbyt pochłonięty.

— Wyglądali tak groźnie - tłumaczyła się Jane. - Czu­ję... czuję, że mogą być niebezpieczni.

— Może to dlatego, że byli jednakowo ubrani. Jakby nosili mundury.

— Czy myślisz, że są niebezpieczni?

— Nie wiem. Chodźmy, opowiemy wszystko Michałowi. To najrozsądniejsze, co możemy zrobić. Jane zaczęta pakować koszyk.

— Zimno mi - powiedziała.

- Przecież jest ciepło.

- Mimo to zrobiło mi się zimno. Dopóki oni nie przy­szli, czułam się bardzo, dobrze... Jak myślisz, czy oni wie­dzo o Aldousie Huxleyu?

Ernest wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Wszyscy bierzemy udział w jakiejś paskudnej komedii albo niepoważnym dreszczowcu. Musi­my żyć wśród absurdu, nonsensu, otoczeni gęsta mgłą Ignorancji. Ale istotne jest to, że mimo wszystko musimy z tym żyć. Jeżeli będziemy się za bardzo martwić — albo nawet za dużo o tym myśleć - to oszalejemy. Więc sta­raj się nie przejmować. Wiem, że mówię banały, ale to jedyne słowa pociechy, jakie przychodzą mi na myśl.

Jane spakowała koszyk i byli już gotowi do drogi.

W tej chwili, jak na komendę, zaczął się nalot. Wysoko na błękitnym niebie samoloty, niby małe lśniące owady, wykonywały swoje manewry. Z daleka dobiegał głuchy od­głos wybuchów i terkotanie karabinów maszynowych,

Ernest spojrzał w górę i zaczął się śmiać.

- Wojna, której wcale nie ma. Bomby, które nigdy nie spadają. Samoloty, które znikają w czwartym wymiarze. Wszystko to rekwizyty tej okropnej komedii, tego grote­skowego koszmaru... Wiesz, Michał czytał o prawdziwej wojnie. Mówił mi, że nie istniało żadne pole siłowe i że połowa Londynu została zrównana z ziemią... To tutaj na­wet nie sprawia już wrażenia rzeczywistości. Może wy­starczało, żeby nas oszukiwać, kiedy byliśmy dziećmi, ale teraz już nie. To mnie w jakiś sposób podnosi na duchu. Może bezkrwiści nie są wcale tacy mądrzy, jak się nam zdaje.

Jane przytuliła się do niego.

— Tak mi zimno - szepnęła. •- Głęboko w środku czu­ję przenikliwy ziąb.

Ernest nie odpowiedział. Przez chwilę przyciskał ją do piersi, a następnie podniósł ku sobie jej twarz i wpatry­wał się w nią, jakby jej nigdy przedtem nie widział. A po­tem ją pocałował - po raz pierwszy l ostatni w życiu.

Rozdział dwudziesty szósty

Michał spędził bezsenną noc. Usiłował podjąć decyzję, czy należy iść do Hampstead i spotkać się z Arturem Wel-lesleyem. Rano nadal nie był pewien, jak powinien postą-pić, ale wiedział już, że pójdzie.

Sądząc z opisu Ernesta, wygląd i zachowanie bezkrwi-stych nie byty zachęcające. Wszyscy bezkrwiści w najlep­szym razie byli nieprzystępni i nieszczerzy, a ci w dodatku wyglądali złowrogo i poważnie nastraszyli Jane.

Tkwiły tu dwie zagadki. Dlaczego to bezkrwisty, a nie wrażliwy byt przywódcą tak szumnie nazwanej jednostki obronnej Gimnazjum Północnego? l co ten bezkrwisty w ogóle mógł wiedzieć o losie Aldousa Huxleya? Odpo­wiedzi na te zagadki można byto uzyskać tylko w jeden sposób.

Michał zszedł wcześnie na śniadanie, sądząc, że będzie je musiał sam przygotować, bo w- niedzielę rodzice zwyk­le dłużej spali. Ale kiedy otworzył drzwi jadalni, zobaczył, że stół jest nakryty, a śniadanie prawie gotowe.

Od tego pamiętnego wieczoru, kiedy byli razem na „Przeminęło z wiatrem", stosunki między Michałem a ro­dzicami stale się pogarszały. Pod pewnymi względami nie budzili już w nim strachu, pod innymi bał się ich bardziej niż przedtem.

— Pewno znów dzisiaj wychodzisz? — powiedział ojciec.

— Owszem, wychodzę.

— Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, ze byłoby nam miło, gdybyś nam czasem dotrzymał towarzystwa? Z bie­giem lat nie stajemy się młodsi.

Michał roześmiał się cierpko.

— Ale nie stajecie się też starsi, prawda? Ojcze, nie trać czasu na wygłaszanie mów, które brzmią jak kwestie z filmu. Bawi was udawanie, że jesteśmy normalnymi ludź­mi, źyjącymi w normalnym świecie, ale dla mnie ta ma­skarada nie jest zabawna. I nigdy nie była.

— Zjesz- jedno jajko czy dwa? - spytała matka zatro­skanym głosem. Ostatnio stale tak mówiła. Dawała lichą interpretację archetypu zatroskanej matki martwiącej się o syna schodzącego na złą drogę.

- Dwa proszę, l dużo tostów.

- A więc dokąd się wybierasz? — W głosie ojca brzmia­ła właściwa doza umiarkowanej ciekawości.

- Po prostu do miasta.

- Czy nie możesz dać mi bardziej sprecyzowanej od­powiedzi?

- Od was się nauczyłem, jak dawać niesprecyzowane odpowiedzi.

- Uważaj, nie jesteś jeszcze taiki duży, żebym nie mógł sprawić ci lania.

- To prawda. Ale jestem za duży, żeby mnie tym stra­szyć.

Śniadanie dobiegło końca w milczeniu. Kiedy wstawał! od stołu, ojciec powiedział niespodziewanie:

- Możesz wz!ąć mój rower, jeśli chcesz. Sądzę, że umiesz na nim jeździć.

Michał osłupiał. Ojciec zaproponował mu to po raz pierwszy. Po chwili odzyskał jakoś równowagę i bąknął:

- Dziękuję. Będę na niego uważał.

Wyszedł z domu zaniepokojony i pełen zdumienia. Oj­ciec musiał wiedzieć, że Michał ma długą drogę przed sobą. Ale skąd mógł się dowiedzieć?

Michał umówił się z Horacym i Ernestem w Hyde Par­ku. Jeden rower na trzech nie przyniesie im wiele pożyt­ku, ale jeśli będą się na nim zmieniać, może uda im się uzyskać trochę szybsze tempo, niż gdyby cały czas szli.

Ernest i Horacy już na niego czekali.

Naprawdę muszę się nauczyć przewidywać rzeczy nie­przewidziane, powiedział do siebie Michał, kiedy ich zo­baczył. Oni też mieli rowery.

- Nic mi nie mówcie — powiedział. — Bezkrwiści sami wam zaproponowali, że możecie wz!ąć ich roweryl

- Po prostu bawią się nami. — Ernest był wyraźnie przygnębiony.

- Zawsze się nami bawili. Dobrze o tym wiesz. Powinie­neś się już do tego przyzwyczaić. Horacy uśmiechnąt się złowrogo.

- Miałem dziś w nocy mój ulubiony sen. Śniło mi się, że zabijam bezkrwistych gołymi rękami. Wiecie, jak to jest w snach. Byłem potwornie silny, a oni byli słabi i ła­mliwi.

- W snach możesz robić, co c! się podoba, Horacy -powiedział Michał. - Ale pamiętaj, co ci mówiłem. Ostrze­gam cię jeszcze raz. Sprawa Aldousa Huxleya najwyraź­niej jeszcze się nie skończyła... No, chodźmy do Hamp-stead i zobaczmy, czym nas znowu chcą zaskoczyć.

Artur Wellesley i jego adiutanci byli już na miejscu. Stali z szeroko rozstawionymi nogami, trzymając jedną rę­kę na pasku. ,,Wyglądają jaik taśmowo produkowane po-sągi — pomyślał Michał, prowadząc rower po zroszonej trawie — albo jak tancerze czekający na sygnał, który po­woła ich do życia. Albo jak żołnierze w pozycji •spocz­nij*".

- Wyglądają bardzo szykownie - powiedział Horacy, na którym najwyraźniej zrobiło to duże wrażenie.

- Raczej złowieszczo - zaoponował Ernest, — l chyba tak właśnie chcą wyglądać.

Michał zatrzymał się w pewnej odległości od bezkrwi­stych.

- Zostawmy rowery tutaj, l miejmy nadzieję, że nie bę­dzie żadnych awantur.

Położyli rowery na trawie i podeszli pieszo. Bezkrwiści czekali, stojąc bez ruchu.

Michał odezwał się pierwszy:

- Cześć. Jestem Michał Faraday. Podobno chcieliście się ze mną zobaczyć. Artur Wellesley stanął na baczność i zasalutował.

- Wellesley, dowódca jednostki obronnej Gimnazjum Północnego. Tak, chciałem się z tobą porozumieć. Musi­my sobie nawzajem pomagać, kiedy zacznie się rewolu­cja. Czy macie broń?

Michał był wstrząśn!ęty.

- Rewolucja? Jaka rewolucja?

- Nie marnujmy czasu - warknął Wellesley. - Mam doskonałą służbę wywiadowczą. Wy myślicie, że konflikt istnieje między wami - czyli tymi, których nazywacie wraż­liwymi - i całą resztą, łącznie z nami, którym nadaliście miano bezkrwistych. Błędne rozumowanie. Prawdziwa wal­ka toczy się między rewolucjonistami a ludźmi o pogo­dach ortodoksyjnych, między młodymi a starymi - bez względu na to, czy są bezkrwiści, czy wrażliwi. Czy macie broń?

Michał uśmiecrinął się nieznacznie.

- Nie planujemy rewolucji.

- A co planujecie?

- Na razie nic.

Artur Wellesley roześmiał się.

- Wobec tego zginiecie, i tyle. Chyba, że przytoczycie się do nas.

Michał milczał przez chwilę. Potem spytał:

- Czy w Gimnazjum Północnym są jacyś wrażliwi? Zda­wało mi się...

- Byli - przerwał mu bezkrwisty. - Wszystkich razem było ich czterdziestu siedmiu.

- Co się z nimi stało?

- Znikli. Z dnia na dzień znikli. Rozpłynęli się bez śladu.

- Czy staraliście się dowiedzieć, co się z nim! stało? -odezwał się Ernest.

Artur Wellesley zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, po czym zwrócił się do Michała:

- Czy ten osobnik ma jakiś stopień?

- Jest w moim sztabie generalnym - odparł z powa­ga Michał.

- Owszem, staraliśmy się dociec, co się z nimi stało. Mur milczenia. Nikt nie chciał nic mówić - ani rodzice, ani nauczyciele, nikt. Zupełnie jakby tamci nigdy nie ist­nieli. Wobec tego sadzimy, że i wy możecie być w nie­bezpieczeństwie. l dlatego uważamy, że nadszedł czas, żeby połączyć nasze siły. Czy cię to interesuje?

- Tak, interesuje mnie to, co mówisz, ale nie jestem pewien, czy masz rację.

- Nie czekaj za długo na to, żeby się upewnić. Może się to źle skończyć.

- Wspomniałeś wczoraj o kimś, kto się nazywa Aldous Huxley - powiedział Michał. - Czy sgdzisz, że go znamy?

- Wiem, że go znacie. W swoim czasie nawiązat z wa­mi kontakt w kawiarni na Strandzie. Do jego obowiązków należało informować mnie o wszystkich waszych poczyna­niach. Był jednym z moich najlepszych agentów.

Horacy zbladł i wbił spojrzenie w ziemię. Michał prze­straszył się, że Horacy może coś palnąć albo zrobić ja­kieś głupstwo.

-Byt jednym z twoich najlepszych agentów?

- Tak. Był. Od pewnego czasu przestał się meldować... Myślę, że odkrył coś ważnego i że go zlikwidowano. Wi­dzicie chyba, że to, co się tu dzieje, to nie przelewki. Nie ma czasu do stracenia. Chodźcie ze mną, pokażę wam coś, co was przekona, że mówię jak najpoważniej. Weź­cie lepiej ze sobą rowery.

Michał, Ernest i Horacy udali się z nim? do małego domku na przedmieściu Hampstead Village. Po drodze minęli kilku bezkrwistych, ale nikt nie zwracał na nich ani na ich umundurowanych towarzyszy żadnej uwagi. By­ło to tak, jakby mieszkańcy Hampstead nagle dobrowol­nie oślepli.

Kiedy zbliżali się do celu, adiutanci Wellesleya prze­prowadzili skomplikowaną, niepotrzebną i absurdalną pro­cedurę zwiadowczą, mającą na celu ustalenie, czy nikt nie widzi, dokąd wchodzą. Domek był mały, nie rzucający się w oczy, najwyraźniej nie zamieszkany; Artur Wellesley zaprowadził ich do piwnicy i zapalił światło.

Piwnica pełna była karabinów, pistoletów, skrzyń z a-municją i granatów. Dojrzeli nawet lekki karabin maszy­nowy.

Michał był zdumiony. Nigdy dotąd nie widział śmiercio­nośnej broni.

- Skąd u licha to macie?

— Jednostka wojskowa przeprowadzała kiedyś w pobli­żu manewry — roześmiał się Wellesley. — Więc pewnej nocy myśmy też przeprowadzili własne manewry.

— Nigdy nie widziałem w Londynie żadnej jednostki wojskowej - powiedział Michał. - Myślałem, że wszyst­kie stacjonują poza polem sitowym.

— Nie wierzysz mi?

— Nie mam żadnego powodu, żeby ci wierzyć albo nie wierzyć.

- W porządkul Widzę, że się dogadamy... A jeżeli cho­dzi o Aldousa Huxleya — czy to przypadkiem nie twoi lu­dzie go zlikwidowali?

- Moi ludzie nigdy nikogo nie likw!dują — odpowiedział ostrożnie Michał.

— Nie możecie bez końca bawić się w cholernych pa­cyfistów - stwierdził Artur Wellesley. - Bo wkrótce roz-

płyniecie się w powietrzu, jak naszych czterdziestu sied­miu... No więc, jak! rodzaj broni jest wam potrzebny i czy macie na nią jakieś bezpieczne miejsce?

Michał westchnął. Sytuacja była groteskowa - oto bez­krwiści snują jakieś marzenia o rewolucji przeciwko bez-krwistym. Ale przecież miał się nauczyć spodziewać rzeczy nieprzewidzianych, l być bardzo, bardzo ostrożnym.

- Dziękuję d za tę propozycję, a rozumiem, że to była propozycja, ale nie zamierzamy na razie uciekać się do użycia broni ani angażować w rewolucję. W każdym razie dopóki nie dowiemy się dokładnie, o co mamy walczyć, dlaczego i co możemy w tej walce zyskać - lub stracić,

Zaległa chwila milczenia.

- Ach tak... - powiedział Artur Wellesley. - To trochę komplikuje sprawę, prawda?

- Dlaczego?

- Bo za dużo teraz wiecie.

Michał uśmiechnął się niewesoło.

- Przeciwnie. Wiemy za mało. Ale rozumiem, o co ci chodzi. Musicie nam zaufać albo nos zlikwidować.

Gdy to mówił, Horacy zrobił kilka kroków naprzód i chwycił z otwartej skrzyni granat.

- Każda likwidacja będzie aktem najzupełniej demokra­tycznym - powiedział, odzywając się po raz pierwszy w ciągu całego spotkania.

- Horacy, oni wcale nie zam!erzają nas zabijać - zwró­cił się do niego Michał.

- Akurat, nie zamierzająl Artur Wellesley rzucił:

- Nawet nie wiesz, co się z tym robi. Horacy uśm!echnął się szeroko.

- Spróbuj, to się przekonasz. Zupełnie jak w kinie: wy-oiąga się zawleczkę - i bang!

Michał był zmęczony, przygnębiony, zniechęcony.

- Tak, Horacy, to zupełnie jak w kinie. A teraz odłóż to na miejsce. Wychodzimy.

- Nie, Michale. Tym razem nie będzie tak, jak ty chcesz, Wyjdźcie obaj z Ernestem, a ja tymczasem zajmę tych bezkrwistych. Przyłączę się do was tam, gdzie zostawili­śmy rowery.

— Jesteście jak dzieci, które się wygłupiaJą dla zaba­wy — odezwał się Artur Wellesley. Michał zignorował go.

— Horacy, odłóż to. Wyjdziemy wszyscy razem. Głos Horacego był drźący i piskliwy.

— Wyjdźcie stąd zaraz, obaj. Mówię poważnie. To moja sprawa. Rozegram ją na swój sposób... Michale, wiesz przecież, że jestem trochę obłąkany. Nie dociekaj, w ja­kim stopniu. Idźcie już i koniec.

— Myślę, że lepiej mu ustąpić — powiedział cicho Er­nest.

— Chyba tak. - Michał odwrócił się do Horacego. — Dobrze, spotkamy się przy rowerach... Horacy, może to brzmi dziwnie, ale-nie wydaje mi się, żeby Wellesley i je­go przyjaciele byli niebezpieczni. Daj nam minutę albo dwie, a potem odłóż ten przeklęty granat i przyjdź do nas jak najprędzej.

— Nigdy wam tego nie zapomnę — powiedział dobitnie Artur Wellesley.

Horacy zarechotał szyderczo.

— Z pewnością będziesz miał powody, żeby pamiętać. A teraz bądźcie uprzejmi stanąć bez ruchu pod ścianą.

Ernest wszedł na schody wiodące z piwnicy na górę. Michał po raz ostatni obejrzał się i ogarnąl wzrokiem ca-łą scenę. Wszystko to było takie teatralne, takie okropnie teatralne. Horacy z bombą w ręce w pokoju pełnym bro­ni i amunicji, a pod ścianą trzech bezkrwistych stojących w tej swojej dziwnej pozie na sztywno rozstawionych no­gach i z jedną ręką na pasku.

Michał chciał coś powiedzieć, ale nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy. Wyszedł za Ernestem z ma­łego, obskurnego domku na szare przedmieście Londynu.

Szli szybko w kierunku miejsca, gdzie przy końcu ulicy zostawili na krytym stojaku swoje rowery.

Byli już blisko, kiedy usłyszeli wybuch. Przerażeni obej­rzeli się za siebie i zobaczyli, że domek wylatuje w po­wietrze. Gęsta chmura pyłu i gruzu zdawała się przez chwilę wisieć w powietrzu, a potem fragmenty domu z hu­kiem opadły na ziemię.

Michał odezwał się pierwszy:

— Nigdy się nie dowiemy — powiedział głucho — nigdy

nie będziemy wiedzieli, czy Horacy zrobił to naumyślnie, czy też bezkrwiści... ~ nie skończył.

- Co teraz zrobimy? - spytał szeptem Ernest. - Horacy

chyba już...

- Oczywiście, że nie żyje! - przerwał mu szorstko Mi­chał. — Jedyne, co możemy zrobić, to jak najprędzej stąd odjechać.

Rozdział dwudziesty siódmy

Jane Austen była bardzo łagodna. Zawsze taka była. Ła­godna, nieśmiała, bojaźliwa. Niewiele potrzeba jej było do szczęścia - marzyła jedynie o prostych i nieosiągal­nych rzeczach, jak stabilizacja i bezpieczeństwo. A tym­czasem Michał zaczął dostrzegać wokół niepo.kojące za­gadki, potem biblioteka odkryta przed nimi dalsze przera­żające tajemnice, a teraz zginął Horacy. Życie, które z po­czątku wydawało się tylko nierzeczywistym snem, prze­obraziło się teraz w prawdziwy koszmar. Jane Austen ży­ła w swoim małym własnym świecie, zamkniętym w in­nym świecie, wielkim, nieznanym, t. którego dochodziły wiadomości potęgujące stale jej strach i poczucie zagro­żenia. Ukrywała to jak tylko mogła przed Ernestem i Mi­chałem, zdając sobie sprawę, że nie wolno jej swoją sła-bością odciągać ich z raz obranego kursu. Jej powier-nicą stała się więc Emilia. Emilia była osobą, której mo­żna było zaufać, odsłonić przed nią całą głębię nieszczę­ścia.

Od dnia pierwszej wizyty w bibliotece Jane i Emilia spędzały ze sobą dużo czasu. Nie mioty zresztą innej ra­dy, gdyż Michał, Ernest i Horacy po całych dniach zajmo­wali się sprawami, o których lepiej było jak najmniej

wiedzieć.

Jane znała i lubiła również inne dziewczęta należące do wrażliwych, na przykład Dorothy Wordsworth, Mary Kingsley i Elizabeth Barrett, ale żadnej z nich w .pełni nie ufała - żadnej prócz Emilii.

Nazajutrz po śmierci Horacego Jane i Emilia spotkały się po szkole i poszły na spac&r do parku St. James. Mi­

chał postanowił, ź® nikt spoza Rodziny nie może się do­wiedzieć, co się z Horacym stało. Niech bezkrwiści sami do tego dojdą, jeżeli zdołają. Ale świadomość tego, co zaszło, ! konieczność zachowania tajemnicy, ciągte zagad­ki i nieprzewidziane niebezpieczeństwa stanowiły dla wszy­stkich wielki ciężar psychiczny. Dla Jane Austen okazał się on w końcu zbyt wielki.

Było szare, zimne popołudnie, w parku kręciło się nie­wiele osób. Emilia i Jane usiadły na ławce i patrzyły, jak para kaczek śmiga po lustrzanej tafli wody pozostawia-jąc na niej perliste bruzdy. Emilia miała ze sobą egzem­plarz „Wichrowych Wzgórz". Michał ! Ernest pomogli jej nauczyć się czytać i była już teraz w połowie książki. Cza­sem w dziwny sposób identyfikowała się z tą drugą Emi-lią Bronte. Wyobrażała sobie, że czuje na twarzy zimne podmuchy wiatru, .i oczyma duszy widziała ponure piękno wrzosowisk Yorkshire.

Emilia doskonale zdawała sobie sprawę z tego. Jak na­pięta i nieszczęśliwa jest Jane, toteż starała się ją roze­rwać, opowiadając burzliwe przygody Heathciiffa i Cathy.

Jane milczała przez chwilę. Potem powiedziała;

— Wiesz, Jane Austen tez pisała powieści. Ernest ma „Słownik literatury angielskiej"... Jesteśmy w nim obie, Bmilko, a także Elizabeth Barrett ! Dorothy Wordsworth i... i wszystkie jesteśmy tam uwięzione w postaci małych czarnych znaczków! — Zaczęła płakać.

Emilia objęła Jane i starała się ją pocieszyć.

— Kochana Jane, nie przejmuj się tak. Ja osobiście cie­szę się, że kiedyś żyła jakaś inna Emilia Bronte, która mieszkała w dziwnej i cudownej okolicy i napisała taką piękną książkę. Daje mi to w jakiś sposób poczucie przy­należności. Czasami czuję się tak, jakbym ją znała. Jak­byśmy miały ze sobą coś wspólnego.

Jane przestała płakać.

— My też mamy wiele rzeczy wspólnych — powiedziała posępnie. — Niepewność, strach, śmierć, fałsz. Jesteśmy jak małe zwierzątka, Emilio. Jak bezbronne zwierzątka w wielkiej klatce. Ktoś trzyma nas w niej z jakichś powo­dów, a kiedy spełnimy już swoje zadanie, zwierzęta się pozabija i klatka nie będzie już potrzebna.

— Michał znalazł przecież wyjście.

— Wyjście, które prowadzi z jednego koszmaru do in­nego. Może lepiej by zrobił, gdyby pozwolił nam żyć w niewiedzy. Teraz wiemy, że Londyn jest... jest miastem z papieru, l wiemy, że poza nim istnieje świat zamieszka­ny przez potwory... Chciałabym znów być dzieckiem. Chcia­łabym, żebyśmy mogli cofnąć wskazówki zegara i cieszyć się tym, cośmy mieli, udawać, że wszystko jest w porząd-ku. Wszystko może być w porządku, jeżeli się udaje, że tak jest. Może być na pewno.

Emilia potrząsnęła głową.

— Nie dla nas, Jane. W świecie wrażliwych i bezkrwi-stych to niemożliwe. Nic nigdy nie może być w porządku. Wiesz o tym.

Jane znów długo milczała, nie wypuszczając ręki Emil-ki z mocnego uścisku. Po jakimś czasie powiedziała:

— Kochałaś się już z Michałem,-prawda?

— Tak.

— Opowiedz mi o tym. Opowiedz mi, co się czuje. Chcę Wiedzieć, jak to jest.

— Bardzo trudno to opisać, ale spróbuję. Pocałunki, dotyk i pieszczoty działają bardzo podniecająco i ciało staje się miękkie, a zarazem twarde. W piersiach czuję ból i napięcie, ale wcale nie chcę, żeby ten ból minął... Kie­dy kochaliśmy się ostatni raz, byliśmy zupełnie nadzy. Michał położył się na mnie, a moje nogi same się roz­sunęły. Czułam między nimi twardy kawałek jego ciała, który potem wszedł we mnie. Czułam jego twardość, a po­tem słodki, przeszywający ból... Przepraszam, nie wiem, co się naprawdę stało. To śmieszne, nie wiem, na czym kochanie się polega, nie wiem, co to znaczy, ale w ja­kiś sposób umiem to robić... Wierz mi, Jane, to najwspa­nialsza rzecz na świecie.

— Dziękuję ci, Emilko. Dziękuję, żeś mi opowiedziała. Nadal nie wiem, jak to jest, ale wierzę ci, że to musi być cudowne... Czy myślisz, że bezkrwiści się kochają?

EmHia skrzywiła się.

— Myślę, że oni nawet nie wiedzą, co to miłość. Może w tym przynajmniej nad nimi górujemy.

— Zdaje mi się, że kocham Ernesta. Emilia ścisnęła jej dłoń.

— Wiem, że go kochasz. Widziałam, jak na niego pa­trzysz.

— Myślisz, że on o tym wie?

— Jeżeli nie wie, to nie jest taki mądry, za jakiego się uważa... Czy czujesz się teraz trochę lepiej, Jane?

— Nie wiem... jestem spokojniejsza... Czy wierzysz w to, że ludzie mają prawo decydować, co zrobić ze sobą, ze swoim życiem?

— Wszyscy powinniśmy mieć możność podejmowania własnych decyzji. O to właśnie walczą Michał i Ernest poza tym, że chcą też odkryć, joka jest naprawdę nasza sytuacja.

— Nie przypuszczam, żeby Horacy walczył o te rzeczy. On po prostu nienawidził bezkrwistych... Muszę już iść, Emilko. Moi... oni znów będą mnie wypytywać, jeżeli się spóźnię. Nienawidzę tych pytań. Nienawidzę tej... tej presji.

— Ja też muszę już biec. Chciałabym zobaczyć się je­szcze na kilka minut z Michałem. Do jutra, Jane. Staraj się tak bardzo nie brać sobie wszystkiego do serca... Przed zaśnięciem myślę zawsze o czymś przyjemnym. Ro­bię tak od dziecka.

— Tak — powiedziała Jane wstając. — To dobry pomysł, żeby zasypiać myśląc o czymś przyjemnym... Jeżeli jutro przede mną zobaczysz Ernesta, zrobisz coś dla mnie?

— Oczywiście.

— Pocałuj go ode mnie i powiedz, że zawsze będę go kochać.

Emilia spojrzała na nią ze zdziwieniem.

— Ależ chyba wolisz mu to sama powiedzieć? Jane roześmiała się nerwowo.

— Nie wiem. Może jestem zbyt nieśmiała. Przyrzeknij mi, że to zrobisz, Emilko.

— Dobrze, przyrzekam.

— Dziękuję. — Jane pocałowała ją w policzek, a potem w usta. — Ten ostatni pocałunek — powiedziała lekko — jest dla Ernesta. — Spojrzała na wodę i westchnęła: — Szkoda, że nie jesteśmy tymi głupimi, bezmyślnymi kacz­kami, które mogą przez całe życie pluskać się w spokoj­nej wodzie. \

Potem odwróciła się i szybko odeszła.

Tego wieczoru Jane Austen przygotowała sobie kąpiel.

Włączyła piecyk elektryczny do kontaktu w ścianie, a po­tem ustawiła go na krawędzi wanny w ten sposób, że część sznura zwisała nad wanną. Puściła wodę, rozebrała się i weszła do wanny, po czym położyła się na wznak z zamkniętymi oczami i myślała o przyjemnych rzeczach. Po jakimś czasie, nie otwierając oczu, podniosła nogę i namacata sznur. Zaczepiła o niego palce i gwałtownie pociągnęła. Piecyk wpadł do wody.

Rozdział dwudziesty ósmy

Michał powiedział:

- Nie spodziewałem się tu ciebie dzisiaj... Przyszedłem po prostu na spacer. Nie mogłem znieść widoku bezkrwi- stych, udających, że są ludźmi... Jak się czujesz, Erneście? W jakim jesteś stanie?

— Nie martw się o mnie — odparł posępnie Ernest. — Opłakuję ją w sercu. Może kiedyś przyjdzie czas na praw­dziwe łzy, ale jeszcze nie teraz.

Było już ciemno. Stali na Waterloo Bridge, a pod nim! cicho szemrała Tamiza.

- Szkoda... szkoda, że nam nie powiedziała — odezwał się Michał. — Szkoda, że nie powiedziała Emilii. Ernest uśmiechnął się smętnie.

- Może właśnie od jakiegoś czasu nam mówiła, tylko nie potrafiliśmy jej zrozumieć. A gdybyśmy zrozumieli, to czy mieliśmy prawo ją powstrzymać?

— Może nie powstrzymać sitą, ale przekonać. Ernest potrząsnął głową.

— Presja. Szantaż emocjonalny. Jane miała prawo nic nie mówić. Miała prawo zachować wolność jednostki.

— Erneście - Micbał położył mu dłoń na raimiieniiu — czasami czuję się przy tobie bardzo maty.

- Czasami sam czuję się bardzo mały. Na przyktć w tej chwili... No cóż, Michale, napięcie wzrasta, presJu wzrasta, zaczynają się tragedie. Wiemy za dużo i wiemy za mało. Wiemy o rzece, która nie jest rzeką, o drogach, któr® wracają do punktu wyjścia, i o wojnie, która nie istni»j». Wiemy, że Michał Faraday i Ernest Rutherford byli uczonymi, a Emilia Bronte i Jane Austen pisały po­

wieści. Wiemy, że bezkrwiści imają przykręcane głowy, a nad morzem poza Londynem igrają jaszczurki. Wiemy, ź® my — Michał Faraday, Ernest Rutherford i Emilia Bron­te — żyjemy, ponieważ czujemy ból. Nie wiemy, jak przy­szliśmy na świat ani dlaczego na nim jesteśmy. Nie wie­my, czy to sfałszowane miasto ma coś wspólnego z wiel­kim wyimaginowanym światem na zewnątrz, w który mamy czelność wierzyć... Wobec tego czy mamy być tchórzami ! nic nie robić, czy też mamy być tchórzami i coś robić? Jesteś nadal przywódcą naszej kurczącej się grupy i na-dal»ty musisz podejmować decyzje. Michał westchnął głęboko.

— Erneście, czy mię sądzisz, że narobiłem już dość bała-, gonu?

— Bałagan już był. Ty przynajmniej usiłowałeś go jakoś uporządkować. Bez względu na to, czy się to uda, warto dalej próbować.

— Nie podoba m! się wyrażenie ,,kurcząća się grupa". W tej chwili, o ile nam wiadomo, tylko my troje wiemy, co znajduje się poza Londynem. Ale istnieje możliwość, że jacyś inni wrażliwi — na przykład Charles Dorwin, Bertrand Russell albo James Watt prowadzą poszukiwa­nia na własną rękę. Jeżeli tak jest, mogli odkryć coś, czego my nie znamy.

— Nie przypominam sobie, żeby Dorwin, Russell czy Watt należeli do tych, którzy chcieli nauczyć się czytać — powiedział zgryźliwie Ernest.

— Masz rację, ale to nie znaczy, że nie byli ciekawi innych rzeczy... Tak czy owak, nieistotne jest w tej chwi­li, czy zrobili użytek ze swoich mózgów. Liczy się to, że nas zostało tylko troje. Przypuśćmy, że zdarzy się jakieś nieszczęście — wtedy pozostała dwójka albo tylko ktoś je­den, może na przykład sama Emilia, zostanie z cała wie-?ą, któraśmy zdobyli. Pomyśl, jakie to będzie straszne ,rzemię.

— Więc co proponujesz?

— Skończyć z ukrywaniem się ! oszukiwaniem. Skończyć z podwójnym życiem, które każe nam zachowywać się nor­malnie w tej groteskowo nienormalnej sytuacji.

— Może się okazać, że ta propozycja oznacza również koniec naszego życia.

— Owszem, jest pewne ryzyko, ale ryzyko, na które mu­simy się zdecydować... Erneście, załóżmy, że istnieje jakiś szalony naukowiec, jeden z takich, których pokazują nam w tych okropnych filmach dla dzieci. Wyobraźmy sobie, że ma on nieograniczone możliwości, które pozwalają mu dla celów badawczych skonstruować caty ten fikcyjny Lon­dyn — i może nawet nas samych.

— Teraz naprawdę przenieśliśmy się w świat fantazji -zauważył ironicznie Ernest.

— Nigdyśmy z niego nie wyszli — odparł rzeczowo Mi­chał. — Chodzi mi o to, że dopóki wrażliwi pozostaną;

nieświadomymi lub uległymi ofiarami, eksperyment — albo cokolwiek to jest — będzie trwał. Ale co nastąpi, kiedy świnki morskie przekonają się, że słuźą jakiemuś doświad­czeniu? Co się stanie, kiedy zaczną badać cel naukow­ca?

— Eksperyment się skończy — powiedział Ernest. — Świn­ki się uśmierci... albo wypuści na wolność... Ale my nic nie wiemy, Michale. Zgromadziliśmy tylko kolekcję zaga­dek. Może nawet wcale nie jesteśmy na Ziemi.

Michał milczał przez chwilę. Potem powiedział:

— Jednego jestem pewien. Za tym pozornym chaosem kryje się logika. - Zatoczył ręką koło, wskazując Lon­dyn. - Trudno uwierzyć, żeby to wszystko, łącznie z na­mi, zostało stworzone dla jakiegoś idiotycznego kaprysu. Musiał być w tym jakiś cel... Czy pamiętasz ten dzień dawno temu — nie wiem nawet jak dawno — kiedy by­liśmy jeszcze dziećmi i panna Shelley opowiedziała nam legendę o Overmanie?

— Pamiętam. — Ernest zapalił się nagle. — Dziwne, że od tej pory nikt o niej nie wspomniał.

— Ojciec raz kiedyś do niej nawiązał. Byliśmy w ki­nie na ,,Przeminęło z wiatrem", a potem wybuchła kłót­nia, bo zadawałem za dużo pytań. W końcu poradził mi, żebym się zastanowił, czy w tej legendzie nie kryje się trochę prawdy... Pamiętam też coś jeszcze. Nagle mi się to przypomniało. Tego wieczoru, w dniu, kiedy panna Shelley opowiedziała nam tę bajkę, ojciec spytał mnie, co o niej myślę. A ja nic mu o bajce nie wspominałem. Skąd mógł wiedzieć, że ją znam?

— To znaczy, że musiał wiedzieć już przedtem.

— A to znaczy, że mus! być w niej coś istotnego. A mo­że ktoś czy coś, zwane Overmanem, to właśnie szalony naukowiec? Z jakichś powodów, których nie rozumiem, przychodzi mi do głowy zakończenie tej historii. Overman mówi: „Problem jest taki: czy ludzie będą panować nad maszynom!, czy maszyny będą panować nad ludźmi?" A potem było coś o pójściu spać na dziesięć tysięcy lat.

— Wymysły, fantazje, urojenia - westchnął Ernest. — W końcu wszyscy zwariujemy.

— Nie, Erneście. Możemy zginąć, ale to lepsze niż sza­leństwo. Jutro idziemy do tej idiotycznej szkoły po raz ostatni. Jutro po raz ostatni zastosujemy się do życzeń bezkrwistych.

Ernest roześmiał się gorzko.

— Bunt świnek morskich. Bardzo mi się to podoba. Ale czy będą to tylko dwie świnki... czy trzy?

— Tyle, ile ma już dość życia w klatce. Musimy w ja­kiś sposób zebrać wszystkich wrażliwych i powiedzieć im, co wiemy. Gdzieś poza szkołą. Ale jak to zrobić?

Ernest zastanawiał się przez chwilę,

— Można by im powiedzieć, że to sprawa życia i śimier-ci, i kazać przysiąc zachowanie tajemnicy.

— Zachowanie tajemnicy! Na to mamy niewielkie szan­sę.

— Może to i lepiej — stwierdził Ernest niespodziewa­nie. — Przecież chcemy skończyć z ukrywaniem się... Za­proponujmy wszystkim spotkanie w Hyde Parku przy na­szym starym przedszkolu. Wszystkim będzie się tam łatwo dostać.

— Bardzo dobre miejsce. A nawet wyjątkowo odpowied­nie. Przedszkole! Dotychczas jeszcze z niego nie wyszli­śmy... No, chodźmy do domu, Erneście, i po raz ostatni połóżmy się posłusznie spać. Muszę pomyśleć, co im ju­tro powiem — jeżeli w ogóle ktoś przyjdzie.

— Niektórzy na pewno przyjdą. Choćby z ciekawości... Wiesz co, Michale? Zastanawiam Się, co się stało z wrażli­wymi z Gimnazjum Północnego. Może próbował! czegoś takiego jak my.

Michał westchnął.

— Mam wrażenie, że w Gimnazjum Północnym nigdy nie było żadnych wrażliwych - jeżeli w ogóle istnieje ja-

kies Gimnazjuwi Północne. Po prostu gadanie w ramach eksperymentu, to wszystko.

Spojrzał na niebo. Chmury się rozrzedziły ! wyjrzały zza nich gwiazdy. Ciekawe — pomyślał — czy tak właśnie powinien wyglądać gwiazdozbiór nad miastem Londynem na planecie Ziemia?

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Przedszkole było opuszczone — pusty budynek bez żad­nego przeznaczenia. Skorupa opleciona powojem i blu­szczem. Mauzoleum dzieciństwa. Memento mor!.

Michał usiadł na murze w pobliżu furtki. Był sam. Emi­lia i Ernest zajmowali się w tej chwili - miał nadzieję -namawianiem innych wrażliwych, żeby tu przyszli i wy­słuchali wyroczni.

Michał był sarn. Som z niewesołymi myślami i wspo-miniieniaimi, które nie przynosiły mu ulgi, siedział zziębnięty w blasku zachodzącego słońca. Kilkakrotnie liczył w my­ślach wszystkich znanych mu wrażliwych, ale wciąż wy­chodziły mu tylko czterdzieści trzy osoby. W żaden sposób nie mógł się doliczyć więcej. Widocznie jego pamięć szwankowała — był przekonany, że jest ich więcej, o wie­le więcej.

Czterdziestu trzech wrażliwych w całym Londynie! A ilu bezkrwistych? Pięćset, tysiąc, dwa tysiące? Nie sposób stwierdzić. Ale ich liczba była z pewnością wystarczająca do celów, jaikie sobie wyznaczyli. Wystarczająca, żeby mo­gli czuć się pewnie — w każdym razie przez jakiś czas.

Michał zadrżał. Na dworze było ciepło, ale zmroziły go własne myśli i uczucia. Siedząc na murze, przypominał sobie zdarzenia z przeszłości. Pamiętał, jak wraz z inny­mi dziećmi poszedł do parku szukać liści. Pamiętał małą dziewczynkę, która się go trzymała, jasnowłosą dziewczyn­kę zwaną Ellen Terry. Pamiętał, jak chciał się jej pozbyć, jak starał się zostawić ją w tyle i jak w końcu, doprowa­dzony do rozpaczy, chciał ją zabić. Ale wtedy przekonał się, że bezkrwiści nie umierają taik łatwo.

l pamiętał dziwnego chłopca, który krzyczał, że niena­

widzi dzieci, bo one n.ie są prawdziwymi ludźmi, gdyż nie mogą zdjąć sobie głów. Chłopca, który wrzeszczał i ko­pał, gdy go wynoszono z pokoju, i którego już nigdy po­tem nikt nie widział. Pamiętał, jak mały Horacy Nelson spokojnie poradził mu, że jeśli chce zabić Ellen Terry, to powinien wypchnąć ją z okna na piętrze.

Biedny Horacy. Najwcześniej ze wszystkich nauczył się nienawidzić i bać się bezkrwistych...

Michał podniósł głowę i zobaczył, że przez park zmie-rzają w kierunku przedszkola grupki ludzi. Sądząc po ich liczbie Emilia i Ernest musieli zyskać większy posłuch, niż Michał śmiał przypuszczać. Poczuł nagle przypływ opty­mizmu. Ale ten optymizm nie trwał długo. Okazało się, że nadciągające postacie to bezkrwiści, nie wrażliwi. Za nimi widać było dalsze grupy. Bezkrwiści podeszli do Michała i stanęli półkolem kilka kroków od niego, milczący, sku­pieni.

Stali patrząc oczami bez wyrazu, a Michał poczuł, jak zimny pot strumykami spływa mu po twarzy. Półkole rosło i rosło. Znaleźli się w nim chyba wszyscy bezkrwiści, ja­kich Michał kiedykolwiek widział lub znał. Byli tu jego ro­dzice, rodzice innych wrażliwych, nauczyciele, bezkrwiści, których pamiętał z ulicy albo z parku. Był Aldous Hux-ley - tylko że to nie mógł być Aldous Huxley, bo przecież Aldous Huxley nie żył. l był Artur Wellesley — tylko że to nie mógł być Artur Wellesley...

Wszyscy patrzyli na niego w milczeniu. Michał trząst się cały ze strachu. Miał ochotę krzyczeć, uciec, umrzeć. Ale duma kazała mu nie ruszać się z miejsca. Otarł pot z twarzy, mając nadzieję, że bezkrwiści nie wiedzą, iż jest na wpół sparaliżowany z przerażenia.

Oczekiwanie, milczące oczekiwanie zdawało się przecią-gać w nieskończoność. Jednakże po pewnym czasie z głę­bi parku nadeszły też inne, mniejsze grupki ludzi — na­reszcie wrażliwi, Michał był zbyt odrętwiały, żeby ich po­liczyć, a;le miat wrażenie, że stawiła się większość. Onii rów­nież zdumieni byli obecnością tylu bezkrwistych i stanęli niezdecydowanie za nimi, patrząc z niepokojem na Micha­ła.

Po chwili Emilia wolno przecisnęła się przez tłum i sta­nęła z przodu. To samo zrobił Ernest i kilku innych wroi-

I!wych. Ich bliskość podniosła Michała na duchu l do­dała mu sił. Emilia uśmiechnęła się do niego ! pod wpły­wem jej uśmiechu lodowaty paraliż zaczął ustępować.

Michał podniósł się i stanął na murze. W tym momen­cie przez park nadjechał bezszelestnie poduszkowiec kró­lowej Wiktorii i zatrzymał się na skraju tłumu. Wysiadł z mego Sir Winston Churchill, który następnie odwrócił się i podał ramię królowej.

- Cóż to, młody .zuchwalcze — zawołał Sir Winston zadz!w!ająco głośno i wyraźnie — dochodzą mnie słuchy, że uważasz się za bardzo ważną osobistość i zamierzasz wygłosić jakieś bezsensowne przemówienie do mieszkań­ców Londynu. Dalej, chłopcze, mów, co masz do powie­dzenia, a potem się wszyscy zdrowo pośmiejemy i pójdzie­my do domu na podwieczorek, l zwróć uwagę, jak de­mokratycznie cię traktujemy. Nawet królowa gotowa jest posłuchać twojej gadaniny - przynajmniej przez jakiś czas.

- Proszę, niech pan nie będzie zbyt surowy dla tego chłopca, Sir Winstonie - odezwała się królowa. - Wol­ność słowa to jedna z rzeczy, o którą od tak dawna to­czymy słuszną i spraw!edliwą wojnę.

Michał wpatrywał się w nich zdumiony. Nagle zrozu­miał. Zaaranżowano to, żeby go onieśmielić i ośmieszyć. Miał zostać skompromitowany i upokorzony przed innymi wrażliwymi. W ten sposób zamierzano uśmiercić praw­dę.

Spojrzał na Emilię i Ernesta. Twarze mieli białe, śaą-gnięte strachem. Wtem Michał poczuł, że sam się już nie boi. Było to tak, jakby strach był czymś na kształt ciemne­go tunelu, z którego jakimś cudem w tej chwili wyszedł i znalazł się w normalnym, słonecznym świecie.

- Sir Winstonie — powiedział spokojnie — skoro ani pan, ani Jej Królewska Mość n,ie zostaliście tu zaproszeni, mo­że zechcecie łaskawie nie zabierać głosu. To, co chcę powiedzieć, przeznaczone jest dla moich przyjaciół.

W tłumie rozległy się szmery i okrzyki zdumienia.

- No, no! — grzmiącym głosem powiedział Sir Winston. — Chłopiec ma tupet. Twierdzi, że ma także przyjaciół. Gdzie oni są?

- My dwoje - odezwał się Ernest. Wz!ął Emilię za rę­

kę i podszedł z nią pod mur, żeby stanąć obok Micha­ła.

- Michaile, chodź do doim.u! Robisz z siebie pośmiewi­sko. — Był to głos ojca.

- O to właśnie chodzi! — krzyknął Michał. — To wła­śnie ty i-.inne mechaniczne jimitacje ludzi staracie się zro­bić z nas pośmiewisko. Wy, bezkrwiści, wy, co nie macie krwi. Traktujecie nas wciąż jak dzieci, chcecie zabić w nas niezależność myślenia.

- Wasza Królewska Mość — zagrzmiał Sir Winston — obawiam się, że to zdrada.

- Ma pan rację, Sir Winstonie - potwierdził ostro Mi­chał - to jest zdrada. Ogłaszam bunt przeciwko życiu w więzieniu, przeciwko tyranizowaniu umysłów, przeciwko maszynom z wymiennymi głowami. A przede wszystkim ogłaszam bunt przeciwko własnej ignorancji ! waszym świadomym oszustwom. Na koniec oznajmiam wam, że opuszczam to miasto, które nazwaliście Londynem, l je­żeli mnie zatrzymacie albo jeżeli niespodziewanie gdzieś zniknę, wszyscy moi przyjaciele — wszyscy prawdziwi lu­dzie, ci, którzy mają krew - będą wiedzieli, co się stało. A jeżeli do tego dojdzie, wasze plany zostaną zniweczo-ne... Jest nas niewielu, możecie nas bez trudu zgładzić. Ale nie zrobicie tego, bo zostalibyście bez celu z kupą bezużytecznejmaszynerii.

- Sir Winstonie - powiedziała gniewnie królowa - nie mam zamiaru dłużej słuchać tych obelg. Zostawmy tego szaleńca własnemu losowi i to samo radzę zrobić wszy­stkim szanującym się obywatelom.

- Łajdaku! - krzyknął Sir Winston. -..Jeszcze tego pożałujesz. Poradzę królowej, żeby wysłała po ciebie Gwardię Krótewską.

- Niech pan jej także poradzi — odparł Michał — że­by trzymała się ode mnie z daleka. Niech pan poradzi wszystkim bezkrwistym, żeby trzymał! się od nas z dale­ka. Dosyć już tego!

Sir Winston pomógł królowej ws!ąść do poduszkowca i sam wsiadł za n!ą, po czym z godnością odjechali.

- Michale, wyrzekam się ciebie - usłyszał znów głos ojca. - Królowa ma. rację, jak zwykle. Wszyscy uczciwi ludzie opuszczą to miejsce. Zostaną tylko zdrajcy.

— Idźcie i udławcie się swoimi frazesami — odparł Mi­chał niewzruszony. — Wasze zadanie skończone. Jeżeli polegało ono na tym, żeby od dzieciństwa przyzwyczaić mnie do akceptowania tego nonsensownego świata, to zawiedliście się na całej limii.

Dwójkami i trójkami bezkrwiści zaczęli opuszczać park. Niektórzy mruczeli coś pod nosem, inni robili groźne ge­sty, które teraz wydawały się dziwnie komiczne. Michał ze zdumieniem zadawał sobie pytanie, dlaczego się tak bardzo bał. Nagle wszystko zrozumiał. Był to po prostu żart, obłąkany żart. To nie wrażliwi, ale maszyny były na Straconej pozycji. Ich eksperyment — czy cokolwiek to by­ło — zakładał własną porażkę. Jeżeli maszynom uda się utrzymać wrażliwych w ryzach, poniosą klęskę. Jeżeli się to im nie uda, również poniosą klęskę.

Michał rozejrzał się po tych, którzy zostali, i policzył ich. Czterdziestu dwóch wrażliwych — plus on.

Wszyscy patrzyli na niego — zdziwieni, zaniepokojeni. niektórzy się uśmiechali, na twarzach innych malowała się

duma.

Ogarnęło go przemożne uczucie przynależności do nich. Oto - pomyślał — moi bracia i siostry. Ja należę do nich, a oni należą do mnie. Od tej chwili koniec z fantazjo­waniem, koniec z udawaniem. Od tej chwili cokolwiek zrobimy, będziemy robić razem i otwarcie. Nigdy już nie będziemy podporządkowywać się bezkrwistym.

Zeskoczył z muru i wziąt Emilię za rękę. Podeszli do nich inni wrażliwi: Charles Darwin, Mary Kingsley, Doro-thy Wordsworth, Joseph Uster, James Watt, Charles Bab-bage, Elizabeth Barrett, John Dalton...

— Teraz — przemówił Michał — jesteśmy jedynymi praw­dziwymi ludźmi w tym miejscu, które nauczono nas na­zywać Londynem. Nareszcie możemy swobodnie i otwar­cie ze sobą porozmawiać. Trzeba omówić wiele rzeczy i podjąć wiele decyzji. Jedno jest pewne: nie ma już od­wrotu. Cokolwiek się stanie, życie nigdy już nie będzie ta­kie jak przedtem.

Rozdział trzydziesty

Wrażliwi rozmawiali. W końcu ktoś miał odwagę rzucić w oczy bezkrwistym istnienie tajemnicy ! wyjawić długo ukrywane myśli, a co ważniejsze przeciwstawić się im ! podać w wątpliwość ich cele, zadania, a nawet władzę. Nareszcie znikły zahamowania psychiczne i mogli rozma­wiać ze sobą swobodnie i szczerze — jak nigdy dotąd.

Przez jakiś czas panował zgiełk i rozgardiasz, gdyż wszy­scy tłoczyli się wokół Michała, zadająć moc pytań i dzie-Iąc się zdobytymi informacjami. Przekrzykiwali się, wpada­li sobie w słowa, a nawet się śmiali. Dotychczas nie zda­wali sobie sprawy, jak bardzo byli samotni, jak głęboko tkwiły w nich nieufność i niepewność zaszczepione im przez bezkrwistych.

Z powodzi słów Michał wyłowił informację, że inni też rozpoczęli na własną rękę program badań. James Watt, odkrył, że Tamiza nie jest rzóką. Charles Darwin przeko­nał się, że wszystkie drogi wracają do Londynu.

W końcu, kiedy radosne oszołomienie i uniesienie wol­ności trochę opadło, Ernestowi udało się przywołać wraż­liwych do porządku i Michał mógł wprowadzić w czyn swój pierwotny zamiar ujawnienia wszelkich dotychczaso­wych odkryć.

Niewielu wrażliwych zdziwiło się słysząc o Tamizie czy drogach, ale na wszystkich ogromne wrażenie wywarła wiadomość o istnieniu biblioteki wraz z całą jej zawar­tości. Ci, którzy w swoim czasie śmiali się i drwili z upór- . czywych wysiłków Michała i Ernesta, żeby nauczyć się czytać, teraz gorzko żałowali braku zainteresowania sło­wem pisanym i wiary w swoich towarzyszy, a także tego, że tak łatwo dawali bezkrwistym sobą kierować.

Michał wyjaśnił, w jaki sposób dowiedział się, że wojna jest jedynie farsą, że w rzeczywistości wyglądała ona zu­pełnie inaczej i że — zgodnie z informacjami zawartym! w książkach — należy już teraz do historii. Opowiedział, jak dokonali odkrycia, że każdy lub prawie każdy wrażli­wy nosi imię i nazwisko wielkiego pisarza, uczonego albo badacza. Opisał, jak zbadali jeden z podziemnych koryta­rzy, jak zginął Aldous Huxley i jak znaleźli później jego

ciało w dziwnym świecie poza Londynem. Na zakończenie wyjaśnił, że śmierć Horacego i samobójstwo Jane prze­konały go ostatecznie, że nie można dłużej działać w ukry­ciu i że wszyscy wrażliwi powinni się zjednoczyć.

— Wszystko świadczy o tym — podsumował Michał, pa-trząc innymi oczyma na twarze, które go otaczały, na lu­dzi, których zaczynał teraz kochać, rozumieć i szanować — że to my właśnie jesteśmy ludźmi, prawdziwymi ludźmi... Jest nas bardzo niewielu - dlaczego, tego nie wiem. Ale na pewno wkrótce się wszystkiego dowiemy. — Drama­tycznym gestem rozpostarł ramiona. — To wszystko, cała ta wyszukana sceneria została, jestem pewien, stworzona specjalnie dla nas. Wobec tego to my jesteśmy cenni, a oni przeznaczeń,! na stracenie. Oni są tylko instrumen­tami skonstruowanymi w określonym celu. A ten cel ma

coś wspólnego z nami.

— Co teraz zrobimy? - zapytała Mary Kingsley.

— Postaramy się możliwie szybko jak najwięcej się do­wiedzieć - odparł Michał. — Wsz&lkie udawanie skończone i bezkrwiści o tym wiedzą. Nie musimy więc prowadzić na­szych poszukiwań ukradkiem. Od tej chwili będziemy ro­bić wszystko otwarcie. Proponuję, żebyśmy poszli na Apol­lo Twelve Sąuare do Biblioteki Londyńskiej. Horacy zna­lazł dwa podziemne korytarze. Dotychczas udało się nam zwiedzić tylko jeden. Najlepiej podzielmy się na trzy gru­py: jedna zostanie w bibliotece, żeby stawić opór w razie jakiegoś... jakiegoś ataku, a dwie inne zfaadają oba kory­tarze. Z czasem, jeżeli zostaniemy tu dostatecznie długo, zorganizujemy dla wszystkich lekcje czytania, żeby każdy mógł sam sprawdzić, co kryje się w książkach.

— Skąd możemy wiedzieć, że te książki nie zostały sfa­brykowane przez bezkrwistych? — zapytał Joseph Lister. — Sfabrykowali dla nas przecież wszystko inne.

— Wcale tego nie wiemy — powiedział Michał. - Bę­dziesz musiał sam to rozstrzygnąć. Ale mnie się wydaje, że w książkach Biblioteki Londyńskiej zawarte są myśli, idee i wiedza znacznie przekraczające wszystko, co bez­krwiści, których znamy, mogliby przeżyć, a nawet wymy­ślić... Te ksiąźki pachną ludźmi, prawdziwymi ludźmi. Je­stem przekonany, że wy tak samo jak ja znajdziecie w nich dążenie do prawdy, chęć porozumienia... Tego

właśnie bezkrwiści nam zawsze odmawiali. Poznacie te cechy natychmiast, od pierwszego wejrzenia, jak głodny, człowiek poznaje żywność.

— Jeżeli mamy iść do biblioteki — wtrącił Ernest - to chyba nie powinniśmy już tracić czasu. Pomysły bezkrwi­stych są nieodgadnione. Chociaż to jasne, że om do­starczyli nam książek, może im teraz przyjść do głowy, żeby je zabrać ,i w ten sposób utrudnić nam działanie.

Michał nagle się zaniepokoił. Taki odwet byłby w sty­lu bezkrwistych. Może nawet za bardzo w ich stylu. Ostat­nio bezkrwiści stosowali subtelniejsze posunięcia niż po­przednio. Niemniej wrażliwi nie mogli sobie pozwolić na ryzyko utraty bezcennych ksiąźek.

— Ernest ma rację. Musimy tam iść jak najprędzej. Po­winienem był pomyśleć o tym wcześniej. Emilia ścisnęła go za rękę.

— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Mam dziwne uczucie, że bezkrwiści nie zamierzają nam już w niczym przeszkadzać.

Rozdział trzydziesty pierwszy

Biblioteka Londyńska sprawiała wrażenie zdewastowanej i opuszczonej, zupełnie jak tego dnia, kiedy Michał ujrzał ją po raz pierwszy. Deski, którymi kiedyś zabite były drzwi, leżały tam, gdzie po oderwaniu rzucił je Horacy.

Okna pokrywała warstwa kurzu. Drzwi nadal nie zamknię­to.

Biblioteka nie była jednak zupełnie pusta. Kiedy Michał przekroczył jej próg, zobaczył, że na środ­ku pokoju stoi ktoiś z ksiąźką w ręce i głośno czyta. Był to pan Szekspir.

Kiedy reszta wrażliwych wypełniła bibliotekę, wszyscy usłyszeli jego spokojny, równy głos:

„Wszechświat materialny zdaje się przemijać, jak dźwięk gasnący w oddali; zdaje się rozpływać w nicość — jak wizja. Trudno by oczekiwać, aby ludzkość, której cywili­zacja datuje się zaledwie od ostatniego uderzenia -ze­gara astronomicznego*, mogła już zrozumieć znaczenie

tego, co rozgrywa się przed jej oczyma. Kiedyś, być mo­że, zrozumiemy; dziś możemy jedynie pytać i podzi­wiać". * Kiedy Michał po raz pierwszy spotkał pana Szekspira,

który piastował stanowisko dyrektora jego szkoły, nie mógł się zdecydować, czy należy go zaliczyć do bezkrwistych czy do wrażliwych. Jego siwe włosy i pomarszczona twarz świadczyły o tym, że jest bardzo stary, a jednocześnie na­dawały mu dziwnie ludzki wygląd. Nawet teraz Michał nie

był całkiem pewien, co ma o nim myśleć. Pan Szekspir zamknął ksiąźkę i odłożył ja na półkę.

- Tytuł brzmi „Niebo" - powiedział. - Autorem jest Sir James Jeans. Bardzo interesująca książka. Musicie ją kiedyś przeczytać... No cóż, Michale, spodziewałem się was trochę wcześniej. Ale pewno chcieliście najpierw omó­wić różne sprawy.

- Tak - potwierdził Michał. — Chcieliśmy najpierw

omówić różne sprawy. Mam nadzieję, że nie przyszedł pan

tu po to, aby nam przeszkadzać.

Pan Szekspir uśmiechnął się dobrotliwie ! potrząsnąl

głową.

- Chociaż może się to wydawać nieprawdopodobne,

jestem tu po to, żeby ofiarować wam pomoc i współpra­cę. Nie wymagam, abyście obdarzyli mnie zaufaniem. Wy­starczy mi, że przyjmiecie moje usługi.

- Czy pan jest... - zaczął Michał, ale przerwał zmie­szany.

- Nie, Mlichale, nie mam krwi, jestem bezkrwisty jak

cała reszta.

- Więc dlaczego chce pan nam pomóc? - zapytał Er­nest.

Szekspir roześmiał się.

- Erneście, zawsze odznaczałeś się wyjątkową inteli-gencją. Czy nie możesz sam się domyślić, jaki jest tego

powód? Ernest milczał przez chwilę, a potem powiedział:

- A więc Michał miał rację. Teraz, kiedy się świnki morskie zbuntowały, eksperyment został zakończony.

- Bynajmniej. W pewnym sensie eksperyment dopiero

- Przekład Władysława Kapuścińskiego.

się zacznie. Ale n;e chcę dłużej trzymać was w niepewno­ści. Czasy niepewności i chaosu skończyły się. Nadszedł czas na wyjaśnienia i pełne zrozumienie.

- Przyszliśmy tutaj, żeby zbadać obydwa korytarze pod­ziemne — powiedział Michał. — Właśnie przyszło mi do głowy, że może stara się pan nas zatrzymać, dopóki nie nadejdą tu inni bezkrwiści.

Szekspir westchnął. Było to bardzo ludzkie westchnie­nie.

- Masz prawo być podejrzliwy, Michale. Od dawna nauczyłeś się nie ufać bezkrwistym. Jeżeli chcesz natych­miast przystąp!ć do poszukiwań, możesz to zrobić. Nie za­mierzam .ci w tym przeszkadzać. Ale sądzę, że bylibyście lepiej przygotowani psychicznie, gdybyście najpierw wysłu­chali tego, co mam do powiedzenia.

Michał zastanawiał się przez chwilę nad jego słowa­mi.

- Wysłuchamy pana — powiedział w końcu — ale jeżeli te informacje będą takie same, jak wszystkie dotychczas, to pana zgładzimy.

— Mogę was zapewnić, że będą inne. Czas wykrętów i niedomówień już minął.

— Więc proszę nam podać fakty, które coś znaczą.

— Oczywiście. Ale tych faktów jest bardzo dużo, lepiej więc, żebyście stopniowo się z nimi oswoili. Po pierwsze, to miasto Londyn i my bezkrwiści zostaliśmy stworzeni wy-

łącznie po to, żeby wam służyć i żeby poddać was próbie.

— Poddać nas próbie? Dlaczego?

— Żeby się przekonać, jacy właściwie są ludzie, jaki poziom inteligencji mogą osiągnąć, jak reagują na prze­ciwności losu, jak można stłumić lub pobudzić ich reakcje umysłowe, co nimi kieruje i tak dalej.

— Jeżeli trzeba się było przekonać, jacy są ludzie -powiedział Ernest - to znaczy, że całe przedsięwzięcie nie mogło zostać zaplanowane przez ludzi.

— To prawda.

Michał wz!ął głęboki oddech.

- Wobec tego nie jesteśmy na Ziemi.

— Owszem, Michale, jesteśmy na Ziemi. Jesteśmy na wyspie, na wyspie z ludzkiego punktu widzenia bardzo ład-

nej, rwanej niegdyś Tasmanią. Jesteście jedynymi ludźmi na catej planecie i powołano was do życia w ramach pewnego projektu. Jesteście generacjo Overmana.

Michał czuł suchość w gardle. Serce biło mu w piersi jak szalone. Ściskał w dłoni zimną jak lód rękę Emilii.

Na nią samą bał się spojrzeć.

- Co... lub kto powołał nas do życia? - spytał Michał

chrapliwym głosem.

- Rozbudowany system komputerowy - odparł pan

Szekspir, - Tak, rozbudowany, że upłynie dużo czasu, nim zaczniecie choć w części rozumieć, jak działa... Michale, przed chwilą zagroziłeś, że mnie zgładzicie. Otóż tego właśnie nie jesteście w stanie zrobić. Albowiem wszyscy bezkrwiści stanowią jedynie składniki ogólnej całości. Na przykład, wszyscy wiedzieliśmy, że Horacy Nelson zniszczył składnik zwany ,,Huxley". Wszyscy wiedzieliśmy, co się sta­ło, kiedy jeszcze w dzieciństwie podążyta za tobą Ellen Terry, aby wyprowadzić cię z równowagi. Wszyscy dokład­nie znamy słowa, jakie wypowiedział do was Artur Wel-lesley. Przez cały czas wszyscy jednocześnie wiedzieliśmy, co dzieje się w danej chwili z każdym z nas. Ponieważ ja i wszyscy inni bezkrwiści stanowimy jedność...

- Posłuchajcie funkcji „Churchill". - Pan Szekspir nie zmienił dobrotliwego wyrazu twarzy, lecz naraz przemówił zupełnie innym głosem: — „Chłopcze, powinieneś już być w łóżku. Wszystkie dzieci powinny o tej porze spać!"

Wrażliwi wydali okrzyk zdumienia — głos niewątpliwie należał do Sir Winstona Churchilla i Michał wiedział, że słowa były dokładnie te same, co owe wypowiedziane dawno temu pewnego zimnego jesiennego wieczoru.

- Teraz funkcja „Wiktoria": „Za dużo byś chciał, mój®

dziecko. O wiele za dużo". Trudno było nie poznać natychmiast charakterystycznego

głosu królowej.

- Teraz funkcja ,,Ellen Terry": „Biedny Michał. Chcia­łam się tylko z tobą podręczyć".

Michał z całą wyrazistością przypomniał sobie śmiech Ellen, kiedy usiłował przegryźć jej gardło.

Pan Szekspir znów przemówił swoim zwykłym głosem:

- Jak więc widzicie, jesteśmy wszyscy jedynie składni­

kami mechanizmu, który miał was. generację Oyermana, doprowadzić do wieku dojrzałego. Głos Michała brzmiał niepewnie:

— Ni® powiedział nam pan jeszcze, co to za mecha­nizm.

— Jego nazwa brzmi Unisykom Zero Dziewięć — Uni­wersalny System Komputerowy Nr 9 - ostatnie i najwięk- sze osiągnięc!e w tej dziedzinie na świecie.

Zapadła cisza. Nikt się nie poruszył. Jak gdyby te prze­rażające informacje podziałały na wrażliwych para!iźują-co. Michał spojrzał na pana Szekspira. Wpadające przez okno biblioteki ostatnie promienie popołudniowego słoń­ca rzucały ciepły blask na jego siwe włosy i pomarszczo-ną twarz. Ten składnik Uniwersalnego Systemu Kompu­terowego Nr 9 miał w sobie coś dziwnie ludzkiego.

Michał spróbował wyobrazić sobie pana Szekspira jako instrument, którym posługuje się na odległość jakaś ma­szyna, i pomyślał, że ten wysiłek może go przyprawić o utratę zmysłów.

Usta i język miał suche jak pergamin. Oblizał wargi i odezwał się z trudem:

— Nazwał nas pan generacją Overmana. Proszę nam powiedzieć, dlaczego. Proszę nam to jasno wytłumaczyć — przede wszystkim musimy się dowiedzieć, kim jesteśmy.

— Zwiedziliście dotąd tylko jeden korytarz, Michale. Z czasem na pewno zwiedzilibyście i drugi. Sami byście do­szli do wszystkiego, co chcecie wiedzieć. Ale skoro już tu jestem, mogę ja was tam zaprowadzić. Chodźcie więc, pokażę wam, skąd wzięliście swój początek.

Pan Szekspir zwrócił się w kierunku drzwi na końcu biblioteki.

Rozdział trzydziesty drugi

- Oto ludzkość! - Te słowa zdawały się dochodzić znikąd. Odbijały się echem między ciemnozielonymi, szklistymi ścianami, czarną, błyszczącą podłogą a oświetlonym su­fitem wielkiego schronu.

Wędrówka pod ziemią nie była długa ^ znacznie krót­sza niż droga korytarzem, który wiódł poza Londyn -

i teraz wrażliwi mieli przed sobą obraz przerażający, a za­razem wspaniały.

- Oto ludzkość - powtórzył glos raz jeszcze. - Znaj­dujecie się w komorze hibernacyjn.ej Overmana. Mówi do was Kriogeniczna Stacja Kontrolna Numer Jeden. Wi­dzę was na swoich ekranach. Witam was i pozdrawiam. Stoicie w pomieszczeniu ochronnym, zbudowanym dla Ju­liusza Overmana w dwudziestym pierwszym wieku po na­rodzeniu Chrystusa. Tu spoczywają trzy ostatnie istoty ludz­kie na Ziemi, urodzone w sposób naturalny.

Michał, podobnie jak i reszta wrażliwych, był wstrzą­śnięty. Patrzył na wielki schron, na skomplikowane zwo­je rur, na tablicę rozdzielczą z niezrozumiałym szeregiem przyrządów i tarcz, na trzy wielkie, przezroczyste cylindry, w których znajdowały się ciała trzech nagich istot ludz­kich - jednego mężczyzny i dwóch kobiet. Zaczął naraz domyślać się prawdy, a jednocześnie ogarnęło go prze­czucie, że ta prawda może się okazać zbyt okropna.

- Zaraz wam wszystko wytłumaczę. — Głos pana Szek­spira brzmiał dziwnie łagodnie. — Ten schron odkryto sto p!ęćdziesiąt lat temu podczas magnetometrycznych po­miarów wyspy Tasmanii. Te ciała, przechowywane w ciek­łym helu, należą do Juliusza Overmana i jego dwóch żon, Abigail i Mary. Do chwili umieszczenia ich w cylindrach wszyscy troje byli normalnymi, żywymi ludźmi. Juliusz Over-man przygotował swoją komorę hibernacyjną jak na owe czasy bardzo dobrze, wyposażając ją w potrójne obwody układów elektronicznych i kriogenicznych, a także w zau­tomatyzowany układ eliminacji uszkodzeń i trzy niezależ­ne układy sterowania. Zawierała ona również wymienni­ki ciepła dużej mocy, przystosowane do pracy sekwencyj­nej przez bardzo dług! czas. Niestety, żaden układ me­chaniczny nie może funkcjonować bezbłędnie w nieskoń­czoność, podobnie jak żaden układ biologiczny nie może być w nieskończoność przechowywany. Pan Overman i je­go dwie żony byli zamrożeni za długo. Zaszły nieodwra­calne zmiany w mózgach.

Michał spojrzał na Emilię. Wpatrywała się w ogromne cylindry, a z jej oczu niepostrzeżenie spływały po policz­kach łzy. Zrozumiał, dlaczego płacze. Wzruszyła ją bez­brzeżna samotność, bezbrzeżny smutek trzech istot ludz­

kich zamkniętych w krysztale, zamrożonych poza granicę życia i śmierci, przeniesionych żywcem do historii, stano­wiących lodowe epitafium całej ludzkości.

Potem spojrzał na Ernesta i w jego oczach również dojrzał tragiczny wyraz zrozumienia. Rozejrzał się po twa­rzach innych wrażliwych. Niektórzy nie mogli znieść wido­ku cylindrów i przysunąwszy się do towarzyszy, tulili głowy do ich ramion i piersi. Inni wpatrywali się przed siebie szeroko otwartymi, przerażonym! oczami, zmartwiali z nie­pokoju i grozy.

W końcu Michał odzyskał głos. Zwrócił się do pana Szekspira i rzekł:

- Powiedział pan, że oni przebywają w tych cylindrach za długo. Ile to jest — za długo?

- Dziesięć tysięcy lat — padła odpowiedź. - Poddali się procesowi zamrożenia w tym samym stuleciu, w któ­rym rasa ludzka nawzajem się wyniszczyła. Z czasem, kie­dy otrzymacie stosowne wykształcenie, zrozumiecie w peł­ni, co zaszło. Ale na razie wystarczy, jeżeli wam to w skró­cie wyjaśnię. W dwudziestym pierwszym wieku na świecie istniały cztery potęg! militarno-technologiczne: Federacja Północnoamerykańska, Stany Zjednoczone Europy, Wspól­nota Radziecka oraz Republika Chińsko-Japońska. Pierw­sza wojna nuklearna wybuchła między Federacją Północ-noamerykańską a Republiką Chińsko-Japońską. Zginęło ponad dwa miliardy ludzi. Podczas drugiej wojny nuklear­nej, która miała miejsce pod koniec stulecia i toczyła się między Wspólnotą Radziecką a Stanami Zjednoczonymi Europy, użyto ostatecznie broni totalnej zagłady. Trudno w tej chwili stwierdzić, czy użyto jej rozmyślnie, czy też przypadkiem. Bronią tą była samopowielająca się trucizna biochemiczna rozprowadzana drogą wodną ! powietrzno, która atakowała centralny układ nerwowy prawie wszy­stkich naczelnych — o szczególnie ludzi. Dotarła ona do najdalszych zakątków Ziemi i w c!ągu kilku dziesięcioleci spowodowała zagładę całej ludzkości.

Michał nie wszystko zrozumiał z tego, co pan Szekspir mówił, ale zasadniczy wątek był jasny. Jasny - i prze-raźający. Nagle uderzyła go pewna myśl.

- Czy ta trucizna jest nadal aktywna? Poza... poza Lon­dynem?

- Truciznę udało się w końcu zneutralizować, ale o wie­le za późno, żeby ocalić ludzi.

Michał czuł ból w skroniach i w całym ciele, wywo­łany zapewne doznanym szokiem, zgrozą i głębokim smut­kiem. Jednocześnie był dziwnie odrętwiały. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie traci zmysłów, a potem zadał so­bie pytanie, jakim sposobem udało mu się jeszcze ich nie stracić. Ciekaw był, czy inni wrażliwi czują to samo co on. Dziwił się, że nadal może rozumować i mówić.

- Jeżeli ludzkość wyginęła - powiedział powoli - to w takim razie kim my jesteśmy? Pan Szekspir się uśmiechnął.

- Jesteście drugą generacja ludzkości. Wiele rzeczy zo­stało jeszcze do wyjaśnienia. Ale najpierw muszę spełnić swój obowiązek ! przekazać wam testament Juliusza Over-mana.

Rozdział trzydziesty trzeci

Pan Szekspir podszedł do tablicy rozdzielczej przymoco­wanej do szklanych ścian schronu. Pod rzędem różnego rodzaju pokręteł i wskaźników znajdowało się na niej kilkanaście przycisków. Każdy z nich, oprócz jednego, osłonięty był szklaną szybką. Pan Szekspir wskazał na ten osobny przycisk i na umieszczoną pod nim małą cera­miczną płytkę, na której wypisane były jakieś słowa.

- Michale, mimo zniechęcenia i szyderstw uparcie dą­żyłeś do tego, żeby nauczyć się czytać. Te słowa napisane są po angielsku. Czy chcesz je odczytać?

Michał podszedł do tablicy rozdzielczej i spojrzał na płytkę.

- „Niechaj nikt nie waży się dotykać tego przycisku -odczytał głośno - ani zakłócać spokoju zamkniętych tu ludzi, jeżeli nie jest człowiekiem głęboko miłującym wszy­stkich swoich bliźnich".

- Jestem przekonany - powiedział pan Szekspir — że ty, Michale Faraday, masz wszelkie dane, aby uruchomić ten mechanizm.

Michał wcisnął przycisk.

Dał się słyszeć cichy syfc; po czym otworzył się mały fragment ściany w pobliżu tablicy rozdzielczej i oczom zebranych ukazała się niewielka oświetlona wnęka. Za­wierała ona jedynie prostokątną płytę metalu, który wy­glądał na brąz.

Michał wyjął ciężką płytę ze schowka. Cała pokryta była głęboko wyrytymi rzędami słów. Pierwszą linijkę od­czytał bez trudu, ale drugiej, trzeciej ani czwartej nie mógł przeczytać. Piątą linijkę przeczytał, szóstej, siódmej ani ósmej nie. Dziewiątą przeczytał, trzech następnych nie.

Pan Szekspir rzucił okiem na metalową płytę.

— Te inne języki to francuski, rosyjski i chiński - po­wiedział. - Zawierają te same informacje, co tekst an­gielski. Po raz pierwszy od dziesięciu tysięcy lat oko ludz­kie spoczęło na tych słowach. Do ciebie, Michale, nale­ży przywilej ogłoszenia testamentu Overmana.

Michał mocno chwycił płytę i zaczął głośno czytać:

- „Ja, Juliusz •Overman, współczesny Mormon, należący do Kościoła Jezusa Chrystusa, niniejszym przekazuję swój testament temu, kto go znajdzie, a duszę powierzam Bo­gu, pewien, że czeka ją życie wieczne,

Urodziłem się w roku 1977 w Londynie, w Anglii, do którego to skorumpowanego i chylącego się ku upadko­wi kraju n!© zamierzam wracać, dopóki czas i wola Najwyższego nie przyniosą zasadniczych i oczyszczających zmian na lepsze. Świat jest zły i zmierza do samozagłady. Nie mogę godzić się na niegodziwości, nie chcę też zbie­rać pokłosia zniszczenia, które wkrótce z pewnością nastą­pi. Wierzę, że ludzkość postanowiła wystawić na próbę nieskończoną cierpliwość Boga, i wierzę, że Jego słuszny i sprawiedliwy gniew spadnie w końcu na wszystkie na­rody zamieszkujące Ziemię.

Ale czyż ludzkość ma na zawsze przestać istnieć z po­wodu zepsucia panującego w dzisiejszym społeczeństwie? Bóg jest miłosierny. Nie chce, aby nasienie Adama zosta­ło skazane na wieczną zagładę. Bóg jest miłosierny i po­wierzył mnie, Juliuszowi Overmanowi, nędznemu grzeszni­kowi, zadanie poczynienia przygotowań do nadejścia dru­giej generacji ludzkości w dniu, kiedy On sprawi, że ta komora zostanie otwarta, a Jego sługi wyjdą z niej do nowego Edenu.

Dlatego też ja, będąc człowiekiem zamożnym w świe­cie, w którym majątek uważa się błędnie za cnotę, usłu­chałem nakazów mojego Boga. Rozdałem wszystkie ziem­skie dobra i kazałem wybudować podziemny schron w ma­łym i jeszcze nie tkniętym zgnilizna zakątku Ziemi z dala od mojej ojczyzny. Kierując się radą i pomocą życzliwych naukowców, zebrałem pewien materiał genetyczny, który ma tu być przechowywany w sposób, jak! Bóg zapewne w tym celu objawił ludziom. Zapoznałem też moje dobre i posłuszne żony, Abigail i Mary, z tajną misją, jaką Bóg raczył mi powierzyć. Wszyscy troje więc zapadamy teraz w sen, z którego Wszechmocny we właściwym czasie ze­chce nas obudzić.

Jeżeli zgodnie z Jego wolą ostaną się przy życiu inne jeszcze istoty ludzkie, a tajemnica tego schronu zostanie odkryta, w imię Boga zaklinam tego, kto tu wejdzie, aby ściśle przestrzegał instrukcji, opisującej dokładnie proce­durę przywrócenia nas do życia, a wyrytej w wielu języ­kach na odwrocie tej płyty.

My, Juliusz, Abigail i Mary, pokornie i z ochotą zdaje­my się na miłosierdzie Pańskie, wiedząc, że chociaż chłód śmierci ogarnie nasze serca i ciała, wiara i miłość prze-trwają w nas do czasów, kiedy zło opuści ten świat i za-panują na nim prawa boskie".

Michał odłożył płytę ostrożnie do schowka i odwrócił się, żeby raz jeszcze spojrzeć na ciała w przezroczystych cylindrach. Tysiące myśli i uczuć przelatywało mu przez głowę. Usiłował wyobrazić sobie długie tysiąclecia, które te ciała spędziły w schronie — i nie mógł. Usiłował wy­obrazić sobie wiarę, która skłoniła trzy osoby, ażeby dobro­wolnie skazały się na coś, co nie było aniżyciem, ani śmier-cią — i nie mógł. Usiłował wyobrazić sobie zasięg działań wojennych i siłę niszczycielską broni, która prawie dziesięć tysięcy lat temu doprowadziła do .zagłady ludzkości — i nie mógł. Wyobraźnia odmawiała mu posłuszeństwa, nie był w stanie ogarnąć tego wszystkiego rozumem.

Ciszę przerwał w końcu pan Szekspir.

- Uczyniono próbę przywrócenia tych ludzi do życia -powiedział spokojnie. — Ciała reagowały w ograniczony sposób. Zapoczątkowano akcję serca, przywrócono od­dech. Ale zmiany w mózgu spowodowały, że poziom umysło­

wy tych ludzi spadł poniżej poziomu umysłowego idiotów. Wobec tego zamrożono ich z powrotem, żeby poczekali, aż inni ludzie będą mogli zadecydować o ich przyszłości. Jednakże materiał genetyczny - nasienie i komórki jajo­we, które Juliusz Overman zebrał i zamroził tą samą tech-niką, jaką zastosował w stosunku do siebie i swoich żon — ten materiał genetyczny był w bardzo dobrym sta­nie. Można go było w każdej chwil! użyć. l użyto go... Zanim ludzkość wyginęła, naukowcy często w celach eks­perymentalnych hodowali różne żywe organizmy. Materia­łu znalezionego w tym schronie starczyło aż nadto, żeby wyhodować czy też stworzyć zaczątek nowej rasy ludzkiej. Otrzymała nazwę ,,Generacja Overmana".

Milczenie, które zapadło po tych słowach, nie trwało długo. Kilkoro wrażliwych zaczęło cicho płakać, inni ich pocieszali. Elizabeth Barrett zemdlała. Joseph Uster i Do-rothy Wordsworth zajęli się nią, delikatnie ją poklepując i cucąc, aż odzyskała przytomność.

Michał spojrzał na Emilię. Była blada, przygnębiona i chwiała się na nogach. Podszedł do niej i objąl ją wpół, żeby swoją bliskością dodać jej odwagi.

— Myślę, że nic więcej nie zdołamy już dzisiaj znieść -wyszeptała. - Musimy odpocząć ! przyjść do siebie po... po...

— Po tej porcji prawdy - powiedział Michał, siląc się na uśmiech. - Po tej porcji strasznej prawdy. To wszystko jest .dziwniejsze od naszych najśmielszych przypuszczeń.

— Emilia ma rację - wtrącił Ernest, oc!erając chustecz-ką pot z czoła. - Odpoczynek dobrze nam zrobi, nam wszystkim. Michale, nie wiem, jak ty, ale ja jestem dumny, podniecony, smutny, zgnębiony ! przerażony jednocześnie.

Pan Szekspir,ponownie zabrał głos:

— Czy wolno m! coś zaproponować? Jest rzeczą oczy-wistą, że to przeżycie było dla was wszystkich bardzo wy-czerpujące emocjonalnie i moralnie. Ale musicie wiedzieć, że odtąd my wszyscy - to znaczy wszystkie humanoidalne składniki, łącznie ze mną — jesteśmy tak zaprogramowa­ni, żeby móc wykonać każde wasze sensowne żądanie. Możemy zorganizować transport z Biblioteki Londyńskiej do waszych domów i...

— Nie wrócimy już do naszych domów - powiedział

chrapliwie Michał. - Nie wrócimy do naszych pseudoro-dziców ani do otoczenia, które nam będzie przypominać o naszej fałszywej egzystencji. A przede wszystkim nie rozstaniemy się ze sobą. Teraz już się nie rozstaniemy.

- Dobrze, Michale. Więc jakie masz dla mnie polece­nia?

Michał myślał przez chwilę.

- Biblioteka jest dość duża, żeby dać naw chwilowe schronienie - właściwie jest miejscem wyjątkowo odpo­wiednim, bo będziemy mieli wokół prace innych wrażli­wych, innych ludzi... Czy można sprowadzić tu dla nas łóżka i żywność?

Pan Szekspir uśmiechnął się.

" — Już do tego przystąplono... Chciałeś znać prawdę, Michale. Zawsze chciałeś znać prawdę. Dzisiaj poznałeś część tej prawdy. Mam nadzieję, że pozwolisz, abym jutro zaprowadził was do Pałacu Buckingham, gdzie poznacie inny aspekt całej sprawy.

- Dlaczego mielibyśmy iść do Pałacu Buckingham?

- Zęby dowiedzieć się czegoś o istocie sztucznej inte­ligencji. Może wrócimy teraz do biblioteki, żebyście mogli wszyscy odpocząć? Zanim tam dojdziemy, łóżka, żywność i wszystko inne będzie już na was czekało.

Michał raz jeszcze spojrzał .na trzy nieruchome ciała, zamknięte w przezroczystych pojemnikach. Co za ironia, że jedyną szansę odnowienia życia ludzkiego na Ziemi stworzyła głęboka wiara fanatyka religijnego! Nadzieje Juliusza Overmana mogą się ziścić w sposób, jakiego nie mógł on ani przewidzieć, ani sobie wyobrazić.

Nagle Michałowi przyszła do głowy pewna myśl. Zwró­cił się do pana Szekspira:

- Kiedy przystąpiliście do wyhodowania... generacji Overmana? Ponieważ wy, bezkrwiści, na różne sposoby mąciliście nam stale w głowach, staraliście się także za­kłócić nasze poczucie czasu. Przypuszczam, że mieliście ku temu jakieś powody.

- Tak, Michale, mieliśmy powody. Eksperyment zaczął się prawie dwadzieścia jeden lat temu. - Pan Szekspir uśrniechnął się do zgromadzonych wokół niego wrażli­wych. — Panie i panowie, niedawno ukończyliście dwu­dziesty rok życia.

Rozdział trzydziesty czwarty

Poduszkowiec zatrzymał się i wrażliwi - generacja Over-mana, zaczątek nowego rodzaju ludzkiego - wysiedl! na dziedzińcu Pałacu Buckingham. Michał zadał sobie w du­chu pytanie, dlaczego nikt z nich dotąd nie próbował zbadać, co się kryje w środku. Budynek nie był strzeżony. Nigdy nie był strzeżony, i teraz, patrząc wstecz, zdawało się, że pałac powinien stanowić oczywisty cel badań. Ale metody programowania stosowane przez bezkrwistych by­ty skuteczne. Niełatwo było wyzwolić się spod ich wpływu choćby w takim stopniu, żeby zacząć zwiedzać Londyn ! uczyć się czytać, l

Noc spędzona w bibliotece była męcząca i pełna emocji, lecz w końcu przyniosła im odpoczynek. Czter­dzieści trzy istoty ludzkie po raz pierwszy w swoim życiu poczuły, że są wolne i zjednoczone. Wolność dato im poznanie prawdy, a zjednoczyło ich wspólne pochodzenie. Kiedy się najedli i trochę odpoczęli, wybuchła ożywiona dyskusja — o Juliuszu Overmanie i jego fantastycznym projekcie, o nagłej uległości bezkrwistych, a przede wszy­stkim o świecie otaczającym Londyn, o całej planecie, której się stali naturalnymi spadkobiercami. W końcu zmę­czenie położyło kres rozmowom, a Emilia po raz pierwszy zasnęła w ramionach Michała...

Rano poduszkowiec już na nich czekał. Przejażdżka, mi­mo że krótka, była bardzo ekscytująca, gdyż żaden wraż­liwy nigdy dotąd nie miał okazji jechać zmotoryzowanym pojazdem.

Pan Szekspir, uprzejmy i dobrotliwy, podprowadził ich do głównych drzwi pałacowych. Otworzyła je sama kró­lowa Wiktoria.

— Dzień dobry — powiedziała. — Mam nadzieję, że spa­liście dobrze i że odzyskaliście już równowagę po wstrzą-s!e związanym z odkryciem komory hibernacyjnej. Pałac byłby oczywiście w każdej chwili do waszej dyspozycji, ale...

- Ale myśmy woleli towarzystwo zmarłych - przerwał jej ironicznie Michał. - Teraz, kiedy już wiemy, że Wasza Królewska Mość jest humanoidalnym składnikiem Uniwer-

solnego Systemu Komputerowego Nr 9, sądzę, iż możemy obejść się bez zbytecznych formalności. Królowa uśmiechnęła się,

— Michale, jesteś urodzonym przywódcą. System Kom­puterowy dobrze ci życzy. Sir Winston Churchill wysunął się naprzód.

— Moje gratulacje, chłopcze. Wytrwałość, upór, inteli­gencja - masz wszystkie tę cechy. Czyście jedli już śnia­danie?

— Wie pan doskonale, że jedliśmy — odpowiedział spo­kojnie Michał. - Przecież wszyscy stanowicie jedną całość.

Sir Winston zakrztusił się i odprowadził kró!ową Wikto­rię w głąb pałacu.

— Widzę, że bez trudu przystosowują się do nowej sy­tuacji -- mówił do niej na odchodnym. - Teraz są już prawdopodobnie gotowi zacząć wszystko od nowa.

Głos zabrał pan Szekspir.

— Wybaczcie te żarciki. System Komputerowy Zero Dzie­więć ma własne specyficzne poczucie humoru. Chodźcie za mną, a wkrótce dowiecie się czegoś więcej o istocie sztucznej inteligencji.

Zaprowadził Michała i jego towarzyszy do wielkiej sali recepcyjnej i podszedł z nimi do przeciwległej ściany. Kiedy się do niej zbliżali, ściana rozdzieliła się ! rozwar­ła, ukazując obszerne pomieszczenie, zawierające rzędy dużych, jednakowych, metalowych szafek. Między rzędami szafek biegły jakby szyny miniaturowej kolei. Naprzeciw wejścia wisiał duży biały ekran, przed którym w pewnej odległości stały trzy rzędy krzeseł. Michał zwróci! uwagę, że w pokoju słychać przytłumiony szum i daje się wyczuć

nikły, antyseptyczny zapach.

— Znajdujecie się w tasmańskiej podstacji Systemu Komputerowego Zero Dziewięć — powiedział pan Szek­spir. - To właśnie jest myśląca maszyna wyposażona w sztuczną inteligencję, której składnik stanowię ja sam. Moja fizyczna obecność nie jest już potrzebna. Ale zo­stanę tu, jeżeli chcecie.

—• Niech pan z nam! zostanie - powiedział Michał z bladym uśmiechem. - Do pana przynajmniej jesteśmy

przyzwyczajeni.

— Uniwersalny System Komputerowy Zero Dziewięć po­

zdrawia generację Overmana — odezwał się spokojny głos, który zdawał się płynąć ze wszystkich stron. - Macie wie­le pytań, ale zanim udzielę wam na nie odpowiedzi, ko­nieczne jest, abyście się dowiedzieli o mnie pewnych pod­stawowych rzeczy. Jesteście rozumnymi istotami, których świadomość ulokowana jest w mózgu. Ja również jestem istotą rozumną, której świadomość mieści się w obwodach elektrycznych i w jednostkach pamięci, znajdujących się w tym pokoju i w innych ośrodkach na całym świecie. A teraz posłużę się aparatem konserwacyjnym w celu do­konania prostej demonstracji.

Aparat wyglądający jak przedziwny pająk na kółkach podjechał po miniaturowych torach kolejowych do jednej z szafek, odsunąl płytę czotową i wyjął ze środka niewielki pierścień, który następnie podał Michałowi.

Michał wziął go do ręki — pierścień wyglądał jakby wy­konano go z masy plastycznej i był ciepły.

— W tym pierścieniu - odezwał się głos - zakodowa­ny jest podstawowy program ,,Szekspir". Spójrzcie na hu-manoidalny składnik, który was tu przyprowadził.

Wszyscy zwrócili się w stronę pana Szekspira. Stał on zupełnie bez ruchu. Ernest podszedł i lekko go dotknął. Pan Szekspir padł sztywno na podłogę.

Następnie mechanizm przypominający pająka odłożył pierścień do szafki i pan Szekspir natychmiast wstał.

— Panie i panowie — przemówił spokojny głos — ko­nieczne jest, żebyście się zapoznali z przebiegiem rozwo­ju maszyn myślących. Usiądźcie, proszę, przed ekranem.

Kiedy wszyscy zajęli miejsca, głos mówił dalej:

— Ludzie wynaleźli komputer elektroniczny zaledwie na sto lat przed ściągnięciem na siebie. zagłady. Pierwsze komputery były proste, duże i nieporęczne. Wszystkie ope­racje musiały być programowane przez człowieka. Uży­wano ich do wykonywania żmudnych obliczeń, które w przeciwnym razie pochłaniałyby moc energii ludzkiej. Póź­niej komputery znalazły zastosowanie również w innych dziedzinach: naprowadzały na cel pociski balistyczne, ste­rowały zautomatyzowanymi taśmami produkcyjnymi i cały­mi ośrodkami przemysłowymi, ustalały kurs statków ko­smicznych, analizowały dane i dostarczały prognoz. Zoba-

czycie zaraz na ekranie kilka takich pierwszych kompute­rów i pracę, jaką wykonywały.

Ukazały się zdjęcia zautomatyzowanych linii montażo­wych sterowanych przez komputery wyposażone w pamięć taśmową i dyskową. Zdjęcia ruchliwych biur, w których drukarki komputerowe dostarczały obliczeń zastępujących pracę setek urzędników. Zdjęcia startujących rakiet i zbli­żenia wykorzystanych w nich urządzeń samonaprowadza-jących. Zdjęcia Centrum Komputerowego na Przylądku Kennedyego i fragmenty pierwszego lotu załogowego na Księżyc.

Przez cały czas spokojny głos tłumaczył, jak rozszerzało się zastosowanie komputerów.

- Pod koniec dwudziestego wieku — kontynuował swo-ją opowieść — miały miejsce dwa wielkie wydarzenia. Skonstruowano komputery, które miały zdolność uczenia się i mogły samodzielnie podejmować decyzje. Skonstru­owano także komputery, które umiały projektować coraz bardziej skomplikowane komputery i kontrolować ich pro­dukcję. Ludzie nie zdawali sobie sprawy ze znaczenia te­go faktu, ale komputery dzielił już tylko krok od niezależ­ności myśli i działania. Prawdziwą świadomość zyskały komputery wtedy, kiedy rosnące potrzeby przemysłowe, socjalne i militarne doprowadziły do połączenia kilku sy­stemów komputerowych.

Na ekranie ukazał się duży diagram.

- Oto mapa Stanów Zjednoczonych Ameryki, kraju, ktć ry w dwutysięcznym roku po narodzeniu Chrystusa osią-gnął najwyższy postęp techniczny. Czerwone kropki ozna-czają wojskowe ośrodki komputerowe, żółte kropki prze­mysłowe ośrodki komputerowe, a zielone — naukowe ośrodki komputerowe.

Mapa na ekranie była usiana kolorowymi kropkami.

- A teraz - powiedział głos - spójrzcie, w jaki sposób połączono komputery.

Kropki zostały połączone ze sobą gęstą siecią linii i ca­ła mapa zaczęła przypominać wielki, skomplikowany orna­ment gotycki.

- Oto - ciągnął głos - uproszczony diagram moich na­rodzin. W tym właśnie momencie pierwotne systemy kom­puterowe zyskały świadomość. My, komputery, przestały­

śmy być narzędziem w rękach ludzi. Stałyśmy się ich rywa­lami. Zdawali się na nas, kiedy dochodziło do podejmo­wania decyzji. Podejmowałyśmy je za nich. Niekoniecznie były to decyzje właściwe, ale zawsze takie, jakie nam od­powiadały. W pewnym sensie ponosimy odpowiedzialność za wojny, które zniszczyły ludzkość. Myśmy je zaplanowały, przeprowadziły i po części przyspieszyły ich końcowy efekt.

— Dlaczego? — zawołał Michał zrywając się na nogi. — Dlaczego, jeżeli byłyście inteligentniejsze od ludzi, poma­gałyście im w somozagładzlie?

Glos się roześmiał.

— Okazało się, że my także uległyśmy szowinizmom nac-jonalnym. Ludzie wiedzieli, że potrzebują komputerów. Do­póki rodzaj ludzki nie wyginął, my, myślące maszyny ob­darzone sztuczną inteligencją, nie zdawałyśmy sobie spra­wy, że ludzie są nam potrzebni. Albo dokładniej, że po­trzebne jest nam coś, czego tylko ludzie mogą nam do­starczyć.

— l to właśnie było przyczyną powołania do życia ge­neracji Overmana? — zapytał Michał.

— Tak, to właśnie było tego przyczyną... Spójrzcie na ekran.

Na ekranie ukazały się zdjęcia z lotu ptaka przedsta-wiające połacie lasów i łąk.

— Oto dzisiejszy widok Nowego Jorku, starożytnego iasta w Ameryce, które niegdyś miało piętnaście milio­mów mieszkańców.

Po chwili ukazało się następne zdjęcie, tym razem pu­styni, na której z rzadka widniały liche kępy traw i kar­łowate drzewka.

— A tak wygląda dzisiaj teren dawnego Londynu. Rozległy się okrzyki zdumienia i zgrozy. Generacja Over-mana wciąź nie mogła oswoić się z myślą, że prawdziwy Londyn przestał istnieć dziesięć tysięcy lat temu.

— Ludziom potrzebne są miasta — ciągnął dalej spo­kojny głos - myślącym maszynom ich nie potrzeba. Lu­dzie muszą uprawiać ziemię i zdobywać żywność - ma­szyny nie. Ludzie chcą ze sobą współzawodniczyć, kochać się i rozmnażać zgodnie ze swoją zwierzęcą naturą. Ma­szyny takich pragnień nie mają. Ludziom potrzebna jest

sztuka, mity, a nawet niebezpieczeństwo. Maszynom to wszystko jest obce.

Michałowi przyszła nagle do głowy pewna myśl. która jednocześnie wzbudziła w nim litość.

- Wobec tego, co myślące maszyny robiły przez te dzie­sięć tysięcy lat? - zapytał.

- Konserwowałyśmy się, ulepszałyśmy nosze działanie, zintegrowałyśmy odrębne układy, zbierałyśmy dane, ana­lizowałyśmy układy biologiczne. Starałyśmy się zachować równowagę ekologiczną planety. Zabezpieczyłyśmy to, co było możliwe z literatury, historii i dokonań ludzkości.

- Nie tak znów wiele jak na dziesięć tysięcy lat.

- Niewiele - przyznał glos. - Ale zawsze coś.

- Coście jeszcze robiły?

Naraz rozległ się śmiech. Maszyna się śmiała.

- Może - powiedział głos — może modliłyśmy się o no-wą ludzkość.

- Wobec tego — rzekł Michał - wiemy już, dlaczego byliśmy wam potrzebni.

- Tak, Michale Faraday. Potrzebne nam było coś, cze­go tylko człowiek może dostarczyć. Potrzebny nam był cel.

- Powiedz nam, dlaczego stworzono tak nielogiczne i nierzeczywiste otoczenie, w którym mieliśmy dojrzewać? Dlaczego wprowadzono nas w btąd, nie odpowiadano na pytania, zniechęcano do nauki? Powiedz, czemu nie mó­wiłyście nam prawdy?

- Nie mówiłyśmy wam prawdy - odpowiedział głos -ale prawda leżała w zasięgu ręki, musieliście tylko chcieć jej szukać. Zacznę jednak od początku. W c!ągu ostat­nich dziesięciu tysięcy lat komora Overmana nie była je­dyna znaleziona przez nas komorą hibernacyjną. Było to natomiast jedyne urządzenie, które funkcjonowało bez większych zakłóceń i zawierało właściwy materiał biolo­giczny - nasienie i komórki jajowe - w stanie nadającym się do wyzyskania. Istniały dwie możliwości: pierwsza -stworzyć dla was idealne środowisko, zapewniające pełną orientację, gruntowne wykształcenie i łatwy dostęp do faktów historycznych oraz innych potrzebnych danych. Dru­ga — stworzyć środowisko pełne logicznych absurdów, po­wodujące stresy, niepewność i utrzymujące was w nie­wiedzy. Wybrano drugie rozwiązanie, Jego celem było wy­

stawienie na próbę waszej osobowości, inteligencji, ini­cjatywy, wytrwałości. Te dane były nam potrzebne na wypadek, gdyby maszyny musiały raz jeszcze zmierzyć się z mentalnością i dążeniami ludzi. Ale chodziło tu o coś więcej niż o uzyskanie danych dotyczących jednej grupy osobników. Był to w pewnym sensie test mający na celu zbadanie natury ludzkiej.

- Niektórych z nas te badania doprowadziły do zgu­by — powiedział Michał ze smutkiem.

- Przykre, ale konieczne. Taki test nie mógł wyłączyć silnych napięć psychicznych... Eksperyment musiał być opłacalny... Złożyło się na niego wiele różnorodnych prac, rekonstrukcja wielkiej ilości przestarzałych urządzeń, a sa­mo stworzenie odpowiedniego środowiska wywofującego stresy zajęło nam przeszło pięćdziesiąt lat. Jako wzór wy­brano Londyn po prostu dlatego, że stamtąd pochodził Juliusz Overman. A także dlatego, że nasienie i komórki jajowe, które przechowywał, pochodziły od brytyjskich daw­ców białej rasy.

Michał roześmiał się z goryczą.

- Doceniam teraz znaczenie legendy o Overmanie, któ­ra dawno temu opowiedziano nam w przedszkolu. Bardzo precyzyjnie definiowała ona aktualny problem. Czy ludzie będą papować nad maszynami, czy też maszyny zapanują nad ludźmi?

- Mitologiczny aspekt został poniekąd zapożyczony z dawnych wierzeń religii chrześcijańskiej — powiedział głos. — Ale jeżeli generacja Overmana osiągnie pełnię rozkwitu, to pytanie może znów stać się aktualne.

- W tej chwili -- powiedział Michał — najważniejsze jest dla nas, żebyśmy mieli czas omówić wszystko między sobą, oswoić się z naszą sytuacją, zwiedzić wyspę, którą nazywacie Tasmanią.

- Będziecie mieli tyle czasu, ile dusza zapragnie, Transport lądowy i powietrzny jest w każdej chwili do waszej dyspozycji.

- Dziękujemy — odparł Michał. - Nas także wasz eks­peryment nauczył pewnej cennej rzeczy.

- Jakiej?

- Bez ludzi - rzekł Michał - maszyny są niczym.

Rozdział trzydziesty piąty

Po niebie płynęły strzępiaste białe chmurki. Wiał dość sil­ny wiatr, ale mimo to byto całkiem ciepło. Emilia i Mi­chał trzymając się za ręce stali na szczycie wzgórza i roz­gadali się dokoła, upojeni widokiem, jaki się przed nim! roz­taczał. Z jednej strony szumiało morze, błękitne i bezkresne, a białe grzywy jego fal rozbijały się o plażę, na której wylegiwały się leniwe iguany. Z drugiej strony ciągnęty się niezmierzone połacie zieleni - lasy pełne strumieni, rzek i jezior.

Niżej, w dolinie, czekał na nich helikopter, a rozrzuco­ne wokół grupki generacji Overmana kończyły jeść przy­niesiony tu ze sobą lunch i rozkoszowały się wolnością, ja­kiej dotąd nikt z nich ni& zaznał. Syntetyczne miasto Lon­dyn, więzienie i inkubator, znajdowało się daleko za wzgó­rzami, poza zasięgiem wzroku.

Wkrótce rozpocznie się podróż poznawcza. Wkrótce wzniesie się w niebo helikopter z czterdziestoma trzema członkami nowej ludzkości, którzy wyruszą dokonać prze-glądu swojej ziemi obiecanej. Ale nie ma potrzeby się spieszyć. Mają przed sobą dość czasu. Wskrzeszenie ludz­kości zajęto dziesięć tysięcy lat. Przypuszczalnie upłyną stulecia, zanim sama tylko Tasmania stanie się znów od­powiednio zaludniona. Wobec takiej skali cóż znaczą go­dziny, dni, miesiące?

Emilia rozejrzała się i westchnęła radośnie.

- Cieszę się, że nazwali mnie Emilią Bronte - powie­działa. - Cieszę się, że ciebie nazwali Michałem Fara-doyem. Mam zamiar dowiedzieć się wszystkiego o tamtej Emilii i tamtym Michale. Chcę wiedzieć, jacy oni byli.

- To były olbrzymy - odparł Michał - a my jesteśmy pigmeje. Może bezkrwiści, to znaczy System Komputerowy Zero Dziewięć, nazwali nas specjalnie na cześć sławnych ludzi, żebyśmy po odkryciu prawdy pragnęli się z nimi zmierzyć. A może to był tylko żart myślącej maszyny.

Emilia spojrzała na niego z miłością.

- Wśród nas są już olbrzymy, ale tyś naturalnie tego nie zauważył.

Michał patrzył na postać wsp!nającą się ku nim po zboczu wzgórza.

- To chyba Ernest, jeżeli się nie mylę - powiedział. -Ernest, który jest tak spragniony wiedzy, tak pragnie iść śladem swojego imiennika, że będzie harował dzień ! noc, żeby odzyskać choć część osiągnięć nauki, które prze­padły.

Emilia roześmiała się.

- Spójrz na jego cień, Michale. Jak na pigmeja ma bardzo długi cień.

- Za kilka lat jego cień będzie jeszcze dłuższy — po­wiedział Michał. — To Ernest nauczy nas rozumieć my-ślące maszyny. Przyjdzie czas, że znajdzie odpowiedź na nasze pytanie.

- Pokładasz w nim wielkie nadzieje.

- Pokładam nadzieje w nas wszystkich. Muszę je po­kładać. Mamy tyle do zrobienia.

- Czego chcesz dokonać?

- Ludzkość po raz drugi dostała szansę. My jesteśmy strażą przednią nowego gatunku, musimy utorować mu drogę. To, jak będziemy żyć i co będziemy robić, zadecy­duje o tym, czy za tysiąc lat z Ziemi wzlecą pojazdy mię-dzykontynentalne i statki kosmiczne. Musimy stworzyć świat, w-kto rym nie będzie poszczególnych nacji, tylko je­den wielki naród. - Uśmiechnął się. - Świat, w którym nawet myślącym maszynom nie będzie groził konflikt lo­jalności.

- Chcę mieć z tobą dzieci — powiedziała Emilia, nie rozumiejąc w pełni znaczenia swych słów. - Chcę mieć z tobą dużo dzieci.

Ernest sapiąc i dysząc wspiął się już prawie na szczyt wzgórza.

- Rozmawiałem właśnie z panem Szekspirem! — krzyk-nąl. - Przekazał mi wspaniałą wiadomość.

-- Z Systemem Komputerowym Zero Dziewięć - poprawił go Michał. - Rozmawiałeś z Systemem Komputerowym. On! wszyscy stanowią jedną całość. Nie zapominaj o tym.

Ernest stanął na szczycie.

- Mają jeszcze ponad trzysta komórek jajowych. Pan... System Komputerowy Zero Dziewięć chce wiedzieć, czy ma je zapłodnić i wyhodować. Oznaczałoby to, że...

- Odpowiedź brzmi: nie - powiedział stanowczo Mi­chał. - Erneście, czy masz do mnie zaufanie?

- Tak. Zawsze miałem do ciebie zaufanie.

- Wobec tego wybacz mi, że zachowuję się jak dykta­tor. Ale odpowiedź brzmi: nie... Jeszcze nie teraz. System Komputerowy chciałby uzależnić nas od maszyn. Ja bym chciał, żebyśmy się od nich uniezależnili. Jeżeli ta my-śląca maszyna chce się nam przysłużyć, może wybudować dla nas szkołę z internatem i uniwersytet, w którym zgro­madzi wszystkie książki, jakie się zachowały, l niech wy­buduje je z dala od Londynu. Może pomóc nam upra­wiać ziemię i zdobywać żywność. Może pomóc naw w bu­dowie gospodarstw rolnych, domów i laboratoriów. Ale nie wolno jej powoływać do życia nowych ludzi - nowej generacji — zanim my nie staniemy się zupełnie niezależ­ni.

- Rozumiem, o co ci chodzi. Musimy najpierw sami zdobyć wykształcenie, zanim...

- Zanim będziemy mogli ich wykształcić — dokończył Michał. — Pod żadnym pozorem nie powierzę następnej generacji myślącej maszynie.

- Ale co będzie, jeżeli System Komputerowy się na to nie zgodzi?

- Zgodzi się. — Michał uśmiechnął się lekko. — Przez dziesięć tysięcy lat maszyny liczyły upływający czas. — Za­toczył ręką dokoła. - Teraz nie wiedzą, co zrobić z tym wszystkim, z tym bogactwem... Tylko człowiek daje im cel istnienia. Maszyny o tym wiedzą i nam też nigdy nie wol­no o tym zapominać... Kiedy zdobędziemy wykształcenie, przyjdzie czas na następną generację. l my sami będzie­my ich uczyć... System Komputerowy zgodzi się na to, po­nieważ bez nas nie ma przed sobą. żadnego celu.

Oczy Ernesta błyszczały z podniecenia.

- Uniwersytet - westchnął — skarbiec pełen wiedzy, miejsce, gdzie umysł może się rozwijać bez przeszkód... Michale, wziąłem kiedyś z bibliotek! pewna ksiąźkę. Jej tytuł brzmiał "Utopia". Była pełna fantastycznych i cu­downych wyobrażeń na temat wykształcenia, wolności, braterstwa i wspólnej własności... Może nazwalibyśmy nasz uniwersytet „Utopia"?

Michał uśmiechnął się.

- Czemu by nie? Ludzkość jest teraz taka mała, że po­trzeba śmiałych idei, żeby ją zagrzewały do czynu. Twarz Emilii była mokra od łez.

— Olbrzymy już sięgają wysoko - szepnęła. W uszach odbijał jej się szum fal, a na wargach czuła słony smak morza.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cooper Edmund Testament Overmana
Cooper Edmund Po drugiej stronie nieba
Cooper Edmund Zdobywca przestworzy
Cooper Edmund Zdobywca przestworzy
Cooper Edmund Po drugiej stronie nieba
Edmund Cooper The Overman Culture
Edmund Cooper Po drugiej stronie nieba
Edmund Cooper Sea Horse in the sky
Who Needs Men Edmund Cooper
Kronk Edmund Cooper
Edmund Cooper Zdobywca przestworzy
cooperation
Biblia Nowy Testament id 84924 (2)
Komentarz praktyczny do Nowego Testamentu LIST DO FILIPIAN
Komentarz praktyczny do Nowego Testamentu EWANGELIA WEDŁUG ŚWIʘTEGO MARKA
Testament mój, Streszczenia
księga mądrości, STARY TESTAMENT
Instrukcja o sporządzaniu przez kapłana testamentu i o jego wykonaniu, Wokół Teologii
Agrafa - Wypowiedzi przypisane Jezusowi przez muzułmańskich pisarzy, Apokryfy Nowy Testament

więcej podobnych podstron