ROZDZIAL 1
Szkolne zajecia na powietrzu w piekny majowy dzien to w zwyczajnym ogolniaku cos
niesamowitego. Mozna posiedziec w sloncu i poczytac wiersze, gdy wietrzyk leciutenko
muska wlosy. Dzisiaj jednak w Hekate Hall, znanej rowniez jako Poprawczak dla Nieletnich
Potworow, mialam zostac wrzucona do sadzawki.
Zajecia z przesladowania Prodigium odbywaly sie nad brzegiem metnego stawu u stop
wzgorza, na ktorym stala szkola. Nauczycielka, panna Vanderlyden, czyli, jak ja nazywalismy,
Vandy, zwrocila sie do Cala, ktory czekal juz na nas przy sadzawce. Mimo ze mial
zaledwie dziewietnascie lat, pracowal jako szkolny ogrodnik. Vandy wziela od niego zwoj
sznura. Na moj widok Cal prawie niedostrzegalnie skinal glowa, co stanowilo jego wersje
pomachania reka i okrzyku: „Czesc, Sophie!". Byl zdecydowanie typem silnym i milczacym.
-Nie slyszysz, co mowie? -powiedziala do mnie Vandy, skrecajac sznur. -Kazalam ci
wystapic z szeregu.
-Chodzi o to... -Staralam sie ukryc zdenerwowanie. -Widzi pani? -Wskazalam swoje
pokrecone wlosy. -Dopiero co zrobilam sobie trwala, tak ze... no, w zasadzie nie powinnam
teraz moczyc glowy.
Uslyszalam stlumione smiechy, a stojaca obok Jenna, moja wspollokatorka, mruknela pod
nosem: -Pieknie.
Na poczatku, gdy dopiero oswajalam sie z Hekate Hall, Vandy budzila we mnie taki
przestrach, ze nie odwazylabym sie jej postawic tak jak dzisiaj. Ale pod koniec ostatniego
semestru moja prababka zabila na moich oczach czarownice o mocy podobnej do mojej, a
ukochany chlopak rzucil sie na mnie z nozem. Dlatego stalam sie troche bardziej odporna, co
najwyrazniej nie podobalo sie Vandy. Patrzac na mnie jeszcze groźniej, warknęła: -Wystap!
Z cichym przeklenstwem przedarlam sie przez tlum. Dotarlszy nad brzeg stawu, zrzucilam
buty, skarpetki i stanelam na mieliznie obok Vandy. Gdy poczulam pod bosymi stopami sliski
mul, skrzywilam sie.
Sznur drapal skore; kiedy Vandy wiazala mi rece i nogi. Gdy juz bylam porzadnie
skrepowana, nauczycielka podniosla sie, wyraznie zadowolona ze swojej pracy.
-No, wchodz do wody.
-Yyy... w jaki sposob?
Przejeta strachem, ze Vandy chce, bym zanurzyla sie wraz z glowa, natychmiast odpedzilam
te makabryczna wizje. Na skraju sadzawki stanal Cal. Czyzby po to, by mi pomoc?
-Moge ja zrzucic z pomostu, prosze pani.
Niestety.
-Swietnie. -Vandy zgodzila sie tak zwawo, jakby sobie to zaplanowali.
Wtedy Cal pochylil sie i wzial mnie w ramiona. Znow rozlegly sie smiechy, a nawet kilka
westchnien. Co druga dziewczyna oddalaby nerke, by znalezc sie w jego objeciach, ale ja
spieklam poteznego raka, niepewna, czy jest to choc troche mniej krepujace niz samodzielny
skok do stawu.
-Nie sluchalas jej, prawda? -spytal szeptem Cal, gdy oddalilismy sie od reszty.
-Skad -odpowiedzialam.
Bo kiedy Vandy wyjasniala cel moczenia sie w sadzawce, tlumaczylam Jennie, ze wczoraj
wcale nie wzdrygnelam sie dlatego, ze jakis dzieciak nazwal mnie „Mercer" -co bez przerwy
robil Archer Cross. W zyciu! Tak jak zeszlej nocy absolutnie nie mialam realistycznego snu o
pewnym pocalunku, ktory przezylam z Archerem w listopadzie. A skoro w tym snie nie mial
na klacie tatuazu wskazujacego, ze jest czlonkiem L'Occhio di Dio, nie bylo powodu
przerwac pocalunku, no i...
-Co robilas? -zapytal Cal. Przez chwile sadzilam, ze chodzi mu o sen, i az spasowialam po
opuszki palcow. Zaraz jednak pojelam, co ma na mysli.
-A... rozmawialam z Jenna. Wiesz... pogaduchy potworow.
Znowu wydalo mi sie, ze widze cien usmiechu, ale on odparl tylko:
-Vandy powiedziala, ze prawdziwe czarownice unikaly proby wody, symulujac utoniecie.
Potem uwalnialy sie, korzystajac ze swoich mocy. Teraz ty masz utonac, no i sie uratowac.
-Co do punktu pierwszego to dam rade -odmrukne-lam. -Z reszta... moze juz byc troche
gorzej.
-Poradzisz sobie -stwierdzil Cal. -A jesli nie wyplyniesz w ciagu paru minut, ja cie uratuje.
Cos zalopotalo mi w piersi. Calkiem niespodziewanie. Nie czulam czegos podobnego, odkad
Archer zniknal. Chyba nie warto bylo doszukiwac sie w tym glebszych znaczen.
Przez ciemnozlote wlosy Cala przeswiecalo slonce, a jego orzechowe oczy zbieraly blask
igrajacy na wodnej tafli. No i niosl mnie tak, jakbym nie wazyla ani grama. Wiadomo, ze
slyszac tak oszalamiajacy tekst z ust faceta o takim wygladzie, musialam poczuc motylki w
brzuchu.
-Dzieki.
Nad jego barkiem zobaczylam mame obserwujaca nas z werandy domku Cala. Mieszkala tam
od pol roku, czekajac, az tato przyjedzie, zeby mnie zabrac do kwatery glownej Rady, do
Londynu. Uplynelo szesc miesiecy, a my wygladalysmy go nadal.
Mama zmarszczyla brwi z dezaprobata, wiec chcialam dac jej znak, ze nic mi nie jest. Ale
udalo mi sie tylko troche uniesc zwiazane rece i gdy machnelam w jej strone, trafilam Cala w
podbrodek.
-Sorry.
-Spoko. Pewnie nieswojo sie czujesz pod taka obserwacja.
-Nieswojo czujemy sie obie, a co dopiero ty, pozbawiony odlotowej kawalerki.
-Pani Casnoff zgodzila sie, zebym sobie zainstalowal jacuzzi w ksztalcie serca w nowym
pokoju w internacie.
-Cal -udalam zaskoczona -to ma byc zart?
-Moze -odpowiedzial.
Dotarlismy na kraniec pomostu. Spojrzalam na wode, starajac sie nie dygotac.
-Oczywiscie bede udawac, ale moze mi cos poradzisz, abym sie nie utopila -poprosilam go.
-Nie wciagaj wody.
-No to sie dowiedzialam. Super.
Spielam sie, gdy Cal lekko przesunal moje cialo w objeciach. Sekunde przed wrzuceniem
mnie do stawu pochylil sie i szepnal mi do ucha:
-Powodzenia.
I pograzylam sie w wodzie.
Nie moge zdradzic mysli, jakie naszly mnie w tym momencie, poniewaz zawieraly glownie
wyrazy niecenzuralne. Woda byla stanowczo za zimna jak na staw w Georgii w maju i chlod
przeniknal mnie do szpiku kosci. W dodatku prawie natychmiast poczulam ogien w piersiach
-i opadlam na dno, ladujac w grzaskim mule.
Okej, Sophie, pomyslalam, tylko bez paniki.
Spojrzawszy w prawo, dostrzeglam w burej wodzie wykrzywiona w usmiechu czaszke.
Ogarnal mnie poploch. Moj pierwszy odruch byl ludzki -wygielam cialo, usilujac zerwac
skrepowanymi rekami peta z kostek nog, a gdy to okazalo sie nieludzko glupie, staralam sie
uspokoic i skoncentrowac swoje moce.
Peta precz -rozkazalam, wyobrazajac sobie, jak sznury zsuwaja sie na dno. Czulam, ze troche
sie rozluznily, niestety, tylko troche. Szkopul tkwil miedzy innymi w tym, ze moja magiczna
moc pochodzila z ziemi (lub z czegos jeszcze nizej, o czym probowalam nie myslec zbyt
czesto), wiec jak tu trzymac sie podloza i rownoczesnie nie tonac?
PETA PRECZ! -tym razem wlozylam w rozkaz wiecej energii.
Wiezy gwaltownie pekly i zaczely ze mnie opadac, po czym przybraly ksztalt wielkiego
klebka. Gdybym nie wstrzymywala oddechu, na pewno westchnelabym z ulga. Wyplatawszy
nogi z resztek sznura, odbilam sie od dna.
Uplynelam jakies trzydziesci-czterdziesci centymetrow w gore, gdy raptem cos szarpnelo
mnie z powrotem w dol.
Zerknelam na kostke, prawie pewna, ze trzyma ja trupie lapsko, ale nie zobaczylam nic
takiego. Cala rozpalona, z piekacymi oczami, rozgarnialam i kopalam wode, probujac
wyplynac na powierzchnie, ale cos unieruchomilo mnie niczym niewidzialne sidla.
Zgroza siegnela zenitu, kiedy przed oczami pojawily mi sie ciemne plamy. Musialam zlapac
oddech... Plamy robily sie coraz wieksze, a ucisk w piersiach sprawial bol nie do
wytrzymania. Przez mysl przemknely mi dwa pytania: jak dlugo juz tkwie pod woda i kiedy
wreszcie Cal spelni swoja obietnice?
Nagle wystrzelilam w gore i wyplywajac, chwycilam oddech. Powietrze, ktore wypelnilo mi
pluca, palilo jak zywy ogien. Ale to jeszcze nie byl koniec meki. Przefrunelam w strone
pomostu, ladujac na kupie zielska. Niefortunnie grzmotnelam lokciem w deski i az
skrzywilam sie z bolu. Spodniczka podwinela mi sie na biodrach stanowczo za wysoko, ale
nie mialam sily, zeby ja poprawic. Przez chwile napawalam sie rozkoszna mozliwoscia
wciagania powietrza. Gdy w koncu moj oddech sie unormowal, przestalam dyszec jak ryba.
Prostujac sie, odgarnelam mokre wlosy z oczu. Cal stal pare krokow ode mnie.
Spiorunowalam go wzrokiem.
-No, to sie popisales!
I wtedy spostrzeglam, ze Cal wcale nie patrzy na mnie, tylko na szczyt podestu. Idac za jego
spojrzeniem, zobaczylam szczuplego mezczyzne o ciemnych wlosach. Stal niemal bez ruchu i
mi sie przygladal.
Raptem oddychanie znowu stalo sie niewykonalne.
Wstalam na roztrzesionych nogach, wygladzajac przemoczone ubranie.
-Jak sie czujesz? -zawolal mezczyzna najwyrazniej z troska.
Glos mial, wbrew drobnej posturze, mocny, donosny i mowil z lekkim brytyjskim akcentem.
-Swietnie -odparlam, chociaz przed oczami znow wirowaly mi ciemne plamy i z trudem
utrzymywalam rownowage na drzacych nogach. W polomdleniu katem oka ujrzalam, ze w
moja strone idzie ojciec, i rozplaszczylam sie na dechach.
ROZDZIAL 2
Juz po raz drugi w ciagu pol roku znalazlam sie w gabinecie pani Casnoff, otulona kocem.
Wczesniej zdarzylo sie to pamietnego wieczoru, kiedy odkrylam, ze Archer nalezy do
UOcchio di Dio, grupy lowcow demonow. Obok mnie na kanapie siedziala mama, jedna reka
obejmujac mnie za ramiona. Tato stal przy biurku pani Casnoff, trzymajac pekata teczke -a
ona siedziala za biurkiem na swoim wspanialym fioletowym tronie.
W pokoju bylo slychac tylko szelest papierow, ktore wertowal tato, i szczekanie moich
zebow. W koncu odezwalam sie:
-Dlaczego moja moc nie wydobyla mnie z wody? Pani Casnoff spojrzala na mnie w taki
sposob, jakby dawno zapomniala, ze przeciez tez tu jestem.
-Z tego stawu nie moze uciec zaden demon -odpowiedziala aksamitnym glosem. -Jest on
objety zakleciami ochronnymi. Zatrzymuje... kazda istote, w ktorej nie rozpozna czarownicy,
elfa lub zmiennoksztaltnego.
Pomyslalam o czaszce i pokiwalam glowa, liczac na odrobine kojacej herbaty, ktora pilam tu
poprzednio.
-Domyslilam sie. Wiec Vandy chciala mnie zabic? Pani Casnoff lekko wydela wargi i
odparla:
-Co za niedorzecznosc! Clarice nie wiedziala o zakleciach ochronnych.
Zabrzmialoby to moze troche bardziej wiarygodnie, gdyby pani Casnoff, mowiac to, nie
odwrocila wzroku. Nie zdazylam jednak wycisnac z niej nic wiecej, bo tato rzucil teczke na
biurko ze slowami:
-Jak widze, Sophio, zebralo ci sie tego calkiem sporo. Splatajac dlonie, przechylil sie do tylu
i dodal:
-Gdyby w Hekate Hall odbywaly sie zajecia z wprowadzania zametu, z cala pewnoscia
zostalabys celujaca uczennica.
Dobrze wiedziec, po kim mam sklonnosc do sarkazmu. Najwyrazniej nie odziedziczylam po
nim nic wiecej. Znalam ojca tylko ze zdjec i dopiero teraz zobaczylam go na wlasne oczy, tak
ze naprawde trudno mi bylo nie wgapiac sie w jego twarz. Wygladal zupelnie inaczej, niz sie
spodziewalam. Owszem, byl przystojny, ale... sama nie wiem. Jakos tak pedantycznie.
Sprawial wrazenie faceta, ktory przechowuje niezliczona ilosc prawidel do butow.
Zerknawszy na mame, stwierdzilam, ze jej problem jest dokladnie odwrotny: starala sie
patrzec na wszystko, tylko nie na ojca.
-Mhm -mruknelam, znowu skupiajac sie na tacie. -Zeszly semestr byl dosc intensywny.
Uniosl obie brwi jednoczesnie. Zastanowilo mnie, czy zrobil to celowo, czy nie potrafil
unosic jednej, tak jak ja.
-„Intensywny"? -powtorzyl jak echo. Wzial z biurka teczke i zaczal przegladac jej zawartosc
znad okularow. -Pierwszego dnia w Hekate zostalas zaatakowana przez wilkolaka...
I No, tak niezupelnie -baknelam, ale wszyscy to zignorowali.
-Ale, rzecz jasna, to blahostka wobec tego, co sie wydarzylo pozniej. -Tato dalej kartkowal
dokumenty. -Obrazilas nauczycielke, a w konsekwencji musialas do konca semestru
odbywac dyzury w piwnicy z niejakim Archerem Crossem. Wedlug notatek pani Casnoff na
temat tej sytuacji „zblizyliscie sie do siebie" -urwal. -Czy jest to wlasciwe okreslenie twojej
relacji z panem Crossem?
-Pewnie -odparlam przez zacisniete zeby. Tato przewrocil kolejna kartke.
-Jak dobrze rozumiem, zblizyliscie sie do tego stopnia, ze zobaczylas na jego piersi znamie
UOcchio di Dio...
Rumieniac sie, poczulam, ze mama obejmuje mnie mocniej. W ciagu ostatnich szesciu
miesiecy informowalam ja o historii z Archerem dosyc szczegolowo, ale bez przesady. To
znaczy, o naszej przytulance w piwnicy wiedziala tylko troche.
-Zapewne kazdy zgodzilby sie, ze unikniecie smierci z reki czarownika wspolpracujacego z
Okiem to, jak na jeden semestr, wystarczajaca atrakcja. Ale wzielas tez udzial w sabacie
mrocznych czarownic pod wodza... -przesunal palcem po stronicy -o wlasnie: Elodie Parris.
Panna Par-ris i jej przyjaciolki Anna Gilroy i Chaston Burnett zamordowaly inna czlonkinie
zlotu, Holly Mitchell, i przywolaly demona, ktory dziwnym zrzadzeniem okazal sie twoja prababka
Alice Barrow.
Poczulam sie nieswojo. Pol roku staralam sie nie myslec o wydarzeniach jesieni. Sluchajac,
jak tato czyta to wszystko beznamietnym glosem... juz prawie zaczelam zalowac, ze nie
zostalam w stawie.
-Alice zaatakowala Chaston i Anne, a kiedy zabila Elodie, ty odebralas jej zycie.
Podniosl wzrok znad papierow i spojrzal na moja prawa reke. Na jej wewnetrznej stronie
biegla wypukla blizna,
pamiatka po tamtej nocy. Diable szklo zostawia niezatarte slady...
Odchrzaknawszy, tato odlozyl teczke.
-Coz, Sophio, nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzic sie, ze w istocie mialas intensywny
semestr. Co zakrawa na ironie, wziawszy pod uwage, iz wyslalem cie tutaj, aby ci zapewnic
bezpieczenstwo.
Moj umysl zalala wzbierajaca przez szesnascie lat fala pytan i oskarzen. Po chwili
uslyszalam, jak mu sie odcinam:
-I moze bylabym bezpieczna, gdyby ktos przedtem zechcial mnie poinformowac, ze jestem
demonem i co sie z tym wiaze.
Za plecami taty pani Casnoff nachmurzyla sie i juz myslalam, ze czeka mnie wyklad na temat
szacunku do starszych, gdy tymczasem tato, nie spuszczajac ze mnie niebieskich -jak moje oczu,
usmiechnal sie leciutko.
-Gratuluje -szepnal.
Zbita z tropu, wbilam wzrok w podloge i zapytalam:
-A wiec przyjechales, zeby mnie zabrac do Londynu? Czekam na to od listopada.
-Jeszcze o tym pomowimy. Najpierw jednak chcialbym poznac zdarzenia zeszlego semestru
z twojej perspektywy. Chcialbym dowiedziec sie czegos o tym chlopcu... Crossie.
W przyplywie zlosci pokrecilam glowa.
-Nie ma mowy. Jak ci tak na tym zalezy, to sobie poczytaj moje sprawozdania dla Rady.
Albo pogadaj z pania Casnoff, albo z mama, albo z ludzmi, ktorym to opowiadalam przez
ostatnie pol roku.
-Sophio, rozumiem twoj gniew, ale...
-Sophie. Nikt nie nazywa mnie Sophia. Sciagnal usta.
-Jak sobie zyczysz, Sophie. O ile jednak twoja irytacja jest jak najbardziej na miejscu, o tyle
w obecnym momencie niczemu ona nie sluzy. Chcialbym porozmawiac z toba i matka zerknal
w strone mamy -nieco dluzej, jak w rodzinie, a dopiero potem zajmiemy sie kwestia
pozbawienia cie mocy, czyli twojej przyszlej Redukcji.
-Nic z tego -odparowalam, zrzucajac z siebie koc i odpychajac ramie mamy. -Miales
szesnascie lat na rodzinne dyskusje. Prosilam, zebys tu przyjechal nie dlatego, ze jestes moim
ojcem i licze na lzawe pojednanie, tylko dlatego, ze kierujesz Rada, mozesz wiec mnie wyslac
na Redukcje i pozbawic tych kretynskich sil magicznych.
Wykrzyczalam to z siebie jednym tchem. Balam sie, ze jesli przerwe, to moge sie rozryczec, a
ostatnimi czasy dosyc juz sie naplakalam.
Tato przygladal mi sie nadal, ale chlodnym wzrokiem, a jego glos brzmial surowo.
-Wobec tego, jako przewodniczacy Rady, odrzucam twoja prosbe o Redukcje.
Spojrzalam na niego oslupiala ze zdumienia.
-Nie mozesz tego zrobic!
-Tak sie sklada, Sophie, ze moze -wtracila pani Cas-noff. -Ojciec nie przekracza tym ani
uprawnien szefa Rady, ani swoich praw rodzicielskich. Przynajmniej dopoki nie skonczysz osiemnastu lat.
-To jeszcze ponad rok!
-Bedziesz wiec miala dostatecznie duzo czasu, aby doglebnie przemyslec implikacje swojego
postanowienia -oznajmil tato.
Obrocilam sie do niego z furia.
-Dobra, przede wszystkim: kto teraz tak mowi? Po drugie: rozumiem implikacje mojego
postanowienia. Pozbawiona mocy nie bede zdolna nikogo zamordowac!
-Sophie, juz mamy za soba rozmowe na ten temat. -Mama odezwala sie pierwszy raz, odkad
weszlysmy do gabinetu pani Casnoff. -Wcale nie jest przesadzone, ze mialabys kogos zabic.
Ani ze podejmiesz taka probe. Ojciec nigdy nie traci panowania nad swoimi mocami. Westchnela,
trac oczy dlonia. -Poza tym, kochanie, to takie radykalne... Wedlug mnie nie
powinnas ryzykowac zycia, bo nigdy nie wiadomo, czy...
-Matka ma racje -stwierdzila pani Casnoff. -Pamietaj, ze postanowilas poddac sie Redukcji
w niecala dobe od smierci przyjaciolki. Przydaloby ci sie wiecej czasu na rozwazenie innych
mozliwosci.
Przestalam sie rzucac.
-Czuje, o co wam chodzi, naprawde. Tylko ze... -Spojrzawszy na wszystkich troje,
zatrzymalam wzrok na ojcu, jedynej osobie, ktora moglaby zrozumiec dalszy ciag tej wypowiedzi.
-Widzialam Alice. Wiedzialam, kim byla, co robila, do czego jest zdolna. Spuscilam
oczy na wyblakle roze stulistne na dywanie pani Casnoff, ale zamiast nich ukazala
mi sie Elodie,blada i zbryzgana krwia. -Nigdy... przenigdy nie chce byc kims takim.
Wolalabym juz umrzec.
Mama wydala z siebie dziwny stlumiony odglos, a pania Casnoff nagle zaintrygowalo cos na
biurku. Ale tato przytaknal.
-Dobrze -powiedzial. -Zawrzyjmy uklad.
-James! -krzyknela ostro mama.
Ich oczy spotkaly sie i cos jakby przemknelo miedzy nimi.
-Twoj semestr w Hekate Hall -ciagnal ojciec -dobiega konca. Spedz ze mna letnie miesiace,
a jesli potem nadal bedziesz chciala poddac sie Redukcji, udziele na to zgody.
-Slucham? U ciebie w domu? -Unioslam brwi wyzej, niz jest to powszechnie przyjete. -W
Anglii? -Serce zabilo mi mocniej. W Anglii trzykrotnie widziano Archera.
Tato nie odpowiedzial od razu i przez te makabryczna chwile zastanawialam sie, czy potrafi
czytac w myslach. Zaraz jednak odparl:
-Tak, w Anglii. Nie u mnie w domu. Zamieszkamy... u znajomych.
-1 nie maja nic przeciwko temu, ze przyjedziesz z corka? Usmiechnal sie pod nosem.
-Mozesz mi zaufac. Zmiescimy sie bez trudu.
-Co chcesz w ten sposob osiagnac? -Chcialam, by zabrzmialo to pogardliwie i wyniosle, ale
niestety chyba wyszlo troche opryskliwie.
Tato zaczal grzebac w kieszeniach plaszcza. Gdy w koncu wyciagnal cienkiego brazowego
papierosa, pani Casnoff cmoknela z dezaprobata. Westchnawszy, schowal z powrotem obiekt
pozadania.
-Sophie -byl zdenerwowany -chce cie poznac i dac sie poznac tobie... nim zostaniesz
pozbawiona mocy albo nawet zycia. Na razie nie jestes w pelni swiadoma, co znaczy byc
demonem.
Zadumalam sie nad propozycja taty. Wprawdzie w tej chwili niezbyt za nim przepadalam -i
nie bylam pewna, czy mam ochote spedzac z nim czas na innym kontynencie... Gdybym
jednak tego nie zrobila, musialabym byc demonem znacznie dluzej. Poza tym mama
zrezygnowala z domu, ktory wynajmowalysmy w Vermont, tak ze na cale lato utknelabym w
Hekate z nia i nauczycielkami. Bleee!
Ze juz nie wspomne o Anglii. I Archerze.
-Mamo, co o tym sadzisz? -zapytalam ciekawa, czy cos mi podpowie. Wygladala na
wzruszona i trudno sie dziwic, skoro najpierw widziala, jak o wlos unikam smierci, a teraz
jeszcze musiala miec do czynienia z ojcem.
-Bardzo tesknilabym za toba, jednak tata mysli slusznie. -Jej oczy zaszly lzami, ktore ukryla,
mrugajac, i pokiwala glowa. -Wedlug mnie powinnas jechac.
-Dziekuje, Grace -rzekl cicho ojciec. Wzielam gleboki oddech.
-Okej -zwrocilam sie do taty. -Niech ci bedzie. Ale chce zabrac Jenne.
Moja przyjaciolka tez nie miala gdzie sie podziac tego lata, a poza tym, wobec perspektywy
dlugich miesiecy oblaskawiania swojej demonicznosci, musialam miec przy sobie choc jedna
pokrewna dusze.
-Naturalnie -odparl tato bez wahania.
Zaskoczylo mnie to, ale udalam obojetnosc, odpowiadajac:
-Super.
-O wlasnie, zebym nie zapomnial. -Tato zwrocil sie do pani Casnoff. -Wydaje mi sie, ze
powinien nam towarzyszyc rowniez Alexander Callahan...?
-A to co za jeden? -spytalam. -Aha, jasne, Cal. Dziwnie jakos bylo myslec o nim
„Alexander". Takie wydumane imie. „Cal" pasowalo do niego o wiele bardziej.
-Oczywiscie -zgodzila sie pani Casnoff, znow przybierajac swoj oficjalny ton. -Na pewno
poradzimy sobie bez niego przez kilka miesiecy. Aczkolwiek, pozbawieni jego
uzdrowicielskich mocy, bedziemy musieli zainwestowac w bandaze.
-Czemu chcesz, zebysmy wzieli Cala? -zapytalam tate. Jego reka kolejny raz bezwiednie
powedrowala w strone kieszeni.
-To przede wszystkim zalecenie Rady. Moce Alexandra sa tak wyjatkowe, ze chcielibysmy
przeprowadzic z nim rozmowy i moze tez wykonac kilka testow.
Niespecjalnie mi sie to spodobalo i czulam, ze Cal tez nie bedzie zachwycony.
-Ponadto chce stworzyc wam okazje do blizszego poznania sie -ciagnal tato.
Powoli zaczela mnie ogarniac zgroza.
-Znamy sie wystarczajaco dobrze -odparlam. -Dlaczego mamy sie poznawac jeszcze lepiej?
-Dlatego -odpowiedzial ojciec, patrzac mi wreszcie prosto w twarz -ze jestescie zareczeni.
ROZDZIAL 3
Odszukanie Cala zajelo mi dobre pol godziny. W sumie calkiem fajnie sie zlozylo, bo mialam
troche czasu, aby zastanowic sie, jakich slow uzyje oprocz wiazki niecenzuralnych okreslen.
Jak wiadomo, czarownice i czarodzieje robia mase potwornych rzeczy, ale malzenstwo
aranzowane to czysta ohyda. Kiedy czarownica konczy trzynascie lat, rodzice wydaja ja za
wolnego czarodzieja, kierujac sie zasada zgodnosci mocy i koneksji rodzinnych. Jak w osiemnastym wieku!
Obchodzac ciezkim krokiem cala szkole, nie moglam opedzic sie od wizji, w ktorej Cal i tato
siedzieli, zujac cygara, w jakims pokoju dla mezczyzn pelnym krzesel obitych skora i
wypchanych zwierzat na scianach. Ojciec zrzekal sie mnie, skladajac oficjalny podpis. A
moze nawet jeszcze przybijali piatke.
No dobra, cygara i piatka nie byly raczej w ich stylu, ale jednak.
Wreszcie znalazlam Cala w komorce za szklarnia, w ktorej odbywaly sie zajecia z obronnego.
Potrafil leczyc tez rosliny i -gdy gwaltownie otworzylam drzwi -wlasnie przesuwal dlonmi
po zbrazowialej i oklaplej azalii. Zmruzyl oczy, kiedy do komorki wpadl za mna snop
popoludniowego swiatla.
-Wiedziales, ze jestem twoja narzeczona? -spytalam. Odburknal cos pod nosem i odwrocil
sie do kwiatka.
-Wiedziales? -powtorzylam i tak znajac odpowiedz. -Tak.
Liczylam, ze cos do tego doda, najwyrazniej jednak nie zamierzal rozwijac tematu.
-Wiedz, ze za ciebie nie wyjde -oswiadczylam. -Uwazam, ze te cale aranzowane zwiazki to
barbarzynstwo i cos obrzydliwego.
-Okej.
Przy drzwiach stal worek ziemi do nawozenia. Wzielam jej garsc i cisnelam Calowi w plecy,
ale bez skutku, bo zdazyl uniesc reke i ziemia zastygla w powietrzu. Wisiala przez chwile
nieruchomo i w koncu wolno poszybowala z powrotem do worka.
-Nie wierze, ze wiedziales i nie raczyles mnie poinformowac! -wykrzyknelam, siadajac na
drugim, nieotwartym worku;
-Uznalem, ze nie ma sensu.
-Co to znaczy?
Cal wytarl rece o dzinsy i obrocil sie do mnie. Twarz mial zlana potem, a mokry T-shirt
przylegal mu do piersi w sposob, ktory bylby interesujacy, gdyby nie zaslepiajaca mnie furia.
Jak zwykle, sto razy bardziej niz czarownika przypominal glownego rozgrywajacego szkolnej
druzyny futbolowej w co drugim ogolniaku w Stanach.
Mial obojetne spojrzenie, jak zawsze starajac sie nie okazywac zbyt wielu emocji.
-To znaczy, ze nie dorastalas w rodzinie Prodigium i czulem, ze stwierdzisz, ze aranzowane
malzenstwa sa... Jak to powiedzialas?
-Barbarzynskie i ohydne.
-Wlasnie. Wolalabys, zebym cie nastraszyl i wzbudzil w tobie wrogosc?
-Nie jestem wrogo nastawiona -zaoponowalam. Cal spojrzal znaczaco na wor ziemi, a ja
wznioslam oczy ku niebu. -Dobra, jestem, ale sie wkurzylam, ze mi nic nie powiedziales, ze
jestesmy... zareczeni. Boze, nawet nie moge tego wypowiedziec. Brzmi tak dziwnie.
-Nie przejmuj sie tym, Sophie -odpowiedzial, pochylajac sie ku mnie z dlonmi wspartymi na
kolanach. -Ot, zwykla transakcja. Czy ktos ci to wyjasnil?
Owszem. Archer. Byl zareczony z Holly, dawna wspollokatorka Jenny, do jej smierci.
Pomyslalam, ze skoro jest Okiem, zareczyny mogly byc niewazne, na razie jednak wolalam
nie zaprzatac sobie tym glowy.
-Tak -odparlam. -Wiec chyba mozemy je zerwac. Transakcja nie doszla do skutku, prawda?
-Jasne. Czyli miedzy nami zgoda?
Narysowalam palcem stopy wzorek na zakurzonej ziemi.
-Mhm. Zgoda.
-Super -ucieszyl sie Cal. -A wiec mamy z glowy krepujace sytuacje?
-Tak -potwierdzilam.
Na chwile zaleglo niezreczne milczenie.
-Kurcze! -odezwalam sie w koncu. -Zapomnialam dodac, ze tato chce, abys tego lata
pojechal razem z nami do Anglii. -Pokrotce opisalam mu wszystko, co zaszlo w gabinecie
pani Casnoff.
Najwyrazniej zdumial sie, kiedy opowiedzialam mu o Vandy, i rzucil gniewne spojrzenie,
slyszac, ze tegoroczne wakacje urozmaica mu „rozmowy i testy" , ale mi nie przerywal. Gdy
skonczylam, stwierdzil:
-Do bani.
-I to jakiej! -zawtorowalam. Podniosl sie i podszedl z powrotem do azalii, co, zdaje sie,
znaczylo, ze powinnam sie oddalic. Ale powiedzialam:
-Sorry za to rzucanie ziemia.
-Spoko.
Czekalam, czy powie cos jeszcze, ale milczal, wiec wstalam z worka,
-Do zobaczenia w domu, skarbie -szepnelam, odchodzac
Wydal z siebie odglos, ktory mogl byc smiechem, ale ze Cal to Cal, mam co do tego pewne
watpliwosci.
Slonce chylilo sie ku zachodowi, kiedy wchodzilam po frontowych schodach hybrydycznego
budynku Hekate Hall, czyli skrzyzowania okazalej rezydencji sprzed wojny secesyjnej z
tynkowanym zakladem dla umyslowo chorych... Zaczely juz cykac swierszcze, a nad stawem
choralnie rechotaly zaby. Lekki wietrzyk, pachnacy kapryfolium i morzem, tracal winorosl
obrastajaca mury szkoly. Odwrocilam sie i spojrzalam na rozlegly trawnik. Na poczatku nie
moglam scierpiec tego miejsca, ale teraz poczulam, ze w lecie bedzie mi go brakowalo. Tak
wiele sie wydarzylo, odkad pierwszy raz wjezdzalysmy z mama na ten podjazd wynajetym
autem, i mimo ze wtedy cos takiego nawet nie postaloby mi w glowie, w tej chwili Hekate
Hall wydala mi sie bardzo bliska.
Ramie musnelo mi cos puchatego, Byla to Beth, wilkola-czyca, ktora poznalam pierwszego
wieczoru w Hekate.
-Pelnia -warknela, unoszac glowe ku ciemniejacemu niebu.
-Aha.
Podczas pelni wilkolakom wolno bylo swobodnie poruszac sie po szkole. Zerknawszy za
siebie, zobaczylam kilka z nich zgromadzonych w korytarzu.
-Nie do wiary, ze niedlugo skonczy sie rok szkolny -oznajmila Beth glosem nastoletniej
panny po imprezie: zmeczonym i zachrypnietym.
-I komu to mowisz -odparlam.
Miala jasnozolte wilcze oczy, ale i tak spostrzeglam w nich czulosc, kiedy mowila:
-Bedzie mi cie brakowalo latem, Sophie. Usmiechnelam sie. Jeszcze przed kilkoma
miesiacami Beth nie ufala mi, sadzac, ze pewnie szpieguje z nakazu Rady albo cos takiego.
Na szczescie sytuacja, kiedy o wlos uniknelam smierci, oczyscila mnie z podejrzen.
Wyciagnelam reke i poklepalam ja po ramieniu.
-Mnie ciebie tez, Beth.
Zblizyla sie i polizala mnie po policzku. Dopiero gdy oddalila sie wielkimi susami, otarlam
twarz wierzchem dloni. -Fuj!
No dobra, to znaczy, ze nie za wszystkim tutaj bede tesknic.
Skierowalam sie na drugie pietro, gdzie mieszkaly uczennice. Wprawdzie przy podescie
schodow zebralo sie kilka dziewczyn, ale poza tym w budynku panowala cisza.
Zauwazyla mnie Taylor, jedna ze zmiennoksztaltnych.
-Hej, Soph! -zawolala, wymachujac reka. -Podobno bylas dzis poplywac. -Przeobrazila sie
we mnie jeszcze umazana szlamem. -Czemu sie nie przebralas?
-Bo... yyy... nie mialam czasu. -Odgarnelam za ucho kosmyk wlosow.
Taylor parsknela smiechem zaskakujaco gardlowym jak na jej subtelnosc.
-Za pomoca magii -powiedziala.
No tak, jasne.
-Wolalam nie ryzykowac, wziawszy pod uwage, co sie tu ostatnio dzieje.
Ze zrozumieniem pokiwala glowa.
-Slusznie. Zwlaszcza po Incydencie z Lozkiem. Incydent z Lozkiem zdarzyl sie dwa miesiace
wczesniej.
Chcialam je przesunac i stwierdzilam, ze wspomoge sie magia. Ale mebel, zamiast
przemiescic sie pare stop dalej, wylecial przez okno, wyrywajac przy tym wielki kawal
sciany.
Pani Casnoff nie byla tym specjalnie ubawiona.
Zwlaszcza ze Incydent z Lozkiem mial miejsce po Incydencie z Chrupkami Doritos. Ktoregos
dnia Jennie zachcialo sie Doritos -i usilujac powolac do istnienia jedno opakowanie,
spowodowalam na korytarzu istna powodz chrupek. W deskach podlogowych do tej pory
tkwily resztki serowego pylu. Nie mowiac o jeszcze wczesniejszej Historii z Balsamem (w
ktorej szczegoly wolalabym sie nie wglebiac). Odkad usmiercilam Alice, moja czarodziejska
moc zdecydowanie sie pogorszyla, tak ze na dobra sprawe przestalam z niej korzystac.
Pozegnawszy sie z Taylor, ruszylam dalej, do pokoju. Po drodze kilka uczennic witalo mnie i
komentowalo moja randke ze stawem. Popularnosc, ktora cieszylam sie wsrod nich od
niedawna, wciaz jeszcze wprawiala mnie w zdumienie. Poczatkowo sadzilam, iz pewnie
wyszlo na jaw, ze jestem demonem, wiec wszyscy sa dla mnie mili ze strachu, ze ich pozre.
Ale wedlug Jenny, mistrzyni podsluchiwania, wszyscy nadal uwazali mnie za superpotezna
mroczna czarownice. Pani Casnoff genialnie zatuszowala prawde o smierci Elodie, co
wywolalo przerozne plotki na temat jej znikniecia. Najwieksze powodzenie miala wersja, w
ktorej Archer zakrada sie na wyspe Graymalkin, a kiedy ja i Elodie usilujemy go pokonac za
pomoca oszalamiajacych umiejetnosci magicznych, ona nagle pada trupem.
Niestety prawda byla jednak o wiele bardziej skomplikowana. I znacznie smutniejsza.
Dochodzac juz prawie do drzwi, katem oka spostrzeglam jakis ruch. W Hekate Hall roilo sie
od duchow, dawno wiec przywyklam do ich wszechobecnosci. Ale na widok tego zamarlam
w bezruchu.
Nawet jako zjawa Elodie wygladala przepieknie. Miala falujace rude wlosy i przezroczysta
skore. Mimo ze musiala nosic szkolny mundurek juz do konca swiata, to bylo jej do twarzy
nawet w tak obciachowym stroju.
Zajmowala sie tym, czym sie zajmuje chyba wiekszosc duchow: wloczyla sie tu i tam z
mocno zdezorientowana mina. Zasadniczo duchy nie bytuja ani w naszym swiecie, ani tez w
zaswiatach, tylko... no, po prostu tkwia pomiedzy nimi.
Ducha Elodie widywalam czesto i za kazdym razem ogarniala mnie wtedy fala smutku.
Zginela z wlasnej winy. Ona i jej sabat przywolaly demona w nadziei, ze go opanuja i
wykorzystaja jego moc. W tym celu nawet poswiecily Holly. Elodie zdazyla jednak przekazac
mi swoja ostatnia iskre magii, bez ktorej na pewno nie zdolalabym usmiercic Alice.
Zjawa dziewczyny przeplynela w powietrzu obok mnie, szukajac czegos wzrokiem. Jej stopy
nawet nie musnely ziemi.
Okropne, ze istota tak pelna zycia jak Elodie po smierci zmienila sie w bladego zalosnego
ducha i w nieskonczonosc walesa sie tam, gdzie zginela.
-Zycze ci, abys mogla bez przeszkod wedrowac, dokad zechcesz -szepnelam w ciszy
korytarza.
Duch obrocil sie gwaltownie i spojrzal mi prosto w twarz. Serce podeszlo mi do gardla.
Przeciez to niemozliwe. Zjawy nie widza nas ani nie slysza. Dlatego powinnam byla od razu
sie polapac, ze Alice, wbrew swoim slowom, wcale nie jest duchem... Ale Elodie przeszywala
mnie spojrzeniem z mina bynajmniej juz nie zagubiona czy skonsternowana, tylko zla i nieco
pogardliwa. Tak samo patrzyla na mnie, kiedy zyla.
-Elodie? -rzeklam niemal bezglosnie, ale posrod ciszy slowo zabrzmialo wprost ogluszajaco.
Dziewczyna wciaz przygladala mi sie, ale nie odpowiedziala. -Slyszysz mnie? -spytalam, juz
z wiekszym naciskiem.
Milczenie... I raptem, ku mojemu zdumieniu, lekko skinela glowa.
-Soph? -Drzwi pokoju uchylily sie i wyjrzala zza nich Jenna. -Z kim rozmawiasz?
Odwrocilam sie, ale Elodie zdazyla juz sie ulotnic.
-Z nikim -odparlam, probujac ukryc irytacje.
Nie moglam winic Jenny, ze mi przerwala konwersacje z duchem, ktory w ogole nie powinien
byc zdolny do nawiazywania kontaktu z rzeczywistoscia.
-Gdzie bylas? -zapytala Jenna, gdy klapnelam na lozko. -Martwilam sie o ciebie.
-Szkoda gadac -odparlam, zaraz jednak opowiedzialam jej Historie z Gabinetu Casnoff.
W przeciwienstwie do Cala Jenna miala mase pytan, wiec opowiadanie trwalo dosyc dlugo.
Opuscilam kwestie zareczyn. Jenna juz nalezala do grupy rozognionych fanek mojego
narzeczonego, wolalam wiec nie dawac jej pretekstu do dluzszej dyskusji. Gdy skonczylam
mowic, bylam tak wypluta, ze odechcialo mi sie nawet kolacji, mimo ze zawsze uwielbialam
wieczorny posilek.
-Anglia -westchnela Jenna. -Pewno bedzie fantastycznie, prawda?
Zaslonilam oczy reka.
-Szczerze, Jen? Nie mam pojecia.
Rzucila we mnie poduszka.
-Bedzie supergenialnie. I dziekuje.
-Za co?
-Ze chcialas mnie zabrac. Sadzilam, ze wolisz spedzic troche czasu z tata sama.
-Chyba cie pogielo. Postawilam warunek, ze bez ciebie nigdzie sie nie ruszam. Jestes moja
ukochana przyjaciolka, prawda?
Z promiennym usmiechem pokrecila glowa tak gwaltownie, ze rozowy kosmyk grzywki
opadl jej na oko.
-Boje sie, czy wyspa nie bedzie za mala dla nas obu. Jejku! Ciekawe, czy przeniesiemy sie
tam w jakis romantyczny czarodziejski sposob. Za pomoca zaklecia teleportujacego albo
przez magiczny portal...?
-Sorry -powiedzialam, zmuszajac sie do wstania i przebrania w czyste ciuchy. Mundurek
wciaz ostro cuchnal Paskudnym Stawem. Czulam, ze przed pojsciem do lozka bede musiala
spedzic w lazience co najmniej pol godziny. -Juz pytalam tate. Polecimy samolotem.
Na twarzy Jenny odmalowalo sie rozczarowanie.
-To takie... ludzkie.
-Ale ma tez pozytywny aspekt -odrzeklam, wciagajac czysta niebieska koszule. -Samolot
jest prywatny, wiec podroz bedzie ludzka, ale za to z klasa.
Troche sie rozchmurzyla i po drodze do jadalni zaczelysmy obmyslac letnia garderobe.
Ale kiedy juz siedzialysmy przy naszym stole w jadalni, nad pelnymi talerzami, Jenna
spowazniala.
~ Sophie -odezwala sie cicho.
-Tak?
Grzebiac widelcem w jedzeniu, zastanawiala sie, jak ujac mysli w slowa. W koncu
postanowila wystrzelic z grubej rury
-Archer jest w Anglii.
Plaster szynki, ktory przezuwalam w ustach, zmienil sie w trociny, ale jakos sie wysililam,
zeby odpowiedziec nonszalancko:
-Podobno. Nie jestem przekonana, czy mozna przyjac na wiare slowo dwoch, o ile mi
wiadomo, zalanych w pestke wilkolakow.
Tyle ze tak naprawde poszlak bylo wiecej. Pewien wilkolak widzial faceta odpowiadajacego
rysopisowi Archera podczas oblawy L'Occhio di Dio na jakas kryjowke Prodigium w
Londynie. A trzy miesiace temu pewien wampir wdal sie w bojke z mlodym ciemnowlosym
Okiem kilka przecznic od Victoria Station.
Pani Casnoff przechowywala teczke poswiecona Arche-rowi w dolnej szufladzie biurka, ktore
wprawdzie bylo zabezpieczone przed zakleciami, ale przed pilnikiem i mocnym szarpnieciem
juz nie.
-Nie mowiac o tym -podjelam po chwili, spuszczajac wzrok na talerz -ze oni widzieli go
bardzo dawno temu.
-W zeszlym miesiacu -poprawila Jenna tonem glosu dajacym mi do zrozumienia, ze przeciez
doskonale o tym wiem. -Poza tym dziewczyny plotkuja, ze Archer od dnia znikniecia siedzi
w Anglii. W Savannah podsluchalam rozmowe dwoch czarownic.
-Jen, to wielka wyspa -odparlam. -I nawet jesli tam jest, to sadze, ze trzyma sie z dala od
Prodigium. Inaczej musialby byc skonczonym idiota. Ma przerozne wady, jednak o glupote
trudno go posadzic.
Jenna znowu zaczela bawic sie jedzeniem, ale gdy zielony groszek wykonal trzecia runde
wokol jej talerza, odsunelam posilek i powiedzialam:
-No, wykrztus to wreszcie!
Odlozyla widelec i popatrzyla mi w oczy.
-Jak bys sie zachowala, gdybyscie sie spotkali?
Staralam sie nie mrugac. Czulam, jakiej spodziewa sie odpowiedzi: ze wydam Archera
Radzie, ktora prawie na pewno go straci, albo nawet ze zabije go sama.
Po raz pierwszy od dluzszego czasu odwazylam sie przywolac wspomnienia o Archerze, i to
bardzo intensywne.
O jego piwnych oczach i leniwym usmiechu. O tym, jak sie smial, i co czulam, gdy bylismy
razem. O tembrze jego glosu, kiedy nazywal mnie „Mercer".
I o jego pocalunkach. Utkwilam wzrok w stole.
-Nie wiem -odszepnelam w koncu.
Jenna westchnela, ale przestala drazyc temat. Znowu zajelysmy sie gadaniem o wyjezdzie i
nawet ja rozsmieszylam, zastanawiajac sie na glos, czy wampiry umawiaja sie na popoludniowa
herbatke.
-A jak zamawiasz Earl Greya, to ci go przynosza -podsumowalam, przyprawiajac ja o
kolejny atak smiechu.
Kiedy wyszlysmy z jadalni, poczulam sie duzo lepiej
i Jenna chyba tez, bo gdy zblizalysmy sie do schodow, wziela mnie pod reke.
Mysl, ktora zasiala mi w glowie, bynajmniej sie nie odczepila i tej nocy usnelam, majac przed
soba wspomnienie oczu Archera, a w duszy -ogromna nadzieje, ze jest gdzies daleko.
W glebi serca liczylam, ze jednak bedzie w poblizu.
* Gra slow: Earl Grey to nazwa herbaty aromatyzowanej bergamotka, a jednoczesnie tytul szlachecki (earl to po angielsku hrabia) i
nazwisko angielskiego arystokraty, na ktorego czesc nazwano herbate (wszystkie przypisy pochodza od tlumacza).
ROZDZIAL 4
Trzy tygodnie pozniej wyjechalam do Anglii.
Pewnego dnia, pod wieczor, mama z pania Casnoff odprowadzily nasza czworke na przystan
promow. Mama miala zaczerwienione oczy (naturalnie od lez), ale pomagajac mnie i Jennie
w dzwiganiu bagazy, udawala wesola.
-Rob jak najwiecej zdjec, dobrze? -poprosila mnie. -A jesli po powrocie zamiast
„furgonetka" zaczniesz mowic „van", a deser nazywac puddingiem, to wiedz, kochanie, ze
bede niepocieszona.
W koncu stanelismy wszyscy na pokladzie promu. Morska bryza rozwiewala nam wlosy.
Jenna juz zajela sobie lawke w cieniu, a Cal rozmawial sciszonym glosem z pania Casnoff.
Widzac, jak dyrektorka zerka na mnie przez ramie, stwierdzilam, iz pewno sie cieszy, ze
wyjezdzam na cale wakacje. Wykonczylam ja, co w jej przypadku wcale nie jest takie proste.
Co rusz przysparzalam szkole tylko samych klopotow.
Zastanawialam sie tez, czy nie powiedziec jej o duchu Elodie. W glebi duszy czulam, ze jest to konieczne.
Gdybym nie zataila, ze ukazala mi sie Alice, to moze Elodie pozostalaby wsrod zywych. Mysl
o tym przesladowala mnie miesiacami, a teraz wszystko wskazywalo na to, ze powtorze ten
blad. Nim zdazylam rozpatrzyc wszelkie za i przeciw, mama objela mnie czule. Jestesmy
podobnego wzrostu, wiec poczulam jej lzy na skroni, gdy mowila:
-Nie bede na twoich urodzinach. To juz w przyszlym miesiacu... Zawsze obchodzilysmy je
wspolnie.
Wzruszenie przytkalo mi gardlo tak, ze nie moglam wydusic z siebie slowa, wiec tylko
przytulilam ja mocniej.
-Sophie. -Podszedl do nas tato. -Odplywamy. Skinelam glowa i po raz ostatni uscisnelam
mame.
-Bede czesto dzwonic, obiecuje -szepnelam na pozegnanie. -I wroce raz-dwa, zobaczysz.
Mama otarla dlonia lzy z policzkow i usmiechnela sie do mnie promiennie, jak to ona. Tato
juz bral oddech, zeby mnie popedzic, ale gdy na niego spojrzalam, odwrocil wzrok w inna
strone.
-Do widzenia, James! -krzyknela za nim mama.
Gdy prom odbijal od brzegu, Cal, Jenna i ja uplasowalismy sie przy barierce. Pani Casnoff
dlugo patrzyla, jak odplywamy, tymczasem mama oddalila sie juz w strone okalajacego
morski brzeg zagajnika. Na szczescie, bo chyba tylko cudem jeszcze sie nie rozryczalam.
Prom plynal wolno, zasapany, przez brunatne fale. Nad drzewami majaczyl w dali
wierzcholek Hex Hall.
-Nie ruszalem sie stad od trzynastego roku zycia -rzekl cichutko Cal. -Szesc lat...
Nigdy go nie pytalam, co takiego zrobil, ze przyslano go do Hekate. Nie wygladal na faceta,
ktory uzywa niebezpiecznych zaklec, za jakie trafiaja tutaj na przyklad wilkolaki. Postanowil
tu zostac w dniu osiemnastych urodzin, chociaz tak do konca nie wiedzialam, czy ktos mu
tego nie narzucil. W miare jednak oddalania sie od szkoly sprawial wrazenie coraz bardziej
zatroskanego.
Nawet na twarzy Jenny, ktora normalnie wygladala tak, jakby pisala doktorat poswiecony
wszelkim aspektom ohydy zwanej Hekate, w tej chwili malowala sie teskna zaduma.
Kiedy sie wpatrywalam we fragment dachu widoczny na tle blekitnego nieba, ogarnelo mnie
zle przeczucie, tak jakby slonce zniknelo raptem za przeplywajaca chmura.
Cal, Jen i ja juz tutaj nie wrocimy.
Mysl byla tak straszna, ze przeszly mnie ciarki. Probowalam sie z niej otrzasnac. Nie,
przeciez to bez sensu. Jedziemy do Anglii i w sierpniu wrocimy w komplecie. Nie mam mocy
jasnowidzenia, wiec to zwyczajna histeria i juz.
Tak czy owak, zla wizja dreczyla mnie dlugo po tym, jak wyspe Graymalkin zostawilismy
daleko w tyle.
-Jako demon nie powinnas odczuc zmiany strefy czasowej -mruczalam do siebie wiele
godzin pozniej w lsniacym czarnym samochodzie, ktory wiozl nas przez angielska wies.
Podczas dlugiego lotu z Georgii na Wyspy w zasadzie nic szczegolnego sie nie wydarzylo.
Poza tym, ze Cal siedzial obok mnie.
Bylam spokojna. Bardzo.
Jego obecnosc nie dzialala na mnie ani troche i nie podskoczylam ani razu, gdy trzykrotnie
dotknelismy sie kolanami. A za trzecim razem wcale nie spojrzal na mnie jakby lekko
zniesmaczony, mowiac:
-Wyluzuj, dobra?
I kiedy Jenna popatrzyla na nas figlarnie, nie warknelismy na nia chorem: „No co?".
Poniewaz bylyby to dziwaczne zachowania, a Cal i ja nie zachowywalismy sie dziwnie. Stanowilismy
sile spokoju.
-Wkrotce poczujesz sie lepiej -pocieszyl mnie tato. Pierwszy raz, odkad go poznalam, mial
promienne oczy i wygladal na rozluznionego. Tak pewno dziala na ludzi powrot do
ojczystego kraju.
Jenne wprost rozsadzalo podniecenie, ale Cal byl chyba zmeczony tak jak ja. W samolocie nie
udalo mi sie zasnac i teraz odbijalo sie to na moim samopoczuciu. Pod powiekami mialam
jakby rozpalony piasek i marzylam tylko o tym, zeby jak najpredzej polozyc sie do lozka. Nic
dziwnego: mojemu biednemu cialu wydawalo sie, ze jest szosta rano, a w Anglii dobiegala
juz pora lunchu. W dodatku jechalismy i jechalismy tym autem cale wieki.
Po wyladowaniu na Heathrow sadzilam, ze pojedziemy do jakiegos domu w centrum albo do
kwatery glownej Rady, gdzie tato bedzie mial cos do zalatwienia. Tymczasem zostawilismy
w tyle zatloczone ulice i skupiska niewielkich domow jakby rodem z powiesci Dickensa.
Stopniowo ceglane budynki ustepowaly miejsca drzewom i falistym zielonym wzgorzom.
Dotychczas zobaczylam wiecej owiec, niz dopuszczala to moja wyobraznia.
-Wleklismy sie az do Anglii tylko po to, zeby walesac sie po jakichs dziurach? -zapytalam,
opierajac bolaca glowe na ramieniu Jenny.
-Owszem -odpowiedzial tato.
Cal usmiechnal sie. Na pewno marzy tylko o tym, zeby siedziec na angielskiej farmie cale
lato, myslalam, gdy moje nadzieje na obejrzenie Big Bena, palacu Buckingham i Tower
Bridge upadaly jedna po drugiej. Tyle tu przeroznych angielskich roslin do leczenia...
Nagle spostrzeglam dom.
Aczkolwiek okreslenie go tym slowem bylo rownie trafne jak nazwanie Mony Lisy obrazem,
a Hekate Hall -szkola.
to znaczy: definicja ta nijak nie pasowala do jego charakteru,
Byl to jeden z najwiekszych budynkow, jakie widzialam w zyciu. Wzniesiony z jasnego,
zlocistego kamienia, mial w sobie cos cieplego. Stal ukryty w dolinie, wsrod bujnej
roslinnosci. Przed nim rozciagal sie szmaragdowozielony trawnik, a z tylu radowalo oczy
wysokie lesiste wzgorze. Z jednej strony posiadlosci wdziecznie wila sie lsniaca wstega
wody. Promienie slonca odbijaly sie w doslownie setkach szyb.
-Cos kapitalnego! -rzekl Cal, wygladajac przez okno.
-Tu bedziemy mieszkac? -zapytalam.
Tato znowu sie usmiechnal, najwidoczniej bardzo zadowolony z siebie.
-Przeciez ci mowilem, ze miejsca starczy dla wszystkich -odparl, a ja, o dziwo, tez sie do
niego usmiechnelam.
Patrzylismy na siebie pare sekund. Wreszcie odwrocilam wzrok, kiwajac glowa w strone
domu.
-Takie domy zawsze sie jakos nazywaja, prawda?
-Absolutnie -odpowiedzial. -Masz przed soba Thorne Abbey.
Nazwa zabrzmiala znajomo, ale nie wiedzialam, z czym mi sie kojarzy.
-Czy ten budynek byl kosciolem ?
-Nie. Zbudowano go dopiero w szesnastym wieku. Ale niegdys na tej ziemi stalo opactwo.
Uczonym tonem wyjasnil mi, ze za panowania Henryka VIII opactwo zostalo zburzone, a
grunty przypadly rodowi Thorne'ow.
Szczerze mowiac, nie sluchalam zbyt uwaznie. Patrzylam, jak przez frontowe drzwi
posiadlosci wychodzi kilka osob.
Zauwazywszy, ze jedna z nich ma skrzydla, zaczelam sie zastanawiac, kim wlasciwie sa
znajomi taty.
Samochod przetoczyl sie po kamiennym moscie i wjechal na okragly podjazd. Tato wysiadl
pierwszy i kiedy otwieral mi drzwiczki, pozalowalam, ze nie mam na sobie czegos
ladniejszego od prostego zielonego T-shirtu i wytartych dzinsow,
Nieprawdopodobnie szerokie schody wiodly na taras zbudowany z tego samego zlocistego
kamienia co caly dom. Stalo na nim szesc osob: dwoje ciemnowlosych dzieciakow w moim
wieku i czworo doroslych. Domyslilam sie, ze wszyscy sa z Prodigium. Elfa rozpoznalam od
razu, a reszte na sto procent otaczala aura magii.
Bylo cieplej niz sie spodziewalam, i po brodzie splynelo mi kilka struzek potu. Pod stopami
trzeszczal zwir, a w dali spiewaly ptaki. Jenna zrownala sie ze mna przygaszona, przesuwajac
palcami po swoim krwawym klejnocie.
Tato polozyl mi reke pod lopatkami i pokierowal mnie w gore schodow. -Chce wam
przedstawic moja corke Sophie. Nagle poczulam, ze cos burzy mi krew. Jakby magiczna
emanacja, ale bardziej mroczna i silniejsza. Pochodzilo to od stojacych w tyle dwojga
nastolatkow. Tylko oni sie nie usmiechali, a chlopak, dziwnie znajomy, rzucal mi zle spojrzenia.
O malo nie stracilam tchu porazona swiadomoscia, ze... sa demonami.
ROZDZIAL 5
Ze wzrokiem wbitym w dziewczyne i chlopaka czulam, jak dretwieje po koniuszki palcow u
nog. Skoro jedynymi demonami na swiecie jestesmy tato i ja, to skad...
Raptem przebiegla mi przez glowe makabryczna mysl, ze moze te dzieciaki to moje
przyrodnie rodzenstwo. Czy tato przywiozl mnie az do Anglii, zeby odgrywac jakas
pokrecona wersje The Brady Bunch .
-A coz to ma byc? -wydusilam, pytajac, rzecz jasna, o demony.
Tato usmiechnal sie z duma.
-To jest kwatera glowna Rady.
Stojacy za mna Cal przeciagle westchnal, tak jakby bardzo dlugo wstrzymywal oddech, a z
grupki wystapila ciemna blondynka i wyciagnela do mnie dlon na powitanie.
-Sophio, tak sie cieszymy, ze spedzisz u nas lato. Jestem Lara.
Uscisnelam jej reke, zerkajac na dzieciaki demony. Szeptaly cos do siebie.
-Lara to czlonkini Rady i, mozna powiedziec, moja zastepczyni -wyjasnil tato.
Kobieta nie od razu puscila moja reke.
-Tyle o tobie slyszalam, zarowno od ojca, jak i od Anastasii.
-Pani Casnoff? -O rany, jesli plotki o Sophie Mercer dotarly tu od niej, to az dziw, ze Lara
przywitala mnie usciskiem dloni, a nie egzorcyzmem.
-Lara jest siostra Anastasii -oznajmil tato.
-Okej -odparlam, usilujac to przetrawic, gdy nagle cos mi sie przypomnialo. -Sadzilam, ze
kwatera glowna Rady jest w Londynie.
Miedzy brwiami Lary pojawila sie dluga, gleboka bruzda.
-Slusznie. Ale ze wzgledu na pewne nieprzewidziane okolicznosci tego lata postanowilismy
sie przeniesc.
Wiedzac juz, ze jest ona siostra pani Casnoff, stwierdzilam, ze faktycznie sa podobne i nawet
podobnie mowia. Ciekawe, czy „nieprzewidziane okolicznosci" to te dwa demony, zaczelam
sie zastanawiac, czy moze dzieje sie tutaj cos znacznie dziwniejszego. Co nie zaskoczyloby
mnie ani troche.
Odwrocilam sie do taty i wyszeptalam:
-Mielismy jechac do jakiegos znajomego. Dlaczego mi nie powiedziales, ze tu?
Podchwycil moje spojrzenie. -Dlatego, ze wtedy na pewno nie zgodzilabys sie na ten
wyjazd.
Katem oka spostrzeglam, jak demony odlaczaja sie od grupy i ruszaja w strone masywnych
podwojnych drzwi obok tarasu. Zanim sie przez nie wsliznely do wnetrza, dziewczyna
omiotla mnie wzrokiem.
-Oto Rada, Sophie -powiedzial tato, kierujac moja uwage z powrotem na Prodigium.
-Oni? -uslyszalam ciche niedowierzanie Cala i musze przyznac, ze zdumialam sie tak samo.
Dotad caly czas wyobrazalam sobie Rade jako olbrzymia i mroczna grupe Prodigium w
dlugich czarnych szatach albo cos w tym stylu.
Nie wiem, czy tato tez uslyszal Cala, czy po prostu wyczytal to z naszych twarzy, w kazdym
razie zaraz dodal:
-W sklad Rady wchodzi dwanascie osob, ale w tej chwili jest nas w Thorne Abbey tylko
piecioro.
-A gdzie sa... -odezwala sie Jenna, ale nie dokonczyla, bo zblizyl sie do nas jeden z mezczyzn.
Byl starszy od taty, a jego siwe wlosy blyszczaly w sloncu.
-Mam na imie Kristopher -rzekl z silnym, obcym akcentem. -Milo mi cie poznac, Sophio.
Mimo ze oczy mial lodowato blekitne, a nie zlote, natychmiast rozpoznalam w nim
zmiennoksztaltnego. Zadzierajac glowe, popatrzylam na faceta stojacego obok i od razu
przeszlo mi przez mysl, czy za chwile nie zmieni sie w psa husky. Mierzyl dobre dwa metry,
a jego ogromne skrzydla skojarzyly mi sie z plama tluszczu na wodzie: byly czarne i migotaly
wszelkimi mozliwymi kolorami, od zieleni przez blekit do jasnego rozu.
-Roderick -przedstawil sie, kiedy moja dlon zniknela w jego rece.
Kobieta nosila imie Elizabeth. Patrzac na jej miekkie siwe loki i okragle okularki,
stwierdzilam, ze spokojnie moglaby bawic dzieci, ale gdy sie witalysmy, przyciagnela mnie
gwaltownie i obwachala mi wlosy.
Kolejny wilkolak. No niezle.
Tato umowil sie z nimi na rozmowe nieco pozniej i w koncu ruszylismy w glab domu.
Ledwie weszlismy do holu, Jenne az zatchnelo ze zdumienia i gdyby nie to, ze jeszcze nie
wrocilam do siebie po szoku wywolanym poznaniem Rady, jak rowniez widokiem dwojga
nastoletnich demonow, na pewno zatkaloby mnie tak samo. Przestrzen okazala sie ogromna,
w stylu „mozesz rozgladac sie w nieskonczonosc, a i tak nie zobaczysz wszystkiego". Hekate
Hall byla dosc przytlaczajaca, ale ten kolos... szkoda slow. Czarno-biala marmurowa
posadzka pod naszymi stopami lsnila tak, ze ucieszylam sie, ze nie mam na sobie spodniczki.
Niemal kazda plaszczyzne w zasiegu wzroku zdobily zlocenia. Podobnie jak w Hekate, w
holu glownym dominowaly schody, tyle ze znacznie okazalsze, wykute w bialym wapieniu,
pokryte szkarlatnym dywanem przywodzacym na mysl swiezo rozlana krew,
Niebotycznie wysoki, zaokraglony strop zdobil fresk, ale nie udalo mi sie dojrzec, co
przedstawia. Sprawial wrazenie groznego i mial w sobie jakis tragizm. Plotna na scianach
wokol ukazywaly to samo; albo srogich mezczyzn z mieczami wycelowanymi w zaplakane
kobiety, albo szarzujacych jezdzcow na koniach ze slepiami wybaluszonymi ze strachu.
Wzdrygnelam sie. Mimo czerwcowej pory nie sposob bylo nawet pomyslec, ze kiedykolwiek
jest tu cieplo. A moze o gesia skorke przyprawila mnie wszechobecna magia, tak jakby te
kamienne mury i drewniane sprzety na wskros przenikalo pol wieku czarodziejskich zaklec.
-Maja posagi w korytarzu -oznajmila Jenna.
Dwie odlane z brazu kobiece postaci o zaslonietych obliczach strzegly kolosalnych schodow,
pod ktorymi zaczeli sie zbierac ludzie. Wszyscy mieli na sobie czarne uniformy i przyklejone
do twarzy identyczne usmiechy.
-Co oni robia? -szepnela.
-Nie wiem -odparlam z zastyglym usmiechem -ale boje sie, ze za chwile zaczna tanczyc
jakis musicalowy numer.
-To nasza sluzba -objasnil tato, wyciagajac reke w strone grupy. -W kazdej chwili z ochota
udziela wam wsparcia.
-Mhm -odparlam slabo, a moj glos rozbrzmial echem w przepastnym holu. -Super.
Za grupa, u szczytu schodow zobaczylam wielkie marmurowe sklepienie w ksztalcie luku.
Wskazujac je glowa, tato powiedzial:
-To nasze tymczasowe biura, ale pokaze je wam pozniej. Na pewno jestescie ciekawi, gdzie
bedziecie mieszkac.
Zlapalam tate za rekaw i odciagnelam go na strone.
-Tak naprawde -szepnelam -to chcialabym wiedziec, skad sie wziely tamte dwa demony.
Czy przypadkiem... To nie moje rodzenstwo, prawda?
Oczy taty rozszerzyly sie za okularami.
-Nie, na milosc boska! -odpowiedzial. -Daisy i Nick sa... Mozemy wrocic do tematu innym
razem, ale z cala pewnoscia nie laczy nas pokrewienstwo.
-Wiec skad sie tu wzieli? Zmarszczyl brwi lekko zniecierpliwiony.
-Po prostu nie maja sie gdzie podziac, a tylko tutaj sa bezpieczni.
No tak, jasne.
-Rozumiem. Bo gdyby chcieli zaszalec, mozecie sie ich pozbyc w kazdej chwili.
Tato pokrecil jednak glowa lekko zaklopotany.
-Nie, Sophie. Chodzilo mi o to, ze im nic tu nie grozi. Juz kilka razy probowano ich zgladzic.
Nie zdazylam na to zareagowac, bo gestem uniesionej reki ojciec przywolal Lare. Podbiegla
do nas, stukajac obcasami o marmurowa posadzke.
-Sophie, Lara przygotowala piekne pokoje dla ciebie i twoich gosci. Chyba juz powinniscie
zaczac sie w nich aklimatyzowac? Porozmawiamy pozniej.
Oczywiscie nie bylo to pytanie, wiec wzruszylam ramionami i odpowiedzialam:
-Jasne.
Lara poprowadzila nas przez hol do wysokiej kamiennej bramy, za ktora kryly sie kolejne
schody. Idac przez ciemny korytarz, nie moglam pozbyc sie wrazenia, ze jestem w glebi
grobowca.
Po drodze nasza przewodniczka recytowala szczegolowe dane na temat budynku. Sluchalam
tylko jednym uchem. W kazdym razie brzmialy niewiarygodnie.
Ponad milion stop kwadratowych przestrzeni mieszkalnej. Ponad trzysta pomieszczen, z
ktorych trzydziesci jeden stanowily kuchnie. Dziewiecdziesiat osiem lazienek. Trzysta
piecdziesiat dziewiec okien. Dwa tysiace czterysta siedemdziesiat szesc zarowek.
Jenna wciaz krecila glowa ze zdumienia, kiedy dotarlismy na trzecie pietro, gdzie czekaly na
nas trzy pokoje. Cal zostal wprowadzony do swojego jako pierwszy. Gdy zajrzalysmy do
wnetrza przez jego ramie, Jenna zachichotala. Pokoj byl zupelnie nie w stylu Cala. To znaczy,
narzuta na lozku i zaslony w kolorze khaki niby wygladaly mesko, ale smukle zloto-biale
meble ani troche. Podobnie jak gigantyczny falbaniasty baldachim nad ogromnym lozkiem.
-No, no -powiedzialam, oswajajac sie pomalu z ta zwariowana budowla. -Bedziesz mogl tu
urzadzac niesamowite imprezy do bialego rana. Reszta dziewczyn peknie z zazdrosci.
Cal poczestowal mnie polusmieszkiem i dziwne napiecie miedzy nami znow nieco oslablo.
-Nie jest tak zle -odpowiedzial i padl na lozko, w sekundzie znikajac nam z oczu.
Gdy pochlonelo go morze puszystych kolder i ozdobnych poduszek, wybuchnelam smiechem.
Lara byla wyraznie urazona.
-To lozko pierwotnie nalezalo do trzeciego ksiecia Kornwalii.
-Jest okej -stlumionym glosem odpowiedzial Cal, na znak aprobaty wystawiajac z poscieli
kciuk, co rozsmieszylo mnie i Jenne jeszcze bardziej.
Nachmurzona Lara powiodla nas korytarzem kawalek dalej. Otworzyla drzwi, za ktorymi
ujrzalysmy pokoj bez watpienia przygotowany dla Jenny. Byly tam rozowe zaslony, rozowe
sprzety i nawet kapa na lozku miala gleboki rozany odcien. Okno wychodzilo na niewielki
odgrodzony ogrod, znad ktorego lekki wiatr przywiewal do wnetrza zapach kwiatow. Nie da
sie ukryc: bylam pod wrazeniem. No i odrobine zaskoczona.
-Idealny -oswiadczyla Larze Jenna.
Usmiech miala promienny, ale twarz biala jak kreda i nagle uprzytomnilam sobie, ze od
wyjazdu z Hekate nie sycila glodu. Najwidoczniej Lara pomyslala o tym samym, bo
przemierzywszy pokoj, otworzyla stojaca w kacie szafke z wisniowego drewna. Kryla sie w
niej minilodowka wypelniona po brzegi woreczkami z krwia.
-Rh minus -powiedziala Lara, wskazujac czerwony plyn w taki sposob, jakby Jenna wlasnie
zdobyla nagrode w jakims makabrycznym teleturnieju. -Slyszalam, ze to twoja ulubiona.
Moja przyjaciolka sposepniala i oblizala wargi
-Owszem -odparla szorstko.
-A teraz juz zajmij sie soba -rzekla lagodnym tonem Lara, biorac mnie za reke. -Sophia
zamieszka bardzo blisko ciebie.
-Super -odpowiedziala Jenna, nie spuszczajac wzroku z krwi.
-Na razie! -zawolalam, gdy wychodzilysmy.
Jenna zamknela drzwi i, jak sadze, rzucila sie na swoj posilek.
-Dla ciebie przygotowalismy bardzo wyjatkowy pokoj. -Glos Lary drzal nerwowo. -Ufam,
ze ci sie spodoba. Otworzyla drzwi oddalone od pokoju Jenny zaledwie o pare krokow.
Na chwile zamarlam w progu z rozdziawionymi ustami. Pokoj nie byl wyjatkowy, tylko...
wprost niesamowity!
Trzy okna, od podlogi po sufit, tez wychodzily na ogrod, znacznie wiekszy niz ten, ktory bylo
widac z okien pokoju Jenny. Wzniesiona posrodku trawnika fontanna rozpryskiwala w cieple
powietrze poznego popoludnia slupy roziskrzonej wody. Zaslony w oknach byly z bialej
satyny w delikatny zielony desen przypominajacy liscie. Biela jasniala tez tapeta ozdobiona
dlugimi zdzblami trawy, sposrod ktorych, jak w dzungli, gdzieniegdzie wylanialy sie kwiaty o
jaskrawych platkach. Snieznobiale lozko wienczyl blady baldachim z jedwabiu. Poza tym
mialam szezlong i dwa krzesla obite aksamitem barwy zielonego jabluszka. Na nocnym
stoliku zobaczylam stosik moich ukochanych ksiazek, a na polce przy oknie -fotografie
mamy.
-Cudo -powiedzialam do Lary, ktora usmiechnela sie od ucha do ucha.
-Tak sie ciesze -odparla. -Zalezalo mi na tym, abys sie tu poczula jak u siebie w domu.
-Spisalas sie na medal -pochwalilam ja szczerze, choc, prawde mowiac, czulam, ze chciala
zadowolic nie tyle mnie, ile tate.
Pokoje Cala i Jenny byly fajne, ale w urzadzanie mojego wlozyla o wiele wiecej wysilku i
troski, prawdopodobnie w nadziei na pochwale szefa.
Ale tez przyszlo mi do glowy, ze chce mi sie podlizac, bo przeciez kiedys to ja moge zostac
jej przelozona. Marzylam juz tylko o tym, aby jak najpredzej sie polozyc. Przedtem jednak
musialam zadzwonic do mamy i powiedziec jej, ze dotarlismy bezpiecznie.
-Jest tu gdzies telefon? -zapytalam Lare. Wydobyla z kieszeni zakietu komorke i wreczyla
mi ja.
-Ojciec kazal ci to dac. Jego numer jest zaprogramowany pod jedynka, a twojej mamy pod
dwojka. Aby zatelefonowac do Hekate Hall, po prostu wklepujesz trojke.
Spojrzalam na telefon. Od prawie roku nie widzialam na oczy komorki i nie pamietam, kiedy
ostatni raz trzymalam ja w reku. W Hex Hall korzystanie z nich bylo zabronione. Ciekawe,
czy jeszcze pamietam, jak sie wysyla SMS-y. Po chwili Lara wskazala mi przesliczny
sekretarzyk, na ktorym spostrzeglam lsniacy srebrny laptop.
-Ojciec zalozyl ci adres e-mailowy, mozesz wiec komunikowac sie ze swiatem tez ta droga.
W Hekate nie wolno bylo uzywac komputerow, w kazdym razie uczennicom. Podobno pani
Casnoff miala komputer w mieszkaniu. Podczas jakichs smiertelnie nudnych zajec z ewolucji
magii zastanawialysmy sie z Jenna, jaki moze miec adres. Jenna stwierdzila, ze pewno
kompletnie nijaki, tak jak jej nazwisko, a ja postawilam dziesiec dolcow na
HexyLady@hekatehall.edu. Mozliwe, ze wkrotce go poznamy...
-Pewnie chcesz teraz zadzwonic do matki -rzekla Lara, kierujac sie ku drzwiom -ale gdybys
jeszcze czegos potrzebowala, to prosze, daj mi znac.
-Naturalnie -odpowiedzialam rozkojarzona. Wlasnie zauwazylam drzwi do swojej lazienki,
ktora na
pierwszy rzut oka wydawala sie trzykrotnie wieksza od mojego pokoju w Hekate.
Kiedy wreszcie Lara sobie poszla, zadzwonilam do mamy, ktora na wiesc o tym, ze jestesmy
w Thorne Abbey, z miejsca nabrala podejrzen.
-Tam cie wywiozl? Powiedzial ci, po co?
-Yyy... nie. Ale sadze, ze chcialby, zebym sie pomalu przygotowywala do objecia w
przyszlosci stanowiska przewodniczacej Rady i w ogole. „Zabierz swojego demona do
pracy". Rozumiesz, cos w tym stylu.
Mama westchnela.
-W porzadku. Ciesze sie, ze dotarlas na miejsce cala i zdrowa, ale popros tate, aby sie ze mna
skontaktowal, gdy tylko mu czas pozwoli.
Przyrzeklam, ze tak zrobie. Gdy sie rozlaczylysmy, raptem ogarnela mnie fala wyczerpania.
Wziawszy pod uwage rozmaite inne rzeczy, ktore staralam sie przetrawic, nie mialam
wielkiej ochoty wdawac sie jeszcze w konflikty miedzy rodzicami.
Bylam w Anglii. Z tata. W jakims niedorzecznie wielkim gmachu, ktory sluzyl jako kwatera
glowna Rady i schronienie dla dwoch innych demonow. I jakby tego wszystkiego bylo malo,
nadal nie moglam otrzasnac sie ze zlych przeczuc, ktore towarzyszyly mi od wyjazdu z
Hekate Hall. W dodatku wiele wskazywalo na to, ze gdzies w tym samym kraju czyha na
potwory moj eksluby.
Przed doglebna analiza tak wielu okolicznosci zdecydowanie musialam uciac sobie drzemke.
Zmeczona padlam na swoje nowe lozko. Nawet jesli wcale nie nalezalo kiedys do zadnego
ksiecia, to na sto procent materac byl wypchany pierzem ze skrzydel malych aniolkow.
Zrzucilam buty i wygodnie umoscilam sie w chlodnej poscieli. Wszystko subtelnie pachnialo
zielona trawa i sloncem. Postanowilam przespac sie godzinke, a pozniej pogadac z tata. I
moze tez spytac Lare, czy ma jakas mape okolicy, a najlepiej GPS. Zamknelam oczy i
usnelam z mysla, dlaczego nazwisko Thorne brzmi tak znajomo.
ROZDZIAL 6
Z nieswiadomosci wyrwalo mnie szarpanie i rozbrzmiewajace w uszach krzyki, jak sie
okazalo, moje. Zdezorientowana podnioslam sie na lozku. Serce walilo mi jak mlotem.
-Sophie? -Obok mnie siedziala Jenna z szeroko rozwartymi oczami.
-Co sie stalo? -zapytalam chrapliwie.
W pokoju bylo ciemniej, niz kiedy sie kladlam, i przez ulamek sekundy przemknelo mi przez
glowe, ze znowu jestem w Hex Hall.
-Zdaje sie, ze mialas zly sen. Wrzeszczalas. Jak opetana. Speszylam sie, ale tez zdziwilo
mnie to. Dotad ani razu nie przysnil mi sie koszmar, nawet po wydarzeniach zeszlego
semestru. Zeskanowalam mozg, probujac odszukac jakis obraz czy wspomnienie ze snu, ale
glowe mialam jak wypchana wata. Przypomniala mi sie tylko jakas ucieczka i przerazliwy lek
przed... czyms. Co najdziwniejsze, bolalo mnie w krtani, tak jakbym plakala. Procz tego
czulam identyczny niepokoj jak na promie i dziwny swad w nozdrzach.
Dym.
Wzielam gleboki wdech, ale nawet sloneczna won poscieli nie przytlumila ostrego smrodu.
Usmiechnelam sie na sile.
-Nic mi nie jest -uspokoilam Jenne. -Durny sen po prostu.
Nie wygladala na zbyt przekonana, obejmujac kolana ramionami.
-O czym?
-Wlasciwie to nie wiem -odparlam. -Chyba bieglam i gdzies niedaleko byl pozar.
Jenna nawinela na palec rozowy kosmyk wlosow.
-To jeszcze nie najgorzej.
-No tak, ale caly klimat... -Zadrzalam na wspomnienie o strasznym poczuciu straty. -Jasne,
ze sie balam, ale bylo mi tez smutno. Gorzej. Bylam przygnebiona. -Wzdychajac, ulozylam
glowe z powrotem na oparciu lozka. -Czulam cos takiego jak przy wyjezdzie z Hekate.
Przemozna pewnosc, ze nigdy juz tam nie wrocimy. A w kazdym razie na pewno nie wszyscy troje.
Uwielbiam Jenne miedzy innymi za to, ze prawie nigdy nie ulega emocjom. Moze wampiry
tak maja, a moze byla taka juz przed przeobrazeniem. W kazdym razie nie naskoczyla na
mnie, ze nagle stracilam zmysly. W milczacej zadumie ssala chwile kciuk i wreszcie zapytala:
-Czy demony posiadaja moc jasnowidzenia?
-Cholera, skad moge wiedziec? Jedynym demonem, z jakim mialam do czynienia, byla Alice,
ktora na tle innych czarownic wyrozniala sie tylko wysysaniem krwi z ludzi, a to przeciez nic
specjalnego, prawda? Bez obrazy.
-Spoko. Wiec moze spytaj tate. W koncu przywiozl cie tutaj, zebys sie nauczyla, co znaczy
byc demonem, no nie?
Odbaknelam cos bez przekonania i Jenna rozsadnie zmienila temat.
-Okej, czyli snil ci sie ogien i doznalas niejasnego przeczucia, ze wszyscy zginiemy w
Anglii.
-Czuje sie duzo lepiej. Dzieki. Zignorowala to.
-Moze to nic nie znaczy. Czasami sen to tylko sen, nic wiecej.
-Jasne -przytaknelam. -Na pewno masz racje.
-Poza tym skoro ostatnio nie przezylas niczego dziwnego, to czemu... -Przerwala, widzac
moja mine. -Aha, wiec jednak cos sie wydarzylo.
W tym momencie zapragnelam schowac sie w poscieli razem z glowa. Mimo wszystko
opowiedzialam Jennie
O spotkaniu z Elodie. Wedlug wszelkich znakow na niebie i ziemi byla to jedyna rzecz, ktora
moglam ja zaskoczyc:
-Patrzyla na ciebie? Tak prosto w twarz?
Kiedy przytaknelam, Jenna westchnela przeciagle, mierzwiac loki.
-Co na to pani Casnoff?
-Yyy... -zaczelam sie nerwowo wiercic -wlasciwie to jeszcze jej nie powiedzialam.
-Co? Soph, musisz! To moze byc bardzo wazne, wiesz, Alice i w ogole... Posluchaj, wiem, ze
tak dlugie zycie w normalnej rzeczywistosci sprawilo, ze boisz sie ufac ludziom, ale przed
pania Casnoff nie powinnas kryc sie z niczym. I przede mna tez nie.
Kolejny raz to znajome uklucie: wyrzuty sumienia. Mimo ze dotad nigdy nie rozmawialam o
tym z Jenna tak na powaznie, bylo oczywiste dla nas obu, ze gdybym w stosownej chwili
powiedziala komus o spotkaniu z Alice, to moja przyjaciolka uniknelaby oskarzen o ataki na
Chaston i Anne. I oczywiscie Elodie zylaby nadal.
-Jutro do niej napisze. Bez sensu! Przeciez moge zadzwonic. Lara dala mi komorke.
Jenna ozywila sie.
-Cos ty? Jaka? Da sie sciagac muzyke i... -Przerwala, otrzasajac sie nagle. -Nie. Nie probuj
mnie zbywac lsniacymi seksownymi gadzetami, Sophie Mercer. Obiecaj! -scisnela moje
ramie.
Podnioslam dlon, wykonujac gest w stylu przyrzeczenia skautki. Albo rodem ze Star Treka.
-Uroczyscie przysiegam powiadomic pania Casnoff, ze przygladal mi sie duch Elodie. A jesli
jej o tym nie powiem, kupie Jennie kucyka. Wa m p i r z e g o.
Jenna starala sie zachowac powage, ale kto by sie oparl wizji kuca z wampirzymi klami.
Poczulam sie sto razy lepiej, gdy obie wybuchnelysmy smiechem. Jenna miala racje. Teraz
otaczaly mnie osoby godne zaufania, przed ktorymi nie wypadalo ukrywac, co sie ze mna
dzieje. Z lekkim sercem stwierdzilam, ze wprawdzie Thorne Abbey to Stacja Demonow, ale
nadeszla juz pora, by odbic sie od dna, wyczyscic konto, rozpoczac nowy rozdzial w zyciu
itepe.
Dosyc tajemnic.
-Przykro mi, ze mialas zly sen, ale to dobrze, ze sie obudzilas -powiedziala Jenna, gdy sie
uspokoilysmy. -Chcialam z toba pogadac.
-O czym?
-W sumie... chyba o naszym przyjezdzie do kwatery glownej Rady... -Lekko spowazniala,
dodajac: -Widzialam, ze cos cie przeleklo.
-To bylo az tak czytelne?
-Nie, ale jako wampirzyca wyczuwam najdrobniejsze wahniecia emocjonalne.
Wgapilam sie w nia tak zawziecie, ze w koncu, wznoszac oczy do nieba, rozwinela temat
maskowania uczuc:
-No dobra. Straszliwie zbladlas, jakbys miala zamiar rzygnac. Myslalam, ze zemdlejesz. -
Nagle wyprostowala sie rozpromieniona. -O rany, szkoda, ze nie zemdlalas, bo wtedy Cal by
cie zlapal, no i zaniosl na gore. -Druga czesc zdania zaakcentowala cichym piskiem i jeszcze
mocniej scisnela moje ramie.
-Nadasana i strachliwa bylabys tysiac razy fajniejsza, wiesz, Jen?
Rozchichotana zwijala sie na lozku jak czterolatka. Wybuchajac smiechem, zrzucilam z siebie
koc.
-Okej, nie da sie ukryc, ze wizja Cala wnoszacego mnie po tych kosmicznych schodach jest...
calkiem przyjemna.
Jenna westchnela radosnie.
-Prawda? A przeciez nie lubie facetow. Prychnelam na to i schylilam sie, aby wygrzebac
spod
lozka tenisowki. Korcilo mnie, zeby powiedziec Jennie o zareczynach, ale uznalam, ze
jeszcze nie jestem gotowa o tym rozmawiac i najpierw musze sama rozpracowac te kwestie.
-To nie byla reakcja tylko na Rade. -Odwrocilam sie do Jenny. -Widzialas te dzieciaki z
tylu?
-Mhm. Panna z czarnymi wlosami i facet podobny do Archera.
Unioslam glowe tak szybko, ze rabnelam sie o krawedz lozka.
-Cooo? -zapytalam, rozcierajac skore.
-No, ten gostek przypomina Archera tak bardzo, ze pomyslalam, ze moze dlatego cie
zemdlilo.
Z powrotem siadlam na tylku, starajac sie przywolac obraz faceta juz bez otoczki „o rany,
jeszcze jeden demon!"
-Faktycznie -przyznalam po chwili. -Sa podobni. Podobne wlosy. Wzrost. Ironiczny
usmieszek... -Czujac lekki skurcz w zoladku, stwierdzilam, ze Jenna bez sensu wspomniala o
Archerze. -Ale nie to mnie przerazilo. -Zalozylam buty. -Tylko to, ze gosc jest demonem. I
ona tez. Jennie opadla szczeka.
-Nie mow! A mnie sie wydawalo, ze oprocz ciebie i twojego taty demony nie istnieja.
-Mnie tez. Dlatego zrobilo mi sie niedobrze.
-Jak sadzisz, co tu robia?
-Nie mam pojecia.
Po chwili milczenia Jenna powiedziala:
-Ale jako demony na pewno sa slabi. Zaloze sie, ze ty i tato jestescie w te klocki tysiac razy
lepsi.
Usmiechnelam sie do niej.
-A ty jestes niesamowita, wiesz, Jen? Skad ci sie to bierze? Odpowiedziala usmiechem.
-Wyjatkowa moc wampiryczna, jedna z wielu. -Podniosla sie z lozka. -Zbieraj sie. Troche
juz poweszylam, gdy drzemalas. Scielo cie na dobre trzy godziny. Ale ze strachu nie
zapuszczalam sie sama zbyt daleko.
-Ty masz stracha? Obie dobrze wiemy, ze po zmroku nikt ci nie podskoczy.
Jenna wzruszyla ramionami.
-Mhm, tylko ze wampir tez moze sie zgubic, jak kazda inna istota. Naprawde nie mam
ochoty blakac sie po tym upiornym gmaszysku cala wiecznosc.
-Thorne Abbey nie jest upiorne -odpowiedzialam. -Nie tak jak Hekate. Tu jest jakos...
inaczej.
-Ten dom to kolos -rzekla Jenna, szeroko otwierajac oczy. -Slyszalas, co mowila Lara?
Trzydziesci jeden kuchni, Soph. Samych tylko kuchni!
Na mysl o jedzeniu pociekla mi slinka.
-Ciekawe, kto robi dzis kolacje.
Wyszlysmy na korytarz. Mimo przymocowanych do scian kilku lamp panowal w nim ponury
polmrok.
-Nie umiem sobie wyobrazic, zeby w czyms takim mieszkala tylko jedna rodzina szepnelam.
-Ten dom bynajmniej nie stanowil glownego miejsca zamieszkania Thorneow -odparla
Jenna, jakby cytujac przewodnik. -Mieli rezydencje w Londynie, zamek na polnocy Szkocji i
domek mysliwski w Yorkshire. Niestety, po drugiej wojnie swiatowej stracili prawie caly
majatek i w 1951 roku zostali zmuszeni do sprzedania wszelkich nieruchomosci z wyjatkiem
Abbey. Budynek wciaz nalezy do rodziny Thorne'ow.
-Kurcze, skad ty to wszystko wiesz? Speszyla sie lekko.
-Przeciez ci mowilam. Spalas tak dlugo, ze z nudow musialam sie czyms zajac. Na dole jest
odjazdowa biblioteka z cala masa ksiazek o historii domu. Dzialy sie tu rozne nieprawdopodobne
rzeczy. Kojarzysz te posagi w holu, prawda? Zamowil je Philip Thorne w
1783 roku, kiedy jego zona popelnila samobojstwo, rzucajac sie ze schodow.
-Makabra -odpowiedzialam, choc przez caly czas dreczylo mnie cos innego.
Thorne. Gdzies juz slyszalam to nazwisko, na sto procent, ale gdzie? I dlaczego wydawalo mi
sie ono takie wazne...?
Kiedy schodzilysmy na dol, Jenna przypomniala sobie jeszcze jedna date z historii domu.
-No, a pod koniec lat trzydziestych Thorne Abbey bylo szkola dla dziewczat. Bomba, no nie?
-Serio?
-Mhm. Podczas nalotow dywanowych ewakuowano z Londynu bardzo duzo dzieci, cale
szkoly. Thornebwie stwierdzili, ze dziewczyny sa schludniejsze, no i przyjeli do Abbey
uczennice z dziewieciu zenskich ogolniakow.
Nareszcie zaskoczylam, skad znam to nazwisko.
ROZDZIAL 7
Az uklulo mnie w zoladku.
-Rany boskie.
-Bez przesady, az takie ciekawe to nie jest -odparla Jenna.
-Nie, nie! -Pokrecilam glowa. -Chodzi mi o cos innego. Czy w ksiazce sa zdjecia tych
dziewczyn?
-Tak, widzialam kilka.
-Okej, musze ja obejrzec. -Pulsowanie krwi o malo nie rozsadzilo mi uszu. -Natychmiast!
Splotlszy ramiona, powedrowalysmy jednym z wielu korytarzy odchodzacych od glownego
holu.
-Zostawilam ja na siedzisku pod oknem -poinformowala Jenna. -Na pewno tam bedzie.
Minelysmy szereg niezliczonych, zamknietych drzwi, potem skrecilysmy trzy razy i wreszcie
dotarlysmy do biblioteki. Tak jak wszystko w Thorne Abbey, byla przepiekna. I olbrzymia.
W progu na pol sekundy doslownie wrylo mnie w ziemie. Jeszcze nigdy nie widzialam tylu
ksiazek w jednym miejscu. Przede mna, wzdluz i wszerz sali, rozciagaly sie rzedy regalow.
Biblioteka miala dwa poziomy polaczone blizniaczymi kretymi schodami z obu stron wejscia.
Na gorze dostrzeglam jeszcze wiecej polek. W pomieszczeniu rozstawiono kilka niskich
kanap, a drewniana podloga byla skapana w subtelnym zielonkawym blasku lamp od
Tiffany'ego. Do srodka przez wychodzace na rzeke okazale okna wpadaly ostatnie w tym dniu
promienie slonca. Siedzisko pod oknem bylo puste.
-Cholera -westchnela Jen. -Slowo daje, ze zostawilam ja tutaj dwadziescia minut temu.
-Pamietasz, gdzie ja znalazlas? -zapytalam. -Moze pozniej ktos odlozyl ja na polke.
Przygryzla wargi.
-Mhm, mniej wiecej. Lezala na gorze, obok takiej dziwnej szafki.
Weszlysmy na pietro.
-Jak to dziwnej?
-Zobaczysz. Zaraz, zaraz... Bylam po przeciwnej stronie, przy obrazie z jakims kolesiem na
rumaku...
Nic dziwnego, ze Jenna stracila orientacje. Na dole polki staly tylko pod scianami, wiec
poruszanie sie bylo bardzo latwe. A tutaj upchnieto jeszcze ze trzydziesci dodatkowych
regalow, ktore walczac o miejsce, nieomal napieraly na siebie, tak ze musialam sie przeciskac
miedzy nimi bokiem.
-Aha! -rozlegl sie okrzyk Jenny gdzies po mojej lewej stronie.
Kiedy ja znalazlam, stala na palcach, przeszukujac wzrokiem polke, przy ktorej rzeczywiscie
wisial obraz z kolesiem na koniu. Stwierdzilam, ze jego wkurzona mina zupelnie nie pasuje
do stylowego plaszcza z gronostajow.
Jenna przybrala rownie wsciekly wyraz twarzy.
-Nie ma jej tu -powiedziala. -Moze powinnysmy jeszcze raz poszukac na dole.
Stlumilam rozczarowanie. Nie bylam do konca pewna, dlaczego az tak bardzo chce zobaczyc
ksiazke. Ale wiedzialam juz, skad znam nazwisko Thorne i czemu nie dawalo mi spokoju.
Nosila je kobieta, ktorej zaklecie zmienilo Alice w demona. I ktora, zapewne nie celowo,
zrobila demona tez ze mnie. Nie mialam cienia watpliwosci co do tego, ze Alice byla w
grupie dziewczat, ktore trafily tutaj podczas nalotow dywanowych, i ze wszystko zaczelo sie
wlasnie w Thorne Abbey. Tak czy owak, chcialam zobaczyc jakies jej zdjecie z tego miejsca
wykonane jeszcze przed przemiana.
-Dobra -przytaknelam. -Poszukamy pozniej. Nie jest to az taka wielka sprawa.
Jenna nie byla idiotka. Znala mnie dostatecznie dlugo, aby sie zorientowac, ze klamie. Puscila
to jednak mimo uszu i powiedziala:
-Spojrz tam!
Wcisniety w kat, tuz pod Wnerwionym Facetem na Koniu, stal czarny regalik. Siegal mi
zaledwie do piersi. Byl zakurzony i od razu spostrzeglam, dlaczego zwrocil uwage Jenny. Na
polce lezala tylko jedna ksiazka, ale za to pod szescianem z grubego szkla, na ktorym zostaly
wydrapane symbole, z jakimi sie jeszcze nigdy nie zetknelam.
-Sprobuj otworzyc -zachecila mnie Jenna.
Nie widzac zadnego uchwytu, wsunelam konce palcow pod szklo w nadziei, ze uda mi sie je
podniesc. Momentalnie wyszarpnelam dlon spod „wieka".
-Ja cie krece!
-No nie? Ten szescian chroni jakies niezle zaklecie. Okreslenie „niezle zaklecie" bylo
stanowczo za slabe. Palce wciaz piekly mnie jak sto diablow. Czegos podobnego doznalam,
kiedy wodzac dlonia po piersi Archera, natrafi.
lam na parzace znamie Oka... .
-Nie wiem, o czym jest ta ksiazka, ale ktos bardzo sie
postaral, zeby nie mozna bylo do niej zagladac.
-Owszem.
Rownoczesnie podskoczylysmy, obracajac sie do tylu. Przed nami stal moj tato, z lekkim
usmieszkiem na ustach.
-Ta ksiazka to grymuar rodu Thorneow. Ksiega czarow.
-Wiem, co to jest grymuar -odparlam ze zloscia, ale mowil dalej, jakbym sie w ogole nie
odezwala.
-Zawiera opisy najmroczniejszej magii, z jaka Prodi-gium mialo kiedykolwiek do czynienia.
Rada trzyma te ksiege pod kluczem od lat.
-Czyli Thornebwie byli czarnoksieznikami, prawda?
Tato przesunal reka nad szklanym szescianem. Wzdrygnelam sie za niego, ale najwyrazniej
nie poczul nawet najslabszej falki czarodziejskiej mocy.
-Tak -odpowiedzial. -Mrocznymi, rzecz jasna. Poteznymi i nad wyraz bieglymi w sztuce
ukrywania swej prawdziwej tozsamosci przed gatunkiem ludzkim.
-I to oni zmienili Alice w demona? Powiedz! Stojaca obok mnie Jen wydala cichy odglos
zdumienia, a tato przygladal mi sie chwile.
-Tak. Niebywale, jak szybko i sprytnie do tego doszlas sama -powiedzial.
Byl szczerze zadowolony, a ja pomimo nieznacznego przyplywu szczescia odparlam:
-Tak naprawde Jenna pomogla mi to rozgryzc. Przeczytala o dziewczetach, ktore przyslali tu
z Londynu w czasie nalotow, i wtedy przypomnialo mi sie, jak pani Casnoff mowila, ze
kobieta, ktora... no, przemienila Alice, nazywala sie Thorne. Dlatego tu przyszlysmy. Bylam
ciekawa, czy uda mi sie znalezc fotografie Alice w jednej z ksiazek, ktore przegladala Jen.
-Jesli chcesz, to ci dam zdjecie prababki z okresu jej pobytu w Thorne Abbey. Nie prosciej
byloby najpierw zwrocic sie z tym do mnie?
Z miejsca przyszla mi do glowy sarkastyczna riposta, ale zagryzlam wargi. Mial racje.
Zgodnie z wszelka logika powinnam byla pojsc z tym do niego, a nie bawic sie w sekretne
poszukiwania w bibliotece. Szczesliwie Jenna natychmiast obrzucila wzrokiem tate ze
slowami:
-Widzi pan, Sophie spedzila prawie cale zycie, sluchajac przeroznych klamstw z ust ludzi. W
Hekate Hall nabrala wielkiej wprawy w samodzielnym rozwiazywaniu problemow. To
przyzwyczajenie, ktore trudno zmienic.
Jenna -drobna blondynka niemal patologicznie zakochana w rozu -mimo wszystko byla
wampirzyca i gdy tylko miala na to ochote, potrafila wprawic w zaklopotanie kazdego. W
tym momencie najchetniej wzielabym ja w ramiona i mocno uscisnela.
Tato ogarnal nas spojrzeniem.
-Pani Casnoff powiedziala mi, ze stanowicie niepokonany zespol. Teraz rozumiem, co miala
na mysli. Jezeli nie potrzebujecie z biblioteki juz nic wiecej, to -zwrocil sie do mnie -czy
zechcialabys towarzyszyc mi na przechadzce wokol domu?
Pomyslalam, czy tacie kiedykolwiek zdarza sie nie mowic tak, jakby dopiero co zwial z
powiesci Jane Austen. Przedziwne, ze moja superpragmatyczna mama zakochala sie w kims
podobnym. Nie przypuszczalam, ze moglaby dac sie zlapac na takie gladkie slowka. Ale z
drugiej strony w zyciu nie postaloby mi w glowie, ze zakocham sie w ladnym chlopcu, ktory
potajemnie sciga Prodigium, tak ze, krotko mowiac, wszystko bylo wzgledne.
-Sciemnia sie -rzeklam do taty.
-Sadze, ze jeszcze dlugo nie zbraknie nam swiatla. A o tej porze dom wyglada wprost
bajecznie.
W ciagu tych kilku tygodni, odkad poznalam ojca, nauczylam sie czytac z jego oczu, a nie z
tonu, jakim wypowiadal mysli. I w tym momencie zakomunikowal mi wzrokiem, ze pojde z
nim na spacer bez wzgledu na moje widzimisie.
-Okej -odparlam. -Czemu nie?
-Swietnie! Przez jakis czas dasz sobie rade sama, prawda? -zapytal Jenne.
Zerknela na mnie.
-Jasne, panie Atherton -zapewnila. -Zobacze, co porabia Cal.
-Wyborny pomysl -odpowiedzial tato, podajac mi ramie. -Zatem chodzmy.
ROZDZIAL 8
Kierujac sie do frontowych drzwi, w holu minelismy jedna ze sluzacych. Odkurzala stol z
marmurowym blatem, ale zamiast uzyc miotelki z pior albo plynu do czyszczenia mebli po
prostu trzymala rece nad kamienna plyta. Drobiny pylu wzbijaly sie w gore jak obloczki i
wirujac, znikaly. Szok, jakiego doznalam, obserwujac to zjawisko, byl chyba rownie silny jak
emocje, ktore budzily pierwsze komputery i telefony komorkowe. W Hekate Hall nikt nie
poslugiwal sie magia tak... swobodnie. Pani Casnoff na pewno nie pozwolilaby nam korzystac
z mocy w takim celu.
Tato i ja zaczelismy rozmawiac dopiero na zewnatrz.
-Posluchaj -powiedzialam -jest mi bardzo przykro, ze dotknelam waszej zaczarowanej
polki, czy jak sie to nazywa. Nie wiedzialam, ze nie wolno...
Szlismy zwirowym podjazdem, gdy tato nagle wciagnal gleboko powietrze.
-Ach, co za won. Czujesz, Sophie?
-Yyy... co mam czuc?
-Lawende. Sa nia obsadzone wszystkie ogrody na terenie Thorne Abbey. Najcudowniej
pachnie wlasnie o takiej
porze, gdy dzien chyli sie ku koncowi.
Wciagnelam powietrze na probe. Nie mylil sie: pachnialo ladnie i wieczor byl przepiekny ani
za cieply, ani tez za chlodny, a wzdluz zielonego trawnika cicho skradaly sie cienie. Z
pewnoscia wszystko to cieszyloby mnie sto razy bardziej, gdybym wczesniej nie trafila do
Zakladu dla Krnabrnych Demonow.
Szlismy dalej w milczeniu. Moja reka spoczywala w zgieciu lokcia ojca, co bylo w ro wnym
stopniu przyjemne i osobliwe. Po drodze przez caly czas myslalam: To moj tato. Spacerujemy
sobie, zachowujac sie w taki sposob, jakby przez blisko siedemnascie lat wcale nie byl
Najczesciej Nieobecnym Ojcem Swiata,
Poprowadzil mnie przez kamienny most na szczyt niewielkiego wzgorza, gdzie
przystanelismy, aby popatrzec na dom.
Mial racje. Widok byl niesamowity. Wtulone w doline Thorne Abbey stalo skapane w
delikatnej zlotej poswiacie. W oddali las zdawal sie otulac budynek, zapewniajac mu ochrone
przed zlem. Niestety, zamiast radowac sie pieknem krajobrazu, wciaz walczylam z mysla, ze
gdyby nie zjawila sie tutaj Alice, moje zycie potoczyloby sie calkiem inaczej.
-Uwielbiam ten dom, odkad go ujrzalem po raz pierwszy -szepnal tato.
-Szkoda tylko, ze jest taki maly -odparlam. -Zeby nie miec poczucia ciasnoty, potrzebuje co
najmniej pieciuset sypialn, wiesz?
Niezbyt wysililam sie z tym zartem, ale, o dziwo, tato zachichotal.
-Mialem nadzieje, ze ci sie tutaj spodoba. Jest to, ze sie tak wyraze, nasze miejsce urodzenia.
Chcesz posluchac o jego historii?
Mimo ze mialam sucho w ustach i drzaly mi kolana, zdobylam sie na nonszalancje:
-Moge.
-Rodzine Thorne'ow tworzyli mroczni czarnoksieznicy i wiedzmy. Przez setki lat
zachowywali swa prawdziwa tozsamosc w tajemnicy przed ludzmi, rownoczesnie za pomoca
sil magicznych pomnazajac swoje dobra i powiekszajac wplywy. Byli ambitni i roztropni, ale
niezbyt grozni. W kazdym razie dopoki nie wybuchla wojna.
-Ktora?
Spojrzal na mnie zdumiony.
-Nie uczylyscie sie o wojnie w Hekate Hall? Przebieglam pamiecia wszystkie zajecia w
minionym
roku szkolnym, ale prawda jest taka, ze wiekszosc tego czasu zajelo mi myslenie o innych
sprawach, takich jak Archer, Jenna, no i tajemnicze napasci na dziewczeta. Czy to moja wina,
ze nie uwazalam na lekcjach?
-Pewnie tak. Po prostu nie pamietam.
-W 1935 roku rozpetala sie wojna miedzy UOcchio di Dio a Prodigium. Byl to wyjatkowo
ponury okres w naszych dziejach. Po obu stronach barykady zginely tysiace istnien.
Przerwal na chwile, zeby przetrzec okulary chusteczka do nosa.
-W owym czasie wsrod zywych pozostali tylko dwaj czlonkowie rodu Thorne'ow: Virginia i
jej mlodszy brat Henry. Najprawdopodobniej to wlasnie Virginia wyszla z sugestia
wywolania demona, ktory pokonalby Oko. W historii Prodigium dotad jeszcze nikt tego nie
dokonal, ale ona postanowila podjac probe. Po dlugich latach poszukiwan w koncu udalo jej
sie znalezc odpowiedni rytual w pewnym staroswieckim grymuarze...
-Masz na mysli ten pod pokrywa ze szkla?
-Tak. Wedlug zapisow Prodigium chciala przeprowadzic rytual na sobie, ale przewodniczacy
Rady nie zezwolil jej
na to, uznawszy, ze bezpieczniej bedzie posluzyc sie zwykla ludzka istota. Na szczescie dla
Virginii w Thome Abbey
przebywaly wowczas setki dziewczat. Wzdrygnelam sie. -I wybrala Alice.,.?
-Tak jest.
-Ale czemu akurat ja? Przeciez sam powiedziales, ze mieszkalo tutaj kilkaset dziewczyn.
Wylosowala jej imie z kapelusza czy cos w tym stylu?
-Wierz mi, Sophie, nie wiem. Moge jedynie przypuszczac, ze w jakis sposob bylo to
zwiazane z zajsciem Alice w ciaze. Byc moze ona i Henry... coz, tak czy inaczej Virginia
utrzymywala to w sekrecie, a po rytuale Alice nie byla w stanie powiedziec o tym nikomu.
Potarlam nos wierzchem dloni i zapytalam:
-W podobnych historiach zazwyczaj wystepuje schowany w kufrze czarodziejski pamietnik,
w ktorym znajduja sie odpowiedzi na wszelkie pytania. Czy my tez mozemy liczyc na cos
takiego?
-Obawiam sie, ze nie. Tak czy siak, zapewne wiesz, co bylo dalej. Virginia dokonala rytualu,
cos jednak poszlo nie tak jak powinno. Nigdy nie dowiemy sie, co zaszlo tej nocy, ale w
ostatecznym rozrachunku i ona, i jej brat zgineli, a Alice stala sie demonem.
-Potworem -baknelam na mysl o srebrnych szponach wbijajacych sie w szyje Elodie.
Usiadlam na trawie i podciagnelam kolana pod brode. Tato westchnal, a po dluzszej chwili
zdecydowal sie usiasc obok.
-Poplamisz garnitur zielskiem.
-Mam inne. Wiesz, ze nie pierwszy raz uzylas przy mnie tego slowa w odniesieniu do
demonow? Dlaczego, jesli wolno spytac?
Unioslam obie brwi.
-Jak to? Nie wiesz? Powaznie?
-Czy kiedy uwazalas, ze jestes tylko czarownica, rowniez okreslalas siebie slowem
„potwor"?
-Jasne, ze nie.
-A przeciez czarownice, elfy, zmiennoksztaltni, demony... wszyscy mamy te same korzenie.
-Mianowicie?
Tato zerwal zdzblo trawy i bezwiednie zaczal je miac w palcach.
-Wywodzimy sie od aniolow.
-Zwyczajne Prodigium tak, to wiem -odpowiedzialam. -Pochodza od aniolow, ktore w
batalii miedzy Bogiem a Lucyferem nie opowiedzialy sie po niczyjej stronie.
Spotkalismy sie spojrzeniami.
-Otoz demony to anioly, ktore poparly jedna ze stron. Jak sie okazalo, niewlasciwa.
-No i co z tego? Przeciez sam fakt, ze kiedys byly aniolami, jeszcze nie czyni z nich... z nas
bohaterow pozytywnych, prawda?
-Owszem, ale z tego powodu jestesmy nieco bardziej skomplikowani niz potwory. Na
przyklad nie bylas specjalnie zmartwiona, dowiedziawszy sie, iz jestes mroczna czarownica, a
pozwole sobie przypomniec ci, ze nasze i ich moce sa porownywalne. Zasadniczo rzecz
ujmujac, demon to wlasciwie bardzo silna mroczna wiedzma.
-Albo Hogaroth Oslizly -mruknelam pod nosem.
-Co takiego?
-Czy to znaczy, ze... kiedy Virginia wezwala tego demona, aby opetal Alice, to Alice,
prawdziwa, realna Alice, jej dusza czy co tam jeszcze, umarla i tylko jakis potwor blakal sie
w jej ciele?
Tato rozesmial sie zaskoczony.
-Na Boga, nic podobnego. I ta mysl nurtuje cie tyle czasu?
Zalozylam ramiona na piersi.
-Ciekawe, skad mialam sie dowiedziec! Jakos nikomu sie nie spieszylo, zeby mi
odpowiedziec na rozmaite palace, demoniczne kwestie.
Ojciec stlumil smiech i na jego twarzy odmalowalo sie lekkie zawstydzenie.
-Masz slusznosc. Przepraszam. Nie, kiedy przywoluje sie demona, jest on wylacznie
bezksztaltna ciemna energia. Podobnie dzieje sie z aniolami wygnanymi do piekla. Zostaja
odarte ze wszystkiego z wyjatkiem mocy. Sa bezimienne, pozbawione charakteru,
bezcielesne. Skladaja sie jedynie z czystej, stezonej magii.'
-Kurcze!
-W istocie opetanie nie jest najtrafniejszym okresleniem tego zjawiska -ciagnal tato. Nalezaloby
raczej nazwac je przenicowaniem. Demon gruntownie modyfikuje dana osobe,
lacznie z jej grupa krwi i DNA. Dlatego energia moze byc przekazywana z pokolenia na
pokolenie. Dlatego pozostajemy przy zyciu nawet mimo najdotkliwszej rany. Uzdrawiaja nas
i lecza nasze moce. -Wskazal moja pokryta bliznami reke. -Chyba ze, naturalnie, ktos uzyje
przeciw nam diablego szkla. Ale pomimo wszystko czlowiek, ktorego poddano rytualowi
opetania, w zasadzie zachowuje swoja osobowosc sprzed przemiany.
-Tylko ze po niej w jego zylach plynie najciemniejsza i najpotezniejsza magia swiata dodalam.
-W rzeczy samej. -Tato usmiechnal sie z duma, a ja nagle przypomnialam sobie Alice na
polanie, krzyczaca: „Udalo ci sie!", zanim obcielam jej glowe.
Ze scisnietym gardlem zapytalam:
-Wiec skoro Alice pozostala Alice, to dlaczego miala pazury i zaczela zywic sie krwia?
Tato wzruszyl ramionami i uniosl prawa reke. W miejscu jego wypielegnowanych paznokci
blyskawicznie pojawily sie dlugie srebrne szpony -i rownie szybko zniknely.
-Kazdy czarnoksieznik i czarownica posiada te umiejetnosc. Sama sprobuj.
Spojrzalam na swoje poobgryzane paznokcie, upstrzone resztkami lakieru „mrozona
truskawka", ktorym pomalowala je Jenna, probujac nadac im zadbany wyglad.
-Nie, dzieki.
-Jesli chodzi o... druga kwestie: krwawa magia to praktyka niezwykle silna, stosowana przez
czarnoksieznikow i wiedzmy od zamierzchlych czasow. Oczywiscie korzysta z niej tez twoja
przyjaciolka Jenna. W istocie tak wlasnie powstaly wampiry. Przed tysiacem lat grupa
czarownic przeprowadzala bardzo skomplikowana krwawa ceremonie i...
-Alice zabijala ludzi -przerwalam mu i przy ostatnim slowie glos mi sie zalamal.
-Tak jest -potwierdzil ze spokojem tato. -Tak wielka ilosc mrocznej magii moze
doprowadzic czlowieka do szalenstwa. Jak stalo sie w przypadku Alice. Nie wolno nam
jednak zakladac, ze zdarzy sie to tez tobie.
Popatrzyl na mnie znaczaco.
-Sophie, rozumiem, dlaczego zywisz niechec wobec swojego rodowodu, ale nie powinnas
postrzegac demonow jako monstra. -Opiekunczym gestem ujal mnie za reke. -Koniecznie
musisz przestac myslec o sobie jako o potworze.
Starajac sie opanowac drzenie glosu, odparlam:
-Posluchaj, wiem, ze usilnie lansujesz haslo „Demony gora!", ale ja widzialam na wlasne
oczy, jak z reki demona ginie moja kolezanka. A pani Casnoff zdradzila mi, ze twoja matka
zdemoniala i usmiercila twojego ojca. Wiec nie spodziewaj sie, ze uwierze, ze bycie
demonem to sama slodycz.
-Masz racje -odpowiedzial tato. -Jezeli jednak zechcesz mnie wysluchac i dowiedziec sie
wiecej na ten temat, z pewnoscia uswiadomisz sobie, ze poddanie sie rytualowi Redukcji nie
stanowi dla ciebie jedynego wyjscia. Istnieje tez mozliwosc... dostrojenia twoich mocy.
Ograniczenia ewentualnosci, ze wyrzadzisz komus krzywde.
-Ograniczenia? -powtorzylam. -Ale nie zlikwidowania, prawda?
Tato pokrecil glowa.
-Tlumacze ci to wszystko w niewlasciwy sposob -rzekl zdeprymowany. -Chcialbym po
prostu, by dotarlo do ciebie... Sophie, czy choc raz pomyslalas, co czeka cie po rytuale? Rzecz
jasna, pod warunkiem ze go przezyjesz?
Pomyslalam. Pewnie zabrzmi to glupio, ale pierwsza mysl, ktora mi sie nasunela, byla taka,
ze pokryta lacznie z twarza fioletowymi zakretasami upodobnie sie do Vandy. Tlumaczenie
sie z takich znamion przed normalnymi ludzmi nie byloby latwe, stwierdzilam jednak, ze w
razie czego moge zrzucic je na karb „szalonych ferii wiosennych".
Chwile milczalam, wiec tato podjal watek:
-Nie jestem przekonany, czy rozumiesz, na czym tak naprawde polega ten rytual. Wprawdzie
na zawsze uniemozliwi ci on uprawianie czarow, ale rownoczesnie pozbawi cie pewnej
istotnej czastki twojego jestestwa. Usuwanie mocy oddzialuje na system krwionosny.
Przenika krew i wydziera ci cechy osobnicze, ktore stanowia o twojej indywidualnosci tak jak
kolor oczu. Jest ci pisane byc demonem, Sophie, zatem twoje cialo i dusza beda walczyc o to,
abys nim pozostala. Byc moze do smierci.
Na taka przemowe nie da sie juz nic odpowiedziec. Bez slowa gapilam sie wiec na niego, az
w koncu z westchnieniem przerwal cisze:
-Jestes zmeczona, a poza tym nasluchalas sie troche za duzo jak na jeden wieczor.
Rozumiem, ze przytloczyl cie ten nadmiar informacji.
-To nie tak -szepnelam, ale niewzruszony mowil dalej. Stwierdzilam, ze pewno nieraz bede
musiala cierpliwie przeczekiwac takie dretwe mowy, bo, jak sie okazalo, tato wprost
uwielbial gledzic.
-Ufam, ze kiedy sie porzadnie wyspisz, bedziesz bardziej otwarta na to, co mam ci do
zakomunikowania. -Zerknal na zegarek. -A teraz wybacz, ale kwadrans temu bylem
umowiony z Lara. Mam nadzieje, ze trafisz do domu sama.
-Stoi przede mna, tak ze spoko -odbaknelam, ale tato juz skierowal sie w dol zbocza.
Dlugo siedzialam w gestniejacym mroku zapatrzona w Thorne Abbey, starajac sie przyswoic
kazde slowo taty. Po jakichs dziesieciu minutach uprzytomnilam sobie, ze nie zdazylam
zagadnac go o dzieciaki demony i powod ich obecnosci w tym miejscu. Ani o to, skad sie w
ogole wziely. Wreszcie podnioslam sie z ziemi, otrzepalam dzinsy i ruszylam w strone domu.
Po drodze rozmyslalam o rozmowie z tata. Moce mialam zaledwie od kilku lat, ale juz
stanowily czastke mnie. Po raz pierwszy przyznalam sie przed soba, ze perspektywa bycia
odarta z nich, a nawet -przy okazji -wyzioniecia ducha napawa mnie nieopisanym
przerazeniem. Ale tez z drugiej strony nie moglam isc dalej przez zycie jak tykajaca bomba
zegarowa mimo tego calego „dostrajania", o ktorym mowil tato. Niepozbawiona mocy
moglam eksplodowac w kazdej chwili... Raptem cale moje istnienie stalo sie niezwykle
skomplikowana lamiglowka.
A nigdy nie bylam mistrzynia w rozwiazywaniu takich zagadek.
Wrociwszy do Thorne Abbey, stwierdzilam, ze tato ulotnil sie gdzies, i ciezkim krokiem
powloklam sie do pokoju. Wczesniej umieralam z glodu, ale pogawedka z ojcem odebrala mi
apetyt. Mimo dluzszej drzemki marzylam teraz tylko o tym, by wziac goraca kapiel i
wskoczyc do lozka.
Okazalo sie, ze jest juz poscielone. Ciekawe, czy zalatwila to sluzba, czy tez jakies zaklecie
czystosci, pomyslalam. Spostrzeglam oparte o poduszke zdjecie w ramkach. Kiedy sie po nie
schylalam, przez glowe przemknelo mi, ze pewnie polozyl je tam tato. Troche mi sie trzesly
rece. Byla to czarno-biala fotografia przedstawiajaca chyba piecdziesiat dziewczyn we
frontowym ogrodzie Thorne Abbey. Polowa grupy stala, a reszta siedziala w kucki na
trawniku, ze spodnicami skromnie naciagnietymi za kolana. Wsrod siedzacych natychmiast
rozpoznalam Alice.
Dlugo przygladalam sie jej twarzy. Dziwna rzecz, ale latwiej bylo mi myslec o Alice jako o
opetanej, bezdusznej istocie, ktora potraktowala cialo mojej prababki jak narzedzie. Mysl o
tym, ze jej dusza dopiero sie ulatniala, kiedy podcinalam gardlo demona odlamkiem diablego
szkla, okazala sie duzo trudniejsza do zniesienia.
Z uwaga przypatrywalam sie minie Alice. Czym byla pochlonieta tego dnia? Czy tez uwazala,
ze Thorne Abbey jest przytlaczajace?
W kazdym razie przed ponad szescdziesieciu laty stala w tym pokoju jak ja teraz. Ta wizja
przyprawila mnie o gesia skorke. Zapragnelam spytac prababke, czy przeczuwala straszna
rzecz, ktora miala ja spotkac; czy kiedy blakala sie po korytarzach tego domu, tak samo
mdlilo ja ze zgrozy.
Alice, utrwalona na fotografii, usmiechnieta i ludzka, nie mogla jednak udzielic mi zadnej
odpowiedzi i absolutnie nic w jej twarzy nie wskazywalo, by miala chocby cien podejrzenia
na temat swoich dalszych losow. Ani moich.
ROZDZIAL 9
Rankiem nastepnego dnia tez nigdzie nie natknelam sie na tate. Obudzilam sie wczesnie i
wzielam dlugi prysznic. Mozecie mi wierzyc, ze po dziewieciu miesiacach kapieli w lazience,
z ktorej korzystaja tez rozmaitego gatunku istoty nadprzyrodzone, dostajac prysznic
wylacznie do wlasnego uzytku, czlowiek wpada w istny szal radosci. Minionego wieczoru
ktos rozpakowal wszystkie moje torby i ciuchy lezaly starannie poskladane w malowanej
szafie. Na mysl o tym, jak pieknie ubrani byli wczoraj mieszkancy Thorne Abbey, przez
chwile zastanawialam sie, czy by nie wyciagnac jedynej sukienki, ktora tu przywiozlam.
Ostatecznie jednak zdecydowalam sie na kolejna pare dzinsow i zurawinowy T-shirt, chociaz
zamiast podniszczonych tenisowek zalozylam przesliczne sandaly.
Po drodze na dol zatrzymalam sie przed pokojem Jenny, ale jej tam nie bylo. Juz-juz mialam
zapukac do Cala, kiedy uprzytomnilam sobie, ze pora jest dosc wczesna, wiec na pewno
jeszcze spi. Na ulamek sekundy pojawil mi sie w glowie obraz uchylajacego drzwi zaspanego,
golego do pasa chlopaka i dostalam wypiekow, ciemnorozowych jak moj T-shirt.
Wciaz jeszcze podniecona w holu glownym nieomal zderzylam sie z Lara Casnoff. Tak jak
poprzednio byla cala w czerni, a w rekach trzymala stos papierow, komorke i kubek parujacej
kawy, od ktorej aromatu dostalam slinotoku.
-O, Sophie, juz wstalas. -Lara powitala mnie promiennym usmiechem. -Prosze. -Podala mi
kawe. -Wlasnie ci ja nioslam.
-Super, to przemile -odpowiedzialam, dodajac w myslach Lare do Listy Osob, Ktore Sa
Niesamowite.
W Hex Hall kazdego ranka praktycznie wyrywali nas z lozek alarmem, ktory byl czyms
pomiedzy wyciem syreny okretowej a ujadaniem piekielnych ogarow. Podawana na dzien
dobry kawa podobala mi sie tysiac razy bardziej.
-A, zanim zapomne: tato prosil, abym ci przekazala, ze zostal gdzies wezwany w interesach,
ale powinien wrocic dzis wieczorem.
-Mhm... okej, dzieki.
-Zalowal, ze w tym pierwszym dniu nie moze byc przy tobie -dodala Lara, lekko marszczac
brwi.
Nie zdolalam powstrzymac ironicznego smiechu.
-Tato opuscil tyle moich pierwszych dni, ze wlasciwie juz do tego przywyklam.
Sadzilam, ze kobieta z miejsca zacznie go bronic, wiec nim zdazyla otworzyc usta,
zapytalam:
-Czy w ktorejs z dziewieciu tysiecy kuchni znajdzie sie dla mnie troche platkow
sniadaniowych? Wczoraj nie udalo mi sie zalapac na kolacje.
Lara natychmiast przybrala oficjalny ton:
-Alez oczywiscie. Sniadania podajemy w jadalni wschodniego skrzydla.
Wytlumaczyla mi, ze musze trzy razy skrecic w prawo, potem znow przejsc po schodach i
minac, jak sie wyrazila, „oranzerie". Kiedy spojrzalam na nia tepym wzrokiem, machnela
reka i powiedziala:
-Zaprowadze cie tam, chodzmy.
-Dzieki -odparlam, podazajac za nia. -Moze do konca lata jako tako naucze sie poruszac po
tym domu.
Lara parsknela smiechem.
-Przyjezdzam do Thorne Abbey od kilkudziesieciu lat i nadal myla mi sie kierunki.
-O kurcze -westchnelam, gdy szlysmy przez dlugi korytarz z obu stron obwieszony
malowidlami.
Na kazde spogladalam po dwa razy. Byly to portrety wilkolakow w osiemnastowiecznych
strojach, ze sterczaca spod pump srebrzysta sierscia, a jeden obraz przedstawial rodzine
czarownic (chyba z siedemnastego stulecia, jak domyslilam sie po niezliczonych
koronkowych kryzach, ktore wszystkie mialy wokol szyi) kwitujacych pod drzewem w
magicznej poswiacie srebrnych ognikow.
Nagle dotarly do mnie slowa Lary.
-Kilkadziesiat lat? Czyli ze znacie sie z tata od dziecinstwa?
Przytaknela.
-Tak, tak. Twoja babka ofiarowala Radzie Thorne Abbey... przed smiercia. Anastasia i ja
czesto spedzalysmy tutaj lato z ojcem. -Przerwala, a na jej ustach zaigral cien usmiechu. Cos
nas laczy, Sophie. Moj ojciec takze byl przewodniczacym Rady.
-Zaraz, zaraz, kto taki?
-Alexei Casnoff. Nie slyszalas o nim? Pokrecilam tylko glowa, wiec Lara ciagnela dalej:
-Casnoffowie kierowali Rada przez prawie dwiescie lat. Jednak moj ojciec bardzo wczesnie
podjal decyzje o przekazaniu tytulu twojemu tacie ze wzgledu na jego moce.
Zakonotowalam to dokladnie.
-Ale tytul jest dziedziczony. Wiec gdyby twoj ojciec tego
nie zrobil, ty zostalabys glowa Rady?
Wytwornie wzruszyla ramionami, jak gdyby byl to najbardziej blahy temat, jaki tylko mozna
sobie wyobrazic.
-Nie ja, tylko Anastasia. Jako starsza. Ale obie przystalysmy na postanowienie taty, a zreszta
moja siostra i tak stwierdzila, ze w Hekate Hall sprawdzi sie o wiele lepiej niz tu. -Lara
usmiechnela sie i leciutko uszczypnela mnie w ramie. -Nie zalujemy James okazal sie
znakomitym szefem i jestem przekonana, ze bedziesz sobie radzic rownie dobrze.
Chcialam odpowiedziec na jej usmiech, ale zdaje sie, ze wyszedl z tego raczej krzywy
grymas.
-Wiec... skoro ty i pani Casnoff jestescie siostrami i twoj tato tez jest z Casnoffow, to
dlaczego mowi sie o niej „pani"? i zapytalam. -Brzmi to tak, jakby weszla do rodziny.
-Anastasia byla zamezna -wyjasnila Lara, wskazujac mi nastepny korytarz. -Ale my zawsze
zachowujemy rodowe nazwisko. Przybral je nawet jej maz.
Liczylam, ze dowiem sie na ten temat czegos wiecej, ale juz po chwili dotarlysmy do jadalni.
Pierwsza weszla Lara, a ja za nia.
Pomyslalam, czy w calym Thorne Abbey znalazlby sie chociaz jeden pokoj, w ktorym nie
stanelabym z ustami rozdziawionymi z wrazenia. Jadalnia we wschodnim skrzydle byla ze
trzy razy wieksza od jadalni w Hekate Hall. Jak w przypadku co drugiego pomieszczenia,
ktore dotad zobaczylam w Thorne, i tu kazdy, nawet najmniejszy skrawek sciany pokrywaly
malowidla i zlocenia. Nawet krzesla mialy obicia ze zlotego brokatu.
W sali dominowal dlugi stol, przy ktorym spokojnie mozna by posadzic kilka armii wojska.
Domyslilam sie wiec, ze mieszkancy Thorne tu wlasnie spozywaja swe posilki. Ale teraz w
jadalni zastalysmy tylko Cala. Spojrzal na nas, gdy weszlysmy, i lekko skinal glowa.
-Dzien dobry.
Lara uraczyla go olsniewajacym usmiechem. -Pan Callahan! Tak sie ciesze, ze pana widze!
Jak sie panu podoba w Thorne Abbey?
Cal upil dlugi lyk soku pomaranczowego i odpowiedzial: -Rewelacja.
Entuzjazmu bylo w tym tyle, co kot naplakal, ale Lara albo tego nie wyczula, albo zupelnie jej
to nie obeszlo, bo odparla z dzikim wigorem:
-Zapewne oboje jestescie spragnieni swojego towarzystwa.
Popatrzylismy na nia rownoczesnie. Chcialam sprawic sila woli, zeby sie juz nie odzywala,
ale najwyrazniej ta moc wypadla z mojego repertuaru.
-Nic nie raduje mnie bardziej od widoku dobranej i kochajacej sie pary. -Lara usmiechnela
sie do nas porozumiewawczo.
Cale skrepowanie miedzy mna a Calem, ktore wczoraj zniklo bez sladu, wlecialo do jadalni z
niemal slyszalnym swistem.
Odwazylam sie szybko zerknac w strone Cala, ale on jak zwykle odgrywal Prawdziwego
Stoika. Nawet nie mrugnal okiem. Ale... zauwazylam, ze jego dlon zaciska sie wokol
szklanki.
-Cal i ja nie jestesmy... My nie... Nie ma zadnej... yyy... milosci -wydusilam w koncu. -
Tylko sie przyjaznimy.
Lara zmarszczyla czolo, zdezorientowana.
-Mhm, to przepraszam. -Odwrocila sie do Cala, unoszac brwi. -Wydawalo mi sie, ze byl to
powod, dla ktorego odrzuciles stanowisko w Radzie.
Cal pokrecil glowa i chyba mial zamiar cos odpowiedziec, ale go uprzedzilam:
-Jakie stanowisko w Radzie?
-Nieistotne -odparl.
Lara prychnela cicho, zwracajac sie do mnie:
-Pod koniec semestru w Hekate Hall panu Callahanowi zaproponowano stanowisko
glownego ochroniarza Rady. I jesli sie nie myle, poczatkowo byl pan gotow je przyjac,
prawda? -zapytala.
Pierwszy raz zobaczylam go w stanie bliskim furii. Rzecz jasna w jego przypadku gniew
wyrazal sie ledwie dostrzegalnym marsem.
-Owszem, ale... -zaczal.
-Ale wtedy dowiedziales sie, ze do Hekate Hall przyjezdza Sophie, i postanowiles zostac dokonczyla
Lara, a jej wargi wykrzywil usmiech triumfu, ktory widzialam ze sto razy w
wykonaniu pani Casnoff. Zamarlam w bezruchu, gdy odwracajac sie do mnie, dorzucila: Pan
Callahan zrezygnowal z szansy podrozowania z Rada po swiecie dla lichej posadki
nadzorcy wyspy Graymalkin. Dla ciebie.
ROZDZIAL 10
Potem wlasciwie juz przestalam sluchac Lary. Wspomniala jeszcze o jakims spotkaniu i ze
jest spozniona, i nagle odeszla, zostawiajac nas samych.
Cal znow zajal sie swoim talerzem, wiec poszlam na drugi koniec jadalni, do bufetu. Staly
tam dziesiatki srebrnych tac z parujacymi jajkami na twardo, podsmazanymi kartoflami,
boczkiem i niezliczona iloscia innych potraw, ktorych nie umialabym nazwac. Serce
podskakiwalo mi nerwowo w piersi, ale napelniajac talerz, staralam sie nie okazywac
niepokoju.
Nagle stwierdzilam, ze nie mam pojecia, gdzie usiasc. Przy stole bez trudu pomiescilaby sie
co najmniej setka ludzi, no a z wiadomych przyczyn nie chcialam zajmowac miejsca obok
Cala. Ale tez wygladaloby troche dziwnie, gdybym wybrala ktores z krzesel na krancu sali.
Ostatecznie usiadlam naprzeciw niego i przez chwile oboje milczelismy, przezuwajac
sniadanie. Odglosy widelcow niosly sie echem wsrod scian kolosalnej jadalni.
Cal przesunal sie na krzesle, wiec pomyslalam, ze zaraz
odejdzie bez slowa. Ale szepnal:
-Zostalem nie tylko przez ciebie. Spuscilam oczy.
-Aha. Juz ci wierze. Akurat.
Tracil mnie noga pod stolem i wreszcie spojrzalam mu w twarz. Pochylal sie ku mnie
przejety.
-Naprawde. Lubie Graymalkin. Lubie bliskosc oceanu i prace na powietrzu. Posada w Radzie
oznaczalaby... -Westchnal, wznoszac oczy do sufitu. -Gabinety, biura, samoloty. I noszenie
krawatu. To nie dla mnie.
-Cal, wyluzuj -rzeklam stanowczo, chociaz palily mnie policzki. -Wcale nie myslalam, ze
tkwisz w Hex Hall tra-wiony miloscia do mnie. Ale tak mowie wszystkim dziewczynom w
szkole -dodalam, dzgajac widelcem jajecznice. -Bo uwodzicielka po prostu fajnie pasuje do
mojej reputacji msciwej wiedzmy.
Zrobil taka mine, jakby chcial zaprzeczyc, wiec czym predzej, niestety z pelna buzia,
zapytalam:
-A tak w ogole to co sadzisz o Thorne Abbey? Zaskoczony raptowna zmiana tematu
odpowiedzial krotko:
-To miejsce mnie przeraza.
-Mnie tez. Dziwne, wziawszy pod uwage, ze Hex Hall wyglada milion razy straszniej.
-Mhm, ale mimo wszystko to dom -odparl, wzrusza-jac ramionami.
-Moze dla ciebie. Naprawde nie ruszales sie stamtad a n i razu, odkad skonczyles trzynascie
lat?
-Nigdy. Nie wybralem sie nawet na staly lad.
Krecac glowa, odlamalam kawalek grzanki i grubo posmarowalam go marmolada z
pomaranczy.
-To jakies chore. Dlaczego?
Odlozyl widelec i wbil wzrok w punkt gdzies nad moim barkiem.
-Nie mam pojecia. Odkad po raz pierwszy postawilem stope na tej wyspie, nigdy nie naszla
mnie ochota, zeby ja opuscic. Jak juz powiedzialem: to dom. Chyba zdarzylo ci sie czuc cos
podobnego...?
Przywolalam w pamieci wszystkie domy, w ktorych przez lata mieszkalysmy z mama.
Niektore byly calkiem ladne, ale jakos zaden nie dal mi poczucia stalosci. Zawsze staralam
sie nie przywiazywac zbytnio do danego miejsca. Pojecie „dom" kojarzylo mi sie tylko z
mama i stosem walizek.
-Nie. To jeden ze skutkow ubocznych wedrownego trybu zycia. Nigdy nie teskni sie za
domem.
Cal przygladal mi sie badawczo, bez slowa, jak to on.
-A jak ci poszla rozmowa z tata wczoraj? Westchnelam.
-Nieciekawie. Wyglada na to, ze bycie demonem powinno przerazac mnie sto razy bardziej.
A on naturalnie jest przeciwny poddaniu mnie Redukcji.
-Hmm. -Odpowiedz byla wyjatkowo zwiezla, ale Cal potrafil nadac jednej sylabie
nieskonczenie wiele znaczen.
-Rozumiem. Dolaczasz do tabunow ludzi, ktorzy uwazaja, ze nie ma sensu, abym przez to
przechodzila.
Zdumiona zobaczylam, jak na twarzy Cala znow odmalowuje sie znany mi juz wyraz gniewu.
-Mowisz to tak, jakby wszyscy staneli w kontrze tylko po to, by ci zrobic na zlosc. Ale pani
Casnoff, twoi rodzice, ja... Czy to az takie dziwne, ze nie chcemy twojej smierci?
Cos zawirowalo w powietrzu i nagle poczulam, ze stoje na niepewnym gruncie.
-A czy ciebie dziwi, ze nie chce byc demonem? Cal, Alice zabijala ludzi. Tak samo jej corka
Lucy. Usmiercila wlasnego meza.
Nie zareagowal na to, wiec, nawet jak na mnie stanowczo zbyt jadowicie, dodalam:
-Na pewno o tym nie wiedziales, zgadzajac sie na nasze „zareczyny", prawda? Widocznie w
mojej rodzinie wykanczanie mezow jest cecha dziedziczna.
Znowu brak reakcji i wzbierajace w moim brzuchu poczucie winy.
-I oczywiscie nie wiedziales, ze na malzonke przeznaczyli ci demona -dorzucilam juz
spokojniej.
Niewiele osob wiedzialo, kim naprawde jest moj ojciec. Zawsze uwazalam, ze Cal dowiedzial
sie prawdy o nim tego samego wieczoru co ja. O malo nie spadlam z krzesla, kiedy podniosl
glowe, ze slowami:
-Wiedzialem.
-Co?
-Wiedzialem, kim jestes, Sophie. Twoj ojciec zakomunikowal mi to przed zareczynami.
Opowiedzial mi tez o twojej babce i o tym, co spotkalo dziadka.
Potrzasnelam glowa.
-Wiec dlaczego?
Po chwili namyslu Cal odparl:
-Po pierwsze dlatego, ze lubie twojego tate. Robi dla Prodigium mase dobrych rzeczy. Tak
ze... -Urwal, wzdychajac przeciagle. -Uznalem to za wielki zaszczyt, no, rozumiesz. Ze prosi
mnie na ziecia sam przewodniczacy Rady. Poza tym... twoj tato, yyy... duzo mi o tobie
opowiadal.
-Co takiego? -spytalam glosem na granicy slyszalnosci.
-Ze jestes inteligentna i silna. Ze masz poczucie humoru. Ze mimo pewnych problemow z
uzywaniem mocy, zawsze starasz sie z nich korzystac, by pomagac ludziom. -Wzruszyl
ramionami. -Stwierdzilem, ze pasujemy do siebie.
Olbrzymia jadalnia raptem jakby sie skurczyla do rozmiarow pokoju mieszczacego tylko stol
oraz mnie i Cala.
-Posluchaj, Sophie... -zaczal.
Nim jednak zdazyl dokonczyc, do sali wparowala Jenna.
-Rozumiem ludzi, zapach tego boczku jest zniewalajacy! -oglosila i zamarla w bezruchu. -
Jejku! -Wraz z tym okrzykiem odplynal z niej caly wigor. -Przepraszam! Nie chcialam
przeszkadzac... To m-m-moze lepiej wyjde? -Wskazala kciukiem drzwi. -I wroce, yyy...
pozniej?
Ale chwila prysla jak banka mydlana. Cal wyprostowal sie na krzesle, a ja odgarnelam wlosy
za uszy.
-Nie, nie, spoko, zostan -odparlam szybko, skupiajac sie na jedzeniu bardziej niz na
egzaminach wstepnych. -Reszta chyba jeszcze spi.
-Wszyscy juz wstali. Po prostu cicho sie zachowuja -odezwal sie ktos w progu.
Odwrocilam glowe i chyba tylko cud sprawil, ze sie nie udlawilam: w drzwiach stala
dziewczyna demon. Czarne, ostrzyzone na pazia wlosy miala rozczochrane i byla w przeslicznej
pizamie z ciemnoblekitnego jedwabiu w drobniutkie srebrne ksiezyce i gwiazdy.
Przygladala mi sie z nieprzenikniona mina.
Poruszala sie ze swobodnym wdziekiem, chociaz ramiona miala lekko uniesione, a glowe
przechylona tak, ze wlosy zaslanialy jej profil. Wziela grzanke i pomarancze, po czym usiadla
obok mnie. Zmusilam sie do usmiechu, mimo ze jej moc strasznie dzialala mi na nerwy.
-Czesc. Jestem Sophie.
Zabrala sie do obierania pomaranczy.
-Tak, wiem -odpowiedziala z wyraznym brytyjskim akcentem jak tata. -Ty jestes Cal, a ty
Jenna. Ja mam na imie Daisy.
Oboje odbakneli „czesc". Jenna obrzucila mnie spojrzeniem, bezglosnie powtarzajac:
„Daisy?". Od razu domyslilam sie, o co chodzi. Dziewczyna o kruczoczarnych wlosach i
przejrzystej skorze powinna zamiast Daisy nosic imie w stylu Lilith albo Lenore.
Siedzielismy w milczeniu, kiedy do sali weszli Kristopher, Roderick i Elizabeth. Troche sie
zdziwilam na widok trojga czlonkow Rady. Wydawalo mi sie, ze tak jak Lara juz pracuja.
Gdy wszyscy zajeli swoje miejsca, Kristopher ogarnal wzrokiem towarzystwo.
-Swietnie, ze juz sie zapoznalas z Daisy -zwrocil sie do mnie.
Jego jasnoniebieskie oczy doslownie swiecily. Podobnie jak Lara byl stanowczo zbyt radosny
i zwawy jak na te wczesna pore.
-Taaa, powinnysmy jeszcze wspolnie odspiewac demoniczna wersje Kiedy ranne wstaja
zorze -odparlam.
Mimo ze niezbyt popisalam sie dowcipem, czlonkowie Rady wpadli w taka wesolosc, jakby
w zyciu nie slyszeli nic zabawniejszego.
-A nie mowilismy, Daisy? -Wysoki elf Roderick zatrzepotal skrzydlami. -Sophie ma
wspaniale poczucie humoru!
Nim jednak dziewczyna zdazyla zareagowac, do jadalni wkroczyl facet demon. Jenna nie
mylila sie: odrobine przypominal Archera. Nie byl tak przystojny i kiedy zerknal w moja
strone, spostrzeglam, ze oczy ma niebieskie, a nie piwne. Ale i tak istnialo miedzy nimi
niezaprzeczalne podobienstwo.
-Dzien dobry, Nick -rzekl Kristopher, przytykajac serwetke do warg. -Ufam, ze nowy pokoj
spelnia twoje oczekiwania...?
Kierujac sie do bufetu, Nick mrugnal okiem do Daisy, ktora odpowiedziala na to
nieznacznym grymasem ust.
-Jak najbardziej, Kris, wielkie dzieki -odparl chlopak i zaczal nakladac sobie jedzenie na
talerz.
W przeciwienstwie do Daisy byl Amerykaninem. Usiadl obok niej i wychylajac sie do mnie
nad stolem, oznajmil:
-Znudzil mi sie widok z pokoju, ktory zajmowalem wczesniej. Nie mozna w nieskonczonosc
patrzec na staw, prawda? Kris uprzejmie zgodzil sie ulokowac mnie w pokoiku wychodzacym
na ogrody. -Usmiechnal sie, rozrywajac palcami mufinke. -Jak na razie nie narzekam.
Kristopher tez sie usmiechnal, tym razem jednak wymuszenie.
-Dokladamy wszelkich staran, aby zadowolic naszych gosci -stwierdzil.
-A ty, Daisy? -zapytala Elizabeth, leciwa wilkolaczyca, poklepujac dziewczyne po rece. -
Nadal nie masz zastrzezen co do swojego mieszkania, skarbie?
-Zadnych, dziekuje -odparla lagodnym tonem i dalabym sie pokroic, ze Elizabeth westchnela
na to z ulga.
-Sophie -rzekl Nick -zapewne juz wiesz, ze Daisy i ja jako demony jestesmy z toba
spokrewnieni.
-Taaak. -Wysililam sie na nonszalancje. Odchrzaknawszy, zapytalam: -Urodziliscie sie
demonami jak ja, czy was przeobrazono?
Elizabeth odpowiedziala za nich cieplym, sympatycznym glosem:
-Biedactwa, nie pamietaja. Kiedy trafilismy na ich slad, oboje byli pod opieka psychiatrow.
Nawet nie wiedzieli, skad pochodza.
-Mhm, i jestesmy wam niezmiernie wdzieczni za ocalenie, Liz -powiedzial Nick, cedzac
slowa.
Przyjrzalam mu sie dokladniej. Mial zaczerwienione oczy, ale nie jak demon, tylko jakby byl
pijany. Do jasnej ciasnej, kto zaczyna dzien od drinka? I dlaczego?
-No wiec -zwrocil sie do mnie -jak ci sie podoba Thorne?
-Bardzo -odparlam nieprzekonujaco nawet dla siebie samej.
-No coz -prychnal Nick. -Z pewnoscia wyglada lepiej od tej nory, ktora szumnie nazywacie
szkola.
Slyszac to, Cal zrobil mine ponura jak chmura gradowa, wiec predko odpowiedzialam:
-Hekate jest calkiem fajne. Po prostu... ma charakter.
-Zdaje sie, ze w zeszlym roku urzadzilo tam nalot L'Occhio di Dio, tak? -spytala Daisy,
siegajac po sloik marmolady. Wtedy tez zauwazylam biegnaca na wewnetrznej stronie jej
ramienia wystrzepiona fioletowa blizne. Prawie identyczna jak moja. Przypomnialo mi sie,
jak tato mowil, ze Daisy i Nick ledwie uszli smierci, i odtad staralam sie kierowac wzrok w
inna strone.
-Nie, to nie byl nalot. Pojawil sie tam czarnoksieznik, Archer Cross. -Po raz pierwszy od
dlugiego, dlugiego czasu wypowiedzialam glosno jego nazwisko. -Pracowal na rzecz Oka.
Ale nikogo nie skrzywdzil.
Zalegla glucha cisza i mialam wielka nadzieje, ze bedzie to juz koniec dyskusji na ten temat,
gdy nagle Nick dorzucil:
-Podobno probowal wydrzec ci serce w piwnicy... Zgromadzeni przy stole dotad raczej nie
sluchali mnie
z uwaga, ale teraz wszyscy zastrzygli uszami.
-To nieprawda -odpowiedzialam spokojnie. Czujac na sobie wzrok Cala, nie spuszczalam
oczu z Nicka. -Bilismy sie, ale nie grozil mi nozem.
-Biliscie sie? -zapytal Roderick. -Na piesci?
-Mmm, no tak -odparlam speszona. -I chyba nawet go kopnelam, ale...
-Roderick pyta, dlaczego nie posluzylas sie mocami? -wyjasnil Kristopher, krzyzujac rece na
stole. -Jestes demonem. Przeciez gdybys chciala, moglabys go zwaporyzowac.
Zaschlo mi w ustach i lekko zajaknelam sie, odpowiadajac:
-N-n-nie wiedzialam, jak sie to robi.
-Jezeli kiedys sie nauczysz, to chyba juz nie bede chciala z toba mieszkac -wtracila Jenna.
Ale jesli sadzila, ze zartem zmieni temat, byla w bledzie. Nick nachylil sie do mnie z niemal
plonacymi oczami. -A moze to wcale nie plotka...? Moze nie zabilas go, bo jestes w nim
zakochana?
ROZDZIAL 11
Walilo mi w uszach. Predko odlozylam widelec, aby nikt nie spostrzegl, ze trzesa mi sie rece.
Ale podchwycilam wzrok Nicka i odparlam:
-Nie jestem. Przyjaznimy sie. Mial dziewczyne, Elodie Parris, ktora jak kilka innych osob
zginela w Hekate z reki demona.
Moje slowa zawisly w powietrzu na minute, podczas ktorej Nick i ja wpatrywalismy sie w
siebie. On pierwszy stracil cierpliwosc.
-Aha, okej, super -rzekl wesolym tonem. -Dobrze, ze sobie to wyjasnilismy. Chcialem sie
tylko upewnic, czy twoj chlopak nie wpadnie tu do nas z kolezkami. -Usmiechnal sie do
mnie w taki sposob, ze ze zgrozy o malo nie spadlam z krzesla.
Roderick odchrzaknal.
-Nick, nie zapominaj, prosze, o dobrych manierach -powiedzial. -Sophie jest naszym
gosciem.
-Daj spokoj, Rod -odrzekl Nick. -Gawedzimy sobie po prostu. Poza tym oboje mamy cos
wspolnego z Okiem.
-Co mianowicie? -zapytalam.
-Och, tylko to, ze mnie tez chcieli zabic -odpowiedzial.
Odchylil sie do tylu i podciagnal koszule, pokazujac zlowieszcza fioletowa blizne, ktora
biegla wezowym zygzakiem od pasa do mostka.
Przy stole zapadlo grobowe milczenie, a siedzaca obok mnie Daisy wzdrygnela sie.
-Mialem pietnascie lat, kiedy mnie znalezli. Mieszkalem w domu zastepczym w Georgii, nie
rozumiejac, skad wziela mi sie zdolnosc powolywania rzeczy za pomoca mysli. Nie majac
bladego pojecia o swiecie.
-Nick stracil pamiec o wszystkim, co przezyl do trzynastego roku zycia -dorzucila Daisy tak
cichutko, ze ledwie ja doslyszalam.
Nick przytaknal.
-Dlugo bylem bezdomny, ale potem zaopiekowal sie mna wspanialy stan Georgia. Umiescili
mnie w domu Hendricksonow -parsknal. -Co dla nich skonczylo sie to bardzo nieciekawie.
Oko zamordowalo wszystkich czworo, probujac zgladzic mnie.
-A jak uciekles? -spytala Jenna.
Z napiecia jej ramion wyczytalam, ze przypomina sobie wlasna ucieczke przed Okiem. Nick
znow rzucil mi spojrzenie.
-Posluzylem sie mocami. Stwierdzilem, ze to sensowniejsze niz proba walki na piesci, wiesz?
-Wtem jakby porazil mnie prad, a Daisy nastroszyly sie wlosy. Nick mowil dalej, z
nieobecna twarza: -Jeden z nich zlapal mnie, kiedy probowalem wydostac sie przez okno.
Mial taki czarny noz... -Porcelana na stole zaczela grzechotac, a Kristopher i Elizabeth
wymienili zatroskane spojrzenia. -Wtedy jeszcze nie wiedzialem, czym jest diable szklo rzekl
Nick -ale przekonalem sie, ze rani jak jasss...
W drzwiach stanela nagle Lara.
-Nick! -Jej glos brzmial ciut za ostro. -Moze zechcesz zaczekac z ta opowiescia do
stosowniejszej chwili. Skoro juz zjedliscie sniadanie, to lepiej powtorz teraz z Daisy cwiczenia,
ktorych nauczyl was pan Atherton.
W tej samej chwili, ot tak, moc ulotnila sie, a ja wypuscilam powietrze, nie wiedzac nawet, ze
je wstrzymywalam.
-Jasne, Laro -odrzekl Nick znowu z tym upiornym usmiechem. Wstal od stolu, Daisy tez. Aha
-dodal. -Chcialem spytac, czy mozemy wyjsc wieczorem z Sophie i jej przyjaciolmi...
Zatkalo mnie. Po tym, co wlasnie zobaczylam, do szczescia brakowalo mi jeszcze tylko
spaceru w ich towarzystwie.
-Dokad? -zapytala Lara.
-Do wioski. W koncu przyjechala tu na lato, aby sie zaznajomic z podobnymi jej istotami,
prawda?
Gdy Lara zawahala sie, wytoczyl najciezsze dzialo:
-James specjalnie mnie prosil, zebym wzial Sophie pod swoje skrzydla. -Mowiac to, polozyl
mi dlon na ramieniu.
Wszystkimi silami powstrzymalam sie, zeby jej nie stracic. Wciaz nie do konca przekonana
Lara rzekla:
-Porozmawiam z Jamesem po poludniu i zobacze, co o tym mysli. A teraz juz idzcie.
Zanim oddalili sie, Nick lekko mnie uszczypnal. Cal, Jenna i ja spogladalismy na siebie bez
slowa. Przynajmniej w koncu pojelam, jak Elodie, Chaston i Anna robily ten numer z
potrojnym spojrzeniem.
Pomalu czlonkowie Rady i rozmaici sluzacy opuscili wreszcie jadalnie i zostala w niej tylko
nasza trojka.
Pierwsza odezwala sie Jenna:
-To bylo gorsze od najokropniejszego koszmaru.
Wzdrygnelam sie.
-Mhm. Kapitan Zmienny Nastroj przynosi hanbe demonom, co jest naprawde wybitnym
osiagnieciem.
Ale Jenna pokrecila glowa.
-To nie jego robota. To znaczy jego, ale nie tylko.
Zauwazyliscie, jak dziwnie czlonkowie Rady zwracali sie do Nicka i Daisy? On zachowywal
sie tak, jakby chcial nas wszystkich sprzatnac, i nikt nie zwrocil mu uwagi. A ten cyrk ze
zmiana pokoju?
-Wyglada na to, ze sie go boja -podsumowalam. -Sama jestem demonem i tez mam przed
nim stracha.
-Skad oni sie w ogole wzieli? -spytal Cal, rozpierajac sie na krzesle. -Sadzilem, ze po
smierci Alice zakazano tego rytualu.
-Jak widac, nie -odpowiedzialam. -Ale mnie intryguje nie to, skad sie wzieli, tylko poco.
Ostatnia proba przywolania demona skonczyla sie niezbyt pomyslnie.
Wstalam od stolu i odnioslam talerz do bufetu. Cal i Jenna zrobili to za pomoca czarow.
-Czy jesli tato sie zgodzi, wyjdziesz z nimi dzisiaj? -zapytala mnie Jen, podnoszac sie z
krzesla.
-Nie bardzo mam ochote. Ale chyba powinnismy. Warto by sie dowiedziec czegos wiecej o
tym, co sie tutaj dzieje.
Jenna tracila mnie biodrem w biodro. A raczej chciala to zrobic. Jest taka niska, ze trafila w
udo.
-Uwielbiam twoja przebieglosc, Soph.
Cal usmiechnal sie do nas obu. W momencie spieklam raka. Zaraz, co to ma znaczyc? pomyslalam.
Jenna spojrzala na mnie i na niego.
-A! Wlasnie sobie przypomnialam, ze musze... yyy... cos jeszcze rozpakowac, wiec... teraz
sie tym zajme. Przyjdz po mnie pozniej, to znow pomyszkujemy.
Oczywiscie znaczylo to mniej wiecej: "Przyjdz DO mnie jak skonczysz gadac i I lub
obsciskiwac sie z Calem, to mi wszystko opowiesz" Jenna byla wampirzyca, ale rowniez
kobieta.
Gdy tylko wyszla z jadalni, Cal zerwal sie z krzesla.
-Obiecalem twojemu tacie, ze obejrze jeden z ogrodow-powiedzial.
Poruszyl palcami, wzniecajac srebrne iskierki.
-Dobra -odrzeklam z ulga. -Odpraw te swoje roslinne zaklecia. Mozemy... pogadac czy
cos... pozniej.
-A wiec jestesmy umowieni -odpowiedzial cicho, a ja poczulam lekki dreszcz wzdluz
kregoslupa. Chyba sie zorientowal, bo dorzucil z usmiechem: -To na razie, Sophie.
Kiedy odszedl, sala znow jakby sie rozrosla, tak ze musialam oprzec sie o bufet. ^ W
uchylonych drzwiach pojawila sie glowa Lary.
-Sophie? Nic ci nie jest?
-Nie, w porzadku. Tylko wiesz... -Machnelam reka. -Probuje sie zaaklimatyzowac.
-Wiem, ze bedziesz musiala oswoic sie tu z masa rzeczy -odparla zyczliwie. -Kiedy twoj
ojciec...
Nie mialam ochoty sluchac o tacie, wiec jej przerwalam, chociaz nie bylo to zbyt grzeczne:
-Dam sobie rade. Jak chodzi o poznawanie nowych miejsc, nabralam juz sporego
doswiadczenia.
I pomyslalam, ze radze sobie tu o wiele lepiej niz w pierwszym dniu w Hex Hall. Nikt mnie
nie obslinil, nie zadurzylam sie w nieodpowiednim facecie i jeszcze nie narobilam sobie
wrogow... To znaczy, byl wprawdzie Nick, ale co z niego za wrog w porownaniu z Elodie...
Nagle przypomnialo mi sie, ze obiecalam Jennie powiedziec pani Casnoff o duchu. Nie
musialam rozgladac sie za wampirzym kucykiem: moglam uzyc komorki od Lary. Szkopul
jednak w tym, ze pani Casnoff zdemaskowalaby mnie z miejsca i w dodatku zasypala gradem
pytan. Trzeba
by bylo kluczyc, jakac sie, mamrotac i udawac idiotke, na co zupelnie nie mialam nastroju.
Na szczescie przypomnialam sobie, ze w pokoju lezy slodki lsniacy laptop.
-Lara, znasz e-maila pani Casnoff?
-Oczywiscie: acasnoff -malpa -hekate -kropka -edu. Super. Czyli, ze nie musze dawac
Jennie kucyka, ale jestem jej winna dziesiec dolcow.
Kwadrans pozniej zasiadlam przed swoim komputerem, aby napisac e-maila do pani Casnoff.
Staralam sie nadac mu ton jak najbardziej niezobowiazujacy i nawet dwa razy uzylam zwrotu
„nic wielkiego". Ale dlugo wahalam sie, czy go wyslac. Co bedzie, jesli fakt rozpoznania
mnie przez Elodie jednak okaze sie „wielka sprawa"? Nabralam watpliwosci, czy zniose
kolejna dawke koszmaru. Poza tym wczorajsze doznanie powrocilo i biorac gleboki wdech,
zeby je odpedzic, poczulam nikly zapach dymu...
Ale przyrzeklam Jennie.
Wiec wyslalam e-maila.
ROZDZIAL 12
Przez reszte dnia penetrowalam z Jenna Thorne Abbey i chociaz lazilysmy po pokojach wiele
godzin, nie udalo nam sie zobaczyc wszystkiego. Kolejne pomieszczenia byly pelne
dziwacznych, zakurzonych skarbow. Na przyklad w jednej z lazienek przechowywano piec
kompletnych zbroi, a w innej znow tylko wypchane zwierzeta. Powiedzialam Jennie o emailu
do pani Casnoff i wreczylam jej dziesiec dolcow, co chyba ja ucieszylo.
W porze lunchu Lara przyniosla nam kanapki do oranzerii (ktora okazala sie duza, skapana w
slonecznym swietle sala z najwiekszym pianinem, jakie widzialam w zyciu, oraz setkami
paproci) i zakomunikowala, ze jest po rozmowie z tata. Mial wrocic poznym wieczorem i
zgodzil sie na nasz wypad do wsi w towarzystwie Nicka i Daisy,
-Ale -dodala -musicie byc w domu o dwunastej i pod zadnym pozorem nie wolno wam
wypuszczac sie poza obreb wioski.
Tak, brzmialo to bardzo w stylu taty.
-Poza jaki „obreb"? -zapytalam Jenne. -Jestesmy na koncu swiata.
Tej nocy przekonalam sie, o jakie granice mu chodzilo. Umowilysmy sie z Nickiem i Daisy
przy tylnych drzwiach punkt osma. O siodmej czterdziesci piec tuszowalam rzesy w lazience,
kiedy nagle wsliznela sie do niej Jenna w stroju, do ktorego pasowaloby tylko i wylacznie
okreslenie „Gotycka Hello Kitty".
-Nie przesadzilas troche jak na spacer po wsi? -spytalam, mierzac wzrokiem jej rozowe
kozaczki.
Zamknela za soba drzwi i przysiadla na umywalce.
-Nie idziemy do wioski -odparla. -Wiem od Daisy, ze zabieraja nas do Londynu.
O malo nie wybilam sobie oka szczoteczka do mascary.
-Londyn lezy o trzy godziny drogi stad. Ukradniemy samochod czy jak?
Jenna przeczaco pokrecila glowa.
-Sophie, kiedy do ciebie w koncu dotrze, ze mamy magiczna moc? Nie pojedziemy autem,
tylko... tak do konca nie wiem, w jaki sposob, ale, rozumiesz... -Szeroko rozpostarla rece. -
Czaaaaary!
-Niezle -odmruknelam, grzebiac w kosmetyczce w poszukiwaniu blyszczyka. Z nerwow
zaklulo mnie w zoladku. Jesli Daisy liczy, ze wykonam jakies niesamowite demoniczne
zaklecie teleportujace... no, to sie przeliczy. -Wlasciwie po co jedziemy do Londynu?
Jenna skrzywila sie.
-Jest tam taki klub tylko dla Prodigium. Daisy twierdzi, ze rewelacyjny.
Fuj. Klub tylko dla Prodigium? Wyobrazilam sobie o wiele wiecej aksamitnych draperii,
suchego lodu i przestrachu, niz bylam gotowa strawic o tej porze.
-Sama nie wiem... -odrzeklam. -Wedlug mnie to potworny dystans. Dalej niz ustawa taty
przewiduje.
-Hmmm, ale skoro chcemy dowiedziec sie o nich czegos wiecej...
-Jasne. Ze tez ty nigdy sie nie mylisz! Ale Cal na pewno
nie da sie przekonac -odparlam z nadzieja,! ze to zamknie sprawe.
-Jenna jakby sie speszyla.
-Cal nie jedzie.
-Co? A to niby czemu? Wzruszyla ramionami.
-Zatrzymal go nagly wypadek. Botaniczny. Jak widac, jest tu znacznie wiecej chorych roslin,
niz mu sie wydawalo. -Hm -prychnelam, odwracajac sie do lustra.
-Czyzbym za pomoca swoich megaspecjainych wampi-rzych mocy wyczuwala cien
rozczarowania, Sophio Mercer?
-Nie, tylko... wolalabym, zeby mi to sam powiedzial.
-Aha. -Jej zadowolenie z siebie zabrzmialo wyjatkowo irytujaco, -A te bluzke z dekoltem i
botki na obcasach zalozylas dla mnie, prawda?
Cisnelam w nia puderniczka.
-Wscibskie wampiry nie ciesza sie sympatia, Jenno. Kiedy w koncu zeszlysmy na dol, Nick i
Daisy czekali na
nas przy tylnych drzwiach. Chlopak rzucil mi posepne spojrzenie, ale sie nie odezwal.
-Zapewne juz wiesz od Jenny, co zaplanowalismy na dzisiejszy wieczor? -cicho zapytala
mnie Daisy.
Jej szare oczy podkreslone czarna kredka polyskiwaly w mroku.
-Tak -odpowiedzialam, udajac podniecenie. -Juz nie moge sie doczekac!
W tej chwili niczego na swiecie nie pragnelam mniej niz towarzystwa gromady Prodigium i
dwoch demonow, z ktorych jeden byl ewidentnie swirniety.
-Wiesz, ze jesli zakapujesz nas tacie, to pewnie nas wywali -rzekl Nick, otwierajac drzwi.
-Jestescie wobec mnie tak przyjazni i serdeczni, ze nawet nie chce sobie tego wyobrazac odparlam
wesolo.
-No wlasnie. -Daisy upomniala Nicka, szarpiac go za rekaw. -Badz mily.
Chwile wpatrywal sie we mnie tymi przerazajacymi niebieskimi oczami.
-Postaram sie -burknal w koncu. Wkroczylismy w wilgotna noc. Zwirowa sciezka za
drzwiami prowadzila do dlugiego rzedu zywoplotu, ktory siegal nam do ramion, i niknela w
ciemnosciach na skraju lasu otaczajacego od tylu Thorne Abbey.
Ruszylismy kreta drozka w kierunku gestwiny. Jenna kurczowo sciskala mnie za ramie. Przed
nami w swietle ksiezyca rozciagaly sie nasze cienie.
Idaca na przodzie Daisy zapalila papierosa, ktorego koniuszek zarzyl sie jasna czerwienia.
Nick szedl obok niej z rekoma w kieszeniach. Rozmawiali. Jego glos brzmial cicho i szorstko.
Pare razy na sto procent uslyszalam swoje imie.
-Nie sa az tacy zli -szepnela Jenna. -I chyba wcale im nie przeszkadza, ze jestem
wampirzyca. Zaloze sie, ze w tym calym klubie „U Shelley" takich jak ja widuja stale.
-„U Shelley"?
-Mhm, no wiesz: Mary Shelley. Frankenstein, potwory itepe.
-Cudownie.
Kiedy dotarlismy na skraj lasu, spostrzeglam, ze zwirowa droga biegnie dalej wsrod drzew,
ale jest o wiele wezsza. Grzezlam obcasami w mokrej ziemi i po kilku minutach grupa
zostawila mnie daleko w tyle. Z dlonmi gleboko w kieszeniach, zaczelam sie zastanawiac, czy
kiedykolwiek bede zdolna przejsc przez las, nie myslac o Alice i o naszych wspolnych
lekcjach czarow.
Sciezka urywala sie przed duzym kamiennym domem. Nick zniknal mi z oczu, ale Daisy stala
w drzwiach.
-Chodzcie. -Wskazujac nam droge, zniknela we wnetrzu, Weszlysmy za nia. Mimo ze
wieczor byl cieply, sciany z kamienia zdawaly sie wilgotne i ponure. W powietrzu unosil sie
stechly odor starosci i zaniedbania. Nagle uslyszalam trzepot skrzydel i unoszac glowe,
zobaczylam, jak przez ogromna dziure w dachu wylatuje ciemne ptaszysko.
-Co to za miejsce? -zapytalam.
-Dawniej byl tu mlyn -odparla Daisy. -Przed szescdziesieciu laty zawalilo sie na niego
drzewo trafione piorunem -dodala, wskazujac zrujnowany dach.
-Nie lepiej byloby go zburzyc? -spytala Jenna. Mimo polmroku dostrzeglam niedowierzajaca
mine Daisy.
-Nie -odpowiedziala. -Bo kryje sie tutaj Itineris.
-Tylko nie mow, ze to jakis odrazajacy antyczny potwor? -zapytalam, probujac uniesc brew.
Daisy wybuchnela smiechem. Ostroznie przekraczajac szczatki dzwigarow, poprowadzila nas
w glab mlyna.
-Skojarzenie z antykiem jest jak najbardziej trafne, tyle ze itineris oznacza po lacinie podroz
albo droge.
Potknelam sie o kupke gruzu.
-Brzmi zarazem fajnie i przerazajaco -mruknelam, ale Daisy odeszla juz za daleko, by moc
mnie uslyszec.
Nick stal pod sciana z drugiej strony. Byla w niej szczelina wysokosci mniej wiecej osmiu
stop. Wygladala jak wejscie. W srodku zobaczylam tylko nieprzenikniony mrok.
-Ojej, mam nadzieje, ze nie bedziemy czolgac sie przez to az do Londynu -szepnelam.
Wbrew moim podejrzeniom okazalo sie jednak, ze nie jest to wejscie do tunelu, lecz do
wneki, glebokiej zaledwie na trzy stopy.
-Zdaje sie, ze nigdy nie podrozowalas Itineris. -Daisy usmiechnela sie niesmialo.
-Chyba nawet nie wiem, jak to sie poprawnie pisze.
Nick obdarzyl mnie usmiechem, o dziwo, serdecznym i bez cienia irytacji. Wlazl w szczeline.
Nic nie blysnelo ani tez nie poczulam naglego przyplywu magii... Wszedl i w sekundzie
zniknal. Przerazilam sie o wiele bardziej, niz gdybym ujrzala tam swietlna lune albo kleby
dymu. Nastepna weszla Daisy. I ona tak samo momentalnie rozplynela sie w niebyt.
Jenna i ja utkwilysmy wzrok w szczelinie.
-Jeszcze mozemy zawrocic -zaproponowalam slabo. -W razie czego powiemy, ze ta ich
odrzutowa winda nie chciala nas zabrac i czesc.
Ale pokrecila glowa.
-Az tak zle byc nie moze -odparla cicho.
-Sprobujmy wejsc razem -powiedzialam. -Na pewno sie zmiescimy, a gdyby ponioslo nas w
inny wymiar albo wtopilo w mur, to przynajmniej bedziemy mialy towarzystwo.
-Dobrze -rozesmiala sie Jenna. -Wlazmy. I reka w reke podeszlysmy do szczeliny.
ROZDZIAL 13
Gdy tylko stanelysmy we wnece, dlon Jenny wysunela sie z mojej. Raptem pociemnialo i
krzyknelam wnieboglosy, bo cos zaczelo mi rozsadzac skronie. Jakby migrena, tyle ze ze sto
razy silniejsza niz zwykle. W polswiadomym przeblysku poczulam, ze raz na zawsze
powinnam przestac sie dziwic paskudnie nieprzewidywalnej atrakcji pod nazwa „czary".
Tak czy siak nie bylam przygotowana ani na straszliwy ucisk w czaszce, ani na
wszechogarniajaca ciemnosc. Nie mialam tez wrazenia lotu, wbrew swoim przypuszczeniom
na temat magicznej podrozy. Tylko w totalnym bezruchu napierala na mnie ciemnosc czarna
jak skrzydla kruka.
Nagle znalazlam sie poza wneka. Kleczalam, ciezko dyszac, i ktos klepal mnie po plecach...
Daisy.
-Pierwsze koty za ploty -rzekla kojacym glosem.
-Tak, Daisy po pierwszej „wycieczce" zarzygala mi buty -rozesmial sie Nick, na co
dziewczyna dala mu kuksanca.
-Nie trzeba bylo wlec mnie tak daleko, glupku! Do Hiszpanii. Idiotyzm. Za pierwszym razem
pokonuje sie najwyzej sto mil, wiesz, baranie?
Slaniajac sie na nogach, podeszla do mnie Jenna. O wiele bledsza niz zwykle, a to o czyms
swiadczy.
-Nie mialam pojecia, ze maaaaagia bywa tak potezna -probowala zazartowac, ale braklo jej
tchu i pisnela cieniutka
Chcialam ja zapytac, czy dobrze sie czuje, a gdy nic z tego nie wyszlo, unioslam wargi w
usmiechu -i tez na nic. Wreszcie wykonczona osunelam sie pod najblizsza sciana, by
zaczekac, az bol minie.
Kiedy stopniowo przechodzil, rozejrzalam sie na wszystkie strony. Bylismy w zaulku
otoczonym kilkoma nijakimi budynkami z cegly. Niskie chmury odbijaly pomaranczowe
swiatlo latarn. W powietrzu unosila sie dziwna won, mieszanina zapachow: spalin, bruku i
chyba tez wody... Gdy, o tyle, o ile, wrocilo mi mowe, zapytalam Daisy:
-Co to wlasciwie jest? Portal czy cos w tym stylu? Pogrzebala w torebce i znow wyciagnela
papierosa.
-Zasadniczo mozna by tak to nazwac. W przypadku portali „stacje docelowe" sa scisle
okreslone, a ltineris dociera... wszedzie. Po prostu tworzysz wejscie i mowisz mu, dokad
chcesz sie udac. Nick wyprzedzil nas wlasnie po to, by je poinformowac, ze jedziemy do
klubu „U Shelley".
-A w jaki sposob wrocimy? -spytalam.
-Nastepne wejscie jest przecznice dalej -odpowiedziala Daisy, wskazujac na lewo.
-Zaraz, wiec mozemy sie tam wcisnac i rozkazac, zeby nas zabralo, gdzie dusza zapragnie? zapytala
Jenna.
-Jasne -odrzekl Nick, wzruszajac ramionami. -Ale, jak mowi Daisy, im dalej sie jedzie, tym
dotkliwiej sie to potem odczuwa. Tak ze moglbym zazyczyc sobie wycieczki na przyklad... na
Madagaskar, ale najprawdopodobniej by mnie to wykonczylo.
Jenna wzdrygnela sie z przestrachu.
-W glowie mi sie nie miesci, zebym wytrzymala choc sekunde dluzej.
-Przemieszczanie sie Itineris bywa przykre zwlaszcza dla wampirow -odparl Nick.
Trzeba bylo jej to powiedziec, zanim podprowadziles nas pod te dziure, palancie, pomyslalam
wkurzona.
Nagle zatesknilam za obecnoscia Cala, nie tylko dlatego, ze wyleczylby mnie z bolu w pare
sekund.
-Wejscie potrafi stworzyc wylacznie obdarzony wielka moca czarnoksieznik -kontynuowala
Daisy, gdy ja usilowalam nie dopuscic do eksplozji glowy. Twarz dziewczyny na moment
rozjasnil plomyk zapalniczki. Albo, naturalnie, demon.
-A kto zrobil to w Thorne? -zapytala Jenna.
-Nie wiemy -odpowiedzial Nick, odslaniajac zeby w usmiechu. -Ale jest tak czadowe, ze
najpewniej demon.
Zastanawialam sie, czy nie stworzyla go Alice, nim jednak zdazylam spytac o cos wiecej,
Daisy uciela dyskusje:
-Okej, gawedzi sie fascynujaco, ale mamy tylko kilka godzin, ktore chcialabym spedzic „U
Shelley", a nie w tym zaulku. Chodzmy juz, bardzo prosze.
Staralam sie nie gapic na nia jak sroka w kosc, ale to przeobrazenie z introwertycznej,
subtelnej panny, jaka byla jeszcze rankiem, znacznie przekraczalo granice mojej wyobrazni.
Wyszedlszy z bocznej uliczki, stanelismy przed fasada budynku. Z zewnatrz wygladal jak
normalny, choc nieco podejrzany nocny klub. Niewielka markize nad wejsciem zdobil
wypisany biala kursywa napis „U Shelley", a czarne drzwi byly zabazgrane inicjalami i lacina
podworkowa.
Wbrew moim oczekiwaniom nie przywital nas grozny goryl z przerostem muskulatury. Nie
bylo nawet takiego fajnego otworka, do ktorego trzeba sie zblizyc i podac haslo. Nagle
zauwazylam, ze drzwi sie chwieja...
Widzac, jak sie w nie wpatruje, Daisy usmiechnela sie i powiedziala:
-Wejscie jest zaczarowane. Widzi je tylko Prodigium, Dla istot ludzkich wyglada jak sciana,
o ktora opiera sie przerazliwie pijany i woniejacy wloczega.
Sam miod. Ale miala racje. Mruzac oczy, nie bez wysilku spostrzeglam w miejscu drzwi
upiorna spiaca postac.
Daisy postapila krok przede mnie i drzwi znowu byly tylko drzwiami. Zapukala i otworzyly
sie prawie w tej samej chwili. Zaatakowaly mnie smrod dymu z papierosow i niemal
ogluszajace dzwieki techno. Od wejscia saczylo sie blekitne, lekko pulsujace swiatlo.
Dotad bylam w klubie tylko raz, w dziewiatej klasie. Mieszkalysmy wtedy z mama w
Chicago i wlasnie przechodzilam krotki okres buntu. Polazlam do jakiejs obskurnej, ciemnej
nory z Cindy Lewis, ktora malowala sie stanowczo za mocno i palila gozdzikowe papierosy.
Z calego tego wieczoru zapamietalam glownie muzyke, tak glosna, ze prawie na sto procent
uszkodzila mi bebenki w uszach, i cuchnacego jak gorzelnia goscia, ktory lapal mnie za noge
i probowal zaslinic mi twarz. W zwiazku z powyzszym kluby nie nalezaly do moich
ulubionych miejsc rozrywki.
„U Shelley" jednak w niczym nie przypominal tamtej zakopconej spelunki.
Okej, bylo w nim pelno dymu i grala baaaaardzo glosna muzyka. Ale poza tym roznil sie od
nory w Chicago diametralnie. Przede wszystkim wnetrze bylo ogromne, o wiele wieksze niz
sie wydawalo z zewnatrz. Klub mial dwa poziomy, z ktorych dolny niemal w calosci
zajmowal lsniacy czarny parkiet do tanca. Az klebilo sie na nim od cial emanujacych magia
tak silna, ze raz po raz przeszywaly mnie dreszcze. Widzialam mase Prodigium w naszym
wieku, ale ludzi starszych od nas bylo tyle samo. W kacie stal brodaty facet, tak wiekowy, ze
pewnie znal Mary Shelley osobiscie. Zauwazylam tez wiedzme tanczaca z wilkolakiem, ktory
lekko szarpal ja szponami w talii. Nad tlumem unosilo sie w powietrzu kilkoro elfow,
lopoczac skrzydlami w rytm muzyki. Ich blyszczace blade wlosy odbijaly kolorowe swiatla.
Posrodku parkietu, w otoczeniu czarownic, plasal gosc w fioletowej aksamitnej bonzurce.
Wygladal znajomo, a kiedy sie odwrocil, uswiadomilam sobie, ze to Lord Byron.
Tak, ten Lord Byron. Uczyl literatury angielskiej w Hekate do czasu, gdy zaczely sie ataki.
Poniewaz byl wampirem, ludzie odnosili sie do niego z podejrzliwoscia. I nawet kiedy juz
oczyszczono go z zarzutow, odmowil powrotu do Hex Hall. Wcale mu sie nie dziwie.
Pomyslalam, ze podejde i sie z nim przywitam, ale w tej samej chwili zauwazyl nasza grupke.
Odchodzac chwiejnym krokiem, pokazal nam srodkowy palec dloni. Tak przynajmniej mi sie
wydawalo.
Ani Jenna, ani ja nie nalezalysmy do prymusek.
Nick wskazal kiwnieciem glowy przeciwny koniec sali.
-Zajmijmy sobie cos, dobra?
Ewakuowalismy sie z tlocznego parkietu w intymniejsze miejsce z przycmionym
oswietleniem. Muzyka nie dudnila tam tak bardzo, wiec szybko pozbylam sie wrazenia, ze
mozg wycieka mi uszami. Daisy wprowadzila nas do jednego z boksow i klapnela na obita
aksamitem lawke. Nick usiadl obok niej, a Jenna i ja uplasowalysmy sie po drugiej stronie
stolika.
Daisy wyjela kolejnego papierosa, tym razem czestujac towarzystwo. Nick zapalil i podal mi
paczke, ale odmowilam:
-Nie, dzieki. Nie pale.
-Spoko -odpowiedzial.
Do stolika podeszla wysoka kobieta o kasztanowych wlosach, ubrana w jasnoftoletowa
sukienke, tak krotka, jak-1 by pierwotnie miala sluzyc za koszule. Dryblaska bylaby calkiem
ladna, gdy nie wyraz twarzy w stylu „przed chwila napilam sie kwasnego mleka".
-Znow was tu przynioslo -zwrocila sie do Nicka i Daisy. Daisy wzniosla oczy do nieba, ale
Nick nawet nie drgnal. -O, Linda, cudownie. Liczylem, ze nas dzis obsluzysz.
Brakowalo mi twojego promiennego usmiechu. Linda zalozyla rece na piersi
-Ugryz mnie w tylek, dziwolagu!
Nick usmiechnal sie i przez moment przypominal Archera tak bardzo, ze musialam zacisnac
zeby.
-Dlaczego nie? -odparl, unoszac brwi Daisy dala mu kuksanca w bok. Spiorunowany
wzrokiem przez Linde wykonal gest pojednania. -Rozejm, rozejm! -powiedzial. -No dobra,
wiec dla mnie i Daisy to co zwykle.
Ciekawe, co zamowil. Czarci sok? A moze jakis napoj energetyzujacy dla demonow?
Linda skierowala skwaszone spojrzenie na Jenne, ktora, co zdarza jej sie rzadko, spasowiala.
-Serwuja krew z beczki, wszelkie istniejace grupy -zaproponowala Daisy.
Wolalam nie zglebiac sensu tego zdania. Jenna usmiechnela sie nerwowo.
-To moze... yyy... kieliszek zero Rh minus -wyjakala.
-Znakomity wybor -odrzekla Linda. -A dla ciebie?
-Mineralna -poprosilam.
-No co ty? -Nick ulozyl ramie na oparciu lawki. -Pozwol chociaz, abym ci postawil drinka. -
Znowu rzucil mi ten swoj niepokojacy usmiech.
Przysunelam sie do Jenny.
-Nie pije.
Linda oddalila sie sztywnym krokiem.
-O rany! -rozesmial sie Nick. -Demon abstynent! Jak dla mnie: rewelacja!
-Taaa, wypruwanie ludziom flakow tez zbytnio mnie nie pociaga -zazartowalam.
W sekundzie opuscila go wesolosc i nawet Daisy sie zje-zyla.
-Sorry! -powiedzialam szybko. -Nie mysl... -Westchnelam. -Ublizanie sobie to jakby moj
drugi jezyk. Nie bierzcie tego do siebie, okej?
Daisy najwyrazniej dala sie udobruchac, ale Nick dlugo przygladal mi sie nieprzeniknionym
wzrokiem.
-Nigdy nikogo nie skrzywdzilismy, Sophie -oswiadczyl. -Tak jak ty i James.
-Zgoda, ale moglismy -odpowiedzialam. -Pani Cas-noff twierdzi, ze demon moze byc
nieszkodliwy przez wiele lat, po czym nagle wychodzi z niego potwor.
Nick momentalnie spojrzal w inna strone. -I wlasnie tego sie po nas spodziewaja, prawda? mruknal.
-Co to znaczy? -zapytala Jenna, ale Daisy objela dlonmi kolano Nicka w uspokajajacym
gescie.
-Nie wchodzmy w to dzisiaj -odparla. -Mamy cale lato na wprowadzenie Sophie w tajniki
demonizmu.
Nick znow sie spial, ale Daisy chwycila go za podbrodek i lagodnie przyciagnela jego twarz
do swojej. Pocalowal ja zaskakujaco czule, az sie zarumienilam. Dotad nie przyszlo mi do
glowy, ze moga byc razem, a jezeli nawet, to nie w taki sposob.
W koncu odsuneli sie od siebie.
-Okej. -Nick oparl sie o sciane i zaczal glaskac palcami brzeg spodnicy Daisy. -Skoro nie o
demonach, to wlasciwie o czym tu rozmawiac? -Mimo przyjaznego tonu, wzrok wciaz mial
surowy. -Ostatecznie po to przyjechalas, prawda, Sophie? Zeby odbyc intensywny kurs na
temat wszelkich spraw zwiazanych z demonami, hm?
Nagle pozalowalam, ze nie pije. Ciekawe, czemu wszyscy tutaj traktuja mnie tak zasadniczo,
pomyslalam.
Linda pojawila sie ponownie, stawiajac przed Jenna kieliszek z takim impetem, ze troche krwi
rozlalo sie na stole. Gdyby Nick w ostatniej chwili nie odebral jej drinkow, z pewnoscia
grzmotnelaby nimi jeszcze mocniej. Kiedy ich dlonie zetknely sie, na twarzy Lindy
odmalowal sie niesmak. Niby powinnam byla poczuc sie urazona, ze zachowuje sie po
chamsku wobec, badz co badz, moich krewnych, ale z drugiej strony... Oboje mieli w sobie
cos, od czego cierpla skora. Moglam sobie tylko wyobrazac, jaki postrach sieja wsrod
zwyklych czlonkow Prodigium.
Zwlaszcza kiedy zobaczylam, ze plyn w szklankach Nicka i Daisy jest czarny jak smola i w
dodatku oleisty.
-Co to jest? -zapytalam, gdy Linda rzucila mi butelke wody (o temperaturze pokojowej) i
odeszla z obrazona mina.
Nick spojrzal na mnie, sciagnal brwi i wzniosl szklanka jakby toast.
-A wiec zaczynamy nauke, Sophio! Oto Eliksir Kasan-dry. Mikstura przyrzadzana tu, „U
Shelley".
Otworzylam swoja butelke.
-Mikstura? „Wez oko traszki" i tak dalej? Rozesmiany Nick umoczyl palec w drinku i oblizal
go.
-Nie, nie, nic z tych rzeczy. Tylko woda z Morza Egejskiego, kilka miarek stuletniej brandy i
cala masa zaklec. Aha, no i jeszcze odrobina elfiej krwi.
Upilam lyk wody dla powstrzymania odruchu wymiotnego.
-Jakie ma dzialanie? -zapytala Jenna, obracajac w dloniach kieliszek zero Rh minus.
-Rzekomo nastraja pijacego na odbior wizji z przyszlosci -odparla Daisy, po czym wychylila
swego drinka, tak jakby to byla mineralna.
Moj przelyk zaplonal wspolczuciem, gdy Nick zrobil to samo.
Daisy odstawila pusta szklanke. Jej oczy pojasnialy i nabrala rumiencow.
-Ale tak naprawde powoduje, ze wszystko tutaj -dotknela skroni -zaczyna... tracic kontury.
Przyjemnie. Moze bys sobie zamowila...?
-Dzis chyba jednak zrezygnuje z mglistych ksztaltow.
-Twoja strata. -Wzruszajac ramionami, Nick mocniej objal Daisy, ktora wtulila sie w niego.
-Moze bysmy sie troche blizej zapoznali? -Tracil stopa stope Jenny. -Opowiedz, w jaki
sposob zwampirzalas. To pewnie ciekawa historia.
Nic bardziej blednego. Historia byla smutna i Jenna opowiedziala mi ja dopiero, gdy troche
sie zzylysmy. Po kilku miesiacach. Przypuszczalam, ze im odmowi.
Tymczasem... wciagnela gleboko powietrze i odparla:
-Zakochalam sie w wampirzycy. Uleglam jej, bo dalam sie nabrac na gadke o wiecznej
milosci. Pozniej Oko przebilo ja kolkiem, a ja... usmiercilam kogos z glodu. Zaopiekowala sie
mna Rada i wyslala mnie do Hekate Hall.
Jej glos brzmial jednostajnie, jak gdyby bez emocji, ale czulam, ze opowiedzenie tego nawet
w tak skondensowanej formie duzo ja kosztowalo.
-Kurcze -szepnela Daisy. -Bardzo mi przykro.
Przez chwile wydawalo mi sie, ze kpi sobie z Jenny i odruchowo zacisnelam dlonie w piesci.
Gdy jednak przyjrzalam jej sie blizej, stwierdzilam, ze jest w stu procentach szczera. I chyba
nawet zaszklily sie jej oczy.
-Tak -westchnal Nick tez z prawdziwym wspolczuciem. -Niemila sprawa. I
W Hex Hall o przeszlosci Jenny nie wiedzial nikt poza mna i prawdopodobnie pania Casnoff.
Mimo to prawie wszyscy traktowali ja jak dziwolaga i zbrodniarke. Ale siedzace naprzeciwko
nas dwa demony patrzyly na nia z litoscia.
Muzyka zmienila sie. Lomot techno przeszedl w cos spokojniejszego. Co za ulga!
-A wy naprawde nie wiecie, jak staliscie sie demonami? -zapytalam.
Skoro wsciubili nos w prywatne sprawy Jenny, uznalam, ze tez mam prawo poznac ich
tajemnice.
Ale moja ciekawosc wcale ich nie urazila. Daisy oparla glowe o obojczyk Nicka.
-Naprawde -odparla, przybierajac nieobecny wyraz twarzy. -Nie pamietamy nawet snow...
Tak jakby wszystko, co przezylismy wczesniej, bylo wielka czarna dziura. -Powoli poruszyla
palcami przed oczyma i w tej samej chwili Nick zacisnal dlon na jej ramieniu.
-Wiemy tylko, ze ktos nam to zrobil -powiedzial ze scisnieta krtania.
Zerknawszy na mnie, Jenna spytala:
-Skad to wiecie?
-Czujemy -odparla Daisy, przymykajac oczy. Kiedy je otworzyla, az zaswiecily sie od
niewylanych lez. -Tak jakby nas... yyy...
-Zgwalcono -dokonczyl Nick.
-Wlasnie. -Wolno pokiwala glowa. -Tak jakby odmienilo sie cale nasze wnetrze. Mozg,
dusza, krew...
Przytakiwalam jej ze zrozumieniem. Jak powiedzial tato, demonizm jest zawarty w naszym
DNA, wiec taka juz przyszlam na swiat. Przedziwnie byloby pewnego dnia obudzic sie jako
demon.
-Cos potwornego -ciagnela Daisy stlumionym glosem. -Ta cala magia dudni w czaszce od
rana do nocy, bez przerwy.
Jej glos byl zduszony, jakby starala sie nie wybuchnac placzem. Nie mialam pojecia, jak
zareagowac. Bo chociaz bycie demonem niespecjalnie mnie cieszylo, to taka jazda nie
zdarzyla mi sie nigdy. Skoro los zadawal Nickowi i Daisy tyle cierpien, nic dziwnego, ze
ciagle pili.
Odchrzaknawszy, zapytalam:
-Korzystacie czasem z mocy?
Nim zdazyli odpowiedziec, po sali rozniosl sie echem przerazliwy halas.
-Co to? -Jenna o malo nie upuscila kieliszka z krwia.
-Moze piorun? -powiedzialam, choc odglos bardziej przypominal trzasniecie biczem albo
pekniecie drewna.
Muzyka umilkla nagle i z parkietu dobieglo nas choralne wycie.
-Nie ma sie czym przejmowac -rzekl Nick, machajac reka. -To pewnie bijatyka
zmiennoksztaltnych. Jak co wieczor.
Wtem ktos (cos?) wrzasnal i sale ogarnely dzikie piski i gardlowe krzyki. Raz po raz rozlegal
sie tez ciezki tupot.
-Na moje ucho to chyba cos powazniejszego od bojki zmiennoksztaltnych. -Wstalam od
stolika, probujac ogarnac wzrokiem parkiet.
Wszystko spowijaly geste kleby dymu, ale jakos wypatrzylam wsrod nich mgliste ksztalty
biegnace w strone drzwi. W pewnej chwili ponad tlum wzleciala z furia purpurowoskrzydla
elfka. Blysk srebra. Cos owinelo sie wokol jej kostki. Piszczac z bolu, runela na parkiet.
Wtedy je zobaczylam. Zlewajace sie z dymem, jakby z niego stworzone, dziesiatki
mrocznych postaci. Mezczyzn? Jeden przemknal tak blisko, ze udalo mi sie dojrzec blekitne
swiatelka na sztylecie, ktory trzymal w reku.
Zaschlo mi w ustach, a serce spikowalo gdzies w okolice od stop. .. , -Co to takiego? zapytala
raczej z ciekawoscia niz obawa Daisy.
Z trudem wycedzilam:
-Oko.
ROZDZIAL 14
-Cooo? -Jenna zerwala sie na rowne nogi. Nick tez wstal, ale wolniej, krecac glowa:
-Niemozliwe.
Sale rozswietlil jaskrawoblekitny blask jakby pioruna, gdy wiedzma, ktora wczesniej
widzialam tanczaca z wilkolakiem, zaczela sie szamotac z trzema mrocznymi postaciami.
-Boze! -Nick otworzyl szeroko oczy.
Daisy upuscila papierosa na stol, gdzie zgasl w rozlanym plynie.
-Oko ma tutaj zakaz wstepu -stwierdzila stanowczo. -Poza tym nigdy dotad nie
podejmowalo prob oblawy w tym
miejscu. Ani razu.
Nick zamrugal powiekami, jakby nadal nie dowierzajac, co sie dzieje. Na parkiecie
zapanowal calkowity chaos. Przesycajaca powietrze magia o niewiarygodnym natezeniu
dotkliwie ranila mi skore, a wszelkie mozliwe zaklecia okazaly sie nieprzydatne. Srogich
wojownikow Oka przybywalo z kazda chwila i mimo ze tlum gosci przewyzszal ich
liczebnie, to napastnicy mieli nad nim przewage w postaci elementu zaskoczenia. Poza tym co
drugi z klubowiczow Prodigium byl juz lekko podchmielony. Z przymglonym widzeniem
swiata, o ktorym mowila Daisy, w zyciu nie pokonaloby sie nawet slabych czarow.
-Jak sie stad wydostaniemy? -zapytala Jenna. Dyszala ciezko, a spod gornej wargi
wystawaly jej kly. -Sa tu tylne drzwi albo cos takiego?
Nick w koncu odwrocil wzrok od wejscia do klubu.
-Nie ma -odpowiedzial. -Ale mozemy je stworzyc. -Schyliwszy sie, zlapal Daisy za reke i
poderwal ja z miejsca.
-Czekajcie! -ryknelam. Wszyscy troje zamarli, spogladajac na mnie. -Booo... chyba jest
sposob. -Zobaczylam, jak nieco z prawej, kilka stop ode mnie, probuje wzbic sie nad
klebowisko walczacych kolejny elf. Meczyl sie okropnie, bo uniemozliwialo mu to rozdarcie
w jednym z opalizujacych skrzydel. -Powinnismy im pomoc.
Nick spojrzal na elfa i surowo zacisnal wargi. -I tak by sie nam nie odwdzieczyli. Musimy
jak najszybciej cie stad zabrac. Chodzmy.
-Nick -upieralam sie, lecz Jenna chwycila mnie za reke.
-Ma racje, Sophie. No chodz. Prosze.
Po chwili wahania odwzajemnilam jej uscisk i ruszylam za Nickiem, ktory ciagnac za soba
Daisy, skierowal sie na zaplecze klubu.
Sciana tam byla zbudowana z grubej cegly, ale on najzwyczajniej w swiecie podniosl reke i
strzepnal palcami. Mur rozpadl sie w jednym miejscu i... Chyba nigdy dotad nie widzialam
czegos tak pieknego jak ta dziura.
Nie tylko my jednak ucieklismy w tym kierunku. Widzac wyrwe, zgromadzony wokol tlum
Prodigium natychmiast podjal probe przecisniecia sie przez nia.
Wrzaski za nami przybraly na sile, wiec nawet nie musialam sie ogladac: Oko zmierzalo w
nasza strone. Klubowicze pchali sie do dziury w scianie z rosnacym impetem. Jakis wilkolak
wsciekle obnazyl zeby i ugryzl czarnoksieznika, ktory chcial wcisnac sie przed niego.
-Rany boskie! -jeknela Jenna.
Jej oczy nabiegly krwia i kly miala wysuniete na full.
-Poradzimy sobie -uspokoilam ja, swiecie przekonana, ze wkrotce wszyscy zakonczymy
zywot przekluci srebrnymi sztyletami L'Occhio. W ulamku sekundy przebieglo mi przez
glowe, ze kto wie, moze gdzies nieopodal czai sie na Prodigium uzbrojony Archer. Na sama
mysl o tym zrobilo mi sie niedobrze, wiec szybko sie jej pozbylam i mocniej przytulilam
Jenne.
Uciekinierzy zawziecie napierali na nas z kazdej strony. Tak mocno, ze balam sie, iz strace
rownowage. Zamknelam oczy, cala roztrzesiona.
Z drogi -pomyslalam, niemal duszac sie w panicznym strachu.
I wtedy ja poczulam. Z ziemi pode mna unosila sie magia. Nawet nie podnioslam rak.
Skupilam cala energie na Prodigium przed soba, rownoczesnie wyobrazajac sobie cos w
rodzaju tarczy wokol Dai-sy, Nicka i Jenny.
Z drogi -pomyslalam raz jeszcze, teraz bardziej zdecydowanie.
Chcialam tylko odepchnac ich na bok, tak jakby moje zaklecie bylo kula, a oni kreglami. Jak
zwykle jednak moja moc okazala sie zbyt duza. Tlum odrzucilo od sciany i... wyladowal na
podlodze. W pozycji stojacej pozostali tylko Daisy, Nick i Jenna.
-Dobra robota, Sophie. -Nick poklepal mnie po ramieniu i przestepujac oszolomione
Prodigium, wbiegl wraz z Daisy do „drzwi". Jenna, ktora poszla w slad za nimi, tez
usmiechnela sie do mnie.
Wyjscie prowadzilo do znanego nam juz zaulka. Chlod na zewnatrz okazal sie jeszcze gorszy
niz panujaca w klubie „U Shelley" wilgoc. Temperatura powietrza byla tak niska, ze krople
potu na mojej skorze zaczely zamarzac. Kiedy Daisy i Nick gnali juz ulica w strone Itineris,
odwrocilam sie, by zajrzec jeszcze do klubu. Jenna zatrzymala sie obok mnie.
Kilkoro z Prodigium podnioslo sie na nogi, a reszta wciaz lezala bezwladnie na parkiecie.
Jakas wiedzma, mniej wiecej w moim wieku, popatrzyla na mnie i zamrugala, najwyrazniej
nie wiedzac, co poczac. Nieco dalej ujrzalam grupe LOcchio di Dio. Zmierzali do wyjscia z
obnazonymi sztyletami.
-Jenno, idz z Daisy i Nickiem -krzyknelam, nie spuszczajac oczu z dziury w scianie.
-Sophie...
-No idz! -powtorzylam stanowczo za ostro. -Dogonie cie.
Zwlekala chwile, ale w koncu pobiegla za nimi.
Nie mialam pojecia, ile jeszcze zostalo mi magii, ale zebralam wszystkie sily, kierujac
wyciagniete ramiona ku posepnym mezczyznom. Nic nie zaiskrzylo ani tez nie pojawil sie
blysk swiatla, ale poczulam, ze z palcow wyplywa zaklecie ataku, jedno z tych, ktore
pokazala mi Alice. Ludzie Oka runeli na ziemie jak glazy, a ja opadlam na kolana. Zero magii
od szesciu miesiecy i raptem dwa powazne zaklecia w ciagu zaledwie kilku sekund. Jak
moglam byc tak glupia?
Mimo ze w glowie buzowalo mi od mocy i wyczerpania, jakos udalo mi sie podniesc.
Musialam dogonic reszte towarzystwa, musialam dotrzec do drogi. Zauwazylam i ich w dali.
Mijali latarnie. Jenna spojrzala za siebie i widzac dystans miedzy nami, wpadla w lekki
poslizg. Oslabiona, unioslam reke i do niej pomachalam. Przystanela, lecz Nick predko dal mi
znak kiwnieciem glowy i szarpnal Dai-sy, wyprowadzajac ja z zaulka. Wszyscy troje
skierowali sie w lewo. Biec nie bylam w stanie, wiec szlam najszybciej, jak tylko sie dalo,
potykajac sie i slizgajac na mokrej ulicy. Ale i tak za wolno.
Dotarlam juz prawie do konca uliczki, kiedy czyjes ramie owinelo mi sie wokol talii i
szarpnelo mnie do tylu w mrok. Nie bardzo wiedzialam, czy zlapal mnie ktos z Oka, czy z
Prodigium, czy moze jakis gwalciciel, typ spod ciemnej gwiazdy -w kazdym razie bez
watpienia byl to facet. Przewyzszal mnie o kilka cali i gdy sie szamotalismy, chrapliwie sapal
mi do ucha. Skonana, nie moglam potraktowac go zakleciem. Pomimo braku magii mialam
jednak w zanadrzu rozmaite techniki samoobrony, ktorych nauczylam sie na zajeciach Vandy.
Umiejetnosc Numer Dziewiec, ty gnojku -z ta mysla wysunelam lokiec w tyl, probujac
rownoczesnie z calej sily kopnac napastnika butem w stope.
Z latwoscia przyblokowal oba te manewry. Zwinnie wyginajac tulow, chwycil mnie w pasie
jeszcze mocniej i lekko uniosl nad ziemie, tak ze moj obcas nieszkodliwie zawisl w
powietrzu.
Na pol sekundy ogarnelo mnie przerazenie. Istota zdolna do takich wyczynow musiala byc
stokroc bardziej niebezpieczna niz przypadkowo napotkany zbok, ktory walesa sie po miescie
o tak poznej porze. Juz-juz chcialam zastosowac Pietnastke (czyli zlamanie napastnikowi
nosa i ograniczenie jego mozliwosci posiadania dzieci), kiedy facet pochylil sie nagle i
szepnal mi do ucha: -Nawet o tym nie mysl, Mercer.
ROZDZIAL 15
To sie nie dzieje naprawde. Tylko ta jedna mysl tlukla sie po mojej glowie, kiedy Archer
stawial mnie na ziemi i uwalnial z uscisku.
Musialo to byc jakies kosmiczne nieporozumienie. Stwierdzilam, ze po Anglii gania obcy
gostek, ktory, tak sie sklada, umiejetnosci obronne Prodigium ma w jednym palcu, a Mercer
nazwal mnie po prostu przypadkowo. Bo nie jest mozliwe, by akurat tej nocy zostalo mi dane
stanac twarza w twarz z... Odwrocilam sie.
Mimo ze oswietlenie tego odcinka uliczki wolalo o pomste do nieba, to facet, ktory stal
przede mna, na pewno byl Archerem. Wygladal znacznie gorzej, niz kiedy widzielismy sie
poprzednio. Mial kilkudniowy ciemny zarost i troche dluzsze wlosy. Malo tego, wygladal
starzej. Sprawial tez wrazenie zmeczonego. A jednak spotkanie z nim bylo jak cios w samo
serce.
W glowie tak zakotlowalo mi sie od roznych emocji, ze dopiero po chwili zaczelam je
ogarniac... Strach -to z cala pewnoscia. No i wstrzas. Ale posrod nich krylo sie cos jeszcze,
uczucie, ktorego nie chcialam nazywac tak do konca. Jak gdyby cien radosci.
Z miejsca je przydeptalam. Szok stopniowo mijal i przypomnialam sobie, ze kiedy ostatnio
bylismy sami, Archer grozil mi nozem. Stwierdzilam, ze nie ma sensu sterczec tak i czekac na
kolejna atrakcje, jaka dla mnie przygotowal.
Wycisnelam z siebie resztki sil, by jednak przeciwstawic mu sie jakims czarem. Zaklecia
teleportujacego w tym stanie raczej bym nie udzwignela, ale blyskawica moglaby odniesc
calkiem niezly skutek. Pod podeszwami moich stop wezbrala magia, niestety -za slaba. Nie
zdolalabym wykrzesac nawet kilku iskier.
Zreszta i tak bym nie zdazyla, bo Archer chwycil mnie za ramiona i powlokl jeszcze dalej w
ciemnosc, odwracajac mnie tak, ze przywarlam plecami do muru.
Podnioslam noge, zgiawszy ja w kolanie (kierujac sie nie tyle wiedza z lekcji samoobrony, ile
kobiecym instynktem), lecz na prozno, bo znow wykonal unik. Nie moglam uciec. Stal przede
mna, sciskajac mi nadgarstki jak w imadle.
-Nie zrobie ci nic zlego -rzekl przez zacisniete zeby. -Ale za innych nie recze.
Przestalam sie wyrywac na mysl o tabunach UOcchio, ktore opanowaly klub. W tej samej
chwili ktos, chyba mlody, ryknal z tylu:
-Cross!!!
Spojrzawszy przez ramie, Archer ustawil sie pod takim katem, zeby mnie zaslonic.
-To nie ona! -odkrzyknal. -Tylko zwykla dziewczyna w nieodpowiednim miejscu i o
niestosownej porze.
Mocno zdenerwowany facet rzucil mu kilka slow po wlosku. Tak mi sie przynajmniej
wydawalo. Oczywiscie nic nie zrozumialam, ale Archer mruknal pod nosem pewien
powszechnie znany wyraz i odpowiedzial gosciowi w tym samym jezyku. Obce slowa w jego
ustach brzmialy bardzo dziwnie. W koncu tamten, glosno tupiac, pobiegl w druga strone.
Cross puscil moje nadgarstki i oparl sie rekoma o wilgotny mur na wysokosci moich barkow.
Zesztywnialam w obawie, ze jesli przesune sie choc o cal, to nieumyslnie sie dotkniemy.
Westchnal.
-Wszystko wskazuje na to, ze juz drugi raz ocalilem ci zycie. Wlasciwie trzeci, liczac te
historie na zajeciach z Van-dy. A skoro o tym mowa, Dziewiatka nie przewiduje az tak
wysokiego unoszenia lokci.
Dwa razy przelknelam sline i odpowiedzialam:
-Popracuje nad tym.
Czekalam, kiedy sie odsunie. Musial to w koncu zrobic, bo wpadlam w trzesionke. Stal
jednak caly czas w tym samym miejscu, tak blisko, ze widzialam since pod jego oczami i
wychudle policzki. Staralam sie nie spuszczac wzroku z nieistniejacej plamy gdzies za jego
prawym barkiem. Tyle razy wyobrazalam sobie ponowne spotkanie z Archerem i chcialam go
wypytac o tysiace spraw. Na przyklad, dlaczego uratowal mi dzis zycie, no i od jak dawna
wspolpracuje z Okiem.
Gdyby chociaz przez sekunde udal, ze mnie lubi.
Ale zapytalam tylko:
-Czyli UOcchio szukalo dzisiaj mnie, tak?
-Prawde mowiac, dostalismy cynk, ze beda darmowe corn dogi* . Mozesz sobie wyobrazic,
jak sie zawiedlismy.
Obrocilam glowe, by na niego spojrzec, co jednak okazalo sie pomylka, bo teraz nasze nosy
dzielil zaledwie cal. Przechylilam wiec szyje i rzucilam w przestrzen:
-Kiedy widzielismy sie ostatnio, groziles mi nozem. By-loby cudownie, gdybys zechcial nie
stroic sobie ze mnie zartow.
Rzecz jasna wtedy tez pocalowalismy sie tak namietnie, ze o malo nie splonelam zywcem, ale
nie mialam zamiaru poruszac tej kwestii
Chociaz... kto wie, czy tez mu sie to nie przypomnialo, bo przez chwile czulam jego
spojrzenie na moich ustach, zanim odparl;
-Okej, dobra, Szukalismy ciebie. A tak w ogole to co ty tutaj robisz?
Zamrugalam oczami
-Jaaa? O ile mi wiadomo, Rada chce zabic ciebie i to bez ostrzezenia -syknelam, -I gdzie ty
sie chcesz schowac? Pod samym ich nosem?
-Nie ukrywam sie, tylko przydzielono mi akurat Londyn. Nie odpowiedzialas na moje
pytanie.
Tymczasem zdazylam nauczyc sie odchylac glowe w taki sposob, abym, patrzac na Archera,
nawet nie musnela jego twarzy. Tak czy siak, widzialam swoje odbicie w jego oczach,,,
-Przyjechalam z tata -odrzeklam, ignorujac ostry scisk zoladka.
Figlarnie zmarszczyl brwi i przez chwilke wygladal prawie jak Archer znany mi ze
wspomnien,
-Czyzby rodzinny zjazd demonow? -spytal.
Juz mialam na koncu jezyka, by opowiedziec mu o Redukcji, kiedy nagle rozleglo sie wolanie
goscia, z ktorym przed kilkoma minutami rozmawial po wlosku. Przymknal oczy, wzial
gleboki wdech i krzyknal cos w odpowiedzi Nastepnie siegnal do kieszeni
Nie sadzilam, ze to mozliwe, ale spielam sie jeszcze bard ziej.
-Wyluzuj -szepnal, wyciagajac zasniedziala zlota monete. -To Raphael. Jest nie tylko
jednym z najmlodszych wojownikow Oka, ale tez jednym z najglupszych. Pytal, czemu to
trwa tak dlugo, a ja odpowiedzialem, ze nim pozwole ci odejsc, musze jeszcze wymazac ci
mysli.
-Potrafisz? Usmiechnal sie.
-Skad, ale on o tym nie wie. Dlatego sie do nas nie zbliza. Boi sie zarazkow Prodigium powiedzial
to nonszalancko, ale z cieniem goryczy.
Bodaj tysiaczny raz pomyslalam, dlaczego, u licha, czarnoksieznik zostal czlonkiem UOcchio
di Dio, i pozalowalam, ze nie mam czasu, by go o to zapytac.
Wcisnal mi monete do reki.
-Zatrzymalas sie w Londynie?
-Nie, w Thorne Abbey. To...
-Znajde cie, bez obaw -odrzekl, zamykajac moje palce na monecie. -Tylko sie z nia nie
rozstawaj.
-Nie -zaprotestowalam, lapiac go za rekaw marynarki. -Archer, w Thorne jest Rada. Nie
mowiac o moim ojcu, ktory wydal na ciebie wyrok smierci.
-Musimy obgadac mase spraw, Mercer -stwierdzil, zerkajac w strone wylotu uliczki. Zaryzykuje.
Znowu pokrecilam glowa, ale juz sie odsunal.
-Trzymaj sie z dala od swiatla i uciekaj stad czym predzej -mruknal. -Aha, i odtad unikaj
klubow Prodigium, jasne? To nie jest towarzystwo dla ciebie.
-Co masz na mysli? -Juz nie zdazylam chwycic go za rekaw, bo szybkim krokiem oddalil sie
do wnetrza „U Shelley".
Zobaczylam Raphaela. Archer nie klamal. Byl mlody. Mlodziutki. Mial okolo czternastu lat.
Gdy przemykalam pod sciana, Archer klepal chlopca w ramie i mowil cos do niego
przyjaznym, wesolym glosem. Raphael potrzasal
glowa i caly czas spogladal w moim kierunku. Nagle tylne wyjscie klubu eksplodowalo
niebieskim swiatlem i obaj ruszyli w jego strone, umozliwiajac mi ucieczke z zaulka.
Nadal krecilo mi sie w glowie i drzaly mi kolana, gdy na rogu uliczki wykonywalam zwrot w
lewo. Oparlam sie reka o oslizly mur, probujac powstrzymac wymioty. Kompletnie
zdezorientowana, liczylam, ze Daisy i Nick rozsypali za soba okruchy demonicznego chleba,
ktore wskaza mi droge.
Kiedy jednak dotarlam na koniec przecznicy, zobaczylam, ze cala trojka czeka na mnie przed
jakims squatem z betonu. Daisy i Nick znow palili, a Jenna chodzila w te i we w te, z klami na
wierzchu i oczami nabieglymi krwia.
Na moj widok rozpromienila sie w jednej chwili, jak dziecko w wigilie, a nie wampir. Kiedy
do nich podeszlam, chwiejac sie na nogach, objela mnie i przytulila.
-Juz sie balam, ze cie zlapali -rzekla z czuloscia. Uscisnelam ja. W gardle mialam wielka
gule. Obiecalam
sobie, ze koncze z sekretami, ale nie moglam powiedziec Jennie o spotkaniu z Archerem.
Byla moja najlepsza przyjaciolka, jednak pewnych spraw nie pojelaby nawet ona.
-Wszystko przez te idiotyczne buty -zasmialam sie niepewnie. -Niezbyt sie nadaja do
biegow przelajowych.
Cofnela sie i pogladzila mnie po policzku. Jej oczy nie byly juz czerwone, ale szeroko
rozwarte i pelne lez.
-Tak mi przykro, Sophie -powiedziala. -Do glowy mi nie przyszlo, ze to miejsce stanowi dla
ciebie tak wielkie zagrozenie...
-No wlasnie -potwierdzila Daisy, stajac obok Jenny. -Naprawde, Sophie, nas nigdy cos
podobnego „U Shelley" nie spotkalo, wierz mi. Nie zabralibysmy cie tam, gdybysmy mieli
jakiekolwiek podejrzenia.
Nick tez zblizyl sie do mnie, autentycznie zatroskany.
-James zabilby nas, gdyby sie dowiedzial. Zamiast pomagac ci w oswajaniu sie z wlasnym
demonizmem, o malo nie wydalismy cie UOcchio di Dio.
Ich zal i poczucie winy byly totalnie szczere, a mnie po raz kolejny zebralo sie na wymioty.
-Nic sie nie stalo -machnelam reka. Tak jakby ataki lowcow demonow na kluby,
organizowane po to, by mnie zamordowac, zdarzaly sie co drugi dzien. -Naprawde nic mi nie
jest. Zbierajmy sie, dobra?
Daisy powiedziala, ze druga podroz juz nas tak nie zmeczy, ale najwyrazniej cos jej sie
pomieszalo albo byla klamczucha. Powrot okazal sie jeszcze gorszy, pewnie dlatego, ze
bylam wycienczona. Jednak dotarlismy do mlyna i choc czulam sie tak, jakby w czolowym
placie mojego mozgu zamieszkal karzelek z dlutem, jakos zdolalam dowlec sie do domu.
Wszyscy chyba juz spali, bo we frontowym holu panowala cisza i ciemnosc, tak ze sami
wpuscilismy sie do srodka. Po kolejnym odcinku szeptanego serialu zatytulowanego „Sorry"
Daisy i Nick poszli do swych pokoi, a Jen-na i ja do siebie.
Przystajac pod swoimi drzwiami, Jenna znow zaczela:
-Soph, jest mi tak bardzo...
-Jen, jesli jeszcze raz powiesz, ze jest ci przykro, walne cie w te rozowa glowke.
Usmiechnela sie niesmialo.
-Okej, okej. Ale jesli choc raz zaproponuje wypad do nocnego klubu Prodigium, masz mi dac
po nosie i to z calej sily.
-Zalatwione.
Do pokoju doszlam, slaniajac sie na nogach. Jak pijana zalozylam nocna koszule
wyczyscilam zeby. Mozg niczym przeskakujaca plyta odtwarzal chwile spedzone w zaulku z
Archerem. Pol roku temu w piwnicy w Hekate facet grozil mi nozem. A dzisiaj obronil mnie
przed horda UOcchio di Dio. Dlaczego?
Kladac sie do lozka, podnioslam z podlogi wymiete dzinsy i siegnelam do przedniej kieszeni.
Moneta byla jeszcze ciepla. Jej rewers wyblakl przez wieki tak bardzo, ze trudno bylo
wyczuc, czy przedstawia twarz kobiety, czy mezczyzny.
„Nie rozstawaj sie z nia -upomnial. -Znajde cie.
Powinnam byla ja wyrzucic. Powinnam byla odszukac wsrod tych setek pokoi pokoj taty i
powiedziec mu, co zaszlo. Powinnam byla zrobic cokolwiek, tylko nie chowac monety pod
poduszka.
ROZDZIAL 16
Na szczescie tej nocy nie snilo mi sie nic strasznego i spalam jak zabita prawie do dwunastej.
Spalabym pewnie jeszcze dluzej, gdyby nie uchylily sie drzwi do pokoju.
-Zostaw mnie, Jen -mruknelam w poduszke.
-Zrobilbym to, gdybym nia byl. -Uslyszalam niski glos, glos, ktory z cala pewnoscia nie
nalezal do Jenny.
Pamiec blyskawicznie przywolala zdarzenia minionego wieczoru i w polsnie ujrzalam
Archera, ktory mowil, ze nie wolno mi rozstawac sie z moneta, no i ze mnie znajdzie.
Przypomnialo mi sie tez, jak pozniej wsunelam monete pod poduszke.
Usiadlam na lozku z szybkoscia niemal ponaddzwiekowa, ale w drzwiach stal nie Archer,
tylko Cal. Gleboko westchnelam. Z ulga, bo rozczarowana nie bylam ani troche.
Oczywiscie, gdy juz ogarnelam mysla fakt, iz w mojej sypialni nie stoi Archer, tylko Cal dotarlo
do mnie, ze wlazl mi do pokoju.
-Hej -szepnelam z nadzieja, ze moje wlosy nie przypominaja rozgrzebanej kopy siana, choc
bylam na dziewiec dziesiat dziewiec procent pewna, ze tak wlasnie wygladaja. Niestety nie
miescily sie w zasiegu mojego wzroku. -Hej.
-Jestes... yyy... w moim pokoju.
-No tak.
-Czy to dozwolone?
-Pamietaj, ze jestesmy zareczeni -odparl z kamienna mina.
Zerkajac na niego, odgarnelam z twarzy wielki koltun. Czyzby pokpiwal sobie ze mnie?
Nigdy nie wiedzialam, czy mowi serio, czy zartuje.
-Chciales popatrzec, jak spie, albo cos takiego? Bo jezeli tak, to nici z zareczyn.
Jego usta wykrzywily sie w czyms na ksztalt usmiechu.
-Czy ty na wszystko masz takie bystre odpowiedzi?
-W miare mozliwosci: owszem. Wiec po co tu przyszedles?
-Zapytac, jak sie udal wczorajszy wieczor. Serce podjelo, bolesna dla mnie, probe
wydostania sie
spod zeber, a moneta, na ktorej nagle skupilam wszystkie mysli, prawdopodobnie wypalila
pod poduszka wielka dziure.
-Fajnie -odpowiedzialam, opierajac sie o zaglowek lozka. -Wiesz, cyganeria, te klimaty...
Szkoda, ze cie nie bylo.
-Taaa. -Cal przesunal reka po brodzie. -Dziwne... Twoj tato kazal mi obejrzec tylko kilka
roslin, ale... natychmiast po wyleczeniu jednej zajmowalem sie kolejna, bo po prostu wiedly
w oczach, jakby sie nagle wszystkie czyms pozarazaly. Musialem sleczec nad kazdym
krzaczkiem, a ogrod jest tak duzy, ze skonczylem robote dopiero przed dziesiata.
-Rzeczywiscie przedziwne -odparlam, choc w glowie zaczelo mi kielkowac pewne
podejrzenie. Najwyrazniej nie tylko ja uznalam, ze Cal niezbyt pasuje do „U Shelley" Dowiedzialas
sie czegos o Nicku i Daisy? Super. Akurat ta czesc mojej misji okazala sie
porazka.
-Prawie nic. Szczerze mowiac -dorzucilam -bylo dosyc dretwo.
Pomimo kilkumiesiecznej praktyki w tej dziedzinie, wciaz nie nauczylam sie przekonujaco
klamac, a Cal nie byl idiota. Przyjrzal mi sie bacznie i oznajmil:
-Twoj tato wrocil nad ranem. Podobno L'Occhio di Dio urzadzilo wczoraj oblawe na jakis
klub Prodigium w Londynie.
-Ojej -rzeklam slabo. -Paskudna sprawa, jak myslisz?
-Tak. -Nawet na chwile nie spuszczal ze mnie wzroku. -Dostali cynk, ze pojawila sie tam
corka szefa Rady z dwoma demonami i wampirzyca.
Krew odplynela mi z twarzy.
-Cholera. Wsciekl sie? Cal wzruszyl ramionami.
-To zbyt lagodne slowo. Ja zreszta tez nie jestem tym specjalnie zachwycony.
Zrzucilam z siebie koldre i wyskoczylam z lozka, sprawdzajac, czy koszulka zakrywa to, co
powinna.
-Cal, czeka mnie dzis rozmowa z rozezlonym ojcem, wiec prosze, badz tak dobry i nie
zachowuj sie jak urazony macho, okej?
Chwycil mnie za nadgarstek.
-Zachowuje sie normalnie. I nie ty mnie wkurzylas, tylko oni. Jak mogli cie tam zabrac?
Mial ciepla skore.
-Po prostu chcieli, zebym sie troche rozerwala. Mowili, ze Oka nigdy wczesniej tam nie
widziano.
Zacisnal mi palce na przegubie, tak ze prawie zabolalo.
-Wiec szukali ciebie.
-No, nie da sie ukryc.
Ktos cicho zastukal do drzwi. Gdy w progu stanela Lara Cal momentalnie puscil moja reke i
odskoczylismy ze dwa metry od siebie. Gdyby pani Casnoff nakryla go w moim pokoju w
Hekate, przy zamknietych drzwiach i ze mna w pizamie, to raczej nie obeszloby sie bez
lodowatych spojrzen, sciagnietych ust i wyrazen w stylu „mocno niestosowne".
Tymczasem Lara... sprawiala wrazenie ucieszonej. I nie bez satysfakcji powiedziala:
-Sophie, ojciec oczekuje cie w bibliotece. No trudno. Kiwnawszy glowa, odparlam:
-Dobrze. Musze tylko wziac prysznic i zaraz tam bede.
-Prosil tez, abys zalozyla cos innego niz dzinsy i tenisowki.
Wnerwilo mnie to, ale nie chcialam odgrywac sie na Larze.
-Mam odpowiednia sukienke.
-Doskonale. -Lara najwidoczniej nie zamierzala nas zostawic.
-A ja radzilbym ci ogarnac fryzure -rzekl Cal, ktoremu zaczerwienila sie lekko szyja. -Na
razie, Sophie.
Gdy on i Lara wyszli, oparlam glowe o okno i westchnelam. Fontanna skrzyla sie w sloncu i
poczulam leciutki zapach uwielbianej przez tate lawendy. Za dnia o wiele latwiej bylo
myslec, ze minionego wieczoru nic sie nie zdarzylo.
Po kapieli poczulam sie troche lepiej. Jasne, ze ojciec sie rozgniewa. I moze nawet bedzie
krzyczal. Jakos sobie z tym poradze, pomyslalam. Ale... przywiozlam tu tylko jedna sukienke
i w dodatku plazowa: biala w niebieskie kwiaty, na ramiaczkach. Byla calkiem ladna,
przydaloby mi sie jednak cos bardziej wyrafinowanego. Za pomoca magii zamienilam ja w
mala czarna bez rekawow. Dodajac jeszcze czarny zakiecik i sznur perel, uswiadomilam
sobie, ze znow korzystam z mocy.
Nie martw sie, powiedzialam sobie w mysli. Uzylas jej tak malo, ze szansa, iz przebierajac
sie, wyrzadzisz komus krzywde, jest znikoma.
Ale tez zaniepokoilo mnie, ze z taka latwoscia wracam do zwyczaju korzystania z magii. Po
chwili zmagan z wlosami zaplotlam je w skromny staromodny warkocz, wciaz jednak
prezentowaly sie niechlujnie. Nie umalowalam sie, stwierdziwszy, ze niewinny wyglad
udobrucha tate na tyle, ze nie da mi szlabanu na wieczorne wyjscia ani nie ostrzela mnie piekielnym
ogniem z oczu. Nie mialam pojecia, jak jeszcze moglby zachowac sie w tej sytuacji
rozgniewany ojciec demon...
Przed wyjsciem wyjelam zlota monete spod poduszki i rozejrzalam sie po pokoju. Nie
znajdujac miejsca, w ktorym moglabym ja dobrze schowac, predko wyczarowalam mala
kieszen na sukience i tam ja wsunelam.
Kiedy weszlam do biblioteki, tato stal przed jednym z wielkich okien, z dlonmi splecionymi
za plecami w klasycznej pozie „tak bardzo zawiodlem sie na wlasnym dziecku".
-Tato? Yyy... Lara powiedziala, ze chcesz mnie widziec. Odwrocil sie z surowa mina.
-Tak. Czy wczoraj dobrze sie bawilas z Daisy i Nickiem?
Sila powstrzymalam odruch dotkniecia monety spoczywajacej w kieszeni.
-Nie za bardzo.
Nie odpowiedzial. Patrzylismy sobie w oczy tak dlugo, az zaczelam sie nerwowo krecic.
-Posluchaj, jesli masz mnie ukarac, to wolalabym juz miec to z glowy.
Wciaz mi sie przygladal.
-Nie jestes ciekawa, jak ja spedzilem wieczor? Choc, precyzyjnie rzecz ujmujac, byl to nie
tyle wieczor, ile blady swit.
Jeknelam w duchu. Ten manewr nieraz stosowala pani Casnoff: najpierw mowila, ze wcale
sie nie gniewa, a nastepnie pomalu przechodzila do wyliczania zachowan, ktorymi
przysporzylam jej klopotu. Pewnie uczyli tego w luksusowych szkolach dla poslusznego Prodigium.
-Jestem.
-Otoz spedzilem ten czas, rozmawiajac przez telefon. Wiesz, z kim?
-Z platna jasnowidzka? Tato zazgrzytal zebami.
-Zeby tylko. Nie! Musialem zapewniac wplywowe czarownice, czarnoksieznikow,
zmiennoksztaltnych i elfy, dokladnie trzydziesci osob, ze moja corka, dodajmy: przyszla
przewodniczaca Rady, nie zranila kilkunastu niewinnych czlonkow Prodigium, podejmujac
probe ucieczki z nocnego klubu w czasie oblawy zorganizowanej tam przez UOcchio di Dio.
-Nikomu nie zrobilam krzywdy! -zawolalam. I zaraz przypomnialo mi sie, jak upadali na
ziemie, wykrzywieni z bolu. -A w kazdym razie nie celowo -dorzucilam.
Tato zwiesil glowe i scisnal palcami nasade nosa.
-Sophio... Do licha ciezkiego!
-Przykro mi -rzeklam zbolalym glosem. -Naprawde. Probowalam im pomoc. Zwalilam z
nog gromade Oka, ktora ich gonila.
-Nie -podniosl glowe. -Nie, to moja wina. Powinienem byl zajac sie tym natychmiast po
twoim przyjezdzie.
-Czym?
-Chodz. Musimy cos zalatwic. -Wyciagnal reke w taki sposob, jakbym miala opuscic
biblioteke pierwsza, ale nie moglam sie ruszyc. Bylam totalnie zbita z tropu. Mama wyrazala
zlosc na mnie krzykami i szybko sie godzilysmy Przelknelam sline.
-Bez wzgledu na to, gdzie idziemy, chce, zeby poszla z nami Jenna. -Uznalam, ze lepiej nie
pakowac sie w nowe klopoty w pojedynke.
Ale tato usmiechnal sie figlarnie i odpowiedzial:
-O ile wiem, panna Talbot juz ma towarzystwo.
-O czym ty mowisz?
-Podczas pobytu w Savannah w zeszlym roku Jenna nawiazala bliska znajomosc z Victoria
Stanford. Tak sie szczesliwie zlozylo, ze Rada udzielila teraz pannie Stanford kilkutygodniowego
urlopu. Pomyslalem wiec, ze moze zechce spedzic troche czasu z Jenna.
-Przywiozles tu Vix?
Ojciec odwrocil sie do okna i przytaknal, patrzac na cos w dali.
-Przyleciala pozno w nocy.
Podeszlam do niego. Po trawniku przechadzaly sie pod reke Jen i przepiekna dziewczyna o
bardzo bladej cerze. Niemal dotykaly sie glowami. Vix wygladala na szesnascie lat,
stwierdzilam jednak, ze skoro pracuje w Radzie, to na pewno jest o wieeele starsza. No coz,
bycie wampirzyca ma swoje dobre strony... Jenna smiala sie. Poczulam ucisk w krtani. Z
radosci, ze promienieje, z zazdrosci, ze musze sie nia dzielic, jak rowniez z dzikiej furii.
Przypomnial mi sie wyraz twarzy taty pierwszego dnia w Thorne Abbey, gdy Jenna ruszyla
mi z odsiecza. Powiedzial wowczas, ze pani Casnoff nazwala nas...
Niepokonanym zespolem.
-Swietnie to rozegrales -mruknelam.
Sadzilam, ze zaprzeczy ale odparl:
-I mnie sie tak wydaje. A teraz juz chodzmy.
Jeszcze raz obrzucilam je wzrokiem, liczac, ze Jenna zauwazy mnie i pomacha reka, ale
nawet nie uniosla glowy.
ROZDZIAL 17
Myslalam, ze juz jako tako orientuje sie w rozkladzie Thorne Abbey, ale po przejsciu z tata
olbrzymiego korytarza, waskiego holu i potem jeszcze schodow znowu pomieszaly mi sie
kierunki.
Ojciec zatrzymal sie w czesci domu, z ktorej nikt nie korzystal chyba od czasow Alice. Meble
byly przykryte ciezkimi pokrowcami, a portrety na scianach zaslaniala gruba warstwa kurzu i
brudu. Stanelismy przed debowymi drzwiami. Kiedy tato je otwieral, mialam wrazenie, ze
wyskoczy zza nich czyjas oblakana, zamknieta przed swiatem zona.
Ale zajrzawszy do ciemnego wnetrza, zobaczylam tylko... siebie. Zmultiplikowana.
Na scianach, od podlogi po sufit, wisialy najrozniejsze lustra. Olbrzymie w zdobnych ramach,
ze trzy razy ciezsze ode mnie; niewielkie okragle, w ktorych odbijalam sie tylko czesciowo;
wiekowe, pogiete i poplamione do tego stopnia, ze nie bylo w nich prawie nic widac.
Tato podszedl do okien, by rozsunac szare aksamitne kotary, lecz gdy za nie szarpnal,
zmurszale, rozpadly sie na kawalki.
-No coz -rzekl, patrzac na rumowisko. -Tak czy inaczej, to moj dom. -Podniosl oczy na
mnie. -Na pewno sie zastanawiasz, po co cie tutaj przyprowadzilem.
Przeszlam na srodek sali, klapiac rzemykowymi sandalami o marmurowa posadzke.
-Mysle, ze wiaze sie to z moja kara -odrzeklam. -Chcesz, zebym wyczyscila te wszystkie
lustra, czy moze mam sie w nich przegladac tak dlugo, az zrozumiem swoja wine?
Ku mojemu zaskoczeniu tato usmiechnal sie leciutko.
-Nie, nie bedzie to tak niedorzeczne. Chcialbym, abys rozbila jedno z luster.
-Slucham?
Oparl sie o parapet pozbawionego zaslon okna, krzyzujac rece na piersi.
-Rozbij lustro, Sophie.
-Czym? Moze glowa? Bo jesli tak, to wiedz, ze mama jest przeciwna stosowaniu kar
cielesnych.
-Magia.
Ogarniajac wzrokiem nieskonczona ilosc luster, mruknelam:
-W takim razie wolalabym glowa. -Gdy tato nie zareagowal, westchnelam i spojrzalam mu
w twarz. -Okej, niech ci bedzie. Ktore?
Wzruszyl ramionami.
-To bez znaczenia. Sama wybierz.
-Przyjrzalam sie scianie luster. Wieksze stanowilo wprawdzie latwy cel, tylko ze eksplodujac,
rozlecialoby sie po sali i dotkliwie nas poranilo. Postanowilam wybrac trudniejsze do
trafienia, w nadziei, ze unikne zadrapan skory i bolu.
Wycelowalam w lustro tuz na lewo od taty. Bylo mniej wiecej wielkosci mojej dloni i
skupilam na nim wszystkie sily.
Trrrach!
Odglos byl niemal ogluszajacy, bo rownoczesnie wybuchly wszystkie lustra, rozpylajac w
powietrzu mgle szklanych odlamkow. Z krzykiem podnioslam rece, ale rozmigotane szklo
nawet mnie nie musnelo. Srebrzyste drobinki zawisly kilka cali od mojej twarzy na chwile, w
ktorej w pomniejszeniu zobaczylam tysiace swoich rozwartych, przerazonych oczu, i... wolno
skierowaly sie z powrotem do ram. Rozlegl sie dzwiek, jakby prysnela gigantyczna banka
mydlana, i nagle lustra wrocily do pierwotnego ksztaltu.
Zdumiona obrocilam sie w miejscu. Tato nadal stal przy oknie, ale teraz z wyciagnietymi
przed siebie ramionami, a jego twarz lsnila od kropli potu. Opuszczajac rece, oslabiony,
wzial gleboki wdech.
-Nie gniewaj sie! -zawolalam. -Przeciez wiesz, ze w ogole mi to nie wychodzi. Ilekroc
probuje uzyc czarow, wszystko jakos tak strasznie sie rozrasta, eksploduje, no i ...
Tato w zadumie potarl czolo.
-Nie, Sophie, wszystko jest w porzadku. Zrobilas to, czego oczekiwalem.
-Spodziewales sie, ze popelnie lustrobojstwo? Rozesmial sie z trudem zadyszany.
-Nie, mialem nadzieje, ze pokazesz mi cala swoja sile. -Jego oczy promienialy radoscia i...
moze nawet duma. -Przekroczylas moje najsmielsze oczekiwania.
-Ojej, tak sie ciesze, ze zaimponowalam ci zdolnoscia robienia balaganu, tato.
-Ten sarkazm...
-Wiem, wiem. Nie przystoi mlodej damie.
Ale ojciec usmiechnal sie i nagle odmlodnial. W tej chwili jego mina i gesty kojarzyly mi sie
troche mniej z facetami, ktorzy prasuja krawaty.
-Szczerze mowiac, odziedziczylas to chyba po mnie. Bo Grace wprost nie cierpi
sarkastycznych uwag.
-Pewnie -odparlam bez namyslu. -Prawie cala siodma klase przesiedzialam przez to w domu.
Prychnal.
-Pamietam, jak kiedys w Szkocji zostawila mnie na poboczu w odwecie za nieszkodliwy
zarcik na temat jej umiejetnosci poslugiwania sie mapa.
-Serio?
-Mhm. Musialem maszerowac prawie piec kilometrow, zanim sie zatrzymala i pozwolila mi
wsiasc do samochodu.
-Kurcze, z tej mojej mamy jest niezla aparatka.
Przez chwile patrzylismy na siebie usmiechnieci. Tato kaszlnal i spojrzal w inna strone.
-Twoje moce robia ogromne wrazenie, natomiast nie da sie ukryc, ze brak ci opanowania. Odszedl
od okna. -Zaklec nauczylas sie od Alice. -Nie bylo to pytanie.
-One tez mi nie wychodzily -odparlam, odwracajac glowe. -I nigdy nie nadazalam za Elodie.
Przyjrzal mi sie uwaznie i powiedzial:
-Cal twierdzi, ze posluzylas sie zakleciem teleportujacym, by zblizyc sie do Alice i ja zabic.
-Cal ma niewyparzona gebe -odmruknelam.
-No wiec...?
-Tak -odrzeklam -ale przesunelam sie zaledwie o poltora metra. Naprawde nie ma sie czym
chwalic. Elodie uczyla sie o wiele szybciej niz ja.
-Ale Elodie byla czarownica -odparl tato. -Koncentrowanie mocy z pewnoscia nie sprawialo
jej tak wiele trudu.
-Jak to?
-Jej moce maja sie do twoich tak jak pistolet na wode do gejzeru. Twoja magia jest znacznie
wieksza, tyle ze... by tak to nazwac, nieco ociezala. A jesli wezmiemy jeszcze pod uwage
przykrosci, jakich przysporzyl ci pobyt w Hekate Hall, to nic dziwnego, ze gdy stosujesz
zaklecie, jak sama to okreslilas, wszystko eksploduje. Pokrecilam glowa.
-Moje zaklecia byly marne, zanim jeszcze trafilam do Hex Hall. Przypomnij sobie
nauczycielke, ktora stracila pamiec. Albo katastrofe na balu szkolnym.
-Otoz wlasnie: potezna sila i niezdolnosc panowania nad nia. A im bardziej cie to deprymuje
i przeraza, tym trudniej jest ci korzystac z mocy, rozumiesz? -Podszedl i ujal mnie za rece.
Tak jak w przypadku Nicka i Daisy, poczulam w jego zylach przetaczajace sie strumienie
mocy. -Tez sie z tym zmagalem, Sophie, przez dlugie lata.
-Naprawde? -Zabrzmialo to tylko odrobine glosniej od szeptu.
Pokiwal glowa,
-Bylem niewiele starszy od ciebie, kiedy moja matka... -Urwal, odruchowo zaciskajac palce
na moich. -Po smierci ojca -ciagnal -pragnalem wytargac z siebie moce golymi rekami... Jak
ty, postanowilem zaprzestac magii. Napawala mnie wprost niewyobrazalnym strachem.
-Wlasciwie nigdy tak naprawde nie myslalam o twoim zyciu. -Zaczelam sobie wyobrazac,
jak czulabym sie, gdyby Alice nie zabila Elodie, tylko tato mame, ale wizja byla tak bolesna,
ze nie potrafilam objac jej rozumem. -A co wplynelo na zmiane twojego podejscia do mocy?
Ojciec westchnal i usmiechnal sie melancholijnie.
-To dluga historia. Najwazniejsze, ze w koncu nauczylem sie panowac nad nimi i to z wielka
precyzja. Popatrz.
Uniosl smukla dlon i wycelowal w najmniejsze lustro w sali, wysoki na trzy cale skrawek
szkla, ktory zauwazylam dopiero w tym momencie.
-Peknij -nakazal cicho.
Zadrzalam, ale na lusterku pojawila sie jedynie cieniutenka rysa.
-Okej -powiedzialam wolno. -Faktycznie, zero eksplozji. Jak ci sie to udalo?
Opuszczajac reke, odwrocil sie do mnie.
-Poprzez polaczenie wielu rzeczy. Skupienia, glebokich oddechow...
-Demoniczna joga? -podsunelam. Zachichotal.
-Niezupelnie. Najprosciej mowiac: ty, ja, Daisy i Nick, Alice, moja matka... posiadamy moc
bogow, ale cialo, dusze i umysl mamy ludzkie. Obie te czastki naszego istnienia musza
wspoldzialac, bo w przeciwnym razie magia staje sie zbyt wielka.
-I wpadamy w obled. Jak Alice. Przytaknal.
-Mniej lub bardziej. A teraz sprobuj jeszcze raz zbic lustro, bardziej jednak niz na
demonicznej koncentrujac sie na ludzkiej czastce siebie.
-Ale... w jaki sposob?
Tato zdjal okulary i zaczal czyscic je chusteczka do nosa.
-Istnieje kilka metod. Mozesz przywolac wspomnienie z okresu, gdy nie mialas mocy. Lub
skupic sie na chwilach, w ktorych odczuwalas emocje tak silne jak zazdrosc, lek czy milosc...
-A ty o czym wtedy myslisz? Zakladajac okulary na nos, odpowiedzial:
-O twojej mamie.
-Aha.
Skoro jemu to pomaga, powinno pomoc tez mnie -z ta mysla wybralam kolejne lustro,
sredniej wielkosci i w ramie ozdobionej zloconymi amorkami. Poczulam przyplyw
mocy pod stopami, ale zamiast grzmotnac nia wsciekle jak zazwyczaj, wzielam gleboki
wdech i wyobrazilam sobie twarz mamy. Bylo to wspomnienie sprzed roku, sprzed naszych
problemow w Vermont. Szukalysmy dla mnie balowej sukienki i mama usmiechala sie
rozpromieniona.
Niemal natychmiast serce zwolnilo rytm i magia wzniosla sie... stopniowo. Kiedy wreszcie
dotarla do koniuszkow palcow, skoncentrowalam sie na lustrze, caly czas zachowujac w
mysli obraz mamy
-Stlucz sie.
Lustro roztrzaskalo sie, a wraz z nim dwa po bokach, zasypujac posadzke drobnymi
odlamkami szkla. Tylko trzy, nie wszystkie, jak poprzednio. I ani sladu eksplozji.
-Ja cie krece! -wyszeptalam.
Na twarzy rozlal mi sie glupkowaty usmiech i pierwszy raz od miesiecy poczulam upojenie
magia.
-Znacznie lepiej -rzekl tato i lekko machnal reka. W ciagu kilku sekund lustra wrocily do
poprzedniego stanu. -Rzecz jasna, im czesciej bedziesz cwiczyc, tym lepsze beda wyniki. A
w koncu osiagniesz taka wprawe, ze watpie, abys mogla kogokolwiek skrzywdzic.
Euforia przeszla w jakies nerwowe roztrzepotanie.
-Chcesz powiedziec, ze jesli opanuje to magiczne tai--chi, nie stane sie... no, wiesz, druga
Alice?
-Tak, ograniczy to te ewentualnosc w bardzo znacznym stopniu. Jak juz wspominalem,
usuniecie mocy stanowi dla ciebie tylko jedna z wielu alternatyw.
Nie wiedzac, jak zareagowac, kiwnelam glowa i wytarlam spocone nagle dlonie o sukienke.
Cwiczenie glebokich oddechow i wyobrazanie sobie ukochanych ludzi wyglada sto razy
lepiej od wycinanych na skorze magicznych znakow, pomyslalam. Ale cos mi sie nie wydaje,
ze to taka latwizna.
-Naturalnie wybor nalezy do ciebie i nie musisz podejmowac go juz teraz -rzeki tato. -
Jednak... obiecaj mi, ze przynajmniej sie nad tym zastanowisz.
-Tak. -Zabrzmialo to jak pisk, wiec odchrzaknawszy; powtorzylam: -Tak, badz spokojny.
Sadzilam, ze tato, jak zwykle, odpowie dziarskim tonem cos w stylu: „Doskonale. A zatem
niecierpliwie oczekuje twojego werdyktu w tej istotnej kwestii" Tymczasem spojrzal na mnie
i z wyrazna ulga odparl:
-Dobrze.
Myslac, ze jest juz po sprawie, ruszylam do drzwi, ale zatrzymal mnie na progu.
-Jeszcze nie skonczylismy -rzucil. Zamrugalam powiekami.
-Jesli bardzo chcesz, to moge sprobowac rozbic jeszcze kilka luster, tato, ale chyba nie dam
rady. Wczoraj i dzis klebilo sie wokol mnie tyle magii, ze...
Pokrecil glowa.
-Nie o to chodzi. Mamy jeszcze do omowienia pewna sprawe.
Nie uruchamiajac nowo nabytych zdolnosci paranormalnych, wyczulam, ze zapowiada sie cos
zlego. -Jaka?
Tato zaczerpnal gleboki oddech i zalozyl rece na piersi.
-Opowiedz mi o Archerze Crossie.
ROZDZIAL 18
Mimo ze ostatecznie nie wsunelam reki do kieszeni, moneta i tak zdawala sie wypalac w niej
dziure. Myslalam goraczkowo. Skad tato moze wiedziec, ze wczoraj byl tu Archer? Czy wie,
ze dostalam od niego monete? Archer powiedzial, ze odszuka mnie za jej pomoca. Czyzby
ojciec chcial sie nia posluzyc, by go tutaj zwabic?
Gdy jednak bylam ledwie o wlos od zalamania nerwowego, tato powiedzial:
-Wiem, ze jest ci niezrecznie rozmawiac na ten temat, ale musze dowiedziec sie jak najwiecej
o wydarzeniach minionego semestru.
-Aha -wyszeptalam z nadzieja, ze nie zabrzmi to jak westchnienie ulgi. -Juz ci mowilam:
pani Casnoff kazala mi napisac oswiadczenie do Rady. Znajdziesz w nim szczegolowy opis
wszystkiego, co sie zdarzylo.
-Czytalem. Ale, podobnie jak reszta czlonkow Rady, nie wierze, ze zawiera cala prawde.
Zamiast planowanego okrzyku oburzenia, z mojego gardla wydobylo sie bekniecie owcy.
Pewnie dlatego, ze tato mial racje: w tym calym kretynskim oswiadczeniu nawet nie otarlam
sie o prawde.
-Twoj zwiazek z Archerem Crossem..,
-W zyciu nie bylismy zwiazani -parsknelam ze zloscia.
-Nie przerywaj! -Tato warknal tak groznie, ze zamknelam usta ze slyszalnym trzaskiem.
Znizywszy glos, ciagnal: -Widzieliscie sie wczoraj w „U Shelley"?
Przez ulamek sekundy myslalam, czy by nie sklamac. Ale z jego spojrzenia
wywnioskowalam, ze juz zna odpowiedz. W tej sytuacji klamstwo pograzyloby mnie jeszcze
bardziej.
-Tylko chwile -odparlam goraczkowo, tak jakby tempo mialo tutaj cos uproscic. -Ale wiesz,
obronil mnie przed cala zgraja L'Occhio di Dio. Mogl wydac mnie w ich rece albo
zamordowac, a jednak tego nie zrobil. Zreszta jego przynaleznosc do Oka wydaje sie troche
dziwna, bo nadal korzysta z magii...
Tato mocno chwycil mnie za ramiona. Nie wpil sie w nie palcami ani tez mna nie potrzasnal,
ale na widok jego miny slowa uwiezly mi w krtani.
-Kategorycznie zabraniam ci spotykac sie z Archerem Crossem. I jako twoj ojciec, i jako szef
Rady. Odtad pod zadnym pozorem nie wolno ci sie z nim kontaktowac. To nakaz, pamietaj.
Jasne. Jednak slyszac to, poczulam niemal fizyczny bol.
-No tak -odpowiedzialam ze spuszczonym wzrokiem. -Ja jestem demonem, on nalezy do
L'Occhio. Wyobraz sobie, jak wygladalyby rodzinne swieta, gdybysmy zostali para.
Fruwajace wkolo magia i sztylety, przewrocona choinka, no i...
Zart nie rozbawil taty, ale nie mialam mu tego za zle. Wyrzucalam z siebie zdania niemal z
predkoscia swiatla, pewnie wiec czesc dowcipu nie byla zbyt czytelna.
-To jednak nie wszystko. -Puscil mnie i cofnal sie o krok. Westchnal. -Sophie, Archer Cross
stanowi prawdopodobnie najwieksze zagrozenie, z jakim kiedykolwiek zetknelo sie
Prodigium.
Spojrzalam na niego.
-Okej, wiem, ze Oko budzi wielka groze, tato, ale wczoraj widzialam ich w akcji. Wcale nie
sa tacy straszni, a Archer jest jednym z najmlodszych.
-Zgoda, niemniej to takze czarnoksieznik. Dawniej, aby nas dopasc, Oko wykorzystywalo
element zaskoczenia, nie wspominajac juz o tym, ze przewyzszalo nas liczebnie. Zreszta
wczoraj przekonalas sie na wlasnej skorze, jak sprawnie potrafia dzialac. A gdyby posiedli
rowniez umiejetnosci magiczne... zapewne stracilibysmy nasz jedyny atut. Fakt, ze LOcchio
di Dio zwerbowalo jednego z Prodigium, jest dla nas w najwyzszym stopniu zatrwazajacy.
Dlatego nalezy schwytac Archera Crossa i rozprawic sie z nim, Sophie.
-Po prostu go usmiercic -rzeklam beznamietnie.
-Jesli tak postanowi Rada.
Podeszlam do najblizszego, zdeformowanego ze starosci okna, ktore w duzym
znieksztalceniu ukazalo mi nieznany ogrod. I tak nie dorownywal on uroda innym. Fontanny
zarosly mchem, a jedna z kamiennych lawek pekla na dwoje. Tato stanal tuz za mna.
Zobaczylam w szybie, jak unosi rece nad moimi ramionami, a potem wolno je opuszcza.
-Sophie, wiem, ze jest to nielatwe do ogarniecia mysla, jednak nastaly dla nas wszystkich
bardzo niebezpieczne czasy. Kiedy tu przybylismy, spytalas, dlaczego Rada miesci sie w
Thorne Abbey, a nie w Londynie.
-Lara powiedziala, ze zaszly pewne „nieprzewidziane okolicznosci" -odparlam, nie
odwracajac glowy.
Nasze spojrzenia spotkaly sie w rozmazanym odbiciu.
-Owszem. Dwa miesiace temu UOcchio di Dio doszczetnie spalilo kwatere glowna Rady.
-Cooo? -Teraz musialam sie odwrocic.
-Dlatego tez w Thorne jest zaledwie piecioro czlonkow Rady. Pozostalych siedem osob
zginelo w czasie napasci.
Mimo ze nie znalam nikogo z zabitych, odebralam jego slowa jak cios w zoladek. Z trudem
zdolalam wydusic:
-A czemu ta wiadomosc nie dotarla do Hekate?
Tato oddalil sie w strone jednego ze zloconych, obitych aksamitem krzeselek pod sciana i
opadl na nie, jakby zabraklo mu sil.
-Poniewaz -ciezko westchnal -robimy co w naszej mocy, aby zachowac ja w sekrecie.
Gdyby rzecz sie wydala, z cala pewnoscia doszloby do paniki, a na to nie mozemy sobie teraz
pozwolic.
Popatrzyl na mnie.
-Czy moge byc z toba bolesnie szczery, Sophie?
-Co za mila odmiana... -zaczelam, ale widzac jego zwieszone ramiona i strach na pobladlej
twarzy, wzielam gleboki wdech i przytaknelam: -Prosze.
-Przypominasz sobie wojne, o ktorej rozmawialismy wczoraj? Miedzy Okiem a Prodigium...?
Wyglada na to, ze wkrotce czeka nas kolejna, tyle ze potencjalnie znacznie powazniejsza.
Oko nie napadlo na siedzibe Rady samodzielnie. Pomagaly mu Siostrzyce Brannick. Przerwal,
przygladajac mi sie bacznie. -Wiesz cos o Siostrzycach Brannick?
-Irlandki, rudowlose. -Przywolalam w pamieci wizerunek Siostrzyc z wykladu pani Casnoff
pod tytulem „Ci, ktorzy chca nas wszystkich wymordowac", jak rowniez jej stwierdzenie, ze
gdyby sprzymierzyly sie one z Okiem, mielibysmy przechlapane. -Sa troche jak biale
wiedzmy, prawda? -spytalam tate.
-Tak, wywodza sie od jednej z nich. W zasadzie wiekszosc nie posiada juz mocy. Zdrowieja
predzej niz zwykli ludzie, a niektore wykazuja jeszcze pewne zdolnosci magiczne, jak
umiarkowana telekineza, prekognicja i tym podobne. Ich liczba maleje z kazdym rokiem, ale
maja nowa przywodczynie, Aislinn Brannick. Podobno jest o wiele ambitniejsza od swych
poprzedniczek, a takze przychylna dzialalnosci Oka.
Magiczny rausz przeszedl mi zupelnie. Oparlam sie o parapet okna.
-Jak to? Co spowodowalo, ze sie sprzymierzyli i koniecznie chca nas pozabijac?
-Nick i Daisy -odparl stanowczo. -Siostrzyce Brannick i Oko rozwscieczyla wiesc, ze po raz
pierwszy od szescdziesieciu lat ktos zaczal przyzywac demony. Ale, rzecz jasna, wiekszosc
Prodigium rownie ubolewa nad tym, ze jeden z nas wstapil w szeregi L'Occhio di Dio. Cala
sytuacja jest... No coz, obawiam sie, ze napieta to zbyt slabe okreslenie. Zapalna,
powiedzialbym raczej. -Podniosl sie z krzesla i znow stanal naprzeciw mnie. -Sophie, czy
teraz juz rozumiesz, dlaczego zrobie wszystko, by zniechecic cie do Redukcji?
Super. Tato przypomnial mi jeszcze o spoczywajacej na moich barkach odpowiedzialnosci,
jaka wiaze sie z wielka moca itepe.
-Pewnie -odparlam, starajac sie ukryc gorycz w glosie. -To zupelnie tak jak z Alice.
Demony stanowia bron wrecz nie do pokonania, wiec jesli wybuchnie wojna, na pewno mnie
wykorzystacie, prawda?
Tato spojrzal na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Unikajac jego wzroku, przygryzlam
policzek.
-Nie -odpowiedzial w koncu. -Mylisz sie, Sophie. -Pogladzil mnie po ramieniu i znow
popatrzylam mu w oczy. -Nigdy nie uzylbym ciebie jako broni. Powinnas zachowac moce,
aby zapewnic sobie bezpieczenstwo. Mysl, ze mogla bys byc calkowicie bezbronna wobec
Oka i Siostrzyc Brannick... -Glos zadrzal mu przy ostatnim slowie. -Napawa mnie... odchrzaknal
-zgroza.
Zamrugalam oczami, bo nagle zapiekly mnie bolesnie.
-No ale gdybym poddala sie rytualowi, to chyba przestaliby sie mna interesowac...? -Nie
chcialam, zeby zabrzmialo to jak blaganie.
Tato pokrecil glowa.
-Dla nich byloby nieistotne, czy masz moce, czy tez ich nie masz. Wciaz bedziesz moja
corka. Dzieki magii przynajmniej mozesz sie bronic.
Rece trzesly mi sie tak bardzo, ze wsunelam je do kieszeni Musnawszy palcami monete,
podskoczylam, jakby mnie oparzyla. Tato chyba to spostrzegl, wiec na wszelki wypadek
zapytalam predko:
-Nie mogles powiedziec mi tego na samym poczatku? Nasze oczy spotkaly sie.
-Dlaczego nie powiedzialas mi prawdy o sobie i Archerze?
-Przyjaznilismy sie i tyle -odrzeklam. -Ile jeszcze razy mam ci to powtarzac?
Nie zareagowal, wiec wznioslam oczy do nieba.
-Okej, polubilam go. Nawet sie w nim zadurzylam i... -Nie bylam pewna, czy policzki
spasowialy mi ze wstydu, czy ze zlosci. -I raz sie calowalismy. Ale tylko raz, bo po kilku
sekundach okazalo sie, ze nalezy do Oka.
Tato pokiwal glowa.
-Rozumiem, ze to wszystko i nie ma tu drugiego dna. Zapragnelam rzucic sie w wielka
otchlan i najlepiej zginac, ale niestety w posadzce nie bylo nawet dziury.
-Tak, to wszystko.
-Niewiele, ale tez cos wnosi -powiedzial tato, przeczesujac wlosy reka. -Prosze, abys w
dogodnej chwili uzupelnila swoje oswiadczenie o te informacje.
Zapadlo dlugie milczenie. W koncu, wycierajac spocone dlonie o sukienke, zapytalam:
-Czy dzieje sie jeszcze cos strasznego, o czym powinnam wiedziec?
Tato zasmial sie machinalnie, prowadzac mnie do drzwi.
-Wszelkie biezace okropienstwa mamy juz omowione. Raptem przyszlo mi do glowy kolejne
pytanie.
-A co z Nickiem i Daisy, tato? Mnie wprawdzie nie chcesz uzywac jako broni, ale...
-Nigdy -odparl cicho, ale niezlomnym tonem. -To, co ich spotkalo, jest przestepstwem i
ktokolwiek to zrobil, ponosi odpowiedzialnosc za potworna sytuacje, w ktorej sie znajdujemy.
Dlatego tak istotne bedzie wykrycie, kto ich zmienil.
Przystanelismy na polpietrze.
-Co masz na mysli?
-Procz wiadomej ceremonii istnieje jeszcze jeden sposob na pozbawienie demona mocy.
Istota, ktora pierwotnie dokonala rytualu, moze go cofnac. Naturalnie my juz nie mozemy na
to liczyc, bo jestesmy demonami w trzecim i czwartym pokoleniu, a nasz tworca od dawna
nie zyje. Ale w przypadku Nicka i Daisy nadal jest to mozliwe.
Przypomnialo mi sie, jak wczoraj wieczorem oboje, tak osamotnieni, mowili o magii, ktora
rozsadza im glowy.
-Chca tego...
-Wiem -odpowiedzial. -I licze tez, ze czyniac to... Coz, nawet jesli nie uspokoimy Oka, to
przynajmniej nieco je oslabimy.
Przyjrzalam sie ojcu. Tak naprawde. Ubranie mial chyba o rozmiar za duze, a wokol ust
glebokie bruzdy jak nawiasy.
Byl niewatpliwie przystojny, ale sprawial wrazenie wprost nieludzko wyczerpanego.
-Posluchaj -zmienilam temat. -Tylko sie za bardzo nie ciesz. Moze... moze
powtorzylibysmy jutro te cala demoniczna joge.
Gdzies w domu zaczelo bic kilka zegarow rownoczesnie. Dopiero po trzecim kurancie tato
odparl:
-Chetnie.
Zeszlismy na dol bez slowa. Po ustaleniu, ze spotkamy sie na kolacji, ojciec skierowal sie do
swojego gabinetu, a ja poszlam do pokoju, zeby sprawdzic e-maila.
Pani Casnoff odpisala, ale bardzo zwiezle:
Dziekuje za informacje.
Oparlam sie na krzesle, zakladajac skrzyzowane rece za glowe. Najwyrazniej nie przejela sie
tym zbytnio. Ale tez stwierdzilam, ze w sumie to dobrze. Zwlaszcza ze do szczescia
brakowalo mi jeszcze tylko placzacego sie wokol ducha Elodie. I tak mialam juz dosc atrakcji.
Wyjelam z kieszeni ciezka zlota monete. Przyjrzawszy sie jej dokladnie, wlozylam ja do
szuflady stolika.
ROZDZIAL 19
Po poludniu wyszlam, by rozejrzec sie za Jenna. Nietrudno bylo ja odszukac: do tej pory
siedziala z Vix w ogrodzie. Kiedy je spostrzeglam, zaslaniajac oczy przed razacym sloncem,
czulily sie na skraju fontanny jak papuzki nierozlaczki i kiwaly nogami w wodzie. Sielanka,
pomyslalam, brakuje tylko unoszacych sie nad ich glowami pulsujacych czerwonych
serduszek.
-Hej! -zawolalam, machajac reka slabo jak nigdy. Jenna odwrocila sie do mnie.
-No wreszcie! -wykrzyknela, zarumieniona, z rozognionym wzrokiem. -Gdzie ty sie od rana
podziewalas?
Zrzucilam sandaly i usiadlam obok niej. Woda w fontannie byla tak zimna, ze az sie
wzdrygnelam.
-Prawie caly czas gadalam z tata. Wiesz, tworzenie wiezi pomiedzy ojcem a corka.
-Twoj ojciec jest cudowny. -Vix wychylila sie zza plecow Jenny.
Miala niski glos i jak Jenna leciutki poludniowy akcent. Byla tez porazajaco piekna, nic wiec
dziwnego, ze jej wielkie
zielone oczy i jedwabiste brazowe wlosy totalnie oczarowaly moja przyjaciolke.
-W tej chwili to moj najulubienszy czlowiek na swiecie -oswiadczyla Jenna, sciskajac
Victorie za reke. -Sprowadzil tu Vix, no powiedz, czy nie jest fajny! -zwrocila sie do mnie.
-Przefajny -odmruknelam.
Ciekawe, czy przyszlo jej na mysl, ze sprowadzil Vix, zeby ja czyms zajac. Sadzac po jej
rozanielonym spojrzeniu, stwierdzilam, ze chyba nie.
-Super, ze sie w koncu poznalysmy -powiedzialam do Vix. -Jenna ciagle mi o tobie
opowiada.
-A mnie opowiada o tobie -rozesmiala sie dziewczyna. -Oczywiscie twoj tato tez mowil o
tobie w nieskonczonosc, wiec dzieki nim czuje sie tak, jakbym cie bardzo dobrze znala.
Nie do wiary! Najpierw Cal, potem Lara i inni czlonkowie Rady, a teraz jeszcze Vix. Czyzby
ojciec zalozyl bloga pod nazwa „Moja corka Sophie. Dlaczego warto ja popierac i moze
nawet wejsc z nia w zwiazek malzenski"?
-Co robilas z tata? -spytala Jenna. Zawahalam sie, ale Vix wyjela nogi z wody i wspierajac
sie rekami na krawedzi fontanny, odwrocila glowe w druga strone.
-Pojde sie rozpakowac -powiedziala. -Z podniecenia na widok Jenny zupelnie zapomnialam
o walizce. -Usmiechnela sie, pokazujac doleczki w rozowych policzkach. Zauwazylam na jej
szyi blyszczacy w sloncu krwawy klejnot. -Przyjdz do mnie pozniej, dobrze?
-Jasne. -Pochylajac sie niesmialo, Jenna musnela wargami jej usta w pocalunku.
Vix pobiegla do domu nieomal w podskokach. -Twoja dziewczyna jest niesamowicie
rozmarzona. -Tracilam Jenne lokciem.
-Pewnie! -zapiszczala moja przyjaciolka, odwracajac
sie do mnie z plonaca twarza, i ryknelysmy smiechem.
Kiedy sie uspokoilysmy, Jenna odgarnela wlosy z oczu i powiedziala:
-Widze, ze w tej glowce az tloczno od glebokich mysli, Sophio Alice Mercer. Co sie dzieje?
-Powinnas raczej spytac, co sie n i e dzieje -odparlam. -Sytuacja z Okiem jest, yyy...
powazna.
Jenna spojrzala na mnie.
-Jak bardzo?
Z westchnieniem kopnelam wode, wzbijajac w powietrze roziskrzone krople. Postanowilam,
ze nie powiem jej o kwaterze i o usmierconych czlonkach Rady. Najwyrazniej byl to sekret, o
ktorym nie miala pojecia nawet wspolpracujaca z ta cholerna Rada Vix.
-Tak, ze tato robi wszystko, zeby wybic mi z glowy Redukcje. -Machnelam reka. -Wyglada
na to, ze demoniczne moce moga mi sie jeszcze przydac do obrony przed czyhajaca na moje
zycie banda zbirow...
-Nie mow tak -zareagowala ostro Jenna.
-Sorry. -Objelam ja ramieniem. -Po prostu... strasznie sie boje.
Lagodniejac, polozyla dlon na mojej rece.
-Wiem, Soph. Zdradzilas sie, dowcipkujac w obliczu smiertelnego zagrozenia. Ale wobec
tego przyrzeknij, ze nie poddasz sie Redukcji.
Musialam spojrzec w inna strone, bo mozg wypelnila mi kolejna wizja Alice zaczajonej na
Elodie i przebijajacej jej szyje srebrnymi szponami. Zaraz jednak przypomnialam sobie twarz
taty, smutna i pelna obaw. O mnie:
Spogladajac na szczyt fontanny, przywolalam w myslach pierwszy wieczor w Hekate Hall,
jak zasmiewalysmy sie z Jenna w naszym pokoju. Strzepnelam palcami i woda momentalnie
przybrala jaskraworozowy kolor.
-Okej! -odparlam. -Bez mocy nie moglabym robic takich fajnych rzeczy, prawda?
Liczylam, ze ja tym rozbawie. Usmiechnela sie, ale bez przekonania, a kiedy sie przysunela,
zeby mnie przytulic zobaczylam lzy w jej oczach.
-Cudnie.
-Cudnie -powtorzylam, odwzajemniajac jej uscisk. Kiedy zakonczylysmy czulosci, Jenna
odrzucila wlosy do
tylu i odchylila glowe, przymykajac oczy.
-Czy tato powiedzial ci cos o Nicku i Daisy?
-On... -Nagle katem oka spostrzeglam niewyrazny ksztalt i cos wpadlo do fontanny z
glosnym pluskiem, zalewajac nas od stop do glow fala rozowej wody.
Po chwili przed nami wynurzyl sie Nick, rozbryzgujac wokol malinowe krople. Nawet jesli
speszyly go miny demona i wampirzycy pod tytulem „chyba cie pokrecilo!, zakamuflowal to
rewelacyjnie.
Z wlasciwym sobie usmiechem przyprawiajacym o gesia skorke spytal:
-Czy ktoras z was, urocze damy, wymowila moze moje imie?
-Taaa. -Spiorunowalam go wzrokiem, wyciskajac wode z warkocza. -Przed sekunda obie
stwierdzilysmy, ze byloby super, gdyby Nick rzucil sie do fontanny jak wariat i kompletnie
zniszczyl nam ubrania! Tak ze wielkie dzieki.
-Sophie ma racje -poparla mnie Daisy, stajac nagle przy nas. Najwyrazniej towarzyszyla
Nickowi zawsze i wszedzie. -Przepros dziewczyny. -Jej slowa pewnie zabrzmialyby grozniej,
gdyby nie patrzyla na chlopaka jak na pyszny deser.
Ale dziwadla! -pomyslalam.
Nick zblizyl sie do nas, rozchlapujac wode.
-Kochanie, po to tu przyszedlem -rzekl do Daisy. -Sophie, wczoraj zachowalem sie wobec
ciebie jak palant.
Prawde mowiac, uzyl innego, o wiele adekwatniejszego slowa. Zdumiona unioslam brwi,
czekajac, jak to rozwinie.
-Slyszalem mase plotek o tobie i tym calym Archerze, stad moj bledny poglad na wasza
znajomosc. Ale twoja wczorajsza reakcja na UOcchio... -Pokrecil glowa. -Mylilem sie co do
ciebie i licze, ze jednak zostaniemy przyjaciolmi.
Wyciagnal do mnie reke. Chwile sie zawahalam. Mial w sobie cos z dzikiego zwierzecia.
Niby usmiechal sie i byl przyjazny, po czym nagle robil sie opryskliwy i budzil groze. Po raz
kolejny... przypomniala mi sie Alice.
Tak czy inaczej, zdecydowalam, ze podam mu dlon na zgode. Ledwie jednak sie dotknelismy,
z trzaskiem przebiegla mi po ciele i przeniknela mnie na wskros silna magia. Chcialam
wyrwac reke, ale Nick zwolnil uscisk dopiero wtedy, gdy niemile doznanie porazenia pradem
ustalo zupelnie. Zerwalam sie na rowne nogi z krzykiem:
-Do ciezkiej cholery, co ty...
Spojrzawszy po sobie, stwierdzilam, ze jestem sucha. Co wiecej, moja skromna czarna
sukienke zastapila... tez czarna sukienka, tyle ze znacznie krotsza, blyszczaca i z dekoltem
prawie do pasa. Poza tym mokry warkocz zmienil sie w brazowe jedwabiste fale.
Nick mrugnal do mnie.
-Duzo lepiej. Wreszcie zaczynasz wygladac jak przyszla Krolowa Demonow -orzekl.
Wylazl z wody i chwycil Jenne za reke. W ciagu kilku sekund ze szczura topielca
przeobrazila sie w goracy towar w letniej sukience, rzecz jasna, rozowej. Nigdy w zyciu nie
zalozylaby tak smialego ciucha z wlasnej woli.
-No niezle -rzekla Daisy, wznoszac oczy do nieba, gdy Nick objal ja w pasie.
-O co ci chodzi? -Pocalowal ja w policzek. -Prezentuja sie duzo lepiej.
Bez namyslu zlapalam go za reke. Mokry bialy T-shirt i dzinsy zmarszczyly sie gwaltownie i
juz po chwili mial sobie odblaskowy zolty top bez rekawow i tez dzinsy, tylko ze
marmurkowe.
-A tobie lepiej w tym!
Nie wiem, czy sprawil to komiczny wyglad Nicka, czy latwosc, z jaka go „przebralam" (w
dodatku bez eksplozji) ale moje wargi same uniosly sie w usmiechu. Daisy chichotala, a Nick
spojrzal na mnie, mruzac oczy, i powiedzial:
-Okej, skoro sie dopraszasz.
Machnal reka i nagle zrobilo mi sie straszliwie goraco. Poniewaz... bylam w kostiumie
wielkanocnego zajaczka. Jednym strzepnieciem lapki zamienilam stroj Nicka w kombinezon
narciarski.
Widzac, ze jestem w bikini, przebralam Nicka w bufiasta balowa suknie w kolorze lila.
Gdy pozniej on przemienil mnie w tancerke z rewii, oczywiscie ze strusimi piorami na
glowie, a ja jego w pletwonurka, oboje totalnie upojeni magia dostalismy glupawki. Po
kolejnej transformacji ciuchow -teraz w blekitnym T-shircie i spodenkach za kolano przysiadlam
na krawedzi fontanny rozgrzana, az palily mnie dlonie. Nick stanal nade mna w
swoim zwyklym stroju.
-Rozejm? -zaproponowal.
Domyslilam sie, ze nie chodzi mu tylko o nasz magiczny pojedynek. Przyslonilam oczy reka.
-Jasne -odparlam. -Rozejm.
Nadal cos mnie w nim niepokoilo, ale nabuzowana nie moglam sobie uprzytomnic, co
takiego. Odchylilam glowe. Wlosy tak cudownie laskotaly skore. Przez cialo przeplywala
magia... Przyjemny plusk wody i cieplo slonca sprawily, ze nagle cala groza L'Occhio wydala
mi sie nierzeczywista, daleka. Ktos otarl sie o mnie biodrem. Otworzylam oczy.
Obok siedziala Jenna. Nick i Daisy szli w strone domu spacerowym krokiem, objeci
ramionami.
-Znow wygladasz jak dawniej -z niklym usmiechem powiedziala moja przyjaciolka.
-I tak wlasnie sie czuje.
Przez chwile siedzialysmy w kojacej ciszy.
-Pamietam, kiedy ostatnio widzialam cie tak szczesliwa -rzekla Jenna.
Kladac glowe na jej ramieniu, odpowiedzialam:
-Hmmm, dzien, w ktorym wrocilas do Hekate, byl taki radosny.
-Nie ten dzien! -prychnela. -Ucieszylas sie na moj widok, ale tez bylas smutna i
wystraszona. Myslalam o przededniu swieta duchow. Na pewno sobie przypominasz, jak w
nocy buszowalysmy po kuchni i zamienilas pu-ree ziemniaczane w deser z lodow...? Usmiechnela
sie na to wspomnienie. -A buraki w kandyzowane wisienki do koktajli. Rano
obudzilam sie o piec kilo grubsza.
-Chcialam cie jakos rozweselic. -Bylo to tuz po napasci na Chaston, o co cala szkola
oskarzyla Jenne.
Wampirzyca oparla policzek o moja glowe.
-Wiem -szepnela. -I prawie ci sie to udalo. Ale wtedy mialas taki swietny nastroj. Wrecz
promienialas, Sophie!
A to dlatego, ze pare godzin wczesniej pracowalam z Ar-cherem w piwnicy. Akurat wtedy
kazali nam skatalogowac objete klatwa rekawiczki, ktore lubily polatac sobie w kolko jak
szajbniete nietoperze. Scigalismy to cholerstwo przez dwadziescia minut, az w koncu udalo
nam sie zapedzic je do sloika. Szamotaly sie w nim tak, ze musielismy przytrzymywac wieko
razem, stalismy wiec bardzo blisko siebie i nasze dlonie nawiazaly bezposredni kontakt. Jego
cieplo, gdy przywarl do mnie w pewnej chwili, bylo nie do zapomnienia.
Caly czas smialismy sie przy tym do rozpuku, wiec patrzylam w te jego ciemne oczy z
obolala szczeka.
Archer powiedzial, zabawnie poruszajac brwiami, ze skoro urok rzucony na te rekawiczki
mialby mu zapewnic bliskosc z piekna dziewczyna, to zaraz je ukradnie, i znow
wybuchnelismy smiechem. Takiego wlasnie go polubilam i wydawalo mi sie, ze jedyna
tajemnica, ktora nas dzieli, jest ogrom moich uczuc wobec niego.
Teraz przymknelam oczy, by nie zalac lzami ramienia Jenny.
-Tak -odezwalam sie wreszcie. -To byla fajna noc
ROZDZIAL 20
Lazilysmy po ogrodzie do poznego popoludnia. Gdy wrocilysmy do domu, Jenna poszla na
spotkanie z Vix, a ja stwierdzilam, ze posiedze troche u siebie. Na schodach natknelam sie na
Lare.
-O, Sophie, wlasnie cie szukam -powiedziala, wciskajac mi do reki ogromniasta ksiazke. -
Ojciec kazal dac ci ja jeszcze dzisiaj i prosil, abys przeczytala przed snem, ile tylko zdazysz.
Na oprawie tomiska widnial wygrawerowany tytul Dzieje demonologu.
-Mhm... no to cudnie. Dzieki.
Chcialam z wigorem uniesc ksiege na znak, ze sie ciesze, ale okazala sie potwornie ciezka.
Wazyla chyba tone, bo kiedy wrocilam do pokoju i rzucilam ja na lozko, materac zatrzeszczal
w bolesnym protescie.
Otworzylam laptop i przez kilka minut bezmyslnie surfowalam po internecie, ale oczy
uciekaly mi poza ekran, bo tak naprawde bylam zaprzatnieta czyms zupelnie innym.
Wylaczylam komputer, podeszlam do nocnego stolika
i odsunelam szuflade. Chwile wpatrywalam sie w monete nim jednak zdazylam ja wyjac, do
pokoju wparowala Jen-na w towarzystwie Vix. Zatrzasnelam szuflade w nadziei, ze nie
zauwaza, jak mi wali serce. Cale szczescie Jenna zajela sie ksiazka na lozku.
-O kurcze, Soph, widze tu potezna lekture na wakacje.
-Mhm. -Podnioslam tom. Byl jeszcze ciezszy niz poprzednio, tak ze lekko zadrzaly mi rece.
-Wiesz, jakies demoniczne zadanie domowe od taty.
-Wybieramy sie na kolacje -rzekla Jenna. -Pojdziesz z nami?
Popatrzylam na dwie wampirzyce. Przez pol dnia mialam przyjaciolke tylko dla siebie, wiec
w sumie teraz moglabym sie nia podzielic z Vix. A jednak widzac, jak czula sie rozanielone,
przypomnialam sobie, ze moje zycie, krotko mowiac, jest do dupy.
-Raczej nie. Chcialabym troche pobyc sama, odpoczac, no i wziac sie do tej ksiegi.
Jenna uniosla blade brwi.
-Odmawiasz jedzenia na rzecz pracy domowej, Sophie Mercer?
-Tak, to moje nowe, jeszcze bardziej nudne, brytyjskie wcielenie.
Jenna i Vix rozesmialy sie i gdy im przyrzeklam, ze spotkamy sie nazajutrz, wyszly nieomal
roztanczonym krokiem. Az dziwne, ze w drzwiach nie pojawila sie w tej chwili tecza i nie
spadl na ich glowy deszcz rozanych platkow. Fuj! Skad we mnie tyle jadu?
Jenna zasluguje na platki roz i tecze -z ta mysla polozylam sie na lozku, bolesnie uderzajac
sie o ksiazke taty w mostek. Po tym, co przeszla, zasluzyla wylacznie na samo dobro. Wiec
czemu na widok jej z Vix postanowilam sleczec nad Dziejami demonologii? Znowu
spojrzalam na nocny stolik i westchnelam. Otworzylam ksiege, probujac zmusic sie do
czytania.
Przez kilka godzin walecznie zmagalam sie z pierwszym rozdzialem. Jak na rzecz poswiecona
upadlym aniolom, ktore gonia w kolko, siejac zamet meganiewyobrazalnie mroczna „magya",
ksiazka okazala sie potwornie nudna, ze juz nie wspomne o jej osobliwej ortografii.
Usadowilam sie wygodniej wsrod poduszek. Kiedy probowalam ulozyc dzielo na
podniesionych kolanach, wypadla z niego jakas kartka. Wzdrygnelam sie, myslac, ze to
stronica ksiazki, ale papier byl o wiele bielszy i prawie wcale Rnie smierdzial stechlizna. List!
Od razu rozpoznalam charakter pisma taty, bo przez lata przysylal mi kartki z okazji urodzin.
Wszystkie byly totalnie bezosobowe, zawsze rozowe i z cekinami, i teraz dotarlo do mnie, ze
na pewno kupowala je Lara, a on tylko skreslal na nich slowa „Twoj ojciec". Nigdy nie
napisal niczego od siebie, chocby zwyczajnego „Sto lat!". Ten liscik tez nie wyroznial sie
serdecznym tonem.
Badz jutro przygotowana na rozmowe o ksiazce i wszystkim, co przeczytasz.
Ojciec
Tyle.
-Tak, ojcze, naturalnie -mruknelam, wznoszac oczy do nieba.
Czy naprawde musial mi to przypominac listem? I dlaczego wetknal go w okolicy
trzechsetnej strony? Jezeli spodziewal sie, ze dobrne dzis az tak daleko, to niezly z niego
optymista. Westchnelam i juz-juz chcialam zmiac kartke, kiedy raptem wypisane na niej
slowa poruszyly sie. A wlasciwie zadrgaly. Przetarlam oczy, myslac, ze to omam wzrokowy,
efekt zbyt dlugiego czytania. Gdy jednak znow spojrzalam na kartke, litery wciaz sie trzesly.
A potem zaczely sie przesuwac. Czesc powedrowala na dol strony, a reszta skupila sie ' w
jednym miejscu, tworzac calkiem inny komunikat:
Regalik. Piata rano.
Wiadomosc tez na sto procent byla napisana reka taty, a gdy sie w nia wpatrywalam,
rozsypane litery wrocily na dawne miejsce, ukladajac sie w memento o lekturze i rozmowie.
-Moj tajemniczy tato bawi sie w zagadki -mruknelam.
Nie mialam cienia watpliwosci, ze chodzi mu o regalik z grymuarem Virginii Thorne. Tylko
skad nagle te czary i dyskrecja? Dziwne, ze chociaz tego dnia spedzilismy tyle czasu razem,
nie przyszlo mu do glowy, by po prostu powiedziec: „Spotkajmy sie o swicie pod ta magiczna
szafka, okej?".
A swoja droga ciekawe, co chcial tam robic o takiej zakazanej porze?
Oczy piekly mnie tak, jakbym wtarla w nie piasek, i stwierdzilam, ze wziawszy pod uwage
zdarzenie w klubie Prodigium, Archera, jak rowniez dzisiejsze spotkanie z tata i ten liscik,
tegoroczne wakacje nie zapowiadaja sie zbyt odpoczynkowo. Rozejrzalam sie po wspanialym
pokoju i zapragnelam znow znalezc sie w Hekate, usiasc na moim malutkim lozku i posmiac
sie z Jenna.
Ale ona mieszkala pare metrow ode mnie i albo gadala teraz z Vix, albo spala, a ja bylam
sama.
Odlozylam ksiege na stolik, zdumiona, ze tak delikatny mebel nie zalamal sie pod jej
ciezarem. Mama nieraz mowila, ze najlepszym lekarstwem na troski jest goraca kapiel,
postanowilam wiec to sprawdzic. Pare minut pozniej lezalam zanurzona po brode w cieplej
pianie.
Przesunelam duzym palcem po zlotym kranie w ksztalcie labedzia, ktory chyba w
zamierzeniu mial byc nieslychanie stylowy, tymczasem wygladal jak rzygajace do wanny
ptaszysko, wyjatkowo szkaradne. Poza tym kapiele zawsze kojarzyly mi sie z Chaston, ktora
o malo nie wykrwawila sie na smierc w jednej z tych strasznych wanien w Hex Hall. Mimo ze
woda byla ciepla, zadrzalam na to wspomnienie. Od tamtej nocy nie widzialam Chaston ani
razu. Rodzice zabrali ja ze szkoly i nie pojawila sie w niej juz do konca roku. Ciekawe, co u
niej slychac, pomyslalam, i czy w ogole wie o Annie i Elodie.
Kiedy siegalam po recznik, z pokoju dobiegl mnie gluchy odglos. Momentalnie zdretwialy mi
palce i zjezyly sie wloski na szyi. W horrorach w takiej sytuacji naga dziewczyna wola:
„Halo!", „Kto tam?" albo cos rownie kretynskiego. Ja jednak nikomu nie obwiescilam swojej
obecnosci, tylko bezszelestnie zsunelam recznik z wieszaka, owinelam sie nim, po czym na
palcach podeszlam do drzwi lazienki i przystawilam do nich ucho.
Nie slyszac niczego poza biciem wlasnego serca, wznioslam oczy do nieba i zdjelam szlafrok
z haczyka na drzwiach. Strach wywolala oczywiscie kapiel i mysli o Chaston. Najpewniej
ktoras z niezliczonych pokojowek przyszla, by poprawic mi poduszki, a moze tez podrzucic
mietowa czekoladke. Wiazac pasek okrycia, uchylilam drzwi. Pokoj byl pusty. Odetchnelam z
ulga.
-Strachy na lachy -szepnelam do siebie, podchodzac do komody.
Thome Abbey bylo dla Prodigium tym, czym dla armii USA jest Fort Knox. Mysl, ze zakradl
sie do mnie zloczynca, to kompletne...
Znow rozlegl sie loskot -tym razem o wiele glosniejszy. Uzmyslowilam sobie, ze dochodzi
z... nocnego stolika.
Podbieglam do niego z bijacym sercem i odsunelam szuflade. To zlota moneta tlukla sie w
niej jak zywa. Tylko jakim cudem? Archer dal mi do zrozumienia, ze posluzy sie nia, aby
mnie odnalezc, nagle jednak uprzytomnilam sobie, ze nie mam pojecia, w jaki sposob. A
moze moneta jest przenosnym portalem i za moment Archer wparuje do mnie w klebach
dymu? -pomyslalam.
Wizja Archer a, ktory na wlasne zyczenie ryzykuje zycie w siedlisku Prodigium, byla zbyt
przerazajaca, aby ja kontemplowac. Zacisnelam palce na monecie, tak goracej, ze az mnie
zatchnelo.
Raptem przed moimi oczami jakby rozsunela sie zaslona i ujrzalam opuszczony mlyn oraz
wejscie do Itineris, naprzeciw ktorego na parapecie okna siedzial Archer. Czekal na mnie.
Rzucajac monete na stolik, obrocilam sie w strone komody. Predko chwycilam dzinsy i
czarna koszule z dlugimi rekawami. Gdybym zachowala spokoj, na pewno udaloby mi sie
stad wymknac bez koniecznosci obmyslania wiarygodnego pretekstu...
Wtedy przypomnialo mi sie, jak tato, blady i powazny, upomina mnie, bym juz nigdy nie
spotykala sie z Archerem. I pomyslalam, jak dumny byl ze mnie dzisiaj i co by mu grozilo,
gdyby ktokolwiek spostrzegl, ze wychodze na spotkanie z Okiem. Do tego jeszcze obraz
plonacej kwatery Rady, z ktorej nie zdolalo umknac jej siedmioro czlonkow...
Znowu siegnelam do komody, ale zamiast dzinsow wyjelam z niej nocna koszule. Zalozylam
ja, weszlam do lozka i zgasilam swiatlo. Po ciemku wymacalam monete i gdy scisnelam ja w
dloni, znow zobaczylam Archera. Teraz chodzil tam i z powrotem, zadumany, trac reka
podbrodek. Co chwila popatrywal w strone drzwi.
Poczulam, jak lzy wilza mi wlosy na skroniach. Przynajmniej wiedzialam, ze zyje i nie chce
mnie pozbawic zycia. Na razie ta swiadomosc musiala mi wystarczyc.
Czekal bardzo dlugo. Dluzej niz bym sie po nim spodziewala. Grubo po polnocy ostatni raz
spojrzal na drzwi i zniknal w wiadomej wnece. Scisnelam monete jeszcze mocniej, ale po
odejsciu Archera ostygla w jednej chwili i cala wizja rozplynela sie w mroku.
ROZDZIAL 21
Piata rano nadeszla stanowczo za szybko, zwlaszcza ze przeplakalam prawie cala noc. Spalam
niespokojnie. Raz po raz zrywalam sie z lozka przekonana, ze ktos na mnie czyha. W
pewnym momencie nawet mignely mi w ciemnosci rude wlosy ale uznalam, ze byl to tylko
sen.
Strasznie bolala mnie glowa i kiedy zadzwonil budzik, musialam otworzyc opuchniete oczy
doslownie na sile. Idac na spotkanie z ojcem, poczulam sie jednak duzo lepiej, tak jakby spadl
ze mnie jakis ciezar. Wprawdzie mysli o Archerze wciaz sprawialy mi bol, ale zachowalam
sie rozsadnie. Poskromilam wlasne pragnienia na rzecz taty, Jenny i prawie calego Prodigium,
tak ze chyba nikt nie moglby zakwestionowac moich „zdolnosci przywodczych".
Dumna jak paw wspielam sie po schodach do biblioteki i podeszlam do regalu. Niestety tato
byl w znacznie gorszym humorze.
-Napisalem „piata" -zasyczal na moj widok. -Jest piata pietnascie. -Najwyrazniej tez nie
spal tej nocy.
Jego ubranie nie bylo wymiete, ale tez nie wygladalo nieskazitelnie jak zwykle, nie mowiac
juz o tym, ze sie nie ogolil, co zdenerwowalo mnie prawie tak jak napiecie w jego
twarzy. Zdumiona zamrugalam oczami,
-Przepraszam... -zaczelam, ale podniosl reke i wyszeptal:
-Ciszej!
-Dlaczego? -odszepnelam. Stalismy po dwoch stronach szafki, na ktorej grymuar Virginii
Thorne prezentowal sie rownie zlowieszczo jak wtedy, kiedy zobaczylam go w dniu
przyjazdu. -Po co tu przyszlismy?
Tato rozejrzal sie wokol, sprawdzajac, czy ktos nas nie podsluchuje, i odpowiedzial:
-Otworzymy te szafke i zabierzemy stad grymuar.
-Nie ma mowy! -warknelam juz nie zdziwiona, tylko w szoku. -Jest zaczarowany... kto wie,
moze przez samego diabla!
Tato przymknal oczy i wzial gleboki wdech jakby musial fizycznie powstrzymac sie od
wscieklego wrzasku.
-Sophie -rzekl wolno -samemu mi sie to nie uda. Zaklecie, ktore chroni szafke, jest zbyt
silne nawet dla mnie. Gdybysmy sie jednak postarali... sadze, ze dopniemy swego.
-Jak to? -zapytalam. -Przeciez mowiles, ze grymuar zawiera najstarsza, najmroczniejsza
magie swiata. Wiec czemu chcesz go wykrasc?
Kolejny gleboki wdech.
-Dla celow naukowych. Ogarnela mnie zlosc i poczulam wzbierajaca magie,
-Jesli chcesz, zebym ci pomogla, to przynajmniej nie
klam.
-Rzecz jest w najwyzszym stopniu niebezpieczna a wobec tego sadze, iz powinnas wiedziec
na ten temat jak najmniej. Bo... jezeli nas zlapia, bedziesz mogla uczciwie oswiadczyc, ze nie
znalas powodow mojego czynu.
-Nie -odparlam, krecac glowa. -Mam juz po dziurki w nosie bycia oszukiwana i
wysluchiwania polprawd.
Gdy wczoraj dales mi do zrozumienia, ze powinnam zaczac troszczyc sie o rodzinne sprawy,
dla ciebie i dla Rady zrezygnowalam z Ar... z masy rzeczy. Wiec lepiej mow, o co tutaj chodzi!
Teraz to on sie zdumial. Pomyslalam, ze moze odwola cala akcje, ale pokiwal glowa i
odpowiedzial:
-Dobrze. Jak juz wiesz, Rada usilowala przywolac demona przez setki lat, nim w koncu
Virginia zlokalizowala te ksiazke. -Wskazal grymuar. -Po smierci Alice Rada zdecydowala,
ze magia, ktora sie tutaj kryje, jest zbyt grozna, i wolumin zostal zamkniety. Od tej pory
nikomu nie udalo sie przeprowadzic rytualu Przejecia. Lecz teraz... -Daisy i Nick mruknelam.
-Wlasnie.
-I co? Myslisz, ze ktos wyjal gymuar i uzyl tego zaklecia, by zmienic ich w demony?
Tato przesunal reka po wlosach i po raz pierwszy spostrzeglam, ze trzesa mu sie palce.
-Nie, to nie tak. To wieko jest nieslychanie trudno podniesc. Po prostu chce poznac sam
rytual, to, co jest niezbedne do Przejecia. Gdybym wiedzial, co dokladnie zrobiono Daisy i
Nickowi, moze udaloby mi sie odkryc, kto byl sprawca. I dlaczego.
Jego tlumaczenie zabrzmialo dosc sensownie, ale szczerze powiedziawszy, i tak przeleklam
sie jak rzadko. Wyzwolenie ksiegi zawierajacej najczarniejsza na calym swiecie magie z
pewnoscia nie ucieszyloby nikogo. Nie powiedzialam jednak tego, tylko zapytalam:
-Okej, ale w jaki sposob podniesiemy wieko, skoro jest to nieslychanie trudne?
-Za pomoca brutalnej sily. W zwyklych okolicznosciach musialoby to uczynic wszystkich
dwanascioro czlonkow Rady.
Unioslam brwi w niedowierzaniu. -No dobra, tylko ze jest nas zaledwie dwoje, a jedno nie
nalezy...
Ojciec przerwal mi, krecac glowa.
-Nie, nie. Zasadniczo oboje nalezymy do Rady. Jestes prawowita nastepczynia
przewodniczacego, ergo...
-Tato, jeszcze nie czas na slowa typu ergo. -Teraz ja mu przerwalam. -Poza tym nawet jesli
naleze do Rady, to przeciez i tak brakuje jeszcze dziesieciu osob.
-Owszem, dlatego tez trzeba uzyc brutalnej sily. Jezeli polaczymy nasze moce i krew,
powinno sie otworzyc.
-Krew? -powtorzylam slabo.
Z posepna mina wyciagnal z wewnetrznej kieszeni marynarki krotki srebrny sztylet.
-Jak ci wiadomo, krwawa magia jest bardzo stara i potezna. Podaj mi reke. Szybko. Nie
mamy zbyt wiele czasu.
Wpadajace do wnetrza blekitnoszare swiatlo zaczelo zmieniac sie w zlociste. Niedlugo
wszyscy wstana, pomyslalam.
Stwierdzilam tez, ze wcale nie mam ochoty podawac tacie reki.
-Stad te wczorajsze cwiczenia...? -zapytalam niemal bezglosnie. -Chciales sie upewnic, ze
zrobie to, nie roztrzaskujac biblioteki na kawalki, prawda?
Twarz taty przybrala dziwny wyraz. Liczylam, ze to poczucie winy, ale odpowiedzial:
-Nie byl to jedyny powod, Sophie.
-Dobra, tylko pamietaj, ze wczoraj porozbijalam mase luster. Moze jednak warto by
zaczekac, az nabiore wiekszej wprawy?
Pokrecil glowa.
-Wczoraj po poludniu Oko probowalo przeprowadzic oblawe na Gevaudan.
Po chwili dotarlo do mnie, ze mowi o ekskluzywnej szkole dla zmiennoksztaltnych we
Francji
-Nie wolno nam dluzej trwonic cennego czasu -rzekl tato i blyskawicznie przesunal ostrzem
po wnetrzu lewej dloni.
Ledwie zdazylam stlumic okrzyk przestrachu, polozyl zraniona reke na wierzchu wieka.
Kapiaca krew wypelnila wyryte w szkle magiczne znaki, ktore... powoli rozjarzyly sie zlotym
blaskiem. Ksiega jakby lekko drgnela pod pokrywa.
Czekalam, kiedy odezwa sie we mnie nowo odkryte uczucia i upewnia mnie, ze tato robi cos
strasznego. Przeliczylam sie jednak. Okej, troche mnie zemdlilo, ale to na widok krwi, nie z
przerazenia.
-Sophie -szepnal tato, wyciagajac sztylet w moim kierunku. -Prosze.
Nie namyslajac sie, szybko podalam mu reke, „ozdobiona" juz blizna po diablim szkle. Bol
byl intensywny, lecz chwilowy, i wcale nie tak okropny, jak sie spodziewalam. Na znak taty
polozylam dlon na wieku, obok jego dloni, wzdry-gajac sie na wspomnienie, jak bardzo
gorace bylo za pierwszym razem. Teraz jednak okazalo sie chlodne. Poczulam oslaniajaca je
magie i natychmiastowy przyplyw mocy.
-Co dalej? -spytalam cicho, nie mogac oderwac wzroku od swojej krwi wplywajacej w
wyzlobione na blacie znaki.
Kiedy polaczyla sie w nich z krwia taty, zlociste swiatlo pojasnialo.
-Zrob to samo, co wczoraj -odparl opanowanym glosem ojciec. -Przywolaj ludzkie
wspomnienie. Czlowiecza emocje.
Nagle znow zobaczylam Archera siedzacego w oknie mlyna i ogarnelo mnie poczucie
tesknoty. Prawie w tej samej chwili z najblizszej polki wylecialo kilkanascie ksiazek.
Ich grzbiety porozrywaly sie, tak ze otoczyla nas chmura fruwajacych kartek.
-Co ty wyprawiasz? -syknal tato, patrzac na mnie ze zgroza.
-P-p-przepraszam. -Potrzasnelam glowa, tak jakby dalo sie wymazac Archera z pamieci
jednym ruchem.
Pomysl o czyms przyjemnym i radosnym. O mamie... Jak poszlyscie do wesolego miasteczka,
kiedy mialas osiem lat, i pozwolila ci przejechac sie na diabelskim mlynie tyle razy... Smiech.
Migoczace swiatelka. Zapach ciasteczek
Serce zwolnilo rytm, a moce zwinely sie w klebek, juz bez agresji, grzecznie wyczekujac na
wskazanie celu.
-Znacznie lepiej. -Tato westchnal z ulga. -A teraz skoncentruj sie na wieku i nakaz mu w
mysli, aby sie otworzylo.
Odetchnawszy kilka razy gleboko, spelnilam polecenie. Reka zziebla mi nagle i odnioslam
niemile wrazenie, jakby ktos wysysal ze mnie krew. Kolana mi drzaly. Zamrugalam
gwaltownie, by rozproszyc szara mgle, ktora otoczyla mnie zlowieszczo. Potrafie
teleportowac, wyczarowywac przedmioty i -do ciezkiego licha! -unosic sie w powietrzu, pomyslalam,
wiec na pewno nie zemdleje, podnoszac jakies glupie szklane wieko!
Ale czegos takiego nie doznalam jeszcze nigdy, nawet przy rzucaniu najbardziej
wyczerpujacych zaklec. Tym razem magia nie buchala spod moich stop, tylko ledwie ciekla. I
choc szczekalam zebami jak na mrozie, straszliwie sie pocilam. Zdretwialy mi palce, a dlon
zbielala jak plotno, zawziecie jednak przyciskalam ja do wieka. Niestety, procz jasniejacych
krwawo znakow, nie zauwazylam zadnego efektu swoich dzialan.
Tato, przynajmniej z pozoru, byl troche mniej wyczerpany.
-To nie tylko szkatula -stwierdzil szorstko, gdy jego reka na cwierc sekundy zsunela sie z
zakrwawionego wieka, -Ale tez wolumin.
Szare plamy przed oczami robily sie coraz wieksze...
-Wiec na czym sie skupic? -odszepnelam, bynajmniej nie celowo, tylko z braku sily.
-Na obu przedmiotach naraz -odpowiedzial. -Wyobraz sobie, ze wieko sie otwiera i
trzymasz ksiazke w rekach, a przy tym nie trac z oczu ludzkiego wspomnienia, Sophie.
Nie mogac dluzej utrzymac glowy prosto, nieomal dotknelam czolem pokrywy.
-To caly zestaw wizji, tato.
-Tak, ale z pewnoscia ci sie uda.
Posluchalam go. Z obrazem mamy w glowie, skoncentrowana na szkatule i grymuarze, jak
tylko moglam, staralam sie nie ulec zmeczeniu i niepewnosci. I raptem -nareszcie -szklane
wieko drgnelo.
-Swietnie -wymizerowana twarz taty pojasniala. -Jeszcze chwile.
Sadzilam, ze szklana szafka otworzy sie albo czesciowo sie rozpadnie. Tymczasem zniknela,
prysla jak mydlana banka. Stalo sie to tak nagle, ze zaskoczeni glosno walnelismy dlonmi o
drewniana polke.
Tato chwycil grymuar, ktory pozbawiony magicznej ochrony w zasadzie niczym nie roznil sie
od innych starych i mocno zakurzonych ksiazek. Tyle ze wonial starym papierem i plesnia, a
jego oprawa z czarnej skory zmatowiala przez wieki. Gdy ojciec kartkowal ksiege,
kompletnie wykonczona osunelam sie na posadzke, opierajac sie o najblizszy regal. Mialam
wrazenie, ze patrze na tate z duzej odleglosci, albo ze to wszystko jest snem. Zerknelam na
dlon z mysla, czy cale moje cialo tez jest tak przerazliwie blade.
-Moj Boze -westchnal ojciec.
Pewnie powinnam przejac sie jego przerazona mina, ale nie zdolalam wykrzesac z siebie
nawet odrobiny wspolczucia.
-Co? -mruknelam sennie.
Spojrzal na mnie ze zgroza, jakby niewidzacym wzrokiem.
-To rytual, to... Sophie!
Nim zachwialam sie i stracilam przytomnosc zdazylam zobaczyc, jak wypuszcza z rak
wolumin, z ktorego najwyrazniej...
Wydarto cala strone.
ROZDZIAL 22
Kiedy odzyskalam swiadomosc, stwierdzilam, ze leze na jednej z kanap w bibliotece, pod
wysokim oknem i Cal trzyma mnie za reke.
-Déja vu. -Spojrzalam na przebiegajace mi po skorze srebrne iskry magii.
Cal usmiechnal sie leciutko z oczyma utkwionymi w gwaltownie zamykajacym sie rozcieciu
na mojej dloni. Tuz za nim stal tato z twarza naznaczona niepokojem. Nagle wszystko zaczelo
mi sie przypominac. Szkatula, grymuar. I wyrwana strona.
Ojciec prawie niedostrzegalnie pokrecil glowa, choc i tak wiedzialam, ze przy Calu nie moge
pisnac slowa na temat tego, co sie wydarzylo. Ale tez czujac, ze nie umre z powodu utraty
krwi, zmartwilam sie brakiem stronicy tak samo jak ojciec, ktory prawie na sto procent
potrafil czytac w moich myslach, bo powiedzial:
-Odpocznij tu chwile, Sophie, a kiedy dojdziesz do sil, omowimy konsekwencje zaklecia w
moim gabinecie.
-Jakies zaklecie ekstremalne...? -rzucil Cal, delikatnie kladac moja dlon z powrotem na
kanapie.
-Mhm. -Usta mialam jakby pelne trocin. Tato uczy mnie, w jaki sposob mozna panowac nad
mocami, no i troche dzis przegielam.
Ojciec podszedl do kanapy i -niesamowite! -pochylil sie i pocalowal mnie w czolo.
-Przykro mi -rzekl lagodnie. -Choc jestem tez z ciebie bardzo dumny.
Wielka gula w gardle uniemozliwila mi odpowiedz, wiec tylko skinelam glowa.
-Bede zatem w gabinecie. Przyjdz do mnie, gdy sie nieco lepiej poczujesz.
Kiedy odszedl, rozprostowalam dlon, aby przyjrzec sie miejscu, w ktorym nacial skore. Nie
bylo sladu rany i moglabym przysiac, ze nawet blizna po diablim szkle wygladala lepiej.
-Zdolnosc leczenia ludzi to chyba najfajniejsza z czarodziejskich mocy -powiedzialam do
Cala.
-W sumie tak -odparl z grymasem. -Chociaz nie zawsze bylem tego zdania.
-Co masz na mysli?
-Wlasnie przez nia trafilem do Hekate.
Ozywilam sie. Od dluzszego czasu nie dawalo mi spokoju, jakim cudem ktos tak prostolinijny
jak on zostal skazany na pobyt w Hex Hall.
-Wyslali cie tam, bo kogos wyleczyles?
-Scalenie zlamanej kosci w nodze za pomoca magii na ogol wzbudza sensacje odpowiedzial.
-No tak, jasne. I pewno kiedy to zrobiles, zlecial sie tlum ludzi, krzyczeli, pokazywali
palcami itepe? Bo ze mna tak wlasnie bylo.
Rozesmial sie.
-Mhm, trzeba przyznac, ze po wyleczeniu humor jej sie nie poprawil, tylko jeszcze popsul.
Siedzielismy bardzo blisko, dotykajac sie biodrami. Pachnial swieto skostona trawa I sloncem
przeslicznie. Ciekawe, czy to dlatego, ze od rana byl na powietrzu, czy tez jego skora zawsze
miala taki zapach...
Przez chwile chcialam dopytac Cala o tajemnicza wlascicielke uleczonej nogi, ale zmienil
temat.
-A wiec uczysz sie kontrolowania mocy? -rzekl, przy-gladajac mi sie jasnymi orzechowymi
oczami. -Jak ci idzie?
-Super. -Nie od razu uswiadomilam sobie, ze Cal mysli, iz dotkliwa rana dloni to efekt
jednej z takich lekcji. -To znaczy, bywa trudno -dorzucilam -ale juz powoli chwytam, na
czym rzecz polega. Na pewno jest to sto razy lepsze od poddania sie Redukcji.
-Chcesz powiedziec, ze dalas sobie z nia spokoj? Przesunelam palcem po orientalnym
wzorze na obiciu
kanapy.
-Mhm, raczej tak -odparlam, opierajac sie o poduszki. Rana wprawdzie zniknela, wciaz
jednak czulam sie jak
wypluta.
-Ciesze sie -rzekl cicho.
Dzielaca nas przestrzen jakby zmalala jeszcze bardziej, a kiedy przykryl swoja dlonia moja
dlon, z wrazenia o malo nie wystrzelilam w kosmos. Dopiero po chwili uzmyslowilam sobie,
ze tylko czestuje mnie kolejna dawka magii. Gdy srebrne iskry przebiegaly po ramieniu, z
kazda sekunda ulatywaly ze mnie resztki wyczerpania.
-Lepiej? -Iskry zniknely, ale Cal wciaz trzymal dlon w tym samym miejscu.
-O wiele. -Niedawne znuzenie przeszlo teraz w tak silna dygotke, ze zrzucilam koc z nog i
wstalam, -Co sie odczuwa, leczac za pomoca magii? Podeszlam do jednego z wielkich
okien.
Pokryta rosa trawa skrzyla sie w porannym sloncu.
-Co masz na mysli?
Rozcierajac ramiona jakby a zimna, odparlam:
-No, zamykanie ran i przywracanie ludzi zyciu musi byc strasznie meczace.
-Wrecz przeciwnie -odpowiedzial Cal, podnoszac sie z kanapy -To jakbys... dotykala pradu.
Masz wtedy do czynienia z cudza energia zyciowa, wiec jasne, ze wkladasz 1 to duzo sily, ale
tez jednoczesnie ladujesz wlasny akumulator.
-Nie wiem, czy to powod do radosci, ze miewasz do czynienia z moja energia zyciowa.
Usmiechnal sie szeroko, a mnie zaskoczylo, ze jego twarz moze zmienic sie tak diametralnie.
Cal prawie caly czas zachowywal stoicki spokoj i powage, wiec juz dawno zapomnialam, ze
w ogole ma zeby.
-Postawie ci za to kolacje -przyrzeklam niepewna, co powiedziec.
Okej, usmiech usmiechem, ale tez facet najwyrazniej mnie podrywal. I jakby nie dosc bylo
mojego zdumienia, schylil sie i podnoszac z niskiego stolu obok kanapy terakotowa doniczke
z fiolkiem afrykanskim, podszedl z nia do okna. Juz-juz myslalam, ze chce obdarowac mnie
kwiatami, a robi to tak niezdarnie, bo jest nieobyty towarzysko, gdy powiedzial:
-W Prodigium kazdy to potrafi, wierz mi. Nie sa w tym tak dobrzy jak ja, ale zawsze. Rzecz
wymaga jedynie cierpliwosci. -Podsunal mi rosline, na ktorej aksamitnych plat kach
spostrzeglam brunatne plamy,-Chcesz sprobowac?
Spojrzalam na oklapnietego fiolka i prychnelam:
-Dzieki, ale ten biedny kwiatuszek juz chyba dosyc wycierpial. -Poruszajac palcami,
dodalam: -Moja specjalnosc to magiczne wysadzanie przedmiotow w powietrze. Leczenie,
zdaje sie, lezy poza zasiegiem moich mozliwosci.
Wprawdzie wczoraj zdolalam zmienic kolor wody i kilkakrotnie przebrac Nicka, ale
uzdrawianie wydawalo mi sie zdolnoscia powaznie przekraczajaca moj potencjal. W dodatku
nie moglam przestac myslec o wyszarpanej stronie grymuaru i o tym, jak tacie udalo sie
zatuszowac nasz zlodziejski wyczyn. Cal tracil mnie doniczka w ramie. -Podobno uczysz sie
kontrolowania mocy, a w leczeniu magia akurat to jest najwazniejsze. Sprobuj!
Chcialam wymowic sie zmeczeniem po „zajeciach" z tata, ale dzieki magii Cala od dawna nie
czulam sie tak fantastycznie. A on bez watpienia o tym wiedzial. Wzielam do-niczke w
dlonie.
-Co mam robic?
Cal objal palcami moje palce i wolno przyblizyl moja lewa reke do zbrazowialych platkow.
Stwardnienie na jego kciuku wcale nie bylo drazniace.
-Uzdrawianie w zasadzie nie rozni sie od innych dzialan magicznych. Skupiasz sie na tym, co
chcesz zmienic, i to po prostu sie dzieje.
-Albo, w moim przypadku, eksploduje. Pokrecil na to glowa i dodal:
-A kiedy uzdrawiasz zywa istote, nad tym tez musisz zapanowac mysla.
-W jaki sposob?
Zacisnal palce na moich. Krew w zylach poplynela mi szybciej. W bibliotece panowal
niezmacony zadnym dzwiekiem spokoj.
-Na pewno sama wyczujesz.
Przelknelam sline. Z trudem, bo nagle zaschlo mi w ustach. -Dobra.
Zamknelam oczy i spod moich stop zaczela sie wznosic magia. Jak na pierwszy raz szlo mi
calkiem niezle. Pomyl-lalam o plamach na platkach, zachowujac w glowie obraz mamy. O
zdrowiej -rzeklam w duchu, za bardzo przejeta by wypowiedziec to na glos. Kwiat poruszyl
sie pod moim dotykiem, gdy jednak rozwarlam powieki, wygladal identycznie jak przed
chwila.
Znow przymykajac oczy, wzielam jeszcze pare -tak lubianych przez tate -glebokich
wdechow z mysla, ze jest oczywiste, dlaczego Prodigium wciaz dostaje lanie od ludzi. Ilekroc
chcialam odprawic powazniejsze zaklecie, musialam koncentrowac sie, rozluzniac,
wyobrazac cos sobie i oddychac... Taka strategia walki z UOcchio nie byla, delikatnie
mowiac, zbyt skuteczna.
Ze tez mnie podkusilo do refleksji o Oku. Bo ledwie zaswitala mi ta nazwa, cale moje
opanowanie leglo w gruzach. A doniczka pekla, Czarna ziemia obsypala mi stopy, a fioletowy
kwiatek obwisl jeszcze bardziej. Moglabym przysiac, ze w pewnej chwili kiwnal na mnie w
gescie oskarzenia.
-Fuj! -jeknelam, kiedy Cal pospiesznie wyjmowal mi z rak wyszczerbiona doniczke. -
Wybacz, ale ostrzegalam cie, ze jestem destrukcyjna.
-Nie przejmuj sie -odparl, troskliwie obejmujac rosline. -Prawie ci sie udalo. -Zerknal w
dol, by ocenic zasieg zniszczen. -O kurcze -rzekl zdumiony.
Wytarlam brudne rece o dzinsy.
-Az tak zle?
-Nie o to chodzi. Popatrz!
Podsunal mi doniczke. Kwiat nadal wygladal okropnie ale tuz za nim ujrzalam... dwa
mniejsze, zdrowe kwiatuszki.
Jaskrawofioletowe, bez sladu paskudnych plamek.
-Jejku, to moja robota? -zapytalam. Cal przytaknal.
-Najwyrazniej. To tyle w temacie twojej destrukcyjnosci.
Poslalam mu smetny usmiech.
-Okej, ale co z tego, ze wyrosly swieze kwiatki, skoro doniczka nadaje sie na smietnik, a ten
-wskazalam chory fiolek -ledwie zipie.
-Owszem -przytaknal i umilkl, przygotowujac sie chyba do jakiejs nieslychanie istotnej
wypowiedzi, a byc moze nawet zdania podrzednie zlozonego. -Ale tez sadze, ze twoja magia
wcale nie jest tak destrukcyjna, jak ci sie wydaje. Powodz Doritos, historia z lozkiem i
dzisiejsza... Wedlug mnie troche za wiele tworzysz. Co ty na to?
Z trudem odzyskawszy glos, odparlam:
-Cal, odkad tu przyjechalismy, nikt nie powiedzial mi czegos tak milego!
Delikatnie obrocil w palcach nagi korzonek fiolka, ale nie podniosl na mnie wzroku.
-Bo to fakt. -Dopiero po tych slowach spojrzal mi w oczy i poczestowal mnie jednym z tych
swoich pol-usmieszkow, ktore od pewnego czasu podobaly mi sie coraz bardziej. -Faktem
jest rowniez to, ze musze znalezc dla niego jakas inna doniczke. Yyy... zobaczymy sie pewnie
na kolacji.
-Swietnie. Moze zastanowimy sie nad kolorami...? -Co?
-Na wesele. Mysle o melonie z mieta. Zapowiada sie upalna wiosna.
Cal rozesmial sie glosno. Po raz pierwszy, odkad go poznalam.
-Zalatwione. Na razie, Sophie.
-Na razie! -krzyknelam za nim i nagle moje serce przeszyla fala smutku.
Pod koniec prawie kazdego dyzuru w piwnicy Archer wolal do mnie: „Na razie, Mercer!" W
tej chwili wlasnie pomyslalam, ze nie uslysze tego juz nigdy z jego ust. Tesknota bywa
strasznie dolujaca. Bo niby czlowiek godzi sie z utrata drugiego czlowieka, oplakuje go i po
sprawie, a tu nagle BUM! Wystarczy blahostka i raptem caly ten
okropny zal powraca ze zdwojona sila. Przypomnialo mi
sie, jak Archer siedzial i czekal w mlynie. Co chcial mi powiedziec tak bardzo, ze
zaryzykowal zycie?
Zacisnelam palce na kawalku doniczki. Niewiele brakowalo, a trysnelaby z nich krew.
-Niewazne -mruknelam na caly regulator.
Historia z Archerem byla wlasciwie zakonczona. Spogladajac w strone schodow,
uzmyslowilam sobie, ze przeciez teraz musze sie zmierzyc z problemami sto razy
trudniejszymi od jakichs popapranych uczuc.
ROZDZIAL 23
Gabinet taty miescil sie w jednym z mniejszych pokoi Thorne Abbey. Wnetrze bylo calkiem
przyjemne. Stajac w progu, zobaczylam wisniowe biurko, dywany w kolorze kosci sloniowej,
a takze wygodne skorzane krzesla i solidne polki pelne ksiazek.
Tato siedzial przy biurku i -jak kazdy wnerwiony Brytyjczyk -popijal herbate. Oparlam sie o
framuge i zapytalam:
-A wiec... jest nieciekawie, prawda? Gestem dloni zaprosil mnie do srodka.
-Zamknij za soba drzwi. Gdy to zrobilam, otworzyl jedna z szuflad biurka. W jasnym
oswietleniu gabinetu grymuar wygladal jeszcze gorzej i otaczala go jakas zlowieszcza aura,
tak silna, ze odruchowo skrzyzowalam rece na piersi.
-Wyczarowalem ksiazke na jego podobienstwo i odtworzylem szkatule -oznajmil tato
niepytany -ale bede musial jak najszybciej odlozyc grymuar na miejsce. Czas dzialania zaklecia niestety nie jest wieczny. -Rzucil ksiege na biurko.
zaslane tona papierow. -Przegladnalem ja juz trzykrotnie, nie zawiera jednak rytualu
Przejecia.
Ostroznie podnioslam i otworzylam grymuar. Dobywajaca sie z niego magie czulam juz,
kiedy lezal pod szklem,
ale mimo to nie bylam przygotowana na fale mocy, ktora mnie uderzyla jak powietrze, gdy
wystawi sie glowe za okno rozpedzonego samochodu. Od samego spojrzenia na ksiege
zaczelo palic mnie w plucach i lzawily mi oczy. Rozchylajac piekace powieki przejrzalam
pierwsza stronice, ale nie zauwazylam slow, tylko osobliwe, nieznane symbole.
O dziwo, jeden rozpoznalam. Przypominal znamie, ktore tato wypalil na rece Vandy, kiedy ja
pozbawial mocy. Nie udalo mi sie przewrocic strony, bo nieznosnie ciezka ksiega wyleciala
mi z rak.: -Ja cie krece -szepnelam.
Ojciec przytaknal.
-Teraz rozumiesz dlaczego podczas otwierania szkatuly musialem zdac sie glownie na twoja
energie. Zadna miara nie wykrzesalbym z siebie tyle magii, a i poszukiwanie rytualu okazalo
sie ponad moje sily.
-Powiedz mi -opadlam na jedno z obitych skora krzesel naprzeciw biurka -skad wiedziales,
czego szukac. Przeciez tam nie ma zadnych slow. -Nie bylo to latwe. Nawet ja nie zdawalem
sobie sprawy z potegi tej ksiazki. -Uniosl frontowa okladke. Zadrzalam z leku, ale nie
widzac kartek, tym razem nie poczulam magii. Tato jednak sie wzdrygnal. -Ten grymuar
napisano
w jezyku aniolow.
-To chyba powinny byc pienia i dzieki harfy, a nie klebowisko nieprzeniknionych
hieroglifow...?
Tato albo nie uslyszal pytania, albo je po prostu zignorowal.
-Zupelnie nie pojmuje, dlaczego wykradli wlasnie ten rytual -mruknal pod nosem. -
Dlaczego akurat ten, nie inny?
-I kiedy to sie stalo? -dorzucilam.
Zamrugal oczami, jakby nagle przypomnialo mu sie, ze jestem w pokoju.
-Co takiego?
-Ksiega lezala w szafce od 1939 albo 1940 roku, tak? Pytanie wiec, czy wyrwano te strone w
ciagu ostatnich siedemdziesieciu lat, czy moze jeszcze przed zabezpieczeniem grymuaru?
-Nie przyszlo mi to do glowy. -Sciskajac grzbiet nosa, westchnal. -Zdziwniej i zdziwniej.
Zdumiona, spojrzalam na niego.
-Tez tak czasem mowie.
Pomimo widocznego niepokoju, jakims cudem zrobil lekko rozbawiona mine.
-To z Alicji w Krainie Czarow. Pasuje, nie sadzisz?
Tak, tylko ze w naszym przypadku krolicza jama okazala sie sto razy ciemniejsza,
pomyslalam.
Na chwile zainteresowalam sie regalem w kacie po drugiej stronie pokoju. Tak jak
podejrzewalam, bylo tam troche nudnych ksiazek o historii Prodigium i gospodarce
zmiennoksztaltnych, ale zauwazylam tez kilkanascie wspolczesnych powiesci, miedzy innymi
Roalda Dahla. Tato znow urosl w moich oczach o dwa centymetry.
-Myslisz, ze mieli te kartke ci, ktorzy przywolali Daisy i Nicka? -zapytalam.
-Zapewne.
Odwrocilam sie do niego. -To fatalnie.
-Gorzej. -Nachylil sie ku mnie. -Sophie, Virginia Thor-ne przyzwala demona, by
poslugiwac sie nim jako bronia.
Zapewne temu, kto przywolal Nicka i Daisy, przyswiecaly drobne pobudki.
Gleboko westchnelam, -To jakas straszna kupa g... yyy, skomplikowana sprawa.
Usmiechnal sie rzywo.
-Wyraz, ktorego chcialas uzyc, stanowi chyba najbardziej adekwatne podsumowanie obecnej
sytuacji.
-Co robimy?
-W tej chwili mozna jedynie czekac i obserwowac dalszy rozwoj sprawy.
Postukalam paznokciem o polke regalu. Nigdy nie bylam za dobra w skrywaniu emocji, a
strach przyprawial mnie o totalna trzesionke. Posiadacz rytualu mogl przeciez przywolac cala
armie demonow, gdyby tylko zechcial... A gdyby Prodigium zyskalo ten atut w konflikcie z
L'Occhio? Ode-gnalam w myslach obraz Archera lezacego we krwi u stop jednej z tych
koszmarnych istot, wizje makabry, ktora kolejny raz zalewa, dlawi ludzkosc ... Starajac sie
zachowac spokoj w glosie powiedzialam:
Ale, wiesz, tato, czekanie to kiepscizna. -Byc moze niezupelnie rozumiem to slowo,
niemniej, no coz, podzielam twoja opinie. -Wlozyl grymuar z powrotem do szuflady i cicho
ja zamknal.
-Podnioslam sie z krzesla,
-Naprawde myslisz, ze znalezienie tego, kto to zrobil, mogloby zapobiec wojnie?
-Nie wiem -odparl sciszonym glosem. Patrzyl na mnie tak, jakby wcale mnie nie widzial. -
Mam nadzieje.
Musialam sie zadowolic ta slaba pociecha.
Stalam juz prawie przy drzwiach, kiedy tato spytal: — Zanim odejdziesz, Sophie, powiedz
mi, prosze, z jakiego powodu od dwoch dni nosisz w kieszeni medalik ze swietym Antonim?
-Hm? -Po chwili przypomnialam sobie o monecie od Archera. Niechetnie wyjelam ja z
kieszeni i podalam tacie. -Znalazlam... przypadkowo. Skad wiesz, ze to mam?
Obrocil ja w palcach.
-Wyczulem emanacje magii. -Spojrzal mi w oczy -Medaliki z wizerunkiem swietego
Antoniego to przedmioty o poteznej sile. W sredniowieczu nosili je przy sobie
czarnoksieznicy i wiedzmy, zazwyczaj w podrozy. Darujac komus medalik, wskazywalo mu
sie droga telepatyczna miejsce swojego pobytu w danej chwili. Znakomita rzecz, bo w owych
czasach ludzie czesto gubili sie, byli napadani i wiezieni. -Oddal mi medalik. -Nie dziwi
mnie, ze go znalazlas. W piwnicach Hekate Hall mamy ich dziesiatki.
No to sie dowiedzialam. Archer byl tajnym lowca demonow i w dodatku zlodziejaszkiem. Jak
ty sie znasz na facetach, pomyslalam z gorycza.
Wchodzac do swego pokoju z mysla, ze warto by sie polozyc, zastalam w nim Nicka i Daisy.
Czekali na mnie. Nick trzymal w rekach zdjecie mojej mamy, a Daisy rozlozyla sie na lozku i
kartkowala moj Tajemniczy ogrod.
-To twoja mama? -zapytal chlopak. -fajna laska. Mimo ze przestal dzialac mi na nerwy jak
jeszcze niedawno, nie oszalalam ze szczescia, ze razem z Daisy grzebie w moich rzeczach.
-Czego chcecie?
Nick gwizdnal przez zeby, odstawiajac fotografie na nocny stolik. .
-Przyszlismy zapytac, co u ciebie. Slyszelismy, ze sie zranilas przy rzucaniu zaklecia.
-Aha -odparlam. -Yyy... mhm. Cwiczylam z tata. Ale nic mi nie jest.
Rzucajac sie na lozko obok Daisy, Nick zalozyl rece za
glowe.
-Jasne, oddechy i koncentracja.
-Strata czasu mruknela Daisy, wodzac palcem po ilustracji przedstawiajacej Mary Lennox
wsrod korytarzy Misselthwaite.
Puscilam to mimo uszu.
-Jak wiec widzicie, czuje sie doskonale. Dzieki za troske. Nick zrobil cale show ze
wstawania z lozka.
-Zdaje sie, kochanie, ze nas tutaj nie chca -rzekl do Daisy, podnoszac ja na nogi.
-Ale nie opowiedzielismy jeszcze Sophie o imprezie -zajeczala.
-Jakiej imprezie? J spytalam. Nick usmiechnal sie.
-O twoich urodzinach. Podobno Rada szykuje niezla balange.
Przez te ciagle przeprowadzki z mama ostatnie urodziny obchodzilam jako osmiolatka. W
pizzerii. Wygladalo na to, ze Rada zaplanowala cos bardziej wyszukanego.
-Bez sensu -odparlam, wsuwajac rece do kieszeni. -Zwlaszcza w obecnej sytuacji.
Nick obnazyl zeby jak wilk.
-To bardzo w stylu Prodigium. Wiesz: „Grajmy na skrzypcach, gdy Rzym plonie".
-Zabawimy sie. -Daisy wziela go pod ramie. -Postaraja sie, zeby... -Nagle urwala, a jej
usmiech zmienil sie w grymas bolu.
Krew odplynela jej z twarzy, tak ze alabastrowa cera przybrala popielaty odcien. Nick
chwycil ja za lokiec, kiedy bezwladnie opuscila glowe.
-Daisy?
Kurczowo sciskajac porecz lozka, ciezko oddychala, roztrzesiona. Uniosla glowe i otworzyla
oczy. Sadzilam, ze za plona czerwonym fioletem jak oczy Alice przed zamordowaniem
Elodie. Byly jednak jasnozielone, tak jak zawsze.
-Nic mi nie jest -powiedziala scisnietym glosem. -Tylko lekki napad magii. Nic strasznego.
Twarz Nicka zmarszczyla sie z troski, lecz Daisy uspokoila go szybko.
-Nic mi nie jest -powtorzyla, prowadzac go w strone drzwi. -Niech Sophie troche
odpocznie. Nie wyglada najlepiej.
Nie moglam wygladac gorzej niz ona, ale nie odezwalam sie i oboje wyszli. Dopiero wtedy
wyczulam w powietrzu znajomy swad palonego drewna, tyle ze teraz nie byly
to omamy.
Na poreczy lozka zobaczylam, tlace sie jeszcze, wypalone odciski dloni.
ROZDZIAL 24
Przez nastepne trzy tygodnie bacznie obserwowalam Nicka i Daisy. Wprawdzie nie miewali
juz „napadow magii" ale oboje pili wiecej niz zwykle, a z zajec z „demonicznej jogi", na
ktorych towarzyszyli mi i tacie, zawsze wychodzili troche wczesniej. Po jednej z takich lekcji
ojciec ofiarowal im egzemplarz Dziejow demonologii, ktory pozniej znalazlam wcisniety do
wysokiej mosieznej urny.
Kilka dni przed wyjazdem Vix Lara zabrala ja, Jenne, Cala i mnie samochodem do Londynu.
Tato dal mi szlaban na podrozowanie Itineris, ale za to nareszcie moglam poczuc sie jak
prawdziwa turystka. W Tower Lara wreczyla wszystkim broszurki o historii twierdzy z
punktu widzenia Prodigium. Dowiedzialam sie wiec, miedzy innymi, ze Anna Boleyn byla
czarna wiedzma (co akurat w ogole mnie nie zaskoczylo) i ze jednego z wnukow krolowej
Wiktorii przetrzymywano w Bialej Wiezy, odkad stal sie wampirem.
Bylo calkiem fajnie. Jedlismy rybe z frytkami i wybralismy sie na przejazdzke pietrowym
autobusem. Ale ten dzien w Londynie uswiadomil mi, jak bardzo przywyklam
do tego, ze oprocz Prodigium wlasciwie nie mam zadnych znajomych. Hex Hall byla
odizolowana od swiata, Thorne
Abbey takze. Przez blisko rok zdazylam odzwyczaic sie od towarzystwa ludzi, dlatego teraz
caly czas drzalam ze zdenerwowania. Co chwila zdawalo mi sie, ze ktos zauwazy
nasze dziwne broszury albo krwawe klejnoty Vix i Jenny -i zorientuje sie, kim naprawde
jestesmy. Targana niepokojem, bez przerwy myslalam, czy inni tez sie tak czuja. Kiedy wiec
pod wieczor samochod wjezdzal na zwirowy podjazd
Thorne, odetchnelam z wielka ulga.
Na kolejna wycieczke do Londynu wybralismy sie dwa dni przed moimi urodzinami.
Najpierw (Lara, Jenna, Nick, Daisy i ja) odstawilismy Vix na lotnisko, a pozniej czekala nas
umowiona wizyta w ultraeleganckim butiku Lysandra. Lysander byl elfem, ale kamuflowal
swoj sklep za pomoca czarow, wiec jego bogate klientki o niczym nie wiedzialy. Tego dnia
jednak otworzyl go wylacznie dla nas.
-Kostium jest super -powiedzialam do Lysandra. -Ale korona? Bez przesady.
Spiorunowal mnie wzrokiem, lopoczac czarnymi skrzydlami. Spedzilam u niego zaledwie pol
godziny, a juz bylam pewna, ze mnie nienawidzi.
-Poinformowano mnie, ze masz wystapic przebrana za boginie czarnej magii, a Hekate, jak
wiadomo, nosi korone.
-Wiesz, to niezupelnie korona, Soph -wtracila sie Jenna siedzaca tuz obok na bialej atlasowej
sofie. -Tylko raczej diadem.
Wsparla brode na rece, a nad jej glowa zdawaly sie unosic czarne deszczowe chmurki.
Odwiezlismy juz Vix na lotnisko, wiec moja przyjaciolka byla okropnie nadasana. Siedziala
pomiedzy Nickiem a Daisy, ktorzy juz wczesniej przymierzyli swoje kostiumy. Ale choc
oboje wygladali fantastycznie -on w bialym zwiewnym kaftanie i czarnych spodniach, a ona
w prostej tubie z purpurowego jedwabiu
nie wiedzialam, za kogo sie przebieraja.
-Lysander ma racje -dorzucila Lara, usadowiona na fotelu w powsciagliwej pozie. -Korona
stanowi nieodzowny element tego stroju.
Obrocilam sie wkolo na niewielkim podescie, aby dokladnie przejrzec sie w potrojnym
lustrze. To Lara wymyslila, ze moje urodziny powinny miec „wytworny charakter".
Poczatkowo sadzilam, ze oznacza to wizytowe stroje obowiazujace na balu w przededniu
swieta duchow w Hex Hall. Tymczasem w Anglii najwyrazniej okresla sie tak imprezy
kostiumowe. Rowniez Lara wpadla na pomysl, abym przebrala sie za Hekate, co bylo
oczywistym uklonem w strone szkoly. Stwierdzilam, ze wystepowanie w roli maskotki Hex
Hall to kretynstwo, ale ze pomysl spodobal sie tacie, ktory sponsorowal urodziny, musialam
sie zgodzic.
Niemniej teraz, przed lustrem, pomyslalam, ze trzeba bylo bardziej zawalczyc o swoje.
Lysander, nadworny projektant Prodigium, bez watpienia przeszedl sam siebie, tworzac
suknie Hekate. Przepiekna, uszyta z czarnej tkaniny, przy odpowiednim oswietleniu mienila
sie srebrem i mimo ze zakrywala mnie cala z wyjatkiem ramion, niezaprzeczalnie wygladala
bardzo seksy. Tylko po co na dokladke ta korona?
Dla Jenny byl to moze diadem, ale wedlug mnie filigranowa opaska z platyny, zwienczona
brylantowo-szafirowym polksiezycem przypominala korone i juz.
Powstrzymalam odruch szarpniecia za sprzaczke pod
broda.
-Jest piekna -powiedzialam juz chyba po raz trzeci. -Tyle ze tak strasznie... wyszukana.
Lysander wydal z siebie odglos niesmaku i rozlozyl
rece.
Powinna byc wyszukana! Stosownie dla bogini! Nie mialam pojecia, jak zareagowac lecz z
pomoca przyszedl mi Nick.
Zrywajac sie z sofy, oglosil:
-Tak tez sie prezentujesz, jak bogini. -Ujal mnie za reke, sciagnal z podestu i zakrecil W
kolko. -Pogodz sie ze swa
boskoscia, Sophie!
Moze i byl zdrowo kopniety, ale zachichotalam. Przyciagnal mnie do siebie, jak bysmy mieli
zatanczyc i... cale rozbawienie pryslo. Nagle zobaczylam sie w innym stroju, tanczaca w
objeciach innego chlopaka i poczulam przeszywajacy bol. Nim zdazylam sie powstrzymac,
unioslam dlon do piersi Nicka i odepchnelam go.
W sklepie zapadla krepujaca cisza. Lara odkaszlnela dyskretnie i powiedziala:
-Nick, Daisy, zostawmy Jenne i Sophie, niech sie spokojnie przebiora. Lysandrze, musimy
omowic twoje honorarium.
Wychodzac za Lara i projektantem, demony rzucily mi nieprzeniknione spojrzenia.
-Wszystko w porzadku? -zapytala Jenna, kiedy zostalysmy same.
Kiwajac glowa, odparlam:
-Tak, tylko troche swiruje przed tymi urodzinami.
Zasadniczo nie sklamalam. W obecnej, nieciekawej sytuacji organizowanie spotkania
wielkich szych Prodigium i dodatkowo czworga demonow w jednym miejscu i o tej samej
porze wydawalo mi sie totalna glupota. Tato jednak wyjasnil mi, ze dla czlonkow Rady jest to
kwestia honoru.
-Nalezy dac do zrozumienia L'Occhio, ze nie damy sie zastraszyc -powiedzial, dodajac z
usmiechem: -Procz tego to pierwsze twoje urodziny, na ktorych bede obecny.
Zupelnie mnie tym rozbroil, ale wciaz dreczyla mnie masa watpliwosci.
Jenna wstala i podeszla do mnie. Postanowila przebrac sie za Mine Harker z Drakuli, miala
wiec na sobie -zaprojektowany przez Lysandra -quasi -wiktorianski kostium z czarnych
koronek i rozowego jedwabiu ze smiesznym cylinderkiem i woalka. W butiku nie bylo
przebieralni, pewnie dlatego, ze elfy wprost uwielbiaja swoje cialo i chetnie je pokazuja, a
pojecie „skromnosc" jest im calkowicie obce. Szczesliwie prze-mieszkalam z Jenna prawie
rok i widzialysmy sie na golasa tyle razy, ze w ogole nie stanowilo to problemu.
-Naprawde jest ci w tym przepieknie -szepnela przyjaciolka, kiedy probowalam wyplatac
korone z wlosow.
-Przestan. Wygladam jak okladka plyty Evanescence, ty za to wygladasz bajecznie. Usmiechnelam
sie, bo Jen-na zalozyla mi swoj cylinderek. -Oby tylko moje zdjecia w tym
kostiumie nie dotarly do Hex Hall. -Wilam sie przed lustrem, szukajac mocowania korony. Wyobrazasz
sobie? Ja jako Hekate, w tym? -Znowu szarpnelam. -Z miejsca stracilabym
prestiz wsrod ludzi.
Zerknelam na Jenne. Stala tylem do mnie. Dziwne, nawet nie zachichotala.
-Niedobrze mi sie robi, gdy pomysle, ze za miesiac wracamy do Hex. Po wakacjach powabna
ksiezniczka... -szarpalam ile sil, lecz wlosy najwyrazniej sie uparly -bedzie musiala zmienic
obyczaje.
Ten zart sprawil, ze stracilam caly humor. Mieszkancy Thorne zmagali sie z roznymi
przeciwnosciami, ale ja przynajmniej nie mialam tu problemow z magia.
Jenna odwrocila sie powoli do lustra i nasze spojrzenia sie spotkaly.
-Nie wracam do Hekate, Sophie.
Przestalam walczyc z diademem, ktory teraz zsunal sie nad lewe ucho.
-Cooo? -Popatrzylam jej w oczy juz nie w lustrzanym odbiciu.
-Nie wracam -powtorzyla stanowczo.
-Przeciez... musisz -odparlam jak idiotka. Pierwszy raz od dawna twarz Jenny zaplonela
wsciekloscia.
-Otoz nie! Wcale nie mam obowiazku sluchac Rady.Nie beda mi...
-Rozkazywali? -dokonczylam, wzdrygajac sie na te zlosliwosc.
Wizja powrotu juz teraz przyprawiala mnie o ciarki i nie
wyobrazalam sobie Hex Hall bez niej.
-Jestem tam obca -rzekla, sciagajac koronkowe rekawiczki. -Vix twierdzi, ze juz najwyzszy
czas, abysmy dolaczyly do swoich, i ja tez tak mysle.
Gryzac sie w jezyk, powstrzymalam sie przed wyjatkowo ohydnym komentarzem, ktory
przyszedl mi do glowy nie wiedziec skad. Za dwa dni konczylam siedemnascie lat, nie
moglam wiec zachowywac sie jak obrazone dziecko. Dotknelam diademu, wyplatujac go
wreszcie z wlosow za pomoca magii.
-Przeciez w zeszlym roku mowilas, ze nie chcesz byc wampirzyca. Ze chcesz zwyczajnego
zycia z nauka algebry, balami itepe.
-Ten rok zmienil nas obie, Soph -odparla uprzejmym tonem.
-To prawda. -Nic innego nie przyszlo mi do glowy. Przebieralysmy sie w milczeniu, stojac
plecami do siebie.
Wreszcie kostiumy zawisly na wieszakach, a my zalozylysmy zwykle ciuchy.
-Nie rozumiem, czemu cie to az tak smuci -rzekla Jenna, ujmujac mnie za ramiona i
zwracajac twarza do siebie. -Naprawde powinnam to zrobic. Sadzilam, ze mi przyklasniesz,
zwlaszcza po historii z Redukcja.
Cofnelam sie i jej rece zwisly bezwladnie miedzy nami.
-A co to niby ma do rzeczy?
-Gdybys poddala sie Redukcji, zostalabym w Hex Hall
sama, i wcale sie tym nie przejelas.
-Okej, ale mialam zamiar sie jej poddac, zeby sie pozbyc morderczych instynktow. Staralam
sie,by nie zabrzmialo to gniewnie, lecz ponioslam sromotna kleske. -To nie tak, ze
chcialam porzucic cie w Hekate, by sobie pofiglowac z jakims gosciem.
Jej oczy zablysly furia i chyba wysunela lekko kly.
-Co ty powiesz! Wiec to nie dla Archera chcialas sie pozbyc mocy i zostawic mnie w Hex Hall?
Ze zdumienia rozdziawilam usta, chociaz w moim ciele zakotlowalo sie od magii.
-Cooo?
Pocierajac nos grzbietem dloni, Jenna odpowiedziala szorstko:
-Naturalnie nie przyszlo ci do glowy, ze jako nie-demon spokojnie bedziesz mogla sie z nim
zwiazac.
Owszem. Przynajmniej tak mi sie wydaje. Powody, dla ktorych zamierzalam poddac sie
Redukcji, byly zbyt skomplikowane do ogarniecia mysla. Tak czy siak, Archer nie stanowil
glownego i... nagle doznalam olsnienia.
-Juz wiem, dlaczego bez przerwy nakrecalas mnie na Cala. Liczylas, ze jak znajde sobie
nowego faceta, to raz na zawsze odechce mi sie Redukcji!
Nie musiala odpowiadac. Spuszczony wzrok i rumieniec, ktory oblal jej szyje, byly az nadto
wymowne.
-Jen, widzialam, jak Alice zabija Elodie. Uwazalam sie za potwora. Dlatego chcialam
Redukcji, a nie zeby byc z Arche-rem. -Sklebione moce zaczely teraz szalec wokol. Stojacy
nieopodal manekin zagrzechotal, a nasze wlosy zmierzwily sie lekko.--Redukcja moglaby
mnie usmiercic, a ja nie jestem az taka idiotka, by rezygnowac z zycia dla jakiegos flirtu.
Jenna skulila sie, jakbym dala jej w twarz, i nagle dotarlo do mnie, co mowie.
-Jen -potknelam sie, podchodzac do niej -nie chcialam...
-Jasne -warknela, odsuwajac sie ode mnie. -Rozumiem. Ty jestes Demoniczna Krolowa
Wszechswiata, a ja idiotka, ktora sie podklada potworowi.
-Nie to powiedzialam.
-Nie musialas.
Niesamowite, ze jeszcze przed paroma minutami obsmiewalysmy moj glupkowaty kostium.
-Jen -zaczelam, ale pokrecila tylko glowa i odeszla.
ROZDZIAL 25
Urodziny swietowalam w oranzerii, wielkim przeszklonym pomieszczeniu pelnym roslin.
Paprocie, wszystkie co do jednej, ozdobiono fioletowymi wstazeczkami i bialymi lampkami.
W rogu zespol elfow przygrywal na wymyslnych mechanicznych instrumentach, ale plynaca
z nich muzyka byla delikatna, drzaca i -jak na te okazje -dziwnie melancholijna. W dodatku
przed wieczorem rozpetala sie burza i tlukace o dach krople zagluszaly subtelne dzwieki.
Uplasowana na siedzisku pod oknem, patrzylam, jak deszcz splywa
po szybie niby lzy.
Wspominajac poprzednie urodziny, stwierdzilam, ze skee ball* i faceta przebranego za
szczura wole sto razy bardziej od lodowych rzezb, fontanny z szampanem i gigantycznego
tortu w ksztalcie Thorne Abbey. Wynikalo to zapewne z faktu, ze moja suknia wazyla jakies
dwadziescia siedem kilo, korona przyprawiala mnie o ciezki bol glowy, a najlepsza
przyjaciolka przestala sie do mnie odzywac.
Skee bali -popularna w USA gra zrecznosciowa. Podobna do kregli, nie polega jednak na zbijaniu, tylko na trafianiu kula do otworu, jak w
bilardzie.
Przeczesalam wzrokiem oranzerie, ale nigdzie nie spostrzeglam Jenny. Unikala mnie od
rozmowy w sklepie Lysandra. Moze zreszta slusznie, pomyslalam. Skoro zdecydowala sie na
zycie wsrod wampirow, w ten sposob latwiej oswoje sie z utrata jej przyjazni. Ale ta mysl ani
troche nie zlagodzila bolu w sercu.
W pomieszczeniu zebralo sie co najmniej stu czlonkow Prodigium. Wszyscy w fantazyjnych,
polyskliwych strojach z usmiechem skladali mi zyczenia wszystkiego najlepszego. Wszyscy
tez przyniesli prezenty, wiec stojacy przy drzwiach stol z marmurowym blatem uginal sie pod
sterta pudel i paczek w barwnych opakowaniach. A jednak atmosfera byla gesta, tak jakby
kazdy staral sie na sile dobrze bawic. Promienne miny zdawaly sie wymuszone, a smiechy
rozbrzmiewaly za glosno. Moze zgromadzeni bali sie, ze ja i tato zwaporyzujemy ich, jesli nie
beda udawac, ze sa na najfajniejszej imprezie pod sloncem.
Z checia przytknelabym czolo do chlodnej szklanej sciany, ale tez wolalam nie widziec
swojego odbicia az tak wyraznie. Pare godzin wczesniej Lysander przyniosl mi suknie,
stanowczo nalegajac, zebym sie umalowala. W efekcie moja twarz wygladala jak po wybuchu
cekinowej bomby. Nawet nagie ramiona mialam oproszone mieniacym sie blekitnym pudrem.
Wsrod gosci uwijalo sie kilkunastu kelnerow, roznoszac tace z kieliszkami wypelnionymi
swietlista fioletowa mikstura. Nie wiem, czy pracowali w Thorne na stale, czy zostali
specjalnie wynajeci. Wszyscy mieli na sobie proste biale koszule, czarne spodnie i
zakrywajace pol twarzy srebrne maski. Jeden zdazyl podejsc do mnie z drinkiem juz trzykrotnie,
ale gdy tylko sie oddalal, bez umiaru poilam najblizsza donice.
-Solenizantko, czemu sie tak dasasz?
Odwrocilam sie i zobaczylam Nicka i Daisy, oboje z pra
wie pustymi krysztalowo-srebrnymi pucharami. Na klapie kaftana chlopaka dostrzeglam
fioletowa plamke. Sadzac po rumianych policzkach i jasnych oczach, byli lekko wsta-wieni. To
moja impreza i nikt mi nie zabroni dasow -odparlam, wstajac.
-Ta impreza jest do bani. -Daisy poprawila srebrny wieniec laurowy, ktory przekrzywil sie
jej nad czolem.
-Radze ci otworzyc jakis prezent, moze choc troche poprawisz sobie humor -rzekl Nick,
kiwnieciem glowy wskazujac stol z podarkami.
Dwa pudelka poruszaly sie. Jedno wirowalo wolno ponad reszta, a drugie pelzalo wokol
niczym pajak na „odnozach" z ozdobnej satynowej wstazki.
Przelknelam sline.
-Yyy... czuje sie super. Widzieliscie moze Jenne? Wymienili spojrzenia, nim jednak sie
odezwali, w nasza
strone ruszyl znany mi juz kelner.
Co on kombinuje? -pomyslalam. Czy ktos dal mu w lape, zeby upil corke szefa Rady, czy
co?
Biorac Nicka i Daisy pod ramiona, odciagnelam ich od okna i z pola widzenia natretnego
goscia z taca.
-O co sie poklocilyscie? -zapytala dziewczyna.
Juz mialam opowiedziec jej o rozmowie u Lysandra, kiedy zatrzymala nas blondwlosa
wiedzma w jaskrawoczerwonej sukni.
-Hej -powiedziala z emfaza. -Wybacz, ze przeszkadzam, Sophie, ale chcialabym ci zyczyc
wszystkiego najlepszego.
-Okej -odparlam. -Dzieki.
Sadzilam, ze odejdzie, ale nawet nie drgnela. Usmiechala sie do mnie, a wlasciwie do nas
wszystkich.
-To dla mnie wielki zaszczyt moc was poznac -rzekla rozradowana. -Podobno... Rozejrzala
sie wkolo z rumiencami na policzkach. -Podobno demon potrafi stworzyc cos z
niczego. Czy to prawda?
Zdumiona zamrugalam powiekami.
-Tak -odpowiedzialam. -Ale wiedzmy tez to potrafia. To tylko kwestia...
Nie dokonczylam, bo Nick uklonil sie i zamaszystym ruchem reki wyczarowal bukiet bialych
roz.
-W rzeczy samej -potwierdzil, wreczajac jej kwiaty. -Naturalnie to tylko drobna czastka
tego, do czego zdolne sa demony.
Wiedzma o malo nie pisnela zachwycona.
-Niesamowite!
Nick przybral grozny wyraz twarzy.
-Daj spokoj! -szepnal, przyblizajac sie do niej. -Gdybym zechcial, moglbym te sale balowa
zrownac z ziemia, a ty nie zdazylabys nawet przymknac tych pieknych brazowych oczu. Lub
wstrzymac materie czasu, tak ze...
-Mhm, Nick, okej, jasne. -Teraz musialam odciagnac oboje od namolnej wiedzmy. -Ale
chodzmy juz, bo chce sie spotkac z tata. Paaa! Dzieki, ze przyszlas!
Sprawdzajac, czy nikt nas nie slyszy, zwrocilam sie do Nicka:
-Co to mialo znaczyc? Nick dopil resztke drinka.
-Dalem jej to, czego chciala. Wszystkie postrzegaja nas jako potezne, budzace groze istoty,
zdolne do unicestwienia L'Occhio. Po to przeciez nas stworzyly, prawda?
Na chwile przycisnelam nadgarstki do oczu -jak glupia, bo tylko rozmazalam sobie
migotliwa maz na rzesach.
Daisy, ktorej wieniec przechylil sie nad prawym uchem, poklepala Nicka po ramieniu.
-Kochanie, dosyc tego ponuractwa, jestesmy na urodzinach! -Zaakcentowala zdanie
czkawka i w tej samej chwili poczulam, ze strasznie sie z nimi nudze.
Zapragnelam porozmawiac z Jenna albo z Calem, albo z kims w miare normalnym, a najlepiej
trzezwym.
-Pora obejrzec prezenty -oznajmilam, zostawiajac dwuosobowe towarzystwo.
Ledwie postapilam cztery kroki, znow, jak pszczola do miodu, podlecial do mnie ten sam
kelner.
-Moze drinka? -Podsunal mi tace.
-Sluchaj, koles. -Potknelam sie, nastepujac na dlugi do ziemi rekaw swojego kostiumu. -Nie
wiem, czy chcesz mi sie podlizac, czy co, ale... -Unioslam wzrok na jego srebrna maske i
spojrzelismy na siebie. -Niemozliwe!
ROZDZIAL 26
Wprawdzie nie moglam tego zobaczyc, ale odnioslam wrazenie, ze Archer uniosl brew.
-Za kogo sie przebralas? -spytal szeptem.
Oddychajac gleboko, usilowalam nadac twarzy jak najbardziej obojetny wyraz. Kazdy, kto
popatrzylby w te strone, mial pomyslec, ze gawedze z kelnerem, a nie z przedstawicielem
zlowrogiego Oka.
-Za Hekate -odparlam, biorac z tacy jeden z pucharow. -A co ty tu robisz?
Wzruszyl ramionami, zachowujac styl nawet w kelnerskim uniformie.
-Kazdy lubi sie zabawic. A poza tym mialem nadzieje, ze znowu wystapisz w tej niebieskiej
sukni.
Zacisnelam palce na nozce krysztalowego kielicha tak mocno, ze dotad dziwie sie, iz nie
pekla.
-Jestes szalencem -odrzeklam, z trudem tlumiac niepokoj. -Albo idiota. Albo szalonym
idiota. Nie mogles sie
choc troche zakamuflowac?
-Nikt mnie tutaj nie zna -odpowiedzial, ostentacyjnie, dla efektu, przestawiajac kieliszki na
tacy -wiec maska wystarczy. Gdybym uzyl czaru, wszyscy zwracaliby na mnie uwage.
Oczywiscie nie zadalbym sobie tyle trudu, gdybys sie ze mna spotkala przed trzema
tygodniami.
Nie wiem, czy sprawilo to przycmione oswietlenie, czy tez maska, ale przez sekunde
zobaczylam w jego oczach gniewne blyski.
-Nie moglam. -Usmiechnelam sie, jakby to bylo cos niezmiernie zabawnego. Serce
szamotalo sie w piersi i tylko w ten sposob moglam zapanowac nad mocami. -Musisz sie stad
wyniesc. Natychmiast.
Teraz wkurzyl sie na dobre.
-Czy ty masz pojecie, na co sie narazilem, przychodzac tutaj? -syknal z furia. -Nie tylko ze
strony twoich, ale rowniez moich ludzi?
Rozgladnelam sie, lecz najwyrazniej nikt mnie nie obserwowal. Pewno zmieniloby sie to
diametralnie, gdybym zaczela wrzeszczec na kelnera. Rzucilam Archerowi znaczace
spojrzenie, ale przez ten cholerny brokat i cekiny chyba go w ogole nie odczytal.
Odeszlam w kat i dalam nura w istna dzungle roslin doniczkowych. Saczylo sie tam
zielonkawe swiatlo, a moje nozdrza z miejsca wypelnil intensywny zapach ilu.
Po niecalej minucie, odchyliwszy lisc palmy, stanal przy mnie Archer.
-Dlaczego nie przyszlas? -Krzyzujac rece na piersi, oparl sie o szklana sciane.
-Sama nie wiem, moze dlatego, ze polujesz na demony, a skoro jestem demonem, nie
powinnismy sie widywac...? -Gdy nie zareagowal, dodalam z westchnieniem: -Posluchaj,
odkad sie znamy, kazdy radzi mi trzymac sie od ciebie z daleka, wiec to robie.
Rozmawiajac z Archerem w masce, czulam sie bardzo dziwnie. Niby widzialam jego oczy,
ale nie moglam z nich nic odczytac.
-Badz pewna -odparl -ze gdyby nie wydarzylo sie cos powaznego, omijalbym cie z
radoscia. Serce przeszyl mi bol tak ostry jak sztylet, ktory Archer bez watpienia ukrywal
gdzies przy sobie. Pomyslalam z nadzieja, ze moze sie nie zorientowal.
-Co „powaznego...?
-Teraz nie mam czasu ci tego tlumaczyc -odrzekl, krecac glowa. -W kazdym razie chodzi o
twoich demonicznych znajomkow. Moglabys spotkac sie ze mna jutro wieczorem w mlynie?
Gonitwa mysli. Gdyby Archer wiedzial cos o Daisy i Nicku, ja i tato moglibysmy bardziej
zglebic dziejace sie tu rzeczy. A moze szukam tylko pretekstu, by znow pobyc troche z
Archerem bez poczucia winy?
-Jutro nie dam rady. -Przez cale to urodzinowe szalenstwo ojciec i ja nie mielismy dotad
czasu na badania zwiazane z grymuarem, ustalilismy jednak, ze poswiecimy im caly
nadchodzacy tydzien. Zamiast nie dodawac juz nic wiecej, zamknac sprawe i odejsc,
uslyszalam, jak mowie: -Ale za dziewiec dni tato wyjezdza w interesach. Wtedy byloby mi
latwiej sie stad wymknac.
-Dobra -przytaknal Archer. -Za dziewiec dni o trzeciej rano.
-Swietnie. Ale jesli znowu wyciagniesz na mnie noz... Ku mojemu zaskoczeniu rozesmial
sie.
-Wiecznie do tego wracasz. Przede wszystkim nie wyjalem go n a ciebie, tylko zeby
podwazyc okno. Po drugie, tkwilem zamkniety w piwnicy z wnerwionym demonem. Jak
sadzisz, ktore z nas balo sie bardziej?
Wznioslam oczy do nieba, co nie bylo takie latwe, wziawszy pod uwage tone brokatu na
powiekach. Z doniczkowej dzungli pierwszy wylazl Archer. Kiedy zrobilam to samo pare
sekund pozniej, zobaczylam, ze ulotnil sie gdzies jak kamfora.
Idac w kierunku stolu z podarkami, rozgladalam sie za nim, ale najwyrazniej juz opuscil
oranzerie. Z westchnieniem zdjelam korone. Najprawdopodobniej popelnilam wielki blad, ale
z drugiej strony tato chcial sie dowiedziec, skad pochodza Nick i Daisy, a skoro Archer czy
ktos z Oka mieli takie informacje, to chyba powinnismy z nich skorzystac...
-Tu jestes! -wykrzyknelam na widok Cala, ktory raptem pojawil sie na mojej drodze.
Musialam jakos zagluszyc poczucie winy wobec niego. Nie od razu dotarlo do mnie, w co sie
ubral. -Skad to wytrzasnales?
Byl ubrany w mundurek Hex Hall. Mocno opiety blezer o malo nie puscil w szwach, gdy
chlopak wzruszyl ramionami:
-Kiedys byl moj. Przywiozla go pani Casnoff. Wiesz... nie lubie przebieranek. Uznalem, ze to
niezly kompromis.
Dotad wydawalo mi sie, ze jedynie Archerowi moze byc w tym stroju do twarzy, ale Cal
wyprowadzil mnie z bledu. Jaskrawy blekit pasowal do jego opalonej skory i zlotych wlosow
i w ogole gosc wygladal mlodziej. Kiedy sie do mnie usmiechnal, na policzku pojawil mu sie
dolek, ktorego nigdy przedtem nie widzialam.
-Fajna z ciebie Hekate -szepnal.
W kazdej innej sytuacji prychnelabym i odciela sie jakas ironiczna uwaga, spojrzal jednak w
taki sposob, ze odparlam tylko:
-Dzieki.
Nagle cos we mnie zaskoczylo.
-Czekaj! Przywiozla go pani Casnoff? Przyjechala do Thorne?
-Tak -odpowiedzial Cal, wskazujac lodowa rzezbe, pod ktora faktycznie stala dyrektorka
Hex Hall.
Miala na sobie powloczysta suknie z odslonietymi ramionami w kolorze jego mundurka.
Zauwazyla nas od razu i ruszyla w nasza strone.
-Sophie. -Jej glos brzmial serdecznie jak nigdy. -Wszystkiego najlepszego. Tak sie ciesze, ze
cie widze.
Uwierzylam jej, o dziwo.
Jeszcze dziwniejszy byl jej usmiech, kiedy oznajmila:
-Wlasnie rozmawialam z kilkoma goscmi o twojej decyzji niepoddawania sie Redukcji.
Jestesmy ogromnie szczesliwi.
Super. Nie ma nic lepszego od plotkowania na temat moich megaosobistych postanowien -i
to jeszcze na przyjeciu.
-Dla pani to pewnie nowosc -zazartowalam, lecz widzac, ze nie zrozumiala, wyjasnilam: -
Zadowolenie ze mnie.
Myslalam, ze padne, gdy sie rozesmiala. Rzecz jasna byl to smiech cichy i krotki, ale zawsze.
Nim zdazyla zszokowac mnie jeszcze bardziej, podszedl do nas tato w dlugich czarnych
szatach, dzierzac w dloni berlo zwienczone ciemnoczerwonym klejnotem, ktory oszlifowano
na ksztalt owocu granatu. Nie wiedzialam, za kogo byl przebrany. Na widok pani Casnoff
tylko lekko skinal glowa, domyslilam sie wiec, ze juz sie przywitali.
-Dobrze sie bawisz? -zapytal mnie z taka nadzieja, ze wysililam sie na szeroki usmiech.
-Jasne, to moje najfajniejsze urodziny!
Byla w tym okrzyku pewna nadwyzka emocji, ale tato najwidoczniej doznal ulgi.
-To dobrze. Wiem, ze sa nieco zbyt wystawne, lecz... coz, po raz pierwszy jest mi dane
swietowac je wspolnie z toba, pragnalem wiec nadac im szczegolny charakter.
Ogarnely mnie wyrzuty sumienia i inne, rownie paskudne, uczucia. By tato nic nie zauwazyl,
zajelam sie stolem z podarkami. Latajacy prezent wciaz unosil sie nad reszta, zataczajac
leniwe kola. Gdy tylko na niego spojrzalam, mieciutko wyladowal mi w rekach.
-Zdaje sie, ze chce, bys go otworzyla -zasugerowal Cal.
Opakowanie bylo ciemnofioletowe, a srebrzysta wstazka zwijala sie i falowala wokol moich
palcow jak pod woda. Prezent wygladal przepieknie, ale emanowal niezwykle silna magia.
Pewnie przez zaklecie latania, pomyslalam, rozwiazujac kokarde.
Najpierw zarejestrowalam zapach, osobliwa metaliczna won, jaka przesyca powietrze w
czasie burzy z piorunami. Blysnelo czerwone swiatlo i rozlegl sie odglos gromu. Uslyszalam
krzyki taty i Cala i nie wiedziec kiedy przewrocilam sie na plecy. Do tego jakby cos uzadlilo
mnie w ramie.
Mimo ze uszy mialam jak zatkane wata, docieraly do mnie wrzaski gosci, ktorzy przebiegali
mi nad glowa. Przypomnialam sobie bal na zakonczenie roku, gdy siedzac w kaluzy ponczu,
przygladalam sie zamieszaniu, jakie wybuchlo dookola. Uklucie zmienilo sie w pieczenie tak
okropne, ze jeknelam. Wokol mnie stloczyla sie grupa ludzi, a na czolo tlumu zaczal
przepychac sie wysoki facet w masce. Archer -rozpoznalam go od razu. Mial zacisniete usta,
a w jego piwnych oczach zobaczylam przerazenie. Juz-juz otwieralam usta, zeby mu
powiedziec: zwiewaj!, na szczescie jednak uzmyslowilam sobie, ze bylby to szczyt glupoty.
Gdy ludzie rozstapili sie, Archer zniknal.
W polu mojego widzenia ukazala sie twarz Cala. Mowil cos, lecz dzwonienie w uszach
zagluszylo go skutecznie. Prawie na sto procent upomnial mnie, bym sie nie ruszala, co
oczywiscie spelnilam bez wiekszego trudu.
Ujal mnie za reke i choc bol nie ustepowal, moje cialo wolno przeniknela fala spokoju, tak ze
prawie obojetnie opuscilam glowe w bok i patrzylam, jak wyciaga mi z ramienia
pietnastocentymetrowy odlamek diablego szkla. Gdy skonczyl, pieczenie troche ustapilo, ale
juz wiedzialam, ze zostanie mi kolejna blizna.
-Beznadziejny prezent -mruknelam.
W tej samej chwili zjawil sie przy mnie tato. Kiedy wsuwal mi reke pod plecy, bym sie mogla
podniesc, rekaw jego szaty zawinal sie, odslaniajac przedramie, w ktorym tkwilo kilkanascie
drzazg diablego szkla.
-Nic mi nie jest -powiedzial, nim zdazylam spytac. -Cal powyjmuje je pozniej. A jak z toba?
Ramie nadal palilo zywym ogniem, poza tym jednak nic mnie nie bolalo i wyjawszy wstrzas
po niespodziewanym upadku, czulam sie rewelacyjnie.
-Chyba dobrze. Co to bylo? Magiczna bomba domowej roboty?
Prezent lezal na posadzce w strzepach. Wstazka wila sie i rzucala jak waz. Uspokoila sie
dopiero, gdy Cal przydeptal ja butem.
-Najwyrazniej -odparl posepnie.
-Zostala zmagizowana, aby cie odszukac -dodal tato. Byl tak rozzloszczony i przejety, ze
postanowilam odpuscic mu uzywanie wyrazow w stylu „zmagizowana".
-Cale szczescie, ze nie udalo im sie zdobyc wiecej diablego szkla -powiedziala Lara, ktorej
obecnosc wprawila mnie w zdumienie. Miala na sobie osiemnastowieczna suknie z krynolina
i kwadratowym dekoltem. Wlosy ukryla pod kolosalnych rozmiarow pudrowana peruka. Wedlug
mnie to najwiekszy odlamek. -Kopnela „sztylet", ktorym mnie zraniono. Za nia stal
Roderick, lekkimi uderzeniami czarnych skrzydel wprawiajac w ruch powietrze. Odwrocila
sie do niego ze slowami: -Przeszukajcie teren. Jesli Cross jest tu jeszcze, musimy go
odnalezc.
Wciaz oszolomiona, powtorzylam slabym glosem:
-Cross?
Pani Casnoff odpowiedziala:
-To ewidentnie sprawka L'Occhio. Ktoz inny zdobylby sie na cos podobnego?
-Skoro zas tylko jeden z nich posiada zdolnosci magiczne -rzekla Lara glosem niemal
identycznym jak glos jej siostry -rzecz jest oczywista: Archer Cross znow podjal probe
odebrania ci zycia.
ROZDZIAL 27
Kolejnych dziewiec dni ciagnelo sie w nieskonczonosc. Pani Casnoff wyjechala z powrotem
do Hekate, co sprawilo mi niemala ulge. W Thorne Abbey byla troche jak istota z obcej
planety. Wiekszosc czasu spedzalam w pokoju, powoli wracajac do zdrowia. Gapienie sie
godzinami w sciane zaowocowalo niejedna ciekawa refleksja, glownie na temat Archera.
Widzialam wyraz jego twarzy tuz po wybuchu na urodzinach. Przerazil sie, to pewne, a nawet
doznal szoku i absolutnie nic nie wskazywalo, ze zlosci sie, bo nie powiodly mu sie jakies
zbrodnicze plany. Nie wiedzial, co sie swieci, wiec to nie on podlozyl mi ten makabryczny
prezent... Na mysl, ze ktos chcial mnie zabic, najchetniej spedzilabym reszte zycia w lozku,
jak w kokonie. Postanowilam jednak nie odwolywac spotkania z Archerem, wiedziona
przeczuciem, ze to wszystko sie ze soba laczy, Nick i Daisy,
zamach na mnie, zacieklejsze niz dotad L'Occhio... Im szybciej zglebie sprawe, tym lepiej,
stwierdzilam.
Fakt, ze niewiele brakowalo, a zostalabym zmieniona w szaszlyk, mial tez swoja pozytywna
strone. Jena przestala mnie ignorowac. Rankiem nazajutrz po przyjeciu przyszla do mnie, by
sprawdzic, jak sie miewam.
-Jak sie czujesz? -spytala, niepewnie stajac w progu.
Zakopana wsrod poduszek sprobowalam wzruszyc ramionami, co wywolalo tak nieznosny
bol tulowia, ze az sie skrzywilam.
-Jak dzgnieta nozem przez diabla. Ale jest coraz lepiej. Z powazna mina postapila pare
krokow w moja strone.
-Moglas zginac.
-Mhm, ale zyje.
Jeszcze kilka krokow i ostroznie przysiadla na krawedzi lozka.
-Soph... -zaczela. Przerwalam jej.
-Jen, moze juz przejdzmy do przeprosin i przytulmy sie, co ty na to?
Rozesmiala sie zdziwiona i po raz pierwszy dostrzeglam lzy w jej oczach.
-Okej -odparla placzliwie, obejmujac mnie ramionami.
Siedzialysmy wtulone w siebie bez slowa. Wreszcie zapytalam:
-I tak nie wracasz, prawda?
Pociagnela nosem i przeczaco pokrecila glowa.
-Nie moge. -Gdy wypuscila mnie z objec, zobaczylam twarz zalana lzami. Nawet jej
ukochany roz sprawial wrazenie przyblaklego. -Musze to zrobic, Sophie.
Nie bedac w stanie wydobyc slowa z nagle zaschlej krtani, tylko przytaknelam.
-Ale to nie znaczy, ze nie bedziemy sie widywaly -powiedziala, sciskajac mnie za reke. Moglabys
odwiedzic gniazdo w Boze Narodzenie.
-Gniazdo? -W zdumieniu unioslam brwi.
-To okreslenie mieszkania grupy wampirzyc -odrzekla,
mocno speszona.
Chcialam wypowiedziec jakies ciete zdanie na temat hipisowskich komun, ale zrobilo mi sie
tak smutno, ze caly
moj sarkazm ulecial w sina dal.
Totalnie skolowana i wykonczona mysla o samotnym powrocie do Hekate i niepewnoscia
przed spotkaniem z Archerem nie bylam w stanie wspolpracowac z tata. Dopiero w
przededniu jego wyjazdu uspokoilam sie na tyle, zeby zajac sie grymuarem. Nikt nie
zauwazyl znikniecia ksiegi. Gdy jednak pewnego razu poszlam zerknac na imitacje, oswiecilo
mnie, dlaczego. W zyciu nie domyslilabym sie, ze to inny wolumin, bo wydobywajaca sie z
niego magia byla tak nikla, ze ktos, kto o niej nie wiedzial, nie poczulby zupelnie nic.
Studiowalismy grymuar w tym samym pomieszczeniu, w ktorym cwiczylam panowanie nad
mocami. Emanujaca z jego kart energia nadal przyprawiala mnie o telepke i bol glowy.
Niemniej, usadowiona na marmurowej posadzce obok taty, przed rozlozona ksiega, uwaznie
sluchalam, jak ojciec objasnia kolejne zaklecia. Nie mylil sie: magia zawarta na tych stronach
nalezala do najmroczniejszych, o jakich dotad slyszalam. Byly tam miedzy innymi czary
zabojcze i rytualy umozliwiajace laczenie sie z dusza innej osoby po to, aby ja zupelnie ubezwlasnowolnic. Tato tlumaczyl mi wszystko bardzo drobiazgowo, spokojnym, miarowym
glosem bez wzgledu na stopien natezenia makabry. Tylko o jednym zakleciu nie
dowiedzialam sie niczego. Dziwne. Jego opis zajmowal ledwie pol stronicy i wydawal sie nieskomplikowany,
ale gdy do niego dotarlismy, tato gwaltownie nabral powietrza.
-No i? -zapytalam, wiercac sie na podlodze. -Nie moze byc gorsze od tego z noworodkami...
-Nie w tym rzecz -odpowiedzial, podsuwajac okulary wyzej na nosie. -Po prostu dotad nie
wierzylem w istnienie tego zaklecia.
-Jak dziala?
Po chwili namyslu podal mi ksiazke.
-Dotknij.
Zbita z tropu spelnilam jego polecenie. Nie wiedziec czemu przycisnelam do strony cala dlon,
zakrywajac niemal wszystkie znaki. W mojej piersi momentalnie rozlegl sie gluchy odglos,
tak jakby ktos uderzyl mnie w mostek.
-Aua! -Cofnelam reke. -Powiesz mi, co spowodowalam?
Odsunal ksiege.
-Nie. Obys nigdy nie musiala sie dowiedziec. I tyle, bo tato zamknal grymuar i wstal.
-Najwyzsza pora, abysmy odlozyli go na miejsce -stwierdzil. -Niczego wiecej juz nam nie
objawi, a poza tym zrozumialem, dlaczego Rada chronila go tak pieczolowicie. -Spojrzal na
ksiazke z niesmakiem. -Gdyby zalezalo to ode mnie, zniszczylibysmy go natychmiast.
-Wiec to zrobmy. -Po lekturze ciemnej ksiegi z radoscia ujrzalabym ja w plomieniach.
Zadrzalam na mysl, ze moglaby wpasc w niepowolane rece.
-Alexei Casnoff nakazal przechowywac grymuar w stanie nienaruszonym ku przestrodze odparl
z moca tato.
-Wiadomo. -Gdy lekko zachwialam sie na nogach, podbiegl, by pomoc mi wstac.
-Jak sie czujesz?
-Choc pewnie trudno w to uwierzyc, lepiej. A jak twoja reka?
Potarl ja w roztargnieniu.
-Piecze, moglo sie to jednak skonczyc znacznie gorzej.
Wsunal grymuar pod marynarke i ruszylismy po schodach na dol. Czulam, ze ojca cos gryzie,
ale czy spowodowala to zawartosc ksiegi, czy tez zajscie na urodzinach, trudno bylo wyczuc.
Kiedy zblizalismy sie do holu, oznajmil raptem:
-Sophie, musze powiedziec matce, co sie wydarzylo. Stlumilam jek. Spodziewalam sie tego,
ale tez liczylam,
ze sprawe da sie odlozyc do jego powrotu. Mialam na glowie mase rzeczy, po co wiec
dokladac do nich jeszcze zatroskana mame...?
-Tato, przestraszy sie i na pewno mnie stad wywiezie, potem zaczna sie miedzy wami
klotnie, a ja dla okazania buntu bede sie mocno malowala i zazywala narkotyki. Zastanow sie.
Chcesz tego?
Z usmiechem pogladzil mnie po wlosach. Po ojcowsku, tak zwyczajnie, ze nie wiedzialam,
jak mam sie zachowac.
-Moze zaczekamy z tym do mojego powrotu -powiedzial. -Nie jestem dostatecznie
przygotowany, aby oddac cie matce.
Jego glos byl pelen czulosci. Pomyslalam, czy mozna zakrztusic sie poczuciem winy, bo
wlasnie wezbralo mi w gardle -gorzkie i palace jak czarna kawa. Patrzac w bok w nadziei, ze
ukryje je przed nim, zapytalam:
-Wlasciwie dokad sie wybierasz?
-Na polnoc, w okolice Yorkshire. Jeszcze jedna napasc... W Lincolnshire mam sie spotkac z
pewnym czarnoksieznikiem, ktory jakoby prowadzi obszerne badania dotyczace demonow, a
zatem moglby pomoc mi w odkryciu pochodzenia Nicka i Daisy. Byc moze wiec zajmiemy
sie ta kwestia, kiedy wroce.
Moze do tego czasu i mnie uda sie czegos o nich dowiedziec, pomyslalam. Ciekawe tylko, w
jaki sposob powiem o tym tacie. Wyobrazajac sobie to wszystko, doznalam niemal skretu
kiszek i by sie go pozbyc, zagadnelam ojca o inna rzecz, ktora nie dawala mi spokoju:
-Pamietasz, jak kilka dni temu ktos dziabnal mnie szklem, prawda?
-To mgliste wspomnienie, ale tak, pamietam.
-Zastanow sie, czy naprawde warto byc szefem Rady. Bo skoro ciagle probuja cie
zamordowac, to moze lepiej byloby oddac wladze komus innemu...? Moglbys wyjezdzac na
wakacje. Cieszyc sie zyciem. Chodzic na randki.
Przypuszczalam, ze tato znow naburmuszy sie i zachowa jak pan Darcy, tymczasem na jego
twarzy odmalowal sie smutek.
-Po pierwsze, zlozylem solenna przysiege, iz bede korzystal ze swych mocy, aby wspierac
Rade. Po drugie, obecnie mamy niespokojny okres, lecz tak nie bedzie zawsze. Procz tego
wierze, ze pewnego dnia zostaniesz wspaniala przewodniczaca, Sophie.
Tak, wyjawszy sypianie z wrogiem, pomyslalam, choc w sumie to i tak tylko metafora.
Tato najwyrazniej zauwazyl, ze zakotlowalo mi sie w glowie, bo lekko zmruzyl oczy,
dopowiadajac:
-A w randkach nie widze sensu. -Jak to?
-Nadal kocham twoja matke.
O kurcze, takiej odpowiedzi sie nie spodziewalam. Nie zdazylam jednak jej przetrawic, bo
tato momentalnie dodal:
-Prosze, abys nie wiazala z tym zadnych nadziei. Nigdy nie zejde sie z mama, to rzecz
przesadzona.
Unioslam reke.
-Tato, wyluzuj, dawno skonczylam dziesiec lat, a nasze zycie wyglada inaczej niz w Nie wierzcie blizniaczkom*
Ale... dobrze wiedziec. Zawsze uwazalam, ze sie nie znosicie, i czulam, ze te wieczne
przeprowadzki to wynik usilnych staran mamy, zebys nas nie znalazl.
Utkwil wzrok w jakims punkcie nad moim ramieniem.
-Matka miala swoje racje -oswiadczyl, po czym cicho westchnal i odwrocil glowe. -Cala
magia tego swiata nie uprosci spraw sercowych -mruknal, kierujac sie do gabinetu.
-Jakbym nie wiedziala -rzeklam juz do jego plecow.
Kiedy dwa dni pozniej ojciec wyjechal do Yorkshire, zaczelam sie przygotowywac do „zajec
terenowych" z Arche-rem. Nazwalam to sobie tak, bo brzmialo mniej oficjalnie niz
„spotkanie" i bezpieczniej niz -bron Boze! -„schadzka". Nie wysciubilam nosa z pokoju ze
strachu, ze Jenna albo Cal polapia sie, ze cos kombinuje. Zdenerwowana strzelalam
iskierkami magii jak zimne ognie na choince.
Postanowilam w ogole nie klasc sie spac i wydawalo mi sie, ze trzecia nie nadejdzie nigdy. W
koncu o drugiej trzydziesci zalozylam czarny T-shirt i bojowki przekonana, ze jest to
odpowiedni stroj na spotkanie z dawna sympatia, ktora okazala sie smiertelnym wrogiem.
Idac zwirowa sciezka w strone mlyna, probowalam sobie wmawiac, ze wbrew mdlosciom nie
mam zadnego powodu do poczucia winy. Przyswieca mi szczytny cel, choc tato pewnie tego
nie zrozumie, a Jenna nie zgodzi sie ze mna na sto procent, ale... nie! Nie bede sie pograzac
myslami o Jennie, postanowilam.
Archer czekal w mlynie tak jak ostatnio, przy samym wejsciu do Itineris. Stal plecami do
mnie, ubrany w ciemnozielona bluze z dekoltem w szpic i mocno wyswiechtane dzinsy.
Dziwne, sadzilam, ze wystroi sie w czarny uniform L'Occhio, tymczasem wygladal jak
zwyczajny nastolatek. Tyle ze... trzymal w reku gigantyczny miecz.
-Czy to naprawde niezbedne? -Podchodzac, zauwazylam, ze u pasa zwisa mu nieodlaczny
sztylet.
Na sekunde podniosl glowe, ale raczej nie z radosci na moj widok, bo zaraz przykucnal i
zwrocony twarza do Itineris, siegnal po cos do lezacego na ziemi czarnego marynarskiego
worka.
-Na wszelki wypadek -odpowiedzial.
-To chyba lekka przesada. Masz juz przeciez sztylet, a ja superpotezna magie.
-„Superpotezna"? -Podniosl sie ze zlotym lancuchem w palcach. -Dwa slowa, Mercer: „zly
pies". Zapomnialas?
Wznioslam oczy do nieba.
-To bylo prawie rok temu. Teraz jestem duzo lepsza.
-Mhm, ale nie zamierzam ryzykowac -odparl, wsuwajac miecz do pochwy na plecach, tak ze
jego rekojesc znalazla sie nieco ponad barkami. -Poza tym -dodal -nie bylem pewny, czy sie
zjawisz. Po tamtej nocy... -Urwal, by mi sie przyjrzec. -Nic ci nie jest?
-Poczuje sie ekstra, gdy wreszcie przestaniecie sie o to dopytywac.
-Wiesz, ze nie mialem z tym nic wspolnego, prawda?
-Tak, a jesli okaze sie, ze miales, zwaporyzuje cie na miejscu.
Kaciki ust zadrzaly mu leciutenko. -Dobrze wiedziec. Przyblizyl sie do mnie tak, ze niemal
sie dotykalismy
-Co ty wyprawiasz? -spytalam, liczac, ze nie zauwazy mojego uniesienia.
Uniosl dlonie i z zadziwiajaca delikatnoscia zalozyl lancuch na szyje nas obojga. Pochyliwszy
glowe, zobaczylam, ze ogniwa wyobrazaja malenkie postaci trzymajace sie za rece. Gdzies to
juz widzialam...
-Identyczny naszyjnik ma jeden z aniolow na witrazu w oknie Hex Hail.
-Zgadza sie -potwierdzil Archer i ujmujac moje dlonie, wyjasnil: -To rowniez potezny
amulet ochronny, rzecz dla nas niezbedna.
Przelknelam sline, gdy spletlismy palce i podeszlismy blizej do Itineris.
-Czemu?
-Przed nami bardzo dluga droga.
Mimowolnie zacisnelam palce. Za pierwszym razem pokonalam przez Itineris odleglosc
„zaledwie" kilkuset kilometrow i o malo nie wybuchla mi przy tym glowa.
-Dokad jedziemy? -zapytalam.
-Na wyspe Graymalkin -odrzekl i popchnal mnie do srodka.
ROZDZIAL 28
Naszyjnik Archera oszczedzil nam wprawdzie bolu rozsadzajacego czaszke, jak rowniez
bezdechu, nie uchronil nas jednak przed twardym ladowaniem. Z ciemnej czelusci
wlecielismy do gestego zagajnika, gdzie od razu potknelam sie o wielki wystajacy korzen i
upadajac, otarlam sobie lokiec o chropawa galaz.
Niestety caly czas bylismy polaczeni naszyjnikiem, wiec Archer tez sie wygrzmocil. Na mnie.
W jakiejs rzeczywistosci rownoleglej byloby to slodkie. W dodatku, jak zawsze, bosko
pachnial, a gdy chwycilam jego barki, zeby go odepchnac, przypomnialo mi sie, ze mimo
szczuplej sylwetki jest naprawde silny.
Co z tego? -pomyslalam. I tak mnie juz to nie obchodzi.
Ziemia, na ktorej lezalam, byla blotnista i wiele wskazywalo na to, ze wyciaganie z wlosow
lisci i galazek zajmie mi cala wiecznosc.
-Zlaz ze mnie! -burknelam.
Archer przewrocil sie na plecy, uderzajac mieczem o kamien czy tez konar, ale przez
naszyjnik pociagnal mnie za soba i... teraz ja znalazlam sie na nim.
-No prosze, a wydawalo mi sie, ze grasz niedostepna -szepnal mi do ucha.
Jego oczy blyszczaly w ksiezycowym swietle, a glos brzmial troche chrapliwie. Natychmiast
stwierdzilam, ze to od upadku.
Wspierajac dlon na jego piersi, wywinelam glowe spod naszyjnika i -nareszcie wolna blyskawicznie
podnioslam sie na nogi.
-Niech zgadne -zasyczalam, wskazujac lancuch. -To tez swisnales z Hex Hall?
-Winny -odparl, wstajac.
-Gdzie mnie, cholera, ponioslo, gdy ty rabowales piwnice?
-Zabralem tylko kilka rzeczy, prawie wszystkie wtedy, kiedy sie do mnie nie odzywalas.
Przypomnialam sobie okres tuz po balu halloweenowym. Za sprawa tej osobliwej nocy
zaczelismy sie unikac. Nic wiec dziwnego, ze bez obciachu napychal wtedy kieszenie
roznymi magicznymi przedmiotami.
-Dlatego wstawiles sie za mna na zajeciach z Vandy? Zeby cie ukarala robota w piwnicy?
Strzepujac pyl z bluzy, Archer pokrecil glowa.
-Bez wzgledu na to, co ci sie wydaje, Mercer, nie jestem az tak wyrachowany. Postawilem
sie Vandy, bo chcialem i tyle, a fakt, ze przy okazji zwedzilem to i owo, nie ma nic do rzeczy.
-Po tych slowach zaczal sie oddalac. -No chodz juz. Czeka nas dlugi spacer.
-Dlaczego nie mozesz mi powiedziec, co sie dzieje? -spytalam, gdy wychodzilismy z
zagajnika.
-Bo nie jestem pewny, czy bys uwierzyla. Najlepiej bedzie, kiedy sama to zobaczysz.
Nie znalam tej czesci wyspy i uderzylo mnie, jak bardzo rozni sie od ziem otaczajacych
Hekate Hall. Nie bylo tu bujnej szmaragdowej trawy ani majestatycznych debow.
Jedyna roslinnosc stanowily karlowate sosny i jakies niezidentyfikowane geste krzewy, a
podloze skladalo sie z mieszaniny kamieni i wilgotnego piasku. Po charakterystycznej woni
stwierdzilam, ze zblizamy sie do oceanu i zaraz tez, wspiawszy sie na wzgorze, ujrzelismy
przed soba bezmiar wody, ktora lagodnie obmywala brzegi. Ksiezyc, prawie w pelni, odbijal
sie na ciemnych falach smuga srebrzystego blasku.
-W ktorym punkcie jestesmy? Znaczy, w odniesieniu do szkoly.
-Jestesmy po drugiej stronie wyspy -odparl Archer.
-Calkiem inny krajobraz.
-Dlatego -spojrzal na mnie przez ramie -ze teren szkoly zaczarowano. Zaklecie rzucila
Jessica Prentiss tuz po zbudowaniu Hex Hall. Wiedziona nostalgia upodobnila pejzaz do
otoczenia swojego rodzinnego domu w Luizjanie... -Przerwal. -Ty chyba nigdy nie uwazalas
na zajeciach, Mercer?
-Sorry, bylam troche rozproszona, bo, wiesz, gineli ludzie.
Nagle przystanal.
-Tak naprawde -glos mial spokojny, ale ramiona napiete -zginela tylko jedna osoba. Elodie.
Oddaleni od siebie o pol metra na wzgorzu z widokiem na morze oboje zamarlismy.
-A wiec o tym wiesz.
-Mhm, przed kilkoma miesiacami dostalismy raport o tym wszystkim. -Potarl kark i zwrocil
oczy na ocean. -Ja... Nasz zwiazek byl klamstwem. W kazdym razie ja nie czulem do niej nic.
Nieraz myslalem, ze zwariuje, sluchajac jej paplaniny o zakleciach upiekszajacych czy o
butach. Gdy jednak przeczytalem raport... -Zwiesil glowe i wydal odglos zbyt smutny, bym
mogla uznac go za smiech. -Poczulem sie tak, jakby ktos przywalil mi w bebechy, wiesz?
Mimo ze nie patrzyl na mnie, przytaknelam.
-Jasne.
-Trudno uwierzyc, ze odeszla. Akurat ona...
Na wspomnienie upiornych oczu Elodie zapragnelam mu powiedziec, ze dziewczyna wcale
nie jest tak daleko, jak wszyscy sadzilismy.
Krecac glowa, Archer zaczal schodzic w strone plazy. Ja tez, zagryzajac zeby, bo do butow
nasypalo mi sie pelno piasku.
-Wiec czemu z nia chodziles?
-Dostalem takie zadanie. -Od Oka?
-Nie, od skautow. Nigdy nie udawalo mi sie zdobyc odznaki sprawnosci randkowania z
wiedzma.
-No, ale teraz masz co najmniej trzy odznaki totalnego dupka, a to niemale osiagniecie. Czy z
Holly tez kreciles tak na niby? -Zadyszalam sie, probujac dotrzymac mu kroku. Krotkie nogi
to koszmar.
Z rekami w kieszeniach i lekko opuszczona glowa wygladal, jakby szedl pod wiatr.
-Chcialem ci o wszystkim opowiedziec tamtej nocy. Szkoda, ze postanowilas mnie wystawic.
Dogonilam go i chwycilam za lokiec, usilnie starajac sie zignorowac podniecenie, ktore mnie
ogarnelo, mimo ze gest byl tak niewinny.
-Jak to jest, ze z przyzwoitego goscia w ulamku sekundy zmieniasz sie w zwyklego gnojka,
powiedz? Ucza was tego w L'Occhio?
Zatrzymal sie i przesunal wzrokiem po moich wargach. Zacisnelam palce na jego rekawie.
-Wiesz, po prostu sprawdzam, czy potrafie doprowadzic cie do takiej furii, zebys mnie znow
pocalowala.
ROZDZIAL 29
Moje serce, ktore jeszcze przed chwila bilo jak oszalale, raptem jakby sie potknelo.
Momentalnie puscilam rekaw Archera i przyspieszylam kroku.
-Nie chce mi sie o tym gadac -odparlam, prawie biegnac plaza.
Nie mialam pojecia, dokad ide, lecz w tej sytuacji najlepiej pewnie byloby wejsc wprost do
oceanu. Od miesiecy dreczylam sie mysla, czy pocalowal mnie tylko w ramach swojej gry.
Tymczasem -faktycznie! -to ja pocalowalam jego, no a on... zareagowal. Stwierdzilam, ze
jestem glupsza od stolowej nogi.
Archer dopedzil mnie, jednak wciaz wpatrywalam sie w przestrzen.
-Mercer...
-Zostawmy to -warknelam. -Pokaz, co masz mi pokazac, i czesc. Po to mnie tu przywlokles,
prawda?
-Okej -zgodzil sie szorstkim tonem.
Szlismy brzegiem w zupelnym milczeniu. W swietle ksiezyca nasze cienie rozciagaly sie na
piasku, nieomal sie dotykajac.
W koncu dotarlismy do niewielkiej jaskini. Tam Archer obrocil sie w prawo, a potem ruszyl
w strone wzgorza, w las. Drzewa rosly tak gesto, ze prawie nic nie widzialam. Ledwie
uszlismy kilka krokow w lesna gestwine, powiedzial:
-Pomyslalem, ze powinnismy o tym porozmawiac. Czy nie do tego zmierzalas?
Zwrocilam sie ku niemu, zobaczylam jednak tylko jego sylwetke. Moze przez te ciemnosc, a
moze przez to, ze nie dostrzegalam jego twarzy, raptem wylalo sie ze mnie pol roku zlosci,
chaosu i melancholii.
-Nie, Cross. Okej, calowalismy sie jakies trzy minuty. Wczesniej znalismy sie od wielu
miesiecy. Przyjaznilismy sie. Wypytywalam cie o demony i wiedziales, kim jestem. Nie
rozumiesz, dlaczego to moze byc troche przykre?
Nie odpowiedzial, ale tez nie dalam mu szansy.
-Wiec gdy przez caly ten czas w piwnicy opowiadalam ci rozmaite rzeczy o sobie... kiedy
mowilam ci prawde, ty najzwyczajniej w swiecie klamales? Przeprowadzales rekonesans?
Notowales w glowie informacje dla szefow? Czy istnieje choc czastka Archera, ktorego
wtedy znalam?
Zziajana wbilam wzrok w jego ciemna sylwetke, usilujac wyczytac cos z mowy ciala. Nie
poruszyl sie, ale po kilku sekundach westchnal przeciagle i odparl:
-Okej, odkad pamietam, mieszkam u L'Occhio. Od drugiego albo trzeciego roku zycia.
-A twoi rodzice?
Ominawszy mnie, powedrowal dalej w glab lasu.
-Zgineli, ale nikt nie wie, z czyjej reki. Bez wzgledu na to, kto odebral im zycie,
zainteresowal czlonkow Oka. Powiadomieni o zabojstwie wiedzmy i czarnoksieznika, rozpoczeli
sledztwo. Znalezli ciala moich rodzicow, a pozniej, kiedy przeszukiwali dom, takze
mnie. Pewnie ktorys zlitowal sie nad malenkim dzieckiem... no i tak trafilem do La Reiny.
Tak nazywaja przywodce L'Occhio di Dio. A przynajmniej wtedy, gdy stanowisko to pelni
kobieta. La Reina dostrzegla korzysci w wychowaniu czarnoksieznika na jednego ze swoich.
Schylilam sie pod galezia, ktora musnela mi policzek.
-Gdzie sie to wszystko dzialo?
Niemal uslyszalam, jak wzrusza ramionami.
-Nie wiem. Nikt mi nie powiedzial.
-Czyli nie wiesz, skad pochodzisz?
-Nie wiem nawet, jak brzmi moje prawdziwe imie, Mercer. Archerem nazwala mnie La
Reina na czesc czlonka L'Occhio, ktory wtedy wlasnie zginal na polu walki. Tak czy inaczej,
darowala mi zycie i przekazala pod opieke zwerbowanemu przez siebie czarnoksieznikowi
nazwiskiem Simon Cross. To on postanowil, abym przeniknal do Hekate Hall i... cos nie w
porzadku?
Zatrzymalam sie na slowa „zwerbowanemu czarnoksieznikowi".
-Wiec z Okiem wspolpracuje jeszcze ktos z Prodigium?
Teraz on znieruchomial.
-A co? Masz zamiar powiedziec tatusiowi? Rzucilam mu gniewne spojrzenie, choc
wiedzialam, ze
nie widzi mojej twarzy.
-Nie. -Wokol panowala glucha cisza. -Tylko... uwazaja, ze jestes jedyny. Dlatego sa tak
podjarani, zeby cie wykonczyc.
Aha, to znaczy, ze skoro nie Archer, to ktos inny z Oka podlozyl mi na urodzinach
wybuchowy prezent, pomyslalam. Uwaga: nowe komplikacje.
-Nie jest ich wielu, ale sa. Jak sadzisz, kto nam wtedy doniosl, ze bawisz sie „U Shelley"?
Robilo sie coraz ciekawiej. I grozniej.
-No, mow, slucham.
Ruszyl dalej, przytrzymujac gruby konar, zebym sie nie uderzyla.
-Simon szkolil mnie na czarnoksieznika i Oko, a poza tym corocznie spedzalem lato w
siedzibie L'Occhio di Dio w Rzymie, uczac sie walki mieczem, sposobow atakowania i tak
dalej.
-Nic dziwnego, ze na zajeciach z obrony zawsze byles gora -mruknelam pod nosem.
-L'Occhio glowilo sie latami, jak przeniknac do Hex Hall, ale przesiew nauczycieli jest
bardzo ostry, a czlonkowie Oka nie mogli ubiegac sie o przyjecie w charakterze uczniow. Az
pojawilem sie ja. Jako czternastolatek sprawilem, ze sala gimnastyczna w podstawowce stala
sie niewidzialna, i z miejsca wyprawili mnie do Hekate.
-A gdy sie tam znalazles, to czego od ciebie wymagali?
-Niczego az tak strasznego, jak ci sie pewnie wydaje. Przede wszystkim sluchania.
Obserwowania i sprawozdan. -Archer przystanal i obejrzal sie. Choc nie widzialam jego
twarzy i tak czulam, ze przyglada mi sie bacznie. -Dziwne -podjal -ale dotad nikomu sie z
tego nie zwierzalem.
-Gadasz, bo potraktowalam cie demonicznym zakleciem przymusu.
-Serio?
-Chyba cie pogielo. Mow dalej. Co z Holly i Elodie?
I ze mna? -pomyslalam i mimo ze nie powiedzialam tego glosno, slowa jakby zawisly w
powietrzu wokol nas.
-Zareczyny z Holly -odrzekl -byly ze wszech miar uczciwe. Zaaranzowali je Simon i jej
ojciec. -Postapil pare krokow do tylu i kiedy opieral sie o drzewo, uslyszalam slaby
metaliczny odglos. -Stanowily element mojego kamuflazu, ale polubilem ja. Byla urocza,
skromna... Nie oszalelismy na swoim punkcie i oczywiscie nie chcialem sie z nia zenic,
jednak... Sam nie wiem. Spotykanie sie z nia nie sprawialo mi trudnosci. Elodie to zupelnie
inna historia, zwlaszcza po tym, co zrobila z Holly.
-A wiec po jej smierci opusciles Hex Hall nie jako pograzony w bolu narzeczony. Musiales
wrocic do Oka.
-Mhm. I kiedy im powiedzialem, ze wedlug mnie Elodie i jej grupa przywolaly demona,
stwierdzilismy wspolnie, ze powinienem sie do niej zblizyc, zobaczyc, co sie tak naprawde dzieje.
-A juz sam postanowiles zblizyc sie do niej bardzo, prawda?
Zasmial sie cicho.
-Nie widze cie, ale mam wrazenie, ze piekniejesz, gdy jestes zazdrosna, Mercer.
Zakladajac rece na piersi, odpowiedzialam:
-W tym momencie slyszysz nie zazdrosc, tylko niesmak. Chodziles z dziewczyna, ktora w
ogole ci sie nie podobala, tylko po to, by wyciagac od niej informacje.
Smiech zamarl mu na ustach, a jego glos zabrzmial ciezko, kiedy mowil:
-Wierz mi, wielu moich braci robi znacznie gorsze rzeczy. Chcialam zadac mu jeszcze cala
mase pytan, jednak czas
mocno naglil, zdecydowalam sie wiec szybko przejsc do sedna.
-Iz nakazu Oka szpiegowales tez mnie, tak? Dlugo sie zastanawial.
-Nie inaczej. Uznali za osobliwy fakt, iz Atherton poslal do Hekate wlasne dziecko, tak ze
chcielismy miec cie na oku. Ojej,„na oku'! Tylko nie pomysl, ze stroje sobie zarty.
Mowiac o L'Occhio, wciaz uzywal form „my" i „oni" zamiennie, ale tez nie dziwilam mu sie,
bo prowadzenie podwojnego zycia na sto procent powoduje zmiany w mozgu.
Odepchnal sie od drzewa.
-Istotnie bylas elementem mojej pracy. Nie zrozum mnie zle, Mercer. Lubie cie. Jestes
inteligentna, frapujaco sarkastyczna i wyjawszy historie pod tytulem „zly pies", rewelacyjna
w rzucaniu czarow. Do tego, nie da sie ukryc, calkiem niebrzydka.
-Zaraz padne z wrazenia.
-Ale wracajac do jednego z twoich pytan, nie istnieje juz nawet drobna czastka Archera, z
ktorym zadawalas sie w Hekate. Wtedy w piwnicy odwzajemnilem pocalunek, bo nakazano
mi podtrzymywac nasza niby zazylosc. Nie bylo w tym zadnych ukrytych znaczen.
Pocalowalem cie, bo musialem. Zlecenie niezbyt moze trudne, tym niemniej zlecenie.
Odbieralam jego slowa jak ciosy, nie ich tresc jednak przyprawila mnie o bolesne kolatanie w
piersi. Tylko swiadomosc, ze klamie. Wypowiedzial cala fraze za szybko i zbyt gladko,
prawie tak, jakby mial wszystko dokladnie przecwiczone. Podobnie jak ja niedawno uczylam
sie na pamiec, co powiem mu, jezeli go jeszcze kiedys spotkam. Niezdolna brnac w to glebiej,
odpowiedzialam tylko:
-Super. Brawo za uczciwosc. A skoro dzisiejsze zwierzenia mamy juz za soba, moze bys mi
powiedzial, po co tu przylezlismy.
Nie odezwawszy sie, ruszyl dalej. Ja za nim, depczac liscie.
-Jak wiesz, Hekate Hall od zawsze draznila Oko -odpowiedzial w koncu.
-Dlaczego? Czyzby mieli alergie na szkocka krate? Myslalam, ze go to rozbawi, ale bez
cienia usmiechuciagnal:
-Zastanow sie. Czy nie jest podejrzane, ze najpotezniejsi czlonkowie Prodigium przebywaja
w jednym miejscu?
Dotad nie przyszlo mi to do glowy. Uwazalam Hekate za zbiorowisko rzadkich
nieudacznikow, Archer jednak sie nie mylil. Faktycznie zostalismy skazani na Hex Hall z
powodu zaklec poteznych i niebezpiecznych. Pamiec przywiala slowa Cala, ktory stwierdzil,
ze moje czary sa zbyt intensywne. Przeciez uwaga ta dotyczyla prawie wszystkich mieszkancow
szkoly!
Tak czy owak, mysl, ze miejsce, ktore przez blisko rok nazywalam domem, jest w gruncie
rzeczy prowadzona przez Prodigium hodowla zla, wprawila mnie, delikatnie mowiac, w
niepokoj.
-Nie masz racji co do Hekate -powiedzialam slabym glosem, bardziej do siebie niz do niego.
-Doprawdy? To rzuc jakies zaklecie iluminujace. Unioslam reke i w pol sekundy przed naszymi oczami
wylonil sie kulisty obiekt, rozjasniajac ciemnosc sinym blaskiem, tak ze mnie zatchnelo.
Czesc lesnej gestwiny wygladala jak tuz po upadku meteoru. Stalismy nad krawedzia leja o
glebokosci okolo trzech metrow, szerokiego na mniej wiecej dziesiec. Wokol lezaly drzewa,
polamane jak zapalki, a kora nieobalonych sczerniala od poparzen.
Malo tego, po wszystkim przebiegaly, trzaskajac, iskry ciemnej magii, najciemniejszej, jaka
czulam w zyciu. Tak jakby cale otoczenie zostalo nia zalane. Saczyla sie z piachu pod moimi
stopami, przesycajac powietrze swoja wonia, zeby nie powiedziec: aromatem.
Nieopodal leja spostrzeglam duzy plaski kamien z wyrytymi napisami. Strzepnelam dlonia i
kula powiekszyla sie i pojasniala na tyle, by znaki staly sie czytelne.
Podobne widzialam wczesniej tylko... w grymuarze.
-Oto co chcialem ci pokazac -rzekl cicho Archer. -Ktokolwiek przyzywa demony, robi to tu,
w Hekate.
ROZDZIAL 30
-Cos potwornego -wydusilam.
-No, sam chyba bym na to nie wpadl.
-Przestan! To potwornosc o natezeniu, ktore przekracza wszelkie pojecie.
Archer przykucnal na skraju leja. W jego oczach blado zaigraly niebieskawe blyski.
-To jeszcze nic -oznajmil.
-Tylko mi nie mow, ze ta jama pozera tez kocieta! -wykrzyknelam. -Co gorszego moze sie
tutaj wyprawiac? -Wbilam wzrok w plaski kamien, mrugajac powiekami od
nieprawdopodobnie silnej emanacji znakow.
-Odkad opuscilem Hex Hall, zglebiam dzieje tego miejsca. W ciagu minionych osiemnastu
lat zaginelo bez sladu szesc uczennic szkoly.
Odrywajac wreszcie wzrok od dziury w ziemi, skierowalam go na Archera. Ze strachu drzaly
mi kolana i dostalam mdlosci, postanowilam jednak meznie zagrac adwokata diabla.
-To w sumie niewiele, Cross. Zdarzylo ci sie przez przypadek wstapic do duzej szkoly dla
zwyczajnych ludzi? Sa takie, w ktorych szesc osob ginie tygodniowo.
-Sophie, wsrod nich byly Anna i Chaston.
Na pewno powiedzial to serio, bo prawie nigdy nie zwracal sie do mnie po imieniu. Z
wrazenia zrobilam ze trzy kroki i tracac wladze w nogach, wywalilam sie na ziemie.
-Obie zniknely po atakach -dodal.
-A skad! -odpowiedzialam z mysla, jak Daisy wtedy w klubie upierala sie, ze nie ma tam
Oka. -Zabrali je rodzice.
Archer wstal i zblizyl sie do mnie.
-Widzialas to? -spytal cicho. -Czy w ogole ktos to widzial?
Wytezylam umysl. Pani Casnoff mowila, ze po dziewczyny przyjechali rodzice, bo
postanowily wziac roczny urlop, no i ze obie maja wrocic po wakacjach. Ale od incydentu z
Alice nie widzialam ani ich, ani tez ich rodzin.
-Odwiedzilem ich rodzicow -ciagnal Archer. -Wszyscy czworo byli pod wplywem jakichs
mocnych zaklec, swiecie przekonani, ze corki spedzaja lato w Hekate. Oswiadczyli mi tez, ze
telefonuja do corek raz w tygodniu. Ale zadnemu z naszych nie udalo sie wytropic Anny ani
Chaston. Nigdzie.
Zakrecilo mi sie w glowie. Zaginione uczennice, demony... Dlaczego moje zycie zmienilo sie
nagle w zagadke detektywistyczna z piekla rodem?
-No dobra, ale to by znaczylo, ze... -Nie moglam dokonczyc, bo nastepne slowa wydawaly
mi sie totalnie niewiarygodne. -Oznaczaloby to, ze pani Casnoff jest zamieszana w sprawe, a
jezeli tak, to przeciez tato musialby cos o tym wiedziec.
-Niekoniecznie -odparl. -Hekate Hall i wyspa Graymalkin w calosci podlegaja pani Casnoff.
Twoj ojciec zatwierdza przyjmowanie dzieciakow do szkoly, nad cala reszta jednak ona
sprawuje piecze.
Wiec gdy tato upowaznia do czegos pania Casnoff, ona robi przekrety, dopowiedzialam sobie
w mysli.
Podnioslam sie i w zadumie przeszlam pare krokow.
-Wiec twoim zdaniem Anne i Chaston wywiezli, zeby uczynic z nich demony?
-Tak by pasowalo. Daisy i Nick sa nastolatkami, tak jak kiedys Alice. Moze pani Casnoff
uznala, ze latwiej bedzie ich zmienic, bo oswoili sie juz ze swoja ciemna strona.
-No ale dlaczego? Dlaczego przywolywaniem demonow ma sie zajmowac akurat pani
Casnoff?
-Nie jest powiedziane, ze musi zalatwiac to sama -zasugerowal Archer. -Jak wiesz, w
Radzie pracuje tez jej siostra. Swego czasu przewodniczacym byl ich ojciec. Wedlug mnie
jest to zawiklane o wiele bardziej, niz moglibysmy przypuszczac.
Kopnelam grudke ziemi, ktora sturlala sie po zboczu leja i wyladowala na glazie. Przez
chwile zdawalo mi sie, ze cos sie tam porusza, lecz chyba bylo to tylko zalamanie swiatla.
-Cross, moj tato twierdzi, ze jesli zdola schwytac ludzi, ktorzy zmienili Nicka i Daisy, to
nakloni ich do cofniecia czaru i zazegna konflikt miedzy L'Occhio a Prodigium. Skoro jednak
to wszystko jest sprawka siostr Casnoff...
Archer otrzepal rece o spodnie.
-Taaa. Jak ustalilismy, nie wyglada to najlepiej.
-Ale... po co mi to pokazales? Chyba dalibyscie sobie z tym rade sami, prawda? Dlaczego
narazasz sie na wywalenie z tego waszego Klubu Wrogich Potworom?
-Poniewaz sami sobie z tym nie poradzimy. A w kazdym razie ja tak sadze.
-Mowiles, ze wspolpracujecie z czlonkami Prodigium. Zwroccie sie do nich.
-Mamy kilku -odpowiedzial z rosnacym rozdraznieniem. -Ale to patalachy. Wiesz co?
Sprobuj to potraktowac jako gest pojednawczy... Wyraz skruchy z mojej strony, ze cie
oklamywalem i dobylem przy tobie noza. Niewazne, ze chcialem tylko otworzyc to cholerne
okno i dac noge z piwnicy, zanim mnie zwaporyzujesz.
Co druga dziewczyna dostaje na przeprosiny bukiet kwiatow, a mnie zaoferowano dziure w
ziemi. Pieknie.
-Dzieki -odrzeklam. -Wiec wypisujesz sie z tego? Spojrzal na mnie i nie pierwszy raz
pozalowalam, ze ma
tak bardzo ciemne oczy. Przyjemnie byloby moc wyczytac z nich choc skrawek jego mysli.
-To zalezy od ciebie -odparl.
Mama nieraz powtarzala, ze nigdy nie wiadomo, do jakiego stopnia decyzje, ktore
podejmujemy, wplyna na nasz los, bo sa to na ogol decyzje nieznaczace. Na przyklad wsiadasz
do tego, a nie innego autobusu i nagle poznajesz w nim swoja bratnia dusze. Teraz nie
mialam jednak cienia watpliwosci, ze ta chwila mocno zawazy na moim dalszym zyciu. Jesli
odmowie Archerowi, nie zobaczymy sie juz nigdy, tato i Jenna nie beda na mnie wsciekli, a
Cal... Jezeli sie zgodze, sprawy zaczna sie gmatwac i stana sie trudniejsze do pojecia niz
zawila fryzura pani Casnoff.
Mimo ze niewatpliwie jestem pokrecona i skomplikowana, nie musialam dlugo zastanawiac
sie nad odpowiedzia.
-To zbyt duze ryzyko, Cross. Moze pewnego dnia, kiedy zostane przewodniczaca Rady, a
ty... no, bedziesz nadal w L'Occhio di Dio, pomyslimy o wspolpracy. -Oczami wyobrazni
ujrzalam przygnebiajaca scene pod tytulem „ja i Archer w sali obrad pochlonieci
szkicowaniem na tablicy planow dzialan bojowych", totez glos zadrzal mi lekko,
gdy podjelam: -W tej chwili jednak byloby to zbyt niebezpieczne.
Nie tylko dlatego, ze na wiesc o tym prawie wszyscy z naszego otoczenia zapragneliby nas
zamordowac, pomyslalam, ale tez dlatego, ze kocham go nadal, a jesli on odwzajemnia moje
uczucie, zadna miara nie moglibysmy razem przeciwdzialac apokalipsie potworow lub
trzeciej wojnie swiatowej, bo wywolaloby to wielki skandal.
Te refleksje jednak nie przeszly mi przez gardlo.
-Okej. -Archer wyraznie sie zmieszal. -Czaje.
-Cross... -Ledwie zdazylam sie odezwac, przemknal wzrokiem po mojej twarzy, rozwierajac
usta ze zgroza.
Rownoczesnie uslyszalam, ze cos za mna pelznie, a jak wiadomo, stworzenia pelzajace
bywaja wyjatkowo nieprzyjemne.
Tak czy siak, na zmory, ktore wylazily wlasnie z leja, nie bylam przygotowana ani troche.
ROZDZIAL 31
Zobaczylismy trzy istoty, ktore kiedys byly ludzmi. Wieloma -bo ich ciala przypominaly
koldry pozszywane nierowno z masy ludzkich szczatkow.
Monstra ruszyly ciezko ku nam. Najblizsze mnie wyciagnelo miesista lape o grubych
paluchach. W nieziemskiej histerii spostrzeglam, ze druga reke ma smukla i blada, zakonczona
paznokciami pomalowanymi karminowym lakierem.
-Ghule -odezwal sie Archer glosem sciszonym i napietym, jak na widok dzikiego
zwierzecia. -Ozywione ludzkie mieso. Uzywa sie ich jako straznikow... Wyjatkowo mroczna
magia. Jak widac, komus bardzo zalezalo, abysmy nie znalezli...
-Rany, zamiast tyle gadac, chwycilbys lepiej za bron -Pisnelam przerazona i gdy odwrocilam
sie do niego, oczy o malo nie wyszly mi z orbit.
Juz z mieczem w reku, Archer lekko sie przyczail.
-Spowolnie je troche, ale na pewno nie zabije. Ghula nie sposob unicestwic bronia sieczna.
Tylko ty mozesz je powstrzymac.
-Co takiego? -zakwililam.
-Jestes nekromantka -odszepnal. -A one sa martwe.
Skaranie boskie z tym moim wielkim potencjalem czarnej magii! Zdolnosci nekromanckie nigdy
nie dostrzegalam w nich wiekszego sensu. No bo, naprawde, kto to widzial, zeby
rozkazywac trupom?
Stwory byly coraz blizej, tak blisko, ze poczulam juz ich odor, i chyba tylko cudem nie
puscilam pawia.
-Nie wiem, jak sie do tego zabrac -kwiknelam w panice.
-Improwizuj! -odparl Archer.
Nagle zarejestrowalam katem oka, ze nie ma go przy mnie, a po chwili, ze kotluje sie wsrod
monstrow, wywijajac mieczem. Przyszpilil jedno koncem klingi, ale nie poplynela krew.
Potwor znieruchomial, lecz nie padl na ziemie, tylko zaczal oganiac sie reka przed Archerem
jak przed natarczywa mucha. Uchylajac sie, Cross przeszyl bok drugiego ghula. Tym razem z
rany trysnela gesta czarna ciecz, ale stwor wydawal sie jedynie rozdrazniony. Mimo
niezliczonych ciosow monstra nie wykazywaly zadnych oznak bolu.
Wydobywszy z siebie chyba caly zasob magii, balam sie zaczac obrzucac nia walczacych, aby
przez przypadek nie dostal rowniez Archer, ktory -czego dowiodl juz na zajeciach z
obronnego -na pewno nie byl lamaga. W zyciu nie widzialam, by ktos ruszal sie tak zwinnie,
pewnie i szybko. Niestety nie osiagnal tym zbyt wiele.
Wtem jedno z monstrow zlapalo go za wlosy z tylu glowy i szarpnelo tak mocno, ze sie
skrzywil. Nie mam pewnosci, czy krzyknelam, bo bicie mojego serca i szum magii w zylach
skutecznie zagluszaly wszelkie inne dzwieki. -No co z ta nekromancja? -wrzasnal do mnie
Archer. Wyciagnelam rece ku ghulom, z calych sil starajac sie przestac dyszec, co bylo
bardzo trudne, bo w tej samej chwili najmniejszy odwrocil leb w moja strone. Dostrzeglam
rysy twarzy zlozonej z oczu, ust i nosa pochodzacych od roznych „dawcow".
Gleboko wciagajac powietrze, zebralam moce, az zaczely trzaskac mi w opuszkach palcow.
-Pusccie go! -rozkazalam glosem, jak mi sie przynajmniej wydawalo, niepokonanego
demona.
Fraza ta z pewnoscia podzialalaby skuteczniej, gdyby glos nie zalamal mi sie na ostatnim
slowie. Uwolnilam magie zgromadzona w dloniach, co zabrzmialo jak strzal z gigantycznej
procy.
Piorun, ktory wypuscilam z palcow, trafil w pobliskie drzewo z przerazliwym hukiem.
Przestrzen wokol rozswietlil jaskrawy blysk i jedna z galezi runela na ziemie. Stwory wpadly
w lekki poploch. Ghul trzymajacy Archera szarpnal go za glowe jeszcze mocniej, a
najmniejszy wydal odglos niepokoju. Najwidoczniej jednak nie udalo mi sie nad nimi
zapanowac, bo wcale nie zamierzaly odczepic sie od mojego wspolnika.
Tak oto moj pierwszy eksperyment na polu nekromancji zakonczyl sie sromotna porazka.
Targaly mna zlosc i przestrach. Strzelanie do ghuli magia okazalo sie bez sensu, ale niby w
jaki sposob mialabym je okielznac, do cholery?
-Mysl, Sophie -upomnialam sie cicho.
-O tak, bede bardzo wdzieczny! -nieco zdlawionym glosem zawtorowal Archer.
Teraz monstrum zacisnelo mu lape wokol krtani -z mina bynajmniej nie grozna, lecz
zaciekawiona. Wygladalo jak dzieciak, ktory probuje sie przekonac, do czego doprowadzi
dalsze zaciskanie raczki.
Zamknelam oczy, rozmyslajac. Okej, wiec sa martwe. Obrzydliwe zwloki. Woniejace jak...
Nie! Ta metoda nic nie wnosi, powiedzialam sobie.
Zaraz... byly martwe. Wydostaly sie spod ziemi i wypelzly z piachu na dnie leja. Puknelam
sie w czolo. A gdyby tak odwrocic strumien magii, skierowac go w przeciwna strone...?
I zamiast na zewnatrz wyslalam moce w dol, az wzburzyla sie ziemia pod moimi stopami.
-Pusccie go -rozkazalam, tym razem juz cicho. Rozlegl sie stlumiony loskot i kiedy
otworzylam oczy,
Archer lezal pod nogami ghuli, rozcierajac tyl glowy. Stwory patrzyly na mnie tepo, czekajac
na kolejny rozkaz.
-Co dalej? -zapytalam.
Archer podniosl sie z ziemi i podbiegl do mnie z utytlanym w kleistej mazi mieczem.
-Mozesz je zawrocic -odparl -albo dac im odejsc.
-Uwolnic cholerstwa, zeby rozlazly sie po wyspie? No co ty?
Pokrecil glowa. Ciezko dyszal, a po czole splywaly mu struzki potu.
-Nie, wyciagnac z nich magie, bo wtedy zdechna. Umra naprawde.
-Okej. -Chcialam nadac odpowiedzi ton tak pewny, jakby wysysanie z ghuli energii
zyciowej bylo jednym z moich ulubionych zajec obok szydelkowania i sudoku. Pomyslawszy
to jednak, nieomal fizycznie poczulam, jak magia utrzymuje je przy zyciu. Zobaczylam
energie lsniaca niby czarna nic wsrod moich mocy. I bez zadnego trudu po prostu przecielam
nitke magii. W tej samej chwili monstra jednoczesnie osunely sie na ziemie, mordami w dol.
Spojrzawszy na bezwladne ciala, szepnelam:
-W sumie troche mi ich zal.
Archer prychnal i wtedy zauwazylam krag fioletowych sincow uwydatniajacych sie na jego
szyi.
-Wybacz, ze nie podzielam twojego wspolczucia, Mercer.
Zdaje sie, ze chcial to spuentowac, lecz oboje spostrzeglismy jakies blyski w dali. Swiatlo.
Strzepnieciem palcow zgasilam niebieska kule. Przypuszczam, ze on tez marzyl tylko o
ucieczce, ale biegnac na oslep, narobilibysmy strasznego halasu. Wycofawszy sie wiec ze
„strefy razenia", skrylismy sie pod drzewami i mimo ze strach sciskal mi gardlo jak jeszcze
nigdy w zyciu, bezszelestnym krokiem zaczelismy oddalac sie od leja. W tyle uslyszalam
sciszone ludzkie glosy, zbyt odlegle jednak, bym mogla choc w przyblizeniu stwierdzic, ile
osob nas sciga. Najgorsza byla swiadomosc, ze gdybym sie teraz odwrocila, natychmiast
wydaloby sie, kto za tym wszystkim stoi. Jednak byloby to zbyt ryzykowne. Zgodnie
postanowilismy czym predzej wracac do Thorne Abbey i opowiedziec tacie, co sie
wydarzylo.
Dotarlszy z powrotem do plazy, rzucilismy sie w strone zagajnika z Itineris takim pedem, ze
zziajana o malo nie wyplulam sobie pluc.
Wspierajac rece na kolanach, Archer pochylil sie i wykonal kilka glebokich wdechow.
-Nigdy nie przypuszczalem, ze bede musial powtarzac ten bieg przez las. -W koncu odzyskal
mowe.
-Ulatniales sie z Graymalkin przez Itineris, prawda? -zapytalam, pojmujac nareszcie, w jaki
sposob udawalo mu sie znikac bez sladu.
Kiwnal potakujaco glowa, wyjal z kieszeni naszyjnik i znowu nas nim polaczyl.
-Gotowa? -spytal, ujmujac mnie za rece. Zerknelam do tylu z mysla, jak wiele moze sie
zmienic
w tak krotkim czasie.
-Spoko -odmruknelam, nim weszlismy do srodka.
ROZDZIAL 32
Gdy dotarlismy do mlyna, akurat zaczynal sie wschod slonca, co wprawilo mnie w
zdumienie, lecz zaraz sobie przypomnialam, ze: a) latem slonce wschodzi w Anglii bardzo
wczesnie, b) nie bylo nas tutaj przez prawie piec godzin. Wypad na Graymalkin totalnie
wyssal mnie z energii. Spogladajac na Archera, nieludzko wycienczona, odczuwalam tez gleboki,
wrecz nieznosny smutek. Probowalam sobie wmawiac, ze wszystko to spowodowala
podroz przez czasoprzestrzen, ale i tak wiedzialam na sto procent, ze osobliwa melancholia,
ktora mnie ogarnela, ma swe zrodlo gdzie indziej.
Archer czul chyba cos podobnego, bo kiedy zdejmowal z nas naszyjnik, leciutko drzaly mu
dlonie. Lancuch rzucony na ziemie wzbil oblok kurzu, ktorego drobinki zamigotaly miedzy
nami w smudze bladorozowego swiatla zaskakujaco pieknie.
Twarz chlopaka ociekala potem, czolo nad lewa brwia mial umazane, a na jego piersi
widniala ciemna plama -zapewne krew ghula. Stwierdzilam, ze na pewno nie wygladam
lepiej.
-No -odezwal sie wreszcie troche szorstkim glosem. -Wlasnie wrocilem z najgorszej
pierwszej randki w zyciu.
Niemal calkiem wyzuta z formy, sil i woli, mimo wszystko wybuchnelam smiechem. On tez.
Nie mogac przestac, oboje prawie sie pokladalismy. I chociaz byla to tylko osobliwa
mieszanka zmeczenia i ulgi, szczesliwa, ze moge sie z nim posmiac, zapomnialam o calym
napieciu. Az sie poplakalam z tego smiechu i rozbolal mnie brzuch. Na moment uleciala hen
swiadomosc, iz znow zaangazowalam sie w zagadkowa sprawe i moge to przyplacic zyciem.
Bo jesli ktos odkryje moje przymierze z czlonkiem L'Occhio, myslalam potem, na pewno
usmierca mnie w jakis ohydny i nieludzki sposob.
Stojac naprzeciw Archera, nie mogl am jednak zapomniec, ze jestem beznadziejnie, po uszy
zakochana w czlowieku dla mnie nieosiagalnym. Smiech zamarl mi na ustach i otarlam lzy
wierzchem dloni.
-Musze wracac -powiedzialam.
-Jasne -odparl. Nadal trzymajac miecz w prawej rece, niepewnym wymachem drasnal
drewniane klepki. -Czyli to juz koniec.
-Tak. -Zalamal mi sie glos, wiec odchrzaknelam. -Niemniej trzeba przyznac, ze pierwsza i
ostatnia na swiecie misja zwiadowcza Oko-Demon przebiegla pomyslnie. -Musialam bardzo
sie starac, by mu spojrzec w oczy, ale jakos sie udalo. -Dziekuje.
Wzruszyl ramionami. Nie zdolalam odczytac, co kryje sie w jego sposepnialym nagle wzroku.
-Zgralismy sie jako zespol.
-Owszem -potwierdzilam, myslac, ze jestesmy zgrani nie tylko pod tym wzgledem i dlatego
ta sytuacja to po prostu koszmar.
Cofnelam sie.
-No, chyba juz pojde. Na razie, Cross. -Moj smiech zabrzmial podejrzanie, jakbym zaniosla
sie szlochem. -Tyle ze juz sie nie zobaczymy, prawda? Wiec chyba raczej zegnaj. Poczulam,
ze zaraz rozpadne sie na miliardy kawaleczkow jak lustra, ktore rozbijalismy z
tata. -Okej, wszystkiego najlepszego we wspolpracy z Okiem. Tylko staraj sie nie zabic przy
okazji ktoregos z moich znajomych. -Odwrocilam sie, ale zlapal mnie za reke.
Moj puls przyspieszyl pod jego dotykiem.
-Mercer, wtedy w piwnicy... -Wpatrujac sie we mnie, oniesmielony, szukal slow, ktore w
koncu jakby poplynely same: -Nie z koniecznosci odwzajemnilem twoj pocalunek.
Pocalowalem cie, bo chcialem. -Spuscil wzrok na moje wargi i wszechswiat jakby sie
skurczyl. Bylismy tylko my dwoje i blask miedzy nami. -Pragne tego nadal -dodal
ochryplym glosem, przyciagajac mnie do siebie.
Polswiadomie zarejestrowalam brzek upadajacego miecza, kiedy Archer chwycil mnie za
szyje, lecz gdy nasze usta sie spotkaly, wszystko wokol rozmylo sie i ucichlo.
Sciskajac jego ramiona, unioslam sie na palcach i wcalowalam w niego cala siebie.
Trwalismy w coraz glebszym pocalunku, objeci tak mocno, ze bicie naszych serc polaczylo
sie w jedna fraze.
Jaka ja bylam glupia, pomyslalam w rozmarzeniu, w ogole dopuszczajac, ze moglabym sie
tego wyrzec. Nie tylko pocalunkow, choc kiedy wodzil mi dlonmi po policzkach, stwierdzilam,
ze w czulosci jest po prostu niezrownany. Wszystkiego: smiechu, zartow i pracy u
jego boku. Bycia z facetem, ktory procz przyjazni daje mi tez takie uniesienia.
-Och, Mercer -szepnal mi do ucha, gdy przerwalismy na chwile, by odetchnac. -Mamy
przerabane.
Przywarlam do szyi Archer a, wciagajac w pluca jego zapach.
-Wiem.
-No i co dalej?
Odsunelam sie troche. Zar jego ciala sprawial, ze nie moglam myslec.
-Gdybysmy byli przyzwoitymi ludzmi, przestalibysmy sie widywac -odszepnelam.
Ogarnal mnie ramionami w pasie i znowu przyciagnal. -Okej, czyli nic z tego. Masz jakis
plan awaryjny? Usmiechnelam sie niedorzecznie beztrosko jak na osobe, ktorej grozi zyciowa
katastrofa.
-Skad, a ty? Pokrecil glowa.
-Nie, ale... posluchaj. Odkad zyje, bez przerwy musze udawac kogos, kim nie jestem, udawac
pewne uczucia, a ukrywac inne. -Kurczowo scisnal i uniosl moja reke, tak ze nasze dlonie
uwiezly na wysokosci piersi. -To, co nas laczy, stanowi jedyna prawde w moim zyciu. Tylko
ty jestes w nim prawdziwa. -Ucalowal kostki moich palcow. -I mam juz dosyc udawania, ze
cie nie pragne.
Do tej chwili stan omdlenia byl mi znany wylacznie z romansow, ktore bezskutecznie
chowala przede mna mama, na wszelki wypadek wiec posluzylam sie ironia.
-Ojejku, Cross, jak widze, minales sie z powolaniem. Zostaw w spokoju demony i wez sie za
pisanie poezji milosnej.
Wyszczerzyl zeby w krzywym usmiechu, ktory ubostwialam jak chyba nic na ziemi.
-Przymknij sie -mruknal, schylajac glowe do kolejnego pocalunku.
-Jak to jest -spytalam po chwili -ze zawsze calujemy
sie w brudnych piwnicach i opuszczonych mlynach?
Rozesmial sie, muskajac wargami moj podbrodek i dekolt.
-Przyrzekam ci, ze nastepnym razem spotkamy sie w zamku. Tu, w Anglii, znajdziemy go z
latwoscia.
Po tych slowach nie rozmawialismy bardzo dlugo, a kiedy wreszcie udalo nam sie rozdzielic,
wpadajacy do wnetrza mlyna snop swiatla byl juz calkiem jasny.
-Musze isc -powiedzialam, kladac glowe na piersi Archera. Moj policzek dotyka teraz
pewnie jego tatuazu! -pomyslalam. Bez namyslu zajrzalam mu pod bluze. Tym razem czarnozlote
znamie nie bylo ukryte. A wiec juz nie musial uzywac tego zaklecia... Tak czy owak,
polozylam dlon na znamieniu. Archer odruchowo zacisnal rece na moich biodrach. Nasze
oczy sie spotkaly.
-Teraz nie piecze -wyszeptalam. Mial chrapliwy oddech.
-Jestem odmiennego zdania.
Magia przenikala moje cialo na wskros, a gdy Archer przylozyl dlon do mojej dloni, strzelila
niebieska iskierka. Wolnym ruchem zsunal moja reke z piersi i chwycil mnie mocno za
ramiona. Myslalam, ze oznacza to nastepne pocalunki, ktore, wziawszy pod uwage nasze
podniecenie, grozily podpaleniem mlyna, tymczasem... delikatnie mnie odepchnal.
-Okej -rzekl, przymykajac oczy. -Jezeli natychmiast nie odejdziesz, spowodujemy... No, idz
juz.
Kiedy oddalilismy sie od siebie na bodaj poltora metra, spowijajaca wszystko mgla pozadania
zaczela rzednac.
-Ale wciaz nie wiemy, co dalej... Otworzyl oczy i postapil pare krokow w tyl.
-Teraz pojdziesz do Thorne Abbey i zameldujesz sie ojcu. Ja wroce do swoich i zrobie to
samo. Spotkamy sie tutaj jutro w nocy. Ty staniesz tam -wskazal kat -a ja tam -wskazal
drugi, odlegly naroznik -i unikajac w ten sposob kontaktu fizycznego, zastanowimy sie, co
robic. Zgoda?
Usmiechnelam sie, wsuwajac rece do kieszeni, zeby znowu nie porwac go w ramiona.
-Zgoda. O polnocy?
-Doskonale. -Znow ten zawadiacki usmiech. -To na razie, Mercer.
Zalala mnie fala szczescia cieplego i jasnego jak sloneczne swiatlo.
-Na razie, Cross.
ROZDZIAL 33
Ledwie mlyn zniknal mi sprzed oczu, wrocilam do szarej rzeczywistosci. Wprawdzie
wiedzialam teraz na sto procent, ze Archer pragnie byc ze mna tak bardzo jak ja z nim, ale tez
pietrzyla sie przed nami cala masa problemow. Jak chocby fakt, iz prawie wszyscy byli
swiecie przekonani, ze chce go zamordowac, a on chce wykonczyc mnie. Jesli chodzi o
przeszkody, ta wlasnie jawila mi sie jako najtrudniejsza, mimo ze, szczerze mowiac, coraz
mniej liczylam sie ze zdaniem innych przekonana, ze pewnego dnia zostane szefowa Rady i w
Thorne nie bede sie czula jak obdarzona poteznymi mocami swiruska, tylko jak... no, ktos
przydatny. A nawet wartosciowy.
Tyle ze ujawnienie zwiazku z Crossem zniweczyloby te nadzieje.
Idac przez ogrodowy labirynt, w glebokim cieniu zywoplotu stwierdzilam, ze trzeba rozwazyc
jeszcze kwestie Cala.
Potknelam sie na mysl o nim. Nie zebym sadzila, iz zlamie mu serce. Przyjaznilismy sie i
niewatpliwie troche mu na mnie zalezalo, ale spowodowaly to chyba tylko nasze „zareczyny".
Ja podkochiwalam sie w nim wylacznie dla dobra sprawy.
W miare zblizania sie do domu czulam, jak radosc stopniowo mnie opuszcza. Rodzina
Archera bylo L'Occhio di Dio. A moja staje sie powoli Rada, pomyslalam, patrzac na
monumentalne ksztalty Thorne Abbey. Skoro zadne z nas nie ma ochoty z tego rezygnowac,
co poczac w tej sytuacji?
Niekonczaca sie gonitwa mysli. Dlaczego nie moge jak zwykla dziewczyna cieszyc sie bloga
swiadomoscia, ze chlopak, ktorego kocham, tez jest mi oddany?
Poslizgnelam sie na progu i jedna z pokojowek dygnela przede mna. Oczywiscie. Bo jestem
niezwykla!
Liczylam, ze po drodze do pokoju nie natkne sie na nikogo, na polpietrze jednak spotkalam
Cala. Cudownie.
-Hej! -przywital sie, ogarniajac wzrokiem moja sponiewierana twarz i upaprane blotem
ciuchy. -Po co tak wczesnie wstalas?
-A, wiesz... zeby potrenowac. -Pare razy podskoczylam w miejscu, nim dotarlo do mnie, ze
pewno wygladam jak pacjentka szpitala dla umyslowo chorych.
-Okeeej -rzekl Cal bardzo wolno, potwierdzajac moje przypuszczenia. -Wybieram sie na
spacer. Moze bys sie przeszla?
Stwierdzilam, ze od poczucia winy chyba sie nie umiera, bez wzgledu na silny bol, jaki
wywoluje ono w sercu.
-Zmachalam sie troche, ale moze pozniej? -odparlam.
-Dobra -przytaknal.
Patrzac, jak odchodzi, pomyslalam, ze bez sensu jest sie nim przejmowac, bo odwolaniem
zareczyn na pewno go nie skrzywdze. Wkurzy sie lekko, ale nie popadnie w rozpacz. Gdyby
tak mnie ubostwial, z pewnoscia jakos by mi to teraz okazal.
Pokonalam reszte schodow. Wokol panowala niezmacona cisza. Otworzylam drzwi,
zapalilam swiatlo i westchnelam z ulga.
Raptem totalnie mnie zatkalo.
Posrodku pokoju stala... Elodie.
To znaczy jej duch, wiadomo. Byla bardziej przezroczysta niz w Hex Hall i niemal stapiala
sie z otoczeniem, poznalam ja jednak natychmiast. Rude wlosy falowaly jej wokol twarzy.
Unosila sie kilkanascie centymetrow nad podloga.
Wstrzasnieta tym widokiem, dopiero po chwili zorientowalam sie, ze probuje dac mi cos do
zrozumienia.
-Co tu robisz? -spytalam chrapliwym szeptem. Dotad nie slyszalam, zeby jakis duch ulotnil
sie z Hekate.
Wydawalo mi sie to niemozliwe.
Elodie jakby wzniosla oczy ku niebu. Przez glowe przemknela mi straszna mysl: Chodzi o
Archera? Blagam cie, nie mow, ze masz nam to za zle, bo... i tak nie zyjesz.
Podplynela do mnie, przystajac naprzeciw, baaardzo blisko. Spodziewalam sie, ze splunie mi
w twarz ektoplazma, tymczasem znow zaczela poruszac ustami. Mimo ze zupelnie nie znam
sie na czytaniu z ruchu warg, mowila tak wolno, ze udalo mi sie ja zrozumiec.
-Ostrzegalam -wypowiedzialy blade usta -ze znajde cie, ty malpo.
Usmiechnela sie zlowieszczo, az przeszly mnie ciarki i jak gdyby nigdy nic, zniknela.
Powietrze przede mna zadrzalo, jakby ktos uchylil na sekunde okno.
-Mam tego po dziurki w nosie! -oznajmilam pustemu pokojowi. -POTAD! Dosyc!
Rzecz jasna nikt sie nie odezwal.
Wbrew postanowieniu, aby sie choc troche zdrzemnac, reszte dnia spedzilam w bibliotece,
wertujac rozmaite ksiegi o duchach i demonach. Niestety, lektura okazala sie potworna meka i
nie dowiedzialam sie z niej zbyt wiele. W kazdej ksiazce powtarza sie to samo: duch danej
osoby jest przywiazany do miejsca, w ktorym ona umarla, a nie do czlowieka. Co sie tyczy
Dziejow demonologii, to wedlug mnie nadaja sie wylacznie do blokowania okna, bo na temat,
sytuacji Nick / Daisy nie znalazlam w nich nawet slabych tropow.
Chcialam podpytac tych dwoje przy kolacji -potajemnie, bez swiadkow -czy maja chocby
mgliste wspomnienia, ktore wiazalyby sie z tym, co widzialam w Hekate, ale tego wieczoru
nie pojawili sie w jadalni, podobnie nazajutrz rano, co bylo bardzo dziwne. Kolacje
opuszczali nieraz, na sniadania jednak przychodzili zawsze. Notabene nikt nie przejal sie
nieobecnoscia tej pary, a Jenna powiedziala tylko:
-Nie znasz ich? Pewnie zabawiaja sie gdzies w Kurta i Courtney* .
Kiedy nie zjawili sie na drugiej kolacji z rzedu, zaczelam sie powaznie martwic. Prawie do
dziesiatej lazilam w kolko pod drzwiami ich pokoi, ale -ani sladu. Gdy pozniej krecilam sie
jeszcze po ogrodzie, podbiegl do mnie Roderick z wiescia, ze wrocil tato.
-Szybko -mruknelam, idac za nim, chociaz moj zoladek wpadl w oblakanczy plas swietego
Wita.
Musialam powiedziec tacie, co zaszlo w Hekate, nadal jednak nie mialam w miare
wiarygodnego wyjasnienia, skad mi o tym wiadomo. Bylam przekonana, ze zdaze wymyslic
cos do jego przyjazdu, ale najwyrazniej kompletnie pokickalo mi sie, kiedy wraca.
Gdy przeszlam pod marmurowym sklepieniem wiodacym do tymczasowych biur Rady,
zupelnie zaschlo mi w ustach i trzesly mi sie kolana.
Marzylam juz tylko o tym, by walnac sie na jedno ze skorzanych krzesel ojca i opowiedziec
mu wszystko z detalami. Czulam sie pewnie tak jak zolnierz, ktory wracajac z niebezpiecznej
misji, musi zdac z niej szczegolowy raport. Chcialam jak najszybciej wyrzucic z siebie cala te
historie, glownie po to, by zaraz wymazac ja z pamieci. Na kolejne wspomnienie o ghulu,
ktory wygladal jak odbicie w krzywym zwierciadle, ze zgrozy omal nie padlam na miekki dywan
w romby.
Kiedy uchylilam drzwi do gabinetu, okazalo sie, ze tato nie jest sam. Byla tam Lara i choc
rozmawiali cicho, od natezenia magii az zakrecilo mi sie w glowie. Zajeci rzucaniem sobie
wscieklych spojrzen, nawet nie zauwazyli, ze stanelam w progu. I super, bo dzieki temu
zdazylam przyjrzec sie Larze. Dobrze wiedzialam, ze z jej miny nie uda mi sie wyczytac, co
kombinuje, bo bardzo watpie, by istnial na swiecie wyraz twarzy pod tytulem „ja i siostra
wywolujemy w Hekate Hall demony". Niemniej liczylam na jakis cien sugestii, ze juz
doniesiono jej o naszym odkryciu.
Ale sie przeliczylam. Potrafila skrywac emocje nie gorzej od pani Casnoff, czyli wprost
genialnie. No coz, najwyrazniej mialy te umiejetnosc zapisana w genach.
-A zatem -powiedziala Lara, krzyzujac ramiona -nic nie zrobisz...
-Coz moge zrobic -odparl tato zwodniczo spokojnym glosem -skoro ani ty, ani Anastasia
nie chcecie mi zdradzic, co wydarzylo sie na Graymalkin?
No prosze! Wprawdzie przeczuwalam, ze Lara i pani Casnoff sa zamieszane w jakies ciemne
sprawki, lecz potwierdzenie tego w taki sposob omal nie doprowadzilo mnie do szalu. Bo
jakim cudem wspolpracujace w scislym porozumieniu z tata dwa babony bezkarnie knuly cos
tak parszywego pod jego bokiem i bez jego wiedzy?
-Szkola to nasze wlosci -warknela Lara wiec i problem jest nasz.
-A jednak zwracacie sie o pomoc do mnie. Przyskakujac nagle do biurka, Lara walnela w nie
piescia.
-W zakazanej czesci wyspy pojawil sie intruz, a system bezpieczenstwa zostal uszkodzony.
Przypomnial mi sie miecz Archera przecinajacy skore monstrum. No tak, okreslenie
„uszkodzony" bylo tu jak najbardziej trafne.
Raptem zmienila taktyke.
-Przysiegales. Przysiegales memu ojcu czynic co w twojej mocy dla ochrony naszych,
Anastasii i moich, interesow w Hekate.
Sama moglabym ja upomniec, ze wykonala bledne posuniecie. Ostro wnerwiony tato
odpowiedzial:
-Nie mieszaj go do tego, Laro.
W tej chwili tez nareszcie mnie zauwazyl. Ledwie spojrzal w moja strone nad ramieniem
Lary, babsko obrocilo glowe. Jej rysy momentalnie zmiekly i nawet sie usmiechnela, ale
oczy, lsniace i surowe, z miejsca skojarzyly mi sie z politura biurka.
-Sophie! Gdzie ty sie podziewasz? Od kilku dni prawie sie nie pokazujesz.
-T-t-tutaj -wyjakalam, wzdrygajac sie w duchu. Fenomenalne alibi. -Tato zadal mi kilka
lektur. Nie przeszkadzam?
Lara machnela reka.
-Sprawy Rady, nudziarstwo, dla ciebie nic ciekawego. -Zerknela na tate. -Mozemy
dokonczyc te dyskusje pozniej.
Zostawie was, abyscie sobie mogli spokojnie pogawedzic. -Wychodzac z gabinetu, poufale
poklepala mnie po dloni.
Wysililam sie jak rzadko, zeby sie nie skrzywic z obrzydzenia.
Gdy drzwi zatrzasnely sie za nia, wydalam westchnienie ulgi. Tato dal mi znak, bym usiadla,
a kiedy to zrobilam, powiedzial:
-Niestety moja wycieczka okazala sie mniej pomyslna, niz oczekiwalem. Aislinn Brannick
nadal...
-W Hex Hall przywoluja demony -wypalilam. -Bylam tam pare dni temu... pojechalam
Itineris i... widzialam na wlasne oczy. Dzieje sie to na terenie szkoly. W ciagu minionych
osiemnastu lat zniknelo szesc uczennic. Miedzy innymi Anna i Chaston, dziewczyny, na ktore
w zeszlym roku napadla Alice. -Fajnie opowiadalo sie o wszystkim tak po prostu. Nie
mialam czasu na obawy, ze moja historia jest pelna dziur i niejasnosci.
Tato rzucil mi takie spojrzenie, jakbym przemowila do niego po grecku. A raczej po
marsjansku, bo greke znal na sto procent. Tak czy inaczej, sprawial wrazenie zmieszanego i
przerazonego w rownym stopniu.
-Slucham?
Zwolniwszy tempo, ciagnelam opowiesc. Rzecz jasna opuscilam role Archera w sprawie.
Powiedzialam tacie, ze musialam wrocic do Hekate, bo przypomnialo mi sie, ze widzialam
tam cos dziwnego, no i chcialam to sobie odtworzyc. Pozniej opisalam mu dziure w ziemi,
glaz posrodku, a nawet ghule.
Kiedy skonczylam, tato wygladal znacznie starzej i smutniej niz zwykle.
-Nic tutaj sie nie zgadza.
-Tak chyba powinnam zatytulowac swoja autobiografie.
-Lara i Anastasia to dwie najbardziej mi oddane sojuszniczki -rzekl, pocierajac dlonia
podbrodek. -Dlaczego wiec, u licha, mialyby dopuscic sie czegos podobnego?
-Oto jest pytanie za milion dolarow. Daloby sie jakos sprawdzic, czy Nick i Daisy
kiedykolwiek przebywali w Hekate? Jezeli tak, to chyba pod innymi imionami, bo przeciez
bys ich zapamietal.
Nie wiedziec skad wziela mi sie nadzieja, ze tato zakrzyknie: „A, wobec tego zaraz przejrze
grafik naborow w elektronicznej bazie danych!" -bo z cala pewnoscia informacje
0 nowo przyjmowanych uczniach wypisywali na pergaminie gesim piorem... A jednak bylam
zawiedziona, gdy pokrecil glowa i odpowiedzial:
-Wszelkie tego typu spisy przechowuje Anastasia. A jesli to, co mowisz o rodzicach Anny i
Chaston, jest prawda, to rodziny Nicka i Daisy nigdy nie zglosilyby ich zaginiecia.
Na jego twarzy odmalowal sie nieobecny wyraz -komunikat, ze zamierza przeszukac
enigmatyczne fragmenty bardzo starych ksiag. Zaraz tez podniosl sie zza biurka i podszedl do
regalu.
Wyciagnawszy jeden ze swoich ulubionych gigantycznych, oprawnych w skore tomow,
zaczal go kartkowac, uznalam wiec, ze mnie zwalnia. Wolno wstalam z krzesla
i powloczac nogami, ruszylam ku drzwiom.
Ledwie jednak nacisnelam klamke, uslyszalam glos taty:
-Sophio. -Tak?
Kiedy spojrzalam na niego, oznajmil:
-Jestem z ciebie bardzo dumny. Nie mam pojecia, jak doniosle moga okazac sie
konsekwencje twoich dzialan, niemniej...
Podnioslam reke:
-Na razie zostanmy przy dumie, okej, tato? Zwlaszcza ze gdy tylko dowie sie o Archerze,
lwia czesc tej
dumy zapewne ulotni sie z jego serca, pomyslalam z zalem.
-Naturalnie -odrzekl z usmiechem. -Dobrej nocy.
-Dobranoc, tato.
Wyszlam na korytarz. Byl pusty, nie liczac dwoch pelniacych straz wampirow. Kiedy
schodzilam na dol po ogromnych schodach, w calym domu zdawala sie panowac cisza.
Zerknawszy na zegarek, stwierdzilam, ze jest kilka minut przed jedenasta, a wiec coraz blizej
do spotkania z Arche-rem. Nie zdazylam sie zastanowic, co mu powiem, kiedy...
-Sophie?
Popatrzylam w gore. W cieniu marmurowego luku stala Daisy w osobliwej pozie.
Opuszczone dlonie miala zacisniete, glowe przechylona lekko w prawo -i pusty wyraz
twarzy. Moj umysl od razu rozdzwonil sie na alarm jak oszalaly, unioslam jednak reke w
niezdecydowanym gescie pozdrowienia.
-No jestes -powiedzialam, robiac krok do tylu. -Od paru dni nigdzie cie...
Nie zdazylam dokonczyc zdania. Daisy ruszyla w moja strone i wtedy ujrzalam jej oczy. Nie
bylo w nich nic ludzkiego.
Rzeczywistosc zwolnila, a wloski na moim ciele stanely deba. Widzialam juz takie oczy i
wiedzialam, co zwiastuja.
Unioslam rece i wbrew zmeczeniu spod moich stop zaczela sie dobywac czysta, nieskalana
magia. Pomyslalam o mamie i jednym strzepnieciem nadgarstka razilam Daisy w bark moca.
Nie chcialam jej zranic, lecz tylko ja spowolnic. Ale choc potknela sie na schodach, wciaz
miarowym krokiem szla w moim kierunku.
-Tato! -ryknelam, wiedzac, ze i tak nic nie uslyszy. Daisy obnazyla zeby i rzucila sie na
mnie. Gdy jej palce
zmienily sie w szpony, strzelilam do niej magia o przytlaczajacym natezeniu. Padla na kolana,
jeczac z bolu, i mimo calego przerazenia ogarnelo mnie poczucie winy. To nie jest Daisy,
upomnialam sie czym predzej. W istocie, ktora zatoczywszy sie, powstala na nogi z furia w
oczach, nie bylo jej nawet sladu. Wtem wbila we mnie wzrok, poruszajac ustami, ale nie
zdolalam z nich odczytac ani slowa. Dopiero przerazliwy pisk metalu tracego o kamien
uprzytomnil mi, ze stoje pod jednym z olbrzymich posagow, ktore tak zachwycily Jenne w
dniu naszego przyjazdu.
Za moment ten posag mial runac mi na glowe.
ROZDZIAL 34
Moze zabrzmi to glupio, ale patrzac na spadajaca z postumentu dame z brazu, pomyslalam
tylko: przynajmniej mnie nie zabije. Jednak mimo ze usmiercic mnie moglo wylacznie diable
szklo, nie bylam pewna, czy Calowi uda sie poskladac choc czesc zlaman, ktore mi grozily w tym momencie.
Odruchowo przymknelam powieki. W moim ciele wezbraly moce i po raz pierwszy od
pamietnego wieczoru na polanie z Alice cala owial mnie chlod. Jakby w dali uslyszalam
potworny huk posagu roztrzaskujacego sie o marmurowa posadzke. Otworzylam oczy.
Okazalo sie, ze stoje, i to gdzie indziej: na schodach za Daisy. Pierwszy raz od ponad pol roku
udalo mi sie teleportowac. Daisy krecila sie w miejscu, zdezorientowana, a loskot
gigantycznej statuy najwyrazniej zaciekawil wszystkich, bo nagle rozlegly sie odglosy
spiesznych krokow.
-Nie! -zawolal ktos z gory.
Na samym szczycie schodow zobaczylam tate, ktory zziajany wyciagal reke w strone Daisy.
-To nie ty! -powiedzial do niej, z trudem opanowujac napiecie w glosie. -Potrafisz to w
sobie zwalczyc. Przypomnij sobie, czego cie uczylem.
Ale twarz dziewczyny nie wykazywala chocby sladu zrozumienia. I to przerazilo mnie
najbardziej, poniewaz Alice, mimo niewatpliwego oblakania, sprawiala jednak wrazenie
istoty ludzkiej. Daisy nie byla niczym wiecej jak tylko potworem o obliczu wykrzywionym
zloscia.
Nagle tak blyskawicznie, ze nie zdolalismy zareagowac, wyjela zza pasa... ten sam odlamek
diablego szkla, ktorym dostalam na urodzinach. Skwierczac, parzylo ja w reke, ale nawet sie
nie wzdrygnela. Ruszyla do ataku. Jej oczy przybraly fioletowokrwisty kolor jak oczy Alice
wiadomej nocy.
Na pare sekund wszystko mi sie zamazalo. Daisy rzucila sie na mnie, trzymajac
smiercionosna bron wysoko w gorze, i raptem daleko nade mna rozblyslo swiatlo mocy.
Trafiona nim przez tate, znow jakby wcale nie poczula bolu. Tymczasem on niespodziewanie
pojawil sie przy moim boku, w ostatniej chwili oslaniajac mnie przed ciosem wyszczerbionego
czarnego odlamka. Zdaje sie, ze wrzasnelam.
Rozlegl sie krzyk. Jakies slowo, ktorego dotad nigdy nie slyszalam. Nie jestem pewna, czy to
w ogole bylo slowo, tak czy inaczej zawarta w nim energia omal mi nie rozerwala glowy.
Daisy znieruchomiala, szeroko rozwierajac oczy. Diable szklo wylecialo jej z oslablej dloni i
przez moment wygladala jak dziewczyna, ktora znalam. Wywrocila oczami i osunela sie na
schody. Sturlawszy sie kilka stopni w dol, padla na posadzke polpietra. W ktoryms z setek
pomieszczen bil zegar. Jedenascie razy! Uzmyslowilam sobie zszokowana, ze odkad wyszlam
z gabinetu, uplynely niecale cztery minuty.
Zbieglszy po schodach, tato przykucnal nad bezwladnym cialem Daisy i przycisnal palce do
wglebienia pod jej szczeka. Ja tymczasem utkwilam wzrok w Larze, ktora ciezko oddychajac,
stala obok szczatkow posagu.
-Co to, do cholery, bylo? -wrzasnelam na caly regulator.
-Proste zaklecie unieruchamiajace. -Kobieta zblizyla sie, stukajac obcasami.
-Klamiesz. -Tato wyrzucil to z siebie ze zdumiewajacym jadem.
Lara chyba tez byla wstrzasnieta, bo twarz jej zbladla jak plotno.
-Co takiego?
Prostujac sie, ojciec zmierzyl ja spojrzeniem od stop do glow.
-Nie istnieje zaklecie unieruchamiajace zdolne powstrzymac demona, ktory przekracza
granice.
Wypowiedzial te slowa tak groznie, ze lekko zadrzalam. Lara jednak nawet nie mrugnela okiem.
-Jak widzisz, istnieje, bo wlasnie uzylam go i to skutecznie. -Wskazala Daisy. -Ta
dziewczyna, James, chciala cie zamordowac.
Przyblizylam sie do taty.
-Co sie z nia teraz stanie? Nie spuszczal oczu z Lary.
-Trzeba bedzie ja zamknac. Sadze, ze najlepiej w ktorejs z cel na dolnym poziomie.
-Jak to: zamknac?
Jego oczy wyrazaly smutek.
-Nie zyje, Sophie. A przynajmniej jako ta Daisy, ktora znalas. Skutkow magii, ktora
przejmuje osobowosc... nie mozna odwrocic.
Daisy jeknela, trzepoczac powiekami, tak jakby pozostala w niej jeszcze nikla zdolnosc
odbierania i pojmowania tego, co dzieje sie wokol.
-Ktos powinien zawiadomic Nicka -wymamrotalam. Tato westchnal i poluzowal krawat.
-Naturalnie. Uczyni to Jenna.
Podnoszac wzrok, ze zdumieniem zobaczylam wampirzyce, ktora stala kilka krokow za Lara.
Musiala uslyszec cale zamieszanie. Pobladla ze zgrozy, przebiegla korytarz i chwycila mnie
za rece.
-Wszystko w porzadku?
-Taaa -odparlam, chociaz na jej widok lzy naplynely mi do oczu. Poniekad z poczucia winy,
ale tez chyba ze wzruszenia, ze tak sie o mnie martwi.
-Jenno, badz tak dobra, odszukaj Nicka i przekaz mu, ze czekam w oranzerii -poprosil tato.
Zdziwiona spojrzala mu w oczy, przytaknela i oddalila sie w kierunku holu.
Kiedy ojciec znowu pochylil sie nad Daisy i odgarnal jej czarne wlosy z czola, mruknela cos
niezrozumiale i zastygla w bezruchu, jakby odplywajac w jeszcze glebszy sen.
-Dopilnuje, by potraktowano ja godnie -rzekl. -A po spotkaniu z Nickiem -zwrocil sie do
Lary -chce pomowic z toba. Zrozumiano?
Sklonila sie, jednak usta miala zacisniete z gniewu. -Oczywiscie.
Gdy tylko odeszla, nie mogac dluzej wytrzymac trze-sionki nog, przysiadlam na schodach.
Kilka minut pozniej zjawili sie Roderick i Kristopher. Podniesli Daisy niesamowicie
delikatnie, by zaniesc ja do jednej z tajemniczych cel w trzewiach Thorne Abbey. Na mysl, ze
zostanie odizolowana, moje serce znow zalala fala potwornego zalu, nawet mimo tego, ze
dziewczyne przepelnial morderczy instynkt.
Wsparlam glowe na rekach, starajac sie zrozumiec to, co wlasnie zaszlo.
-Tato -szepnelam po namysle. -Daisy chciala usmiercic mnie.
Sadzilam, ze jak zwykle odpowie cos w stylu: „Alez Sophie, jest to wykluczone, bowiem...
TRUDNE SLOWO, jak rowniez TRUDNE SLOWO, a zatem ABSTRAKCYJNA PUENTA". Tymczasem
usiadl obok mnie i zachecil:
-Mow dalej.
-Tuz przed napascia wypowiedziala moje imie. I mnie probowala dziabnac. Mimo ze
stanowiles wieksze zagrozenie, bo ja bylam tak wycienczona teleportacja, ze braklo mi sil do
dalszej walki, zaatakowala cie dopiero, kiedy zasloniles mnie cialem...
Tato zdjal okulary i mocno scisnal grzbiet nosa.
-Jak zapewne pamietasz, moj wyjazd sie nie udal. Dotyczy to jednak tylko kwestii Siostrzyc
Brannick, a nie calej podrozy. Czarnoksieznik, ktorego odwiedzilem w Lincoln-shire, Andrew
Crowley, przekazal mi pewne bardzo przydatne informacje. Przypominasz sobie ustep
Dziejow poswiecony kontroli nad demonami, ktory znajduje sie bodajze w rozdziale piatym?
-Yyy... nie.
-Sophie, zadalem ci te lekture w okreslonym celu -powiedzial, wyraznie wytracony z
rownowagi.
-Bardzo cie przepraszam, ale jest dluga i nudna, wiec lepiej sam mi opowiedz, o co chodzi w
tym fragmencie.
-Otoz jak wynika z legend i podan, w dawnych czasach wiedzmy i czarnoksieznicy
przyzywali demony i manipulowali ich mocami.
-Aha, grupa Elodie chciala zrobic cos takiego z Alice. Pokrecil glowa.
-Nie, to akurat jest przyklad proby wezwania demona, aby zatrzymac go przy sobie. Gdyby
rytual im sie powiodl, do pewnego stopnia moglyby wykorzystywac Alice, lecz nie bylyby
zdolne nad nia zapanowac. Nadal mialaby wolna wole. -Przyjrzal mi sie bacznie i dodal,
wazac slowa: -Natomiast wedlug badan pana Crowleya, aby moc panowac nad demonem w
pelni, trzeba byc jego stworca, to znaczy wiedzma lub czarnoksieznikiem, ktory dokonal
rytualu Przejecia.
-Lara! Jej slowo, dzwiek czy jakby to tam nazwac... To za | jej sprawa Daisy zatrzymala sie
w miejscu.
-Nie inaczej -odpowiedzial tato drzacym szeptem. Elementy ukladanki natychmiast zaczely
skladac sie w logiczna calosc, co jednak popsulo mi humor jeszcze bardziej.
-A wiec to ona stworzyla Nicka i Daisy. -Mysli przeta-czaly mi sie przez glowe jak
wyjatkowo paskudna kula sniezna. -Wie, ze bylam na Graymalkin, tato. Nie wiem skad, ale
wie. I dlatego napuscila na mnie Daisy. A powstrzymala ja tylko ze strachu, ze moze zrobic ci
krzywde.
Urocza, przyjazna Lara. Pani Casnoff nie z tej ziemi, jak nazywalysmy ja ja i Jenna...
Najzwyczajniej w swiecie postanowila mnie wykonczyc.
-Co dalej? -zapytalam. -Wsadzisz ja teraz do magicznej paki?
-Nie moge.
Zatkalo mnie, bo byla to najgorsza rzecz, ktora spodziewalam sie uslyszec.
-Tato, chciala mnie zabic, sam widziales. Nie mowiac juz o tym, ze wzywa demony i
posluguje sie nimi jako bronia.
-Nie rozumiesz -odparl ze znuzeniem. -Lara, Anasta-sia i ja jestesmy zwiazani przysiega
krwi. Gdybym wtracil obie do lochu bez zadnych dowodow, nabraloby to znamion
politycznej gry o wladze.
-Przeciez masz dowod. To miejsce na Graymalkin. Zaufaj mi, tato. Kazdy by sie zorientowal,
ze wyprawiaja tam megapotwornosci.
-To za malo. Poza tym Anastasia posiada pelna kontrole nad wszystkim, co dzieje sie w
Hekate. Bez trudu znalazlaby przekonujace uzasadnienie.
Przygnebiona potrzasnelam glowa.
-Ale Daisy i Nick...
-Obecnie Daisy jest kompletnie nieprzytomna, a Nick nie pamieta niczego, co zdarzylo sie do
chwili, kiedy stal sie demonem. Dla naszej sprawy sa zatem calkowicie nieprzydatni.
Poderwalam sie ze schodow i natychmiast tego pozalowalam. Nadmiar magii i stres
przyprawily mnie o zawrot glowy. Opierajac sie jednak o balustrade, zapytalam:
-Nie zamierzasz nic zrobic? Tato tez sie podniosl.
-Sophie, mowilem ci juz, ze kierowanie Rada wymaga olbrzymiego poswiecenia i
dyplomacji. Ta kobieta oklamywala mnie, zniszczyla zycie dziewczynie z osobistych pobudek,
a przed chwila probowala zamordowac moja corke. -Emanowal magia tak silna, ze
stwierdzilam, iz lepiej bedzie jednak usiasc. -Wierz mi -ciagnal -niczego nie pragne bardziej
anizeli tego, by ja unicestwic, zmiesc z powierzchni ziemi. Ale nie moge. Dopoki nie zdobede
namacalnych dowodow.
Zmiecenie z powierzchni ziemi ogromnie mi sie spodobalo, niestety jednak wiedzialam, ze
tato mysli slusznie.
-Polityka jest beznadziejna -odmruknelam. Wzial mnie za reke.
-Sophie, daje ci slowo, ze rozwiklamy te sprawe. A wtedy Lare, Anastasie, jak i inne osoby
zamieszane w to szalenstwo spotka zasluzona kara.
-Dzieki, tato.
Chcialam zaczekac, az pojawi sie Nick, glownie po to, by udzielic tacie moralnego wsparcia,
ale kazal mi pojsc do swojego pokoju.
-Wygladasz, jakbys za chwile miala upasc -powiedzial, odprowadzajac mnie przez hol do
schodow. -Moze wezwe Cala...
-Nie -odparlam szybko. -Jeszcze nigdy tak bardzo nie potrzebowalam samotnosci i spokoju.
-Dobrze -przytaknal. -Odpocznij.
Byla to najprostsza wskazowka, jakiej mi dotad udzielono. Kiedy jednak ruszalam w swoja
strone, dodal:
-A ja zatelefonuje teraz do twojej matki. Podwazanie decyzji taty bylo z gory skazane na
porazke.
Malujacy sie na jego twarzy wyraz stanowczosci mowil sam za siebie. Stwierdzilam, ze zaraz
zadzwoni do mamy, ktora przyleci tutaj bez namyslu i zabierze mnie z powrotem... Ciekawe
dokad, pomyslalam, bo przeciez do Hex Hall nie moge juz wrocic.
Refleksje te okazaly sie stanowczo zbyt wyczerpujace. Powloklam sie wiec na gore, a
nastepnie wzielam najdluzszy i najbardziej goracy prysznic znany ludzkosci. Czulam, ze
ciepla woda nie wystarczy do splukania strachu i zalu, ktore sie przyczaily, aby mna
zawladnac -a jednak troche pomogla. Poza tym oczywiscie chcialam odswiezyc sie na
spotkanie z Archerem.
Drzwi kabiny prysznicowej otworzylam juz w lepszym nastroju, ktory rozwial sie w jednej
chwili, bo... w lazience stala Elodie. Tym razem sprawiala wrazenie troche mniej zamazanej i
znacznie bardziej wkurzonej. Jej wargi poruszaly sie szybko i wsciekle, nie moglam wiec
zrozumiec ani slowa z tego, co usilowala mi przekazac.
-Racja -mruknelam do niej, otulajac sie szlafrokiem. -Faktycznie powinnam czesciej bywac
na silowni, bo chyba o to ci chodzi, ale tak na serio: jesli masz zamiar nawiedzac mnie nadal,
to musimy wyznaczyc sobie jakies granice.
Rozkladajac rece, uniosla sie wyzej, zla i zarazem pelna niepokoju. Instynktownie wyczulam,
ze cokolwiek chce mi powiedziec, jest to jednak istotniejsze od -niezbyt w koncu trudnego zrzucenia
dwoch kilogramow.
Ktos zastukal do drzwi tak mocno, ze podskoczylam i nawet Elodie zwrocila glowe w
kierunku nieprzyjemnego odglosu.
-Nie ruszaj sie stamtad -szepnelam.
W odpowiedzi pokazala mi srodkowy palec. Pieknie. W progu stala pani Casnoff, zatroskana
nie mniej niz Elodie.
-Widzialas moze Nicka?
-Nie, dlaczego? -Przeszly mnie ciarki. Przekrecila na palcu jeden ze swoich pierscieni.
-Wciaz nie mozemy go odszukac. Rozumiesz, ze ze wzgledu na historie z Daisy nieslychanie
nas to martwi.
Katem oka spostrzeglam, ze Elodie, wzlatujac przed drzwiami lazienki, wymachuje rekami
tak szalenczo, jakby zalezaly od niej dalsze losy swiata.
-Bede sie za nim rozgladala. -Po tej obietnicy (delikatnie) zamknelam pani Casnoff drzwi
przed nosem. -Co? -najciszej jak sie dalo zapytalam Elodie, ktora wplynela z powrotem do
lazienki, dajac mi znak, abym tez tam weszla.
Ledwie jednak to zrobilam, rozwiala sie w powietrzu.
-Super -powiedzialam na glos. -Nawet po smierci jestes jak ten wrzod na moim...
W tym momencie na zaparowanym lustrze zaczely pojawiac sie litery. Szlo im to dosc wolno
-ale w koncu zobaczylam slowo.
ARCHER.
Na widok kolejnych dwoch skrecilo mnie ze strachu o wadze sporej cegly. MLYN. NICK.
-Rany boskie! -wyszeptalam. IDZ.
ROZDZIAL 35
Zanim zdazylam sobie uprzytomnic, ze ktos na pewno spyta, dokad tak sie spiesze,
wybieglam w szlafroku na korytarz. Mimo wzbierajacej pod stopami magii ogarnal mnie
nieopanowany przestrach.
Zaklecie teleportujace. Dotad nigdy nie udalo mi sie przeniesc dalej niz na trzy metry, a mlyn
byl oddalony o co najmniej osiemset. Musialam jednak sprobowac. Przymknelam oczy,
wzielam gleboki wdech i uruchamiajac moce skryte w najglebszych zakamarkach jazni,
staralam sie uspokoic. Wszystko to pewnie trwalo zaledwie kilka sekund, lecz ja uleglam
wrazeniu, jakby ciagnelo sie przez wiele godzin. Wreszcie poczulam, jak moje cialo owiewa
zimny wiatr, a krew plynie w zylach wolniej.
Kiedy ziab ustapil, dopiero po chwili otworzylam zalekniona oczy i wtedy okazalo sie, ze
stoje naprzeciwko mlyna. Ulga, jakiej moglabym doznac, widzac, ze zaklecie zadzialalo,
uleciala w momencie, gdy weszlam do srodka. Unosily sie tam jeszcze resztki magii. Czarnej.
-Archer? -zawolalam.
Serce bilo mi tak glosno, ze balam sie, iz zagluszy wszelkie inne dzwieki. Wtem z glebi
mlyna dobieglo mnie slabe i ochryple slowo:
-Mercer.
Ze szlochem wpadlam do wneki. Archer lezal na wznak z rekoma na klatce piersiowej. W
ksiezycowej poswiacie wygladal jak ochlapany atramentem.
Ale substancja pokrywajaca jego tors, ktora rozlala sie w wielka kaluze pod nim, nie byla ani
atramentem, ani czarna farba, ani zadna z rzeczy, ktore rozpaczliwie staral sie przywolac moj
spanikowany umysl. Wreszcie skojarzylam nikly metaliczny zapach z sytuacja pod tytulem
„Jenna zaspokaja glod w naszym pokoju".
Padlam na kolana i dotknelam policzkow Archera. Byly chlodne i lepkie.
-Oto... co dostaje... za przesadna punktualnosc -wydyszal chlopak, probujac usmiechnac sie
do mnie.
-Blagam cie, nie zartuj, bo calkiem mi sie tu wykrwawisz -odpowiedzialam i ostroznie
unioslam jego rece.
W ciemnosciach nie moglam sie zorientowac, jak rozlegle odniosl obrazenia, choc w sumie
moze to i lepiej. Jego koszula lsnila od krwi i mial plytki oddech.
-Facet... -wymamrotal -pojawil sie... znikad. Chyba... widzialem... szpony.
O Boze. To wyjasnialo rany, ale na sama mysl o Nicku, ktory przecina skore Archera z
rownie dzika zawzietoscia jak Daisy, zebralo mnie na wymioty.
Chwile oddychalam przez nos, dopoki zolc nie wrocila na swoje miejsce.
-Bedzie dobrze -zapewnilam Archera, ale glos drzal mi i cala sie trzeslam. -To pewnie nic
strasznego, a ty oczywiscie musisz odstawiac tragedie.
Magia burzyla sie we mnie jak fale oceanu i z nerwow nie moglam sie na niczym skupic. Ale
probowalam. Gladzac Archera po czole, staralam sie skierowac moce na niego i pozamykac
wszystkie ziejace rany na jego piersi i brzuchu.
Krwawienie zmniejszylo sie niestety tylko troche, a do tego czasu stracil bardzo duzo krwi.
Chcialam krzyczec ze zlosci, ze moja pomoc okazala sie tak marna. Na co ci boskie moce,
skoro nie mozesz uleczyc czlowieka najblizszego sercu? -pomyslalam.
Archer, caly drzacy, chwycil mnie za reke.
-Szkoda twojego zachodu, Mercer -wyszeptal.
-Nie mow tak! -krzyknelam.
Pokrecil glowa. Szczekal zebami tak mocno, ze w ogole nie mogl mowic, ale jakos udalo mu
sie odpowiedziec:
-Bylo mi to pisane... predzej czy pozniej. Wolalbym, zeby... nie stalo sie juz teraz.
Znow chcialam zaprzeczyc, zapewnic, ze nic mu nie grozi, byloby to jednak pozbawione
sensu. Mimo ciemnosci widzialam jego blada twarz i zaleknione oczy. Szkarlatna kaluza pod
nim byla tak ogromna, jakby w jego ciele nie zostala nawet kropla krwi.
Umieral. Wiedzielismy to oboje. Nie moglam mu pomoc.
Ale mogl ktos inny.
Nachylajac sie blizej, szepnelam mu do ucha:
-Cross, prosze, wytrzymaj jeszcze troche, okej? Obiecales mi pocalunek w zamku i trzymam
cie za slowo.
Sprobowal sie rozesmiac, ale zabrzmialo to jak slaby gulgot.
Zakrylam usta wierzchem dloni, zeby sie nie rozryczec, i wstalam z ziemi.
Zlapal mnie za rabek szlafroka.
-Nie odchodz -wyszeptal.
Z bolem serca odsunelam sie od niego.
-Zaraz wroce, przyrzekam.
Chcialam cos jeszcze dodac, stracilismy juz jednak mase czasu. Gdyby zmarl przed moim
powrotem... Wolalam o tym nie myslec. Nie zastanawiajac sie ani nad planem, ani tez nad
potencjalnymi zagrozeniami, zamknelam oczy i zniknelam.
Materializujac sie pare krokow od swojego pokoju, popedzilam do Cala.
Otworzyl drzwi zaspany i wymiety -i najwyrazniej mile zaskoczony moim widokiem. To
bylo najgorsze.
Lecz gdy dotarlo do niego, ze jestem cala we krwi, spowaznial i scisnal mnie za reke.
-Sophie, co sie stalo?
-To nie moja krew -odparlam. -Ktos zostal ranny i musze prosic cie, abys przyszedl do
mlyna najpredzej, jak to mozliwe. Nikomu ani slowa. Bede tam na ciebie czekac.
Zmarszczyl brwi zdezorientowany, ale nim zdazyl zapytac o cokolwiek, teleportowalam sie z
powrotem.
Nie wiem, czy sprawily to cwiczenia z tata, czy moze cos innego, w kazdym razie to wielkie
zaklecie udalo mi sie prawie bez wysilku. Co wiecej, po powrocie do mlyna stwierdzilam, ze
mam jasny umysl i wcale nie kreci mi sie w glowie. Kiedy jednak szlam w strone Archera,
przestrach znow chwycil mnie za gardlo. Dzieki Bogu jego piers unosila sie i opadala pod
moim dotykiem. Niestety oddychal teraz szybciej i mial spuszczone powieki.
-No widzisz, mowilam ci, ze wroce -rzeklam, przykucajac obok niego.
Staralam sie, by zabrzmialo to beztrosko, zeby mu pokazac, iz wcale sie nie denerwuje. Byc
moze podzialalo, bo ujal mnie za dlon i nie otwierajac oczu, przycisnal ja do swych warg.
Wzielam go za nadgarstek, zeby sprawdzic tetno.
Gleboko skupiona liczylam miarowe uderzenia pod palcami, gdy wreszcie rozleglo sie wolanie Cala:
-Sophie? -Tutaj!!!
Uslyszalam, jak przestepuje rozsypane kamienie i szczatki zmurszalych desek, a kiedy w
koncu pojawil sie w drzwiach, pomyslalam, ze jest chyba najcudowniejszym zjawiskiem,
jakie zdarzylo mi sie widziec w zyciu.
-Och, dzieki -wydyszalam, choc dotad nie mam pojecia, czy bylo to skierowane do Cala, czy
do samego Boga.
-Co sie stalo? -zapytal, ruszajac w moja strone. I wtedy zobaczyl.
Na jego twarzy odmalowaly sie mieszane uczucia. Na poczatku sprawial wrazenie
wstrzasnietego, lecz po chwili ta emocja przeszla w tlumiona zimna furie. Zaciskajac usta,
patrzyl na nas surowo.
-Cal... -Zamiast jego imienia dobyl sie ze mnie jek.
-Odsun sie -rzekl sucho.
Gdy podnioslam sie na nogi i stanelam po przeciwnej stronie Archera, Cal przyklakl na moim
poprzednim miejscu. Zlapal Crossa za ramie bez krzty delikatnosci, z jaka zwykle leczyl
ludzi, w tym rowniez mnie. Wygladalo to tak, jakby staral sie ograniczyc kontakt z jego
cialem do minimum. Na ulamek sekundy ogarnelo mnie straszne zwatpienie, czy w ogole
chce mu pomoc, mimo wszystko jednak opuscil glowe i po skorze Archera zaczely
przebiegac srebrne iskierki.
Siadlszy na brudnym klepisku osiemnastowiecznego mlyna, przy gladalam sie, jak moj
narzeczony leczy moja zraniona przez demona milosc.
-Kurcze blade -mruknelam. -Wypracowanie „Jak spedzilam letnie wakacje", ktore mi
zadadza w Hex Hall, bedzie niezle zakrecone...
Dotykajac czolem kolan, zastanawialam sie, czy powinnam zalac sie lzami, czy tez
wybuchnac histerycznym smiechem.
Po kilku minutach z zadumy wyrwal mnie glos Cala:
-Gotowe.
Kiedy podnioslam glowe, okazalo sie, ze kaluza krwi zniknela bez sladu, a Archer, choc nie
odzyskal przytomnosci, oddech ma miarowy i spokojny. Przyblizylam sie do Cala.
-Bardzo ci dziekuje -powiedzialam, kladac dlon na jego barku.
Odepchnal ja natychmiast i odsunal sie ode mnie. Wscieklosc byla czytelna w kazdym
najdrobniejszym jego ruchu, od spiecia ramion po zacisniete piesci.
Podeszlam do niego.
-Nie gniewaj sie... -zaczelam, ale nie pozwolil mi dokonczyc.
-Przestan. Wiedzialem, ze bywasz naiwna, ale nigdy nie uwazalem cie za glupia. Nalezy do
Oka, Sophie. Oni zabijaja naszych. Ktorej z tych oczywistosci nie rozumiesz?
Bezradnie zamrugalam powiekami.
-A ten stanowi nawet wieksze zagrozenie -ciagnal Cal -bo formalnie rzecz biorac, jest
jednym z nas. Zdradzil wlasne gniazdo, a ty, jakby nigdy nic, dopuszczasz go do siebie,
odpychajac... wszystkich innych. -Spojrzal na mnie w taki sposob, ze az sie wzdrygnelam.
Cal potrafil skrywac uczucia tak genialnie, ze dopiero teraz uprzytomnilam sobie, iz... Rety,
jak moglam byc taka kretynka?
-Nie gniewaj sie, Cal, prosze -powtorzylam. -N-n-nie chcialam cie zranic.
Zal przeszedl mu rownie szybko, jak sie pojawil.
-Tutaj nie chodzi tylko o mnie -uslyszalam w odpowiedzi. -Jak wiadomo, w przyszlosci
masz objac stanowisko przewodniczacej Rady. Prodigium musi ci ufac, na co jednak nie
powinnas liczyc, skoro sypiasz z jednym z nich.
Od naglego przyplywu zazenowania pomieszanego z gniewem zaplonely mi policzki.
-Okej, po pierwsze z nikim nie sypiam. A po drugie Archer uratowal mi zycie i to nie raz.
Jest inny, niz ci sie wydaje.
Cal prychnal z niesmakiem.
-Sophie, oprzytomniej ! Naprawde tego nie rozumiesz? Archer to najwieksza bron L'Occhio
di Dio. Przez lata pracowal w Hekate jako ich szpieg i ty probujesz mi wciskac, ze oto
wlasnie nastapila cudowna przemiana? Wedlug mnie zlecili mu po prostu, zeby cie omotal i
wyciagal z ciebie wszelkie informacje dotyczace dzialan Rady.
-Szczerze mowiac, zalezy mi wylacznie na jej ciele, niemniej twoja sugestia tez mi sie
podoba.
Na te slowa Cal i ja odwrocilismy glowy. Archer siedzial oparty o sciane. Jego oczy
blyszczaly. Wciaz byl blady, ale poza tym nie wykazywal zadnych oznak, ze jeszcze przed
chwila byl jedna noga w grobie.
-Jezeli jestes taki pewny, ze szpieguje, to czemu mnie uzdrowiles? -Skrzywil sie, powstajac.
-Mogles przeciez pozwolic mi wykrwawic sie na smierc i oszczedzic sobie zachodu.
-Zrobilem to dla niej -odrzekl Cal nachmurzony. Usmieszek wyzszosci zniknal z ust
Archera.
-Spoko -powiedzial lagodnie. -Dziekuje.
Dwa ciacha mierzyly sie wzrokiem, a ja (jak tepawa jedenastolatka) juz-juz zaczelam
nabierac nadziei, ze zaraz sie o mnie pobija. Szczesliwie jednak (jak rozsadnie myslaca
siedemnastoletnia dziewczyna) stwierdzilam, iz Archer powinien czym predzej sie ulotnic.
-Sluchajcie, pogadamy sobie o tym kiedy indziej, dobra? -Przerywajac milczenie, podeszlam
do niego.
Ujal moja dlon i mocno ja uscisnal.
Widzac nasze zlaczone rece, Cal znowu sie odwrocil.
-Wracam do domu -baknal, ale... okazalo sie to niemozliwe.
W drzwiach stali tato, Lara i pozostalych troje czlonkow Rady, omiatajac mnie i Archera posepnymi spojrzeniami.
ROZDZIAL 36
Moje wspomnienia o wszystkim, co zaszlo pozniej, sa nieco chaotyczne. Pamietam, ze
Kristopher przyskoczyl do Archera, wykrecil mu rece do tylu, skrepowal je swoim nieodlacznym
sznurem i kopnal jego miecz na tyle daleko, by uniemozliwic mu i tak w tej
sytuacji malo prawdopodobna obrone.
Potem Lara chwycila Cala za ramie i krzyknela cos do niego, a Roderick zalozyl rece i
skrzywil sie na mnie. Czarne skrzydla upodobnily go do aniola smierci...
Najwyrazniej jednak zapamietalam tate, ktory wpatrywal sie we mnie totalnie
nieprzeniknionym wzrokiem. A kiedy chcialam z nim pogadac, gwaltownie uniosl dlon,
mowiac:
-Nawet nie probuj sie tlumaczyc, Sophio.
Pokonanie niecalego kilometra drogi powrotnej do Thorne Abbey okazalo sie najdluzszym i
najmniej przyjemnym marszem w moim zyciu. Nie bylam do konca pewna, czy wazniejsza
jest troska o dalszy los Archera, czy strach, ze ojciec byc moze nigdy mi nie przebaczy. Kiedy
idacy na przodzie tato i Lara omawiali cos niemal bezglosnie,
probowalam ogarnac bezmiar tarapatow, w ktore sie wpakowalam. Przylapano mnie z jednym
z najwiekszych wrogow Prodigium. Intuicja podpowiedziala mi, ze kara za to bedzie znacznie
gorsza niz pisanie liczacego tysiac slow wypracowania na jakis niejasny, malo znany temat.
W Thorne Abbey przywitaly nas mrok i cisza. Tato odezwal sie dopiero, kiedy doprowadzono
nas do glownego holu.
-Nazajutrz wczesnym rankiem odbedzie sie nadzwyczajne spotkanie Rady. Sophie, Cal,
idzcie do swych pokoi i pozostancie w nich, dopoki ktos was nie wezwie. Kristo-pher,
zamknij pana Crossa w jednej z cel na dole.
Pochwycilam wzrok Archera, gdy Kristopher zaczal wlec go w strone schodow.
-Jest okej -wyszeptal chlopak.
Wcale nie jest i nigdy juz sie to nie zmieni, pomyslalam.
Kiedy Kristopher odprowadzil go do kazamatow, podeszlam do ojca, ktory nadal unikal
moich spojrzen, zachowujac rownie chlodny dystans jak ten, ktorym Cal popisal sie w
mlynie.
-Tato, przeciez wiem, ze „wybacz" nie zalatwi sprawy. Wciagajac gleboko powietrze przez
nos, odpowiedzial:
-Poki nie zlozysz zeznan, nie moge z toba rozmawiac. Przypominam, ze do rana nie wolno ci
opuszczac komnaty.
Lzy naplynely mi do oczu.
-Tato...
-Idz juz! -krzyknal, a ja przyslonilam sobie usta dlonia, zeby sie nie rozryczec na calego.
Odchodzac, nawet sie za mna nie obejrzal.
-Daj spokoj -rzekl Cal -Teraz i tak nic na to nie poradzisz.
-Wsypales nas, tak? Dlatego przylezli do mlyna? Najwyrazniej uszla z niego cala furia.
-Nie -odpowiedzial. -Nie rozumiem, co ich tam przynioslo. Chyba ze wiaze sie to jakos z
probami, ktorym mnie poddawali. Moze zlokalizowali moja magie. Sam chetnie bym sie
dowiedzial.
Mimo ze w tej chwili calym sercem pragnelam pobiec za tata, ruszylam za Calem przez hol i
dalej po schodach na gore. Odglos naszych krokow tlumily grube dywany, a w slabym swietle
kinkietow igraly na scianach nasze cienie. Czulam na sobie pelen potepienia wzrok osob
przedstawionych na portretach. Wszystkich tych bezimiennych czlonkow Prodigium latami
przesladowanych przez L'Occhio, Siostrzyce Brannick i Bog wie kogo jeszcze.
Kierowaly mna szlachetne pobudki. Zapewnialam w mysli namalowane twarze, ze Archer nie
jest jednym z nich, to znaczy, moze i jest, ale nie do konca. Powtarzajac to, nie moglam
oprzec sie wrazeniu, ze i tak nie daja mi wiary.
-Jak sadzisz, co z nami zrobia? -spytalam Cala, bo wnetrznosci juz prawie calkiem
zlodowacialy mi ze strachu.
-Nie bedzie tak zle, jak sobie wyobrazasz -odparl bez wiekszego przekonania. -Jestes dla
nich wazna nie tylko jako corka Jamesa. Nie rzuca cie na pozarcie wilkom albo cos w tym
stylu.
Zastanowilo mnie, czy w podobnych przypadkach naprawde stosowali takie kary, predko
jednak stwierdzilam, ze lepiej tego nie wiedziec.
-Moim zdaniem moga przedluzyc ci o rok, poltora roku odsiadke w Hekate, ale bylby to juz
taki wyjatkowo pesymistyczny wariant -ciagnal Cal. -Co do mnie...
-Pomagales mi i kropka -pouczylam go, kiedy skrecalismy w nasz korytarz. -Powiedz im
tak, okej? Powiedz, ze no wiesz, dotrzymywales przyrzeczen przedslubnych. Zaloze sie, ze
potraktuja cie ulgowo.
Gdy zatrzymalismy sie pod jego drzwiami, przyjrzal mi sie z uwaga. Jak zwykle nie mialam
bladego pojecia, co dzieje sie w jego glowie.
-Moze -odparl krotko. Po chwili milczenia dodal: -Na pewno myslisz, ze go zabija, ale...
niekoniecznie. Archer jest dla Oka rownie cenny jak twoja osoba dla Rady. Bylby swietnym
zakladnikiem i oni doskonale o tym wiedza.
Sila powstrzymalam lzy, bo po kolejnym wybuchu placzu tej nocy najpewniej zostalby ze
mnie juz tylko suchy wior.
-Co teraz? Idziemy do siebie, spimy i udajemy, ze wszystko bedzie dobrze? -Ogarnely mnie
nowe watpliwosci. -Czy wmawiamy sobie, ze Nick nie kreci sie gdzies w poblizu, kompletnie
oblakany i jeszcze na dodatek superpotezny? Nie widze sposobu na przetrwanie do rana.
-A ja tak. -Wyciagnal reke i wprawiajac mnie w oslupienie, przycisnal mi dlon do policzka.
Niemal natychmiast zalala mnie fala szczescia, rozkosznego odretwienia od czubka glowy az
po palce stop.
-Najlepsze moce swiata, naprawde -wymamrotalam sennie.
-Przespij sie, Sophie -odpowiedzial, opuszczajac reke, jakby moja skora go parzyla. -Masz
przed soba jutro dlugi dzien.
Tylko ze dzisiejszy jeszcze sie nie skonczyl. Kierujac sie do pokoju, przed drzwiami
zobaczylam Jenne, na ktorej twarzy malowala sie uraza i zlosc.
-Bylam na dole po krew -oznajmila, ledwie poruszajac wargami. -Widzialam, jak...
wchodzili z toba. I Archerem.
Zaklecie Cala, ktore jeszcze przed paroma minutami wydawalo sie pomocne, zrobilo mi z
mozgu galarete. Otumaniona nie wiedzialam, co jej odpowiedziec, a kiedy wreszcie zaswitalo
mi wytlumaczenie, nie moglam wydobyc z siebie odpowiednich slow.
-Pomagal mi.
Wydala dziwny odglos na granicy westchnienia i szlochu.
-Pomagal? Sophie, on jest...
-Jednym z nich -dokonczylam nagle poirytowana. -Wiem. Slyszalam to juz dzisiaj. Ale... Scisnelam
palcami jej nadgarstek. -Cal wsciekl sie na mnie, ojciec chyba mnie
znienawidzil... Nie chce, zebys jeszcze ty sie ode mnie odsunela.
Z jej oczu splynely dwie lzy, rozbryzgujac sie na wierzchu mojej dloni. Krwawy kamien
zamigotal lekko w poswiacie kinkietow. Po chwili polozyla reke na mojej.
-Dobrze -odparla, pociagajac nosem. -Ale jutro masz mi dokladnie o wszystkim
opowiedziec.
-O wszystkim -powtorzylam jak echo. Pieczenie pod powiekami stalo sie nieznosne i kiedy
Jenna wreszcie mnie przytulila, wybuchnelam nieopanowanym placzem. -Nie zasluguje na
tak wspaniala przyjaciolke -wymamrotalam jej w ramie.
Objela mnie mocniej.
-Mhm.
Rozesmialam sie przez lzy i odrobina ciezaru spadla mi z serca.
Nazajutrz wczesnym rankiem uslyszalam pukanie do drzwi i momentalnie ocknelam sie ze
snu. Zaklecie Cala przestalo juz dzialac, tak ze znow uleglam bezbrzeznemu lekowi i
rozpaczy. W ciagu zaledwie doby moje zycie zostalo postawione na glowie. Nick i Daisy
zdemonieli, Archer siedzial w wiezieniu, a kruche porozumienie, ktore nawiazalam z tata,
leglo w gruzach.
Nie zasluguje na takie spietrzenie zla w tak krotkim czasie, pomyslalam. A moze nadeszla
wlasnie pora wyczerpania sie zasobow przeznaczonego dla mnie horroru, abym przez
nadchodzacych osiemdziesiat lat mogla leniuchowac, grac sobie w kosci i kolekcjonowac
rozne dziwne rzeczy. Calkiem mila perspektywa.
Znowu rozleglo sie pukanie, ale nie do moich drzwi, bo po chwili dobiegl mnie z korytarza
glos Cala. Opadlam na poduszke, zastanawiajac sie, czy nastepna bede ja, czy moze Archer.
Chyba ze juz go zabrali.
Odpedziwszy te mysl, ogarnelam sie i ubralam. Ciuchy z minionej nocy wciaz lezaly
bezladnie na podlodze. Wzdrygnelam sie, wrzucajac je do blaszanego pojemniczka pod
umywalka w lazience. Mimo ze nie pierwszy raz mialam pokrwawione ubrania, z calego
serca liczylam, ze ten bedzie ostatni.
Kiedy zastukano do mnie, siedzialam na krawedzi lozka w czarnej sukni, ktora Lara kupila mi
u Lysandra. Otworzylam drzwi. W progu stal Kristopher.
-Sophie, czekaja na ciebie -oznajmil.
Skinelam glowa roztrzesiona, z calkiem zaschnietymi ustami.
Kristopher sprowadzil mnie po schodach na dol, nie skrecilismy jednak w prawo do kwatery,
tylko w lewo -w nieznana mi czesc Thorne Abbey. Hol tutaj byl mrocz-niejszy i w
przeciwienstwie do reszty domu nie zdobily go zadne zlocenia czy marmury. Ujrzalam
drewniana boazerie i oswietlone golymi zarowkami solidne zelazne klatki. Wreszcie
zatrzymalismy sie przed masywnymi, poobijanymi drzwiami.
Pokoj, do ktorego weszlismy, ani troche nie przypominal innych pomieszczen w Thorne. Nie
bylo w nim okien, a jedyne zrodlo swiatla stanowily swiece osadzone w okraglym
metalowym zyrandolu. Smierdzialo wilgocia i plesnia, a na zniszczonej podlodze
spostrzeglam ciemne plamy. Postanowilam nie zastanawiac sie nad ich pochodzeniem.
Posrodku stal dlugi prawie na caly pokoj stol z drewna, a przy nim piec drewnianych krzesel
o wysokich oparciach. Wszystkie miejsca zajmowali czlonkowie Rady. Najpierw zobaczylam
Lare, obok ktorej ku mojemu zdumieniu zasiadala pani Casnoff.
Wstrzas, jakiego doznalam, widzac ja w Thorne, sprawil, ze dopiero po chwili uprzytomnilam
sobie, iz przy stole nie ma taty. Lara dala mi znak, abym wystapila naprzod. Spostrzeglszy po
przeciwnej stronie niska lawke, jak wszystko tutaj zrobiona z ciemnego drewna, poczulam sie
jak zamknieta w olbrzymiej debowej beczce.
Na lawce siedzial Archer z lokciami wspartymi na kolanach. Rece wciaz mial zwiazane
sznurem Kristophera, a jego podarte ciuchy byly sztywne od krwi. Ale gdy usiadlam obok,
podniosl glowe, probujac sie do mnie usmiechnac. Niestety, zamiast usmiechu wyszedl mu
krzywy grymas. Chcialam wyciagnac reke i go dotknac, jednak taki gest tylko pogorszylby
sprawe. Czujac przyplyw magii, niesmialo wyobrazilam sobie, jak czestuje nia tych piec
ponurych twarzy.
Bo przeciez moje moce pokonalyby ich bez trudu...
Ale co dalej? -pomyslalam. Uciec gdzie pieprz rosnie, zrujnowac wszystko, co osiagnal tato,
i ukrywac sie do konca zycia? O nie, wielkie dzieki. Bez wzgledu na to, co zamierza zrobic ze
mna Rada, az tak zle byc nie'moze.
-Zapewne zauwazylas nieobecnosc przy stole twego ojca, Sophio -powiedziala Lara, gdy
Kristopher zajmowal miejsce naprzeciw niej. -Uznalismy zgodnie, a on temu przyklasnal, ze
nie potrafilby zachowac niezbednego dla osadzenia cie obiektywizmu.
Rozejrzalam sie i wreszcie zobaczylam tate. Oparty o sciane w glebi, jakby chowal sie w
polmroku. Mial skrzyzowane ramiona, ale nie udalo mi sie dostrzec jego twarzy. Skoro Lara
twierdzila, ze nie uczestniczy w tej rozprawie, to czy mial cos do powiedzenia w sadzie nad
Archerem?
-Niemniej, jako ze zgodnie z prawem Rady wydawanie wszelkich orzeczen wymaga
obecnosci pieciu nalezacych do niej osob, wolne miejsce zgodzila sie zajac Anastasia. Ciaza
na was bardzo powazne zarzuty. -Glos Lary nie brzmial tubalnie, donosnie, jak z niebieskich
wyzyn, lecz cicho, niemal intymnie. -Archerze Crossie, przeniknales do Hekate Hall jako
czlonek L'Occhio di Dio. Czy przyznajesz sie do tego czynu?
Zapragnelam mocy telepatycznych jak jeszcze nigdy w zyciu. Blagam, nie wymadrzaj sie, nie
wymadrzaj sie, prosze! -powtarzalam w mysli, starajac sie przekazac komunikat mozgowi
Archera. I... albo dopielam celu, albo chlopak byl rozsadniejszy, niz przypuszczalam.
-Tak -odpowiedzial lagodnie.
Piecioro czlonkow Prodigium westchnelo rownoczesnie, tak jakby sie umowili. Po czym jak
jeden maz skierowali wzrok na mnie.
-Sophio Mercer, wtargnelas na zakazany obszar wyspy Graymalkin, a wczesniej dopuscilas
sie knowan w tym celu z czlonkiem L'Occhio di Dio. Czy przyznajesz sie do tych czynow?
Mialam na podoredziu tysiace argumentow, jak chocby taki, ze odwiedzilam te czesc wyspy
jedynie dlatego, iz siostry Casnoff wyprawialy tam na spolke jakies potwornosci. Ale
ugryzlam sie w jezyk, stwierdziwszy, ze nie chce sie w tym dluzej babrac.
-Tak.
Lara pokiwala glowa, najwyrazniej w poczuciu ulgi, i zapisala cos na dlugim arkuszu
pergaminu, a nastepnie, nadal pochylona nad papierem, rzekla:
-Panie Cross, skoro przyznaje sie pan do zarzucanej winy, oglosimy teraz panski wyrok.
Raptownie zwolnilo mi tetno i nagle ogarnal mnie lodowaty chlod jak przed teleportacja. Nie
byla to jednak magia, tylko strach.
-Rada niniejszym postanawia, ze jutro o swicie zostanie pan stracony na gruntach w obrebie
Thorne Abbey.
Powietrze uszlo mi z pluc, z pokoju. Odnioslam wrazenie, jakby swiat wpadl w drgawki,
tymczasem to ja trzeslam sie tak potwornie, ze wszystko mi sie zamazalo. O swicie. Jutro.
Czyli za niecale dwadziescia cztery godziny. Za niecala dobe Archer bedzie trupem. Czaszke
rozsadzaly mi niewy-krzyczane slowa i bol prawie tak dotkliwy jak ten w sercu.
Archer wzial gleboki wdech, a ja z calej sily zacisnelam dlonie, zeby nie zlapac go za reke.
Kto wie co by mi wtedy grozilo. Moce wezbraly we mnie tak jak w chwili, kiedy sie
przeleklam, ze umiera. Nie potrafilam wyobrazic sobie rzeczy, ktora powstrzymalaby mnie
przed rozniesieniem tego miejsca w proch, gdybym uwolnila teraz chocby czastke magii.
-Natomiast twoje wykroczenia, Sophio -powiedziala Lara -stanowia calkowicie odrebna
materie.
Pochlonieta wizjami egzekucji Archera zupelnie zapomnialam, ze mnie tez czeka wyrok.
Lara, ktorej sciagniete brwi utworzyly pionowa zmarszczke, mowila dalej:
-Przestepstwa, do ktorych wlasnie sie przyznalas, domykaja obszerny rejestr niepokojacych
zdarzen, w ktore bylas lub tez jestes zamieszana. Wyjawszy twoj udzial w tragicznych
wypadkach minionego roku, niedawno poranilas kilkunastu czlonkow Prodigium w klubie „U
Shelley", jak rowniez w pojedynke otworzylas szkatule, w ktorej przechowujemy grymuar Virginii Thorne.
Pokrecilam glowa. Skad wie o tym wszystkim? Znow chcialam spojrzec na tate, ale jak
zahipnotyzowana nie moglam oderwac wzroku od ust Lary, gdy spokojnie ciagnela:
-Najbardziej zatrwazajace wydaja sie twoje niezwykle zdolnosci nekromanckie. Otoz
wprawa w tej dziedzinie nie bylby zdolny dorownac ci zaden z czlonkow Prodigium.
-Chodzi o ghule? -spytalam zdezorientowana. -No bo tak, rzeczywiscie udalo mi sie nad
nimi zapanowac, ale o malo sie przy tym nie przekrecilam.
Pani Casnoff wyprostowala sie na krzesle i skladajac w piramidke dlonie na zmasakrowanym
blacie stolu, odezwala sie po raz pierwszy:
-Nie ghule, Sophie. Mowa o Elodie Parris.
ROZDZIAL 37
Tej slowa spadaly na mnie jak grad.
-Powiedzialas mi, ze probowala nawiazac z toba kontakt w Hekate Hall. Czy to prawda?
Poczulam na sobie wzrok wszystkich, nawet Archera.
-Tak.
Pani Casnoff wychylila sie do przodu.
-A czy tu, w Thorne Abbey, rowniez podejmuje takie proby?
Splatajac lodowate palce na kolanach, nie odpowiedzialam, ale pani Casnoff i tak przytaknela.
-Dotychczas nie odnotowalismy ani jednego przypadku komunikacji ducha z Prodigium, a
coz dopiero wedrowki zjawy w tym celu przez Atlantyk. Elodie powinna straszyc w Hekate.
Tymczasem nawiedza ciebie.-Lekko potrzasnela glowa, jakby z niedowierzaniem. -Byc
moze dlatego, ze w chwili smierci dzielila sie z toba magia, niemniej i tak jest to rzecz bez
precedensu. Wziawszy pod uwage zarowno moce, ktore dotad zademonstrowalas, jak i twoje
dziedzictwo, obawiam sie ze pozostaje nam tylko jedno wyjscie z sytuacji.
Moj mozg zdawal sie przelewac od nadmiaru mysli. Bombardowana przeroznymi
informacjami nie wiedzialam, od ktorej zaczac, aby choc w najmniejszym stopniu polaczyc je
w cos logicznego. Jasne, ze w pewnym sensie bylam zwiazana z Elodie, ale pomimo calej
pracy, ktora wykonalam tego lata, Rada wciaz postrzegala mnie jako istote grozna
nieobliczalna. Ciekawe, co znaczy to „dziedzictwo"? -pomyslalam.
Pani Casnoff spuscila oczy, a Lara znow zanotowala cos na swoim pergaminie. Ona tez
powiedziala:
-Zgodnie z orzeczeniem Rady zostaniesz poddana Redukcji.
Slyszac to, zebrani przy stole wydali chorem dziwny pomruk -slowo czy tez zdanie -w
kompletnie nieznanym mi jezyku. Fraza byla tak silnie nasycona moca, ze wlosy rozwial mi
jakby podmuch wiatru. Otepiala nawet nie drgnelam na krzesle. Nagle poczulam na dloni
ciepla i ciezka reke Archera i przypomnial mi sie pierwszy raz, kiedy sie dotknelismy, w noc
zgromadzenia w Hekate. Uslyszalam ostry jak sztylet glos ojca. Pewnie zabrzmi to glupio, ale
zachcialo mi sie smiac. Najwyrazniej postanowili dac mi to, czego sama chcialam.
Tato stanal nagle za mna i objal moje ramie.
-Sophie udala sie z Archerem na Graymalkin z mojego polecenia -powiedzial, na co bez
namyslu zlapalam go za reke.
-Tato, nie!
Nawet na mnie nie spojrzal. Ze wzrokiem utkwionym w pani Casnoff mowil dalej:
-Podejrzewajac, ze to ty przywolalas Nicka i Daisy, wyslalem tam Sophie i Archera, by
przeprowadzili sledztwo. Wobec powyzszego na Redukcje zasluzylem tylko ja, nikt inny. Zwrocil
sie do Lary: -Jako ze ponad wszystko
pragniesz przewodniczyc Radzie, dobrowolnie przekazuje ci ten urzad.
Dorzucil tajemnicze zdanie, ktorym inni spuentowali nasze wyroki, i po raz kolejny pokoj
ogarnela na moment pulsacja.
Tym razem jednak naplyw mocy musial byc silniejszy bo swiece zaczely gwaltownie topniec
i niemal pogasly. Lara wciagnela powietrze i skulila sie, jakby na jej barkach wyladowalo cos
bardzo ciezkiego. Wyraznie oslabiony tato dodal:
-Pozwolcie Sophie bezpiecznie wrocic do matki.
-Ach, James -odpowiedziala z zalem Lara. -Twoje poswiecenie jest szlachetne, aczkolwiek
pozbawione sensu i dosc przewidywalne.
Kristopher, Roderick i Elizabeth tak jak ona popatrzyli na tate ze wspolczuciem i pogarda.
Lek, z ktorym zmagalam sie od ponad miesiaca, specznial do takich rozmiarow, ze stracilam
oddech. W koncu stalo sie to, co przeczuwalam.
-Ogromnie nas zawiodles. -Wzrok Lary powedrowal w moja strone. -I ty takze.
Zapadla cisza, lecz kobieta nie przejela sie tym zbytnio i ciagnela swoje. Jak widac, wreszcie
spelnialy sie jej marzenia.
-Kiedy moj ojciec i Virginia dokonywali transformacji Alice, wydawalo im sie, ze tworza
orez doskonaly: istote o nieograniczonej mocy, a jednak calkowicie im ulegla. Niestety
wyszla z tego oblakana histeryczka, ktora trzeba bylo uspic jak psa. Mimo to ojciec wiazal
rownie wielkie nadzieje z Lucy, ale ona odmowila wspolpracy z Rada. Dlatego tez, James,
Rada czekala, az osiagniesz odpowiedni wiek, a pozniej zlikwidowala twoich rodzicow.
W ulamku sekundy pojelam jej slowa. Alexei Casnoff stworzyl Alice, by moc zapanowac nad
calym rodem.
Nakazal Lucy zamordowac meza. Mojego dziadka. A potem jej tez odebral zycie. O dziwo,
nieznosny szum krwi w moich skroniach nie zagluszyl Lary, ktora kontynuowala.
-Ojciec zywil przekonanie, iz demony odegraja kluczowa role w naszej wojnie z Okiem.
Smutnym zrzadzeniem losu twoja babka i twoja matka okazaly sie... nieprzydatne jako bron
w tych bojach. Ojciec gleboko wierzyl jednak w twoj potencjal, James.
Nie sadzilam, by tato mogl zblednac jeszcze bardziej, ale kiedy chlonal slowa Lary, jego
skora stopniowo przybrala papierowo bialy odcien. W mojej duszy klebily sie gniew i zgroza,
choc rownoczesnie czekalam tez na przyplyw magii. Tyle ze... moce, ktore przesycaly krew,
nie mogly sie z niej wydostac, jakby zamrozone w szklanych pojemnikach. Czujac je, w ogole
nie mialam do nich dostepu.
-Nie trudz sie -poinformowal mnie Roderick. -Wraz z wydaniem wyroku o Redukcji, twoje
moce zostaly zamkniete. Ojca zreszta rowniez, gdy tylko wypowiedzial zaklecie wiazace.
Czar, ktorym sie posluzylismy, jest nad wyraz pomocny. Stosuje sie go wobec wiedzm i
czarnoksieznikow, aby udaremnic wszelkie proby uchronienia sie przed Redukcja.
Archer wyprezyl sie nagle. Na jego palcach spostrzeglam blekitne iskierki. Widzac, ze na
mnie patrzy, pokrecilam glowa. Byl niesamowicie waleczny, ale nie da sie ukryc, ze do
wielkich czarnoksieznikow nie nalezal. Jesliby wiec zaczal teraz cokolwiek kombinowac,
skonczylby jako jeszcze jedna plama na podlodze.
Nadal wgapiona w tate Lara podjela monolog: -Jednak ojciec moj, czlowiek obdarzony
wybitna inteligencja, przechowal rytual, za pomoca ktorego wywolali Alice, na wypadek
gdybys ty takze nie spelnil naszych oczekiwan. Niestety nie sprawdziles sie, podobnie jak
twoja corka. Ale mamy innych.
Tata zasmial sie dretwo.
-Nicka i Daisy? Sa zbyt zdziczali, nikomu na nic sie nie zdadza.
-Nie -wtracila sie raptem pani Casnoff. -Po prostu
wiesz tylko o nich. -Spojrzala na niego blagalnym wzrokiem, co wydalo mi sie dosc
zaskakujace. -Ty nigdy nie zamierzales stosowac radykalnych metod wobec naszych
wrogow, James. Rzecz jasna masz swoje powody, my jednak nie moglismy juz dluzej sie
narazac.
-To jakies szalenstwo -odparl tato drzacym glosem. -Jak nigdy wrecz dopraszacie sie, by
L'Occhio, Siostrzyce Brannick, cale to talatajstwo doszczetnie wytepilo nasz gatunek.
Pani Casnoff nie zmienila zbolalego wyrazu twarzy.
-Infiltruja nas. -Lara zacisnela wargi. -A zatem musimy sie zaopatrzyc w bron wszelkiego
typu.
Mylila sie. Poczulam to w kosciach. Podszepnela mi to intuicja albo zdrowy rozsadek.
Przywolywanie demonow z pewnoscia odebrano by jako rozpoczecie dzialan wojennych.
Uderzyla mnie mysl, ile krzywd wyrzadzila juz swiatu ta rodzina. Alexei Casnoff usmiercil
Alice, Lucy, dziadka... a teraz jego corki chcialy wyeliminowac mnie i tate. Bylo to tak chore,
ze nie wiedzialam, czy sie smiac, czy krzyczec.
Decyzje te podjela za mnie Lara, kiwnieciem glowy przywolujac dwoch straznikow, byc
moze tych samych, ktorych widzialam w nocy. Wampiry wylazly z cienia i pochwycily tate.
-Nieee! -wrzasnelam, kiedy wlekli go do drzwi.
-Dam sobie rade. -Glos wprawdzie mu nie zadrzal, ale w jego oczach zobaczylam
przerazenie.
Patrzac za nim, panicznie usilowalam wymyslic jakies slowa otuchy. Bo przeciez moglo to
byc nasze ostatnie spotkanie. Znekany umysl jednak odmowil wspolpracy i powiedzialam tylko: -Tato.
Po chwili zniknal wraz z trzasnieciem drzwi, ktore rozbrzmialo w polmroku.
ROZDZIAL 38
Archera i mnie zabrali do podziemi Thorne Abbey i wsadzili do jednej z cel, o ktorych
wspomnial tato. Wygladaly one calkiem inaczej, niz sobie wyobrazalam. Sadzilam, ze beda
mialy stalowe kraty i waskie prycze, jak w wiezieniu, tymczasem wtracono nas do pieczary z
zelaznymi drzwiami, troche wiekszej od innych. Bialawe skaly lsnily wilgocia, a jedyne
oswietlenie stanowila unoszaca sie w gorze kula, podobna do tej, ktora wyczarowalam na
Graymalkin. Wokol trzaskaly iskry -jak wyjasnil mi Archer, ktory odkryl to minionej nocy zaklecia
uniemozliwiajacego wiezniom uprawianie magii.
Siedzielismy na mokrej ziemi bez slowa, trzymajac sie za rece. Gdzies w trzewiach domu tate
poddawano rytualowi, ktory mogl go zabic. Pozniej czekalo to mnie, a nazajutrz 0 tej porze
Archer mial juz byc martwy. Wobec natloku mysli zadne z nas nie umialo znalezc punktu
zaczepienia do rozmowy, milczelismy wiec dlugo jak jeszcze nigdy dotad.
Obserwowalam blyski swiatla na piaskowych scianach, kiedy nagle Archer stwierdzil:
-Szkoda, ze nie mozemy wybrac sie do kina. Zatkalo mnie.
-Tkwimy w upiornym lochu. Jest szansa, ze za kilka godzin bedzie po mnie. Ty zginiesz na
pewno. Czy mogac prosic o cos przed smiercia, naprawde zazyczylbys sobie kina? Zaraz
padne.
Pokrecil glowa.
-Nie o to mi chodzilo. Zaluje, ze nie jestesmy inni, ze jest to sytuacja: demon-lowca
demonow, rozumiesz. Szkoda, ze nie poznalem cie w normalnym ogolniaku, ze nie
chodzilismy na normalne randki, ze... no wiesz, nie nosilem za toba ksiazek i tak dalej. Zerkajac
na mnie zmruzonymi oczami, dodal: -Bo chyba tak robia ludzie, prawda?
-Tylko w serialach z lat piecdziesiatych -odparlam, gladzac go po wlosach. Objal mnie i
opierajac sie o sciane, przyciagnal do piersi. Podciagnelam nogi i przytulilam policzek do
jego szyi. -Wiec zamiast uganiac sie po lasach za ghulami, marzysz o kinie i szkolnych
potancowkach...
-Od czasu do czasu mozna by tez zapolowac -szepnal, calujac mnie w skron. -Wiesz, tak dla
odmiany.
Przymknelam oczy.
-Co jeszcze robilibysmy jako zwyczajne nastolatki, powiedz?
-Hmmm... zaczekaj. Po pierwsze musialbym znalezc sobie jakas prace, zeby mnie bylo stac
na te normalne randki. Na przyklad w sklepie spozywczym.
Wizja Archera w niebieskim fartuchu ukladajacego pudla biszkoptow Nilla na polce w
supermarkecie byla dosc dziwaczna, ale pociagnelam temat:
-Moglibysmy wyklocac sie przed szafkami na ubrania. W szkolach dla ludzi jest to na
porzadku dziennym.
Uscisnal mnie mocno.
-Tak! To mi sie podoba. A potem przychodzilbym pod twoj dom w srodku nocy i puszczal pod twoim oknem cos glosnego, a ty bys mnie ciagle odprawiala.
-Ogladasz za duzo filmow -rozesmialam sie. -O wlasnie, moglibysmy sie razem uczyc!
-Tak jak na obronnym?
-Mhm, tyle ze w normalnym ogolniaku byloby wiecej teorii, a mniej kopania sie po
twarzach.
-Fajnie.
Nastepnych kilka minut spedzilismy na rozwijaniu scenariusza obejmujacego miedzy innymi
dyscypliny sportu, w ktorych Archer celowal dzieki naukom w L'Occhio, jak rowniez granie
glownych rol w szkolnych przedstawieniach. Smiejac sie do rozpuku, uzmyslowilam sobie, ze
choc na chwile udalo mi sie zapomniec o gownie, w ktore sie wpakowalismy.
I chyba o to chodzilo.
Wraz jednak z ostatnim wybuchem smiechu w nasze serca znow zaczelo sie saczyc nieludzkie
przerazenie. Mimo to zazartowalam:
-Wiesz, jesli to przezyje, bede pokryta takimi czadowymi tatuazami jak Vandy. Czy aby na
pewno chcialbys, niedlugo, ale zawsze, umawiac sie z Kobieta Ilustrowana?
Ujmujac mnie pod brode, zajrzal mi gleboko w oczy.
-Wierz mi -powiedzial cicho -ze pragnalbym byc z toba, nawet gdybys wytatuowala sobie
na twarzy wielkiego tygrysa.
-Okej, juz mi sie znudzily twoje romantyczne gadki -odrzeklam, przyblizajac sie do niego. Wole
podlosc, nedzny Archerze.
Usmiechnal sie szeroko.
-Skoro tak, to przymknij sie, Mercer,
Przywarl do moich ust. Doskonale wiedzialam, ze calu-jemy sie po raz ostatni, i on chyba
czul to samo. Pocalunek byl inny od poprzednich, wolny i pelen desperacji. Upojeni
dyszelismy ciezko, dotykajac sie czolami.
-Sophie... -mruknal Archer i w tej samej chwili zelazne drzwi otworzyly sie ze
skrzypieniem.
Stal w nich Kristopher, ktorego wlosy zblekitnialy w swietle kuli. Jakby w ogole nie
rejestrujac naszej obecnosci, odwrocil sie przez ramie do kogos z tylu i warknal:
-Tutaj!
Dwie mroczne postaci wniosly do pieczary jakis tobol. Tate!
Byl ubrany w czarne szaty jak na mojej urodzinowej imprezie, a jego glowa zakolysala sie
bezwladnie, kiedy dwa wampiry kladly go na ziemi. Na poczatku zauwazylam tylko
charakterystyczne linie, ktore oplatajac jego szyje, piely sie po policzkach i czole jak trujaca
winorosl. W polmroku sprawialy wrazenie czarnych, natychmiast domyslilam sie jednak, ze
sa ciemnofioletowe jak znamiona Vandy.
Ale to akurat bylo najmniej wazne. Ucieszylam sie, ze tato oddycha i ma miarowe tetno.
-Tatusiu -powiedzialam lagodnie, ale sie nie przebudzil.
Mocno scisnelam go za reke. Dopiero po minucie uprzytomnilam sobie, ze obca mi aura,
ktora emanowal, wynikala po prostu z braku mocy. Do odbioru jego magii przyzwyczailam
sie juz jak do nadajacej na niskich czestotliwosciach stacji radiowej, ktorej nie slucha nikt
poza mna. A tu nagle cisza. Zamkniete we mnie moce zaczely szamotac sie jakby ze
wspolczucia.
Zaplakalam, wilzac lzami jego ubranie. Szorstkie lapska wampirow poderwaly mnie z ziemi.
Kristopher stal w drzwiach, patrzac beznamietnym wzrokiem.
-Zbieraj sie, Sophio.
Spojrzalam na tate i Archera jak w obledzie. Nie! -pomyslalam goraczkowo. To nie moga
byc nasze ostatnie wspolne chwile. Jest jeszcze tyle spraw, o ktorych musze im opowiedziec!
-Zajme sie nim -rzekl Archer, klekajac obok taty -Do zobaczenia, kiedy wrocisz.
-Jasne -odparlam, oblizujac bolesnie suche wargi. -Do zobaczenia, kiedy wroce.
Powtorzylam to jak mantre albo przyrzeczenie. I w kolko powtarzalam sobie w myslach:
Kiedy wroce, kiedy wroce. Skoro tato przezyl, moze i mnie sie uda.
Odepchnelam wampiry.
-Pojde o wlasnych silach!
Mimo iz kolana trzesly mi sie tak, ze chyba tylko cudem nie osunelam sie na ziemie,
ruszylam w strone Kristophera.
I wyszlam za nim z pieczary, trzymajac sie prosto, z wysoko podniesiona glowa.
Gdy jednak dotarlismy na podest schodow wiodacych do nadziemnej czesci gmachu, moja
determinacja oslabla.
Czekala tam na mnie pani Casnoff.
ROZDZIAL 39
Nielatwo bylo mi na nia spojrzec, kiedy dala znak, ze dalej idziemy razem. Nie przepadalam
za nia nigdy, mimo wszystko jednak darzylam ja zaufaniem. Myslalam tylko, jak przyszla po
mnie z Calem po zdarzeniu z Alice i siedzac obok mojego lozka, trzymala mnie za reke. Jak
powiedziala, ze jest mi pisane sluzyc Radzie... Szkoda, iz zapomniala wtedy dodac, ze zgine,
jesli nie spelnie ich oczekiwan. Wspinalysmy sie po kretych kamiennych schodach.
-Wiem, ze czujesz sie zdradzona, Sophie.
-Zdradzona, wkurzona, przerazona... -Tak naprawde odczuwalam w tej chwili znacznie
wiecej.
Zatrzymala sie, kladac mi dlon na ramieniu.
-Wszystko to ma glebokie uzasadnienie. Odepchnelam jej reke.
-Pani siostra juz wyglosila mowe pod tytulem „Bohaterka negatywna stoi za splotem
dramatycznych zdarzen. Nie chce mi sie sluchac nastepnej.
-Jednakze -nie rezygnowala -nie jestesmy zloczyncami. Robimy jedynie to, co najlepsze dla
Prodigium. Nasze szeregi kurcza sie gwaltownie, gdy takie frakcje jak L'Occhio di Dio i
Siostrzyce Brannick rosna w sile. Ty i twoj ojciec mieliscie nas ochraniac, tymczasem oboje
najwyrazniej wolicie towarzystwo naszych wrogow.
-Zaraz, zaraz... co znaczy „oboje"? Niby od kiedy tato spoufala sie z Okiem, ze juz nie
wspomne o Siostrzycach Brannick?
Krecac glowa, pani Casnoff podjela wspinaczke.
-To juz nieistotne.
Pokonawszy schody, wciaz znajdowalysmy sie w podziemiach. A scislej, w dlugim korytarzu
bez okien. Sciany zdobily niezliczone zbroje, zupelnie inne od tych, ktore widzialam dotad w
Thorne. Mialy dziwaczne proporcje, a co druga byla monstrualnie wielka. Zdjeta groza,
poczulam, jak magia znow tlucze sie we mnie zalosnie, na prozno.
-Badz laskawa pojsc za mna -powiedziala pani Casnoff. Nie uszlysmy nawet trzech krokow,
gdy rozleglo sie wolanie:
-Anastasio!
Byla to Elizabeth. Podbiegla do nas na tych swoich krotkich nozkach, z furkotem szerokiej
spodnicy. Pani Casnoff wygladala na poirytowana.
-O co chodzi?
-Lara chce cie widziec -odparla Elizabeth, zziajana i zarumieniona. -Natychmiast.
-Prowadze Sophie do komory Redukcji -nachmurzyla sie pani Casnoff. -Powiedz jej, ze
dlugo tam nie zabawie.
-Nie!!! -Elizabeth pokrecila glowa. -Kazala ci przyjsc teraz. Chodzi... -zerknela na mnie chodzi
o Nicka.
Pomimo polmroku zobaczylam, jak krew odplywa z twarzy pani Casnoff.
-Czy...
-Jak poprzednio -odpowiedziala Elizabeth. -Z rodzicami, tylko ze tym razem... -Jej slowa
przeszly w zdlawiony szloch, zanim przytykajac reke do ust, dokonczyla: -Na Boga,
Anastasio, to sie dzieje znowu.
Nie mialam pojecia, o czym mowi, ale pani Casnoff rzucila przeklenstwo, ktorego nigdy nie
spodziewalam sie usly-szec z jej ust.
-Sophie, idziesz z nami. -Odwrocila sie do mnie z furia. -Ale nie probuj uciekac, bo cie
zamorduje. Jasne?
Przytaknelam tepo. Slyszac ze jeszcze nie zabieraja mnie do komory Redukcji, poczulam tak
wielka ulge, ze caly strach mnie opuscil. Szlam za nimi przez korytarz, nabuzowana myslami.
Jezeli stalo sie cos zlego, to istnieje szansa, ze mimo pogrozek pani Casnoff wykombinuje
jakis plan ucieczki Przede wszystkim musze odnalezc Jenne. Stwierdzilam ze zdumieniem, ze
na bardzo dlugo jakby wyleciala mi z pamieci. Czy w ogole wie, co sie zdarzylo? Jesli dotarly
do niej pogloski o roli Archera w calej sprawie, to chyba nie moge sie ludzic, ze czmychnie
stad ze mna... Nie, bez przesady. Jest tez jeszcze Cal. Powinnam go odszukac i zobaczyc, co
mu zrobili A potem moze... w trojke udaloby sie nam wyciagnac tate i Archera z jaskini i
zwiac stad Itineris tak szybko, jakby deptaly nam po pietach ogary z piekla rodem.
Bo pewnie by je na nas napuscili.
Dotarlysmy do glownego holu, gdzie uslyszalam krzyki dochodzace z gory.
Kiedy pani Casnoff i Elizabeth wbiegaly na schody, pomyslalam, ze prysne do pokoju, w
nadziei, ze Jenna i Cal sa u siebie.
Ledwie wykonalam cwierc obrot w tamta strone, powalilo mnie potworne uderzenie miedzy
lopatki, w sam srodek plecow. Byla to naturalnie magia, a scislej zaklecie ataku. Wprawdzie
juz raz nim dostalam -podczas cwiczen z Alice -ale wtedy nie sprawilo mi az takiego bolu.
Poczulam sie tak, jakby ktos porazil mnie pradem i rownoczesnie grzmotnal kijem.
Podnoszac glowe, ujrzalam nad soba pania Casnoff.
-Ostrzegalam cie -rzekla, z reka wyciagnieta w groznym gescie. -No juz, wstawaj, wstawaj!
Zrobilam to, choc bardzo trudno bylo mi utrzymac sie na nogach.
Reszta Rady zgromadzila sie w holu pod gabinetem taty. Na czerwonym dywanie lezalo kilka
przewroconych palm. Procz czarnej ziemi, ktora wysypala sie z donic, na posadzce
zobaczylam tez kawalki rozbitego szkla i dwie ciemne plamy. Posrodku korytarza stali,
wrzeszczac na siebie, Lara i Roderick.
-Zapewnialas nas, ze to sie nie zdarzy! Zaklinalas sie, ze masz nad nim pelna kontrole!
-Bo mam. -Lara spiorunowala go wzrokiem, zaciskajac dlonie w piesci. -Widocznie jest to
odchylenie od normy, z pewnoscia jednak mozemy rzecz odwrocic.
-Nie! -zawolala Elizabeth. -Nie mozemy! Laro, zamordowal dzis dwadziescia osob.
Dwadziescia w kilka minut.
Moj zoladek wykonal salto. A wiec stad ten alarm. Ich pieszczoszek demon dostal
wscieklizny. Ogarnela mnie dzika radosc. Doigralas sie, pomyslalam, tak wyglada kara za
zmienianie nastolatkow w monstra. Ale na wspomnienie
0 Nicku, o tym, jak slodko zachowywal sie wobec Daisy,
i o jego usmiechu, ktory troszke przypomnial mi usmiech Archera, cala satysfakcja zwiedla
jak niepodlewane fuksje.
-Poza tym L'Occhio wie, ze mamy Crossa -piskliwie ciagnela Elizabeth. -Zblizaja sie do
Thorne. Na litosc boska, bedzie tak jak poprzednio!
-Nie -warknela Lara z szalencza mina. -Tym razem tak nie bedzie. Mamy przeciez Daisy.
Mozna to naprawic.
Pod marmurowym lukiem pojawil sie Kristopher. Niebieskie oczy jasnialy mu w gniewie.
-Juz za pozno, Laro. Uszanuj osad Elizabeth. Nadchodza, czuje to i wiem, ze ty to takze
czujesz.
Lara, ktorej rozwiazal sie kok, potoczyla wokol wscieklym wzrokiem.
-Niech wiec przybeda. Anastasio, uwolnij Daisy. Pani Casnoff nawet nie drgnela.
-Jezeli napuscimy ja na nich... Laro, co bedzie, jesli nie zdolamy nad nia zapanowac?
Obserwujac to wszystko, czulam sie niewidzialna. I nagle zrobilo mi sie ich troche zal. Ze
strachu popelnili cos glupiego i niebezpiecznego i teraz musza za to zaplacic. Doprowadzili
do wojny, w wyniku ktorej zginie masa Prodigium i pewno tez ludzi, pomyslalam.
W bezsensownym odruchu ostatni raz sprobowalam przywolac moce. Nie wiem, jakbym je
spozytkowala -ponioslam jednak kleske. Swiadomosc, ze nie odebrano mi magii, tylko jakby
ja we mnie skrepowano, byla wprost nie do zniesienia. Na pewno istnieje jakis sposob na
uruchomienie mocy. Inaczej przeciez Redukcja nie mialaby sensu. A moze zaklecie wiazace
nie dziala w nieskonczonosc?
Zerknelam na dywan i moja uwage przykul jakis blyszczacy przedmiot. Nie byly to jednak,
jak sadzilam, odlamki szkla, tylko... cienki zloty lancuszek.
Z mojej krtani dobyl sie ni to szloch, ni to okrzyk, kiedy ukleklam i zorientowalam sie, co
widze.
Rozbity krwawy kamien.
ROZDZIAL 40
-Gdzie ona jest? -zapytalam pania Casnoff. -To wlasnosc Jenny. -Podetknelam jej przed
oczy lancuszek. -Co jej zrobiliscie?
Ostatnie slowa wykrzyczalam cala roztrzesiona. Gdyby zniszczyli krwawy kamien w swietle
dziennym, Jenna juz by nie zyla. Gorzej, splonelaby zywcem w straszliwych meczarniach.
Przypomnialam sobie przeczucie, ze Cal, Jenna i ja nigdy nie wrocimy do Hekate razem.
Swad dymu.
Zacisnelam palce na lancuszku, prawie kaleczac sobie dlonie paznokciami. Lara spojrzala na
mnie z pogarda i oswiadczyla:
-Dom wymagal usuniecia wszelkich nieczystosci. Skoczylam na rowne nogi z dzikim
wrzaskiem gniewu.
Brak mocy nie powstrzymalby mnie od uduszenia Lary, gdyby zamordowala Jenne. Na
szczescie dla tej jedzy rozlegl sie glosny huk i wszyscy zwrocil i oczy w strone marmurowego sklepienia.
Znow huk, potem kolejny i przerazliwy odglos pekajacego drewna.
Bez jednego slowa Lara rozplynela sie w powietrzu. Towarzyszyl temu nikly podmuch
wlasciwy teleportacji. Pewnie przeniosla sie do cel, zeby uwolnic Daisy, pomyslalam. Pani
Casnoff w kolko mruczala cos pod nosem w nieznanym mi jezyku. Babciowaty stroj
Elizabeth pomarszczyl sie i zmienil w szare futro, a twarz rozciagnela sie w pysk. Spadly jej
okulary, odslaniajac zolte slepia.
Najwyrazniej Rada sadzila, ze w holu za moment zjawi sie wyslannik, by zaproponowac jej
„konsolidacje" albo cos podobnego. Dziwne, ze w tych okolicznosciach liczyli na zalatwienie
problemu w przyzwoity, cywilizowany sposob. Wszystkim zaparlo wiec dech, gdy nagle pod
sklepieniem przelecial sztylet i trafil Kristophera prosto w serce. Zmien-noksztaltny
bezglosnie padl na posadzke, z oczami utkwionymi w pustce.
Nastepnie zaczely dziac sie rzeczy rodem z nocnego koszmaru. Wilkolaczyca, ktora jeszcze
chwile temu byla Elizabeth, z wyciem wystrzelila na schody, a za nia pognali pani Casnoff i
Roderick. Zamarlam, nie wiedzac, jak sie zachowac w wirze magicznej bitwy -bez szans na
uzycie tej cholernej magii.
Z dolu dochodzily krzyki, wrzaski i odglosy tluczonych przedmiotow. Tato i Archer wciaz
tkwili w pieczarze, a Jenna i Cal jakby wyparowali. Nie moglam tak stac i przygladac sie
blyskom morderczego swiatla w poczuciu, ze jesli spostrzeze mnie ktorys z wojownikow
L'Occhio, na pewno nie bedzie zaprzatal sobie glowy ani moja bezbronnoscia, ani tez faktem,
ze kocham sie w jednym z jego kumpli.
Postanowilam uciekac, co oznaczalo, ze musze przebiec pod sklepieniem przez sam srodek
gigantycznej walki potworow, bo tylko ta droga moglam wydostac sie z kwatery glownej.
Zaczerpnelam powietrza i wsunelam lancuszek Jen do kieszeni. Aby dowiedziec sie, co z nia,
ocalic tate i Archera oraz odszukac Cala, musialam wyjsc z tego zywa, z magia czy tez bez
niej.
-Elodie, jezeli jestes gdzies w poblizu i mozesz zaofiarowac mi swoja upiorna pomoc, zrob
to, bardzo cie prosze -powiedzialam glosno polzartem, lecz nawet nie zdazylam mrugnac
powiekami, kiedy zjawa przyplynela, zatrzymujac sie przede mna z wyrazem lekkiej irytacji
na twarzy.
-O kurcze -mruknelam. -Czyli... wiez, o ktorej mowili, laczy nas naprawde, tak?
Zalozyla rece i przytaknela z grymasem niezadowolenia.
-Okej. Wiec sorry. Ale obiecuje, ze jak mnie stad wyciagniesz, doloze wszelkich staran,
bysmy sie rozlaczyly.
Przyjrzala mi sie bacznie i poruszyla wargami. Byl to chyba komunikat: „Uwazaj, bo inaczej
pozalujesz".
Zblizyla sie do jednego z portretow i zaczela sennie wodzic palcami obok ramy. Po chwili
obraz sie otworzyl, odslaniajac jakies przejscie. Wymownie kiwnela glowa, bardzo
zadowolona z siebie.
-Dziekuje -szepnelam, ale juz sie ulotnila.
Wahalam sie, wejsc czy nie, gdy na dole rozlegl sie ogluszajacy loskot. Tak jakby pietro
peklo na dwoje. Czujac potezny przyplyw magii wokol, nawet mimo braku mocy zorientowalam
sie, ze Lara uwolnila Daisy. Nie wiedzialam, co zrobila, ale rownoczesnie daly
sie slyszec makabryczne, nieludzkie wrzaski.
Tato, Archer, Cal, Jenna, pomyslalam goraczkowo. Spadaj stad! Trzeba im pomoc jak
najszybciej!
Tunel byl troche ciasny, musialam wiec isc zgarbiona. Zaledwie pare metrow w glab
gwaltownie skrecal, tak ze stracilam z oczu wejscie i ogarnal mnie smolisty mrok.
Odruchowo unioslam reke, by przywolac swietlna kule -rzecz jasna na prozno.
Raz po raz przyspieszajac kroku, na ile tylko sie dalo, nadal slyszalam odglosy szalenczej
batalii, jaka ogarnela Thorne Abbey. Rumor, ciezki tupot, jakby huk gromu, okrzyki... Mimo
ze pekalam z ciekawosci, co dzieje sie za mna, brnelam dalej. Tato, Archer, Cal, Jenna,
powtarzalam sobie w kolko. Nie pomozesz im, jesli zginiesz!
Tunel zwezil sie jeszcze bardziej i zaczal stromo piac sie w gore, tak ze nastepny odcinek
drogi musialam sie prze-czolgac. W koncu grzmotnelam glowa o cos twardego. Rekami
wymacalam drzwi.
Naparlam na nie, a gdy sie uchylily, na glowe posypal mi sie grad zwiru i ziemi. Widzac nad
soba wysoki zywoplot ogrodowego labiryntu, stwierdzilam, ze wreszcie jestem poza domem.
Wylazac z tunelu, musialam zmruzyc oczy. Oslepila mnie taka jasnosc, iz na moment uleglam
zludzeniu, ze swieci slonce. Ale kiedy latalam po Thorne z pania Casnoff i Elizabeth, na
zewnatrz panowaly egipskie ciemnosci. Poza tym nie byl to delikatny jasnocytrynowy blask
poranka, tylko ostra, pomaranczowa i razaca luna.
Podnioslam sie z trawnika i spojrzalam na dom.
Plonal.
Wielkie jezory ognia tlukly szyby, omiatajac sciany budynku. Dach -jak powiedziala nam
pierwszego dnia Lara -o powierzchni czterech tysiecy metrow kwadratowych najwyrazniej
zajal sie w calosci. Zrobilo mi sie goraco i zaczelam krztusic sie dymem.
Swad w holu... -przypomnialam sobie. No tak, jasne.
Jedne z masywnych drzwi frontowych wylecialy z zawiasow.
Dom, w ktorym Alice zmienili w demona.
Miejsce, gdzie moj ojciec spedzil wiekszosc zycia.
Kwatera glowna Rady.
Wszystko leglo w gruzach.
A tato i Archer nadal byli w srodku.
Chcialam pasc na kolana i zaplakac, gdy ktos nagle chwycil mnie za reke. Krzyknelam,
okladajac na oslep tajemnicza postac. Po raz pierwszy dotarlo do mnie, jak zalosnie bezbronna
jestem bez magii. Choc moja dusza burzyla sie mocami, ciosy piesci byly slabe i w
dodatku chybione.
-Sophie, to ja, to ja!!! -zawolal napastnik. Cal.
-Spokojnie. -Przyciagnal mnie do siebie. -Uspokoj sie, prosze.
Zlozylam glowe na jego piersi, totalnie wyczerpana strachem.
-Gdzie byles?
-Po przesluchaniu Rada odeslala mnie do Hekate. Ale... dziwne, wiesz...? Poczulem, ze zle
sie tutaj dzieje, no i wrocilem przez Itineris. Co sie stalo? -spytal.
Spojrzalam w jego orzechowe oczy, w ktorych odbijalo sie pieklo przed nami.
-To Rada. Przyzywaja demony. Przywolali Nicka i Daisy, a teraz on zabil mase ludzi. Skazali
Archera na smierc i... -Zaszlochalam. -L'Occhio przybylo mu z odsiecza, a Lara napuscila na
nich Daisy. I-i... w srodku jest moj tato. I Archer. Zrobili cos Jennie, ale nie wiem co dokonczylam,
gdy jeden z licznych kominow rozsypal sie w smudze ognistego dymu.
Niesamowite, ze dopiero po wypowiedzeniu tych slow na glos uderzyl mnie caly ogrom strat,
ktore ponioslam. Koniec z magia. Jenna zaginela, byc moze nie zyje. Archer z tata zamknieci
w plonacej budowli.
-Okej -odpowiedzial Cal lagodnie i juz stanowczo dodal: -Pojdziesz do Itineris. Uzylem
lancucha, za pomoca ktorego Cross przemieszczal sie miedzy Thorne a Wekate, i zostawilem
go tam. Zaloz go i uciekaj.
-W jaki sposob? -zapytalam, probujac sie skoncentrowac. -Stracilam moce.
-Nie szkodzi. Itineris ma wlasna magie. Obedzie sie bez twojej.
-Dokad powinnam sie udac? Nie wiem, gdzie jest mama. -Bolesnie scisnelo mnie w gardle.
Tato mowil, ze do niej zadzwoni. Moze jest w drodze do Thorne albo nawet... Wzdrygnelam
sie na mysl, jak zareagowalaby na to pandemonium. -Widziales ja w Hekate?
-Nie. -Cal pokrecil glowa, wbijajac wzrok w dom, gdzie znow cos eksplodowalo. -
Wejdziesz do Itineris i kazesz zawiezc sie do Aislinn Brannick. Wedlug mnie to wystarczy,
zebys sie stad wydostala.
Trudno stwierdzic, czy moj szok bylby wiekszy, gdyby kazal mi udac sie przez mlyn do
Narnii.
-Cooo? -wrzasnelam, niemal zagluszajac ryk plomieni. -Dlaczego?
-Bo tam jest twoja matka. -Oczy Cala nieomal przewiercily mnie na wylot.
Scisnelam gors jego koszuli.
-Siostrzyce ja zlapaly? Rany boskie!!!
-Nie, ale szkoda czasu na wyjasnienia, Sophie. Musisz mi zaufac. Aislinn nie skrzywdzi cie i
tylko tam bedziesz bezpieczna. Postaram sie pomoc twojemu tacie. I Crossowi.
-Posluchaj, to pewna smierc! -Chwycilam go za ramie.
Bog mi swiadkiem, ze z calej duszy pragnelam ich ocalenia, jednak na mysl o Calu wsrod
walczacych potworow i plomieni przejela mnie niewyobrazalna zgroza.
-Musze -odparl cicho i delikatnie odsunal moja dlon.
Odwrocil sie i przystanal w pol kroku, jakby cos rozwazajac. Lecz zamiast zaproponowac,
abysmy jednak pojechali Itineris razem. zblizyl sie, ujal w dlonie moja twarz i pocalowal mnie w usta.
Z wrazenia doslownie zamarlam z reka uniesiona nad jego ramieniem. Pocalunek trwal krotko, choc tez troche za dlugo, by uznac go za niewinny. Kiedy skonczylismy, jak durna
wgapilam sie z rozdziawiona buzia w Cala. Musnal kciukiem moja dolna warge i po ciele przebiegly mi iskierki.
-Zegnaj, Sophie.
Pognal w strone Thorne i zniknal w plonacym domu.
Kolejne imie na mojej liscie straconych.
Podobno na skutek traumatycznych przezyc ludzki umysl zamyka sie, przelacza w stan czuwania. I chyba cos takiego stalo sie wtedy ze mna, bo rzeczywistosc objawila mi sie jako
niegrozna, tak jakby wstrzyknieto mi konska dawke nowokainy.
Ruszylam w kierunku mlyna. Nie pedem czy w podskokach. Tylko spacerowym krokiem,
noga za noga, spokojnie. Kazal mi jechac do Aislinn Brannick. Powiedzial, ze jest tam mama.
Skoro tak, to okej, pojade do Aislinn Brannick.
Dotarlszy na miejsce, szybko odnalazlam lancuch. Lezal niedaleko miecza, ktory Archer zostawil tam pamietnej nocy, kiedy wszystko sie zaczelo.
Schylilam sie i podnioslam bron mimo odretwienia pal cow. Troche ciazyla mi w reku, ale postanowilam zabrac ja ze soba na wypadek, gdyby los jeszcze kiedys zetknal mnie z Archerem.
W tej samej chwili poczulam dziwny impuls, ktory jednak nie mial nic wspolnego z prawie juz oswojonym od wypadku na Graymalkin strachem.
Wstapilo we mnie szczescie. I otucha. Stwierdzilam, ze spotkamy sie n a pewno. Skad ten nagly przyplyw wiary? Nie wiem, a zreszta czy to takie wazne?
W moim ciele rozblysla magia -bez sensu, ale zawsze -a w duchu otepienie ustapilo pola zelaznej determinacji. Jesli Archer przezyl te noc, moze tacie i Calowi tez sie uda, pomyslalam. I Jennie, bez wzgledu na to, gdzie ja uwiezili. A wtedy wspolnymi silami moglibysmy powstrzymac te makabre.
Mocniej sciskajac miecz w prawej rece, lewa zalozylam na szyje lancuch.
-Aislinn Brannick -wyszeptalam. -Gdziekolwiek teraz jestes, licze, ze Cal nie myli sie co do ciebie.
I przekroczylam prog.