Debski Eugeniusz Krach operacji Szept Tygrysa


Eugeniusz Dębski

Krach operacji "Szept Tygrysa"

Zbiór opowiadań "Krach operacji "Szept Tygrysa" "

0x01 graphic

Marat przeturlał się przez lewy bok i przywarł brzuchem do łóżka. Zgrzytnął zębami i sięgnął po omacku do regulatora umieszczonego tuż nad podłogą, palce musnęły owalne pokrętło. Zatrzymały się na początku jego ruchu. Przekręcił głowę i syknął:

- Komputer?

W jego głosie było tyle nienawiści, że można by nią napędzać statki niewiele tylko mniejsze od jego" Koniczynki". Albo gdyby tę złość upakować, skoncentrować, ugnieść, sprasować i wrzucić do reaktora, nie wlókłby się tak.

I nie czekałby jeszcze dziesięć dni na wejście w strefę łączności, tylko już w tej chwili leżałby z jakąś fajną procą w łóżeczku. Byleby łóżeczko nie było tak gorące, jak ta nadmuchiwana plazmą prezerwatywa, na której rzuca się już chyba z godzinę.

- Słucham - tchnęło delikatnie z głośnika.

- Prosiłem o obniżenie temperatury w łóżku. A może mi się tylko tak wydaje? Jak ty chcesz sterować podświetlną fregatą, jeśli nie potrafisz, do cholery, tego, co robi najgłupszy sterownik w sypialni mojego domu? Kretynie zasrany...

- Temperatura powietrza wypełniającego twoje łóżko wynosi dokładnie dziewiętnaście stopni. Tyle ile sobie życzyłeś - trochę głośniej powiedział komputer.

- No to co! - Marat usiadł na łóżku i zaczął szukać czegoś, czym mógłby rzucić w głośnik. - Ma być zimne! I obniż temperaturę w pokoju. Masz na to trzy sekundy. Raz...

Przenikliwie zimny ciąg ze wszystkich stron zburzył mu włosy i wycisnął gęsią skórkę na całej powierzchni ciała. Wolno, by komputer nie mógł triumfować, Marat położył się na plecach i naciągnął na siebie prawie nieważki koc. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że jest na lodowcu. Leży golutki na śniegu, wytapia wygodne leże i czeka, aż całe ciepło ujdzie, lodowa pokrywa zamknie się nad nim i lodowiec po jakimś, ma się rozumieć, czasie, wchłonie w siebie Marata. I dopiero wtedy ten dureń komputer zacznie żałować, siądzie gdzieś na morenie czołowej i zapłacze gorzko, skurwysyn.

- Zabiję cię! - Marat wysunął głowę spod koca i powtórzył to jeszcze raz:

- Zabiję cię.

Nazbierał ślinę i przechylił głowę, by splunąć nią w kierunku obiektywu.

Wciągnął powietrze przez nos i wtedy z głośnika buchnął terkotliwy jęk, na ułamek sekundy mózg Marata zajęła myśl, że komputer broni się przed jego agresywnym zamiarem, ale zaraz potem odruch wyrzucił Marata z łóżka. Prawie już stał na nogach, gdy nagły manewr" Koniczynki" sprawił, że podłoga skoczyła na niego i rzuciła nim o ścianę nad łóżkiem. Trzasnął tyłem głowy w twardą przegrodę i opadł na posłanie. Zanim zerwał się po raz drugi, ze wszystkich stron wystrzeliły awaryjne płaskie pęcherze, mocno opasały go i wgniotły w łóżko. Dobiegający bez przerwy z głośnika, podarty na krótkie paski, jęk ścichł, ale rozbrzmiewał nadal. Jeden z nadmuchanych pasów przycisnął powieki tak, że Marat nie mógł nawet zobaczyć na ekranie monitora, co się właściwie dzieje. Oddychał ciężko, mimo że powietrze docierało bez przeszkód w głąb kokona. Usiłował krzyknąć, zażądać informacji, uwolnienia, ale inny pas, przebiegający na ukos przez usta, skutecznie je zakneblował. Marat usiłował rozchylić wargi i przegryźć krępujący wał, jednak nie mógł poruszyć szczęką zablokowaną od spodu innym rękawem. Unieruchomienie było absolutne. Przestał się rzucać i spróbował ocenić sytuację - cztery potężne rury, tworzące statek i w razie potrzeby oddzielające się od siebie i kontynuujące lot samodzielnie, nie wykonały manewru rozdzielenia, nie było przyspieszenia, zwrotu, hamowania. Nie było sygnału autonomizacji sekcji. Był tylko sygnał alarmu zero. Komputer milczał.

Marat poczuł, że ogarnia go wściekłość. Wszystko wskazywało na awarię komputera, szarpnął się mocno raz, potem jeszcze kilka razy i znieruchomiał. Przypomniał sobie wstrząs, który rzucił go w uścisk łóżka. Więc jednak coś było.

Drgający jęk skończył się nagle, ale komputer ciągle nie wypuszczał powietrza z kiełbach unieruchamiających Marata. Leżał tak jeszcze około minuty, aż nagle usłyszał głos komputera:

- Fregata znajdowała się osiemdziesiąt cztery sekundy w niemetrycznej przestrzeni. Nie jestem w stanie zinterpretować tego zjawiska. Zdążyłem odstrzelić sekcję C od pozostałych sekcji.

Komputer umilkł. Marat poczuł, że oplatające go rury wiotczeją, szarpnął się kilka razy, odbił od posłania i skoczył na równe nogi. Nie stał na nich jednak ani sekundy, .bo to, co zobaczył, zaszokowało go, a mózg zareagował omdleniem. Było to w sumie najlepsze, co mogło Marata spotkać, zobaczył bowiem, że znajduje się poza "Koniczynką". Absolutnie goły. W kosmicznej pustce.

 

Najpierw poczuł, że leży w jakimś gęstym kisielu, ciepłym i lepkim. Uczucie oklejenia oślizłą mazią było mu na tyle znane, że przytomny w niewielkim tylko stopniu, na początku odzyskiwania kontroli nad zmysłami wiedział już, gdzie się znajduje. Pudło terapeuty. I to komora intensywna, wypełniona specjalnym żelem, odznaczającym się wyjątkową łatwością podgrzania lub oziębienia. Mózg pracował coraz sprawniej, myśli nie ciągnęły się już gumiasto, pędziły tłocząc się i poganiając. Powtarzały i zmieniały, a najgorsze było to, że wszystkie obracały się wokół tego samego tematu - awaria i czy była w ogóle, czy tylko powstała w niedotlenionym mózgu. A jeśli była, to co znaczyło dziwne zachowanie komputera?

Marat rozmyślnie nie próbował się poruszyć, nie unosił powiek, wytężył tylko słuch i mełł wspomnienia sprzed nieokreślonego czasu. Z całą pewnością mógł już ostatnie sekundy, tuż po uwolnieniu z blokady awaryjnej, zaliczyć do majaczeń, bo na pewno żył, co byłoby niemożliwe, gdyby rzeczywiście wisiał goły w kosmicznej pustce, ale nie potrafił zinterpretować działania komputera.

Wciągnął powietrze nosem, spróbował określić jego skład, ale nie wyczuł niczego, co nie było składową standardowej, choć obficie natlenionej, mieszanki. Wolno rozkleił wargi, przejechał po nich językiem.

- Komputer - powiedział cicho.

- Słucham - natychmiast odezwał się mózg. Jakby czekał na wezwanie.

Na pewno czekał.

- Interpretacja wydarzenia. Możesz wyłączyć obwody logiczne, jeśli ci to w czym pomoże.

- Osiemdziesiąt cztery sekundy znajdowaliśmy się poza przestrzenią. Nie potrafię tego inaczej określić. Przestały do mnie docierać jednocześnie wszystkie sygnały i dane. Przez cały czas otrzymywałem informację o statku, natomiast nie odbierałem żadnych danych z zewnątrz, chociaż absolutnie wykluczona jest jakakolwiek awaria. Wszystkie bloki, zespoły i układy są i były sprawne.

- Po prostu nagle znaleźliśmy się poza kosmosem?

- Tak - komputer nie wyczuł ironii, śmiertelnie serio potwierdził diagnozę wywracającą na nice dotychczasową wiedzę człowieka. Marat poczuł przeraźliwe zimno na karku, choć temperatura otaczającej go termogalarety nie opadła. Odetchnął głęboko i otworzył oczy.

Tym razem zdążył wrzasnąć, zanim błyskawicznie reagujący komputer strzelił mu w twarz porcją hipnotyku. Gaz uciął krzyk Marata, krzyk na widok ciemnej pustki naszpikowanej drobnymi jasnymi punkcikami, krzyk sięgający niemal tych gwiazd, mimo że w przestrzeni kosmicznej nie udało się dotychczas nikomu wydobyć z siebie głosu. A potem kosmos trzasnął w Marata i na trzy godziny wyłączył go z działalności.

 

Tym razem przejście do przytomności odbyło się skokowo, bez stanów przejściowych. Marat spróbował otworzyć oczy, ale poczuł, że ma sklejone czymś powieki. Leżał bez ruchu, ręce miał unieruchomione, mógł nimi nawet trochę poruszać, ale oczu nie mógł sięgnąć. Takie same delikatne więzy krępowały nogi w kostkach.

- Uwolnij mnie! - powiedział Marat.

- Sekcja medyczna pracuje nad wyjaśnieniem twoich dwu omdleń. Dopóki nie ustalą diagnozy i leczenia, dopóty - dla twojego dobra - musisz mieć ograniczony do słuchu odbiór bodźców. Cierpisz na jakiś rodzaj zaburzeń i dlatego...

Nie dyskutuj! Uwolnij ręce - Marat szarpnął rękami, miękkie kajdanki stawiały chwilę opór i puściły.

Usiadł i ściągnął pętle z nóg, roztarł piekące lekko przeguby i obmacał posłanie.

- Komputer, daj mi ubranie i jednego robota. Będzie moim pilotem. Szybko!

Potarł ramiona. Było tu dość chłodno, ale i tak o kilkaset stopni za ciepło jak na przestrzeń kosmiczną, w której - jeśli wierzyć oczom - się znajdował. Usłyszał miękki syk otwieranych drzwi, poczuł podmuch powietrza i usłyszał głos robota przed sobą:

- Przywiozłem kombinezon. Jestem gotów do pilotowania.

- Dawaj! - Marat wyciągnął rękę do przodu i wymacał złożony w kostkę sprasowany i opakowany w cienką folię nowy kombinezon.

Rozdarł opakowanie i strzepnął zawartość. Naciągnął kombinezon na siebie i wstał z leżanki. Wyciągnął rękę i chwycił robota za krótki pręt anteny na półkulistej głowie.

- Idziemy do sterówki - powiedział i pchnął lekko robota.

Ruszyli z pewnymi kłopotami, bo robot skoczył, potem przystopował widząc, że Marat nie nadąża za nim, Marat rozpędziwszy się naskoczył na niego i boleśnie uderzył się w kolano. Robot, jakby wystraszony, skoczył do przodu i pociągnął Marata za sobą. Dopiero po kilku takich karambolach sytuacja ustabilizowała się na tyle, że mogli dojść do drzwi, przekroczyć je i pójść korytarzem w stronę sali dyspozycyjnej. W gruncie rzeczy robot nie był Maratowi potrzebny, znał ten statek jak własne mieszkanie, a nawet lepiej, ale nie był w stanie powstrzymać się od kontaktu z kimkolwiek. Bał się upiornej pustki, samo wspomnienie przyspieszyło bicie serca. Była niby taka sama, gdy wychodził w nią w skafandrze, ale, gdy zobaczył siebie w niej gołego, dławiła, paraliżowała i zupełnie nie nadawała się do tego, by ją oglądać w samotności. Marat postanowił dostać się do sterówki, sprawdzić całą posiadaną aparaturę, porozmawiać z komputerem i dojść do jakichś sensownych uzgodnień. W to, że zwariował, Marat nie wierzył.

Doszli do drzwi sterówki, robot, nauczony doświadczeniem, zahamował łagodnie, skręcił w lewo i podprowadził Marata do fotela. Marat chwycił wysokie oparcie i zatrzymał się na króciutką chwilę. Teraz czuł się pewniej, ale nie zdejmował ręki z fotela obchodząc go dookoła. Usiadł i przywołał z pamięci wygląd panelu przed sobą, rozmieszczenie poszczególnych dźwigni, pokręteł i klawiszy. Obraz pod powiekami był tak wyrazisty, żeMarat pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech. Położył dłonie na brzegu panelu.

- "Dzielny eksplorator uniwersum chwilę przed startem". Rzeźba w marmurze. Muzeum w Catchcal. Zwiedzanie w poniedziałki i czwartki - odczekał chwilę, ale nie usłyszał oklasków ani śmiechu rozbawionych gości. - Komputer, co to było z sekcją C?

- Moduł C został odstrzelony w trybie awaryjnym. Po ustabilizowaniu sytuacji został ściągnięty i zajął swoje miejsce między modułem B i D. Komputer pokładowy nie zarejestrował żadnych anomalii sekcji głównej A oraz pozostałych sekcji B i D.

- Dlaczego od razu mi tego nie powiedziałeś? - Marat sam nie wiedział, dlaczego ma o to pretensje do komputera. Po prostu nie lubił, kiedy mózg nie dzielił się z nim całością posiadanych informacji.

- Żaden z modułów nie różni się od modelu. Już informowałem, że nie nastąpiły żadne zmiany...

- Dobrze - przerwał Marat. Nie widział powodu, by dzielić się z komputerem poglądem na temat zmian we własnej psychice. - Przynieś mi skafander zewnętrzny.

Czekał przebierając palcami po klawiaturze, czuł wilgoć na dłoniach i ból mięśni szczęk zaciśniętych prawie cały czas. Robot wrócił po niecałej minucie.

Marat wyciągnął się w fotelu.

- Spłucz mi to świństwo z oczu.

Poczuł rozpyloną z bliska chłodną mgiełkię na obu powiekach i zaraz potem dość mocny nacisk dwu tamponów. Wyciągnął rękę, odnalazł szczelinę skafandra i, nie otwierając oczu, naciągnął go na siebie. Dołączył hełm i powiedział:

- Sprawdź hermetyzację.

- W normie - usłyszał pod banią hełmu.

Machnął kilka razy ręką, aż znalazł stojącego obok robota. Chwycił mocno za pręt anteny, prawą rękę położył na bocznym oparciu fotela. Otworzył oczy.

Wokół niego nie było nic. Kosmos. Marat poczuł, że chwieje się, jego ciało, podporządkowane informacji dostarczanej przez wzrok, zaczynało się chylić, by rozpocząć charakterystyczny dla pobytu poza statkiem powolny taniec w pustce. Marat chwycił mocniej oparcie fotela i antenę robota, ustał. Popatrzył na prawą rękawicę, goła dłoń leżała płasko, palce bezsensownie wygięte zaciskały się na wyprofilowanym boku nieistniejącego fotela. Popatrzył na lewą dłoń. Ta również bez rękawicy, zastygła odwrócona w pionie, palce obejmowały niewidzialny pręt anteny. Popatrzył na swoje nogi, na korpus. Był goły. Zamknął oczy, poczuł w mieszance jakiś obcy zapach.

- Komputer - nie poznał własnego głosu, ale był pewien, że to właśnie chciał powiedzieć. Odchrząknął. - Nie dawaj mi żadnych stabilizatorów. Słyszysz? Muszę to wyjaśnić, dzieje się coś dziwnego.

- Powiedz mi, co widzisz. Potrzebuję...

- Wyłącz się - tym razem głos był pewniejszy. Z zamkniętymi oczami Marat czuł się bardzo dobrze. Ale ten sposób sterowania statkiem nie wydawał mu się specjalnie perspektywicznym. - Powiedz, w jakim położeniu znajduje się statek względem kursu Demius.

- Zero cztery, dwanaście, trzydzieści trzy w układzie Marsey'a.

- Dobrze. Teraz przez chwilę nie zawracaj mi głowy - Marat pochylił głowę i odnalazł wargami ustnik. Pociągnął mocno aż chlipnęło, odetchnął głęboko i otworzył oczy.

Nic się nie zmieniło. Nagi i bezbronny wisiał w pustce. Skoncentrował się, wydłużył oddech. Odwrócił się, by odnaleźć Demius i zobaczył moduł C. Nie od razu zorientował się, że to właśnie ta sekcja, ale gdy przyjrzał się olbrzymiej, grubej, ale proporcjonalnej rurze, jednej z czterech zgrupowanych w "Koniczynkę", zobaczył pulsujący co pół sekundy reflektor na boku. To był właśnie rytm modułu C. Zamknął oczy i po chwili znowu je otworzył. Moduł C był faktem. Marat szarpnął się i odwrócił, prawa ręka nie utrzymała gładkiej poręczy fotela i Marat zatańczył w miejscu usiłując utrzymać pręt anteny. Szybko zamknął oczy i natychmiast skończyły się kłopoty z równowagą. Odetchnął głęboko.

- Robot! Idziemy do modułu C. Ruszaj.

Robot miękko wystartował. Sprawnie przebyli korytarz i dotarli do windy.

Zjechali dwa poziomy niżej do przejścia intermodułowego i weszli do śluzy. Wbrew temu, co mówił komputer, Marat oczekiwał pełnej procedury, towarzyszącej wyjściu w kosmos, błysnęła mu myśl, że komputer zwariował i chce się go pozbyć w ten wyrafinowany sposób. Na wszelki wypadek oparł się o ścianę i prawą ręką chwycił kolbę laserwera. Odsunął się od robota na całą długość ręki, zdecydowany na atak, gdyby poczuł, że robot zaczyna wypływać w przestrzeń kosmiczną.

Nic takiego się nie stało. Robot pewnie ruszył do przodu pociągając za sobą Marata. Otworzył na chwilę oczy właśnie w chwili, gdy z pustki kosmosu wchodził do śluzy sekcji C. Światła spoczynkowe dopiero teraz, na powitanie człowieka, rozjarzyły się. Marat wszedł na podłogę śluzy, puścił robota i podskoczył do pulpitu. Układ fidów i zółty napis: "Położenie - kompleks czterech modułów. Pełna hermetyzacja. Stan zagrożenia - zero" zamiast uspokoić, spotęgował obawy Marata. Znaczyły, że na pokładzie znajduje się wariat. Albo wariat-człowiek, albo wariat-komputer, a żadna z tych możliwości nie wróżyła statkowi niczego dobrego.

Wyjął z płaskiego zasobnika na biodrze mały analizator o tyle godzien zaufania, że niezależny od komputera i sprawdził skład mieszanki w module C. Była bez zarzutu. Sprawdził analizator na trzech modelowych kosteczkach. Sprawny.

Oparł się o ścianę i spojrzał do tyłu. Otwarte wrota śluzy przechodziły w czerń kosmosu. Teraz, w skafandrze, na twardym gruncie podłogi śluzy nie odczuwał większych emocji widząc gwiazdy, setki razy wychodził w ten sposób, - skafander, otwarta śluza. Tylko ten komunikat o hermetyzacji i te otwarte drzwi na korytarzu, ten wykluczający się zestaw - gwiazdy i otwarty moduł sprawiały, że nie był to normalny widok. Rozejrzał się jeszcze raz po śluzie.

- Robot! - krzyknął czując, że nadchodzi nowa fala obłędu.

- Słucham - głos w słuchawkach brzmiał czysto i wyraźnie. I był spokojny.

- Podejdź do mnie na pół mita - Marat chwycił zębami dolną wargę i ścisnął ją mocno.

Wyciągnął rękę i machnął nią kilka razy, aż uderzył wierzchem dłoni w coś twardego. Złapał za klamrę na brzuchu niewidzialnego robota i drugą ręką obmacał go. To był niewątpliwie robot, tyle że Marat go nie widział. Przytrzymał robota i powiedział:

- Komputer. Przyślij tu jeszcze jednego robota, ale z sekcji C.

Czekał niecałą minutę. Drzwi prowadzące na korytarz wsunęły się w ścianę i przez próg przeturlał się robot. Podjechał do Marata i zatrzymał się.

- Przeprowadź test obu robotów. Maksymalnie szczegółowy. Znajdź, czym się różnią. Muszą się czymś różnić. Sekcja C będzie od tej chwili sekcją główną. Zostaję tutaj.

Zrobił kilka kroków i wszedł w korytarz, światła zapaliły się na jego powitanie.

Tu wszystko było normalne. Zwykłe. Znane.

- Pełna hermetyzacja sekcji! Na razie lecimy w kompleksie, ale bądź gotów do autonomizacji w każdej chwili - powiędział Marat idąc korytarzem w stronę windy.

Ciągle w skafandrze wsiadł do walca windy i wjechał na poziom dowodzenia, szybko doszedł do sali dyspozycyjnej i stanął dopiero przed pulpitem. Paliły się już na nim trzy światła sygnalizujące, że sekcja C stała się wiodącą w kompleksie "Koniczynki". Marat przejrzał najważniejsze systemy statku i podszedł do ściany z kompletem skafandrów. Wybrał jeden z lżejszych, rozłożył na podłodze i odetchnął głęboko kilka razy. Jednym ruchem zdarł hełm i rzucił w kąt, potem szybko, jakby oczekując jakiejś niespodzianki, zsunął z siebie ciężkie ubranie i wskoczył w lekki skafanderek. Czuł się teraz w jakimś sensie bezpieczny i jednocześnie odzyskał swobodę poruszania. Przeszedł się kilka razy po sali, potem usiadł w fotelu i wywołał komputer.

- Badanie robotów skończone?

- Tak. Test szczegółowy nie wykazuje żadnych różnic. Są niemal identyczne...

- Czym się różnią? - Marat przerwał komputerowi. Lubił taki dynamiczny dialog, dawał złudzenie rozmowy z człowiekiem. Inaczej było to smutne wysłuchiwanie stron na przemian.

- Ten z sekcji A jest szybszy od robota z sekcji C. Ale to różnica nie mająca wpływu na nic. Każdy robot różni się jakimś nieznacznym szczegółem od innego.

- A przed tą awarią? Jak wyglądało ich porównanie?

- Tak samo. Już mówiłem, że nie odnotowałem żadnej różnicy w działaniu aparatury przed i po tym wydarzeniu.

- No to może mi wytłumaczysz dlaczego widzę tylko sekcję C i jej wyposażenie? Dlaczego nie istnieją dla mnie pozostałe sekcje? Dlaczego nie widzę robota, który mnie tu przyprowadził i dlaczego widzę skafander, który włożyłem w sekcji C? A przecież twoim zdaniem to wszystko, wszystkie sekcje i cała aparatura niczym się nie różnią, tak? Podobno mam tu cztery identyczne statki z czterema kompletami identycznego wyposażenia?

Marat zrozumiał, że krzyk, do którego doszedł, nie spodoba się komputerowi. Plasnął ręką w oparcie fotela i zamilkł. Chwilę trwała cisza. Potem komputer powiedział:

- Nie mogę zinterpretować twojej obserwacji. Jest niespójna i nie wygląda nawet na majaczenie.

- Dziękuję. To co mówię jest tak głupie, że nie może być nawet tworem wariata. Dobre i to. Ale niczego to nie wyjaśnia. Jedno tylko jest pewne - te trzy moduły, które wpadły w to coś albo - jak to określiłeś - wypadły z kosmosu, różnią się czyms dla mnie, tylko nie potrafię tego sformułować. Co prawda ten robot i skafander trochę plączą moje obserwacje...

- Jeśli to, co mówisz, nie jest tylko wytworem wyobraźni, to owszem, twoje przypuszczenie jest logiczne. Z drugiej strony nie potrafię sobie wyobrazić różnicy, której nie odnotowałyby moje indykatory. Niestety, muszę odrzucićchorobę psychiczną, choć to wyjaśniałoby wszystko. Jesteś pod ciągłym nadzorem terapeuty i niczego nie zauważyliśmy.

- Poczekaj! - Marat wychylił się do przodu. - Jak z kursem? Czy po tych osiemdziesięciu sekundach znajdowaliśmy się na kursie?

- Tak. Przebyliśmy tyle, ile powinniśmy byli przebyć. To też jest nielogiczne - jeśli wypadliśmy z przestrzeni, to powinniśmy w nią ponownie wejść w tym samym miejscu. Jestem bezradny - przyznał się mózg.

Marat zachichotał krótko. Dotychczas sądził, że słownik komputera nie zawiera takiego sformułowania. Rozparł się wygodnie w fotelu i przymknął oczy. Leżał tak chwilę, a potem zerwał się i zawołał:

- Robimy jeszcze jedną próbę. Wyślij robota do sekcji... Jaka jest najlepiej stąd widoczna... E... Co ja mówię! Nieważne, do sekcji B. Tylko robot ma być stąd, z sekcji C. Niech pojeździ trochę po korytarzach. Daj tu na ekran widok ogólny modułu B.

Centralny ekran zalała czerń. Marat poczekał chwilę, ale okazało się, że kamera jest wycelowana w moduł B. Na dole ekranu pojawił się robot sunący po jakimś szklanym niewidzialnym dla Marata moście.

- Powiedz, żeby włączył reflektor - powiedział Marat.

Robot błysnął światłem. Miało ono dość mały zasięg i zachowywało się dziwnie. Marat przełączył kamerę na ręczne sterowanie i powiększył obraz robota na ekranie.

- Robot stop! - krzyknął.

Robot przystanął natychmiast, jego reflektor świecił prawie pod kątem prostym w stosunku do Marata. Oświetlał jakieś trzy metry przestrzeni przed robotem, a potem światło nagle opierało się o coś i dalej już była czerń. Marat zrozumiał, że struga światła zatrzymywała się na niewidzialnej ścianie, to było niesamowite. Nie do pojęcia. Ten robot pewnie kroczący po pustce kosmicznej, to światło które nie mogło przeciąć ściany... Marat poczuł, że obłęd zbliża się olbrzymimi krokami, jest tuż-tuż albo jeszcze bliżej. Poczuł, że nie wytrzyma, popełni jakieś głupstwo, narozrabia i potem nigdy i nikomu nie wytłumaczy się z tego. Nie był w stanie podjąć żadnej decyzji, wszystko co przychodziło mu do głowy odrzucał natychmiast. Zdjął z głowy hełm. Podbiegł do podajnika i wypił duszkiem dwie szklanki soku. Miał jakiś ohydny smak, zrozumiał, że komputer podjął decyzję i nic go przed uśpieniem nie uratuje - każda porcja jedzenia i napoju będzie przyprawiona narkotykiem, a poza tym komputer w każdej chwili może strzelić w niego porcją tak, jak to już zrobił wcześniej. Wrócił na fotel.

- Kompu...u-uter... - ziewnął. - Dlaczego mnie wyłą-ą-ech-czasz? A zresztą... - chciał machnąć ręką, ale drgnęły mu tylko palce. - Zawołaj tu robota - opadły mu powieki, a po chwili głowa uderzyła miękko w oparcie. Wstrząs zatrzymał na kilka sekund zapadanie się w sen. Otworzył usta i szepnął:

- Wywołaj... wywołaj... bazę i po...

 

- Altin! Ściągnij do mnie kapitena Mariosa! - rysik drgnął w ręku i obsunął się z pogrubianej kreski. Altin nie otwierając ust sypnął stekiem najcięższych przekleństw i sięgnął do centralki. Szybko wystukał numer trzeciego oddziału i przekazał dyżurnemu polecenie pułkownika Sasa.

Skasował nieudaną kreskę i pociągnął znowu na ekranie, tym razem nikt mu nie przeszkodził, ale odchylenie od zamierzonej linii było duże, komputer nie omieszkał złośliwie podać błędu w procentach. Altin zaklął jeszcze raz w ten sam sposób i odłożył trening na spokojniejsze czasy. Wstał i podszedł do podręcznej szafy, otworzył ją i wyjął jedną z taśm. Stał z nią w ręku osłonięty skrzydłem drzwi w postawie pełnej zafrasowania. Nie miał zamiaru dać się wygryźć z cichej synekurki w sztabie i ganiać jak durny po poligonie, celując z coraz to nowych broni w coraz to wymyślniejsze i mniejsze cele. Dlatego musiał być zawsze zapracowany, dlatego nikt nigdy nie widział go siedzącego bezczynnie, choć wielu podejrzewało go o to. Grunt to nie dać się przyłapać.

Cicho beknął sygnał wyprzedzający o sekundę otwarcie drzwi. taśma w ręku sekretarza zawirowała, trzasnął zameczek i krótki odcinek cienkiej błony z danymi identyfikującymi znalazł się przed oczami Altina. Wychylił głowę zza drzwi szafy i jakby z lekka zaskoczony przyjął postawę zasadniczą - prawą rękę opuścił do kabury, lewą, zaciśniętą w pięść przyłożył do piersi, prawą nogę wysunął do przodu i trochę w bok. Nikt nie mógłby się przyczepić do jego postawy, mimo że jako sekretarz zastępcy dowódcy bazy nie musiał w tym pokoju oddawać honorów nikomu z wyjątkiem pułkownika Sasa i dowódcy bazy generała Rakody. Ale czy to wzrok miał niewystarczająco chwacki, czy nie dość napięte mięśnie. w każdym razie wszyscy oficerowie czuli się oszukiwani tą jego postawą. Kapiten Marios nie należał do wyjątków w tym względzie. Obrzucił Altina pobieżnym spojrzeniem i po raz setny pomodlił się: "Daj mi, Panie, tego syna żaby i jeża. Dam mu taki wypiżdż, że będzie sobie przydeptywał jajka ze zmęczenia". Udał, że jest zadowolony z lustracji i rzekł:

- Proszę mnie zameldować pułkownikowi.

Altin błyskawicznie zamknął szafę i zrobił trzy kroki w kierunku konsolety, za którą zwykle urzędował. Dopiero tu, świadom, że kapiten cały czas czeka. aż zamelduje o jego przybyciu Sasowi, odwrócił się i powiedział nadając swojemu głosowi odcień leciutkiego zdziwienia:

- Ma pan wejść bez meldowania. Nie powiedziano tego-panu, kapiten?

Marios postarał się, by jego, posłane w środek czoła Altina, spojrzenie rzuciło sekretarzem o ścianę i podszedł do drzwi. Automatycznym ruchem szarpnął poły bluzy i wsadzonymi za pas kciukami objechał od brzucha do pleców wyrównując mikrofałdki, sapnął krótko przez nos i otworzył drzwi. Altin przesłał do nieba krótki tekst o treści zupełnie przeciwnej modlitwie Mariosa.

Pułkownik Sas siedział wyprostowany z wytrzeszczonymi oczami, wyglądał jak wyłączony robot, choć jak na razie nikomu nie przyszło do głowy produkować roboty o tak kretyńsko jajowatej głowie pokrytej kłakami koloru pleśni na starym łajnie i twarzy, na której warte przyjrzenia się były tylko zwisające niemal na wiązadłach gałki oczne. Nawet nie dlatego, że były tak wytrzeszczone, po prostu: były, bo pułkownik nie miał prawie nosa, a wargi, cienkie i szare, zazwyczaj wciągał w głąb otworu gębowego. Nieruchomo przyjął meldunek kapitena Mariosa i jakby pobudzony nagle impulsem urządzenia sterującego ożył i wskazał podwładnemu twarde krzesło.

- Mam dziwną sprawę - powiedział. - Wraca nasz statek. "Koniczynka", jeśli to ci coś mówi - Marios szybko skinął głową. - Komputer nadał obszerny raport, w skrócie wygląda to tak: "Koniczynka" weszła w jakiś bardzo dziwny obszar, przez osiemdziesiąt kilka sekund komputer nie odbierał żadnych informacji z zewnątrz, ale nie był wyłączony. Jak twierdzi, ten stan poprzedzony był jakimś dziwnym drgnięciem przestrzeni wokół statku i komputer zdążył odstrzelić jeden sektor statku. Sektor C - pułkownik zacisnął pięść i położył ją na stole. Marios zrozumiał, że ta informacja nie jest bez znaczenia. - Pilot, niejaki Marat Boole, był w czasie tej półtorej minuty skrępowany. Potem, gdy komputer go uwolnił, zemdlał. Ocknął się w gabinecie terapeutycznym i gdy otworzył oczy, komputer uśpił go, bo uznał, że grozi mu obłęd. Potem ten Marat, nie otwierając oczu, przeszedł pilotowany przez robota do sekcji C, tej odstrzelonej i tam okazało się, że on nie widzi pozostałych trzech sekcji - druga pięść legła obok pierwszej na blacie, tuż przed całym batalionem przycisków. Marios postarał się, by jego twarz wyrażała odpowiednie uczucia.

- Masz minę jak zając użyty w charakterze podcierki - sapnął Sas i Marios rozciągnął lekko wargi w małym uśmiechu. Pułkownik wymagał, by podwładni mieli sporo samokrytycyzmu i poczucia humoru, to znaczy bez zmrużenia powiek wysłuchiwali wszystkich jego obelg. - Po prostu ten Marat przestał widzieć trzy czwarte swojego statku. Widział natomiast sekcję C i cały jej sprzęt, rozumiesz coś z tego?

Sas zrobił krótką przerwę, ale Marios nawet nie zdążył otworzyć ust, gdy ten zaczął mówić dalej:

- W końcu komputer uśpił go, bo zaczął się obawiać o jego umysł. Dlatego ci to wszystko mówię, że za pół godziny wyląduje w naszej bazie" Koniczynka" . Nie cała, tylko te trzy sekcje, których nie widział Marat. Tamta jest nam na razie niepotrzebna, a paliwo musimy oszczędzać. Streściłem ci tę historię, bo nie zdążysz zapoznać się z całym raportem komputera, a zajmiesz się tym Maratem i jego statkiem. Nie wiadomo, czy nie da się z tego wygrzebać czegoś pożytecznego, chociażby dla propagandy, rozumiesz? Rozumiesz? - wrzasnął nagle tak, że Marios podskoczył na krześle.

Niechcący zrobił właśnie to, czego chciał Sas. Nie zniósłby myśli, że jego oficerowie nie boją się go. Marios poderwał się z krzesła i wyprężył.

- Polecenie jest zrozumiałe. Proszę zezwolić na wykonanie - przycisnął brodę do piersi i wytrzymał tak dokładnie trzy sekundy.

- Akurat zrozumiałe! - prychnął Sas. - Gówno, ale nie będę tego teraz rozwijał. Na razie masz tu przywieźć tego Marata, znajdziesz go w oddziale medycznym sekcji A. Dostajesz żółtą przepustkę, sprawa będzie utajniona, podlegasz mnie i generałowi Rakody. Zmiataj!

Pułkownik Sas sięgnął palcem klawisza łączności z sekretariatem, kapiten Marios wychodząc z gabinetu usłyszał polecenie przez interkom na konsoli Altina.

- ...przepustka, opancerzony track i czterech ludzi do obstawy. Natychmiast.

- Wykonuję! - raźnie odkrzyknął Altin i okrągłym gestem zaprosił kapitena do konsolety.

Wystukał kilka dwu i trzycyfrowych kodów na swoim komputerze, poczekał na komunikat i wskazał Mariosowi płytę czytnika odcisków palców. Kapiten położył najpierw prawą, potem lewą dłoń na chłodnej płycie i wyciągnął ze szczeliny wysuwającą się prostokątną przepustkę. Gdy tylko jej dotknął, zmieniła barwę na żółtą. Marios podał ją Altinowi. Od razu zgasła, więc ten zwrócił przepustkę kapitenowi, który wsadził ją do kieszeni.

- Pole? - powiedział.

- Już. Sekundę - uprzejmie powiedział Altin i zerknął na ekran. - Trójka.

Czekają na kapitena.

Tym razem nie przyjął postawy tylko usiadł za konsolą i zmarszczył brwi. Chwilę wpatrywał się w klawiaturę, a potem uderzył w kilka klawiszy. Marios odwrócił się i wyszedł. Idąc korytarzem przeklął tym razem dalekiego kuzyna ojca, który pełniąc funkcję opiekuna małego Elta Mariosa wybrał mu karierę wojskową. Chłopcze - mawiał stary dureń - to zawód, który nie zaniknie nigdy, szczególnie u nas, gdy mamy potężnego wroga na południu. Tylko w wojsku możesz szybko i łatwo zrobić karierę nawet bez szczególnych zdolności. Szybko staniesz się samodzielny.

Samodzielny! Nawet w sraczu nie możesz wytrzeć się papierem jak chcesz, bo tylko jedna strona nadaje się do podcierania. Samodzielny... Możesz robić co chcesz - to znaczy wykonać polecenie bardzo dobrze albo wspaniale, albo genialnie. Kariera! Żeby cię!...

Doszedł do środka korytarza i kopnął listwę na drzwiach windy. Poczekał sekundę zanim zjechała na jego pożiom i wsiadł do cylindra. Wyjechał na powierzchnię i korytarzem oznaczonym migocącą trójką dojechał do śluzy. Była to długa wąska kicha, w której należało cały czas iść i ten czas wystarczał do zamknięcia jednych drzwi i otwarcia drugich, wyrównania ciśnienia, oczyszczenia i dezynfekcji. A przy okazji przebywało się te kilka-mitów, które - jak wyobrażali sobie planiści - mogą zadecydować o wszystkim.

Wyszedł na dno zalanej słońcem, płytkiej sztolni i podszedł do tracka i wyprężonej wzdłuż tylnej platformy piątki żołnierzy. Jeden z nich, prawoskrzydłowy, zrobił dwa kroki do przodu i Marios, świadomy, że Sas może go obserwować, wysłuchał raportu, a potem wydał komendę i usiadł w kabinie obok kierowcy. Żołnierz uruchomił silnik, pojazd wyskoczył miękko z szybu i lekko kołysząc się na poduszce powietrznej pognał po pustyni na południowy zachód.

Kapitan Marios pochylił się nad panelem komputera i wsunął w szczelinę swoją przepustkę, a potem, po identyfikacji, zażądał kopii raportu komputera "Koniczynki" i dossier pilota Marata Boole. Przeczytał dokładnie raport, porównując na bieżąco dane liczbowe z modelowymi i wsunął w szczelinę spalarki. Przejrzał życiorys Marata gęsto upstrzony zdjęciami, przyjrzał się wszystkim i utrwalił w pamięci ostatnie, tuż sprzed startu. Na wszelki wypadek skopiował odciski palców pilota w swoim służbowym czytniku, który odpiął od pasa i podłączył na kilka chwil do komputera, a potem skasował zapis w komputerze tracka i zniszczył dossier. Rozparł się wygodnie i przyciągnął do siebie ustnik papierosa. Miękki cienki wężyk wysunął się z prawej strony płyty czołowej, Marios zastanowił się i wybrał najmocniejszy dym. Galar. Zaciągnął się kilka razy i po raz nie wiadomo już który stwierdził, że jedyna pozytywna rzecz w jego zawodzie to darmowe, umieszczone w każdym możliwym miejscu, papierosy. I nie wiadomo który raz stwierdził, że chyba jest to trochę za mało, by czuć się tu dobrze. Zresztą najczęściej już piąty czy szósty sztach przestawał smakować. Większość palaczy uważała, że automat jest specjalnie zaprogramowany - dodaje jakiegoś świństwa, by nie rozpieszczać nałogowców.

Podlecieli do pierwszego kordonu wokół lądowiska. Marios przyłożył swoją przepustkę do specjalnej płytki na pulpicie. Na dachu tracka żółto rozjarzył się transmiter. Brama skoczyła na boki i wjechali na drogę prowadzącą prosto do gniazda kontroli szczegółowej. Tu musieli się zatrzymać i przepustka Mariosa powędrowała do czytnika. To wystarczyło. Przejechali już bez kontrolowania trzecie i czwarte gniazdo i zwalniając łagodnie dojechali do potężnego betonowego grzyba a właściwie jego kapelusza. Kopuła pękła i track wjechał do jasno oświetlonego garażu, kapiten zostawił załogę w wozie, a sam wyszedł i skierował się do windy prowadzącej do sali operacyjnej. Siedząc w windzie za kuloodporną szybą wartownik sprawdził jeszcze raz przepustkę Elta i nacisnął jeden z sześciu przycisków przed sobą.

Ani na korytarzu, ani przed drzwiami do saloperu nikt już nie zaczepiał kapitena. Zatrzymał się jeszcze na chwilę przy papierosie i pociągnął kilka razy Galara. Poprzestał na trzecim zaciągnięciu się i nacisnął klawisz obok drzwi. Komputer porównał jego odcisk ze zdjętym wcześniej z przepustki i otworzył drzwi.

Marios wszedł do dużej hali podzielonej na kilkanaście sekcji, rozejrzał się, szukając właściwej i ruszył widząc, że nad jednym z bloków monitorów i pulpitów zapalił się napis: "Koniczynka". Wszedł do środka kompleksu i przystanął przed ekranem pokazującym pole lądowiska. Było absolutnie puste, żółty wypalony beton odbijał światło słoneczne i zmuszał do mrużenia powiek. Marios przejrzał inne ekrany, tylko dwa były zajęte - pokazywały jaskrawobiałą kropkę jarzącą się w centrum każdego z nich. Marios podszedł do najbliższego wyłączonego monitora i włączył go w obwód. Gdy na ekranie pojawiła się błyszcząca kropka, dał powiększenie i przyciemnił obraz, teraz wyraźnie widział trzy gigantyczne rury, połączone bokami, tworzące trójkąt. Z każdej z trzech dysz tryskało światło, po minucie zmieniło się na różowe potem na ciemnoczerwone. Takim już pozostało do końca nudnej operacji lądowania. Jeszcze zanim z każdej z rur-sekcji wystrzeliły po trzy opory, Marios opuścił saloper i wyjechał na powierzchnię. Wsiadł do tracka i czekał na otwarcie bramy po opadnięciu temperatury lądowiska. Zastanowił się, czy nie zapalić czegoś łagodniejszego tym razem, ale w końcu zrezygnował. Oparł się wygodnie plecami o tylną ściankę fotela. Przypomniał sobie, że nawet nie wie, od czego zacznie rozmowę z Maratem Boole i napłynęła złość dusząca skuteczniej niż regulaminowy okrągły kołnierzyk z trójkątem koloru formacji.

 

Po raz kolejny Marat wychodził z omdlenia. Znowu, jak ostatnim razem, trwało to bardzo krótko. Szybko odzyskał poczucie własnego ciała, kontrolę nad nim. I pamięć.

Poczuł wciąż rosnący ciężar ciała, zrozumiał, że lądują na jakiejś planecie, pewnie ojczystej Dugei. Znowu był skrępowany i miał sklejone powieki. Naciągnął więzy rąk i zdziwił się, gdy ustąpiły. Pewnie śmiertelnie logiczny komputer uznał, że i tak nie może się ruszyć, więc dla zachowania dobrej kondycji psychicznej pozwolił mu cieszyć się pozorną swobodą. Z coraz większym trudem powietrze wchodziło do płuc, Marat pozostawił ręce za głową. Przeleżał bez ruchu całe lądowanie, zbierał siły i gdy tylko poczuł lekkość ciała, zwlókł się z legowiska.

Chwiejnym krokiem poszedł w kierunku drzwi z wyciągniętymi przed siebie rękami. Dopadł ściany i przesunął się w lewo, aż znalazł płaszczyznę drzwi. Otworzyły się bez przeszkód, widocznie komputer, zgodnie z procedurą, został już wyłączony i Boole wyszedł na korytarz. Trzymał się jedną ręką ściany, drugą usiłował zedrzeć z powiek opatrunek. Doszedł do windy i wymacał przyciski, bez trudu zlokalizował ten większy z napisem "Grunt" i wcisnął szybko. Bez zdziwienia przyjął fakt, że śluza bez żadnej procedury otworzyła się i wypuściła go na zewnątrz. Przystanął na chwilę w progu i spróbował przez zamknięte powieki określić porę dnia. Poczuł ciepło na twarzy i zobaczył różową poświatę, zrozumiał, że trafił na dzień i że widzi. Że będzie widział. Zrobił kilka kroków po pochylni.

 

Marios zobaczył rozwierające się wrota i pchnął palcem powietrze przed sobą.

- Jedziemy - powiedział do kierowcy.

Track zakołysał się i prysnął do przodu. Wypadli w pełne słońce. Kierowca trzepnął w okrągły przycisk na szczycie pulpitu. Szyba ściemniała, więc trójczłonową "Koniczynkę" zobaczyli wyraźnie, wysoką, sterczącą jak fragment olbrzymiej palisady z gładzi betonu. Spod statku ruszyły ostatnie trzy wozy zlewające beton specjalną mieszanką chłodzącą. Track podjechał na odległość dwudziestu metrów i zatrzymał się, posłuszny podniesieniu lewej dłoni Mariosa. Kapiten przez chwilę obserwował statek, potem wcisnął taster w podłokietniku i powiedział, patrząc na otwierający się trap:

- Łączność bezpośrednia. Jeden zostaje przy trapie, pozostali wchodzą na statek za mną. Do akcji!

Wygrzebał z kieszonki małą kuleczkę i wcisnął ją w ucho, nacisnął rożek kołnierza bluzy. Teraz każde jego słowo dotrze do identycznie wyposażonych pięciu żołnierzy. Komputer pokładowy automatycznie wybrał wolną częstotliwość i zastrzegł ją dla nich.

- Kolejność numeryczna - powiedział Marios.

Piątka za nim wykonała małe przegrupowanie, teraz każdy kolejny rozkaz wykonywany będzie przez kolejnego żołnierza według numeru personalnego. Podeszli do trapu w tej samej chwili, gdy Marat z niego schodził. Spotkali się na środku pomostu i przeszli przez siebie zupełnie się nawzajem nie widząc. Ostatni żołnierz przystanął tuż przed początkiem trapu na rozstawionych nogach. Stał twarzą. w kierunku statku gotów do każdej z możliwych akcji, ale i on nie poczuł, jak Marat najpierw wyciągniętą dłonią uderzył go w twarz, jak ta dłoń przeszła przez jego głowę i w ślad za dłonią cały Marat Boole, ostrożnie stąpając, przeszedł przez żołnierza i zatrzymał się tuż za nim. Podniósł obie ręce do oczu i zaczął zrywać błony. Czuł, że pod powiekami wzbierają mu łzy, czuł jak wyrywa sobie całe kępy rzęs. Potem poczuł wilgoć na policzku i ze zdwojoną energią rzucił się do odrywania żywcem powiek. Najpierw w lewe, potem w prawe oko uderzyło światło, ale nic nie widział, dopóki nie spłynęły łzy zmywając kilka kropel krwi z rozdartych powiek.

Zobaczył, że stoi w powietrzu kilka mitów nad jakąś siną, z białawymi pasmami, skorupą. Zachwiał się i przykucnął, dotknął dłonią niewidzialnej tafli, na której stał. Była szorstka jak beton, ale nie miała temperatury, była ani zimna, ani ciepła. Obojętna. Marat poczuł, jak w gardle wzbiera mu szloch. Kiwnął się kilka razy i opadł na ręce. Leżał wpatrując się w skorupę przed sobą, zobaczył, że łzy kapią z policzków i znikają jakby wchłonięte przez błonę czy taflę, na której leżał. Podniósł głowę i zobaczył słońce. Wpatrywał się w nie, aż łzy całkowicie przesłoniły widok, ale wiedział już to, co chciał wiedzieć: to na pewno był Salar, a więc na pewno był na Dugei. Podniósł się i spróbował zawrócić na statek, ale nie był w stanie zrobić dwóch prostych kroków nad kilkumitową przepaścią. Zarzuciło nim mocno i zanim zorientował się, że powinien zamknąć oczy, stracił orientację. Zerwał się i pobiegł na oślep. Wiedział już, że zgubił "Koniczynkę", ale działanie ciała wyszło spod kontroli rozumu. Biegł kilka minut, aż dopadł bunkra, w którym znajdowały się wozy obsługujące lądowisko. Przeszedł przez nie równie gładko jak przez Mariosa i jego żołnierzy i biegł dalej. Ciągle po niewidzialnej tafli, która nie odbijała nawet słońca, nie uginała się pod nim i była nieskazitelnie gładka. Aż dobiegł do końca lądowiska i zwalił się nagle w jakiś dół. Najpierw ucieszył się tym pęknięciem skorupy, potem, gdy uderzył twarzą w taką samą skorupę tylko o dwa mity niżej położoną, stracił przytomność. Nie stracił nadziei tylko dlatego, że nie zdążył.

 

Kapiten Elt Marios wszedł ze swym oddziałkiem do statku. Zmrużył oczy, gdy rozbłysły światła w korytarzu. Ruszył do windy.

- Jeden przy wyjściu - powiedział.

Ostatni z żołnierzy zamarł tuż za śluzą, pozostała trójka wsiadła do windy i wjechała na poziom siódmy, gdzie znajdował się oddział medyczny.

- Jeden przy drzwiach - powiedział Marios nie zatrzymując się. Czuł się głupio siejąc tak żołnierzami, bóg wie po co i dlatego wydawał rozkazy ostrym, suchym tonem.

Wszedł do saloterapu i zamarł tuż za progiem. Pomieszczenie było puste.

Rozejrzał się i odwrócił do żołnierzy.

- Ma tu gdzieś być facet o nazwisku Boole. Marat Boole. Być może wariat. Szybko znaleźć i unieszkodliwić, gdyby stawiał opór. Nie może mu się stać nic złego.

Wypchnął żołnierzy gestem ręki i przysiadł na leżance. Zastanawiał się, co znaczy ta zabawa w chowanego z Maratem. Wyjść ze statku nie mógł, trap od chwili oderwania się od korpusu był pod obserwacją, więc jest gdzieś na statku. Widocznie zupełnie sfiksował. Marios wstał, by się zaciągnąć papierosem i dopiero po chwili bezskutecznych poszukiwań przypomniał sobie, że papierosy są zabronione na statkach. Kapiten wyszedł na korytarz i nagle uświadomił sobie, co powinien był od razu zrobić.

- Komputer! - krzyknął.

Nie było nawet echa. I w tej samej chwili przypomniał sobie, że komputer zawsze jest zdalnie wyłączany po lądowaniu.

- Pierwszy! - powiedział wściekły na własną głupotę.

- Pierwszy melduje się - szczeknęło w ucho.

- Natychmiast komunikat do saloperu. Niech włączą komputer pokładowy.

Otoczyć lądowisko kordonem. Zniknął Marat Boole, pilot "Koniczynki". Nikt nie może się krzątać po lądowisku. Każdy poruszający się człowiek może być za trzy minuty ostrzelany. Koniec.

Poszperał w kieszeni, ale nie znalazł pastylek sterydyny. Zacisnął dłonie w pięści i splunął na ścianę. Nad głową rozległ się cichy świst zakończony dwoma pulsującmi dźwiękami.

- Komputer - powiedział spokojnie Marios. Nie miał zamiaru podkładać się, miotając się po statku i wrzeszcząc do komputera. Jeśli nawet popełnił błąd, to musi udowodnić, że nie było to wynikiem złego wyszkolenia. Opanowanie to jeden z elementów dobrego wyszkolenia.

- Słucham - uprzejmie zgłosił się komputer.

- Ostatnie działania Marata Boole po odzyskaniu przytomności.

- Gdy weszliśmy w gęste warstwy atmosfery, zgodnie ze standardowym programem uaktywniłem pilota. Taki jest model- wyjaśnił komputer. - Potem, gdy Marat Boole odzyskał przytomność, musiałem go zwolnić z więzów - pilot musi być zdolny do manewrowania statkiem.

- Przecież podobno Marat nie widział właśnie tych trzech sekcji?

- Tak, ale model jest właśnie taki - pilot musi być gotów do manewrowania statkiem podczas lądowania.

- Niech cię z twoją logiką - zawołał Marios. - I co dalej?

- Gdy podpory dotknęły gruntu, Marat podniósł się z leżanki i zrobił krok w kierunku ściany. Potem zostałem wyłączony, działały tylko najprostsze standardowe obwody.

- Gdzie jest teraz Marat? W którym pomieszczeniu?

Odpowiedź padła natychmiast:

- Marata nie ma na statku.

Marios poczuł, że stoi z otwartymi ustami, choć oddycha przez nos. Zamknął je dopiero, gdy poczuł, że za sekundę wypłynie z nich strumyczek śliny. Przełknął ją, choć dopiero za trzecim razem udało mu się oczyścić jamę ustną ze śluzowatego płynu.

- Ostatnie ślady Marata? Termoślady, szybko! - pogonił komputer.

- Kończą się na trapie. Lądowisko jest zbyt rozgrzane.

- Na trapie? Marat Boole opuścił statek? - Marios szarpnął kołnierzyk, na szczęście jak wszyscy miał go z tyłu naszyty na gumkę. Ratowało to od uduszenia w chwilach takich jak ta.

- Z całą pewnością - beznamiętnie oświadczył komputer.

Te trzy słowa miały wagę salwy plutonu egzekucyjnego. Kapiten Elt Marios zrozumiał to od razu.

 

Marat ocknął się twarzą do góry. W oczy uderzał blask Salara. Przymknął powieki.

"Jestem chory. To pewne. Nie widzę statku, na którym leżę, nie widzę gruntu, po którym chodzę. Widzę Salar. Widzę swój kombinezon, ale nie widziałem skafandra próżniowego. Jeden robot był niewidzialny, drugiego widziałem jak własną rękę. Do jasnej maldy! Nie jestem chory! Nie ma takiej choroby, żeby majaczenia i jawa plątały się z taką konsekwencją! Widziałem sekcję C i cały jej sprzęt, bo nie wpadłem w to gówno co reszta "Koniczyny". Tak jest. To statek jest chory. Che-chche! A Dugea? Dugea też jest chora na niewidzialność. Tak jest najprościej - wszystko dookoła jest chore, a facet, który postawił diagnozę - nie! Tylko co robić?"

Podniósł rękę do góry i popatrzył na dłoń, ale od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Opuścił rękę i rozejrzał się. W dziurze było dużo ciemniej niż przed omdleniem. Salar opuścił się niżej i przesłonił go brzeg niecki, w którą wpadł Marat. Jeszcze jedna ciekawostka. Przezroczysta tafla w pewnych sytuacjach nie przepuszczająca światła słońca. Marat przypomniał sobie, że gdy szedł, a potem biegł po tej tafli, nie widział swojego cienia ani na tafli, ani na skorupie pod nią. Spojrzał na zegarek - szósta trzydzieści cztery. Czyli wszystko w porządku, Salar jest w porządku.

- Przynajmniej jedna rzecz stanęła na poziomie zadania. Cała reszta się spieprzyła - powiedział głośno. Wsłuchał się w dźwięk swego głosu i nagle nabrał powietrza w płuca i krzyknął głośno: - Pieprzę! Wszystko! Hej-ej! Ho! - na przemian słuchał uważnie i wydzierał się na całe gardło.

Głos był dźwięczny, soczysty, taki jaki miał być. Niecka nie tłumiła głosu, dawała nawet małe echo. Boole leżąc sięgnął do szeregu małych kosteczek wklejonych na stałe w kombinezon i odnalazł tę, w której ktoś przesadnie ostrożny kazał umieścić kilka kapsułek z formitem. Odnalazł po omacku mały występ w szwie i szarpnął mocno. Materiał trzasnął i puścił, Marat pogrzebał w ciasnej kieszonce i wyjął jeden z trzech wałeczków. Starannie zakleił z powrotem kieszeń i wsadził do ust kapsułkę. Uczono go, że nie ma urojenia, którego nie zdjąłby formit. Starzy piloci powiadali, że jeśli po formicie zobaczy się diabła, znaczy to, po prostu, że diabeł istnieje. Połknął pastylkę i położył się, podkładając ręce pod głowę. Patrzył w jasne wciąż jeszcze niebo i starał się o niczym nie myśleć.

Uciekał od wspomnień, bo nic nie wydawało mu się godne rozpamiętywania w tej kretyńskiej sytuacji, a o wydarzeniach ostatnich chronologicznie nie mógł myśleć bez dreszczu. Przymknął na chwilę powieki z uczuciem zapadania się w sen, ale prawie od razu je otworzył. Nic się nie zmieniło, przed sobą miał coraz ciemniejszą ścianę niecki, gdzieś wyżej, za brzegiem tej cholernej tafli błyszczał Salar, a on sam wisiał trzy, trzy i pół mita nad kaflem z sinoszarej gliny. Nagłym ruchem przewalił się na brzuch, tym razem swoje zawieszenie przyjął spokojnie, zdołał nawet zauważyć nieco inny, wpadający w pomarańcz kolor spieczonego chyba gruntu pod sobą. Odepchnął się od tafli i usiadł, przejechał palcami obu rąk po kieszonkach na obu udach przypominając sobie, co w nich ma. Osiem koncentratów, dwa formity, sześć drażetek do odsalania i oczyszczania wody i moczu, małą latarkę oplątaną cienką, ale piekielnie mocną linką, a pod pachą cienki płaski nóż.

Poczuł się na tyle dobrze, że wstał i ruszył do ciemnej skarpy, by wyleźć na powierzchnię. Była gładka, bez występów, ale podeszwy butów świetnie trzymały się szorstkiej ściany i bez trudu wspiął się na górę.

Rozejrzał się. Salar wisiał nisko nad horyzontem, ale warstwa gliny, czy co tam było pod taflą, była oświetlona jasno, dużo jaśniej niż gdyby oświetlało ją słońce Dugei. Marat pokręcił głową udając zdziwionego tą kolejną anomalią i ruszył w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, przybiegł. Po piętnastu minutach podszedł bardzo blisko miejsca, gdzie jeszcze przed kilkunastu sekundami stała" Koniczynka". Właśnie na rozkaz Północnego Sztabu wystartowała, by przenieść się na poligon w górach Seyera. Północny Sztab uważał, że tam łatwiej będzie pod pozorem zwykłego przeglądu dokonać superszczegółowego badania statku. Marat szedł wolno w obłoku szalejącego pod dyszami ognia.

 

- Mam zamiar oddać cię pod sąd polowy - zdanie to pułkownik Sas wygłosił z wyraźną przyjemnością. Marios nie wątpił, że jest to zupełnie szczere oświadczenie. I zupełnie zgodne z naturą przełożonego. - Wypuściłeś ze statku faceta, którego działania nie rozumiemy. A wiesz, co znaczy, jeśli nie rozumiemy czyjegoś postępowania? Że ten ktoś coś przed nami ukrywa! - Sas pochylił się nad pulpitem. Teraz kropelki śliny dolatywały nawet do Elta i lądowały na jego piersi. Gdy Sas wrzasnął "przed", kilka z nich trafiło mu w twarz. Zacisnął zęby i zerwał się z fotela.

- Gówno mnie to obchodzi! - wrzasnął, ile miał sił w płucach. - Ten pilot nie wyszedł normalną drogą. Mam pięciu świadków i bóg wie ilu w saloperze! A ty, stary gawronie - wycelował trzęsący się palec w Sasa - szukasz po prostu miednicy na swój własny grzbiet! Przynajmniej raz bądź mężczyzną i przyznaj. że całe twoje zasrane działanie służy nie Federacji, a twoim własnym interesom, bo inaczej zwątpię w całą naszą armię i cel, jaki nam przyświeca!

Machnął ręką i usiadł z powrotem w fotelu, patrzył w podłogę, ale nagle podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy Sasowi. Chciał nacieszyć się widokiem jego zbaraniałej gęby. Rozczarował się, Sas nie zbaraniał, Sas wyraźnie cieszył się z wybuchu, jaki sprowokował. Pochylił się jeszcze niżej nad pulpitem i rozchylił wąskie wargi. W prawym kąciku cienka niteczka śliny łączyła dolną i górną wargę.

- Będziesz żył tylko tyle, ile trzeba będzie czasu, by wyjaśnić ten syf. Potem na ochotnika przeniesiesz się do Korpusu Cozza. A tam cię tak wypiżdżą, że skorzystasz z pierwszej okazji, by się przenieść do tatula i mamusi. Im też się u nas nie podobało, prawda? - w gardle mu coś zabulgotało. Elt podciągnął pod siebie nogi obawiając się, że Sas z radości rzygnie i zabrudzi mu obuwie.

Wstał i wyszedł z gabinetu nie żegnając się, szybko przemierzył sekretariat, ale drzwi wyjściowe nie otworzyły się. Odwrócił się i spojrzał na Altina. Tym razem ten cwaniak miał chyba szczere niezrozumienie w oczach, patrzył chwilę na Mariosa, a potem przeniósł wzrok na drzwi do gabinetu Sasa. Elt prychnął i usiadł na krześle obok drzwi. W tej samej chwili ożył głośnik na konsoli Altina.

- Altin! Kapiten Marios znajduje się w areszcie służbowym. Z wszelkimi konsekwencjami! Odebrać broń i przepustkę. Nałożyć kajdanek!

Marios wstał i wyjął z kieszeni przepustkę, która ironicznie rozjarzyła się żółtym soczystym kolorem, i położył ją na konsoli przed Altinem. Odpiął kaburę z osobistym laserwerem i nakrył nią przepustkę. Wyciągnął prawą rękę do Altina. Sekretarz pociągnął szufladę na samym dole konsoli, do której kiedyś schował kajdanki. Wyjął z futerału jeden, przyłożył do płytki, na której niedawno weryfikował przepustkę Elta i nałożył go na przegub kapitena. Cicho szczęknął zamek, płaska tarcza sięgająca prawie nasady palców rozjarzyła się jadowitą czerwienią.

Altin podszedł do drzwi i nacisnął klawisz. Gdy Marios przechodził obok, przyjął postawę zasadniczą i tym razem zaskoczony Marios nie znalazł w niej niczego, co mógłby odczytać jako wygłup rozpieszczonego fagasa.

 

Po godzinie marszu Marat Boole odkrył, że grunt zaczyna się różnić od tego z lądowiska. Zaczęły trafiać się doły, większe i mniejsze, w niektóre wpadał, inne były łagodniejsze. Udawało mu się zbiec po zboczu i utrzymać równowagę, choć raz w samym środku dziury trafił na jakiś głaz i boleśnie walnął się w kolano prawej i goleń lewej nogi. Powierzchnia tafli była prawie ciemna, Salar zamaskował się za horyzontem, ale purpurowa łuna przeświecała jeszcze, natomiast skorupa pod taflą wciąż była jasna, choć Maratowi wydawało się, że oświetlenie padało teraz na nią pod innym kątem, jakby bardziej z góry. Oświetlało teraz wszystkie szczeliny i załomy w skorupie, a był prawie pewien, że zaraz po lądowaniu niektóre szczelinki były ciemne.

Przysiadł na jakimś niewidzialnym kamieniu, w który grzmotnął i przez który przewalił się, omal nie rozbijając twarzy. Nie zastanawiał się już nad pochodzeniem tych niewidzialnych przeszkód, postanowił odnależć najpierw kogoś, potem wodę i żarcie. W tej właśnie kolejności.

Myślał nad jakimś sposobem na uniknięcie upadków i uderzeń, obawiał się, że niedługo złamie albo skręci nogę i tyle pożyje, na ile wystarczy koncentratu. Należało coś z tym zrobić. Jeszcze raz przejrzał zasoby. Na pierwszy ogień poszła latarka. Ucieszył się, gdy zobaczył, że niewidzialne załomy gruntu i wybrzuszenia rzucają dość wyraźny cień, w ten sposób mógł iść prawie normalnym krokiem. Radość opadła, gdy odczytał, że ładunku wystarczy w niej na dwie godziny. To była awaryjna, bardzo mała latareczka. Potem Marat odwinął z niej linkę, było jej chyba z sześć mitów, przywiązał do jednego końca nóż w pochewce i rzucił w przód. Sznurek opadł na taflę znakomicie kreśląc jej rysunek. Wprawdzie sześć mitów to zaledwie osiem-dziewięć kroków, za to zdychająca latarka miała szansę przydać się kiedyś potem.

Boole myślał jeszcze chwilę, rozważając ewentualny posiłek, ale uznał, że czuje się wystarczająco rześko, by zachować koncentrat również na kiedyś potem. Wstał i ruszył do przodu. Wykonał tak pięćdziesiąt cztery rzuty i przebył pięćdziesiąt cztery odcinki, unikając kilku dziur i szczelin, zanim uświadomił sobie, że mógł wcześniej pomyśleć i wykorzystać cień rzucany przez niewidzialne głazy oświetlone Salarem. Postanowił wykorzystać to o świcie lub następnego wieczora. Ale w sumie za bardzo nie przejął się swoim niedopatrzeniem. Uznał, że wolno mu być trochę rozkojarzonym i nieskutecznym. Nie zatrzymując się, pracowicie rzucając i podnosząc nóż, szedł w kierunku miejsca na horyzoncie, gdzie przed godziną zniknął Salar.

 

Marios któryś z kolei raz przemierzył swój pokoik od niewielkiego monitora wpuszczonego w ścianę do drzwi, jak ekran szarych i płaskich. Pełna bezczynność od godziny męczyła go, choć jeszcze kilka godzin temu zdziwiłby się, gdyby mu powiedziano, że nie będzie się cieszył z absolutnie wolnego czasu. Nie martwił go ani areszt, ani prespektywa służby w karnym Korpusie Cozza. Dręczyła go, i sam się temu dziwił, sprawa pilota Marata Boole i jego" Koniczynki", i oczywiście tajemnicze zniknięcie pilota z pokładu statku. Na razie doszedł do hipotezy opartej na awarii komputera, choć zdawał sobie sprawę, że to akurat najłatwiej będzie stwierdzić. Nie miał jednak w tej chwili dostępu do danych, jakie na pewno zaczęły już spływać do tego kutafona Sasa, więc ciągnął temat, wałkując go na wszelkie możliwe sposoby. Zdawał sobie sprawę, że jest to działanie nie mające żadnej wartości oprócz pewnej gimnastyki umysłowej, ale wolał myśleć o tym niż o jednym zdaniu wypowiedzianym przez Sasa. Nie chciał wracać do sprawy przypadkowej śmierci swoich rodziców, która w sposób zasadniczy wpłynęła na jego losy i której przypadkowość wyraźnie dziś Sas podważył.

 

Pułkownik Sas położył na biurku generała Rakody kartkę zawierającą krótki wyciąg sprawy o kryptonimie "Szafir". Generał stuknął palcem w kartkę i westchnął.

- Co to jest?

- Trafiło nam się potężne gówno, Moccasarey. Jakiś zafajdany statek albo jego pilot, dokładnie jeszcze nie wiadomo, zwariował. Pilot przestał widzieć część statku, tak przynajmniej powiedział komputerowi. Faktem jest, że po pewnym incydencie w kosmosie pilot mdlał ilekroć otworzył oczy. Wygląda, że rzeczywiście coś widział. Fachowcy twierdzą" że gdyby przestał widzieć statek i zobaczył siebie w kosmosie, to miał całkowite prawo zemdleć. Potem okazało się, że jeden z modułów statku jest dla niego w porządku. W końcu komputer uśpił go i przytaszczył do nas. Statek wylądował, na lądowisku czekał nasz oficer z obstawą, a pilot zniknął, wychodząc przez trap dokładnie w chwili, gdy wchodził po nim kapiten z czterema żołnierzami.

- No to co! - Moccasarey Rakody przymknął powieki i pociągnął z ustnika.

Nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego incydentem, ale pułkownik doskonale wiedział, że tak nie jest i ta maniera zdenerwowała go nieco.

- W tej chwili jeszcze nie wiadomo, co w tym jest, ale może być coś, co by nas urządzało. Nas - Federację i nas - dowodzących Grupą Smoka! Albo sposób na uszkodzenie wrogiego komputera tak, że zaczyna pieprzyć i nie wiadomo, co z nim robić, albo niewidzialny facet, który może spokojniutko chodzić po bazach Unii i nikt go nie ruszy.

- Kiedy ostatnio byłeś na badaniach?

Generał wolno otworzył oczy i popatrzył na Sasa. To był niewątpliwie dowcip, ale pułkownik poczuł ostre zimne ukłucia na całej powierzchni szerokiego jak ławka karku. Uznał, że jest to pytanie retoryczne.

- Wyobrażasz sobie, że zamelduję w Sztabie Federalnym o posiadaniu niewidzialnego agenta? - dodał generał.

- A gdyby ten agent udokumentował swoją obecność? - szybko powiedział Sas.

- No więc, jak będziesz mógł to zrobić, wtedy będziesz mi zawracał głowę. Zajmij się tym. A na razie mamy inny problem... - generał puścił ustnik. Błyszczący wężyk zwinął się i wciągnął w gniazdko. - A co z tym kapitenem? - wrócił nagle do porzuconego pozornie tematu.

- Na pewno nie kłamie. On i cała obsługa zostali przepytani na wykrywaczu. W każdym razie są przekonani, że nikogo nie widzieli. Odpada hipnoza spora część obsługi obserwowała lądowanie przez kamery pod piętnastoma mitami stalobetonu. To by byto zbyt proste - Sas zmobilizował się i pokręcił głową, miał nadzieję, że ten gest przesądzi sprawę.

- Dobrze. Pamiętaj o tym na wszelki wypadek. Wróćmy do poważniejszego problemu. Więc tak... - generał westchnął i położył rękę na małym pulpicie przed sobą. Dotknął palcem jednego z klawiszy. Pomieszczenie wypełnit cienki świdrujący dźwięk, po chwili dołączył do niego niski basowy pomruk. Sas siedział nieruchomo, ale przez myśl przemknęło mu, że ostatni raz rozmawiali z pogłosem wykluczającym podsłuch dwa lata temu, kiedy obmyślali plan pozbycia się ze Sztabu Federalnego generała Sporsea i zastąpienia go swoim znajomkiem. Leniwie dźwignął się i oparł łokciami o blat biurka. Ich głowy znajdowały się najwyżej o trzy decymity od siebie.

 

Lśniąca tafla pod nogami dawno już ściemniała, ale nie to utrudniało marsz - skorupa pod nią ciągle była jasno oświetlona, choć teraz już nie ulegało wątpliwości, że oświetlające ją źródło światła, podobnie jak Salar, przemieszcza się. Teraz małe nierówności rzucały wyraźny cień z tego samego, co ciekawe, kierunku co słońce Dugei, a nieliczne grubsze od palca szczeliny czarnymi wężykami pełzły we wszystkie strony i kończyły się cieniutkimi jak włos kreseczkami. Sznur rysował się ostro na tle tej jasnej płaszczyzny. Ale po czterech godzinach marszu coraz trudniej było schylać się i podnosić nóż do kolejnego rzutu. Marat próbowat wybierać sznurek i nie schylać się, ale to z kolei zwalniało tempo marszu. Zaczęły boleć mięśnie grzbietu, dokuczało potłuczone kolano i skręcona lekko kostka. Bolała rozbita podczas upadku na lądowisku głowa, chciało się pić i głód ostrymi kłami szarpał żołądek. Wszystko naraz.

Rzucony kolejny raz nóż uderzył w jakiś głaz i odskoczył z brzękiem. Marat dowlókł się do głazu i nie podnosząc noża opadł na kolana. Chwilę obmacywał kamień szukając wygodnego oparcia, w końcu usiadł i znalazł w miarę gładki fragment dla pleców. Ostrożnie ułożył głowę na niewidzialnym głazie i przymknął oczy.

Poczuł, że formit przestał hajcować, myśli, kręcąc się wciąż wokół tego samego tematu, stały się kleiste, maziowate. Usiłował się skupić, ale nie mógł się pozbyć uparcie powracającego przeświadczenia, że jest jedynym człowiekiem, więcej - jedyną żywą istotą w tym niesamowitym dwuwarstwowym świecie. Od razu po sformułowaniu tej myśli zrodziła się następna - konsekwencje. Powolna śmierć, wyschnięta mumia na powierzchni niewidzialnej tafli, suchy, muszy trupek na szkle. Otworzył oczy i przekręcił głowę tak, by w polu widzenia znalazł się nóż, wyciągnął rękę i znalazł koniec sznurka. Leniwie pociągnął go, nóż posłusznie drgnął i przysunął się, zmieniał chwyt kilka razy, aż ujął pochwę w dłoń. Ważył nóż w dłoni, wyjął go z futerału i obejrzał ostrze. Dotknął czubka palcem, nacisnął mocniej, obejrzał koniuszek palca ozdobiony malutkim rubinem, wytarł palec o kombinezon. Przyszło mu do głowy, że śni, że całe to wariactwo to tylko sen, jakiś kabotyński przekładaniec. Uczepił się tej myśli, zacisnął palce na rękojeści noża, jakby ten ruch miał go wyciągnąć na powierzchnię jawy. Serce wykonało kilka spazmatycznych, bulgotliwych, do szlochu podobnych skurczy. Rozważał ten wariant na wszystkie strony i nie mógł znaleźć niczego, co by nie pasowało. Typowo senne założenie - niewidzialna Dugea, konsekwencja rozwo­ju wydarzeń. Dobrze, a formit? Trzepnął się dłonią w czoło - jeśli śnił, że zażywa formit, to jak preparat ma przerwać sen? Przygryzł wargi, szybko podniósł lewą dłoń do wysokości piersi i kilka razy, cztery czy pięć, dźgnął nożem w przedramię tuż za chronometrem. Poczuł ból, zobaczył kilka małych kropelek krwi wypływających z nakłuć. Ogarnęła go rozpacz, ból powinien przecież wyrwać go ze snu, chyba że tak jak z formitem - śni tylko, że się pokłuł. Zamknął znowu oczy i spróbował odwołać się do swojego trenowanego w końcu i niezawodnego jak dotychczas organizmu. Podniósł taki szum w mózgu, tyle razy i tak głośno wydawał polecenie przerwania snu, że poczuł lekki ból głowy.

Sen odpadał. Szaleństwo odrzucał, choć nie za bardzo miał ku temu podstawy. Istnienia dwupoziomowego świata nie przyjmował. Pozostawało... nic. Nic. Postanowił nie płakać, by nie marnować niepotrzebnie wilgoci i udało mu się to osiągnąć. Zaraz potem błysnęła inna myśl- nie marnować wilgoci, nie marnować sił, nie marnować czasu! Od razu, teraz przyłożyć nóż ostrzem do klatki piersiowej i rzucić się na grunt, którego nie ma. Ujął nóż w ręce tak, że teraz trzymał go za ostrze i wykonał szybkie wahadłowe ruchy jakby przygotowując się do rzutu.

 

- Myślę, że sprawa tego Marata nie jest tak ważna, jak ci się wydaje. Bo nie zdążymy - nawet gdybyśmy coś z tej afery wyciągneli - użyć żadnej z tych cudownych broni, wizje których mi tu przed chwilą roztoczyłeś - Rakody powiedział to tak spokojnie, że Sas nabrał wewnętrznego przekonania, że tylko nadludzki wysiłek woli i chęć pokazania swojej odporności wstrzymuje generała przed wywrzeszczeniem tych kilkunastu słów.

To zdanie miało potworną wagę, na nie Sas i kilka tysięcy jemu podobnych oficerów czekało od kilkunastu pokoleń, od czasu rozbicia jednolitej kiedyś społeczności Dugei. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale niezadowolone spojrzenie generała uprzytomniło mu, że Rakody oczekiwał jednak żywszej reakcji. Musiał potwierdzić wyższość Rakody'ego delikatnie, by nie przeszarżować i nie okazać się niegodnym stanowiska, a jednocześnie pogłaskać poczucie własnej wartości przełożonego. Odrobinę szerzej otworzył oczy i przełknął ślinę z minimalnym chlipnięciem. Zobaczył aprobatę w oczach Rakody'ego i niezauważalnie odetchnął.

- Za dwa-trzy dni będziemy tu mieli posiedzenie Sztabu Generalnego Federacji w poszerzonym o kilka osób składzie - powiedział cicho Rakody. - Zapadnie pewna decyzja o kapitalnym znaczeniu - teraz tchnął, wydmuchał te kilka słów, ale Sas i tak sczytał je z ust generała, rozumiał wszystko, słyszał wszystko tak wyraźnie, że nie był nawet pewien, czy przypadkiem nie odbiera myśli, a nie wypowiedziane słowa. Pyknął wargami i koniuszkiem języka oblizał je.

Generał Rakody odrzucił korpus na oparcie, manifestując zakończenie rewelacji, a może dając Sasowi czas na wchłonięcie ich. Pułkownik odczekał chwilę i zrobił to samo, jego twarz manifestowała teraz pracę mózgu. Na dłuższąchwilę zamilkli.

 

Niższa, skorupiasta warstwa pociemniała wyraźnie. Sznur był teraz widoczny słabo, ale Marat Boole nie przerywał marszu. Postanowił iść dopóki starczy sił, dopóki będzie w stanie odróżnić drogę i nie narażać się na kontuzje i dopiero wtedy zrobić porządny odpoczynek, przespać się, przedtem zjeść koncentrat i napić się, a po przebudzeniu, gdy górną taflę oświetli Salar, iść dalej.

Rzut, siedem kroków, nóż do łapy i rzut. Sześć kroków, bo dziura, nóż do łapy, rzut przez dziurę. Płytka, można iść. Rzut, siedem kroków nóż do łapy... Rzut... rzut... kroków... do łapy... rzut do łapy...

Zatoczył się, potknął i przebiegł kilka kroków do przodu, nóż ze zgubionym sznurkiem został gdzieś z tyłu, na szczęście teren w tym miejscu był równy. Marat zatrzymał się, odetchnął kilka razy głęboko. Odwrócił się sztywno i wrócił po nóż. Schylił się po sznurek i nie próbował już nawet wyprostować się. Opadł na brzuch i dłuższą chwilę leżał bez ruchu. Wystarczyło, by skoncentrował się i wytłumaczył sobie, że to co robi ma tylko pozory odpoczynku, przewrócił się na plecy, wyjął z kieszeni tabletkę koncentratu i zestaw do oczyszczania wody. Zdecydował, że najpierw przygotuje płyn, i tak musi postać kilka minut, a dopiero potem zacznie żuć gumiastą kostkę. Rozdarł jeden z sześciu woreczków i wyjął z niego trzy okrągłe drażetki. Położył się na plecach i napiął przeponę.

Stęknął. Nic. Zerwał się na równe nogi i szarpnął suwak od pasa w dół. Napiął znowu mięśnie koncentrując się na pęcherzu, z ogromną ulgą poczuł wypływ moczu, złapał wątłą strużkę w woreczek, nie dopuszczając by zmarnowała się choć kropla. Niecała szklanka. Wrzucił do woreczka żółtą tabletkę, zapiął go i sprawdził szczelność zamknięcia. Ostrożnie potrząsał miękkim naczyniem kilkanaście sekund, aż zobaczył, że płyn wyraźnie ciemnieje. Dla pewności zapalił na chwilę latarkę. Otworzył zamknięcie i wrzucił czerwoną tabletkę, nie było mowy o pomyłce - należało wrzucać tabletki o aktualnym kolorze płynu. Zamknął znowu woreczek i potrząsnął kilka razy. Usiadł w końcu i oparł woreczek o nogę tak, by zamknięcie było na wszelki wypadek na górze. Rozdarł folię z kostki koncentratu i odgryzł kawałek sprężystej masy. Zaczął żuć choć wiedział, że bez śliny, bez jakiejkolwiek wilgoci koncentrat nie ma zupełnie smaku, ale nie chodziło mu o przeżycia gourmanda, doznania smakowe, tylko o utrzymanie się przy życiu. Szczególnie, gdy się weźmie pod uwagę, czym będzie za chwilę popijać swój posiłek. Ucieszył się, gdy ślinianki wydusiły z siebie nieco śliny i kostka zaczęła smakować słodko i poczuł nawet jakiś przyjemny aromat w ustach.

Zacisnął kostkę w zębach i zapalił latarkę, w jej świetle obejrzał woreczek z przeźroczystą teraz cieczą i kilkanaście grudek na jej dnie. Otworzył woreczek i wrzucił ostatnią, białą, tabletkę. Teraz nie zamykał już foliowego naczynia; nie chodziło mu o ciepły płyn, ale o zimny i z przyjemnością poczuł, jak woreczek staje się coraz zimniejszy, a w ostrym świetle latareczki zobaczył, że grudki na jego dnie zbijają się w jedną sporą bryłkę, coraz twardszą. Gdy nacisnął palcami i nie ugięła się pod naciskiem, odłożył koncentrat na udo i wlał w usta pierwszych kilkanaście kropel. Rozprowadzał je dokładnie po jamie ustnej, choć wsiąkły od razu w wiórowaty język. Wlewał w usta kolejne małe porcje i z każdąpostępował podobnie, coraz wyraźniej czuł wilgoć na języku i podniebieniu. Co raz więcej płynu mógł połknąć po spłukaniu dziąseł. W końcu, mniej więcej w połowie zawartości wypił po prostu kilka malutkich łyczków. Oderwał się od woreczka, starannie zapiął go i znowu oparł o nogę. Odgryzł połowę z resztki kostki i zjadł z przyjemnością. Kostka jakby pęczniała w żołądku, syciła błyskawicznie i nawet zasilała mózg optymizmem.

Już nie odrywał się od koncentratu, zjadł całą porcję i nawet nie bardzo chciał więcej, to była dobra, przemyślana rzecz, ten koncentrat. Wypił dwie trzecie płynu z woreczka i przejechał rękami dookoła siebie. Znalazł małe wgłębienie, w którym ułożył woreczek z resztą zawartości w bezpiecznej pozycji i odsunął się od niego. Przewrócił się na brzuch, rozłożył nogi i przywarł policzkiem do zgiętego w łokciu przedramienia. Minutę później spał.

 

Ręcznik śmierdział wojskowym kiblem, nawet nie preparatem używanym do czyszczenia sracza, ale całym kiblem. Miał taki sam zapach gówna, szczyn, bździn i spermy. Terek Calomer odsunął go od twarzy, wciągnął przez nos powietrze i znowu zanurzył twarz w ręczniku. Zmiął go i rzucił w kąt obok wanny.

Wyszedł z łazienki w zepsutym na cały dzień humorze. Zszedł na dół i zajrzał do kuchni.

- Jabel, przestajemy kupować ten zakichany proszek z wojskowych wyprzedaży. Rzygać się od niego chce.

Jabel wzruszyła ramionami i pomieszała łyżką w patelni.

- Zawsze uważałam, że to gie. Ale ty go kupowałeś.

- A ty może nie wiesz dlaczego, co? Masz forsę na porządny proszek?

Przecież to nie z miłości do wojska! I świetnie o tym wiesz, ale lubisz mnie ustawiać w każdym momencie i w każdej pozycji. Powinnaś zamiast mnie pójść służyć. Byłabyś świetnym drylerem. I ja bym na tym skorzystał, jakbyś się wyładowała na plutonie tych biedaków, to może byłabyś milsza dla mnie, krew by zalała...

Odwrócił się i wyszedł z kuchni. Jak zawsze brakowało mu satysfakcji, poczucia zwycięstwa po dyskusyjce z żoną. Dawno temu zrozumiał, że nigdy tego uczucia nie zazna, bo Jabel nie wiedziała co to fair play, gdy brakowało jej argumentów, mówiła po prostu: ,,- No to co?" albo coś w tym stylu. Albo po prostu przestawała go słyszeć.

Wszedł do jadalni i przywitał się ze szwagrem. Falt zerwał się z kanapy i podszedł uścisnąć mu dłoń. Terek lubił go, uważał za jedynego porządnego faceta w całej tej nadmiernie rozpłodzonej rodzinie. Fajny gość, tyle że zupełna oferma. Najgorszy dupek w całej Federacji mógłby go okręcić pięćdziesiąt razy dookoła palca i nawet by tego nie zauważył.

Usiedli w fotelach pod ścianą i jednocześnie spojrzeli na sterczący z niej ustnik papierosa. Terek uśmiechnął się widząc łakome spojrzenie Falta.

- Ciągnij pierwszy. Ja zawsze mogę za pół godziny sztachnąć się w bazie.

Falt wyciągnął rękę i szarpnął ustnik. Przyssał się do niego i zaciągnął mocno. Przytrzymał chwilę dym w płucach i wypuścił go długą wąską strugą.

- Że też nie można tego do woli... - powiedział i przekazał ustnik Terekowi. Z wdzięcznością przyjął niedbałe skinięcie dłoni szwagra i zaciągnął się drugi raz. - Z drugiej strony dobrze, bo bym się zapalił na śmierć.

- No to wszystko w porządku, nie? - Terek wyciągnął rękę i przejął papierosa, chciał też się sztachnąć zanim pójdzie gówno. Zdążył jeszcze, bo dym miał właściwy, co nie znaczy dobry, aromat. Oddał ustnik Faltowi i odszedł w ogóle pod okno.

Usłyszał kaszel szwagra i odwrócił się. Falt odpędzał ręką dym sprzed twarzy, a potem pełen wiary w cud zaciągnął się jeszcze raz. Wypuścił dym z ust nawet nie zaciągając się, z żalem wcisnął ustnik w gniazdo i wstał. Terek pomyślał, że zrobił to, bo chciał wciągnąć do płuc przynajmniej rozrzedzony dym z poprzednich sztachów.

- Jak tam twoja nowa praca? - zapytał.

- Dooobrze - optymistycznie bryknął głową Falt. - Tam pracują faceci z głowami, o takimi - zakreślił rękami w powietrzu kwadrat o boku co najmniej pół mita. - Dam ci przykład. Przyszedł do nas facet w zeszłym miesiącu. Przedsiębiorca budowlany. Chciał budować hotel, miał nagrany plac, kupił go nawet za psie pieniądze, cieszył się, że blisko centrum i tak tanio. Ale okazało się, że plac jest zbyt blisko szpitala i sekretarz mera do spraw medycznych stanął okoniem. No to on do nas. A my co! - Falt podniósł palec, wzmagając w swoim przekonaniu napięcie. - My proszę ciebie, główkujemy. Cztery dni. Potem wywiad, też cztery dni. Potem właściwa akcja i tydzień temu facet dostał placet na budowę. A wiesz w jaki sposób? W życiu nie zgadniesz! - klasnął w ręce i zatarł je radośnie. - Otóż pewien urzędniczek w merostwie dostał kilka tysięcy i instrukcję. Podszedł w sprzyjającym momencie do sekretarza i szepnął mu, że mer dostał co trzeba i teraz dopieprzy sekretarzowi za to, że się boczy w sprawie tego hotelu. Rozumiesz? I sekretarz szybciutko nasmarował zezwolenie. A dziś tam już skończyli robić wykop, pod ten hotel, rzecz jasna. I klienta kosztowało to mniej w sumie niż łapówka dla sekretarza albo mera, i nam kapnęło, i miasto ma hotel. Dobre, nie?

- Aha! Rzeczywiście sprytne - Terek chciał coś powiedzieć, ale weszła Jabel i obaj posmutnieli natychmiast.

Podczas śniadania nie padło ani jedno słowo, Jabel koncentrowała się na ulubionej czynności, mężczyźni wpychali w siebie zbyt tłuste jak na ich gust łojowate kawały mięsa z sosem liborette.

Zaraz po śniadaniu Terek wstał. Poszedł do sejfu po broń i do szafy po czapkę i pas. Ubrał się, sprawdził swój wygląd w lustrze i wsadził głowę do jadalni. Falt siedział i postukiwał palcami o blat stołu, Jabel po proszu siedziała i cmokała wyciągając strzępy mięsa ze szpar w zębach.

- Cześć, Falt! Lecę.

Zdążył jeszcze usłyszeć, jak żona wrzeszczy na brata, by nie bębnił tak w stół, bo ją cholera bierze i wyszedł. Wyprowadził z garażu półsłużbowego garreta, opuścił miękki dach i wyjechał na ulicę.

Było pusto, większość ludzi wyjeżdżała wcześniej do pracy, Terek zazwyczaj również, dzisiaj jednak miał wachtę na wzgórzu numer siedem, a tam mógł dojechać w dwadzieścia pięć minut. Wyjechał za miasto i dodał gazu, był sam na niezbyt dobrej szosie i miał silnik o mocy osiemdziesięciu kardów. To cieszyło. To należało wykorzystać i nacieszyć się na zapas. I Terek robił obie te rzeczy naraz.

 

Chronometr obudził Marata o szóstej. Salar podniósł się znad horyzontu, a cokolwiek oświetlało drugą warstwę, nie wzeszło jeszcze czy nie było włączone, w każdym razie ta druga warstwa była całkowicie ciemna. Marat choć przywykł już był do luki między warstwami, ucieszył się z perspektywy marszu w takich warunkach. Szybko wypił resztę ciepławej już cieczy i zwinął sznurek. Promienie Salara rzucały cień, lecz Boole nie głowiąc się już nad tym zjawiskiem, ruszył stosunkowo szybko do przodu.

Po pół godzinie zobaczył pas cienia biegnący regularnie w poprzek jego dotychczasowej drogi. Szybko skręcił i po dwudziestu minutach wdrapał się na szosę. Nie miał wątpliwości. Szosa! Dość szeroki pas gładkiej powierzchni rzucający wyraźny cień z prawej strony. Mógł teraz nawet biec, mógł pójść albo w jedną stronę albo w drugą i miał pewność, że gdziekolwiek by nie poszedł, zawsze dojdzie do ludzi. Na końcach szosy zawsze są ludzie. Nie zastanawiał się, poszedł w kierunku, jaki w pierwszej chwili obrał. Szedł szybko, ale nie forsował tempa, musiał uwzględnić możliwości pomyłki i konieczności powrotu, poczuł wzbierającą radość i nadzieję na uratowanie, oba te uczucia objawiły się jakimś głupim kołkiem w gardle. Bez rozczulania się, powiedział sobie. I odwrócił się.

Daleko w tyle pojawił się jakiś szybko zbliżający się punkt. Po chwili Marat zobaczył żołnierza siedzącego w powietrzu jakieś trzy czwarte mita nad ziemią, z nogami wyciągniętymi do przodu i rękami lekko ugiętymi w łokciach i też skierowanymi do przodu. Żołnierz gnał za nim z prędkością chyba ponad stu kilomitów na godzinę.

 

Terek zobaczył kreskę na szosie cztery kilomity przed posterunkiem. Człowiek. Zmarszczył brwi i przesunął kaburę z laserwerem na bok. Tamten, ubrany w matowy kombinezon, stał i czekał na niego. Terek podjechał, wyhamował dziesięć mitów przed nieoczekiwanym wędrowcem i uważnie go obejrzał.

Nie miał broni, jeśli nie liczyć noża za pasem, ale nie wyglądało, by chciał go użyć. Wytrzeszczał zaczerwienione oczy na Terka i milczał. Może szpieg-Unita, pomyślał Terek i położył dłoń na kolbie broni.

- Koleś, co ty tu robisz? - omal nie dodał: na wojskowym terenie, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.

Obcy dziwnie chlipnął i zatoczył się w kierunku Tereka. Zdążył zrobić dwa kroki, gdy zobaczył trójkątną lufę, której przedłużenie oparłoby się o sam środek jego czoła. Staną.ł i coś wychrypiał.

- Głośniej! Znasz ten język? - Terek na wszelki wypadek lewą ręką ostentacyjnie przestawił fiksator w położenie" Struga".

- Jestem pilotem podświetlnej fregaty" Koniczynka". Marat Boole, pilot w stopniu sierżanta. Miałem wypadek... jakieś zakłócenie w przestrzeni i teraz nie wiem, gdzie dokładnie jestem...

Obcy chwiał się na nogach i robił to bardzo przekonywująco. Unia na pewno mogła sobie pozwolić na dobrych agentów, którzy potrafią przekonywująco chwiać się na nogach. Terek zastanawiał się chwilę. Nie miał w wozie radiostacji, nie ten stopień. Nie mógł, rzecz jasna, zostawić faceta na szosie, nie bardzo mógł go wziąć do wozu. "Cholerna sprawa", pomyślał.

- Gadaj jeszcze. Posłucham z przyjemnością - powiedział na wszelki wypadek, chciał zyskać trochę na czasie.

- Człowieku! Ja nie widzę Dugei, wiem, że mi nie uwierzysz, sam bym nie uwierzył. Chodzę po jakiejś tafli jak ze szkła, nie widzę terenu, po którym chodzę. Nie widzę ludzi, ptaków, zwierząt, domów, samolotów. Nic! Już myślałem, że Unia nas zaatakowała i jesteśmy załatwieni - obcy zaczął krzyczeć falsetem, ale głos mu się załamał i na końcu zdania zapiał skrzekliwie.

- Za takie gadanie powinienem cię rozstrzelać! - Terek ucieszył się. Akurat wiedział, jak zareagować na ostatnie zdanie, ale reszta tak nie trzymała się kupy, że agent musiał zwariować rzeczywiście. Przecież nie udawałby wariata tak głupio. Oczywiście, nie miał zamiaru strzelać do obcego, tym bardziej, że podobno miał starszy stopień, cholera wie, może nie łże. Może rzeczywiście miał wypadek i wszystko mu się śwignęło? Tylko co robić? Z jednej strony - szansa na nagrodę, z drugiej - jak facetowi odbije do końca? - Te! Jak jesteś pilot, to garreta tym bardziej poprowadzisz, nie? - agent otworzył usta, ale Terek postanowił nie bawić się więcej w konwersacje. - No to wsiadaj i prowadź. Ja siądę z tyłu i oprę lufę na twoim karku, więc nie próbuj żadnych sztuczek, jasne?

Agent jakoś dziwnie zadrżał, lewe kolano wystrzeliło mu do przodu, podgięła się prawa noga i niemal runął na szosę. Terek w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie wsadzić w gościa strugi.

- Wsiadaj! - wrzasnął Calomer.

- Nie mogę... - jęknął agent - ...ja nie widzę żadnego pojazdu... - z

gardła wydobył mu się jakiś charkot.

Terek szybko przesunął lufę w bok i nacisnął spust. Smuga wbiła się w brzeg szosy, dokładnie tam gdzie chciał Terek. Zagotował się asfalt, buchnął czarny śmierdzący dym. Agent zaczął zbliżać się do pojazdu Tereka. Calomer wolno, nie spuszczając lufy z głowy agenta, wlazł na siedzenie i ostrożnie przestawił najpierw jedną, potem drugą. nogę na skrzynię z tyłu.

- Chodź-chodź. Wsiadaj i do przodu. Bez cudów, bo zanim umrzesz, zobaczysz, jak ci mózg wycieka.

Obcy podszedł bliżej, wyciągnął rękę jak niewidomy w kierunku drzwiczek wozu. Zrobił to doskonale, jak prawdziwy ślepiec. Wysunął rękę jeszcze dalej i jego dłoń przeszła przez wzmocnioną blachę burty garreta. Terek otworzył usta i pisnął. Laserwer wypadł z dłoni i grzmotnął o podłogę, jakimś cudem nie ucinającTerekowi obu nóg. Calomer zadławił się powietrzem, ale umysł miał dziwnie jasny i widział świetnie, jak obcy z jakimś dziwnym histerycznym śmiechem wchodzi w jego wóz jak słup w wodę, przecina piersią kierownicę i zatrzymuje się między siedzeniami. Wyrastał częściowo z maski, częściowo, od krocza, z siedzeń. Miał twarz szaleńca, wykrzywioną w niesamowitym grymasie, błyszczały zęby, z których zsunęły się szare spękane wargi. Z kącika górnej sączyła się wąskim strumyczkiem smużka krwi.

Upiór podniósł rękę, lecz zamiast przyciągnąć Tereka i za jednym zamachem wyssać z Calomera całe pięć litrów krwi, trzepnął go dłonią w twarz. Zrobiłto mocno, słońce plasnęło Tereka w oczy i chwilę nie widział nic tylko czerwone kręgi, jakby dłuższą chwilę patrzył w Salar bez okularów. Gdy kółka spłynęły, Terek pomyślał, że wolałby jednak patrzeć w Salar niż w oczy strzygi, która przybrała postać agenta Unii i zmasakrowała duszę zastępcy komendanta posterunku sił zbrojnych Federacji.

- Zrozum, że ja naprawdę przeżyłem katastrofę - powiedział upiór.

Postaraj się przez chwilę myśleć. Sytuacja jest niesamowita, ale tylko spokojnie możemy do czegoś dojść. Ja już od kilku dni przeżywam koszmar, musisz mi uwierzyć. Widzę coś, czego nie ma i nie widzę tego, co jest, zupełnie bez sensu. Teraz widzę ciebie, jak lecisz w powietrzu. Pomyśl, przecież takiej sztuczki nie można zrobić w żaden sposób - mężczyzna zrobił trzy kroki w tył i przez maskę wycofał się na szosę. W miarę wychodzenia wyrastały mu nogi, aż stanął cały z butami i patrzył na Tereka. Calomer pochylił się i podniósł laserwer. Ścisnął go w dłoni. Jeśli upiór, to i tak nic go nie weźmie, a jeśli szpieg, to może być nawet w dwóch kawałkach. Nagroda i tak będzie w całości.

 

- Marios, zwalniam cię z aresztu. Zawieszam wykonanie kary.

Elt stał nieruchomo, tak jak powinien stać w trakcie rozmowy z przełożonym.

Wbił wzrok w czoło Sasa i by nie marnować czasu, wyobrażał sobie różnego rodzaju dziury w tym rozległym placyku. Sas sapnął i zrobił przerwę, by dać Mariosowi czas na okazanie uczuć. Odczekał kilka sekund i kontynuował:

- Prowadzisz nadal tę samą sprawę, kryptonim" Szafir". Dostajesz najwyższy priorytet. Mam nadzieję, że potrafisz to wykorzystać i niedługo zameldujesz się z jakimiś konkretnymi wynikami. Idź po przepustkę - wyłupiaste oczy drgnęły nieco i kapiten zrozumiał, że oznacza to koniec rozmowy.

Podniósł lewą rękę do ucha, wykonał zwrot i wyszedł z gabinetu pułkownika. Po raz drugi w ciągu doby odbierał od Altina przepustkę i po chwili broń. Wyszedł na korytarz i zastanowił się chwilę, uznał, że najpierw musi się zapoznać z wynikami badań trzech członów" Koniczynki" . Znalazł wolny pokój operacyjny i zablokował drzwi. Usiadł przed monitorem komputera i wsunął w szczelinę nad klawiaturą przepustkę, włączył mikrofon i podał kryptonim. Na ekranie pojawiła się specyfikacja posiadanych danych w sposób bardziej lub mniej ścisły związanych z operacją "Szafir". Były tam kompletne dane o fregatach klasy" Pellurus", życiorys Marata Boole z danymi, które jego samego by zdziwiły, raport komputera pokładowego i świeże dane z poligonu w górach Seyera. Marios postanowił zacząć od tych właśnie danych.

- Proszę na ekran te dane z fregaty, które różnią się w jakikolwiek sposób od modelowych.'

Rozpoczął przegląd i dokończył go sumiennie, choć wszystkie różnice dotyczyły tylko i wyłącznie tych wartości, które musiały w czasie lotu ulec zmianie - ilość paliwa, wody, tlenu, żywności. Kilka zgubionych narzędzi, kilkadziesiąt zużytych kombinezonów i brak jednego. To była jedyna informacja w jakiś sposób użyteczna. Marios połączył się z dyżurnym jednostki i przekazał mu na monitor aktualne zdjęcie Marata w kombinezonie. Polecił rozpocząć poszukiwania pilota, który nie dopełnił formalności karencyjnych po lądowaniu i wyłączył się. Miał nadzieję, że wzmocni to nieco czujność patroli, a jednocześnie nie spowoduje śmierci Marata z rąk jakiegoś nadgorliwego patrolera.

Podszedł do ściany z papierosem i zaciągnąqł się mocno. Zapomniał o Sasie, kajdanku, który na kilkanaście godzin pozbawił go wszelkich praw i postawił niżej w hierarchii służbowej od najgorszego ciury w jednostce. Myślał o Maracie. Stał pod ścianą i palił, aż uprzytomnił sobie, że co najmniej dwukrotnie przekroczył normalny limit sztachnięć. Uśmiechnął się ironicznie, pociągnął jeszcze raz i puścił ustnik. Dobry papierosek dla dobrego oficera. Siadając znowu przed ekranem pomyślał, że nie wie nawet, dlaczego papieros tak się właśnie nazywa, nie widział związku między dymem z ustnika a papierem. Uśmiechnął się jeszcze raz, szerzej i szczerzej, zainicjował nowe zadanie i poprosił o wyjaśnienie etymologii słowa papieros. Tym razem komunikat wywołał zmarszczkę na czole kapitena Elta Mariosa. "Zastrzeżone". Zastrzeżone?

 

- To co zrobimy? - Terek Calomer spojrzał na Marata.

- Zamelduj komuś Marat przerwał. - Nie, to bez sensu. Nikt ci nie uwierzy. Daleko jedziesz?

- Jeszcze dwa kilomity. Tam jest telefon - Terek potarł brodę, sięgnął do skrytki i wyjął termos. Odkręcił nakrętkę i nalał do niej pieniącą kawę. Kątem oka widział jak Marat obserwuje go z zainteresowaniem. Nie widział termosa, czy co? - Masz, łyknij - wyciągnął kubek w stronę Marata.

Boole pokręcił głową. Uśmiechnął się z zakłopotaniem.

- To dla mnie nie istnieje, jak cały twój wóz. Nie rozumiem tego, ale tak jest - widząc zdziwione spojrzenie Tereka, ostrożnie wsadził palec między jego rozstawione palce trzymające kubek. Dłoń przeszła przez kubek, zasłaniając na króciutką chwilę fragment ścianki naczynia i małą powierzchnię jasnobrązowego płynu. Terek potrząsnął głową.

- To niesamowita historia. Zaczynam się bać, że zwariuję.

Marat podszedł bliżej i dotknął jego ramienia.

- Nie tak szybko, kolego. Jak się okazuje, człowiek nie wariuje tak szybko.

Jestem tego najlepszym dowodem. Wypij to... - pokazał brodą dłoń Calomera i idziemy. Pojedziesz wolniutko, to nadążę za tobą.

Terek szybko łyknął kawy, ale nie smakowała mu, może ten palec Marata w kubku, może po prostu podły gatunek spowodowały, że po pierwszym łyku wylał zawartość na drogę, zamknął termos i uruchomił silnik. Ruszył wolno, Marat szedł po jego lewej stronie. Mieli trochę kłopotów z zsynchronizowaniem swych prędkości, po paru minutach wszystko się jakoś ustaliło i zgodnie przebywali mit za mitem, aż po pół godzinie dotarli do posterunku.

Terek zahamował, wyskoczył z wozu i podszedł do bramy. Wystukał kod wejściowy. Uzgodnili po drodze z Maratem, że nie będzie opowiadał tu o niewidzialnym człowieku, chyba żeby ktoś jeszcze Marata widział. Brama otworzyła się i weszli obaj na dziedziniec.

Terek szybko podszedł do kaprala Ounda. Zasalutował i wyrecytował:

- Muszę szybko złożyć meldunek do sztabu. Proszę o zezwolenie na pominięcie drogi służbowej.

Ound spojrzał zdziwiony i zanim zdążył przemyśleć sprawę, machnął ręką. Terek pobiegł do budynku z centralką łączności, wbiegł do pomieszczenia z telefonami i krzyknął:

- Wypieprzać stąd wszyscy! Rozkaz kaprala, gazem!

Poczekał, aż wszyscy wyszli i usiadł przed monitorem. Dotarło do niego, że ogołocił centralkę z obsługi. Centralkę posterunku! Jeżeli ten Marat nawali w jakiś sposób albo coś nie zagra, to już chociażby z tego powodu do końca zasranego życia nie wyjdzie z silosu rakietowego. Przełknął ślinę i wcisnął klawisz wywołania alarmowego.

Na dziedzińcu Marat zrobił kilka kroków w bok i usiadł. Pomyślał, że gdyby sytuacja była choć trochę inna, śmiałby się widząc Tereka salutującego pośrodku pustej szklanej tafli, biegnącego po schodkach z powietrza i siedzącego aktualnie w niezbyt swobodnej pozie i mówiącego coś do nieistniejącego mikrofonu.

 

Terkot monitora oderwał Mariosa od papierosa, którym się raczył ponad wszelką miarę. Wypalał właśnie przydział, który normalnie wystarczyłby mu na dwa dni. Puścił ustnik i skoczył do monitora. Na ekranie zobaczył twarz dyżurnego.

- Kandydat Terek Calomer z posterunku numer siedem złożył właśnie bardzo dziwny meldunek. Normalnie posłałbym po niego karetkę, ale on mówi cośo zaginionym pilocie Maracie Boole. Przełączam - dyżurny wyciągnął rękę i na ekranie monitora Mariosa pojawił się zdenerwowany Terek. Widząc kapitena zaczął zrywać się z fotela.

- Siedź! Mów szybko, co wiesz Maracie Boole? - krzyknął Marios.

- Godzinę temu spotkałem na szosie jakiegoś faceta w szarym kombinezonie. Chciałem go zatrzymać, bo znajdował się na wojskowym terenie, ale się okazało, że on nie jest zupełnie normalny. To znaczy... On przechodzi przez mój samochód, jakby go nie było, nikt oprócz mnie go nie widzi, a on z kolei nie widzi nikogo prócz mnie i też nie widzi budynków posterunku... Nikomu o nim nie mówiłem, składam meldunek i proszę o instrukcję, bo nie wiem, co robić. On nie może nawet pić z mojego termosa, bo dla niego ten termos nie istnieje. To w skrócie tyle... - zakończył jak cywil.

Marios poczuł, jak mózg wchodzi na wysokie obroty. Kilkanaście wariantów działania przeleciało przez głowę. To było przyjemne - sprawny umysł, ciekawa sprawa. Elt przemyślał sprawę ze wszystkich stron. Pochylił się do ekranu.

- Posłuchaj mnie dobrze. Za dziesięć minut wyląduję pół kilomita od twojego posterunku na szosie. Wyjdziesz z Maratem i tam się spotkamy. Postaraj się, by nikt nie zauważył, że ktoś z tobą jest, rozumiesz? Mów do niego tak, by nikt cię nie słyszał. I czekajcie na mnie na szosie. Zawołaj tu swojego kaprala, powiem, by cię zwolnił ze wszystkich zajęć.

Terek zerwał się i zasalutował, zanim kamera zdążyła przesunąć się ku górze. Marios zobaczył tylko wyprężony brzuch i po chwili w pole widzenia weszła twarz kaprala Ounda. Gdy zobaczył kapitena, jego krótko ostrzyżone włosy wyprężyły się, Marios nie zajmował się jednak kulistą w tej chwili czaszką kaprala, szybko wydał rozkaz zwalniający kandydata Tereka z wszelkiej podległości i wyskoczył z pokoju. Minutę później siedział już w kabinie flyera i darł z całych sił w kierunku wzgórza numer siedem.

 

Terek wyskoczył z centralki i rozejrzał się po dziedzińcu. Zobaczył Buzo, Chersefa i Urwa, stojących pod murem i przyglądających mu się z ciekawością. Zobaczył trzy pancerniki z lufami skierowanymi w różne strony, widział normalny dziedziniec, znany doskonale, na którym nie było miejsca dla rzeczy dziwnych i nienormalnych, i na którym takich rzeczy aktualnie nie było. Marat zniknął.

Calomer w ułamku sekundy wyobraził sobie aferę jaką rozpętał, wyobraził sobie wszystkie konsekwencje, choć w jakimś przebłysku zdrowego rozsądku zrozumiał, że najprawdopodobniej nie jest w stanie przewidzieć wszystkich. Zdjął czapkę i przetarł zroszone zimnym potem czoło. I wtedy zobaczy, jak z pancernika, z tej bryły najtwardszej stali, wyłania się Marat i idzie w jego kierunku. Terek zrobił kilka kroków i usiadł na niskim stopniu schodków. Zanim Marat doszedł do niego, odzyskał już w pewnym stopniu kontrolę nad umysłem.

- Mamy stąd wyjść tak, żeby cię nikt nie widział - syknął przez zęby, gdy Marat zbliżył się dostatecznie.

- A ktoś tu jest? - zapytał Boole.

- Tak. Idź za mną - Terek wstał i poszedł do bramy. Wystukał kod wyjściowy, przeszedł przez szerokie wrota i nie czekając na Marata poszedł szybko szosą, którą przed dziesięcioma minutami przyjechał. Flyer pomalowany w żółto-popielato-brązowe plamy lądował właśnie jakieś trzysta mitów przed nimi.

 

Kapral Ound zrozumiał i wykonał polecenie kapitena z punktu dowodzenia Grupy Smok. Ale nikt nie zabraniał mu myśleć i obserwować, wyszedł więc na taras obserwacyjny i wycelował w plecy oddalającego się Tereka lornetę krzyżową. Chwilę obserwował podwładnego, który niespodziewanie wyrwał mu się spod kontroli, a potem przerzucił celownik na lądujący flyer. Wysiadł z niego ten sam kapiten z punktu dowodzenia, Ound odczytał jego numer i na wszelki wypadek podyktował go do małego magnetofonu na lewym ramieniu. Obserwował, jak Terek zbliża się do kapitena i jak tamten, stojąc bokiem do Calomera, patrzy gdzieś w dal, a następnie wyciąga rękę i chwyta coś w dłoń. Kapral Ound był pewien, że łapał jakiegoś przelatującego owada, ale kapiten strasznie długo trzymał dłoń wyciągniętą i potrząsał nią, jakby chciał dokładnie tę muchę zgnieść. Dopiero potem odwrócił się do kandydata Calomera i o coś go zapytał.

Kapral zaklął pod nosem i kazał migiem wciągnąć na taras mikrofon kierunkowy. Przypadł znowu do okularów lornety. Terek mówił coś, kapiten słuchał, co jakiś czas odwracając głowę w bok, jakby miał potwornego zeza i nawet mówił trzymając głowę odwróconą. Calomer wyszarpnął nagle coś zza pasa i kapral zdrętwiał pewien, że będzie świadkiem zabójstwa kapitena, ale przedmiot okazał się zwykłym termosem, który Calomer tuż przed wyjściem z posterunku wyjął ze swojego garreta. Wyciągnął rękę przed siebie i trzymał go dłuższą chwilę, potem podał go kapitenowi. Ten również potrzymał chwilę, rozdziawił usta i stał tak chwilę osłupiały. Zdjął czapkę i wytarł czoło.

- Gdzie ten mikrofon? Chcecie, żebym wam dupy zakołkował? - ryknął kapral podniecony do najwyższych granic. Dwaj kandydaci rwali przez dziedziniec z długą rurą i małą skrzynką w rękach. Kapral przypadł do szkieł.

Para na szosie rozmawiała chwilę, w ten sam dziwny sposób, kręcąc szyjami na wszystkie strony, jakby bali się, że ktoś ich podejrzy. W pewnej chwili zakręcili się, Ound usłyszał obok siebie sapanie kandydatów i poczuł wtykany do ręki mikrofon. Wycelował go w kierunku Calomera i kapitena.

- ...śli widzisz flyer, to możesz nim lecieć, tak to chyba dotychczas wyglądało. Tak czy nie? - usłyszał Ound głos kapitena.

Odpowiedzi nie było. Kapral zaklął ohydnie i przekręcił do oporu potencjometr. W szkłach lornety widział, jak kandydat Calomer i nieznajomy kapiten patrzą na flyer, potem nagle kiwają do siebie radośnie i wskakują w otwarte drzwiczki. Ryk silnika wzmocniony setki razy eksplodował w uszach kaprala Ounda. Zwalił się z nóg jak kłoda. Zanim podwładni domyślili się i zdjęli z uszu kaprala słuchawki, jego organy słuchu uległy nieodwracalnym uszkodzeniom. Kapral wylądował w szpitalu, a wkrótce potem w pewnym nieźle zabezpieczonym obiekcie w zupełnie nieznanej mu okolicy. Ound uparcie nie chciał odstąpić od jakiejś głupiutkiej historyjki i dostał miejsce w pokoju dla tak zwanych nieagresywnych. Był tam już jeden podglądacz. I koprofag.

 

- I na posterunku nie widziałeś nikogo? - Marios zadał kurs autopilotowi i odwrócił się do Marata.

- Nikogo i nic - powiedział tamten zmęczonym głosem.

- Wszedł w pancernik nawet tego nie zauważając - wtrącił się Terek. Marios pokręcił głową. Sprawa była niesamowita, choć może nie było to najbardziej adekwatne określenie.

- Niewidzialny i jednocześnie niewidomy, nie? - odwrócił się do Marata. Wyciągnął rękę i złapał pilota za ramię.

- Nie przejmuj się. Nic innego nie mogę ci na razie poradzić. Musisz jeszcze trochę pocierpieć. Może się wszystko ułoży - nie bardzo w to wierzył, ale przecież nie można powiedzieć komuś, że może sobie wybić z głowy normalne życie i nie przejmować się tym, bo co to pomoże. - Znam dość dokładnie twoją sprawę - Marat nie podnosząc głowy z oparcia odwrócił ją i spojrzał na kapitena. - Jedyne co mi się nasuwa, to że przez te osiemdziesiąt cztery sekundy byłeś w jakimś polu o nieznanej nam strukturze i zostałeś jakby trochę przerobiony, w każdym razie wyszedłeś z niego nieco inny. Ale skoro widzisz mnie, kandydata i ten flyer, to nie jest aż tak źle - Elt uśmiechnął się szeroko do Marata. - Hej! A może chcesz się napić? Albo zjeść coś? Tu jest też termos. Codziennie wkładają tu rano świeżą kawę, a wieczorem, jeśli nie jest wypita, trafia do kotła niższych szczebli - Marios sięgnął do skrytki i wyjął duży czarny termos.

Terek przypominał sobie smak wieczornej kawy za każdym razem inny i zrozumiał nagle genezę tego fenomenu. Popatrzył na Marata i zobaczył złość na twarzy tamtego. Marios przez chwilę nie rozumiał o co chodzi, patrzył zdziwiony na Marata zamykającego oczy. Terek wyciągnął rękę i dotknął ramienia kapitena.

- On go nie widzi - powiedział.

Marios popatrzył na niego jak na wariata.

- Przecież widzi flyer, to dlaczego miałby nie widzieć termosu? - odwrócił się do Marata. - Weź termos, proszę - dodał.

Marat otworzył oczy i wyciągnął rękę. Marios wychylił się i włożył naczynie w jego dłoń. Sekundę później usłyszeli stukot uderzającego o podłogę termosa i popatrzyli wszyscy trzej na zaciśniętą pięść Boole'a.

- Przepraszam - powiedział Marios. - Trudno jest tak od razu chwycić wszystkie niuanse tej historii.

Na horyzoncie pojawiły się niskie zabudowania bazy, trudno nawet powiedzieć, że się pojawiły. Po prostu w naturalne wzgórza i wzgórki okolicy wpisano kilkanaście nieregularnych kopułowatych betonowych grzybów, pod którymi znajdował się punkt dowodzenia Grupy Smok.

- Marat, widzisz coś na dole? - zapytał Marios.

Boole wychylił się do przodu i spojrzał w dół, pokręcił głową i odwrócił się do Elta. W połowie ruchu nagle szarpnął głowę z powrotem i rzucił się do lewego okna kabiny.

- Zawróć! Szybko! - krzyknął nagle.

Marios rzucił się do sterów, uderzeniem pięści wyłączył pilota i skręcił. Po kilku pełnych napięcia sekundach wrócili na to samo miejsce. W głośniku coś skrzeczało na temat niedozwolonych manewrów.

- Tu! - krzyknął Marat i pokazał coś na dole.

Kapiten ustalił kurs, flyer zataczał teraz koło nad wskazanym przez Marata miejscem.

- Widzę fragment korytarza! Jakieś drzwi do pokoju, ale to wszystko jest dość głęboko. O tu! - wskazał palcem w kopułę F.

- Kopuły nie widzisz, tak? - zapytał podniecony Marios.

- Jaka tam kopuła! - Marat nie odrywał oczu od miejsca, w którym w końcu coś widział. Coś dugejskiego. - Od skorupy jakieś dwadzieścia mitów. Tam jest korytarz wymalowany na żółto i białe drzwi.

- Szósty, przedostatni poziom - mruknął Marios. - Trzydzieści mitów pod powierzchnią.. Najgłębszy schron. Chol-le-ra... Dobra, lądujemy!

Przejął sterowanie i zawisł nad otwartym od dłuższej chwili szybem lądowiska. Nie czekali, aż ogromne poziome śmigła flyera zatrzymają się, wyskoczyli na beton i tarmoszeni przez wichurę pobiegli w kierunku otwartych drzwi śluzy. Marat biegł pierwszy, Marios specjalnie puścił go przodem, ale nagle tuż przed drzwiami pilot skoczył w bok i wpadł na betonową ścianę. Właściwie - miał wpaść, bo gdy jego ciało dotknęło betonu, ten jakby rozstąpił się przed nim i wchłonął go całego. Ani Terek, ani Elt nie zdążyli nawet sięgnąć do laserwerów, tym bardziej wartownik, który w ogóle nikogo prócz kapitena Mariosa i nieznajomego kandydata nie widział.

 

- Pułkownik Sas. Gotów... - Sas wyprężył się przed monitorem.

- Dobra-dobra - generał Rakody nie miał czasu na zabawę w meldowanie się. - Pamiętasz o czym rozmawialiśmy wczoraj?

Pota Sas kiwnął głową.

- No więc sprawa jest aktualna na jutro. Godziny jeszcze nie znam. Pełny alarm w grupie. Wycofaj wszystkie przepustki oprócz koniecznych, wyczyść szpital z chorych, ściągnij pełną obsadę i sprawdź kuchnię. Wszystko dyskretnie. Mam swoich informatorów na tym terenie i jeśli coś zwąchają, będzie to znaczyło, że spieprzyłeś sprawę. Rozumiemy się, prawda?

Twarz generała spłynęła z ekranu i Sas nie zdążył nawet zameldować. że poszukiwany Marat Boole jest w bunkrze F grupy dowodzenia, że najpierw uciekł jedynym dwóm widzącym go ludziom, a potem się okazało, że po prostu przeszedł przez kilkunastometrową warstwę betonu i pojawił się na szóstym poziomie, a dokładnie w magazynie na szóstym poziomie. Gdy Calomer go znalazł, wypijał piątą puszkę soku.

Sas wybierał się właśnie na rozmowę z Maratem, ale w tej sytuacji musiał zrewidować plan postępowania na dzisiaj. Rozwalił się w fotelu i pogrążył w obmyślaniu chytrego przygotowania bazy na przyjęcie tak ważnych gości. Po półgodzinie uznał, że działając po cichu niczego nie osiągnie. Wstał z głośnym beknięciem i podszedł do ściany, wyklejonej ekranami monitorów. Otworzył kasetę pod najniższym szeregiem i szarpnął dźwignię z żółtą rękojeścią. Ogłosił w ten sposób alarm drugiego stopnia i miał nadzieję w hałasie i szumie, jaki zawsze towarzyszył alarmom ćwiczebnym, dokonać kilku poczynań niezbędnych na jutro.

 

- Coś nie ma Sasa - powiedział Marios do wygodnie rozpartego, promieniejącego szczęściem, Marata.

Najedzony i napity, po szybkim prysznicu i dwóch solidnych papierosach czuł się jak w raju. Nie martwiło go nawet to, że nadal oprócz Mariosa i Calomera nikt go nie widzi i on nie widzi niczego oprócz części poziomu szóstego i całego siódmego.

Oba te poziomy były aktualnie wyludnione, służyły tylko tej trójce, nawet nie były objęte alarmem ogłoszonym przed chwilą. Jedyną - przynajmniej jak na razie - rzeczą, z której nie mógł korzystać Marat, były telefony i telewizja. Ekrany pozostawały dla niego ciemne i głuche, obojętne czy Marios rozmawiał z Sasem, czy oglądali z Terekiem krzątaninę na wyższych poziomach.

- To akurat jest chyba proste - powiedział Marat po pierwszym papierosie. - Skoro góra dla mnie nie istnieje, skoro ten bunkier odebrałem jako dużą nieckę zakończoną tym korytarzem, to jak mogę widzieć program nadawany z nieistniejącego dla mnie studia? Żelazna logika - złapał ustnik zębami i pociągnął potężnie.

Siedzieli w różnych kątach sporej sali wykorzystywanej z rzadka na tajne szkolenia. Nie wiadomo dlaczego przyjęło się, że cokolwiek cuchnie tajemnicą musi mieć specjalną otoczkę, do specyficznych szkoleń jakoś nie pasował blask słońca za oknem, zawsze musiał byc mrok, atmosferka, mały szumek. Sala była teraz prawie pusta, fotele wyniesiono jeszcze przed nadnaturalnym zejściem Marata na szósty poziom. Marios siedział najbliżej drzwi, zdawał sobie sprawę, że wygląda jakby ich pilnował, ale tak usiadł i nie chciał teraz ostentacyjnie zmieniać położenia. Terek siedział w najdalszym kącie, czuł się obco i źle w tym gronie, nie był partnerem dla kapitena i sierżanta, w dodatku pilota fregaty i niewidzialnego dla reszty ludności. Zdawał sobie sprawę, że tylko ten jego tajemniczy kontakt pozwolił mu na przebywanie w najgłębszych poziomach grupy dowodzenia i że ta sytuacja jest nadzwyczaj krucha. Odzyskał na tyle sprawność umysłu po szokujących wydarzeniach całego prawie dnia, że wiedział jak niepewne jest jego położenie - w każdej chwili mogą go odsunąć od sprawy Marata, ale na pewno nie puszczą po prostu do domu, choć to akurat najmniej go martwiło - wiedział, że Jabel nie niepokoi się o jego los, a może niepokoi się wręcz, że wróci cały i zdrowy. Natomiast świadomość uzależnienia niwelowała całkowicie dumę z wyróżnienia, które go spotkało.

Marat, najspokojniejszy i najbardziej zadowolony z nich wszystkich, rozwalił się wygodnie w fotelu i korzystał z tego wszystkiego, czego był pozbawiony od momentu lądowania na Dugei. Jadł, pił i palił. Odzyskał na tyle równowagę, że omal nie zapytał Mariosa, czy przypadkiem nie ma w bazie panienek. Wyrwany jakimś cudownym trafem z samotności uważał, że nawet gdyby miał dokończyć żywota w towarzystwie tych dwóch rodaków, to i tak było to lepsze niż taki sam finał w samotności i dość radykalnie przyspieszony. Uważał, że los przesłał mu jeden z promienniejszych uśmiechów.. Pewnie dlatego lekki uśmiech nie schodził również i z jego ust.

Syknęły drzwi i do sali wtoczył się pułkownik Sas. Terek zerwał się na równe nogi jak dźgnięty szpilą. Nieco później wyprostował się kapiten Marios.

- Gdzie on jest? - sapnął Sas i zwalił się w najbliższy fotel.

Marat spojrzał na otwierające się drzwi i poruszył się lekko. Nie usiłował wstać, przyzwyczaił się już do sytuacji, w której mógł sobie pozwolić na lekceważenie każdej osoby, której nie widział. Patrzył na wyprężonego Tereka i niby stojącego w postawie Mariosa, ale nie widział osoby, której wejście zerwało obu żołnierzy na równe nogi. Czekał na jakieś konkretne dane.

- W tym kącie - pokazał Marios Marata, nie precyzując pozycji pilota.

- Za cholerę nic nie widzę - rozciągnął wargi w uśmiechu Sas i dodał: Siadajcie. Ta-a-a... I wy go normalnie widzicie? Jak mnie?

- Tak. Nie ma żadnej różnicy - odpowiedział Marios.

Stał jeszcze, ale teraz usiadł. Poczuł nagle radość, że Sas, nawet gdyby chciał, nie może mu nic zrobić. Założył nogę na nogę i z dziką satysfakcją zauważył, że pułkownik zapamiętał ten gest.

- To jest jakoś tak, że jak on kogoś nie widzi, to ten ktoś jego też nie widziz premedytacją na pierwszym miejscu postawił Marata. Sas odebrał to należycie.

- Ta-a-a... Dobrze. A jak możecie udowodnić, że.on istnieje? - zapytał pułkownik.

- F-fu-u-u... - nonszalancko wydmuchał powietrze Marios. - Rzeczywiście - nie bardzo wiem - odwrócił głowę w stronę kąta, w którym leżał uśmiechnięty Marat. - Jak możesz udowodnić, że jesteś tu naprawdę?

- Myślę, że mogę - uśmiech Marata przekroczył wszekie dopuszczalne regulaminem normy. Podniósł się ze stęknięciem i podszedł do Tereka. - Pokaż no - sięgnął do kabury i wyjął laserwer.

Zakręcił nim kilka razy na palcu, podrzucił w powietrze, złapał za lufę, przerzucił za plecami i złapał za kolbę, znowu zakręcił na palcu.

Sas obserwował fruwający w powietrzu laserwer w olbrzymim napięciu. Nie wytrzeszczył oczu tylko dlatego, że wypadłyby mu na podłogę przy najmniejszej próbie tego typu reakcji. Za to mrugnął kilka razy i odchrząknął.

- Nie mam wątpliwości, że jest tu ktoś poza nami trzema. Ale mam inne. Nie wiem, czy to jest rzeczywiście pilot Marat Boole, czy można mu całkowicie zaufać i tak dalej, i tak dalej - powiedział głośniej, niż miał w zwyczaju.

Marios musiał przyznać w duchu, że stary kapłon okazał się wytrzymalszy, niż on sam sądził. Pocieszył się tym, że Sas wiedział w końcu, czego ma się spodziewać. Wzruszył ramionami.

- Nie zachowujcie się kapiten jak dziewica na balu inicjacyjnym - powiedział ostro Sas. - Jesteście nadal oficerem Armii Federacji i proszę o stosowne zachowanie się - rzucił pułkownik.

Ton jego głosu pozostawał w diametralnej sprzeczności ze słowem "proszę", ale Marios, na razie co prawda w duchu, już kilkanaście godzin temu wziął jednostronny rozwód z Armią Federacji. Na razie nie występował otwarcie, fascynowała go sprawa Marata, mówił sobie, że nie ma prawa zrezygnować z najciekawszej w jego życiu historii, a potem niech się dzieje co chce.

- O ile zrozumiałem, on nie widzi ekranów? - zapytał Sas.

- Nie widzi. Komputer musiałby być tu, w podziemiach - odpowiedział kapiten Marios.

- Jasne! - prychnął pułkownik. - Żeby pierwsza lepsza bomba załatwiła cały sztab. Tu są tylko końcówki.

- W każdym razie mówi, że nie widzi niczego na ekranie. Chyba nie kłamie - dodał Marios.

- Czy on nas słyszy? - Pota Sas wychylił się lekko w stronę Mariosa.

- O ile wiem, tylko to co ja mówię - przyznał Elt.

- No to uważaj, co mówisz - wycedził Sas. -Zrobimy tak... - przygryzł dolną wargę - usadź go w tym kącie - wskazał kąt najdalszy od siebie.

Będziesz mu czytał pytania z ekranu i głośno powtarzał odpowiedzi. Ty... - wskazał Tereka - ...siądziesz koło mnie i będziesz weryfikował odpowiedzi kapitena. Otwórz tę kasetę - wskazał niewielki kwadrat na ścianie sali.

Terek podszedł i szarpnął mały uchwyt. W kasecie leżał zwinięty w kłąb kawał przewodu zakończony dwoma końcówkami, czyli, ordynarnie mówiąc, detektor. Kandydat nie pytał o przeznaczenie urządzenia, rozpiął mundur i umocował końcówki na piersi i szyi. Odwrócił się do pułkownika.

- Będziesz odpowiadał na pytania, a Terek będzie je weryfikował przy monitorze pułkowni... - powiedział nagle Marios.

- Kapiten! Kto pozwolił? - ryknął Sas przerywając udzielanie wyjaśnień Maratowi. Sapnął kilka razy głęboko i odwrócił się do Tereka. - Przysuń tu monitor - rozkazał.

Calomer pociągnął najbliższy monitor, wysunął się ze ściany łatwo, wlókł za sobą sprężyście zwinięty przewód. Terek dowlókł go do pułkownika i ustawił ekranem do twarzy przełożonego.

- Drugi monitor ustaw przed kapitenem - rozkazał Sas nie patrząc na kandydata.

Calomer wykonał polecenie i już nie czekając na rozkazy przysunął do monitora fotele. Sas przyjrzał się ustawieniu sprzętów i kiwnął głową.

- Marios, niech pilot weźmie twój pas i położy go sobie na kolanach - polecił Sas i przesiadł się na fotel przed monitorem bliżej drzwi.

Marios odpiął pas i rzucił go przed siebie w powietrze. Pas zwinął się i nagle, uchwycony niewidzialną dłonią, rozprostował się na chwilę i zawisł trzymany jakąś siłą w powietrzu.

- Połóż go sobie na kolanach. Będzie wiadomo gdzie jesteś - powiedział kapiten i dodał: - Siadaj tutaj, odpowiesz na kilka pytań dla pełnej identyfikacji - zrobił dwa kroki i usiadł pierwszy.

Pas wisiał jeszcze chwilę, ale zaraz potem wahnął się, powędrował w powietrzu i opadł kilkanaście centymetrów nad brzegiem siedzenia fotela. Sas znowu skinął głową i położył łapę na klawiaturze swojego monitora. Chwilę trwała cisza, cicho klaskały klawisze, przy pomocy których Sas inicjował sesję, zastrzegał monitor Mariosa i ustalał działanie swojej końcówki.

- Czytaj głośno pytania - powiedział pułkownik zwracając gałki wyłupiastych oczu ku Mariosowi.

Marios popatrzył na fotel, w którym siedział Marat i powiedział:

- Odpowiadaj na pytania. Kto był twoim trenerem kondycyjnym w szkole pilotów? - i po sekundzie: - Egis.

Pota Sas patrzył w swój ekran, na którym również widniało to pytanie, odpowiedź i równa żółta kreska świadcząca, że Terek słyszał tę samą odpowiedź. Sas stuknął w klawisz. Na ekranie przed Mariosem pojawiło się drugie pytanie.

- Powiedz dokładnie: ile masz lat, miesięcy, dni, godzin i sekund.

Tym razem czekali dłużej, a potem Marios powiedział:

- Trzydzieści dwa lata, trzy miesiące, dwanaście dni, sześć godzin dwadzieścia cztery minuty i... już dwadzieścia pięć minut i sześć...

- Dobrze - warknął Sas i uderzył w klawisz.

- Co ci mówią inicjały K.E.?

Marios uśmiechnął się lekko wysłuchując odpowiedzi i odwrócił się do pułkownika.

- Mówi, że to sprawa osobista.

Sas rzucił okiem na wykres Tereka i zaakceptował odpowiedź. Stuknął w klawisz.

- Ile razy byłeś w górach Sapatch i w jakich schroniskach? - i po krótkiej chwili: - Trzy razy. Zawsze w "Przepaści".

Sas odchylił się w fotelu i milczał chwilę. Komputer przygotował ponad sześćset pytań, które miały rozwiać wątpliwości co do autentyczności pilota. Stwierdził również, że losowo wybrane trzy-cztery pytania prawie stuprocentowo załatwią sprawę.

Pułkownik popatrzył na pas nad brzegiem fotela, przeniósł wzrok wyżej i powiedział:

- Nie ma wątpliwości, że on jest rzeczywiście Maratem Boole - pchnął lekko monitor od siebie i machnął dłonią. Terek podniósł się, wsunął końcówkę w kasetę w ścianie i odczepił czujniki. - Powiedz mu, że mamy dla niego robotę. Chcę, żeby poleciał nad Unię i sprawdził, czy przypadkiem nie odkryje tam ich schronów tak samo, jak zobaczył nasze.

Marios odwrócił głowę do pustego fotela i powtórzył słowa Sasa. Kiwnął głową i powiedział:

- Marat pyta, czy przypadkiem Unici nie zestrzelą go od razu na podejściach?

- Poleci naszym korytarzem wzdłuż ich północnego brzegu. Interesuje nas przede wszystkim ten odcinek. Wystarczy, że potwierdzi dane otrzymane przez wywiad.

Marios powtórzył wyjaśnienie Sasa i wysłuchał odpowiedzi.

- On mówi, że zrobi to, oczywiście. Zresztą i tak nie ma wyjścia - powiedział patrząc na przełożonego.

- Właśnie - stęknął Sas i podniósł się z fotela. Podszedł do drzwi i wyszedł bez pożegnania.

Co najmniej minutę trwała cisza, cała trójka patrzyła na siebie i nagle poczuli, że nieważne stały się stopnie, wiek i zainteresowania, że jednoczy ich coś innego i prawie jednocześnie zrozumieli co.

- Wiecie co? - odezwał się Marat. - Idziemy spać, bo coś mi się wydaje, że będzie trochę roboty w najbliższych godzinach - podniósł się z fotela i ruszył do drzwi. Terek był bliżej drzwi, ale poczekał i przepuścił Mariosa pierwszego. W tym szyku przeszli część korytarza i znaleźli się pod drzwiami dwóch sypialni.

- Sądzę, że nasi szefowie chcieliby, żeby jeden z was spał ze mną. Mnie jest wszystko jedno który, zdecydujecie sami - powiedział Marat i wszedł do pokoju.

Marios spojrzał na Tereka i ruszył do drzwi. Zderzył się z kandydatem, który również wystartował w tej samej sekundzie. Odskoczyli do siebie i zatrzymali się. Marios skinął głową i powiedział:

- Idziemy.

A gdy zdziwiony Marat popatrzył na obu, zaproponował:

- A może by tak partyjkę berety? - wyjął z kieszeni cienką talię kart i pokazał Maratowi. - Widzisz je?

- Aha! - powiedział Marat.

- No to? - Marios spojrzał na Calomera i Marata.

Chwilę potem dyżurny na podglądzie zatarł ręce i wycelował swoją kamerę tak, by widzieć dokładnie karty kapitena. Już się przyzwyczaił do tego trzeciego, którego nie widział i nie przeszkadzało mu, że jeden z karcianych wachlarzyków wisi nad stołem utrzymywany nadnaturalnym sposobem. Wreszcie trafił mu się ciekawy dyżur.

 

- Panowie - prezydent Federacji Gole Apert wstał i spojrzał na obecnych - znaleźliśmy się w tym miejscu nie przypadkowo i nie przypadkowy jest zestaw obecnych. Witam marszałka Chineu, Szefa Sił Powietrznych generała Mereta, Szefa Wojsk Lądowych generała Sakona oraz Dowódcę Samodzielnej Grupy Smok generała Rakody i jego zastępcę pułkownika Sasa. Są więc tu dowódcy najważniejszych dla naszej obronności sił - prezydent skromnie przemilczał, że sam jest Wodzem Generalnym Armii Federacyjnej. - Spotkanie nasze stało się koniecznością wobec danych przekazanych nam ostatnio przez wywiad. Zmuszają one nas do podjęcia decyzji o przełomowym wręcz znaczeniu. Proszę, aby generał Meret przedstawił w skrócie, jakie to dane wywołały nasze zaniepokojenie - prezydent usiadł i przysunął do siebie jakieś błękitne kartki.

Podniósł się wysoki, barczysty mężczyzna w polowym mundurze generała.

- Od dłuższego czasu, konkretnie od sześciu lat, przeciekały do nas informacje o pracach Unii nad nowym rodzajem broni defensywnej. Sprawa była jednak tak ściśle strzeżona, że nie mogliśmy, niestety, uzyskać żadnych konkretniejszych danych. W dodatku prezydent Cuilettamis, pana poprzednik - Meret skłonił głowę przed Apertem - nie wierzył w nasze, rzeczywiście mgliste, informacje i pogrzebał sprawę na długi czas. Dopiero po wygraniu wyborów prezydent Apert odnalazł w archiwum informacje, które zlekceważył Cuilettamis i polecił dogłębnie sprawdzić te dane. Najpierw nie mogliśmy długo zaczepić się, wróg strzegł tajemnicy bardzo dobrze. W końcu jednak dowiedzieliśmy się kilku rzeczy. Po pierwsze, Unici nadali tej broni kryptonim "Lotos". Po drugie, jest to jakieś pole, w którym zawodzi całkowicie aparatura naszych rakiet i samolotów. Istnieją uzasadnione obawy, że pole to jest kombinacją pola zakłócającego i siłowego, tak więc jest również nieprzenikliwe dla naszych zwykłych pocisków. Za chwilę zademonstruję Panom kilkusekundowy film, zdobycie którego kosztowało nas niesłychanie dużo zachodu, ale rozstrzyga on problem zupełnie jednoznacznie - Unia posiada broń, której my nie mamy i mieć nie będziemy co najmniej przez kilka jeszcze lat. Proszę! - Meret skinął ręką i jeden z dwóch obecnych sekretarzy wsadził kasetę w gniazdo. Na ekranie jedynego w tej sali monitora pojawiło się kilka budynków filmowanych z lotu ptaka.

- To są makiety, które za chwilę osłoni" Lotos" - powiedział Meret i nagle budynki zamgliły się, jakiś gęsty dym czy para błyskawicznie oblepiły makiety. Dym uformował się w kształcie grzyba i zamarł. - Teraz uwaga! - powiedział odrobinę głośniej Meret i ekran podzielił się na dwie części - jedna nadal pokazywała biały grzyb nad makietami, druga kamera prowadziła lot pocisku zwanego w Federacji Oldie. Trwało to krótko, pocisk pochylił tępy dziób i uderzył w kopułę wybuchając od razu. Kilka sekund później dym zniknął i na ekranie pojawiłsię ten sam co i na początku widoczek - małe kruche domki całe i nieuszkodzone. - Otóż to - sapnął Meret. - Wygląda, że nasze rakiety są bezsilne.

- Dziękuję. Przechodzimy do meritum - prezydent Apert wstał znowu, odsunął kartki, które studiował podczas projekcji. - Jak zauważył generał Meret nie mamy niczego, co jak "Lotos" chroniłoby nas przed atakiem Unii. Teraz nie czas dociekać, czyja lekkomyślność doprowadziła do takiej sytuacji. Fakty są takie, że Unia dysponuje układem obronnym, którego nie przebijemy. My takiego czegoś nie mamy. Powstaje pytanie: czy Unia, otuliwszy się swoim "Lotosem" nie zechce uderzyć na nas? Prawie pewna bezkarności i zwycięstwa, należy sobie to powiedzieć otwarcie - prezydent pacnął dłonią w stół.

Poderwał się marszałek Chineu, szarpnął poły munduru świątecznego.

- Oczywiście, że uderzy! - krzyknął cienkim głosem. - Jest to nasz wróg od stuleci, zawsze gotów do uderzenia, podstępny i bezlitosny. Ich gospodarka i cały potencjał gospodarczy nastawiony jest na jeden cel, żyją tylko po to, by zniszczyć naszą ojczyznę. Ich społeczeństwo pozbawione jest podstawowych...

- Panie marszałku! - przerwał Apert. - Nie jesteśmy na szkoleniu nowego rocznika kandydatów. Chyba zdajemy sobie sprawę z tego, że nie wszystkie informacje dla ogółu są zupełnie czyste i nieskażone pewnym... powiedzmy, retuszem. Nie o to chodzi, czy Unia jest taka, jaką ją malujemy naszemu społeczeństwu, ale jaka jest naprawdę - czy oświadczenia ich wodzów, że nie mają zamiaru atakować Federacji, są sloganami czy prawdą?

- To hasło! Przecież to jasne - krzyknął Chineu i usiadł rozglądając się po zebranych.

- Z drugiej strony - powiedział w zupełnej ciszy generał Sakon - postawili na defensywne rodzaje broni. Wiemy świetnie, że od kilku lat żaden nowy rodzaj ofensywnego uzbrojenia nie wszedł u nich na wyposażenie. Jeszcze jakiś czas temu mieliśmy nad nimi przewagę, teraz wygląda, że przekonamy się na własnej skórze, jacy oni są naprawdę.

- Krótko mówiąc, musimy postanowić dzisiaj... Nie, inaczej - Apert pokręcił głową i myślał chwilę. - Kilka dni temu przywódca Unii zaproponował mi podpisanie wieczystego traktatu o wzajemnym poszanowaniu. Pojutrze upływa termin, o jaki poprosiłem do namysłu. Nie wiem, czy jest to świadoma akcja - dopuszczenie do przecieku i propozycja ugody pod pewną presją, czy oni też stoją w przededniu ważnych decyzji i chcą przed ich podjęciem poznać nasze plany. A my... - prezydent usiadł i poskubał ucho - ...musimy podjąć decyzję - atakujemy teraz, zanim całe terytorium Unii pokryte będzie kopułą" Lotosa ", czy podpisujemy traktat i godzimy się na istnienie Unii na Dugei. Decyzja ta, jak panowie widzicie, może wpłynąć nawet na nasze pryncypia ustrojowe. Proszę o wypowiedzi.

- Czy nie jest możliwe... - powiedział wolno Rakody - ...że Unici podrzucili nam ten film, by zmusić do podpisania traktatu, a cały ten" Lotos" to precyzyjna, długotrwała akcja dywersyjna, mająca na celu zmylenie nas?

Sakon kiwnął kilka razy głową i powiedział:

- Mnie też to przyszło do głowy.

- Generale? - prezydent spojrzał na Mereta.

- Nie możemy tego wykluczyć. Tym bardziej, że film rzeczywiście jest zrobiony przez Unitów. My tylko przejęliśmy go po delikatnej akcji. Ale na pewno nie jest to montaż, specjaliści odrzucili możliwość wykonania filmu trickowego tak, by oni się nie zorientowali. Wygląda więc, że "Lotos" istnieje naprawdę. Ja przynajmniej wierzę w to pole - generał Meret zmrużył oczy i po kolei przyjrzał się obecnym.

- Panie prezydencie! - powiedział marszałek Chineu. Starał się panować nad nerwami i nadać głosowi głębsze, bardziej solidne brzmienie. - Dla mnie natomiast nie ulega wątpliwości, że chcą nas oszukać i prawie im się udało. Uważam, że powinniśmy uderzyć na nich - albo nie zdążyli zamontować tego swojego "Lotosa" wszędzie i możemy sprawić im bardzo przykrą niespodziankę, albo nie mają go w ogóle i wtedy cios będzie tym dotkliwszy. Należy więc uderzyć. Jak najszybciej! To moje zdanie - pod koniec perory głos jednak zawiódł marszałka.

- Proszę o wypowiedź każdego z panów - powiedział Apert. - Decyzja powinna zapaść dzisiaj. Bo jedno jest pewne - że nie mamy czasu.

 

Marat obudził się pierwszy. Kandydat spał w fotelu, opierając głowę o blat stołu, a Elt Marios cicho pochrapywał na łóżku pod ścianą. Marat przetarł oczy i ziewnął głośno. Wyszedł na korytarz i poszedł do łazienki. Gdy wracał w kilka minut później, minął drzwi pokoju, w którym do rana grali w karty i poszedł dalej. Schodami dotarł do szóstego poziomu i skierował się w stronę końca korytarza, który dla niego kończył się nagle i przechodził w nieckę oświetloną wysoko już stojącym na niebie Salarem.

Marat doszedł do miejsca, gdzie lity beton kończył się i zobaczył wiszącego w powietrzu mężczyznę. Brunet około pięćdziesiątki siedział na niewidocznym fotelu i chyba słuchał kogoś. Boole zrozumiał, źe na przedłużeniu korytarza jest sala, w której siedzi kilka osób i jedną z nich widzi. Nie wiedział ciągle jeszcze, dlaczego widzi jednych, a nie widzi innych, ale ucieszył się, że krąg widzialnych osób rozszerzył się. Zszedł z korytarza i wszedł na taflę poszarpaną w tym miejscu i podziurawioną. Musiał przykucnąć i wymacywać drogę rękami i nagle, z żabiej perspektywy, rozpoznał prezydenta Federacji - Aperta. Przystanął na chwilę, a potem ruszył dalej, ale teraz starał się posuwać tak, by wyjść w pomieszczeniu za plecami prezydenta. Był od niego o dwa mity, gdy Apert wstał i powiedział:

- Mam nadzieję, że wszyscy obecni świadomi są wagi decyzji tu podjętej. Historia pokaże, kto miał rację. Ustaliliśmy, że pojutrze o czternastej uderzamy na Unię. Operacja będzie miała kryptonim... e-e-e... "Szept tygrysa". Szczegóły rozpracują panowie sami, muszę wracać do stolicy. Proszę jutro o dwudziestej zapoznać mnie ze szczegółowym planem operacji.

Prezydent wstał i zrobił kilka kroków, wyciągnął rękę i złapał coś w dłoń, po­tem powtórzył operację kilka razy i Marat zrozumiał, że Apert ściska dłonie po­zostałym obecnym na naradzie. Zrobił dwa kroki do tyłu i potknął się. Szybko przysiadł i przetarł twarz dłońmi.

 

Marios i Calomer jednocześnie rzucili się do monitora, przeciągły jęk sygnału poderwał obu na nogi parę sekund wcześniej. Kandydat zwolnił, a Elt Marios trzasnął w klawisz.

- Gdzie jest Marat? - wrzasnął Sas z ekranu.

- Nie wiem - powiedział podniesionym głosem Marios. - Nie miałem za zadanie pilnowania go, tylko pośredniczenie...

- A teraz masz go pilnować, obaj macie go pilnować! Jasne?

Marios otworzył usta, ale usłyszał szmer drzwi i odwrócił się. Marat stał w drzwiach.

- Właśnie wrócił - powiedział kapiten.

- No to w porządku. Za godzinę chciałbym was widzieć w powietrzu. Wybierzcie jakiś szybki flyer i tak jak się umawialiśmy: spróbujecie wypatrzeć umocnienia i bunkry Unitów. Wykonać! - Sas spłynął z ekranu.

Nikt nie wydał z siebie dźwięku. Wszyscy trzej poczuli, że gęba Sasa zepsuła im humor na cały dzień. Marios podszedł do ściany i wypalił całego papierosa na czczo, Terek odczekał chwilę i zrobił to samo. Marat zwalił się na łóżko i odwrócił się do ściany. Kapiten podszedł do stołu i zaczął zgarniać leżące w nieładzie karty.

- Coś się stało? - zapytał w powietrze.

- Nic. Nie mam jakoś humoru - mruknął Marat.

- Może po prostu teraz nastąpiła reakcja organizmu na tę całą hecę? - zapytał Terek.

Dotychczas tak rzadko odzywał się nie pytany, że obaj spojrzeli na niego zdziwieni. Calomer uśmiechnął się lekko.

- Może - Marat westchnął, popatrzył na Mariosa i zapytał: - Jesteśmy na podsłuchu?

- Jasne, ale ty możesz mówić, co chcesz. Chyba, że znaleźli jeszcze jednego, który cię widzi.

- Właśnie o to chodzi, że znam jeszcze jednego... - nie dokończył Marat i wstał z westchnieniem. - Lecimy? Chciałbym już mieć to z głowy.

- Dobrze - Marios złożył karty i wsadził w kieszeń. -Idziemy na lądowisko. My pojedziemy windą, a ty nie wiem jak - wzruszył ramionami. - Kieruj się stąd... - przymknął oczy przypominając sobie rozkład lądowisk - ...mniej więcej na południowy wschód. Najwyżej pochodzisz trochę. Polecimy tym samym flyerem, którym przylecieliśmy tu, i tak nie wiadomo, czy jakiś inny się nada... Aha! Czekaj! Ciągle coś mi przeszkadza, a mam do ciebie pytanie podszedł bliżej do Marata i zapytał cicho: - Dlaczego nie widzieliśmy się na trapie, a zobaczyliśmy się potem?

Marat milczał chwilę, a potem pokręcił głową.

- Też się zastanawiałem. I nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy.

Zresztą pogadamy później - pierwszy ruszył do drzwi i wyszedł na korytarz.

Gdy Marios i Terek wyszli za nim, znikał na schodach wiodących na szósty poziom. Wsiedli do windy i wyjechali na powierzchnię, przeszli kawałek korytarza i wyszli na lądowisko. Flyer stał już z otwartymi drzwiami, ale czekali prawie piętnaście minut zanim z jednej ze ścian nie pojawił się Marat i bez słowa skierował do flyera. Usiadł z tyłu i odwrócił głowę do okna. Marios poprosił o zezwolenie na start i otrzymał je natychmiast. Wystartował ostro, odczytał kurs, sprawdził go i zadał autopilotowi. Potem pogrzebał trochę w radiostacji wyjął jakiś bezpiecznik i powiedział odwracając się do Marata:

- Coś kombinujesz. Chyba udało mi się wyłączyć podsłuch. No?

Marat oderwał się na chwilę od oglądania pustyni pod flyerem i spojrzał na kapitena, a potem na Calomera. Potarł szczękę.

- Włącz ten podsłuch, teraz jeszcze nic nie wiem. Może potem - odwrócił się znowu do okna i wyłączył.

Marios wsadził bezpiecznik na miejsce i wyłączył autopilota, był zły i wyładował się na silniku flyera. Pomknęli do przodu z maksymalną prędkością. Wysoki ton silnika najpierw drażnił uszy, ale potem jakby ukołysał, uśpił i Marios po godzinie stwierdził, że obaj towarzysze podróży śpią. A przynajmniej półleżą z zamkniętymi oczami. Wywołał bazę i złożył meldunek. Ku jego zdziwieniu włączyłsię Sas i kazał trzymać się dokładnie, podkreślił - "dokładnie", korytarza wydzielonego dla samolotów Federacji lecących do bazy na wyspie Surumac.

Pół godziny póżniej kapiten zawołał:

- Hej! Wy tam! Skończyła się wycieczka, zaczęła się robota!

Usłyszał z tyłu ziewanie, ale wydawało mu się, że jeden z ziewających udawał, nie widział tylko który. Wprowadził samolot w korytarz i obniżył lot do maksimum. Uruchomił kamery i rzucił Maratowi sterownik. Pilot chciwie złapał pudełko i dał maksymalne powiększenie, strzelał przełącznikami oglądając każdy widok tylko sekundę albo dwie. Potem zapytał:

- Mamy łączność z satelitami?

- Pewnie! - kapiten sięgnął do pulpitu i chwilę trzaskał klawiszami. - Masz - powiedział po chwili.

Marat rzucił się na sterownik i dłuższą chwilę katował urządzenie błyskawicznymi zmianami dyspozycji. Potem, jakby i tego było mu mało, podszedł do pulpitu i sam wywołał satelitę wiszącego nad Federacją. Chwilę siedział nieruchomo, tym razem nie zmieniając niczego i patrząc na obraz swojej ojczyzny z wysokości sześćdziesięciu kilometrów.

- Zwolnij jeszcze - powiedział wreszcie i znowu przełączył się na Unię. - Nie mogę - odparł Marios. - Mamy określone parametry lotu.

- Nadaj, że mamy awarię silnika, może nie wypakują do nas z rakiety. Muszę to sobie dobrze obejrzeć.

Marios połączył się z bazą i nadał meldunek o przerwach w pracy silnika, wyłączył na chwilę pompę paliwową i wysłuchał rzetelnie odegranego oburzenia Sasa. Wyłączył radiostację i popatrzył na pilota, siedział wpatrzony niby w ekran, ale kapiten był pewien, że nie interesują go widoki brzegu Unii ani w ułamku procenta tak, jak to okazuje. Marat intensywnie myślał i Elt Marios, sam nie wiedząc dlaczego, nie mógł się zdobyć, by przerwać milczenie w kabinie. Spojrzał na Tereka, tamten wpatrywał się z uwagą w Marata i również myślał o czymś.

Marat westchnął i odłożył sterownik.

- Nic nie widzę. To znaczy - to samo co i u nas, ale bez wyników pozytywnych - zakończył odrobinę głośniej, by dotarło to do Sasa i wstał. - Idę do kibla.

Wyszedł na korytarzyk i wszedł do kabiny sanitarnej. Marios jeszcze raz na krótko wyłączył pompę, nawet nie po to, by przekonać Unitów o prawdziwości awarii. Raczej chciał się czymś zająć, bezczynność przypomniała mu jego krótki areszt. Usłyszał trzask drzwi kabiny i kroki Marata w korytarzu. Pilot wszedł w jego pole widzenia, oparł się plecami o pulpit i przednią szybę flyera. Podniósł palce do ust i pokazał kapitenowi, żeby wstał i przeniósł się do tyłu. Marios usłuchał. Nawet nie był zły, że Marat trzyma w ręku służbowy laserwer wyjęty ze skrzynki w korytarzu. Usiadł obok równie spokojnego Tereka i patrzył, jak Marat przełącza ogień na minimalny i pali radiostację. Pilot usiadł na oparciu fotela i chwilę milczał.

- Wydaje mi się, że się trochę poznaliśmy przez tę dobę. I dlatego jest mi przykro, że na was napadłem z tym - machnął ręką, w której trzymał laserwer. - Ale wydaje mi się, że doszedłem do pewnych słusznych wniosków. Nie mam zamiaru wracać do naszej kochanej Federacji i dlatego trzymam to gówno w ręku. Jeżeli zgodzicie się ze mną to odkładam broń i wyjaśniam resztę. Jeśli nie, to najpierw wyjaśnię co wymyśliłem, a potem zapytam was jeszcze raz.

- Najpierw wyjaśnij - powiedział Marios i machnął ręką. - Zresztą, wszystko mi jedno. Może to jest wyjście... - rozwalił się w fotelu.

Terek milczał. Wzrok miał wbity we własne stopy.

- No więc... - Marat nabrał powietrza w płuca - najważniejsza informacja, jaką dysponuję to ta, że nasi wodzowie zdecydowali pojutrze uderzyć na Unię. Będziemy więc mieli wojnę. Nie o to chodzi, że się jej boję, w końcu to niby mój zawód. Niestety znam wynik tej rozgrywki, a to zmienia nieco postać rzeczy. Mogę walczyć, ale muszę mieć choć cień nadziei, minimalną szansę, natomiast w tej chwili wiem z całą pewnością, że Federacja takiej szansy nie ma.

Wiecie, co widziałem, gdy patrzyłem na Unię przed chwilą? To samo co wy! - wychylił się z fotela i wyskandował ostatnie zdanie. - Wszystko - ziemię, drzewa, rzeki i ludzi. Mnóstwo ludzi! Zupełnie normalnie, jak przedtem, przed lotem na "Koniczynce" i tym incydentem. A co widziałem u nas? Spaloną glinę, wypalone do podstaw bunkry i ani śladu ludzi, zwierząt, ptaków i roślin... - przygryzł dolną wargę i umilkł na chwilę. - Nasunęło mi się takie wyjaśnienie: widzę to, co będzie! Rozumiecie? Widzę nasz świat z przyszłości. Nie wiem, o ile ten świat wyprzedza rzeczywisty, ale jestem przekonany, że się nie mylę. Po pierwsze, ta skorupa pod nogami to nic innego jak wyprażona gleba Federacji. Po drugie, obie warstwy są oświetlone pod różnym kątem - to nasz Salar, tylko w różnych porach roku. Dlatego myślę, że różnica między tymi światami wynosi jakieś kilka miesięcy. Po trzecie, mówiłeś... - spojrzał na Mariosa - ...że sektory A, B i D "Koniczynki" poleciały na badania, a C jest na orbicie, tak? - Elt skinął głową. - No to właśnie dlatego nie widziałem tych trzech sekcji, bo za jakiś czas ich już nie będzie, a C widocznie się uchowa. I po czwarte, widzę was i widziałem naszego prezydenta Aperta. Przeżyjecie tę wojnę. Apert, bo ma głęboki schron, a wy - bo lecicie ze mną. Tak to rozumiem - uderzył pięścią w kolano.

- Jesteś jasnowidzem - stwierdził Marios po chwili milczenia.

Marat wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Lecieli w ciszy przerywanej tylko piskiem autopilota.

- Mam pewność, że pojutrze, kiedy odpalą nasze rakiety, rozpocznie się pierwszy akt zniszczenia Federacji. Unia wypali nas do głębokości dwudziestu mitów! Namyślcie się... Wiem, że to chwilami brzmi jak majaczenie, ale nie widzę alternatywy. Albo mam rację, albo wszyscy zwariowaliśmy, albo tylko ja - podniósł ręce na wysokość głowy.

- Mogłeś to wszystko powiedzieć w dowództwie - powiedział Marios.

- Akurat by mi uwierzyli! Albo rozwaliliby mnie za sianie defetyzmu i zdradę, albo zamknęli w zakładzie i żyłbym do pojutrza. Sam nie wierzysz w to, co mówisz.

- Chyba tak, ale twoja hipoteza, czy interpretacja nie ma oparcia w dowodach i ma pewne luki, prawda? Pytałem cię, dlaczego najpierw mnie nie widziałeś, a potem nagle zobaczyłeś?

- Nie potrafię tego wyjaśnić - Marat wzruszył ramionami. - Jeśli przyjąć moją teorię, to miałeś nie przeżyć tej wojny, a potem coś się zmieniło. Tylko tak mogę to tłumaczyć, jeśli chcę żeby moje wyjaśnienie...

- Czekaj! - po raz pierwszy od kilku minut Marios wykonał żywszy ruch, zerwał się z fotela i stał, patrząc przez szybę flyera. - Miałem być karnie przeniesiony do korpusu Cozza. Jeśli Sas planował to już wcześniej, to dlatego mnie nie widziałeś. A potem musiał mnie zwolnić, żebym zajął się tobą dalej...

- Widzisz? - Marat również poderwał się na nogi, zapominając o broni, stali naprzeciw siebie z błyszczącymi oczami. - Widzisz? - pokiwał głową Marat i usiadł z powrotem w fotelu. - Nie wiem na co natknąłem się tam... - wskazał głową niebo nad sobą - ....na jakiś rodzaj promieniowania, fal, zmarszczkę przestrzeni, czasu, geometrii. Nie wiem. Mam natomiast głębokie przeświadczenie o swoistej logice tego, co mnie spotkało i na ile to możliwe, chcę się do niej dostosować. A wy - jak chcecie - możecie, w końcu, nawet wrócić i opowiedzieć wszystko Sasowi. Ja wyskoczę na spadochronie. Sądzę jednak, że wasz powrót to samobójstwo. Takie jest moje zdanie, zresztą jestem pewien, że gdy tylko podejmiecie decyzję o powrocie, znikniecie mi z oczu razem z flyerem.

- Lecę z tobą! - nagle włączył się do rozmowy Terek. - Jak bym nie patrzył na sprawę - nie mam do czego wracać. Od jakiegoś czasu czuję się źle w Federacji.

.Elt Marios ścisnął głowę dłońmi i oparł łokcie na kolanach, potarł twarz. Syknął przez zęby i spojrzał najpierw na Calomera potem na Boole'a.

- Twoim zdaniem mogę przeżyć tylko lecąc do Unii. Lubię żyć, jeśli tak można powiedzieć. I nie mam za cholerę argumentów, by się z tobą kłócić. Wygląda po prostu, że masz rację.

Odpiął pas z bronią i rzucił na podłogę przed Maratem. Terek zaczął odpinać swój, powstrzymał go gest Marata.

- Hej? Po co mi tyle armat? - wstał i rzucił swój laserwer na fotel. - Zmieniamy kurs?

- Chyba trzeba będzie - powiedział Marios i wstał. - Jeszcze jedno: tu jest awaryjna radiostacja i wydaje mi się, że wszystko, co tu było mówione słyszeli w sztabie. A może nie tylko.

- Pchy! - prychnął Marat. - To nawet lepiej. Nie mogą mieć pretensji, że ich nie ostrzegłem. Myślałem, że nadamy jakiś komunikat już z Unii, a tak to jeszcze lepiej - powtórzył. - Tylko... wygląda, że wszystko jest przesądzone, nic się nie zmieni. A dlaczego - nie wiem.

Zmiana kursu i nadanie otwartym kodem tekstu z prośbą o zezwolenie na lądowanie zabrało im kilka minut. Gdy po bokach pojawiły się dwa flyery Unitów, dwa inne zawisły nad ich głowami, a Marios włączył stałe światła pozycyjne na znak, że się poddają, Terek nagle powiedział:

- A jeśli twoja... nasza... - poprawił się - ...ucieczka wywoła wojnę?

- Też o tym myślałem - powiedział Marat Boole i zacisnął szczęki. - Nie mam możliwości sprawdzenia tego, ale ciągle mi wychodzi, że wszystko zdecydowało się dużo wcześniej. Być może, zanim urodziliśmy się albo zanim nasi przodkowie przylecieli na Dugeę, albo w ogóle zanim powstał nasz świat?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eugeniusz Dębski Krach Operacji Szept Tygrysa
Eugeniusz Dębski Krach operacji Szept Tygrysa
Dębski Eugeniusz Hoża młynarka
Debski Eugeniusz Upior z playbacku
Dębski Eugeniusz Smoczy duch
Debski Eugeniusz Nihil Novi
Debski Eugeniusz Kolacja na koszt szefostwa
Dębski Eugeniusz Hondelyk 05 Wydrwiząb
Dębski Eugeniusz Hondelyk 02 Z powodu picia podłego piwa
Debski Eugeniusz Czy to pan zamawial tortury
Debski Eugeniusz Smutnego Marhalda Okrutny Koniec
Debski Eugeniusz Z powodu picia podlego piwa
Debski Eugeniusz Szklany szpon
Debski Eugeniusz Smoczy duch
Debski Eugeniusz Interview na Sakramenckiej Dziwce
Dębski Eugeniusz Tatek przyjechał
Dębski Eugeniusz Yeates 04 Flashback 2, czyli okradziony świat
Dębski Eugeniusz Niepotrzebna twierdza
Debski Eugeniusz Adaptacja

więcej podobnych podstron