Księżyc w Nowiu oczami Edwarda


Księżyc w Nowiu, rozdział I "Przyjęcie", strona 26.

Part I:

Widziałem, jak bardzo Bella nie chce wychodzić, jak bardzo nie chce spędzać czasu z moją rodziną udając szczęśliwą ze swoich osiemnastych urodzin, z wielkiego tortu, czy prezentów. Nie chciałem, by cierpiała.
Ale z drugiej strony miałem również świadomość, że to ja i tylko ja byłem temu wszystkiemu winien. Gdybym nie pojawił się w jej życiu, gdyby traktowała mnie, jak każdy normalny człowiek - to jest ze strachem, nieraz mieszanym z wstrętem - żyłaby normalnie. I jak każdy normalny człowiek, cieszyłaby się ze swoich osiemnastych urodzin. Nie mogłem dopuścić, by coś ją omijało. I tak wiele już traciła, zyskując mnie. Nieporównywalnie więcej.
Charlie oczywiście zgodził się na wyjście Belli. Wszystko, byleby móc obejrzeć mecz.
Uśmiechnąłem się. Ludzie są tacy przewidywalni, nawet bez grzebania w ich umysłach.
Ująłem rękę swojej ukochanej i poprowadziłem ją do furgonetki. Otworzyłem jej drzwiczki od strony pasażera, czekając, aż wsiądzie. Posłała mi dziwne, badawcze spojrzenie, po czym umościła się na fotelu. Cóż. Jak zwykle nie wiedziałem, o czym też może myśleć ta skryta istota. Ona zdecydowanie nigdy nie była przewidywalna. Jej umysł pewnie już na zawsze pozostanie dla mnie zagadką.
Zamknąłem za nią drzwiczki i usiadłem za kierownicą. Przekręciłem kluczyk w stacyjce - ryk silnika standardowo niemal przyprawił mnie o zawał. A raczej przyprawiłby, zważając na pewne uszczerbki w moim organizmie. Osoba bez serca raczej nie mogła dostać zawału.
Wrzuciłem bieg i ruszyliśmy. Gdy minęliśmy granicę miasteczka, miałem tego wozu już po dziurki w nosie. Patrząc na deskę rozdzielczą uparcie przedstawiającą 80km/h i ani kilometra więcej, uświadomiłem sobie, że szybciej byłbym w stanie się czołgać.
- Na miłość boską, zwolnij - zdenerwowała się nagle Bella.
Odwróciłem głowę od starej tarczy i spojrzałem na nią błagalnie.
- Gdybyś tylko się zgodziła, sprawiłbym ci śliczne, sportowe audi. Cichutkie, o dużej mocy...
Westchnąłem. Jakże wspaniale Bella by się prezentowała w takim cudzie. I jaka byłaby to dla mnie ulga - nie musiałbym się zamartwiać, czy dojedzie do szkoły (nigdzie indziej chyba nie puściłbym jej tym wrakiem) w jednym kawałku. Furgonetka wyraźnie zbliżała się powoli do swojej śmierci. Naturalnej, oczywiście. Nigdy nie zraniłbym Belli, psując jej samochód. Wiedziałem, jak go kocha.
Zaśmiałem się w duchu. Tak, Bella zdecydowanie kocha same potwory niewarte jej miłości.
- Mojemu autu nic nie brakuje. A propos sprawiania mi drogich, bezsensownych prezentów, mam nadzieję, że nic mi nie kupiłeś na urodziny? - Spojrzała na mnie podejrzliwie.
Ze wszystkich sił starałem zachować się powagę. Nie, nie kupiłem jej nic. Ale to chyba nie znaczy, że nie mogłem zrobić czegoś sam? Mimowolnie się uśmiechnąłem. Udało mi się ją przechytrzyć.
- Nie wydałem na ciebie ani centa - odparłem spokojnie.
- Twoje szczęście.
Każdy normalny człowiek cieszyłby się z przyjęcia urodzinowego na jego cześć, z prezentów tym bardziej. Nigdy chyba nie zrozumiem tej jej dziwnej fobii.
- Wyświadczysz mi przysługę? - zapytałem, poważniejąc.
- Zależy jaką.
Westchnąłem. Najlepiej będzie wyłożyć kawę na ławę. Bez zbędnych ceregieli.
- Bello, ostatnie przyjęcie urodzinowe wyprawialiśmy w 1935 roku, dla Emmetta. Okaż nam trochę serca i przestań się dąsać.
- Niech ci będzie. Obiecuję, że będę grzeczna.
Nagle przypomniałem sobie coś istotnego.
- Chyba powinienem cię o czymś uprzedzić...
- Tak?
- Mówiąc "oni", mam na myśli wszystkich członków mojej rodziny.
Jej reakcja była natychmiastowa. Usłyszałem przyśpieszające tętno, odetchnęła głęboko.
- Wszystkich? Emmett i Rosalie przyjechali aż z Afryki?
- Emmettowi bardzo na tym zależało.
- A Rosalie? - Głos jej mimowolnie zadrżał, gdy wymawiała imię mojej siostry.
- Wiem, wiem, ale o nic się nie martw. Dopilnujemy, żeby nie robiła scen.
Zapadła cisza. Spojrzałem w kierunki Belli. Jej twarz była odwrócona w stronę bocznego okna. Ciszę wypełniały jedynie ryki furgonetki i bicie jej tętna. Nie przeszkadzałem jej, wiedziałem, że musi sobie to wszystko poukładać. Skupiłem się na jej sercu. Powoli wracało do zwyczajnego, rytmicznego bicia. Jak zwykle, oddałem się całkowicie temu najpiękniejszemu dla mnie dźwiękowi na całym świecie. Gdybym mógł, pewnie spędziłbym miesiące, może nawet lata nasłuchując tego odgłosu. Właściwie, to spędzałem tak każdą noc. Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem. Co wieczór zasypiała bezpiecznie w moich ramionach, ciepła, krucha, delikatna... I co rano budziła się z uśmiechem na twarzy, jakby była najszczęśliwszą osobą na świecie, co było oczywiście nieprawdą. Nikt nigdy nie mógłby być szczęśliwszy niż ja teraz. Miałem ją. Miałem sens swego istnienia. Gdybym mógł oddałbym jej swoje zimne serce na tacy, oddałbym jej wszystko. Problemem było jedynie to, że Bella nie chciała ode mnie nic, prócz mojej miłości. A było to tak mało, przynajmniej jak dla niej. Mnie samego nieraz przytłaczała siła mojego uczucia. Nigdy nie sądziłem, że można kogoś tak mocno kochać.
- Skoro nie pozwalasz sobie kupić mi audi, to może powiesz, co innego chciałabyś dostać na urodziny? - spytałem, niby to swobodnie, ale byłem naprawdę ciekaw jej odpowiedzi. Może jednak istniało coś, co mógłbym jej dać i z czego byłaby zadowolona?
Odwróciła głowę w moją stronę. Na jej twarzy malował się dziwny niepokój.
- Wiesz, o czym marzę - wyszeptała ledwo dosłyszalnie.
Natychmiast poczułem ogarniającą mnie wściekłość, jak za każdym razem, kiedy Bella poruszała ten przerażający mnie temat. Nienawidziłem rozmów o tym, nie chciałem poświęcać nawet jednej setnej myśli tej sprawie. I po cóż zadawałem to bezsensowne pytanie?!
- Starczy już, Bello. Proszę. - mruknąłem, starając się za wszelką cenę powstrzymać od wybuchu.
- Jest jeszcze Alice. Kto wie, co dla mnie szykuje...
Mimowolnie warknąłem. Wiedziałem, że żartuje, ale nic dotyczącego tej kwestii mnie nie bawiło.
- To nie są twoje ostatnie urodziny. Koniec, kropka - powiedziałem hardo.
- To nie fair!
Rozwścieczony, zacisnąłem zęby, powstrzymując się od kolejnego komentarza. Nie chciałem kontynuować tej kłótni.
Do końca jazdy, w aucie panowała cisza. Jeśli ciszą można oczywiście było nazwać akompaniament warkotu silnika starej, zardzewiałej furgonetki i głośne bicie tętna Belli. Skręciliśmy w leśną drogę i kilka minut później byliśmy już pod domem.
We wszystkich oknach paliły się światła, gdzieniegdzie wisiały różnokolorowe lampiony a na schodkach prowadzących na werandę stały ogromne wazony róż. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy Alice nie urodziła się przypadkiem w epoce baroku. Albo, czy nie była po prostu bezduszną sadystką.
Spojrzałem na Bellę. Patrzyła w stronę przyozdobionej werandy i cicho jęknęła. Jeśli już teraz była załamana, to strach było wprowadzać ją do środka.
Popatrzyła w moją stronę swoimi czekoladowymi oczami, które teraz były szeroko otwarte. Usta miała wygięte w podkówkę. Wyglądała tak uroczo! Nie, nie mogłem się na nią wściekać. Nie potrafiłem.
- To przyjęcie na twoją cześć. Doceń to i zachowuj się przyzwoicie. - Czułem się, niczym ojciec strofujący niegrzeczną córkę, ale co mogłem poradzić. Nie chciałem zranić swoich bliskich. A Bella powinna spędzić swoje urodziny jak należy. Nie mogłem jej ograniczać, odbierać niczego, co ludzkie.
- Wiem, wiem - wymamrotała cicho spuszczając wzrok.
Wyszedłem, w swym naturalnym tempie dotarłem do drugiej strony wozu i otworzyłem jej drzwiczki.
- Mam pytanie - zaczęła wygramoliwszy się z samochodu z moją pomocą. - Jak wywołam ten film, to będziecie widoczni na zdjęciach? - spytała nieśmiało, zezując na nowy aparat od Charliego.
Chociaż starałem się okazać powagę, nie wytrzymałem. Mimowolnie wybuchnąłem śmiechem. Ona naprawdę była najbardziej uroczą istotą pod słońcem.
Wciąż uśmiechając się od ucha do ucha, wziąłem sens mego istnienia za rękę i poprowadziłem oświetlonym trawnikiem w stronę domu.

Part X:

Bella zatrzepotała rzęsami i, wciąż jeszcze skołowana po nocy, posłała mi zmęczony uśmiech.
- Cześć.
Chrząknąłem cicho, starając się doprowadzić swój głos do porządku.
- Cześć.
Przyjrzała mi się uważniej, a między jej brwiami pojawiła niewielka zmarszczka.
- Part XVI:

Z trudem rozwarłem zaciśnięte pięści i odetchnąłem głęboko, starając się wyzbyć tego uczucia nierealności, które tak usilnie próbowało zawładnąć moim umysłem. Musiałem się opanować.
- Wynosimy się z Forks, Bello - niemal wycharczałem.
Spojrzała na mnie z namysłem.
- Dlaczego tak nagle? Kiedy rok szkolny...
Zamrugałem. Czyżby spodziewała się tego, że kiedykolwiek ją opuszczę?
- Bello, już najwyższy czas. Carlisle wygląda góra na trzydzieści lat, a twierdzi że ma trzydzieści trzy - wyrzuciłem z siebie na jednym wydechu. - Jak długo jeszcze kłamstwa uchodziłyby nam na sucho? I tak musielibyśmy niedługo zacząć gdzieś od nowa.
Długo patrzyła na mnie swoimi brązowymi oczami, które z każdą chwilą stawały się coraz większe, pełne niedowierzania, niemal szoku. A więc zabolało ją. Całą siłą woli starałem się wytrzymać to spojrzenie. Wytrzymać i przetrwać.
Otworzyła usta i dopiero po kilku sekundach cicho wyszeptała:
- Mówiąc „wynosimy się”, masz na myśli... - Głos jej się załamał.
- Siebie i swoją rodzinę.
Udało się. Powiedziałem to. A więc teraz nie było już dla mnie żadnego odwrotu.
Pokręciła głową, najwyraźniej wciąż nie będąc pewna tego, co usłyszała. Ponownie otworzyła usta, ale tym razem nic się z nich nie wydobyło.
Stałem tak, wpatrując się w nią i starając nawet nie mrugnąć okiem. Wiedziałem, że każde złe posunięcie może przebić moją upozorowaną fasadę spokoju i pewności, a z całą pewnością czekało mnie jeszcze kilka długich i ciężkich godzin przekonywania jej do moich racji. I do tego, że już jej nie kocham.
- Nie ma sprawy. Pojadę z wami - wydusiła w końcu.
Westchnąłem cicho.
- Nie możesz, Bello. Tam, dokąd się wybieramy... To nieodpowiednie miejsce dla ciebie.
Tym razem nie zawahała się nawet chwili nad swoją odpowiedzią.
- Każde miejsce, w którym przebywasz, jest da mnie odpowiednie.
- Ja nie jestem kimś odpowiednim dla ciebie. - Tego akurat byłem stuprocentowo pewien.
- Nie bądź śmieszny - wyszeptała. - Jesteś najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła w życiu.
A może ona rzeczywiście tak uważa? Może nie powinienem wcale jej opuszczać?
Spojrzałem prosto w oczy Belli i nagle przypomniałem sobie, ile przerażenia się w nich czaiło, gdy w ostatniej chwili uratowałem ją przed zamroczonym od zapachu jej krwi Jasperem.
Ostatnimi siłami powstrzymałem się do utrzymania swoich nóg w pozycji pionowej. Kolana trzęsły mi się niebezpiecznie, przestraszyłem się, że lada chwila nie utrzymają mojego ciężaru i padnę twarzą prosto w błotnistą ziemię tuż przed stopami Belli.
Przecież musi być na to jakieś lekarstwo.
Kłamie. Wmów sobie, że ona tylko kłamie. Rozległo się nagle w mojej głowie. Całą siłą woli skupiłem się na tej myśli.
- Nie powinnaś mieć wstępu do mojego świata - powiedziałem.
- Słuchaj, po co tak się przejmować tą historią z Jasperem? To był wypadek. Nic takiego.
- Masz rację. Nic, czego nie należało się spodziewać.
- Obiecałeś! W Phoenix przyrzekłeś mi, że zostaniesz ze mną na zawsze.
Ile jeszcze argumentów przyjdzie jej do głowy? Pomyślałem ze zgrozą. I co, jeśli któryś okaże się być wystarczająco przekonujący?
- Nie na zawsze, tylko na tak długo, jak długo swoją obecnością nie będę narażał cię na niebezpieczeństwo.
- Jakie niebezpieczeństwo? Wiem, tu chodzi o moją duszę, prawda? - niemal wykrzyczała mi w twarz. - Carlisle o wszystkim mi opowiedział, ale dla mnie to nie ma znaczenia. To nie ma dla mnie znaczenia, Edwardzie! - Moje imię w jej ustach, mówione nawet ze złością, brzmiało jak coś bliskiego jej sercu, wyjątkowego. Nadal. - Możesz sobie wziąć moją duszę! Na co mi moja dusza po twoim odejściu? I tak już należy do ciebie.
A więc nic ona dla niej nie znaczyła? Była gotowa poświęcić dla mnie wszystko?
Spuściłem wzrok i utkwiłem go w pobliskim korzeniu, starając się doprowadzić reakcje swego organizmu do uprzedniego porządku. Lekarstwo, gdzie się podziało moje lekarstwo?
Kłamie, kłamie, kłamie...
Tak. Kłamie. Musi kłamać. Nie mogłaby tak bardzo mnie kochać. Nie da się przecież kochać potwora.
Podniosłem głowę, próbując skupić się tylko i wyłącznie na tej myśli: Ona kłamie.
- Bello... Nie chcę cię brać ze sobą - powiedziałem tak pewnie, jak jeszcze nigdy dotąd.
Wpatrywała się we mnie pustym wzrokiem przez dobrych kilka minut.
- Nie... chcesz... mnie?
Zacisnąłem szczęki.
- Nie.
I już zrozumiałem, że nic z tego nie wyjdzie, że to się nie uda. Bella jak nic miała mnie teraz przejrzeć, parsknąć wymuszonym śmiechem albo popukać się znacząco w czoło. Nie było przecież najmniejszej nawet szansy, by uwierzyła w świętokradztwo, jakiego się dopuściłem. Nie mogłaby...
- Hm. To zmienia postać rzeczy - odezwała się ze spokojem.
Nie. To nie tak. Przecież nie mogła z taką łatwością zwątpić w moją miłość.
Odwróciłem spojrzenie od jej twarzy. Nie mogłem patrzeć w te brązowe oczy, zawsze pełne ciepła, a teraz jedynie stoickiego spokoju i zgody ze „zmianą postaci rzeczy” i nagle uderzyło mnie, że cały ten czas oszukiwałem samego siebie. Że nigdy tak naprawdę nie spojrzałem na nią od tej strony: była człowiekiem. Człowiekiem pełnym płytkich, niepewnych uczuć, naiwnym i niezdecydowanym. Tylko człowiekiem. Musiałem ją uświadomić, jak wielka różnica nas dzieliła. Ochronić.
- Oczywiście zawsze będę cię kochał... - Najsilniej na świecie, ponad swoje życie, ponad własną duszę, którą, jak naiwnie twierdzisz, posiadam. - W pewien sposób. Ale tamtego feralnego wieczoru uzmysłowiłem sobie, że czas na zmianę dekoracji. Widzisz, zmęczyło mnie już udawanie kogoś, kim nie jestem, bo ja nie jestem przedstawicielem twojej rasy. - Spojrzałem na nią i dodałem: - Przepraszam za to, że nie wpadłem na to prędzej.
- Przestań - wyszeptała. - Nie rób tego. Może być tak, jak dawniej.
Kłamie, kłamie...
- Nie jesteś kimś dla mnie odpowiednim, Bello.
A może teraz? Może wybuchnie śmiechem, powie, że to absurdalne, niemożliwe, bo przecież jesteśmy dla siebie stworzeni... Że mimo iż jest ode mnie tysiąc razy lepszą osobą, to po prostu musimy być razem?
- Skoro tak uważasz.
Westchnąłem cicho. Jak zwykle nie byłem w stanie przewidzieć żadnej jej reakcji.
- Tak właśnie uważam - mruknąłem zrezygnowanym głosem. Po chwili jednak podniosłem wzrok i utkwiłem go w oczach Belli.
Nie mogłem tego tak zostawić. Miałem ją w końcu chronić.
- Chciałbym cię prosić o wyświadczenie mi przysługi, jeśli to nie za wiele.
- Zgodzę się na wszystko.
Raptem poczułem dziwne pieczenie w kącikach oczu. Zacisnąłem usta, całą siłą woli starając się wyzbyć tej durnej imitacji płaczu. Żałosne.
- Pod żadnym pozorem nie postępuj pochopnie. Żadnych głupich wyskoków - wyszeptałem. - Wiesz, co mam na myśli?
Pokiwała głową na znak zgody.
- Proszę cię o to przez wzgląd na Charliego. Bardzo cię potrzebuje. Uważaj na siebie choćby tylko dla niego.
- Obiecuję - powiedziała z uczuciem.
- Przyrzeknę ci coś w zamian. Przyrzekam, Bello, że dziś widzisz mnie po raz ostatni. Nie wrócę już do Forks. Nie będę więcej cię na nic narażał. - Nie miałem bowiem wątpliwości, że to ja byłem źródłem nieustannego pecha Belli. - Możesz żyć dalej, nie obawiając się, że niespodziewanie się pojawię. Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.
Spojrzała na mnie nieprzytomnie. Zmusiłem się do nikłego uśmiechu.
- Nie martw się. Jesteś człowiekiem. Wasza pamięć jest jak sito. Czas leczy wasze rany.
- A co z twoimi wspomnieniami? - wyszeptała.
- Cóż... Niczego nie zapomnę. Ale nam... nam łatwo skupić uwagę na czymś zupełnie innym - dodałem, nie będąc do końca pewien, czy zabrzmiało to dostatecznie prawdziwie.
Odsunąłem się, dając jej znać, że nadchodzi koniec rozmowy. Musiałem stąd jak najszybciej odejść. Jak najdalej od ciepła bijącego od ciała mojej ukochanej.
- To już chyba wszystko. Nie będziemy cię więcej niepokoić.
Spojrzała na mnie z przerażeniem.
- Tak. Wszyscy już wyjechali. Tylko ja zostałem, by się pożegnać - mruknąłem.
- Alice wyjechała na dobre...
- Chciała się z tobą spotkać, ale przekonałem ją, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli odetniemy się za jednym zamachem.
Patrzyła na mnie wciąż dziwnie nieobecnym wzrokiem, niczym przedszkolak próbujący obliczyć, ile to dwa plus dwa.
Nie mogłem już tak dłużej tkwić i móc jedynie na nią spoglądać z odległości ponad trzech metrów. Musiałem odejść stąd jak najszybciej.
- Żegnaj, Bello.
- Zaczekaj! - zawołała i ruszyła w moim kierunku z wyciągniętymi rękoma.
Wbrew rozsądkowi przysunąłem się bliżej; złapałem jej dłonie i odsunąłem je od siebie. Nie mogła mnie dotknąć. To by było zbyt bolesne.
Pochyliłem się i złożyłem na jej czole delikatny pocałunek.
- Uważaj na siebie - wyszeptałem, po czym dodałem bezgłośnie. - Na zawsze będę cię kochać, Bello.
I przez ten ułamek sekundy byłem pewien, że nie dam rady. Że nie potrafię tak po prostu odsunąć się od niej, odejść i ani razu nie odwrócić za siebie.
Ale przecież ona kłamie...
Puściłem jej nadgarstki, niczym porażony prądem, odwróciłem się i, nim Bella zdążyła cokolwiek zauważyć, puściłem się biegiem w stronę ulicy.
I to już koniec twojego życia. Teraz pozostałeś jedynie pustym, nic niewartym wampirem. Rozległ się ponownie ten dziwny, obcy głos w mojej głowie.
- Dzięki - mruknąłem. - Jakbym sam o tym nie wiedział.

Dotarłem do domu Belli i wskoczyłem z rozbiegu przez uchylone okno do sypialni Charliego. Komendant miał wrócić lada chwila i z całą pewnością zrobiłby raban na całą ulicę, gdyby Bella nie zostawiła żadnego znaku, świadczącego, dokąd i po co się udała.
Wpadłem do kuchni i złapałem w pośpiechu jakąś czystą kartkę i długopis. Nie zastanawiając się ani chwili, nabazgrałem krótkie wyjaśnienie, bez większych problemów naśladując pismo Belli i już chciałem wynosić się z domu, gdy nagle znowu usłyszałem ten zgorzkniały głos w mojej głowie.
Ma być tak, jakbyście nigdy się nie poznali.
Ściągnąłem brwi, zastanawiając się nad intencjami mojego ponuraka. Przecież miałem zniknąć. Co takiego jeszcze mogłem zrobić?
No tak. Musiałem pozbyć się wszystkiego, co miałoby ze mną jakikolwiek związek. Prezenty ode mnie i mojej rodziny, leżące wciąż na szafce nocnej w pokoju Belli, z całą pewnością do takowych się zaliczały i oczywiście nie mogły tam pozostać. Miałem odejść i musiał zniknąć każdy, najmniejszy nawet ślad po mnie.
Wbiegłem po schodach, prosto do zagraconej sypialni i, starając się nie oddychać, by nie dotarł do mnie zapach jej właścicielki, spojrzałem niepewnie na kartonik z biletami i odtwarzacz, w którym mieściła się płyta ode mnie oraz Alice. Ostatecznie prezenty należały przecież do Belli. Nie miałem prawa ich zabierać czy też niszczyć. Były jej. Ale z drugiej strony nie powinna też ich zatrzymywać - nie mogła mieć niczego, co chociaż trochę przypominałoby Belli moją osobę. Robiłem to dla jej własnego dobra.
Rozejrzałem się gorączkowo po pokoju, gdy nagle mój wzrok padł na odcinek podłogi przykryty dywanem, tuż po oknem. Tkwiła tam niewielka, obluzowana deska, którą zawsze instynktownie omijałem, by uniknąć chociażby najmniejszego jej trzeszczenia pod moimi stopami. Podszedłem tam, klęknąłem, uprzednio odsuwając dywan, i jak najdelikatniej podważyłem palcami małe drewienko. Chrupnęło i moim oczom ukazała się płytka szczelina w podłodze - idealna na skrycie prezentów. Wróciłem po bilety, wyjąłem płytę CD z odtwarzacza i schowałem ją do plastikowego pudełeczka. Już miałem wrócić do mojej amatorskiej skrytki, gdy nagle przypomniałem sobie o czymś jeszcze: o albumie, spoczywającym niewinnie tuż koło łóżka Belli.
Stanąłem wpół kroku, nie do końca będąc pewnym, czy to, co zamierzam zrobić, było czynem chociaż odrobinę racjonalnym. Zdjęcia należały do Belli, były jej własnością.
Więc jednak wolisz pozostawić jej jakąś pamiątkę po sobie? Odezwał się z kpiną głos. Głupi, sentymentalny wampir....
Może i było to chore, ale musiałem przyznać rację mojemu mentalnemu towarzyszowi. Bella musiała o mnie zapomnieć. Kompletnie i definitywnie.
Jednym ruchem sięgnąłem po album i otworzyłem go na pierwszej stronie. Odnalazłem zdjęcia, na których gościła moja blada, smętna twarz i, wraz z prezentami, umieściłem je pod obluzowaną deską, którą następnie przykryłem ostrożnie dywanem.
Wstałem i przyjrzałem się dokładnie efektom mojej pracy.
Wszystko wyglądało jak poprzednio. Nie było wątpliwości, że dziewczyna przez długi czas nie domyśli się, że cokolwiek mieści się pod jej podłogą. Być może nawet nigdy.
Zrobiłem, co musiałem i teraz nie pozostało nic innego, jak ulotnić się z tego trującego, jak dla mnie, miejsca.
Wyskoczyłem przez okno i odetchnąłem wreszcie świeżym powietrzem. Cała operacja zajęła mi około siedmiu minut, ale, mimo to, zerknąłem zmartwiony w stronę lasu. Bella nadal nie wracała.
Odwróciłem głowę w stronę ulicy, próbując odgonić głupią myśl, by pójść i sprawdzić z ukrycia czy z moją ukochaną wszystko w porządku. To by jedynie pogorszyło całą sytuację. Na pewno miała wrócić w ciągu kilku minut do domu.

Podszedłem szybkim krokiem do Volvo stojącego na podjeździe i usiadłem za kierownicą. Jasper z Emmettem już na mnie czekali.
- Wszystko gra?
Kiwnąłem głową i skupiłem się na trafieniu kluczykami do stacyjki.
- Na razie jedź sto jedynką do autostrady, a potem na północ - mruknął Jasper, wpatrując się w ciemne okna któregoś z domów.
Nie odzywając się ani słowem, ruszyłem gwałtownie z podjazdu i już po chwili samochód mknął przed siebie mokrą szosą.
- Edwardzie, zwolnij!
- C-co? - wykrztusiłem, z trudem unikając zderzenia z pobliską ciężarówką.
- Co jest? - zdziwił się Emmett.
- Nie słyszeliście?
- Czego?
Potrząsnąłem głową i nie zwracając uwagi na trąbienie samochodu, jadącego za mną, wyhamowałem i zatrzymałem się na poboczu.
- Co jest grane, Edward? - zirytował się Emm.
Przecież to było chore. Wyraźnie usłyszałem jej głos, podczas gdy moi bracia nie zdawali sobie nawet z niego sprawy. Zupełnie jakby dziewczyna siedziała tuż koło mnie i szeptała mi do ucha.
- Edward, powiesz wreszcie, co się stało?
To bez wątpienia był głos Belli. Nie mogłem przecież sobie tego wyobrazić. Naprawdę ją słyszałem. Złapałem się za głowę, wpatrując niewidzącym wzrokiem w drogę przede mną. Byłem czubkiem. Słyszałem głos swojej ukochanej i to kompletnie inaczej, niż tego gbura, gadającego do mnie w lesie. Ten głos brzmiał tak prawdziwie, realnie...
Zdecydowanie coś ze mną było nie tak. Uderzyłem się mocno w czoło, chcąc jak najszybciej wyzbyć się tych chorych myśli. Najzwyczajniej w świecie zwariowałem. Powinno się mnie natychmiast odizolować. Trzy osoby w jednej głowie to było już zdecydowanie za wiele. Plus oczywiście moi zniecierpliwieni bracia na tylnych siedzeniach samochodu.
- Wypad - powiedziałem nagle.
- Co? - spytał zdezorientowany Jasper.
- Słyszeliście. Od tego momentu idziecie pieszo. - Rozejrzałem się. Przejechaliśmy co najwyżej dwadzieścia kilometrów. Cóż, czekało ich prawdopodobnie nie więcej, niż kilka godzin drogi przez las.
- Chyba żartujesz, Edward.
Nagle, jakby w odpowiedzi, zaświtała mi w głowie pewna nowa myśl: przepowiednia Alice. Przecież nie będzie mi potrzebny samochód.
- Macie rację, żartuję - potwierdziłem spokojnie, przekręcając kluczyk w stacyjce i tym samym wyłączając silnik. - To ja wysiadam.
- Edward, do jasnej cholery, co tobie odbiło? - spytał zdezorientowany Emmett, obserwując z wysoko uniesionymi brwiami, jak wychodzę z samochodu.
- Na razie jeszcze nic - mruknąłem. Otworzyłem drzwiczki z tyłu, gdzie siedział i wcisnąłem kluczyki w jego wielką łapę. - Niedługo będzie trzeba zatankować.
Emm patrzył na mnie jakby nie do końca był w stanie uwierzyć w to, co mówię.
- Do zobaczenia, chłopaki - rzuciłem na odchodnym. - Kiedyś tam.
I nie oglądając się za siebie, ruszyłem prosto w ciemny las. Nadeszła pora, by złapać trop. Wszystko w porządku?
Cóż, wyglądało na to, że trzeba się bardziej postarać. Uśmiechnąłem się z przymusem.
- Pewnie.
Niepewnie odwzajemniła uśmiech, po czym podparła się na poduszkach, by wstać, gdy nagle cicho jęknęła.
- Ręka. - zgadłem.
- To nic takiego. - odparła natychmiast.
- Może przynieść ci coś przeciwbólowego?
- Nie, nie kłopocz się. Naprawdę, nic mi nie jest. - mruknęła. Wywróciłem oczami. - Muszę tylko trochę bardziej uważać.
Często irytował mnie ten jej wrodzony altruizm. Naprawdę aż tak trudno było jej pomyśleć czasem o sobie? Nieraz zastanawiałem się już, czemu Renee wychowała ją na taką męczennicę. Z opowiadań Belli nie wydawała się być przecież dobrą, kochającą matką. Trochę roztrzepaną, ale jednak matką. Najwyraźniej Bella po prostu się taka urodziła i wszechświat w żaden sposób nie potrafił już tego zmienić.
- Jak uważasz. - nie miałem ochoty na kłótnie dotyczące jakichś proszków. Jak zmądrzeje, sama coś znajdzie. - Muszę już iść do domu. Przebrać się. - jednym szybkim ruchem podniosłem się i skierowałem w stronę okna.
- Cześć. - wymamrotała cicho.
Nietrudno było usłyszeć rozgoryczenie w jej głosie.
Zacisnąłem szczęki. Belli było smutno. Przeze mnie.
Mimowolnie odwróciłem się i spojrzałem na nią. Patrzyła uparcie na swoje kapcie z ustami wygiętymi w podkówkę.
Podszedłem do niej i kucając, położyłem jej dłoń na policzku. Zaczekałem spokojnie, aż podniesie na mnie wzrok.
- Do zobaczenia. - powiedziałem i pocałowałem ją delikatnie w czoło.
Po chwili wybiegłem już przez uchylone okno. Chciałem znaleźć się jak najdalej stąd, byleby nie dopuścić do kolejnego błędu.
Czy nie tak miało być? Czy nie miałem przecież sprawić, by Bella straciła do mnie sympatię? Miałem na to tak mało czasu. Czemu nie potrafiłem tego zrobić? Nigdy nie było to dla mnie problemem - przez niespełna cały wiek bez trudu odrzucałem od siebie ludzi samym swoim spojrzeniem. Nie lubili mnie, nie akceptowali. Czasem budziłem w nich wstręt czy przerażenie. I nigdy nie było mi z tym źle, szybko pojąłem, że tak po prostu musi być. Dlaczego więc w przypadku Belli nie mogło być podobnie? Czemu nie mogłem wydawać jej się po prostu bogatym dziwakiem, tak jak wszystkim?
Nie zdałem sobie sprawy, że już dobiegłem do domu, dopóki nie zobaczyłem Carlisle'a wyparkowywującego swojego Mercedesa z garażu.
Rozejrzałem się niepewnie.
Na podjeździe stał już Jeep Emmetta. Jednak to granatowa plama, majacząca na ganku przykuła mój wzrok.
- Edward? - Carilisle podbiegł do mnie, jak tylko wysiadł z samochodu.
Wciąż wpatrywałem się osłupiały w cztery ogromnych rozmiarów walizki, stojące pod ścianą domu. Namacalne dowody naszego wyjazdu.
Zaśmiałem się histerycznie. A więc tak się czują młodzi mężczyźni, którzy dopiero czując malutką piąstkę zaciskającą się na ich palcu, zdają sobie sprawę, że oto stali się ojcami. I cały ich świat wywraca się do góry nogami. Na lepsze, oczywiście.
Tak, to właśnie teraz dotarło do mnie, że miejsce, w którym teraz stałem, w którym spędziłem najszczęśliwszy okres swego życia, przestało być odtąd moim domem. Na zawsze.
- Edwardzie, wszystko w porządku? - głos Carlisle'a, dobiegał do mnie jakby z daleka.
Zamrugałem odwracając wzrok od granatowej plamy na jasnym ganku i powiedziałem powoli:
- Nie wyjadę teraz z wami.
- Co przez to rozumiesz? Odwołujemy wszystko? - spytał mój ojciec ze zdziwieniem i nadzieją w głosie.
- Nie. Muszę tu jeszcze zostać... Przez jakiś czas. Wy możecie jechać choćby teraz.
Co chcesz tym osiągnąć? - usłyszałem myśli Esme, gdy ta wychyliła się z drzwi wejściowych. - Jaki to ma sens?
- Muszę... Muszę się z nią pożegnać. - odparłem.
- Jak uważasz, Edwardzie. To twoja decyzja. - mruknął Carlisle i podbiegł do Esme, by pomóc jej przy walizkach.
Ruszyłem w kierunku domu i, wyminąwszy rodziców, znalazłem się w salonie.
Na jasnobeżowej kanapie siedzieli Rosalie z Emmettem, a tuż za nimi stał Jasper. Wszyscy znudzonym wzrokiem obserwowali debatę dwóch polityków, zażarcie kłócących się o coś w telewizji.
Na schodach siedziała Alice wpatrzona w okno z podbródkiem opartym na dłoni. Usiadłem obok niej, opierając się ramieniem o balustradę.
Wiem, że to okrutne. - pomyślała spokojnie, nie poruszając się nawet o milimetr. - Ale to chyba najlepszy sposób, by jakoś jej to ułatwić.
Podnosząc się, skinąłem nieznacznie głową i zacząłem podążać na górę do swojego pokoju.
Szkoda tylko, że przyniesie to wam obojgu masę cierpienia.
Wizje Alice, pojawiające się jedna po drugiej w jej umyśle, a więc i w moim, sprawiły, że przez chwilę nie potrafiłem zlokalizować własnych członków.
Nagle gorycz, jaka zapanowała nad moim umysłem szybko doprowadziła mnie do porządku. Fizycznego oczywiście. Psychicznie przypominałem już raczej jedynie kupkę popiołu.
Zacisnąłem pięść na barierce. Drewno nieprzyjemnie chrupnęło.
Z trudem oderwałem dłoń od belki i przyjrzałem się się uważniej balustradzie.
Niewielkie wgniecenie idealnie pasujące do kształtu ludzkiej dłoni. Zresztą, jakie to miało znaczenie. I tak nikt nie będzie tu przecież mieszkał.
- Zachowaj te obrazy dla siebie, Alice. - powiedziałem ostro i, nie czekając na odpowiedź, w błyskawicznym tempie znalazłem się w swoim pokoju.
Podszedłem do okna i oparłem czoło o ciepłą dla mojej skóry szybę.
Wizje mojej siostry wciąż i wciąż przesuwały się przed moimi oczami. W żaden sposób nie byłem w stanie ich powstrzymać.
Ja i Bella idący za rękę. Łagodne światło przebijające się przez ściany zielonego lasu. Ostatni pocałunek. Wielka łza spływająca wolno po policzku Belli, gdy zostawiam ją samą.
Zacisnąłem powieki, starając się odgonić od tej wizji. Skupiłem się na kolejnej.
Wszystko jawiło się w niej niczym przez mgłę. Jakby to wcale nie było jeszcze pewne.
Ja w skupieniu podążający jakimś obcym mi lasem. I ten zapach. Woń tej rudej wampirzycy Victorii pozostawiona na korze pobliskich drzew.
Czy to oznaczało, że będę ją tropić?
Otworzyłem oczy, zastanawiając się nad celem takiego dziwnego zadania, jakie najprawdopodobniej miało mnie czekać.
Za dwadzieścia minut masz lekcje, Edwardzie. - pomyślała Alice.
Z westchnieniem oderwałem wzrok od mrówki wspinającej się po pniu pobliskiego drzewa i szybko przebrałem się w pierwsze lepsze ubrania, jakie nawinęły mi się pod rękę.
Schodząc na parter, zastałem całą swoją rodzinę stojącą w gotowości do wyjazdu. Esme podeszła do mnie i położyła mi dłoń na policzku.
- Kiedy do nas dojedziesz? - spytała zmartwiona.
- Za trzy, cztery dni. W zależności od tego, gdzie się udacie.
- Nie będziemy nigdzie daleko.
Kiwnąłem głową.
Carlisle podszedł do nas i, objąwszy opiekuńczo jedną ręką swoją żonę, drugą uścisnął mi dłoń.
- Edwardzie, pamiętaj, że niezależnie od tego, co się stanie, na zawsze będziemy twoją rodziną.
- Dziękuję. - wymamrotałem cicho.
Emmett klepnął mnie zaczepnie w ramię.
- Do zobaczenia niedługo!
Rosalie i Jasper posłali mi ponure spojrzenia z progu, zaś Alice zbliżyła się i popatrzyła na mnie znacząco.
Nie martw się. Ona wyjdzie z tego... Nie od razu, ale po dłuższym czasie.
- Alice? Czy mogę mieć do ciebie prośbę? - zapytałem po wysłuchaniu jej myśli.
- Tak?
- Proszę, obiecaj mi jedno. - czułem, że mój głos za chwilę może się załamać. - Nigdy więcej nie spojrzysz już w przyszłość Belli.
Popatrzyła jeszcze na mnie przez chwilę swoimi wielkimi złotymi oczyma, po czym ze zrozumieniem pokiwała powoli głową.
- Obiecuję.
Przyjrzałem się uważnie jej myślom, ale nie dojrzałem w nich żadnej próby buntu. Postanowiła naprawdę dostosować się do mojej prośby. Mimo zastrzeżeń, jakie wyraźnie czuła.
- Dziękuję. - rozejrzałem się po twarzach swoich bliskich. - Dziękuję wam wszystkim. Wkrótce do was dołączę.
Wszyscy opuścili dom w wyjątkowo spokojnym tempie. W pokoju pozostała tylko Esme.
- Kocham cię, synku. - powiedziała i uścisnęła mnie krótko. - Wszystko będzie dobrze.
Po chwili stałem już zupełnie w sam w ogromnym, jasnym salonie, do niedawna należącym jeszcze do mojej rodziny. Teraz już był niczyj.
Usłyszałem chrzęst opon na podjeździe, a po kilku krótkich minutach szum silników samochodów moich bliskich zmieszał się z ogólnym porannym harmidrem ulicznym.
I nagle mój ukochany dom stał się dla mnie zupełnie obcym miejscem.

Part XI:

Te ostatnie dni tak naprawdę chciałbym trwale wymazać z mojej pamięci.
Co z tego, że miałem Bellę. Co z tego, że powinienem był cieszyć się ostatnimi chwilami spędzonymi razem z nią.
Co z tego, jeśli zachowywałem się jak ostatni dupek.

Po wyjeździe rodziny długo jeszcze stałem z salonie gapiąc się bez sensu w drzwi, które definitywnie zamknęły się za nimi już po raz ostatni.
Cholerne drzwi. Cholerny dom.
Nagle zdałem sobie sprawę, że moje silne przywiązanie do tego miejsca ustąpiło nienawiści. Nie chciałem już nigdy więcej widzieć skórzanej beżowej kanapy, na której nieraz spędzałem szczęśliwe popołudnia z rodziną, pięknego stołu Esme tkwiącego w jadalni, telewizora plazmowego czy mojego fortepianu, na którym pierwszy raz zagrałem Belli jej kołysankę. Wszystkie stojące tu meble kiedyś miały dla mnie znaczenie niezwykle sentymentalne, a teraz miały stać się bezużyteczne, w najbliższym czasie miała pokryć je warstwa kurzu, skazując je na bezpardonową śmierć. Nie chciałem tu tkwić nawet minuty dłużej.
Bez chwili zastanowienia wyszedłem na ganek o mało co nie potykając się o jakiś sporych rozmiarów przedmiot.
Zdziwiony, spojrzałem w dół. Walizka. Z całą pewnością należała do mnie.
Nie zawracając sobie nawet głowy otwarciem i sprawdzeniem jej zawartości, sięgnąłem po nią i poszedłem szybkim krokiem do garażu.
Volvo zamrugało do mnie przyjaźnie, gdy nacisnąłem przycisk blokady na pilocie. Wrzuciłem walizkę do bagażnika i usiadłem za kierownicą. Gdy tylko przekręciłem kluczyk w stacyjce, moich uszu dobiegła stonowana muzyka, płynąca leniwie z radia. Westchnąłem zniecierpliwiony, zmieniłem płytę i przekręciłem gałkę głośności na maksimum. Auto wypełniły dźwięki perkusji połączonej z gitarą basową. Nareszcie coś, co przeszkadzało mi w ponurych rozmyślaniach.
W wyjątkowo wolnym, jak dla mnie, tempie dojechałem do szkoły na dziesięć minut przed dzwonkiem. Furgonetki Belli jeszcze nigdzie nie było.
Westchnąłem i przyciszyłem lekko muzykę, by móc słyszeć zbliżający się warkot jej silnika. Po niespełna trzech minutach rozpoznałem już znajome dźwięki.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce i wyszedłem powoli z samochodu. Na policzki natychmiast spłynęły mi krople porannego deszczu. Zupełnie niczym łzy.
Zmarszczyłem brwi. Dziwne skojarzenie.
Spośród ryków, charkotów i huków furgonetki wyłapałem najistotniejszy jak dla mnie dźwięk - serce Belli biło trochę szybciej, niż zazwyczaj, jakby się zmęczyła, lub czymś denerwowała.
Ruszyłem w jej kierunku, chowając ręce do kieszeni. Obserwowałem jak chowa coś do plecaka, jak bierze dwa głębsze oddechy i sięga dłonią w kierunku klamki. Natychmiast przyspieszyłem, by móc ją w tym wyręczyć.
- Dzięki. - powiedziała, wysiadając z moją pomocą, i uśmiechnęła się do mnie niemrawo. Podniosłem na nią wzrok, a jej mina momentalnie zrzedła.
- Jak samopoczucie? - spytałem, z trudem osiągając jakąś marną imitację uśmiechu.
- Świetnie. - odparła swobodnie, choć z jej oczu wyczytałem co innego. Martwiła się. To chyba dobrze. Chyba tak właśnie miało być.
Bez słowa sięgnąłem po jej dłoń i poprowadziłem ją w kierunku budynku szkolnego.
- Edward, wszystko w porządku?
- Pewnie. - mruknąłem, starając się iść naturalnym tempem.
Bella przygryzła dolną wargę, ale nic już nie powiedziała. Niemal słyszałem trybiki w jej głowie, poruszające się z ogromną prędkością, starające się wszystko dopasować do siebie i zrozumieć moje zachowanie.
Dlaczego Bella ciągle chodzi z tym dziwakiem? - usłyszałem nagle. - Co z tego, że jest taki bogaty, a laski na jego widok ślinią się na chodnik. Ja zająłbym się nią dużo lepiej...
Warknąłem bezgłośnie, gdy obrazy wytworzone przez niezwykle bujną wyobraźnię Mike'a Newtona zaczęły wypełniać moją skołataną głowę.
Może i Bella powinna być z nim. Może i byłby to o wiele zdrowszy związek, niż gdy była ze mną. Ale tak naprawdę nigdy nie chciałbym ją skazać na takiego człowieka. Nie zasługiwał na nią. Właściwie, to nikt na nią nie zasługiwał.
Wszedłem powoli do klasy za Bellą, starając się za wszelką cenę odgonić od siebie naiwne, chore wizje Newtona. Nie powinny one mieć dla mnie żadnego znaczenia. Nie, kiedy obok mnie wciąż jeszcze była Bella. Przez najbliższe dwie doby. Ostatnie.
W żaden sposób nie byłem w stanie powstrzymać się od ciągłego zerkania w jej kierunku. By upewnić się, że wciąż jeszcze tu jest. By wyryć sobie w pamięci każdy, najdrobniejszy nawet szczegół jej pięknej, subtelnej twarzy. Każdy czekoladowo-brązowy włos wetknięty niedbale za jej ucho, każde odbicie światła w jej oczach.
Ale ona nawet raz nie spojrzała na mnie. Cały język angielski Bella siedziała nieruchomo z policzkiem opartym na dłoni, wpatrując się pustym wzrokiem w tablicę. Tak samo na matematyce. Fizyce. Chemii...
Za nic nie byłem w stanie sobie wmówić, że to dobry znak. Że tak ma być.
Z frustracji zaciskałem pięści pod ławką. Czasem miałem nawet wrażenie, że dostawałem drgawek. Czy wampiry mogły mieć padaczkę? Szczerze w to wątpiłem.
Najgorsze było to, że musiałem grać takiego potwora, choć wcale tego nie chciałem. Że z głupiego poczucia obowiązku, ba! z własnego egoizmu musiałem traktować ją, jak zupełnie inną osobę niż jeszcze dobę temu. Bo gdyby nie to, że nie mogłem opuścić jej tak bez żadnego konkretnego pożegnania, już dawno by mnie tu nie było. Zwijałbym się gdzieś z bólu w jakichś krzakach, a ona zostałaby sama.
Fakt, nie chciałem się natychmiastowo odciąć od Belli również ze względu na nią samą. Pragnąłem dać jej jakoś znać o tym, co nieubłagalnie się zbliżało, pozwolić jej samej wyciągnąć wnioski z mojego zachowania, ochłodzić jej uczucie do mnie, ale czy głównym motywem nie była jednak moja nic nieznacząca miłość? Przywiązanie, być może tęsknota? Czy potrafiłem być aż takim egoistą, desperatem, jeśli chodziło o Bellę?
Byłem niczym narkoman. Nie mogłem od tak odpuścić sobie działki. Nawet jeśli miała smakować mi jak kurz spod łóżka.
Ze spuszczoną głową, ramię w ramię z Bellą zmierzałem ku stołówce. Żadne z nas nie odzywało się nawet słowem. Cisza ciążyła mi bardziej niż kiedykolwiek.
Napełniliśmy stołówkowe tace jedzeniem - w moim przypadku było to zwyczajne marnotrawstwo - i usiedliśmy przy naszym stoliku.
Bella rozglądała się rozgorączkowana po całej stołówce. Nietrudno było zgadnąć, czego, a raczej kogo szukała.
- Gdzie jest Alice?
- Z Jasperem. - odparłem lakonicznie.
- Co z nim?
- Wyjechał na jakiś czas.
- Co takiego? - spytała coraz bardziej podnosząc głos. - Dokąd?
- W żadne konkretne miejsce.
- A Alice z nim?
- Chciała mieć na niego oko. Będzie go próbowała nakłonić do zatrzymania się w Denali.
Nie byłem pewien, czy nie było to kłamstwem - jak na razie nie znałem przecież celu wyprawy mojej rodziny - ale nie wątpiłem, że w najbliższym czasie zapewne zdecydują się odwiedzić naszych przyjaciół.
Bella przez chwilę wpatrywała się jeszcze zdenerwowana w batonika, którego trzymałem przed swoimi oczami, służącego mi jako tarcza przed nawiązaniem z nią kontaktu wzrokowego, po czym zwiesiła zrezygnowana głowę. Czuła się winna. Jak w każdej zresztą sytuacji, w której brała udział.
- Ręka ci dokucza? - spytałem, udając, że nie domyśliłem się powodu jej frustracji.
- Kogo obchodzi moja głupia ręka!
Spuściłem wzrok z batonika i utkwiłem go w blacie stołu. Bella schowała twarz w dłoniach.
Więc aż tak dobrze mi szło? Nie żebym był jakoś wyjątkowo delikatny wobec swojej osoby, ale nie przypominam sobie, kiedy ostatnio Bella na mnie podniosła głos. Kiedy w ogóle podniosła głos na kogokolwiek. Musiałem naprawdę doprowadzać ją teraz do szału.
Na biologii udawała, że mnie nie dostrzega, nie chciała mojej pomocy przy doświadczeniu, chociaż wyraźnie nie radziła sobie z zadaną pracą. I nie pomagała mi myśl, że właśnie tak miało być. Że miała mnie traktować zupełnie jakby mnie przy niej nie było.
Zupełnie jakbym nie istniał.
Idąc w stronę parkingu, czułem, że zaraz eksploduję. Ogień palił mnie od środka żywcem, niczym jad rozprowadzający się powoli po moim ciele, chciałem skakać, krzyczeć, wić się z wściekłości na mokrej trawie, może wyrwać jakieś drzewo z korzeniami i rzucić nim w kierunku szkoły. Cokolwiek, co ulżyłoby żarowi, który minuta po minucie zamieniał moje wnętrzności w kupki popiołu. Cokolwiek, bylebym wreszcie uwolnił się od rzeczywistości.
Ciepła dłoń musnęła delikatnie mój policzek, wyrywając mnie z gorzkich rozważań.
- Wpadniesz do mnie później?
Do moich nozdrzy dotarła nagle fala kojącego, subtelnego zapachu Belli, płynącego z jej nadgarstka. Przymknąłem na moment powieki czekając, aż pragnący krwi potwór zaśmieje się w mojej głowie, jednak nic takiego się nie stało. Otworzyłem oczy zdumiony.
- Później? - zapytałem, gdyż było to jedyne słowo, jakie zarejestrowałem z pytania Belli.
- Dziś pracuję. Zamieniłam się dyżurami, żeby móc świętować swoje urodziny.
- Ach tak. - mruknąłem tylko, wciąż zaskoczony rekcją mojego organizmu na zapach Belli.
- To co, wpadniesz, kiedy wrócę, prawda?
Wiedziałem oczywiście, że nie powinienem, jednak drobne ziarenko nadziei mimowolnie zasiało plon w mojej głowie.
- Jeśli chcesz.
- Zawsze tego chcę. - powiedziała dobitnie, z uczuciem. Ogień trawiący moje wnętrzności gwałtownie zgasł, pozostawiając je rozkosznie chłodnymi.
- No to wpadnę. - odparłem, starając się jak najlepiej zamaskować ulgę w moim głosie.
Tuż przed zamknięciem za nią drzwiczek stwierdziłem, że powinienem jeszcze raz przekonać się co do wpływu woni skóry Belli na moje pragnienie. Za wszelką cenę starałem się wyzbyć kiełkującej we mnie nadziei, ale nie potrafiłem. Bo w takim razie gdzie się podział ten chciwy potwór, który nigdy nie chciał dać mi spokoju?
- Do zobaczenia. - szepnąłem cicho i pocałowałem ją w czoło, wciągając delikatnie powietrze.
Wrzask w mojej głowie niemal mnie ogłuszył. Nie spodziewałem się go. Naiwnie wierzyłem, że nagle zaszła we mnie jakaś nieopisywalna zmiana. Że jednak wyleczyłem się ze swoich chorych reakcji. Że może nie byłem już więcej zagrożeniem dla Belli.
Idiota.
Odwróciłem się na pięcie i odmaszerowałem sztywno w kierunku swojego Volvo.
Miałem już tego wszystkiego dość.

Part XII:

Zatrzasnąłem drzwiczki samochodu i usiadłem zrezygnowany na skórzanym fotelu kierowcy.
Bella kończyła pracę dopiero za kilka godzin. Co do tej pory miałem ze sobą zrobić?
Westchnąłem. Nie chciałem spędzić tego czasu nad ponurym rozczulaniem się nad moim nieszczęściem. Musiałem wziąć się w garść.
Nagłe pukanie w okno samochodu sprawiło, że niemal podskoczyłem w miejscu. Byłem widać zbyt skupiony na sobie, by usłyszeć kroki bądź myśli zbliżającej się osoby. Ściszyłem muzykę i opuściłem powoli szybę.
Jakaś postawna sylwetka zasłoniła mi nieomal cały widok z okna.
- Cullen! Dobrze, że cię jeszcze zastałem! - dobiegł mnie głos chemika, pana Kellera.
- Tak, panie profesorze?
Nauczyciel schylił się i wsunął niemal całą swoją łysawą głowę przez niewielką szparę w oknie. Mimowolnie odchyliłem się do tyłu.
- Sprzątałem przed chwilą pracownię, gdy nagle coś zadzwoniło. Patrzę, a to telefon komórkowy leży pod kaloryferem! Sprawdziłem, kto dzwonił, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe? - uśmiechnął się szeroko i moim oczom ukazały się resztki kanapki z indykiem i serem, którą zapewne zjadł na lunch. - Dzwonił Jasper. Od razu domyśliłem się, czyj to telefon. Takie wyjątkowe imię może należeć jedynie do twojego utalentowanego brata!
Wytrzeszczyłem oczy. Zgubiłem telefon? Ja? Wampir o niezwykle wyczulonych zmysłach? Musiało być ze mną naprawdę coraz gorzej.
Nagle Keller wcisnął przez okienko swoją tłustą łapę i podał mi małą, srebrną komórkę. Jak on się tam w ogóle mieścił?
- Dziękuję, profesorze.
- A tak w ogóle to co u niego? - nauczyciel uśmiechnął się jeszcze szerzej, o ile było to w ogóle możliwe. - Dawno nie miałem takiego wspaniałego ucznia, jak on!
-Och... Wszystko z nim w porządku. Studiuje. - odparłem, siląc się na uśmiech. - Jeszcze raz dziękuję, panie profesorze, za telefon. A teraz będę musiał już jechać...
- Oczywiście, oczywiście! Pozdrów rodziców!
Swoich rodziców zobaczę dopiero za kilka tygodni, Keller, pomyślałem ponuro. O ile nie jeszcze później.
Zamknąłem okno, gdy tylko wielka głowa nauczyciela wydostała się z otworu i szybko odjechałem. Keller machał mi na pożegnanie z przyklejonym uśmiechem na twarzy.
Nagle telefon zadźwięczał. Sięgnąłem po niego i przyjrzałem się wyświetlaczowi. No tak, Jasper. Odebrałem.
- Co jest?
- Zapomniałeś, gdzie masz na klawiaturze zieloną słuchawkę? - głos mojego brata brzmiał nienaturalnie swobodnie. - Gdzie jesteś?
- W Forks, a gdzie niby mam być?
- Dokładniej.
- W samochodzie.
- Przyjedź do domu.
Znieruchomiałem. Jasper został w Forks?
- Dlaczego nie wyjechałeś? - warknąłem do słuchawki.
- Czekam na ciebie.
Jazz rozłączył się, zanim jeszcze zdążyłem się cokolwiek odpowiedzieć. Co on ode mnie chciał? Po co tu wrócił?
Skręciłem powoli w ścieżkę, prowadzącą do mojego domu - właściwie to byłego domu - i przymknąłem znużony powieki. Nie musiałem patrzeć, jak jadę, trasę znałem już na pamięć.
Dlaczego nie chcieli mi dać świętego spokoju? Czy nie wystarczająco już miałem na głowie? Nie chciałem słuchać bezsensownego jęczenia mojego brata nad tym, jaki to winny czuje się za całe zajście. W niczym nie miało mi to pomóc.
Otworzyłem oczy dopiero, gdy dojechałem na polanę i spojrzałem przed siebie zdumiony. Biały dom wyglądał tak samo jak przed kilkoma godzinami. Idealnie skoszona trawa raziła po oczach swoją zielenią, okna błyszczały czystością, podjazd i weranda były idealnie uprzątnięte.
Westchnąłem i pokręciłem z niedowierzaniem głową. Miałem wrażenie, jakby minęło już kilka miesięcy, może lat od dzisiejszego poranka. A przynajmniej o tyle czułem się już starszy.
- Czego chcesz, Jazz? - spytałem cicho, nie wychodząc nawet z samochodu. Mój brat natychmiast zmaterializował się przy moim samochodzie.
- Jakoś ci pomóc. - odparł, sadowiąc się na miejscu pasażera.
- Pomóc?
- Nie możesz być sam. Chcę ci towarzyszyć.
Zmarszczyłem brwi. Chciał mi pomóc w zerwaniu z Bellą? Trzymać mnie za rękę i mówić, że wszystko będzie dobrze? Bezsens.
- W czym chcesz mi towarzyszyć?
- W tropieniu tamtej wampirzycy. Alice opowiedziała mi o swojej wizji. - odparł i dodał w myślach: Poza tym myślę, że będziesz potrzebował kogoś... Jakiegoś wsparcia.
- To mi nie pomoże, Jazz.
- Nie zostawię cię samego.
Spojrzałem na niego. Rzeczywiście mówił prawdę. Nie przemawiała za nim litość, której od nikogo przecież nie oczekiwałem. Rzeczywiście, tkwiło w nim ogromne poczucie winy, ale nie po to tu był. Chciał mi pomóc. Być przy mnie. A chociaż ja z całą pewnością nie chciałem towarzystwa jego ani nikogo innego, nie mogłem go wyrzucić. Po prostu wiedziałem, że ma rację, że naprawdę będę potrzebował czegoś, a raczej kogoś, kto odciągnie moją uwagę od ponurej rzeczywistości, z jaką jeszcze przyjdzie mi się zmierzyć.
Nagle moje rozmyślania przerwały ciche kroki. Nieomal zakrztusiłem się własną śliną.
- Emmett?!
Jasper zrobił zmieszaną minę.
- Widzisz... Też chciał z tobą zostać.
- Pewnie, braciszku! - krzyknął Emmett wyłaniając się z lasu. Podbiegł do nas, ocierając dłonią kropelkę krwi cieknącą mu z kącika ust. - Sam tu nie będziesz gnić w tej swojej rozpaczy. Ja ci na to nie pozwolę. - mrugnął do mnie i usiadł na masce samochodu po turecku przodem do nas.
- Czy was... Co wy... Ach, dajcie mi święty spokój! - krzyknąłem poirytowany i gwałtownie otworzyłem drzwiczki wozu.
Emmett patrzył na mnie skonsternowany, gdy wysiadałem.
- Daj spokój. Nie będziemy ci przecież siedzieć cały czas na głowie.
- Nie widzicie w jakim jestem stanie? Nie chcę musieć ukrywać się nawet we własnym domu!
Zamrugałem. Przecież to już nie był mój dom.
- Oczywiście, że nie musisz. Wiemy, co czujesz. - wyszeptał Jasper.
- Daj spokój, Jazz! - zirytował się nagle Emm. - Niech nie robi z siebie mięczaka.
- Zamknij się.
Stałem tak, patrząc na swoich braci z niedowierzaniem.
Dwa kompletnie inne charaktery, zupełne przeciwieństwa. Jak oni niby mieli zamiar mi pomóc? Nie było szans. Mogli jedynie jeszcze bardziej mi wszystko utrudnić.
- Idę na polowanie. - powiedziałem zrezygnowany.
Nie chciałem ich tutaj. Nie chciałem przecież nawet wracać w to miejsce. Jedyne, czego pragnąłem to zaszyć się gdzieś w samotni, w lesie czy też we własnym samochodzie i dać pochłonąć się ponurym rozmyślaniom. Nie miałem już siły się przed nimi bronić czy uciekać. Myśli i tak by mnie znalazły.
- Iść z tobą? - spytał cicho Jasper.
- Nie! - warknąłem i pognałem przed siebie jak najszybciej potrafiłem, by nie przyszło mu jeszcze na myśl mnie gonić.
Przewrażliwiony. -usłyszałem tylko myśl Emmetta, zanim moje uszy całkowicie wypełnił szum powietrza.
Przebiegłem kilka kilometrów na północ, stopniowo zwalniając tempo, aż w końcu zatrzymałem się wśród leśnej gęstwiny. Po mojej prawej majaczyły ruiny małej, kamiennej chatki drwali porzuconej wiele lat temu. Poszedłem w jej kierunku, mijając po drodze powalone, spróchniałe pnie drzew.
Zajrzałem do chaty przez wybite okienko. Miejsce to miało w sobie pewien urok, jego spokój udzielał się każdemu. W większości budynku dach zawalił się na porośniętą trawą posadzkę, jednak w jednym pokoju było wciąż tak jakby... Ludzko. Pod ścianą stało niewielkie, jednoosobowe łóżko z dwoma wystającymi sprężynami, obok niego leżała przewrócona na bok szafeczka nocna. Tuż obok okna mieściła się ogromna szafa w stylu kolonialnym. Znałem to miejsce na pamięć. Jak każdy członek mojej rodziny, zresztą. Kilka lat temu Esme odkryła to miejsce i pokochała je od pierwszego wejrzenia. Uparła się, że kiedyś przywróci ten domek do życia. Pytała nawet Alice i Jaspera, czy nie chcieliby w nim zamieszkać, ale ci odmówili, twierdząc, że najlepiej czują się w swoim rodzinnym domu. Chata stała więc pusta i zaniedbana do dzisiaj. Widać plan Esme nigdy już nie miał wypalić.
Odwróciłem głowę w stronę lasu i do moich nozdrzy dobiegł znajomy zapach. Jakieś trzy kilometry na wschód stało niewielkie stado mulaków, pasących się spokojnie na małej polanie. Niemal czułem ich ciepło na własnej skórze.
Bez zastanowienia pobiegłem w tamtym kierunku. Zapach bynajmniej nie budził we mnie silnego pragnienia, lecz byłem już do tego uczucia niesmaku przyzwyczajony. Krew zwierząt nigdy nie miał się stać dla wampira czymś kuszącym, ale jednak płyn ten zaspokajał podstawowe potrzeby. I zmniejszał możliwość rzucenia się z obnażonymi zębami na własną dziewczynę.
Bez większych problemów dorwałem pierwszego samca, jak najszybciej powaliłem go na ziemię i jednym szybkim ruchem skręciłem mu kark. Nie chciałem by biedak cierpiał katusze.
Przytknąłem wargi do szyi zwierzęcia i wbiłem się w nią zębami. Gorący płyn wypełnił moje gardło, po czym powoli rozszedł się po całym ciele. Przymknąłem powieki, dając ponieść się błogości gaszonego pragnienia, jednak trwało to zdecydowanie za krótko. Po chwili świadomość powróciła, a wraz z nią wszelkie smutki i troski, które ponownie wypełniły moją głowę.
Upuściłem łeb zwierzęcia, a ten z lekkim mlaśnięciem wylądował na mokrej trawie.
Drugi samiec i samica zdążyli już się rozpierzchnąć na boki, ale nie miałem ochoty ich ścigać. Czułem się w pełni najedzony i trzeźwy. Nadeszła pora, by wracać.
Westchnąłem zrezygnowany i, w najwolniejszym tempie na jakie było mnie stać, podążyłem z powrotem do swoich braci, czekających na mnie w domu.

Part XIII:

- Edward idzie. - usłyszałem z salonu.
- Przecież słyszę. - mruknął Emmett, wyraźnie pochłonięty powtórką jakiegoś meczu w telewizji.
- Zachowuj się normalnie, ok? - powiedział Jasper. - Jemu jest naprawdę ciężko.
- Obaj jesteście takie same mazgaje.
Jazz westchnął głęboko, ale nic nie odpowiedział na docinkę brata.
Sorry, Edward.
Wbiegłem na polanę i dotarłem do schodków na werandę.
- Która godzina? - spytałem, otwierając drzwi.
- Po osiemnastej.
- Bella niedługo kończy pracę. - pomyślałem na głos.
- Spotykasz się z nią? - zdziwił się Emmett, odwracając się do mnie w fotelu.
Pokiwałem głową.
- To chyba w niczym nie pomoże.
- Wiem.
Gdzie idziesz? - spytał mnie Jasper, obserwując jak opuszczam pomieszczenie.
- Do Belli, a gdzie indziej?
Podszedłem do samochodu i otworzyłem bagażnik. Odstawiłem walizkę do przedpokoju i wróciłem do wozu. Silnik zamruczał cicho, gdy przekręciłem kluczyk w stacyjce i po chwili już jechałem leśną ścieżką, prowadzącą do szosy.
Pod dom Belli dotarłem pół godziny przed jej przyjazdem. Wysiadłem powoli z samochodu i, minąwszy radiowóz komendanta Swana, wszedłem na werandę i zapukałem do drzwi.
- Edward? - spytał Charlie zdziwiony, gdy otworzył mi drzwi. Pachniał chipsami paprykowymi i piwem, a zza jego pleców dało się słyszeć znajome dźwięki meczu futbolu, który oglądał Emmett w domu. - Bella jeszcze nie wróciła.
- Dzień dobry, Charlie. - uśmiechnąłem się. - Wiem, przepraszam za tak wczesne najście, ale w moim domu panuje ogromne zamieszanie, Esme wraz z dziewczynami sprząta dom po wczorajszej imprezie. Chciałem pomóc, ale te wygoniły mnie z domu, denerwując się, że wszystko robię nie tak.
- Och, pewnie. Te kobiety... - odpowiedział komendant uśmiechając się ze zrozumieniem. - Chodź, świetny mecz. Nie mogłem obejrzeć go wczoraj.
Przekroczyłem próg, powiesiłem kurtkę na jedynym wolnym haczyku wiszącym przy drzwiach i poszedłem za Charliem do salonu.
- Chipsa? - spytał, sadowiąc się wygodnie na kanapie.
- Nie, dziękuję.
- A może chcesz pizzę? Zostały jeszcze chyba ze dwa kawałki.
- Nie, naprawdę. Zjadłem obiad w domu.
Charlie pokiwał wolno głową i skupił swoją uwagę na meczu.
Usiadłem w wytartym, miękkim fotelu i również zwróciłem wzrok na telewizor. Mecz jak mecz, masa facetów biegających za małą piłką, przypominającą w kształcie zdeformowane jajko. Nigdy nie byłem fanem sportu. A raczej oglądania go w telewizji. Wszystko tam było tak wolne, że aż nużące. Skacząc na jednej ręce ze związanymi oczami spokojnie wyprzedzałbym każdego zawodnika. Jakoś nie potrafiłem zrozumieć, co takiego w tym wszystkim widział Emmett.
Patrzyłem znudzony w ekran, nie rejestrując nawet jednej setnej tego, co tam się działo. Po co właściwie tu przyszedłem? Mogłem przecież przeczekać te pół godziny w samochodzie i przyjść, jak już Bella miała być w domu.
- Tak! - krzyknął nagle komendant. - Dawaj, Anderson!
Skupiłem przez chwilę wzrok na meczu.
- Jeszcze dziesięć metrów i będzie punkt. - dodałem, siląc się na jak najwięcej entuzjazmu.
- Zobaczysz, Anderson da radę! - powiedział Charlie, a gdy po chwili komentator donośnym głosem potwierdził jego przypuszczenia, ten niemal ryknął z zachwytu. - Mówiłem!
Uśmiechnąłem się w duchu, patrząc na komendanta. To dlatego przyszedłem tutaj tak wcześnie. Lubiłem go. Był tak zdystansowanym, prostolinijnym człowiekiem, pełnym wrodzonego potencjału. Zupełnie jak jego córka, którą kochał przecież bezgranicznie. Aż miło było popatrzeć, że wciąż jeszcze są tacy ludzie.
Postarałem się zwracać większą uwagę na telewizor i musiałem przyznać, że nie bawiłem się tak źle. Charlie miał w zwyczaju pokrzykiwać wesoło lub z dezaprobatą w zależności od tego, co też działo się na boisku, a ja nie pozostawałem mu dłużny.
Moją sielankę niespodziewanie przerwał warkot silnika, mogącego należeć tylko do jednego wozu - furgonetki Belli. Mimowolnie spiąłem mięśnie, przygotowując się na kolejną próbę mojej woli. Co też miałem zrobić? Jak się zachować? Czułem, że z każdym krokiem Belli na podjeździe, moje serce podskakuje coraz wyżej - z tęsknoty i stresu. Dzika mieszanka.
- Hej, hej, to ja! Tato? Edward? - usłyszałem z przedpokoju.
- Tu jesteśmy - krzyknął Charlie, nie odrywając wzroku od ekranu.
Usłyszałem jej pośpieszne kroki, gdy zmierzała w naszym kierunku.
- Cześć.
- Cześć, Bell - powiedział Charlie, nadal gapiąc się w telewizor. - Zjedliśmy na obiad pizzę na zimno. Jak chcesz, to chyba jeszcze leży na stole.
Zmarszczyłem lekko brwi. Zjedliśmy? Chyba Charlie miał kłopoty z pamięcią.
- Aha.
Bella nie zrobiła ani kroku w stronę kuchni. Czułem, jak uparcie wpatruje się w moją twarz.
Okej. A więc czas na zimnego drania.
- Zaraz przyjdę. - mruknąłem, na chwilę odwracając ku niej głowę.
Natychmiast skupiłem swoją uwagę z powrotem na meczu, za wszelką cenę starając się, aby maska, którą przywdziałem dobrze spełniała swoją rolę. Usłyszałem, jak Bella zmierza w kierunku kuchni i siada na krześle. Nie tknęła chyba nawet pizzy.
Charlie wrzasnął nagle z niezadowoleniem i pomachał pięścią w kierunku ekranu. Odkrzyknąłem coś, wydaje mi się, że z niepoprawną składnią zdania, i dalej skupiłem się na nasłuchiwaniu.
Bella oddychała niezmiernie szybko, niemalże chrypiała. Nagle usłyszałem, jak gwałtownie wstała, podniosła coś ze stołu i pobiegła po schodach na górę. Nadstawiłem bardziej ucha. Klik, przewijanie kliszy. Bella robiła zdjęcie swego pokoju? Jaki to miało sens?
Charlie znowu coś krzyknął. Nie mając pewności, jaki był tego powód, mruknąłem jedynie coś niezrozumiałego.
Bella zeszła po schodach. Słyszałem jej tętno bijące tuż za ścianą. Całą swoją wolą starałem się powstrzymać od odwrócenia w jej stronę. Kątem oka zarejestrowałem, jak dyskretnie wychyliła się zza framugi z aparatem przyciśniętym do twarzy. Po chwili rozległ się trzask migawki.
Charlie natychmiast odwrócił głowę w stronę swojej córki, więc pomyślałem, że dziwne by było, gdybym sam nie postąpił tak samo.
- Co ty najlepszego wyrabiasz, Bello?
Bella uśmiechnęła się blado i weszła do pokoju, sadowiąc się u stóp swego ojca.
- Nie strój fochów. Wiesz, że mama zadzwoni lada dzień z pytaniem, czy używam moich prezentów. Jeśli nie chcę sprawić jej przykrości, muszę zabrać się do roboty.
Skierowałem swój wzrok z powrotem na mecz. Charlie chyba marzył o tym samym.
- Ale czemu akurat mnie wybrałaś na swoją ofiarę?
- Bo jesteś strasznie przystojnym facetem. Nie narzekaj, sam mi kupiłeś ten aparat.
- Oj, żebym nie zaczął tego żałować. - mruknął cicho Charlie.
- Edward - Bella odwróciła głowę w moją stronę. - Bądź tak miły i zrób mi zdjęcie z tatą.
Złapałem w locie aparat, który mi rzuciła i spojrzałem na nich przez obiektyw.
- Musisz się uśmiechnąć do zdjęcia. - powiedziałem do Belli.
Zamiast uśmiechu, na jej twarzy pojawił się trudny do zidentyfikowania grymas, ale patrząc na niezadowoloną minę Charliego, mogłem stwierdzić, że nie wygląda to tak źle. Nacisnąłem niewielki przycisk, a pokój ponownie wypełnił blask flesza.
- Teraz to ja zrobię wam! - powiedział szybko Charlie, sięgając po aparat. Posłusznie podałem mu go i wstałem, by ustawić się obok Belli.
Objąłem ją, starając się jak najmniej dotykać jej ciała i wygiąłem lekko usta, próbując przybrać pozytywny wyraz twarzy.
- Uśmiechnij się, Bello - powiedział Charlie, ustawiając gałką ostrość w aparacie. Najwyraźniej Bella nie była w nastroju na uśmiechy. Nietrudno było mi zgadnąć, kto był tego powodem.
Klik.
- Starczy na jeden wieczór. Nie musisz wypstrykać filmu za jednym zamachem. - dodał komendant i schował aparat pod poduszkę.
Odsunąłem się od Belli, chociaż moje ciało pragnęło przybliżyć się do niej jeszcze bardziej. Poczuć jej ciepło, zapach, miękkość... Zacisnąłem usta i spróbowałem znowu przywdziać poprzednią maskę obojętności. Gdy mogłem już stwierdzić, że wygląda ona w miarę wiarygodnie, zasiadłem z powrotem w fotelu.
Bella przyjrzała mi się uważnie i wreszcie usiadła na podłodze obok Charliego. Oparła plecy o kanapę i zwinęła się w kulkę niczym małe dziecko. Cała się trzęsła, jej serce biło nienaturalnie szybko. Powstrzymałem pierwszy odruch, by usiąść obok niej i otoczyć ją opiekuńczo ramieniem. Moja siła woli była chyba coraz bardziej wytrzymała. Widać nieźle ją już zahartowałem.
Tkwiliśmy tak we trójkę w kompletnym milczeniu, jako że nic już spektakularnego na boisku się nie zdarzyło, aż do końca meczu.
Gdy zaczęły się już reklamy, wstałem powoli i powiedziałem, siląc się na swobodę:
- Będę się już zbierał.
- Na razie - mruknął Charlie, nie odwracając wzroku od telewizora. Nie spodziewałbym się, że reklama pieluch może pochłonąć jego uwagę równie silnie, co mecz.
Bella wstała i poczłapała za mną, wciąż dygocząc na całym ciele. Było jej zimno? A może tak reagowała na stres?
Nie odwróciłem się w jej stronę, dopóki nie usłyszałem zza pleców:
- Zajrzysz później?
Rozpacz w jej głosie sprawiła, że przez chwilę bałem się odwrócić. Gdyby zobaczyła wtedy moją twarz, jak nic przejrzałaby cały mój plan. Domyśliłaby się, że cierpię jak ona, a zapewne i bardziej.
- Nie dzisiaj. - odparłem hardo, gdy mój głos był już w stanie normalnie funkcjonować.
Pokiwała głową, patrząc mi prosto w oczy. Jej dolna warga drżała, dłonie miała zaciśnięte w pięści. Odwróciłem się i idąc w stronę swojego Volvo, wyszeptałem bezgłośnie:
- Dobranoc, Bello.

Part XIV:

Jak tylko wszedłem do domu, moich uszu dotarły dziwne dźwięki. Zupełnie jakby ktoś próbował nastawić zepsute radio.
Skierowałem swoje kroki do pokoju Emmetta i Rose, skąd dochodził ten hałas, i otworzyłem drzwi. Widok mojego brata, pochylonego nad wzmacniaczem podłączonym do niedużej czerwonej gitary basowej, sprawił, że uniosłem wysoko brwi ze zdziwienia.
- Jasper był w Seattle. - wyjaśnił oględnie Emmett, nie racząc mnie nawet spojrzeniem.
- Odkrywamy swoje nowe talenty?
- Zawsze chciałem mieć gitarę. - podniósł się z klęczek i spojrzał z podziwem na swoją nowe zabawkę. - Zobacz, jak się błyszczy.
- A wiesz, do czego w ogóle służy taki przyrząd?
- Pewnie. Ale najpierw trzeba ją nastroić, czy coś tam. - zerknął zrezygnowany na instrukcję leżącą na blacie biurka. - Tylko, że nie mam pojęcia jak. To jakaś chińska robota.
Pokręciłem z dezaprobatą głową i rzuciłem na odchodnym:
- Wara z tym szmelcem od mojego pokoju. Najlepiej pójdź z nią do lasu.
Wychylił głowę przez drzwi na korytarz i zawołał za mną z kpiną:
- Co, nie będziesz mógł spać?
Z salonu dobiegł mnie śmiech Jaspera, który natychmiast został zagłuszony przez brzęczenie nienastrojonej gitary.
- Nie żyjesz, Jazz. - mruknąłem pod nosem i zamknąłem za sobą drzwi swojego pokoju. Jasper zaśmiał się jeszcze głośniej.
Położyłem się na kanapie i zamknąłem oczy. Byłem wyczerpany. Nawet wampir potrzebuje czasem chwili wypoczynku. Zmierzając do domu, myślałem, że będę miał okazję na spokojne przemyślenia. Widać poważnie się myliłem.
- Emmett, ścisz to jakoś. - Usłyszałem jęk Jaspera. - To naprawdę irytujące.
- Nie umiem! Tutaj wszystko jest po chińsku!
Zaśmiałem się bezgłośnie. Rzeczywiście Jasper miał rację. Z braćmi było mi jednak trochę łatwiej, nie poświęcałem się tak często myślom o... O Belli, rozstaniu i o tym, że za dwa dni mój świat miał już legnąć bezpowrotnie w gruzach.
Nie, błagam. Pomyślałem. Nie chciałem ponownie dopuszczać do siebie tych ponurych wizji. Nie chciałem nawet myśleć o przyszłości, o tym, co będzie za dwa dni, a tym bardziej za miesiące, lata...
Wiedziałem, że obiektywnie rzecz biorąc nie będę cierpiał długo. Wampirom czas zawsze płynął inaczej niż zwykłym ludziom. Czekało mnie jeszcze jakieś siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt lat; po tym czasie planowałem zniknąć. To znaczy po śmierci Belli. Nie mogłem umrzeć już teraz - nie, dopóki po Ziemi wciąż jeszcze kroczył sens mojego istnienia.
To nie był jakiś bardzo długi okres czasu. Wierzyłem, że będę w stanie to przetrwać. Niezależnie od tego, w jakim stopniu będę przypominał zombie na samym końcu.
Edward, dałbyś spokój. - Usłyszałem myśli Jaspera, gdy ten wspinał po schodach prowadzących do mojego pokoju. - Musisz zacząć zachowywać się jak dorosły.
- Nie chcę - szepnąłem chowając twarz w poduszkę.
- To nie ma sensu - odparł cicho, wchodząc do mojego pokoju.
Wiedziałem o tym aż za dobrze. Ale narkoman nie potrafił przecież tak z dnia na dzień porzucić swojej heroiny.
Nagle otworzyłem szeroko oczy, oświecony swoim nowym odkryciem. Oto miałem przed sobą jedynie dwa krótkie dni i jeszcze krótsze noce na spędzenie czasu z Bellą, a ja siedziałem jak głupi we własnym pokoju i wypłakiwałem swoje smutki w poduszkę. Nigdy już więcej miałem jej nie zobaczyć, to były przecież nasze ostatnie chwile razem. Ostatnia szansa na wyrycie w swojej pamięci każdego detalu dotyczącego jej osoby. Jedyną ceną, jaką miało przyjść mi za to w przyszłości zapłacić było bezgraniczne cierpienie.
Zerwałem się na równe nogi. Jeśli to był jedyny argument przemawiający za moim pozostaniem w domu, to co ja tu jeszcze w ogóle robiłem?
- Gdzie idziesz? - zdziwił się Jasper, obserwując jak otwieram okno.
- Tam, gdzie powinienem teraz być.
Wyskoczyłem w ciemność.
- Która godzina? - zapytałem cicho, kierując swoje słowa do brata, gdy wylądowałem już miękko na trawie. Nie miałem wątpliwości, że mnie usłyszy.
- Dwudziesta trzecia.
Pokiwałem spokojnie głową i zdecydowanym krokiem ruszyłem przed siebie. Bella z całą pewnością już spała.

Part XV:

Do domu Belli dotarłem o wiele szybciej niż zazwyczaj, jedyne, czego teraz pragnąłem, to po prostu ją zobaczyć.
Leżała spokojnie w swoim łóżku i oddychała głęboko, jej policzki były uroczo zarumienione. To dobrze. To znaczy, że tej nocy nie cierpiała, że nie nawiedził jej żaden koszmar.
To znaczy, że tej nocy wcale o mnie nie myślała.
Westchnąłem zrezygnowany i usiadłem na dywaniku przy jej łóżku. Przecież nie powinienem mieć do niej o to pretensji. Wszakże nie życzyłem jej bólu. Dlaczego więc było mi z tym tak źle?
Nagle ręka Belli z cichym szelestem zsunęła się z pościeli i zawisła jakieś pięć centymetrów nad ziemią. Drobniutka dłoń zaciśnięta była w pięść. Spojrzałem na twarz śpiącej. Nie wyrażała żadnych uczuć. Tylko spokój.
Delikatnie ująłem rękę Belli i położyłem ją z powrotem na poduszce, jednak najwyraźniej temperatura mojej skóry była zbyt różna od jej własnej. Do moich uszu dotarł przyśpieszony oddech Belli. Za kilka sekund miała się obudzić.
Natychmiast zreflektowałem się i jak najciszej wślizgnąłem pod łóżko. Poczułem się jak idiota. Jak głupi adorator ukrywający się przed swoją ukochaną. Zupełnie jak na początku naszej znajomości, kiedy jeszcze nie zdawała sobie nawet sprawy, że w jej pokoju co noc przesiaduje zakochany w niej po uszy wampir.
Jakieś pół metra nade mną dało się słyszeć ciche kaszlnięcie.
- Edward? - sapnęła Bella w ciemność, unosząc się lekko na łóżku, sprężyny materaca cicho skrzypnęły pod jej ciężarem.
Zacisnąłem dłonie w pięści. Ta dziewczyna była niemożliwa.
- Edward, to ty? - szepnęła błagalnie. - Edward...
Niemal usłyszałem, jak niewielka łza potoczyła się po jej policzku, by wylądować cicho na poduszce.
Schowałem twarz w dłoniach. Chciałem stąd jak najszybciej wyjść. Chciałem płakać, krzyczeć, biec na oślep, byle jak najdalej stąd. Byle jak najdalej od mojej jedynej miłości.
Ale nie mogłem. Musiałem tkwić pod tym cholernym łóżkiem i wsłuchiwać się w płacz Belli, nie mogąc nic z tym zrobić. Tylko słuchać. I cierpieć razem z nią.
Po około dwudziestu minutach jej oddech się uspokoił, jedynie serce biło wciąż zdecydowanie za szybko. Powoli odjąłem dłonie od twarzy, które w normalnym przypadku zapewne by mi zdrętwiały, i wysunąłem się spod łóżka.
Spojrzałem na drobne plecy Belli, na jej wilgotne włosy rozsypane na poduszce. Nie chciałem widzieć jej twarzy. Jej mokrych, pozlepianych płaczem rzęs, zaciśniętych powiek, zmartwionego czoła. To by było już za wiele. Po cichu wyślizgnąłem się przez okno i jak najszybciej podążyłem w stronę lasu.
Resztę nocy spędziłem w samotności. Udałem się na polanę i tam leżałem aż do wschodu słońca. Bez płaczu i krzyku. Spokojnie. Jedynie nuciłem. Być może już dawno powinna mi się znudzić kołysanka mojej ukochanej, ale wiedziałem, że tak się nigdy nie stanie, że na zawsze już będzie miała na mnie ten dziwny, kojący wpływ.
W końcu, gdy nikłe promienie słońca wychynęły zza grubej warstwy chmur i dotknęły mojej twarzy, niechętnie podniosłem się i rozprostowałem nogi. A więc to już niedługo. Jeszcze tylko dwa dni. A tak właściwie, to jedynie półtora.
Półtora dnia do końca mojej egzystencji.

Południe minęło mi szybko. Zdecydowanie za szybko. W szkole, według planu nie odzywałem się do Belli ani słowem, jeśli nie było to konieczne, ale w każdej wolnej chwili przypatrywałem się jej twarzy, jej różowym, miękkim ustom, gdy coś mówiła, ruchom jej dłoni, gdy przerzedzała palcami swoje długie, błyszczące włosy. Nie mogłem uwierzyć, że już jutro ujrzę moją ukochaną po raz ostatni.
Tylko raz na jej twarzy zagościł tego dnia uśmiech, kiedy podała swój aparat Jessice, by ta porobiła wszystkim ich znajomym zdjęcia nowym aparatem. Po co Belli były te wszystkie fotografie? Przecież miała spędzić z tymi ludźmi jeszcze tyle czasu.
Na parking podążyliśmy w nieprzerwanym milczeniu. Pocałowałem ją delikatnie w czoło i zatrzasnąłem za nią drzwiczki furgonetki. Odprowadziła mnie tęsknym wzrokiem, jej spojrzenie niemal parzyło mnie w plecy.
Resztę popołudnia spędziłem, jak poprzedniego dnia, na polanie. Zacząłem się nawet zastanawiać nad nagraniem kołysanki mojej ukochanej na swoim iPodzie. Ciągłe nucenie jej, by uspokoić moje skołatane nerwy, stawało się powoli dosyć uciążliwe.
Gdy słońce całkowicie skryło się już pod osłoną nocy, poszedłem do domu Belli. W ciągu tych ostatnich kilku dni moje życie zamieniło się w nieznośną rutynę.
Bella spała wystarczająco spokojnie, bym odważył się przejść przez ramę jej okna. Spojrzałem na nią z rozczuleniem. Całe popołudnie spędzone na nuceniu i ćwiczeniu samokontroli doprowadziło mnie do pewnego rodzaju spokojnego transu. Czułem się pusty i wymięty niczym gąbka, co było swoją drogą dobrą rzeczą. Chociaż kilka godzin odpoczynku od ponurych myśli zaprzątających moją głowę.
Nagle moją uwagę przykuł nieduży album na zdjęcia, spoczywający na szafce nocnej koło łóżka Belli. Czyżby zdążyła już go zapełnić? Bezszelestnie dotarłem tam i pochwyciłem niewielki album. Przepełniony zaciekawieniem otworzyłem go na pierwszej stronie i niemal krzyknąłem ze zdziwienia. Na pierwszym zdjęciu widniała moja twarz. Patrzyłem prosto w obiektyw i śmiałem się do fotografa.
Zdziwiony, zmarszczyłem czoło. Nie pamiętałem już chyba, jak to jest się tak uśmiechać. Na szczęście już nigdy nie miałem obowiązku przypominać sobie tej techniki, bo i po co?
Powróciłem wzrokiem do albumu. Na kolejnym zdjęciu siedziałem wraz z Charliem, udając, że oglądam mecz. Minę miałem skwaszoną, niczym sześciolatek po rozgotowanym szpinaku. Nie spodziewałem się, że to aż tak widać. Zawsze myślałem, że jestem dobrym aktorem. Przerzuciłem stronę albumu.
Kolejne zdjęcie przedstawiało również mnie, było jednak dziwnie zagięte. Natychmiast skojarzyłem okoliczności jego zrobienia. Wydobyłem je z malutkich spinaczy i odgiąłem, próbując zrozumieć, czemu Bella ukryła swoje oblicze. Na jej widok niemalże zachłysnąłem się powietrzem. Wyglądała pięknie. Niemal tak wspaniale jak w rzeczywistości. Na jej twarzy gościł przezabawny grymas, mający grać uśmiech, jej włosy spływały kaskadami na ramiona, błyszcząc w świetle lampy błyskowej. Była śliczna, wspaniała. Dlaczego więc zagięła to zdjęcie? Dlaczego wstydziła się swojej twarzy?
Przejrzałem pobieżnie pozostałe zdjęcia i niemal parsknąłem śmiechem, widząc Mike'a Newtona, próbującego z głupią miną złapać wyślizgujący mu się z ust makaron spaghetti, czy Erica, dłubiącego w nosie.
Wiele pozostałych fotografii przedstawiało dom Charliego i otaczający go las. Zupełnie jakby Bella chciała mieć te zdjęcia na pamiątkę. Zmarszczyłem czoło, zastanawiając się nad intencjami mojej ukochanej, ale szybko odsunąłem od siebie te myśli. Uznawszy, że nie warto zaprzątać sobie głowy takimi błahostkami, odłożyłem album na miejsce i podszedłem do bujanego fotela w rogu pokoju i usiadłem w nim, wciągając głęboko powietrze przesycone zapachem jego właścicielki.
Bella stęknęła cicho przez sen.
Zacząłem nucić półszeptem jej kołysankę i już po chwili pokój wypełniło jej delikatne, urocze chrapanie.

Poranek przyszedł szybko i zanim się zorientowałem, nadszedł już czas, by uciekać, zanim Bella się obudzi. Na myśl o tym, co miałem dzisiaj zrobić niemal zbierało mi się na mdłości. Niemal. Irytujące było, że wampir nie mógł nawet przeżywać czegoś tak błahego, jak na człowieka przystało.
Niechętnie powlokłem się do domu i nie zwracając uwagę na swoich braci, poszedłem do swojego pokoju, by zmienić ubranie. Gdy schodziłem na dół, drogę zastąpił mi Jasper.
- Wiem, Edward, że nie masz ochoty rozmawiać, ale musimy umówić się co do godziny - odchrząknął - naszego wyjazdu.
Spojrzałem na niego wściekły. Nie chciałem, by ten temat był poruszany na głos.
- Proszę, nie denerwuj się. Chcemy być po prostu gotowi, by zaoszczędzić ci stresu... później.
Emmett żywo pokiwał głową z fotela w salonie.
- Po skończeniu lekcji udam się razem z Bellą do jej domu i tam z nią porozmawiam. Myślę, że po pół godzinie możecie czekać gdzieś w pobliżu mojego samochodu.
Jasper bez słowa skinął głową i zniknął w drzwiach prowadzących do pokoju jego i Alice.
- Pamiętaj o walizkach - mruknął Emmett, ponownie zagłębiając się w fotelu i zmieniając kanał pilotem.
Poszedłem do garażu i umieściłem trzy dużych rozmiarów, granatowe walizki w bagażniku swojego volvo. Nie potrafiłem wyobrazić sobie jak dam radę spędzić kilka godzin, a co dopiero dni, w niewielkim, dusznym samochodzie wraz z moimi braćmi. Znając życie, mogłem wyrzucić ich gdzieś na środku autostrady, gdyby ich próby pocieszenia mnie miały stać się nieznośnie irytujące. Sam nie wiedziałem, czego mogę się po sobie spodziewać po rozmowie z Bellą. Może miałem rozsypać się jeszcze w drodze do samochodu? Może Bella miała oglądać mnie zza firanek zwijającego się z bólu na jej podjeździe?
Z westchnieniem odpaliłem silnik samochodu i w chwilę potem dotarłem na szkolny parking, gdzie straciłem cztery minuty swego życia, obserwując jak dwóch idiotów z pierwszej klasy pisze zmazywalnymi markerami „dupek” na tylnej szybie samochodu dyrektora.
Bella dotarła jak zwykle kilka minut przed dzwonkiem, a ja jak zwykle otworzyłem jej drzwiczki i nie odzywając się do niej nawet słowem, złożyłem pocałunek na jej zmartwionym czole.
Powlekliśmy się razem na zajęcia.
Lekcje minęły mi na wymyślaniu jak powinienem pokierować rozmową z Bellą. Nie miałem nawet czasu jej spokojnie obserwować, cieszyć się jej widokiem, co doprowadzało mnie niemal do szału. Ostatnie chwile z nią, a ja jak ostatni idiota pozostawiłem tak ważną sprawę jak myślenie nad rozstaniem na końcowy moment.
Gdy zadzwonił dzwonek obwieszczający zakończenie ostatniej lekcji, podniosłem się niepewnie, czując, że moje nogi są niczym z ołowiu i pomogłem Belli założyć jej kurtkę. Wziąłem ją w symbolicznym geście za rękę, by chociaż po raz ostatni poczuć jej ciepło i poprowadziłem w stronę parkingu.
- Masz coś przeciwko, żebym cię dziś odwiedził? - zapytałem, siląc się na nonszalancję. Słowa ledwo przechodziły przez moje zaciśnięte gardło.
To się nie musi jeszcze teraz stać... Powiedz „tak”. Proszę. Wstrzymałem oddech.
- Nie, skąd.
Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Mogę teraz? - niemal wycharczałem przez zęby, otwierając jej drzwiczki od samochodu.
- Jasne - odparła, przyglądając mi się badawczo. - Muszę tylko po drodze wrzucić do skrzynki list do Renee. Zobaczymy się pod moim domem, dobra?
Nagle w mojej głowie zaświtał pomysł. Niezwykle idiotyczny, co prawda, ale i tak nie mogłem się już powstrzymać od jego realizacji.
- Pozwól, że ja to załatwię - mruknąłem cicho. - I tak będę na miejscu przed tobą. - Wygiąłem wargi w coś na kształt uśmiechu.
- Skoro tak mówisz...
Sięgnąłem po list, jednym ruchem zamknąłem drzwiczki furgonetki i oddaliłem się do swojego auta.
Patrzyłem w tylnym lusterku jak Bella powoli opuszcza parking, po czym, gdy zniknęła już z mojego pola widzenia, sięgnąłem pośpiesznie do schowka przed siedzeniem pasażera, skąd wydobyłem mały, składany scyzoryk. Wsunąłem ostrze pod zaklejoną krawędź koperty i powoli rozkleiłem papier, nie pozostawiając na nim najmniejszego uszczerbku.
Nim sięgnąłem do koperty, wziąłem głęboki oddech. To, co planowałem zrobić było bardzo nie w porządku, wobec Belli, Renee, jak i mnie samego. Ale za nic nie potrafiłem się już powstrzymać.
Tak jak się spodziewałem, z wnętrza wydobyłem gruby plik zdjęć, które Bella zdążyła zrobić swoim nowym aparatem. Jak to dobrze, że pomyślała o Renee i zrobiła ich kopie.
Pośpiesznie przejrzałem wszystkie zdjęcia, aż wreszcie znalazłem to, którego szukałem. Bella i ja, stojący ramię w ramię z nieszczęśliwymi minami, patrzący niechętnie w obiektyw. Ale nie miało to większego znaczenia. Ważne, że ona tam była. Nawet smutna, była niezaprzeczalnie piękna.
Fala cierpienia nadchodziła, czułem jak nieuchronnie się zbliża, ale nie byłem w stanie nic z tym zrobić. Mogłem jedynie wpatrywać się tęsknie w zdjęcie najwspanialszej istoty na tym świecie. Istoty, którą miałem i którą straciłem, właściwie nawet nie z własnej winy - byłem po prostu głupim, złym wampirem.
Otrząsnąłem się z ponurych rozmyślań i wsunąłem zdjęcie do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Dokładnie nad moim sercem. Zimnym, martwym sercem, które na zawsze już było tylko jej.
Odpaliłem silnik i w drodze na pocztę, wstąpiłem do sklepu papierniczego po klej, by móc zakleić rozdartą kopertę. Renee miała nigdy nie zauważyć, że list był kiedykolwiek otwierany.
Zbliżając się do domu komendanta Swana, słyszałem kilka kilometrów za sobą warkot czerwonej furgonetki.
A więc miałem jeszcze jakieś dwie minuty.
Zaparkowałem na podjeździe i zacząłem wystukiwać palcami kołysankę Belli. Naprawdę się od niej uzależniłem. Tylko ona była w stanie mnie uspokoić, ale nawet wsłuchując się w jej melodię, nie miałem pewności, czy będę w stanie pożegnać się z Bellą. Słowo „koniec” nigdy jeszcze nie miało miejsca w moim życiu. Tym bardziej, jeśli mówić o końcu tegoż właśnie życia.
Kiedy furgonetka Belli zaparkowała w końcu pod domem, czułem już, że w każdej chwili mogę się poddać, po prostu załamać, bo jak niby mogłem skłamać osobie, którą darzę najsilniejszym pod słońcem uczuciem, że jej nie kocham? To byłoby największe łgarstwo, jakiego bym się kiedykolwiek dopuścił. Jakiego wkrótce miałem się dopuścić.
Wysiadłem powoli, zaciskając szczęki niemal tak mocno, że byłem w stanie odczuwać dosłowny ich ból i podszedłem do Belli. Wyjąłem z jej drobnych dłoni torbę i odłożyłem ją na siedzenie pasażera.
Spojrzała na mnie zdziwiona, ale nic nie powiedziała.
- Chodźmy się przejść - powiedziałem, wciąż nie mogąc rozerwać swoich szczęk.
Złapałem ją za rękę i pociągnąłem w stronę lasu, czując jak próbuje stawiać mi niewielki opór. Po chwili jednak zaprzestała się wyrywać i już po chwili starała się dotrzymać mi kroku. Niemal niedostrzegalnie pokręciłem głową z dezaprobatą. Ta dziewczyna była zdecydowanie zbyt ufna. A co, jeśli byłbym głupim Mikiem Newtonem i prowadziłbym ją do lasu w dużo bardziej „rozrywkowym” celu?
Gdy przeszliśmy około piętnastu metrów w głąb lasu, stwierdziłem, że jest to wystarczająca odległość od domu. Zdawałem sobie w końcu sprawę, że Bella będzie musiała wracać stąd sama.
Tak jak i ja.
Zatrzymałem się gwałtownie i puszczając jej dłoń, oparłem się o pień pobliskiego drzewa. Ciepło jej ciała wciąż jeszcze przepływało przez moje własne, niczym lepka, parząca trucizna. Jej zapach sprawiał, że jedyne, o czym marzyłem, to rzucić się przed nią na kolana i błagać ją, by nie pozwoliła mi odejść.
Ale nie mogłem. Nie po to przecież tutaj przyszliśmy.
- Okej, porozmawiajmy - powiedziała nonszalancko, zakładając ręce na piersi.
I w końcu stało się. Oto w tej chwili uświadomiłem sobie, że nie ma już dla mnie żadnego ratunku. Że właśnie teraz stracę jedyny sens swojej marnej, nic nie wartej już egzystencji.
W głowie huczało mi tylko jedno imię: Bella, Bella, Bella...
Fala cierpienia niemal powaliła mnie na ziemię.

Part II:

Otworzyłem szeroko drzwi. Cała moja rodzina natychmiast wykrzyknęła: "Wszystkiego najlepszego, Bello!".
Westchnąłem. Zdecydowanie oglądali za dużo amerykańskich filmów. Dziwne, że nie wyskoczyli wszyscy razem zza kanapy.
Spojrzałem na Bellę. Jej mina świadczyła, że jedyne, o czym marzy, to prysnąć stąd jak najszybciej. Objąłem ją i pocałowałem w głowę. Jak zwykle, trochę oszołomił mnie subtelny, słodki zapach jej skóry, ale tylko uśmiechnąłem się do siebie. Nie sprawiał mi on takiego bólu, jak kiedyś.
Potwór jęknął cicho, wyraźnie niezadowolony z mojego podejścia.
Wszyscy po kolei zbliżali się składać życzenia. Bella, wyraźnie skrępowana, dziękowała wszystkim z większą zawziętością, niż wymagałaby tego sytuacja. Chyba jednak przesadzili. Dziewczyna zaraz mogła zemdleć ze nerwów.
Gdy wszystkie formalności zostały już za nami, Emmett spojrzał porozumiewawczo na Alice. Cóż, patrząc na jego zachowanie, mogłem spokojnie stwierdzić, że dobrym aktorem to on nie był.
- Muszę teraz wyjść na moment. Tylko powstrzymaj się przed robieniem głupstw, kiedy mnie nie będzie! - krzyknął do niej na odchodnym głośno rechocząc, po czym zniknął za drzwiami.
- Postaram się - odparła poważnie Alice, po czym podeszła do Belli i uściskała ją. - Czas otworzyć prezenty! - zawołała uradowana i pociągnęła ją za sobą w stronę stołu, na którym stały trzy paczuszki.
Poszedłem posłusznie za Bellą, ciągnącą mnie delikatnie za rękę. Zdecydowanie potrzebowała mojego wsparcia. Alice była bezwzględna.
- Mówiłam ci, Alice, że nie chcę żadnych... - Zaczęła, ale ta jedynie zachichotała.
- Ale cię nie posłuchałam - Alice sięgnęła po prezent od Rose, Jaspera i Emmetta i podała go Belli. - Masz. Otwórz ten pierwszy.
Bella sięgnęła po prezent, spojrzała na karteczkę przyklejoną do brzegu opakowania i nieśmiało rozerwała papier. Spod niego wychynęło opakowanie radia samochodowego. Puste, oczywiście.
- Ehm... Dzięki - mruknęła tylko. Byłem pewien, że nie wiedziała nawet, co mogło uprzednio mieścić się w tym pudełku.
Usłyszałem, jak Rose zaśmiała się bezgłośnie. Była oczywiście niezmiernie dumna, że wprowadziła Bellę w zakłopotanie. Tak, to był zdecydowanie jej pomysł.
Nagle rozległ się też śmiech Jaspera - ten był jedynie rozbawiony emocjami, jakie odbierał od zdezorientowanej Belli.
- To radio samochodowe z wszystkimi bajerami - zaczął wyjaśniać wciąż się uśmiechając. - Do twojej furgonetki. Emmett właśnie je instaluje, żebyś nie mogła go zwrócić.
Spojrzała na niego zszokowana i jakby lekko zawiedziona. No tak, gdyby nie zamontował go teraz, pewnie schowałaby je gdzieś na dnie szafy.
- Dziękuję, Jasper. Dziękuję, Rosalie. - Tej nie było nawet za co dziękować. - Dzięki, Emmett!
Do naszych uszu doszedł głupkowaty śmiech Emmetta. Niemal jęknąłem. Cóż za wspierająca rodzinka. I jak tu Bella mogłaby się nie załamać?
Jednak ona również się zaśmiała. Spojrzałem na nią z zaskoczeniem zmieszanym z ulgą - na szczęście i jej poprawił się nastrój.
- A teraz mój i Edwarda. - zapiszczała Alice. Podała jej paczuszkę.
Bella spojrzała na mnie oburzona.
- Obiecałeś! - wykrzyknęła z wściekłością. A przynajmniej próbowała. Najwyraźniej i jej trudno było się na mnie wściekać. Powstrzymałem się od uśmiechu.
- Zdążyłem! - wrzasnął Emmett zatrzymując się tuż przy mnie.
Podszedłem jeszcze bliżej Belli i poprawiłem delikatnie niesforny kosmyk jej brązowych włosów, upajając się jednocześnie ich zapachem. Wyraźnie poczułem jak przyśpieszyło jej tętno.
- Nie wydałem na ciebie ani centa.
Spuściła wzrok na srebrny pakunek.
- Dobrze. Zobaczmy co to - mruknęła tylko i zaczęła odrywać papier.
Nagle usłyszałem w mojej głowie wrzask Alice:
Edward!
Spojrzałem na nią zdezorientowany. Wzrok miała zamglony. Natychmiast wsłuchałem się w jej wizję. Ale było już za późno, wizja właśnie zaczęła się spełniać.
- Cholera - powiedziała cicho Bella i ujrzałem kropelkę krwi ściekającą z jej palca, gdy papier wbił się w jej skórę.
Natychmiast poczułem tą nieporównywalną do niczego innego woń. Delikatnie rozchodziła się po całym moim ciele, szybko, a a zarazem i długo, jakby chciała przedłużyć moje męki, doprowadzając każdą komórkę mego ciała do agonii. Moje usta napełniły się jadem, potwór zaczął głośno zawodzić w mojej głowie.
Nie! Musiałem się opanować. Przestałem oddychać, odwróciłem wzrok od dłoni Belli.
Wszystko te emocje przepłynęły przeze mnie w ułamku sekundy.
Nagle usłyszałem syk Jaspera.
Tak! - rozległ się krzyk w jego głowie, a więc i w mojej.
- Nie! - ryknąłem, jakby odpowiadając na jego myśl i rzuciłem się w kierunki Belli. Nie zastanawiając się, co robię, pchnąłem ją w kierunku stołu. Usłyszałem trzask tłuczonego szkła. Jednak nie to było teraz istotne. Musiałem bronić Belli przed wściekłym, spragnionym jej krwi wampirem.
Jasper wybił się właśnie z kucków w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Bella. Również wyskoczyłem, by stanąć mu na drodze. Złapałem go wpół, moje uszy wypełniło warknięcie, które wydawał z siebie nie przypominający teraz w najmniejszym aspekcie człowieka, mój brat.
Po chwili poczułem, że ktoś pomaga mi ujarzmić napastnika. Ujrzałem Emmetta, jak łapie Jaspera od tyłu.
Donośny charkot, dobywający się wciąż z jego ust nie był jednak w stanie zagłuszyć bicia serca Belli, jej przyśpieszonego oddechu. Spojrzałem na nią. Z trudem łapiąc powietrze, patrzyła przerażona w moim kierunku. Zupełnie, jakby to mnie się bała...
Gdyby moje serce było wciąż tam, gdzie być powinno, zapewne pękłoby wpół.

Part III:

- Emmett, Rose, wyprowadźcie Jaspera na zewnątrz, proszę - Głos Carlisle'a natycmiast sprowadził wszystkich na ziemię.
Rozejrzałem się nieprzytomnie. Wszyscy stali niczym sparaliżowani wokół mnie, nikt prócz Carlisle'a nawet nie udawał, że oddycha. W rogu pokoju, najbardziej oddalona od wszystkich stała Esme, wyraźnie spięta, patrzyła uparcie w w okno. Słyszałem jej myśli, pełne sprzeczności. Z jednej strony pragnęła podbiec do Belli i pomóc jej wstać, z drugiej zaś obawiała się, że byłaby w stanie jedynie rozszarpać ją na strzępy. Odruchowo obnażyłem jeszcze szerzej swoje zęby, jednak po chwili na powrót się uspokoiłem. Kto dopiero co przed chwilą musiał ujarzmiać potwora wrzeszczącego z pragnienia w swojej głowie? Nie byłem wcale od niej lepszy.
Metr ode mnie stał Carlisle. Wyraźnie niepokoił się, choć z jego twarzy nie można było wyczytać nic prócz opanowania.
Błagam, niech go natychmiast stąd wyprowadzą! - Usłyszałem jego myśli.
- Idziemy, Jasper - powiedział nagląco Emmett, poprawiając uścisk.
Jazz wciąż się szarpał, wyciągając głowę w kierunku Belli. Warknąłem wściekły, ujrzawszy w jego myślach brutalne wizje jego i Belli w rolach głównych.
Rosalie podeszła swobodnie i stanowczo odsunęła mnie od Jaspera, po czym złapała go w pasie i wyprowadziła razem z Emmettem.
Może wreszcie coś do nich dotrze. Może Edward przejrzy na oczy... Tutaj nie ma miejsca dla Belli - Jej myśli raniły mnie, niczym sztylety wbijane jeden za drugim prosto w serce. A raczej w miejsce, gdzie powinno ono się mieścić.
Nie.
Słowami czy myślami Rosalie nie mogłem się nigdy przejmować. Nie warto. Była jedynie pustą lalą, zazdrosną o Bellę i miłość, jaką darzyli ją pozostali członkowie naszej rodziny.
Mimo to, gdzieś głęboko we mnie, cichy głosik wbrew wszystkiemu przyznawał jej rację. Co ona, delikatna, krucha Bella, robiła wśród wiecznie spragnionych krwi potworów? Nie należeliśmy do jej świata. Nie powinniśmy w ogóle po nim stąpać.
Poczułem jeszcze większy ból w klatce piersiowej. Nie o tym należało teraz myśleć. Musiałem bronić mojej miłości. Musiałem bronić mojej delikatnej, kruchej Belli.
Pochylony do przodu, nasłuchiwałem odgłosów z zewnątrz. Słyszałem, jak Emmett cierpliwie uspokaja Jaspera. Głosy coraz bardziej się oddalały.
Po chwili ujrzałem Esme, wychodzącą pośpiesznie za nimi.
- Tak mi przykro, Bello - zawołała wyraźnie zawstydzona swoją słabością.
- Będziesz mi potrzebny, Edwardzie - mruknął Carlisle.
Nie zwróciłem większej uwagi na jego słowa, wciąż nasłuchiwałem.
Już w porządku - Usłyszałem myśli Emmetta, jakby ten domyślał się, że czekam na jakiś sygnał.
Wyprostowałem się, ale wciąż tkwiłem w tym samym miejscu. Nie mogłem oderwać nóg od drewnianych paneli, zupełnie, jakby ktoś trzymał mnie na niewidzialnym magnesie. Powoli odwróciłem głowę w stronę swego ojca.
Carlisle klęczał pochylony nad Bellą i badał jej zakrwawioną rękę. Przyjrzałem się ranie - ciągnęła się od nadgarstka aż po zagięcie jej łokcia. No tak. Pchnąłeś ją na
szklany stół. Czego innego mogłeś się spodziewać?
Alice posłała mi ukradkowe spojrzenie, ale myślami była daleko. Jakieś trzy kilometry stąd, gdzie jej ukochany dochodził do siebie pilnowany przez swoje rodzeństwo.
- Proszę - podała Carlisle'owi ręcznik.
- W ranie jest za dużo szkła - Pokręcił głową, po czym oderwał kawałek obrusa i zawiązał go w formie opaski uciskowej na ręce Belli.
Wciąż nie miałem odwagi spojrzeć jej w oczy. Ba, nie byłem nawet w stanie się ruszyć! Uparcie wpatrywałem się w skupioną twarz Carlisle'a.
- Bello, czy odwieźć cię do szpitala, czy wolałabyś, żebym zajął się tobą na miejscu? - zapytał ją ojcowskim tonem.
- Żadnego szpitala - wymamrotała szybko Bella, wyraźnie zamroczona. Zapomniałem już, jak reagowała na zapach krwi. O ironio, zapach ten odrzucał nas teraz oboje. Co prawda, z niewielką różnicą. Jej było od niego niedobrze. Ja zaś, najzwyczajniej w świecie, nie chciałem jej zabić.
Byłem potworem.
- Pójdę po twoją torbę - rzuciła Alice i zniknęła na schodach. Nawet nie zastanawiałem się, do kogo skierowała swoje słowa.
- Zanieśmy ją do kuchni. - zaproponował Carlisle, ale nie końca to do mnie dotarło. Wciąż stałem nieruchomo.
Edwardzie, no rusz się! Ona krwawi!
Ocknąłem się z odrętwienia i spojrzałem mimowolnie na Bellę. W jej oczach nie dostrzegłem nic, prócz przerażenia i szoku. Usta miała lekko uchylone, oczy szeroko otwarte.
Delikatnie podniosłem spiętą z nerwów Bellę, wpatrzoną we mnie z przerażeniem, zaniosłem do kuchni i posadziłem na drewnianym krześle. Patrzyłem w przestrzeń, starając się zachować jak najbardziej normalny wyraz twarzy.
- Poza tym nic ci nie jest? - spytał Carlisle Bellę.
Człowieku, zastanów się, chciałem wykrzyczeć mu w twarz. Naprawdę myślisz, że poza tym, że cierpi katusze fizyczne nic jej nie jest?! Spójrz na nią! Ona się boi o własne życie. I to z naszego powodu.
Czułem, że z bezsilności zaraz zgniotę pięścią drewniane oparcie krzesła.
- Wszystko w porządku - odparła dzielnie, siląc się na spokój.
Wokół mnie krzątała się Alice, przygotowując miejsce pracy dla Carlisle'a, nie zwracałem jednak na nią uwagi.
Biedaczysko. - pomyślała do siebie, zerkając na mnie.
Powstrzymałem się, by nie warknąć. Alice nawet w jednej setnej nie była świadoma tego, co teraz czułem.
Spróbowałem zaczerpnąć powietrza. To był poważny błąd.
Moje nozdrza na powrót wypełniła paląca woń czerwonego płynu, spływającego delikatnie po nadgarstku niewinnej, bezbronnej dziewczyny siedzącej nieopodal mnie. Dziewczyny, będącej wszechświatem mężczyzny, który jedyne, czego teraz pragnął to wgryźć się w jej miękkie, ciepłe ciało i wyssać z niego życie. Poczułem się, jakby moje ciało spalano na stosie, rozdzierano je na strzępy, przygniatano ze wszystkich stron niewidzialnymi siłami. Jakby to wszystko działo się naraz, w jednej chwili. Ból był dotkliwszy niż kiedykolwiek. Bezlitosny potwór w mojej głowie podsuwał mi pod oczy różne obrazy, z każdą chwilą coraz bardziej brutalne... Moje dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści.
Poczułem do siebie obrzydzenie, jakiego w życiu jeszcze nie zaznałem. Przymknąłem na moment powieki, by jakoś doprowadzić się do porządku.
Na powrót przestałem oddychać i po chwili stałem już opanowany obok wciąż zdezorientowanej Belli, którą opatrywał Carlisle. Patrzyłem pustym wzrokiem na drobne szkiełka, leżące na blacie stołu, które doktor delikatnie wyciągał jedno za drugim z ręki Belli.
Nienawidziłem siebie.
- Idź już, nie męcz się - powiedziała nagle podnosząc na mnie wzrok.
Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Nie mogłem uwierzyć, że powiedziała coś takiego. Poczułem się jeszcze gorzej niż przed chwilą.
- Poradzę sobie - odparłem hardo, wściekły na siebie, wściekły na nią. Na wszystkich.
- Nikt ci nie każe odgrywać bohatera - ciągnęła. - Carlisle opatrzy mnie i bez twojej pomocy. Idź, świeże powietrze dobrze ci zrobi.
Patrzyłem, jak krzywi się z bólu nad swoją ręką.
- Poradzę sobie - powtórzyłem uparcie. Musiałem.
- Musisz być takim masochistą?
Nagle włączył się Carlisle.
- Edwardzie, sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdziesz odnaleźć Jaspera, zanim oddali się za daleko. Na pewno jest załamany. Wątpię, by ktokolwiek oprócz ciebie mógł teraz przemówić mu do rozumu.
Swoją obecnością nie pomagasz jej dojść do siebie. - dodał w myślach.
Wytrzeszczyłem jeszcze szerzej oczy.
- Tak, tak, idź poszukać Jaspera - zawtórowała mu Bella.
- Zróbże coś pożytecznego - dodała Alice.
Posłałem wściekłe spojrzenie swojemu ojcu i siostrze, po czym odwróciłem się napięcie i wyszedłem w mrok.
Stanąłem na wilgotnej trawie i spojrzałem w górę. Niebo jak zwykle przykryte było grubą warstwą chmur.
Odetchnąłem świeżym powietrzem i ruszyłem w kierunku ściany lasu powoli się rozpędzając.
Edward, czekaj! - usłyszałem myśli Alice. Najwyraźniej i ona się poddała. Z daleka docierały do mnie odgłosy jej cichych kroków.
Nie zwróciłem na nią najmniejszej uwagi.
Edwardzie, proszę, zatrzymaj się! - wołała za mną błagalnie moja siostra.
Przyspieszyłem kroku. Chciałem być teraz sam. Zupełnie sam.
W końcu nie słyszałem już nic, prócz kojącego świstu po
wietrza w moich uszach.

Part IV:

Od początku znałem cel swojej wędrówki, nawet nie zastanawiałem się, dokąd biegnę. Niedługo potem stałem już na skraju okrągłej, zacienionej przez otulające ją zewsząd drzewa, polany - mojego azylu.
Całe swoje wakacje Bella spędziła w moim towarzystwie, a większą ich część na tej polanie. To tu po raz pierwszy poznała moje mroczne tajemnice, tu nauczyła się grać w szachy i to właśnie tu usiadła kiedyś przypadkiem na wielkim mrowisku.
Uśmiechnąłem się na te wspomnienia. Wydawała się być tutaj taka szczęśliwa. Patrzyła ufnie w moje oczy, przytulała się do mnie, jakby drżenie o własne życie w moim towarzystwie było dla niej spełnieniem marzeń.
Refleksyjny uśmiech powoli spełzał z moich ust, pozostawiając za sobą wściekły grymas.
Byłem największym egoistą, jakiego widział świat. Dopuszczałem do tego, by cierpiała, by traciła przyjaciół i całe swoje normalne, ludzkie życie. I to w imię czego? Wampira, który nie powinien w ogóle istnieć. Nie zasługiwałem na nią.
Tkwiłem tak na brzegu polany dłuższą chwilę. Różnobarwne myśli biegały chaotycznie po mojej głowie, pozostawiając za sobą jedynie smutek i gorycz.
W końcu westchnąłem zrezygnowany, powoli wyszedłem z cienia drzew i usiadłem na mokrej trawie.
Z brodą opartą na podkurczonych kolanach schowałem twarz w dłoniach. Przed oczami stawały mi po kolei różne obrazy z dzisiejszego wieczoru.
Bella w samochodzie, znów nawiązująca do
tego tematu. Nieśmiały uśmiech na jej twarzy na widok szczęśliwej rodziny, składającej jej życzenia, słodki zapach jej włosów. Kropelka krwi na jej palcu. Gorąca fala pożądania przepływająca wolno przez moje ciało, nieludzka czerwień w oczach Jaspera. Przerażona twarz Belli, tkwiącej wśród szczątków szklanego stołu. Myśli Rosalie...
W gruncie rzeczy, to one najbardziej nie dawały mi spokoju. Czy Rosalie mogła mieć rację? Czy dla Belli rzeczywiście nie było miejsca wśród nas?
Odpowiedź była prosta.
Bella nie powinna ze mną być. Gdyby nie moje uparcie, moja zaciętość, moja nic niewarta miłość, pewnie nie chciałaby mnie nawet znać, tak jak cała reszta tego świata. Spędzałaby teraz swoje urodziny w towarzystwie Jessici, Angeli, Erica i ich paczki, a Mike Newton trzymałby ją pewnie za rękę, gdy zdmuchiwałaby świeczki. Wróciłaby potem do domu i położyłaby się z uśmiechem na ustach do łóżka nieświadoma w najmniejszym stopniu, jakie potwory stąpają po tym świecie. Byłaby po prostu szczęśliwa. I bezpieczna.
Sprawiałem jej tyle bólu! Swoją miłością odebrałem jej wszystko. Nie zasługiwała na to. Ja nie zasługiwałem na nią.
Moje ciało zalała nagła fala cierpienia, każdą komórkę wypełniła rozpacz. Czułem, że moja klatka piersiowa lada moment eksploduje z nadmiaru bólu. Nie byłem w stanie opuścić Belli. Nie potrafiłem.
Ale musiałem. Nie mogłem już dłużej ciągnąć tej gry. Pochodziliśmy z zupełnie innych bajek - ja z siejących postrach mitów i legend, ona zaś z normalnego, codziennego życia. Już wystarczająco szkód wyrządziłem w jej jasnym, beztroskim świecie. Nie powinienem już nigdy przyprawić ją o więcej cierpień.
Bezwiednie opuściłem ręce od twarzy i zanurzyłem je w głębokiej trawie, zaciskając dygoczące pięści. Poczułem, jak małe, zielone roślinki odrywają się od podłoża, pociągając za sobą niewielkie grudy ziemi.
A więc musiałem odejść. Zniknąć.
Tak bardzo pragnąłem teraz zapłakać, uronić chociażby jedną łzę. Nie potrafiłem. Nie byłem człowiekiem. Byłem tylko wampirem.
Zawyłem głośno z rozpaczy.
Edward? - to był Emmett. - Edward, wszyscy cię szukają. Bella za chwilę wraca do domu.
Czy warto było w ogóle się stąd ruszać, skoro niedługo miała mnie już nigdy nie zobaczyć? Czy nie powinna już teraz zacząć przyzwyczajać się do mojej nieobecności? A czy ja byłem w stanie kiedykolwiek przyzwyczaić się do jej nieobecności?
Przed oczami stanęła mi jej twarz jeszcze sprzed tygodnia. W jej głębokich czekoladowych oczach odbijały się promienie letniego słońca, usta wykrzywione były w szerokim uśmiechu. Siedziała może metr stąd, tutaj, na tej polanie i patrzyła prosto na mnie. Tak łatwo było wyczytać z jej twarzy radość bijącą od niej jaśniejącą łuną! Była szczęśliwa, bo nie wiedziała, że może wieść inne życie. Lepsze życie. Życie beze mnie. I wtedy nagle ujęła moją dłoń i z jej warg wyczytałem najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. "Kocham cię".
Otworzyłem szeroko oczy, obraz Belli rozpłynął się równie szybko, co się pojawił.
Nie mogłem zniknąć bez pożegnania.
Otrzepałem ręce i powoli, bardzo powoli podniosłem się na nogi.
Edwardzie, ruższe się! - wołały myśli Emmetta. Nie odpowiedziałem, choć wiedziałem, iż jest na tyle blisko, że usłyszałby nawet mój szept. Pewnie i tak docierały do niego ciche chrzęsty gałązek pod moimi stopami.
Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
Po kilku minutach stałem już na progu domu. Do moich uszu doszły spokojne słowa Carslisle'a.
- Nie, nigdy nie żałowałem, że uratowałem Edwarda.
Zagłębiłem się w jego myślach.
Opowiadał Belli o moim narodzeniu. Przez chwilę zastanowiłem się, czy nie powinienem być wściekły. Nie byłem pewien, czy Bella powinna znać historię najgorszego momentu mojego życia.
Wszedłem powoli do kuchni.
- Odwiozę cię do domu - powiedział Carlisle, uśmiechając się do Belli. Jej ręka obwiązana była teraz białym bandażem, serce wróciło do swojego normalnego rytmu. Siedziała spokojnie na krześle wpatrzona w swego rozmówcę. Na jej twarzy malowało się jednak głęboko skrywane napięcie.
- Ja ją odwiozę - mruknąłem, choć sam nie byłem pewien, czy dobrze robię.
- Ten jeden raz Carlisle może cię zastąpić - odparła Bella. Przyglądała mi się badawczo. Wyraźnie coś wyczytała z mojej miny, bo po chwili jej wzrok stał się jeszcze bardziej niespokojny. Chyba musiałem się bardziej postarać ze skrywaniem swych emocji.
Odwróciłem spojrzenie od jej twarzy i przyjrzałem się krytycznie jej błękitnej bluzce. Cały rękaw szpeciły plamy zakrzepłej krwi, w niektórych miejscach dostrzegłem drobinki tortowego lukru.
- Nic mi nie jest. - powiedziałem spokojnie. - Tylko przebierz się przed wyjściem. Alice coś ci pożyczy. Charlie dostałby zawału, gdyby zobaczył cię w tej bluzce.
Bella również spojrzała w dół i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Odwróciłem się i poszedłem po Alice. Słyszałem jej cichy, spokojny oddech za tylną ścianą domu. Podążyłem w tym kierunku.
Alice siedziała na przewróconym pniu drzewa na samym brzegu lasu. Patrzyła zamyślona w przestrzeń. Oczy i usta miała szeroko otwarte, jakby nie była w stanie uwierzyć, że oto stoi przed nią jasna ściana budynku. Dobrze jednak znałem ten wyraz twarzy. Wiedziałem, czemu się przygląda.
Skrzywiłem się. Nie chciałem skupiać się na jej wizjach. Idąc powoli w jej stronę, czułem, jakby kolana się pode mną uginały. Już wiedziałem, co będzie chciała zaraz powiedzieć.
- Edward... - zaczęła. Wciąż patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie. Nie potrafiłem uciec od obrazów, przesuwających się przed jej oczami.
Zacisnąłem oczy.
- Nie teraz. - powiedziałem stanowczo, z trudem powstrzymując drżenie głosu.
Ale Edwardzie...
- Alice. Bella cię potrzebuje. Musisz dać jej coś na przebranie.
- Wiem. - westchnęła, po czym podniosła się powoli z pnia i poszła w kierunku drzwi. Bezwiednie podążyłem za nią.
Słyszałem rozmyślania Carlisle'a, Esme, Alice. Od wizji tej ostatniej starałam się jak najbardziej odosobnić.
Biedny Edward... Jak on musi to przeżywać. Przecież to nie jego wina. Ani Jaspera. To po prostu... - Myśli Esme nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Nie moja wina? Przecież to ja sprowadziłem to biedne, bezbronne jagnię do klatki lwów.
- Daj, pomogę ci - Usłyszałem Bellę.
Przyjrzałem się uważniej scenie w głowie Carlisle'a: przyglądał się zmartwiony, jak Esme zmywała właśnie podłogę jakimś nieprzyjemnym w zapachu detergentem. Zapewne dlatego woń krwi była już praktycznie niewyczuwalna. Niemal usłyszałem westchnienie w jego myślach, gdy ostatnia kropla czerwonawej cieczy została zmyta z powierzchni jasnych paneli. Wciąż przeżywał całe zajście.
- Jeszcze tylko kawałeczek. - Esme naprawdę czuła się winna. No tak, instynkt macierzyński wbrew zwierzęcemu pragnieniu. - I jak tam?
- Wszystko w porządku. - odparła Bella. Mogłaby właśnie konać przygnieciona ośmiotonową ciężarówką, a i tak odpowiedziałaby tak samo. - Carlisle zakłada szwy o wiele sprawniej niż którykolwiek ze znanych mi chirurgów.
Oboje moi rodzice się zaśmiali, choć w ich głowach dostrzegałem jedynie zmartwienie.
Wszedłem tuż za Alice do oświetlonego salonu.
- Chodź. - Moja siostra momentalnie zmieniła swój nastrój na pogodny i raźno podeszła do Belli. - Dam ci coś na zmianę. Tę bluzkę możesz co najwyżej zachować na Halloween.
Podniosła dziewczynę z łatwością, jakby ta była tylko pustym kartonowym pudełkiem i po chwili obie zniknęły już na schodach prowadzących na górę.
Słyszałem ich szepty, ale nie byłem ciekaw, o czym rozmawiają. Patrzyłem uparcie w poręcz schodów pogrążony w myślach. Esme i Carlisle zniknęli w drzwiach prowadzących do kuchni, najwyraźniej rozumiejąc, że nie jestem teraz w nastroju, by wysilać się na żadną błahą rozmowę.
Po chwili usłyszałem kroki Belli na schodach. Spojrzałem na nią. Była taka piękna! Taka... ludzka. Z trudem powstrzymałem pragnienie, by podejść do niej i objąć ją, zanurzając twarz w jej miękkich, mahoniowych włosach. Nie zasługiwałem na taki skarb. Nie potrafiłem o niego należycie dbać.
Bez słowa otworzyłem drzwi i czekałem, aż Bella wyjdzie na werandę.
- Zapomniałaś o prezentach! - Zawołała za nią Alice. - podziękujesz mi jutro, jak zobaczysz, co to - powiedziała i bezceremonialnie wepchnęła jej paczki w ramiona.
Moja ciemnowłosa piękność powoli wyszła na werandę. Zamknąłem za nami drzwi i podążyliśmy razem prosto w ciemność.

Part V:

Otworzyłem drzwiczki od strony pasażera i wpuściłem Bellę do samochodu. Wsiadając, ujrzałem jak wpycha pośpiesznie czerwoną kokardę, przymocowaną wcześniej do nowego radia, głęboko pod fotel. Widać i jej zdecydowanie minął urodzinowy nastrój.
Ruszyliśmy polną ścieżką, ledwo odcinającą się od wysokich ścian lasu, ciągnących po obu jej stronach, a ja patrzyłem uważnie na drogę przed siebie, co było kompletnym bezsensem, zważając na mój wyostrzony wzrok i doskonały refleks. Właściwie, mógłbym praktycznie w ogóle nie zwracać uwagi, gdzie i jak jadę, a samochód nie zjechałby z trasy nawet na milimetr. Wiedziałem o tym doskonale, jak i wiedziała to Bella. Uparcie wpatrywała się we mnie, oczekując, aż w końcu przestanę ją ignorować i odwrócę do niej głowę. Zmrużyłem oczy, gapiąc się na zbliżający się zakręt na ciemnej ścieżce. Z trudem powstrzymywałem się, by na nią nie spojrzeć.
- No powiedz coś - Zażądała cicho w chwili, gdy zjechaliśmy na trasę i koła furgonetki dotknęły jezdni.
- A co mam niby powiedzieć? - Zapytałem sztywno.
- Powiedz, że mi wybaczasz.
Na ułamek sekundy zastygłem zszokowany. O czym ona bredzi?
- Że wybaczam? Co?
- Gdybym tylko była ostrożniejsza, bawilibyśmy się teraz świetnie na moim przyjęciu urodzinowym.
Nie wytrzymałem. Ona była niemożliwa! Więc to jej wina, że mój własny brat chciał jej skoczyć do gardła?
- Bello, zacięłaś się papierem! To nie to samo, co zabójstwo z premedytacją.
- Co nie zmienia faktu, że wina była po mojej stronie.
Zapewne, gdyby nie lata praktyki w zachowywaniu spokoju i opanowaniu, jak nic wyrwałbym z wściekłości kierownicę z tego rzęcha.
- Po twojej stronie? - Niemal wykrzyczałem, wpatrując się w strugi deszczu za przednią szybą. - Gdybyś zacięła się w palec u Mike'a Newtona, przy Jessice, Angeli i innych normalnych znajomych, to co by się stało, jak myślisz? - Nie mogłem pohamować słowotoku. - W najgorszym razie okazałoby się może, że nie mają w domu plastrów! A gdybyś potknęła się i sama wpadła na stos szklanych talerzy - podkreślam, sama, a nie popchnięta przez swojego chłopaka - co najwyżej poplamiłabyś siedzenia w aucie, gdy wieźliby cię do szpitala! Mike Newton mógłby w dodatku trzymać cię za rękę, kiedy zakładaliby ci szwy, i nie musiałby przy tym powstrzymywać się z całych sił, żeby cię nie zabić! - Przełknąłem ślinę. Samo mówienie o tym sprawiało mi nieopisywalny ból. - Więc błagam, o nic się nie obwiniaj, Bello. Gdy to robisz, czuję do siebie tylko jeszcze większy wstręt.
Kątem oka zobaczyłem, jak jej mina stopniowo ulega zmianie. Świdrowała mnie teraz wściekle oczami, usta miała lekko rozchylone.
- Dlaczego, u licha, akurat Mike Newton miałby trzymać mnie za rękę?! - głos jej drżał, była bliska płaczu. Zraniłem ją. Teraz trzeba było tylko przekręcić nóż.
- Bo uważam, że dla swojego dobra to z nim powinnaś być, nie ze mną! - wykrzyknąłem gniewnie.
- Wolałabym umrzeć, niż zostać dziewczyną Mike'a Newtona! Wolałabym umrzeć, niż zadawać się z kimkolwiek oprócz ciebie!
Ujrzałem łzę w jej oku, zanim szybko odwróciła głowę. Czułem, jak moje wnętrzności skręcają się z bólu.
- No, już nie przesadzaj. - powiedziałem spokojniej.
- A ty w takim razie nie wygaduj bzdur. - burknęła.
Pozostała część drogi minęła w milczeniu, nie wliczając może dziesiątek myśli ludzi z okolicznych domów i tysiąca moich własnych. W głowie miałem mętlik, którego w żaden sposób nie byłem w stanie ogarnąć.
Wjechałem łagodnie na podjazd i wpatrywałem się tępo w jasno oświetloną przez latarnię ścianę domu.
- Może zostaniesz jeszcze trochę? - zapytała.
- Powinienem wracać do domu.
Tyle rzeczy było jeszcze do omówienia. Miałem nadzieję, że Alice opowiedziała już wszystkim o swojej wizji. Nie byłem pewien, czy byłbym w stanie zmierzyć się z wyjaśnianiem swej rodzinie powodów swej decyzji. Już widziałem zmartwioną twarz Carlisle'a, smutek w oczach Esme, szyderczy uśmiech Rosalie...
- Dziś są moje urodziny. - w głosie Belli pobrzmiewała rozpacz.
Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Ta istota miała nade mną większą władzę, niż ja nad samym sobą. I, co ciekawe, była tego zupełnie nieświadoma.
- O czym kazałaś nam zapomnieć. Zdecyduj się wreszcie. Albo świętujemy, albo udajemy, że to dzień jak co dzień. - powiedziałem siląc się na swobodę. Rodzina może poczekać.
Natychmiast się rozpogodziła.
- Postanowiłam, że jednak chcę obchodzić te urodziny. - odparła i otworzyła drzwiczki. - Do zobaczenia w moim pokoju! - Zebrała prezenty swoją zdrową ręką.
- Nie musisz ich przyjmować. - mruknąłem.
- Ale mogę. - odparła z przekorą, uśmiechając się niepewnie.
- Przecież Carlisle i Esme wydali pieniądze, że kupić swój. - Nie mogłem powstrzymać się, by nie odwzajemnić uśmiechu.
- Jakoś to przeżyję.
Gdy tylko zatrzasnęła drzwiczki, pojawiłem się przy jej boku i wyjąłem paczki z jej ramion.
- Daj mi je, niech się na coś przydam. Będę czekał na górze.
- Dzięki. - posłała mi spojrzenie pełne ulgi.
- Wszystkiego najlepszego. - powiedziałem, całując ją przelotnie. Natychmiast przysunęła się bliżej, ale delikatnie się odsunąłem. O mało co nie stała się ofiarą jednego wampira, a mimo to wciąż miała ochotę całować drugiego. Mimowolnie uśmiechnąłem się - cała Bella.
Ruszyłem biegiem w stronę domu, wdrapałem po ścianie i wskoczyłem przez uchylone okno. Po chwili stałem już w niedużym, zaciemnionym pokoju przesiąkniętym słodkim zapachem Belli - moim sanktuarium. Położyłem swój własny prezent w nogach łóżka i usiadłem obok po turecku z drugą paczuszką.
W ręku trzymałem prezent od Carlisle'a i Esme - dwa bilety lotnicze wydane na nazwisko Belli i moje. Jakiś tydzień temu zaproponowali, byśmy wybrali się razem do Jacksonville i złożyli wizytę jej matce. Jako, że każdą noc spędzałem przy często mówiącej przez sen Belli, dobrze wiedziałem, jak bardzo tęskni za Renee. A mi wypadało bliżej się z nią zapoznać.
Spojrzałem na srebrny pakunek ze smutkiem. Nie wykorzystamy tych biletów nigdy, to było pewne. Westchnąłem. Kolejna przyjemność, którą będę musiał jej odebrać.
Podniosłem wzrok w stronę drzwi, słysząc niespokojny głos zmartwionego Charliego. Zauważył zabandażowaną rękę Belli. Słyszałem, jak ta tłumaczy się ojcu, jak głos jej lekko drży.
Obracałem w palcach prezent Belli, zastanawiając się, czy i to będę musiał jej odebrać.
Już za chwilę miała tu przyjść. Słyszałem już, jak odkręca kurek z wodą, jak pośpiesznie wskakuje do wanny. Była taka niecierpliwa.
Rozejrzałem się po pokoju. Pokochałem to miejsce. Pokochałem je, zanim jeszcze w ogóle wiedziała, że je znam. Czułem się tutaj jak u siebie; ba, czułem się tu nawet lepiej niż we własnym domu! I już nigdy nie miałem tu wrócić.
Już nigdy nie miałem czuć się dobrze.
Usłyszałem niespokojne kroki na korytarzu i już po chwili metalowa gałka od drzwi obróciła się gwałtownie, a te otworzyły się z impetem, uderzając głucho o ścianę.
W progu stanął mój anioł, wpatrując się we mnie uważnie swoimi czekoladowymi oczami.

Part VI:

Stała tak chwilę, patrząc mi w oczy. Miała na sobie różowy komplet, ten, który ostatnio sobie kupiła i który stanowczo zbyt silnie na mnie działał. Jej włosy, wciąż jeszcze wilgotne po kąpieli tkwiły na jej głowie w uroczym nieładzie; nawet z tej odległości czułem zapach jej truskawkowego szamponu. Skóra na jej ramionach delikatnie połyskiwała świetle rzucanym przez lampę w holu.
Spuściłem wzrok, niczym przyłapany na gorącym uczynku. Ona zdecydowanie miała na mnie zbyt duży wpływ.
- Cześć - mruknąłem tylko.
- Cześć. - odparła dziwnie entuzjastycznie i wdrapała się na moje kolana. - Mogę już otwierać?
Spojrzałem na jej dłonie, gdy wyciągała mi z rąk srebrny pakunek.
- Skąd ten nagły przypływ entuzjazmu?
- Rozbudziłeś moją ciekawość.
Patrząc jak próbuje rozerwać papier, doznałem nagłej paniki. A jeśli znowu coś się stanie? Byłem tak blisko niej...
- Pozwól, że cię wyręczę. - powiedziałem i szybkim ruchem odpakowałem prezent.
- Jesteś pewien, że mogę unieść pokrywkę? - spytała żartobliwie, a ja ledwo co powstrzymałem się od warknięcia. Może powinienem sobie napisać markerem "groźny wampir" na czole, by wreszcie zrozumiała zagrożenie?
To było takie łatwe. Ta krucha, beztroska dziewczyna tak ufnie tkwiła w moich ramionach. Wystarczyłoby, bym za mocno zacisnął dłoń na jej własnej. Bym nie obliczył siły, z jaką głaskałbym ją po głowie, dotykał jej policzka.
Wystarczyłoby, by zacięła się kawałkiem papieru. Od kropli krwi do morderstwa.
Bella wpatrywała się intensywnie w dwa vouchery, które wydobyła z pudełka.
- Możemy pojechać do Jacksonville? - spytała niepewnie, z nadzieją.
Nie.
- Takie było założenie. - odparłem siląc się na swobodny ton.
- Ale fajnie! Renee padnie, jak jej o tym powiem! Tyle że tam jest słonecznie. Nie masz nic przeciwko siedzeniu cały dzień w domu, prawda?
- Jakoś to wytrzymam. Hej, gdybym wiedział, że potrafisz tak przyzwoicie zareagować na prezent, zmusiłbym cię do otworzenia go w obecności Carlisle'a i Esme. Myślałem, że zaczniesz zrzędzić.
- Nadal uważam, że przesadzili z hojnością, ale z drugiej strony masz pojechać ze mną. Super!
Mimowolnie parsknąłem śmiechem. Jej entuzjazm był naprawdę uroczy.
Szkoda.
- Żałuję, że nie kupiłem ci czegoś wystrzałowego. - powiedziałem pośpiesznie zmieniając temat. Nie chciałem dłużej okłamywać jej, że gdzieś razem pojedziemy. - Nie zdawałem sobie sprawy, że czasami zachowujesz się rozsądnie.
Odwróciła głowę w moją stronę i uśmiechnęła się serdecznie. Zobaczyłem, jak sięga po kolejny prezent, więc szybko wyjąłem go z jej rąk i odpakowałem.
- Co to? - spytała.
Otworzyłem trzymane przeze mnie pudełko na CD i umieściłem płytę w jej starym odtwarzaczu. Nacisnąłem "play". Po chwili pokój wypełniły dźwięki pianina.
Patrzyłem uważnie na jej twarz. Tak bardzo byłem ciekaw jej reakcji. Ze zdziwieniem zauważyłem jednak łzy w jej oczach.
- Boli cię? - spytałem zmartwiony, mając na myśli jej rękę.
- Nie, to nie szwy. To ta muzyka. - odchrząknęła, wycierając dłonią łzy. - Nawet nie marzyłam, że załatwisz dla mnie coś takiego. To najwspanialszy prezent, jaki mogłeś mi dać.
Poczułem, jak zalewa mnie fala ciepła. A więc była zadowolona z mego prezentu. Udało się.
Delikatne tony "kołysanki Belli" płynęły cicho po małym, zagraconym pokoju, wyraźnie kojąc zatroskane nerwy jego właścicielki.
- Przypuszczałem, że nie zgodzisz się, żebym kupił ci fortepian i grał do snu - wyszeptałem.
- I słusznie. - mruknęła wpatrując się w okno. Ujrzałem, jak zdrową dłonią mimowolnie pociera sobie zabandażowane przedramię.
- A jak twoja ręka? - zaniepokoiłem się.
- W porządku.
- Przyniosę ci coś przeciwbólowego. - z całą pewnością cierpiała. Jedynie, jak zwykle, nie chciała tego po sobie pokazać.
- Nie, nie trzeba. - powiedziała, gdy zsuwałem sobie ją delikatnie z ramion. - Charlie. - dodała.
- Będę cichutki jak myszka. - mruknąłem z uśmiechem i pognałem do kuchni. Czekając, aż szklanka napełni się wodą, znalazłem odpowiednie tabletki i wróciłem szybko do pokoju. Po drodze usłyszałem jeszcze dźwięki telewizora, komentator sportowy krzyczał coś z podekscytowaniem, oddech Charliego był wyraźnie niespokojny, gdy ten zaciskał dłoń na paczce chipsów.
Podałem lekarstwa Belli, po czym delikatnie umościłem ją pod kołdrą, uważając na jej ramię.
- Już późno.
Przykryłem ją dokładnie i położyłem się za jej plecami obejmując ją ramieniem. Tak bardzo pragnąłem móc wślizgnąć się do niej pod kołdrę, objąć ją bez tego puchowego muru między nami, pozwolić jej ciepłu napełnić całe moje ciało i poczuć miękkość jej skóry pod swoimi palcami.
Ale z drugiej strony nie chciałem, by następnego ranka obudziła się z kaszlem i gorączką.
- Jeszcze raz dziękuję. - szepnęła niemalże niedosłyszalnie w poduszkę.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Zamilkliśmy oboje wsłuchując się w kolejny utwór.
Czy dobrze robiłem, chcąc ją opuścić? Czy byłaby w stanie być potem szczęśliwa? Te myśli wciąż nie dawały mi spokoju. Co jeśliby cierpiała? Ale z drugiej strony... Czy nie byłem zbyt wielkim egocentrykiem? Bella nie mogła darzyć mnie tak silnym uczuciem, jak ja ją. I nie była to jej wina, po prostu jej małe, ciepłe serce nie podołałoby tak wielkiemu wyzwaniu. Poza tym, była tylko człowiekiem. Ludzie zapominają.
- O czym myślisz? - jej miękki, głęboki głos przerwał ciszę.
Potrzebowałem sekundy, by powrócić do rzeczywistości.
- O tym, co jest złe, a co dobre.
O dziwo, nie musiałem nawet skłamać.
- Pamiętasz, postanowiłam, że jednak nie udajemy, że nie mam dziś urodzin?
- Pamiętam - mruknąłem niepewnie.
- Tak sobie myślałam, że może z tej okazji pozwolisz mi się jeszcze raz pocałować...
Poczułem, jak się rumieni i pożałowałem, że nie mogłem teraz zobaczyć jej miny.
- Masz dzisiaj dużo zachcianek.
- Owszem. Ale, proszę, nie rób niczego wbrew sobie. - w jej głosie dało się słyszeć gorycz.
Wbrew sobie? Ona nawet nie zdawała sobie sprawy, że gdybym tylko mógł, większość swego życia spędzałbym na całowaniu jej miękkich, ciepłych ust.
Ale nie mogłem. Ponieważ byłem wstrętnym wampirem.
- Tak... Módlmy się, żebym nigdy nie zrobił czegoś wbrew sobie... - wyszeptałem z rozpaczą w jej wilgotne, splątane włosy rozsypane na poduszce, po raz kolejny dzisiaj słysząc syk potwora w mojej głowie, kiedy zapach skóry Belli powoli wypełnił moje nozdrza...

Part VII:

Obróciłem Bellę delikatnie ku sobie i spojrzałem na nią. Zdawałem sobie sprawę, że pewnie dostrzega ból w moich oczach. Nic nie mogłem na to poradzić.
Powoli przyciągnąłem jej twarz ku sobie i zatrzymałem jakieś trzy centymetry od własnej. Pragnąłem dać jej znać, że to już koniec, że to nasze ostatnie chwile razem. Wiedziałem, że to głupie - ranić ją już teraz, ale chciałem, by zdała sobie sprawę, że to jej ostatnia szansa na prawdziwe pożegnanie. Spojrzałem w jej brązowe oczy i pokonałem ostatnie centymetry, jakie dzieliły nasze usta.
Poczułem jej ciepły oddech na swoich wargach, gdy, tak jak zwykle, nieśmiało oddała pocałunek.
Nie. Ona musi zrozumieć.
Wolną ręką przesunąłem po jej włosach, przyciskając ją jeszcze bliżej do siebie; naparłem na nią całym ciałem, przeklinając w duszy tą cholerną kołdrę i poczułem, jak ręce Belli obejmują mnie ciasno, jak wodzi palcami po moich plecach, karku, jak zaciska dłonie na moich włosach, jak jej przyśpieszony oddech zamienia się niemalże w cichy jęk, jak fala podniecenia gwałtownie przepływa przez mój kręgosłup...
Nagle usłyszałem głośny, entuzjastyczny charkot potwora we własnej głowie. Moje usta niemalże natychmiast wypełnił jad.
Odsunąłem się powoli od mojej ukochanej, nie wypuszczając jej jednak z objęć. Nienawidziłem tych momentów. Nienawidziłem tego, że musiałem przerywać tak przyjemne chwile.
Oddychałem głęboko, próbując doprowadzić do porządku swoje dwa wcielenia - spragnionego bliskości kochanka i głodnego krwi wampira. Było to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie, trzeba przyznać.
- Przepraszam. - wyszeptałem, gdy byłem już wstanie wydobyć z siebie jakikolwiek odgłos. - Przeholowałem.
- Nie mam nic przeciwko.
Spojrzałem na nią groźnie. No tak, kto miałby coś przeciwko wampirowi, pragnącemu wyssać z ciebie krew. Normalka.
- Spróbuj już zasnąć.
- Nie, chcę jeszcze. - wymruczała przysuwając się odrobinę w moją stronę.
Omiotłem wzrokiem jej ciało na wpół przysłonięte białą pościelą. Definitywnie, zbyt wielka pokusa. Szybko odwróciłem wzrok.
- Przeceniasz moją samokontrolę.
- Co jest dla ciebie bardziej kuszące - moja krew czy moje ciało? - spytała, jakby czytając w moich myślach.
- Pół na pół - odparłem mimowolnie. I nawet nie wiesz, jak tego żałuję, dodałem w myślach. - Śpij już, śpij. Dosyć miałaś igrania z ogniem jak na jeden dzień.
- Niech ci będzie. -powiedziała tonem obrażonego dziecka, jednak przytuliła się do mnie, gdy poprawiałem otulającą ją kołdrę i posłusznie zamknęła oczy.
Objąłem ją mocniej, wyczuwając pulsowanie w jej zranionym przedramieniu i zacząłem cicho nucić jej kołysankę. Po chwili pokój wypełnił jej równomierny oddech.
Założyłem sobie wolną rękę pod głowę i ze wzrokiem utkwionym w suficie spokojnie poddałem się ciszy panującej wokół mnie. Nie dopuszczałem do siebie żadnych myśli, ani tych złych, ani dobrych. Właściwie wszystkie były teraz złe. Żadne pomysły nie podsuwały mi sensownego rozwiązania tej beznadziejnej sytuacji. Nie było sensu się na nich skupiać. Zresztą decyzja została podjęta. Najprawdopodobniej przedstawiona już całej rodzinie. Nie było możliwości odwrotu. A przynajmniej właśnie to sobie wmawiałem.
Dokładnie dwie godziny, czterdzieści trzy minuty i jakieś dwanaście sekund później, usłyszałem gwałtowne westchnięcie Belli.
- Nie... - powiedziała głosem przepełnionym bólem.
- Bello? - szepnąłem, spoglądając na nią w dół. Jej twarz wykrzywiona była w cierpieniu, jednak definitywnie spała.
Zapewne to obolała ręka sprawiała jej tyle bólu.
Po chwili poczułem, jak jej dłoń zaciska się gwałtownie na moim ramieniu, jakby chciała mnie zatrzymać przy sobie.
- Nie, Edwardzie... Proszę, nie... - usłyszałem, jak gorąca łza spływa po jej policzku i upada na poduszkę z donośnym dźwiękiem, całkowicie wypełniającym moje uszy, niczym huk z armaty.
Delikatnie rozprostowałem jej zaciśnięte kurczowo palce.
- Bello...
- Nie odchodź! - zawyła nagle, prosto w moje ucho.
Podskoczyłem przerażony i wylądowałem na podłodze na wpół ugiętych nogach. Rozejrzałem się zdezorientowany.
Nagle pokój wypełnił bezgłośny płacz Belli.
Poczułem, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w brzuch, po czym zaczął okładać po całym ciele pięściami, upadłem bezwładnie na ziemię i skuliłem się, niczym embrion. Zakryłem twarz dłońmi, powstrzymując się od szlochu. Myślałem, że zaraz eksploduję z bólu.
Tkwiłem tak kilka minut, niezdolny ruszyć się chociażby na centymetr. Z trudem dochodziłem do siebie, nie słyszałem już nic, prócz spokojnego na powrót oddechu Belli.
Kiedy podjąłem w końcu decyzję, by powoli się podnieść, usłyszałem jej błagalny szept.
- Proszę...
Poderwałem się gwałtownie na nogi i, nie zastanawiając się długo, wybiegłem przez okno, skręcając prosto w stronę lasu.
Więc Bella wiedziała. Zrozumiała aluzję. Przynajmniej podświadomie.
Otaczającą mnie zewsząd puszczę wypełnił mój własny skowyt, a ja wciąż biegłem nie oglądając się za siebie...

Part VIII:

Do domu dobiegłem szybko. Zdecydowanie za szybko.
Stanąłem na brzegu zalanej światłem polany - mimo późnej pory, we wszystkich pokojach były pozapalane lampy. Najwyraźniej wszyscy już na mnie czekali.
Nagle, jak na komendę, w najbliższym oknie pojawiła się Alice. Patrzyła pustym wzrokiem przed siebie, jednak miałem wrażenie, że wpatruje się raczej w szybę niż w to, co się za nią działo.
Westchnąłem zrezygnowany. Natychmiast skierowała swój wzrok na mnie.
Będę za nią tęsknić. - pomyślała.
Za jej plecami pojawił się nagle Carlisle i położył dłoń na jej ramieniu.
- Chodź, Alice. Edward za chwilę się tu pojawi. - powiedział miękko i na ułamek sekundy zatrzymał swój wzrok na mnie, po czym oddalił się wraz z moją siostrą od okna.
Wpatrywałem się tam jeszcze przez chwilę, ale nikt więcej się już nie pojawił. Westchnąłem ponownie i skierowałem swoje kroki w stronę ganku.
Idąc, poczułem nagle, jak cały ból i rozpacz ulatują ze mnie, jak powoli opuszczają moje członki, pozostawiając za sobą jedynie pustkę. Było to jeszcze gorsze uczucie od zwijania się z bólu na podłodze. Widać dane mi było cierpieć. Nie miałem tego nikomu za złe. Zasłużyłem na to.
Wszedłem powoli do domu i nie patrząc nawet w stronę rodziny, skierowałem się od razu do jadalni.
Siadając na krześle, obserwowałem jak wszyscy domownicy powoli wchodzą do pomieszczenia i bez słowa zajmują miejsca przy stole. Niczym na tajnej obradzie, pomyślałem z ironią.
Jako ostatni wszedł Carlisle i zasiadł po mojej lewej stronie, u szczytu stołu.
Wszyscy wbili wzrok we mnie. Przez chwilę poczułem się zupełnie jak nowy uczeń w podstawówce.
- Słuchamy cię - powiedział Carlisle spokojnie po minucie milczenia.
- Wydaje mi się, że wszystko zostało wam już powiedziane. - mruknąłem cicho, zerkając znacząco na Alice.
- Niestety, Edwardzie, to nie takie łatwe, przekazać wszystko należycie, kiedy ciągle masz wątpliwości co do swoich decyzji. - odburknęła. - Poza tym, lepiej będzie, jeśli sam przekażesz nam wspaniałe nowiny.
Warknąłem na nią cicho i odwróciłem od niej wzrok. Nigdy chyba nie widziałem jej jeszcze tak poirytowanej. Ale czy mogłem mieć o to do niej pretensje?
- Alice, proszę, uspokój się. - upomniał ją Carlisle. - Edwardowi także nie jest z tym łatwo.
- No powiedzcie wreszcie, o co chodzi, bo zaraz tu zwariuję! - zirytował się nagle Emmett, waląc pięścią w stół. Żyrandol nad naszymi głowami zachybotał niebezpiecznie.
Esme, spojrzała na syna karcąco i położyła swoją drobną dłoń na moich zaciśniętych pięściach.
- Prosimy, Edwardzie.
Podniosłem niechętnie wzrok i powiodłem nim po twarzach zebranych. Z trudem rozwarłem zaciśnięte szczęki.
- Musimy zniknąć z życia Belli. Ja muszę. - po raz pierwszy wypowiedziałem tę myśl na głos. Zabolało.
W pokoju zapadła głucha cisza.
- Zniknąć? - pierwszy odezwał się Emmett. - Dlaczego?
Nie odpowiedziałem.
Nagle rozległo się donośne westchnięcie.
- Boże... - wyszeptał Jasper. - Edward, przepraszam. To moja wina. - schował twarz w dłoniach, a Alice natychmiast objęła go czule ramieniem, rzucając mi wściekłe spojrzenie.
- Ale żeby zaraz wyjeżdżać! - żachnął się Emmett, nic nie robiąc sobie z powagi sytuacji. - Przecież w sumie nic się nie stało. Bella to dzielna dziewczyna.
Rosalie syknęła na niego.
- Niemalże zginęła.
Jasper pokręcił zrozpaczony głową, wciąż nie odejmując rąk od twarzy.
Może i szkoda - dodała w myślach Rose.
Warknąłem ostrzegawczo. Natychmiast się opamiętała.
- Edward, to nie ma sensu! - powiedział Emmett, kręcąc głową. - Nie możesz jej zostawić.
Nie było sensu bawić się w argumentacje. Wiedziałem, że im więcej "przeciw" wyciągnie moja rodzina, tym trudniej będzie mi podjąć tą ostateczną decyzję. Bo pewne było, że to do mnie będzie należało ostatnie słowo.
- Nie pasujemy do jej świata. - odparłem.
- A miłość? - spytała po prostu Alice.
- To... Moje uczucia tu nie mają najmniejszego znaczenia. - szepnąłem, wpatrując się w dłoń Esme, głaszczącą delikatnie moją własną.
- A uczucia Belli?
- Bella jest tylko człowiekiem. Zdaję sobie sprawę, że będzie cierpiała, ale nie będzie to trwało u niej długo. Ludzie zapominają. Żyją dalej.
- Edwardzie, czy ty nie znasz Belli? - burknęła Alice. - Naprawdę uważasz, że po miesiącu czy dwóch wszystko będzie już w porządku? Że zacznie żyć, jak kiedyś? Bella nie jest kimś takim. Ona cię kocha ponad swoje życie. Po twoim wyjeździe jej życie nigdy nie wróci do normy. Nie możesz jej zostawić, to...
- Zamknij się! - wrzasnąłem podnosząc się gwałtownie. Moje kolana uderzyły głucho o krawędź stołu, ale nawet nie spojrzałem w dół.
- Jako członek rodziny, mam prawo wyrazić swoje zdanie. - powiedziała również wstając. - I powiem ci jedno: źle robisz. To najgorsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjąłeś. - posłała mi wściekłe spojrzenie po czym wyszła gniewnie z pokoju.
Jasper odwrócił się zdezorientowany, zastanawiając się, czy nie powinien pójść za nią. Po chwili jednak westchnął i oparł się zrezygnowany o obite beżową satyną oparcie krzesła.
Stałem sparaliżowany wpatrując się w drzwi, za którymi jeszcze przed chwilą zniknęła moja siostra.
- Wiem, co robię - szepnąłem bezgłośnie i usiadłem z powrotem na krześle.
Wszyscy patrzyli ponuro w moim kierunku, jedynie Carlisle siedział, jakby zamyślony ze wzrokiem utkwionym w ciemnościach za oknem.
Szum myśli wszystkich domowników, wypełniał każdą cząstkę mojego ciała. To było nie do zniesienia.
Zacisnąłem powieki.
- Edwardzie, czy jesteś pewien tego, co zamierzasz zrobić? - zapytał wolno Carlisle.
Zamrugałem.
Czy byłem pewien? Jakież to było bezsensowne pytanie. Jak mogłem być pewien, czy chcę zostawić miasto, pełne moich najwspanialszych wspomnień, a w nim dziewczynę, którą kocham, która była dla mnie wszystkim, sensem mego istnienia, mej marnej egzystencji? Czegoś takiego nie można być pewnym. Takie głupstwo można zrobić jedynie pod wpływem impulsu. Czyli właśnie teraz.
- Tak. - powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Czułem się jak dziecko, powstrzymujące się z trudem od płaczu.
- Wiesz dobrze, że w żaden sposób nie będę chciał wpłynąć na twoją decyzję. Jeśli uważasz, że jest to najlepsze wyjście, tak też zrobimy. - powiedział Carlisle. - Wszyscy zdają sobie sprawę, jak bardzo jest ci z tym trudno. Nie będziemy więc więcej poruszać tego tematu. - Carlisle powiódł po twarzach rodziny. - Ty również, Alice. - dodał.
Zza ściany rozległ się cichy syk.
- Cieszę się. - mruknął ojciec. - Ruszymy o świcie, pojedziemy dwoma samochodami. Weźcie, proszę, ze sobą tylko najważniejsze rzeczy.
- Dokąd jedziemy? - spytał z jękiem Emmett.
- Nie wiem. Na razie nie ma to większego znaczenia. - Carlisle powoli powstał. - Tymczasem zapraszam cała rodzinę na polowanie. - zerknął na mnie zmartwiony. - oczywiście, ty, Edwardzie, nie musisz iść, jeśli nie masz ochoty.
Zostań i przemyśl to wszystko jeszcze raz - dodał w myślach.
Pokiwałem powoli głową obserwując wgniecenia w stole, jakie pozostawiły moje kolana. Wiedziałem, że i tak nie mogłem już zmienić zdania.
Wszyscy członkowie rodziny opuszczali pokój jeden za drugim, nie odzywając się nawet słowem.
- Emmett? - szepnąłem za ostatnim wychodzącym. - Możesz pogasić światła, zanim wyjdziecie?
Spojrzał na mnie współczująco, jakby ze zrozumieniem i bez słowa nacisnął włącznik zanim dołączył do reszty.
Siedziałem nieruchomo, nasłuchując, jak drzwi frontowe zamykają się cicho za domownikami. Słyszałem ich oddalające się myśli, niektóre zrezygnowane, inne poirytowane. Jedynie Rose wyraźnie wyróżniała się swoim zadowoleniem z zaistniałej sytuacji. Nie miałem jednak siły, by się na nią należycie zezłościć.
Nie miałem siły na nic.
Po chwili nie słyszałem już niczego prócz własnego oddechu i szumu drzew za oknem. Samotność okazała się być dobrym pomysłem.
Położyłem twarz na drewnianym blacie stołu, otoczyłem głowę ramionami i zacząłem cicho nucić kołysankę mojej Belli, pozwalając truciźnie, niosącej za sobą jedynie palący ból, przepływać wolno po moim krwioobiegu.
Już nic nigdy nie miało przynieść ukojenia memu martwemu sercu.

Part IX:

Nie wiem, po raz który powtarzałem tą samą melodię, kiedy poczułem nagle drobną dłoń na moim ramieniu.
Ktoś przysunął sobie krzesło bliżej mnie i usiadł otaczając mnie ramieniem. Instynktownie już wyczułem, że była to Esme, po tylu latach bez najmniejszego problemu rozpoznawałem członków swojej rodziny po zapachu.
Już chciałem ją odepchnąć, powiedzieć, by sobie poszła lub po prostu podnieść się i wyjść samotnie w ciemność, ale widocznie Esme znała mnie już za dobrze.
Nie, Edwardzie. - pomyślała miękko. - Nie mam zamiaru przekonywać cię, że źle wybrałeś. Decyzje dotyczące swego życia od samego początku podejmowałeś sam i zawsze okazywały się trafne. Zdaję sobie sprawę, ile musiało cię to kosztować i nie mam ochoty jeszcze bardziej pogłębiać twojego bólu.
Uniosłem głowę o milimetr i przyjrzałem się uważnie jej twarzy. Zdecydowanie mówiła prawdę. Zresztą nikt przecież nigdy nie był w stanie mnie oszukać. Szkoda. Prawda nie zawsze jest czymś, co chcemy akurat usłyszeć.
- Nie chciałam, byś był sam... - głos Esme podskoczył gwałtownie o oktawę. - Jesteś przecież moim synem.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że tym razem moja decyzja nie wpływała tylko na życie moje i Belli (może ostatecznie również Alice), ale na całej mojej rodziny. Poczułem nagle, jakby zbierało mi się na wymioty. Czy naprawdę byłem w stanie wymagać tak wielkiego poświęcenia ze strony swoich bliskich?
- Ja... - mój głos był dziwnie zachrypnięty. Widać, w cierpieniu, nawet w wampirach objawiało się wiele ludzkich oznak. Odchrząknąłem. - Dziękuję ci.
Podniosłem głowę z zimnego blatu i przytuliłem się do Esme. Oparłem brodę na jej ramieniu i z zaciśniętymi powiekami wsłuchiwałem się w krople deszczu, uderzające z coraz większą mocą o parapet za oknem.
Nie jestem pewien, ile tak trwaliśmy. Może pięć minut. Może dwadzieścia. Może nawet godzinę. Nagle Esme delikatnie wyswobodziła się z moich objęć i spojrzała mi prosto w oczy. W jej oczach, jak i w jej umyśle widać było jedynie miłość i współczucie.
- Już piąta, Edwardzie. - powiedziała po prostu.
Zdziwiony, zmarszczyłem oczy. Jakież to miało teraz znaczenie?
- Musisz iść. do Belli. Pożegnać się.
Spojrzałem na nią osłupiały. W ogóle nie pomyślałem o tej części - o samym rozstaniu.
Przed moimi oczami stanął nagle obraz Belli sprzed kilku miesięcy, kiedy to ujrzałem ją, krzyczącą, wijącą się z bólu i cierpienia na podłodze wśród odłamków szkła, w kałuży jej własnej krwi. Pamiętam to uczucie bólu i nieopisanego gniewu, które paliło wszystkie moje członki, które przygniatało moje ciało ze wszystkich stron, kiedy ta kreatura stała nad nią, zadowolona ze swojego dzieła.
Wiedziałem, że wtedy tak naprawdę to ja byłem powodem jej cierpienia, za co nienawidziłem się całym sercem, jednak nigdy jeszcze nie zadałem Belli bólu tak dosłownie, jak miałem zamiar uczynić to teraz. Ona była wtedy zresztą przekonana, iż to nie moją winą był fakt, że ledwo co uszła z życiem.
Podniosłem się, niczym w transie i spojrzałem w dół na swoją matkę.
- Do zobaczenia rano, Esme.
Wymknąłem się cicho z budynku, starając się, aby żaden z członków mojej rodziny nie posłyszał moich kroków. Oczywiście było to niemożliwe do spełnienia. Słyszałem myśli ich wszystkich, co oznaczało, że byli gdzieś w okolicy. Jednak tylko Alice wiedziała, co było teraz celem mojej wędrówki.
Nie! Błagam, nie rób tego! - zawołały za mną jej roztrzęsione myśli.
Udając, że nic nie usłyszałem, przyśpieszyłem lekko kroku i po chwili w mojej głowie znów zapanował spokój.
Jednak nie było mi dane cieszyć się nim długo. Myśli Alice natychmiast zastąpiły moje własne, zdecydowanie bardziej bolesne niż jej błagalne zawodzenie.
Bella nie będzie cierpieć, wmawiałem sobie. Znienawidzi cię, jak na normalnego człowieka przystało. A przecież wtedy ludzie zapominają dużo szybciej...
Wiedziałem jednak, że być może oszukiwałem sam siebie. Bella przecież NIGDY nie była normalna. Każde jej zachowanie czy słowo świadczyło zdecydowanie o jej odbiegającym od norm społecznych toku myślenia.
Kilka minut później zatrzymałem się obok należącego do jej ojca kilkunastoletniego radiowozu, który stał spokojnie na betonowym podjeździe. Jednym susem wdrapałem się na niewielki parapet pod oknem Belli i wskoczyłem miękko do jej pokoju.
Spała niczym kamień, jej oddech był spokojny, włosy rozłożone na poduszce formowały się w czekoladowo-brązowy wachlarz, a rzęsy rzucały urocze cienie na jej delikatnie zaróżowione policzki.
Wciągnąłem głośno powietrze, sycąc się widokiem swej ukochanej, kiedy nagle dostrzegłem więcej szczegółów tego obrazka. Sińce pod jej oczami miały ciemno-fioletowy kolor, jej brwi były lekko zmarszczone, jakby głowiła się jak jakimś trudnym matematycznym zadaniem. Jej obandażowana ręka była wygięta pod dziwnym kątem, a kołdra po części leżała na podłodze, jedynie skąpy jej fragment przykrywał drobne ciało Belli.
Podszedłem cicho do łóżka i poprawiłem pościel, a także pozycję ręki Belli, zanim usiadłem w bujanym fotelu po drugiej stronie pokoju.
Z utkwionym wzrokiem w Belli, po raz setny już dzisiaj poczułem zbliżającą się falę bolesnych rozważań. I znów czas na myślenie; nie było niczego, co mogłoby zająć mój ociężały z nadmiaru emocji mózg. Jakież to było okrutne. Nie chciałem już więcej myśleć, zastanawiać się, doszukiwać wątpliwości czy zapewnień. Dlaczego nie potrafiłem teraz popaść w tak łatwo osiągalne dla wampira odrętwienie?
Bella westchnęła cicho i przekręciła się na drugi bok. Jej zabandażowana ręka z ledwo dosłyszalnym szelestem zsunęła się z łóżka po pościeli i zatrzymała jakieś piętnaście centymetrów nad podłogą.
Odruchowo podniosłem się, by uratować Bellę od późniejszego zdrętwienia i usiadłem po turecku na dywaniku przy wąskim łóżku. Delikatnie ująłem jej dłoń i, żeby nie rozbudzić Belli temperaturą mojej własnej, natychmiast umieściłem ją na miejscu.
Z podbródkiem opartym na rękach zacząłem uważniej przyglądać się śpiącej dziewczynie, zastanawiając się, co jest powodem jej zmartwionej miny. Może dokuczało jej ramię? Może opatrunek był za ciasny? A może (tak ciężko było mi o tym nawet pomyśleć), może śniła o czymś, co miało się niedługo zdarzyć?
Odruchowo spojrzałem na zegarek stojący na szafce nocnej: czterdzieści pięć po szóstej. Za chwilę powinien zadzwonić budzik, a ona wstać jak co dzień i zacząć szykować się do szkoły, nie spodziewając się nawet okrutnej niespodzianki, jaką dla niej szykowałem.
Kiedy właściwie miałem to zrobić? Kiedy miałem powiedzieć jej, że to już koniec, że ja i moja rodzina znikamy z jej życia na zawsze? Za chwilę? A może dopiero, jak wróci ze szkoły?
Ponownie spoglądając na jej zmarszczone brwi, zaciśnięte mocno szczęki, doszedłem do wniosku, że nie mogłem tego zrobić. Nie teraz.
Ale czy to nie był jedynie typowy przykład odkładania nieprzyjemności na później? Jeśli nie dziś, to jutro. Ta technika nigdy nie odnosiła przecież powodzenia.
Przyłożyłem końcówki palców do skroni (przez tak ogromną ilość targających mną nieustannie emocji naprawdę stawałem się coraz bardziej człowieczy) i robiąc nimi delikatne kółka, zacząłem się poważnie zastanawiać jak powinienem to wszystko rozegrać. Nie ze względu na mnie, ale na Bellę. Chciałem w jak największym stopniu zmniejszyć dawkę bólu, jaką niedługo miałem jej zaserwować.
Co sprawia, że człowiek mniej cierpi przy rozstaniu? Nie spodziewałem się, że tak banalne pytanie może sprawić mi tyle problemów. Nigdy nie miałem nikogo oprócz Belli, nigdy więc nie przeżyłem czegoś takiego, a cała moja rodzina od dawna była już sparowana i nigdy nie zdarzyło się, by któreś z nich się rozstawało. Więc co? Skupiłem się jeszcze bardziej. Być może musiałem zacząć myśleć instynktownie.
Pierwszym wyjściem (oczywiście, niemożliwym do zrealizowania w przypadku Belli) było znalezienie kogoś na moje miejsce. Kogoś takiego, kto z miejsca oczarowałby Bellę, dając mi w ten sposób potencjalny powód, by odejść. Ale taka opcja nie wchodziła nawet w grę. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że Bella nie dostrzegała teraz innych mężczyzn poza mną.
Nagle poczułem, jakby w moim umyśle zapaliło się małe światełko.
Przecież od początku znałem już odpowiedź na moje pytanie. Kluczem do uratowania Belli od cierpień i tęsknoty była nienawiść.
Miałem oczywiście świadomość, że aby Bella mogła mnie znienawidzić, musiałoby minąć sporo czasu. Jednak wystarczyło tylko zasiać drobne ziarenko nienawiści, a wszystko poszłoby według planu. Po rozstaniu to niewielkie wtedy jeszcze uczucie przerodziłoby się w dużo większe. A ona zamiast cierpieć i płakać w poduszkę, robiłaby po prostu wszystko, by zapomnieć o "tym okrutnym wampirze, który ją rzucił".
Spojrzałem smutno na Bellę. Nie chciałem, by kiedykolwiek tak o mnie myślała. Ale jeśli to miało sprawić, by w przyszłości poczuła się lepiej, byłem w stanie to znieść bez zmrużenia oka.
Był jednak jeszcze jeden problem. Czy Bella będzie na tyle naiwna, by się na to wszystko nabrać? Czy uwierzy, że w ciągu tak krótkiego czasu przestałem ją kochać? Że jako wampir, a więc osoba której uczucia nie zmieniają się praktycznie nigdy, potrafiłem nagle stwierdzić, że Bella nie jest tą, z którą pragnę spędzić całe jej życie? Szczerze wątpiłem, by była w stanie uwierzyć w tak oczywiste łgarstwa, jakie miałem zamiar jej wmawiać swym zachowaniem, a ostatecznie również słowami, ale poza tym wyjściem nie widziałem żadnego innego.
Trzy dni. Tyle czasu sobie dałem na spędzenie ostatnich chwil z Bellą. Nawet jeśli przez cały ten czas miałem zachowywać się, jak najpodlejsza istota na świecie.
Nagle rozległ się donośny dźwięk budzika. Serce Belli natychmiast wróciło do swego dziennego trybu.
Westchnąłem zrezygnowany.
A więc nie pozostało już nic innego jak wcielać swój plan w życie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Księżyc w Nowiu oczami Edwarda
3 rozdziały Księżyca w Nowiu oczami Edwarda
księżyc w nowiu oczami edwarda rozdziały od I do IX
Zachód słońca (Księżyc w nowiu oczami Edwarda)
Księżyc w nowiu oczami Edwarda 1 4
Księżyc w nowiu oczami Edwarda 1 4
Księżyc w Nowiu Oczami Edwarda (Przyjaciel cz II)
Księżyc w Nowiu Oczami Edwarda (Przyjaciel cz I)
księzyc w nowiu oczami Edwarda nicość
Księżyc w nowiu oczami Edwarda
Księżyc w nowiu oczami Jacoba- rozdział 6, dodane, ff, KSIĘŻYC W NOWIE OCZAMI JACOBA
Księżyc w nowiu oczami Jacoba rozdział 5, dodane, ff, KSIĘŻYC W NOWIE OCZAMI JACOBA
Księżyc w Nowiu oczami Jacoba- rozdiał 1, dodane, ff, KSIĘŻYC W NOWIE OCZAMI JACOBA
Księżyc w Nowiu oczami Jacoba- rozdiał 2, dodane, ff, KSIĘŻYC W NOWIE OCZAMI JACOBA
Księżyc w nowiu oczami Jacoba- rozdział 3, dodane, ff, KSIĘŻYC W NOWIE OCZAMI JACOBA

więcej podobnych podstron