BW 1920 08 Pamietnik gen Weyganda


ZAGADNIENIE ROLI GENERAŁA WEYGANDA

PAMIĘTNIK GENERAŁA WEYGANDA

W roku 1957, w paryskim dwutygodniku La Revue des Deux Mondes ukazał się fragment pa­miętników generała Weyganda pod tytułem Bitwa warszawska (La bataille de Varsovie, Nr. z dnia 15 marca 1957, str. 193215). Duże partie tej relacji, w polskim przekładzie i z własnym komentarzem, ogłosiłem w wydawanym przeze mnie wydawnictwie nieperiodycznym Ruch Narodowy, w uzupełnieniu z czerwca 1957 roku do numeru grudniowego 1956 ro­ku, na str. 143153. W niniejszej książce, na innym miejscu, wyżej, pewne partie tego tekstu przedrukowałem.

Tutaj, przedrukowuję z niego inne partie, mianowicie te, które za­wierają własną Weyganda ocenę jego roli, oraz roli Misji Wojskowej francuskiej w bitwie warszawskiej.

W ten sposób wypełnia się przez olśniewające zwycięstwo bitwa warszawska, wspaniałe po­dźwig­nięcie się moralne, którego sekretu szukać trzeba przede wszystkim w miłości Polaka do jego oj­czy­zny i w jego ufności w Bogu. W nie małym stopniu również w przybyciu ambasady, której obecność wykazała zainteresowanie z jakim mo­carstwa zwycięskie odnosiły się do losów Polski i która sprawiła, że znikło nieprzyjemne osamotnienie, w jakim miała ona prawo w pew­nej chwili uważać, że się znajduje. (Weygand, op. cit., str. 202, Giertych, artykuł Pamiętniki generała Weyganda w Ruchu Na­rodowym, op. cit., str. 149150).

Większa część autorów studiów lub dzieł o kampanii polskorosyjskiej 1920 roku okazywała prag­nienie poznania w sposób ścisły zakresu udziału Francji w zwycięstwie warszawskim, udziału misji wojskowej francuskiej i udziału generała Weyganda.

Wielokrotnie, w trakcie mojego opisu, miałem sposobność złożyć hołd wybitnym usługom, wyświad­czonym przez misję, której oddzia­ływaniem moralnym i taktycznym bardzo szczęśliwie kiero­wali i któ­rej wysiłki rozdzielali generał Henrys i jego szef sztabu, generał Billotte.

Konstatowałem, z jakim poczuciem obowiązku, z jaką sumienno­ścią i z jaką wiarą w zwycięstwo oficerowie misji oddali swoje do­świadczenie w służbę Polakom. «Mieli oni uczucie, pisał jeden z nich, major Baudouin, że służąc Polsce podtrzymywali oni tradycje całej naszej historii i że ofiarowywali się za samą Francję i za całą Europę».

Zachowuję wdzięczność osobistą dla tych oficerów z racji wartości informacji, jakimi często oświe­cali moje decyzje, a więcej jeszcze z racji przykładu, jaki dawali najwyższych zalet i cnót woj­sko­wych. Wielu z nich nie wahało się, chociaż deklaracja nieprzyjaciela po­informowała ich o ryzyku na jakie narażała ich sytuacja niebelligerentów, brać udział w walce w szeregach jednostek polskich i pro­wadzić je w okolicznościach trudnych, zwłaszcza w zaciekłych wal­kach, w których chodziło o Radzymin.

Pochwała ich ma jeszcze więcej wartości, gdy pochodzi od wo­dzów polskich. (Weygand, ibid., str. 207. W dalszym ciągu autor przytacza pochwały generała Sosnkowskiego, Hallera i innych. Gier­tych, ibid., str. 151).

Wiele dyskutowano i pisano o mojej roli osobistej. Dlatego przy­wiązywałem wagę do tego, by przedstawić szczegółowo to co było moją działalnością w okresie przygotowania bitwy i w okresie samej bitwy. Streszczam to obecnie w kilku słowach.

W dziedzinie moralnej stwierdzałem we wszystkich środowiskach, do których mogłem dotrzeć w Polsce, zarówno jak w mojej kores­pondencji z Paryżem, swoją absolutną wiarę w powodzenie, pod wa­runkiem, że Polacy zdobędą się na konieczne wysiłki i poświęcenie. Bez ustanku zalecałem lojalną jed­ność pod władzą Naczelnika Pań­stwa i wodza naczelnego. Moja początkowa ufność rosła w miarę kon­statowanych postępów jeśli idzie o wolę zwycięstwa i o rozmach żołnierzy i ich dowódców.

W dziedzinie operacji, trzeba rozróżniać koncepcję planu bitwy od jej wykonania. Istotą kon­cep­cji, ideą manewru, było zatrzymanie rosyj­skiej ofensywy na pozycji umocnionej, połączone z kontr­ofen­sywą, wy­chodzącą z prawego skrzydła obrony i skierowaną w ogólnym kierunku północnym, we flankę ofensywy nieprzyjacielskiej. Ta idea manewru w prostocie swojej i w swej możliwości urzeczywistnienia narzuciła się od początku mojemu umysłowi, zarówno jak umysłowi generała Rozwadowskiego, oraz umys­łowi wodza naczelnego w sposób tak natychmia­stowy i zgodny, że mogę powiedzieć, że była nam ona wspólna.

Co się tyczy faktycznego wykonania planu, rzeczy wyglądały ina­czej. Wykonanie do którego się skłaniałem, było rezultatem mego doświadczenia na zachodzie, w bitwach, dobrze nasyconych po obu stronach efektywami ludzkimi i uzbrojeniem, a przeciwnikami oży­wionymi tym samym du­chem bojowym, zaprawionymi w obronie za­równo jak w natarciu, w walce wręcz zawsze w ścisłym kon­takcie. Nie odpowiadało ono sytuacji i właściwościom obecnych wojsk. Wy­konanie wodza naczelnego, przeciwnie, liczyło się z możliwościami, zarówno jak niedostatkami wojsk polskich i wojsk przeciwnika. Było ono właściwe i od razu się do niego przyłączyłem.

Pozwoliło mi to złożyć przed wyjazdem z Polski deklarację, zmie­rzającą do uniknięcia przesad­nej oceny mojej roli, którą namiętności polityczne miały skłonność wyolbrzymiać ze szkodą Naczel­ni­ka Pań­stwa i wodza naczelnego. Mój ostatni list do marszałka Focha daje zresztą wyraz mym myślom tajemnym w owej chwili:

«Tyle intrygowano wokół mojej działalności, którą partie opozy­cyjne chciały eksploatować prze­ciw­ko Naczelnikowi Państwa i do­wództwu, że musiałem, aby sprowadzić rzeczy na właściwe miejsce i stworzyć sobie oddech, udzielić wywiadu pierwszego i oświadczyć, że zwycięstwo jest całkiem polskie, plan polski, armie polskie. To było potrzebne i to w niczym nie umniejsza pięknego wysiłku doko­na­ne­go przez misję... ani mojego, ocenionego powyżej wartości. Mam tylko uczucie, że zrobiłem wszystko co mog­łem. Dzięki Bogu osiągnęliśmy powodzenie i mam teraz serce bardzo lekkie, bo prze­szedłem przez złe chwile».

Krótko mówiąc, uważam, jeśli pominąć punkty mniejszej wagi, że przyczyniłem się w sensie ope­ra­cyjnym do powodzenia bitwy, nale­gając od początku na wzmocnienie polskich sil na północy, gdyż do nich będzie należało wymuszenie decyzji; uzyskując opór na Bugu dostatecznie długi, by narzucona nieprzyjacielowi konieczność za­trzymania się dała nieodzowny czas dla organizacji obrony i przygo­towania ofensywy; czuwając nad niebezpieczeństwem debordowania od północy i nad urzeczy­wis­tnieniem kroków służących zwalczeniu tego niebezpieczeństwa, mianowicie stworzeniem V armii pod roz­kazami generała Sikorskiego. Zarządzenia te pozwoliły posiadać przewagę środków w pun­kcie rozstrzygającym nieodzownych do po­wodzenia kontrofensywy. (Weygand ibid., str. 209210, Giertych ibid., str. 151152. Podkreślenia moje J.G.).

Skomentowałem to krótko:

Jak widzimy, rola generała Weyganda wcale nie była mała (Ibid., str. 152).

Generał Weygand napisał nadto:

Dnia 23 sierpnia... otrzymałem wizytę redaktora francuskiego dziennika, wychodzącego w War­sza­wie. Dał mi on okazję jakiej pra­gnąłem złożenia publicznie hołdu Polsce i jej rządowi, jej armii i jej dowództwu. Powiedziałem mu, jak bardzo się cieszę ze zwycięstwa, które Warszawa świętuje: zwy­cię­stwa polskiego, będącego do za­wdzięczenia wytrwałości i dzielności żołnierza polskiego w bitwie, której plan obmyśliło polskie naczelne dowództwo. Członkowie misji wojskowej francuskiej byli zdziwieni tą deklaracją. Ja się tym nie wzru­szałem. Czyż nie byłem jedynym człowiekiem, zdolnym mó­wić z całą znajomością rzeczy i czy nie miałem obowiązku, po prostu mówiąc prawdę, podnosić uczuć narodowych Polski, dając jej większe szanse zeszycia w cieniu laurów tego zwycięstwa jedności mo­ral­nej, zagro­żonej przez tyle rywalizacji i sporów. (Weygand, ibid., str. 211, Giertych przekład ibid., str. 152. Podkreślenia moje J.G.)

Generał Weygand napisał ponadto:

Poza Francją i Anglią, które z braku wojsk dostarczyły Polsce poparcia moralnego i ma­ter­ial­nego świat zachodni, zmęczony i spra­gniony pokoju, zdawał się nie interesować walką, która rozgo­rzała między Polską i Rosją. Śledził on jednak z niepokojem postępy ofensywy rosyjskiej, której zdawało się nic nie mogło zatrzymać. Wiadomość o polskim zwycięstwie była efektowną niespodzianką (coup de theatre), przyjętą przez powszechny entuzjazm.

Nie sposób przesadzić wagi tego pamiętnego wydarzenia. Pomyśl­my, co mogło się było stać z Europą, ledwo wydobytą ze wstrząśnień wojennych, gdyby już od roku 1920 Polska została sprowadzona do roli satelity Rosji; gdyż generalne cele polityczne Sowietów były już zarysowane. Stan wojenny czynił ton jej propagandy gwałtowniej­szym od tego, do którego przyzwyczailiśmy się później. Czyż Tucha­czew­ski nie obwieścił w swoim rozkazie dziennym z dnia 2 lipca 1920 roku, że «na zachodzie rozstrzyga się los rewolucji światowej i że droga pożaru powszechnego przechodzi poprzez trupa Polski?».

Mierząc niebezpieczeństwo w sposób właściwy, Francja i Anglia byłyby mogły, gdyby Polska by­ła padła, być narażone na koniecz­ność chwycenia znowu za broń celem ograniczenia postępów pożaru, a może celem ugaszenia jego ogniska. Ale jeśli miłość pokoju byłaby większa, niż instynkt samozacho­waw­czy, gdzie byłby się wysiłek bolszewizmu zatrzymał? Nie ma przesady w twierdzeniu, że groźba, której zachód zmuszony jest stawiać czoła, została opóźniona o dwa­dzieścia lat. Świat zaciągnął w 1920 roku wielki dług wdzięczności wobec Polski, która raz jeszcze była przedmurzem cywilizacji chrze­ścijańskiej. (Weygand ibid., str. 204205, Giertych, ibid., str. 152. Podkreślenia moje — J.G.)

Rozdział o bitwie warszawskiej w pamiętnikach generała Weygan­da nie jest jedyną relacją tego ge­ne­rała o tej bitwie. Inną jego godną uwagi relacją jest jego odczyt, wygłoszony w roku 1929 w Bruk­seli. Odczyt ten, jako relacja, jest o tyle cenny, że wygłoszony został sto­sunkowo wcześnie, bo w 9 lat po bitwie, w czasie, gdy żył jeszcze i był w Polsce w całej pełni u władzy Piłsudski (na 6 lat przed jego śmier­cią), tyle tylko, że po śmierci generała Rozwadowskiego (w rok po niej). W przeciwieństwie więc do pa­miętnika generała Weyganda, ogłoszonego w roku 1957, a więc już po drugiej wojnie światowej i po klęskach Polski i Francji w tej wojnie, a w 37 lat po bitwie war­szawskiej, w 22 lata po śmierci Piłsud­skiego i w 29 lat po śmierci Rozwadowskiego, jest on relacją stosunkowo świeżą, a więc bardziej wolną od skłonności propagandowych, choć być może bardziej liczą­cą się z względami natury dyplomatycznej. W odczycie tym nie znaj­dziemy informacji o tym, kto w większym stopniu wywarł wpływ na osiągnięcie zwycięstwa. Znajdujemy jednak obraz tego, jak generał Weygand patrzał na przebieg bitwy.

Odczyt ten wydany został drukiem po polsku, jako broszura: Jenerał (sic) Weygand. Bitwa o Warszawę. Odczyt wygłoszony w Bruk­seli. Warszawa 1930, Mazowiecka Spółka Wydawnicza.

Wydawcy broszury piszą na wstępie: Jenerał Weygand, który był w Polsce od 25 lipca do 24 sierpnia 20 r. (...) w lutym 1929 roku wygło­sił w Brukseli odczyt, podany tu w całości w przekładzie (...). Zarząd Główny Związku Hallerczyków zwrócił się do jenerała Weyganda z prośbą o pozwolenie wydania tego odczytu, dotąd nigdzie nie ogłoszo­nego, w dziesiątą rocznicę bitwy i uzyskał to zezwolenie. (Ibid., str. 5).

Główna treść broszury i odczytu brzmi jak następuje.

Rząd sowiecki zręcznie wyzyskał na swą korzyść ofensywę na Kijów, aby w oczach Europy napiętnować zaborczy duch polski i rozbudzić na rzecz swoich przedsięwzięć uczucie narodowe rosyjskie przeciw najeźdźcy. (Weygand, ibid., str. 10)

Bitwa zaczęła się wieczorem 13go sierpnia w grupie wojsk Ge­nerała Hallera.

Dnia 13go sierpnia 3cia i 16ta armia bolszewicka uderzają na obóz warowny Warszawy. Front trzyma się wszędzie, z wyjątkiem Radzymina, gdzie jeden z pułków ustępuje i miasteczko dostaje się w ręce nieprzyjaciela. Dnia 14tego sierpnia w południe jest odebrane, ale wkrótce potem, po nowym uderzeniu, znowu stracone. Nieprzyja­ciel dochodzi nawet w dwa miejsca drugiej linii obrony o 15 zaledwie kilometrów od mostu na Pradze. Jest to najcięższa chwila bitwy.

Dnia 15tego sierpnia jedna dywizja, wspomagana przez siedem samochodów pancernych ponownie uderza i odbiera Radzymin w pięknym rozmachu. W ciągu dnia wojska czerwone urządzają kontr­atak, ale odbierają tylko część miasteczka, a walka się umiejscawia. Wszędzie poza tym utrzymano stanowiska. (...) Walka obronna jest skończona i wygrana. (Ibid., str. 2526).

O piątej armii. Armia ta jest 13go ustawiona nad Wkrą. Z dniem 14go sierpnia gen. Haller (...) poleca gen. Sikorskiemu roz­poczęcie ofensywy, by ulżyć obronie obozu warownego i złamać pier­ścień okrążenia, którego groźbę odczuwa się na lewym skrzydle. W ciągu dni 14go, 15go i 16go sierpnia stacza 5ta armia z 15tą i częścią 4tej armii bolszewickiej zaciekłe boje, które dnia 17go sier­pnia kończą się odwrotem w popłochu 15tej armii bolszewickiej. Armia 5ta zaczyna natychmiast pościg w łączności z lewym skrzy­dłem 1szej armii.

(...) Gen. Sikorski (...) w działaniu dobrze związanym i dobrze posuwanym naprzód, oraz opartym o mocne podstawy rzeki Wkry i twierdzy Modlina, powstrzymał swymi 44.000 ludzi, mającymi 450 karabinów maszynowych i 140 armat, siły nieprzyjacielskie w liczbie około 60.000 ludzi z 1200 karabinami maszynowymi i 330 arma­tami, a następnie je pobił. W ten sposób uwolnił całość układu sił polskich od groźby oskrzydlenia, ciążącej nad nimi od kilku tygo­dni. (Ibid., str. 26).

O uderzeniu znad Wieprza. Rozkaz brzmi, że ma się zrobić 80 kilometrów w dwu dniach i przybyć 17go na linię drogi z Warszawy do Brześcia Litewskiego. (Ibid., str. 27).

Jak widzimy, generał Weygand stwierdza w swej relacji, że bitwa warszawska zaczęła się atakiem bolszewickim na Radzymin już 13 sierpnia, oraz podkreśla wielkie znaczenie walk 5tej armii generała Sikorskiego, oraz przedsięwziętej przez tę armię ofensywy, stoczonej w dniach 14, 15 i 16 sierpnia. J.G.

KSIĄŻKA WEYGANDA—SYNA

Źródłem dużego znaczenia, dotyczącym roli generała Weyganda w bitwie warszawskiej, jest relacja jego syna, też wojskowego, zawarta w formie rozdziału La bataille de Varsovie 1920 w książce o ojcu: Jacques Weygand Weygand, monpere (Weygand, mój ojciec), Pa­ryż 1970, wydawnictwo Flammarion.

Należy przypuszczać, że wiele opinii i ocen zawartych w tej książce było echem poglądów i in­for­macji, które inną drogą nie dostały się na łamy wydawnictw drukowanych, a które syn zapewne usłyszał kie­dyś z ust ojca. Trzeba jednak, oceniając treść tego co Jacques Weygand o swoim ojcu napisał, także pamiętać, że znalazło tu wyraz uwielbienie syna dla ojca i być może nieco przesadna skłonność do szcze­gólniej­szego podkreślania jego wielkości i zasługi.

Zanim przytoczę obszerne wyjątki z relacji Weygandasyna, muszę podkreślić, że książka jego za­wie­ra kilka jaskrawych błędów, świad­czących, że jego znajomość spraw polskich nie była bardzo do­kład­na. Muszę te błędy tu wyliczyć. Podrywają one nieco wiarygodność rela­cji Weyganda młodszego, do­wo­dząc, że nie zbadał on opisywanych przez siebie spraw do głębi i że relacja jego potrafi być w ważnych punktach wypaczona. Oto te błędy.

Twierdzi on, że odkąd Paderewski ustąpił ze stanowiska premiera, co jak wiemy miało miejsce 9 grud­nia 1919 roku, Piłsudski został w Polsce premierem. Piłsudski był wobec Paderewskiego jego nas­tęp­cą (son successeur, op. cit., str. 168). Usunięcie (eliminańon) Pade­rewskiego, pozwoliło mu (Piłsudskiemu) skupić w swoich rękach funkcje Naczelnika Państwa, premiera (le Premier ministre) i wo­dza naczelnego; subtelna polityka wirtuoza została zastąpiona przez awanturnicze przedsięwzięcia dyk­ta­tora. (Ibid., str. 169). Jak wie­my, Piłsudski nie był w owym czasie premierem. Był premierem za dwoma nawrotami w okresie pomajowym, mianowicie od 2 paździer­nika 1926 do 27 czerwca 1928, oraz od 25 sier­pnia do 4 grudnia 1930 roku. Natomiast w latach 19181922 był równocześnie Naczel­nikiem Pań­stwa i wodzem naczelnym. Nie stał się tym dopiero po dymisji Paderewskiego, lecz był tym w wyniku no­minacji przez Radę Regencyjną i w istocie z woli niemieckiej już od listopada 1918 roku. To on mia­no­wał Paderewskiego premierem, mianowicie 16 stycznia 1919 roku. Paderewski był potem premierem miano­wicie przez 11 miesięcy pod władzą Piłsudskiego jako głowy pań­stwa i faktycznego dyk­ta­tora.

Twierdzi on także, że traktat wersalski przyznał polskie ziemie wschodnie Rosji. Jego (Piłsud­skie­go) pierwszym celem było zawład­nąć prowincjami Ukrainy i Białej Rusi, które ongiś były pod władzą polską, lecz które traktat wersalski pozostawił pod władzą Moskwy. (Ibid., str. 169). Traktat wersalski, który był traktatem między pań­stwami alianckimi, a Rzeszą Niemiecką, nie zawiera żadnej wzmianki o polskich ziemiach wschodnich. Deklaracja alianckiej Rady Najwyż­szej w Paryżu z dnia 8 grudnia 1919 roku, a więc ogłoszona prawie w sześć miesięcy po podpisaniu traktatu wersalskiego, nie pozosta­wiła Białorusi i Wołynia pod władzą Moskwy, lecz stwierdzała tylko, że rząd polski ma prawo ustanowić re­gularną administracje na terenie byłego Królestwa Kongresowego (z wyjątkiem północnej części gu­ber­nii suwalskiej) i okręgu Białostockiego, przy czym za­rezerwowane są w sposób wyraźny prawa jakie Polska może mieć do terytoriów, położonych na wschód od wymienionej linii. (Także: de­klaracja ta nie dotyczyła Galicji Wschodniej, a więc pod tym wzglę­dem różniła się od linii Curzona, zaproponowanej przez rząd brytyj­ski w roku następnym).

Twierdzi on że Piłsudski działał w szeregach polskich nacjonali­stów i że z tego powodu został w roku 1887 aresztowany przez po­licję rosyjską i skazany na pewien okres czasu na wygnanie na Sybe­rii. (Ibid., str. 168). W istocie, Piłsudski skazany został na owo wy­gnanie syberyjskie za udział w ruchu rewo­lucyjnym i terrorystycznym rosyjskim.

Twierdzi, że rewolucja rosyjska obudziła najpierw wielkie na­dzieje wśród nacjonalistów pol­skich. (Ibid, str. 169). Wśród praw­dziwych nacjonalistów polskich, mianowicie w obozie Dmowskiego, rewolucja ta obudziła najpierw wielkie obawy, mianowicie obawę, że Rosja rewolucyjna może zawrzeć z Niemcami pokój, co się w istocie spełniło i że w rezultacie Niemcy mogą wygrać wojnę. Rewo­lucja ta, w pierwszej, nie bolszewickiej postaci, przyniosła narodowi polskiemu bardzo istotne korzyści i nacjonaliści polscy umieli wy­ciągnąć z tego dla Polski rzeczywistą korzyść, ale w żadnym mo­mencie nacjonaliści polscy nie twierdzili i nie odczuwali, by fakt dojścia w Rosji do rewolucji był wydarzeniem szczególnie dla Polski pomyślnym. Jeśli zaś idzie o rewolucję bolszewicką, byli jej całko­wicie i bez zastrzeżeń przeciwni. Co zaś do tego obozu, do którego należał Piłsudski i który przez młodszego Weyganda nazywany jest pol­skimi nacjonalistami, to znaczy do piłsudczykowskiego skrzydła Polskiej Partii Socjalistycznej, także i oni nie cieszyli się w sposób szczególny z rewolucji w Rosji, gdyż rewolucja ta psuła szyki ich polityce współ­działania z Niemcami na gruncie niemieckoaustriackiego aktu 5 listopada 1916 roku, co się wyraziło w zasiadaniu Piłsudskiego, aż do lata 1917 roku, w powołanej przez Niemcy i Austrię Tymczasowej Radzie Stanu i w zaciekłym przeciwstawianiu się Piłsudskiego i piłsudczyków programowi stworzenia potężnej polskiej armii w Rosji.

Zdaje się on nic nie wiedzieć o Dmowskim, o Komitecie Narodo­wym Polskim w Paryżu, o uznaniu go w pewnej formie przez wszy­stkie państwa alianckie, a uznaniu go za polski rząd de facto przez rząd francuski, o uczestnictwie Polski, reprezentowanej przez ten Komitet i przez akcję tej armii, oraz sił polskich w Rosji w obozie alianckim, walczącym z Niemcami i uczestnictwie z tego tytułu jako jedno z państw wojujących, w traktacie wersalskim. Niewiedza ta, zarówno jak pomyłki wyliczone wyżej, nie świadczą dobrze o orien­towaniu się autora w sprawach polskich i wskutek tego rodzą wątpliwość co do in­nych podanych w jego książce informacji i co do trafności jego ocen.

Przechodzę do tego, co w książce tej zasługuje na zapoznanie się jako ze źródłem historycznych informacji.

Przede wszystkim dowiadujemy się z tej książki, że żona gene­rała Weyganda (a więc matka autora cytowanej tu książki) była pół krwi Polką. Wiedział on (generał Weygand) że jest ona (Polska) dro­gą sercu mojej matki, której rodzina od strony macierzyńskiej, miotana od stu lat pomiędzy Rosjanami i Niemcami, pokładała wiel­kie nadzieje w odbudowaniu swej ojczyzny. (Ibid., str. 167).

Pisze on, że armia Hallera (l'armee polonaise du generał Haller) liczyła 120.000 ludzi. (Ibid., str. 167, przypisek). Myślę, że się pod tym względem myli. Oceniamy w Polsce, że liczyła ona około 90.000 żołnierza. Wedle obliczeń niemieckich (Armia ta wróciła w kwietniu 1919 roku koleją przez Niemcy do Polski i Niemcy po drodze jej stany policzyli), liczyła ona prawie 100.000, względnie 90.000 ludzi. Przewieziono ją przez Niemcy 383 pociągami. (Patrz: Hans von Hammerstein Der Waffenstillstand 19181919, Berlin 1918, Deutsche Verlagsgesellschaft fur Politik und Geschichte. Mit Genehmigung des AuswSrtigen Amtes. Tom II str. 352, tom III str. 24 i 347. Także 137138). To prawda, że liczby około 120.000 można się doliczyć, uwzględniając nie tylko dywizje polskie we Francji, ale także podle­gające dowództwu generała Hallera i Komitetowi Narodowemu Pol­skiemu w Paryżu wojska polskie w Rosji: dywizję syberyjską, dywizję generała Żeligowskiego na Kaukazie, a potem w Odessie, oraz od­dział murmański. Weygandsyn pisze:

Trzeba było użyć przymusu, by Erzberger pozwolił na przejazd konwojów armii Hallera przez terytorium niemieckie (Weygand, Ibid., str. 167). Pisze on także:

W październiku (1919 roku?) mój ojciec zajął się wysłaniem nad Wisłę 95 pociągów z materiałem wojennym. (Ibid., str. 167)

Cytuje on list prywatny swego ojca, napisany w Spa 7 lipca 1920 roku, w którym zawarte są słowa następujące:

Sprawy Polski nie przedstawiają się świetnie i usprawiedliwione są niejakie niepokoje. Polacy nie chcą niczego słuchać, robią co im się podoba (aliant a leur guise), zbierają wokół siebie nienawiść. Jak mogą nieliczni ich przyjaciele oświecić tych ślepych Pegazów i po­kierować nimi, skoro nie znoszą oni żadnych cugli? (elairer et diriger ces Pegases aveugles qui ne supportent aucune renę?). Oto jest py­ta­nie jakie sobie codzień stawiam, nie znajdując rozwiązania. (Ibid., str. 167. Podkreślenia moje, J.G.).

To jest prawda, że wyprawa kijowska mogła wzbudzić zarówno irytację, jak poczucie, że Polacy po­stępują w sposób nieodpowiedzial­ny. Ale słowa powyższe świadczą, że w kołach, do których Weygand na­leżał, oceniano jako ludzi nieodpowiedzialnych nie tylko sprawców wyprawy i klęski kijowskiej, ale Po­laków w ogóle. Dźwięczy w po­wyższej ocenie brak zrozumienia tego, co to jest Polska. Jest widoczne, że Wey­gand patrzał na Polskę nie tak, jak rysowała się ona w świetle polityki Dmowskiego i rokowań wer­sal­skich, które doprowadziły, po więcej niż stu latach, do obalenia systemu politycznego w Europie, stwo­rzo­nego przez kongres wiedeński 1815 roku i przez rozbiory Pol­ski, i do zbudowania nowego systemu, opar­tego na sprawiedliwości i tradycji, przez tamte akty polityczne zburzonego, ale tak, jakby Polska była tylko romantyczną demonstracją, trochę w duchu powstań dzie­więtnastego stulecia. By lepiej zrozumieć, ja­kie myśli kryją się w treści tego prywatnego, a więc w zasadzie nie przeznaczonego do publika­cji listu, warto jest zacytować słowa angielskiego historyka o Polsce, wydrukowane w roku 1981, choć odno­szące się do roku 1919.

Polacy uważali, że są panami swego losu, mającymi prawo usta­lać swe granice na zasadzie rów­ności z wielkimi mocarstwami, pod­czas gdy większość zagranicznych obserwatorów była zdania, że Pol­ska jest krajemklientem, którego żądania muszą zostać obcięte tak, by były dopasowane do inte­resów jej zwierzchników. (Norman Davies God's Playground. A History of Poland. Tom II. 1795 to the Present. Oksford 1981, Oxford University Press, str. 492493. Podkreślenie moje J.G.).

Listem tym Weygand krytykował nie tylko wyprawę kijowską. Krytykował dążenie Polaków do od­bu­dowania własnego państwa, naprawdę silnego i jednoczącego wszystkie ziemie prawdziwie pol­skie. Polacy nie chcą niczego słuchać. To znaczy słuchać czego i kogo? Czy dążenia do narzucenia im gra­nicy wschodniej, sprecyzo­wanej później jako linia Curzona? Polacy zbierają wokół siebie nie­na­wiść. Nienawiść kogo? Czy Rosjan, którzy chcą ich pozbawić Wilna i Kamieńca Podolskiego, a nawet Grodna i Brześcia Litew­skiego? Czy Rusinów, którzy chcą ich pozbawić Lwowa? Czy Cze­chów, co chcą ich pozbawić Cieszyna? A może nawet Niemców, któ­rzy chcieliby ich pozbawić byłego, świeżo przez trak­tat wersalski wy­zwolonego zaboru pruskiego?

Ten prywatny list Weyganda świadczy, że Weygand wcale nie był bardzo gorącym przyjacielem Polski i bynajmniej zbyt dobrze spraw polskich nie rozumiał.

Weygandsyn przynosi w swej książce wiadomość bardzo ciekawą, a dotąd zupełnie nie znaną. Że mianowicie zastanawiano się w lipcu 1920 roku w kołach alianckich na zachodzie nad myślą, czy mo­że nie można by posłać do Polski marszałka Focha, by to on objął dowódz­two nad polską armią. Pisze on:

Rzecz, o której on (Weygand) jeszcze (w swoim liście z 7 lipca) nie mówił to było to, że przewi­dywano wysłanie misji frankoangielskiej do Warszawy i że, wobec tego że sytuacja była zbyt już nara­żona na niepowodzenie (compromise), by można było ryzykować prestiż Focha, zgoda została już za­warta w Spa między Millerandem i Lloyd George'm, co do tego by zastąpić go (lui substituer) Weygand­dem. (Weygandsyn, ibid., str. 167. Podkreślenia moje J.G.).

W rezultacie tego, Prezydium Rady Ministrów telefonowało do nie­go, by był gotów wyjechać po­czy­nając od 22 lipca (Ibid., str. 168).

Weygandsyn wypowiada następnie trochę uwag na temat Polski.

Utworzona z terytoriów, którymi Rosja, Austria i Prusy podzie­liły się pod koniec XVIII wieku, Polska posiadała smutny przywilej zjednoczenia przeciwko sobie jednomyślności swych trzech potęż­nych sąsiadów. Tak więc alianci, którzy sprawili jej podzwignięcie się z popiołów, ale którzy nie mo­gli podtrzymać jej siłą orężną, za­lecali jej politykę przezorności i pojednania. Od stycznia, do listo­pada 1919 roku, to jest gdy Ignacy Paderewski stał w Warszawie na czele rządu koalicyjnego, zalecenia te były przestrzegane. Przyzwy­czajony do życia za granicą, wielki artysta miał dostatecznie jasną wizję polityki światowej, by rozumieć, że jego ojczyzna nie jest osią (pivot) Europy i że powinna przyjmować opiekuńczą protekcję (tutelle) aliantów. Z jego następcą, Piłsudskim, było inaczej. (Ibid., str. 168. Pod­kreślenia moje J.G.)

Wywody te świadczą o dość słabym rozumieniu spraw polskich, a już w szczególności, wcale nie wykazują rzeczywistej przyjaźni dla polskiego narodu.

Jest prawdą, że nie co innego, tylko zwycięstwo aliantów w wojnie światowej sprawiło, że Polska mo­gła się z popiołów odrodzić. Byłoby jednak błędem uważać, że odbudowanie Polski było rezultatem i dzie­łem alianckiej polityki. Poparcie alianckie dla planu odbudowa­nia zjednoczonej i w pełni niepod­leg­łej Polski zostało wywalczone wysiłkiem Dmowskiego z wielkim trudem i wbrew potężnym opo­rom. Nawet słynna deklaracja wersalska z 3 czerwca 1918 roku nie była jeszcze w całej pełni zaakceptowaniem programu odbudowania Polski takiej, jaka ostatecznie odbudowaną została. Dopiero traktat wersalski, podpisany 28 czerwca 1919 roku, a więc w 5 miesięcy po powstaniu rządu Paderewskiego w Warszawie, był, pomimo całej swo­jej niedoskonałości, wyrażonej zwłaszcza w sposobie załatwienia spraw Gdańska i Gór­nego Śląska, aktem pełnego zsolidaryzowania się mo­carstw alianckich z podstawowymi postulatami pol­skimi. A w spra­wach Galicji Wschodniej, Śląska Cieszyńskiego i Ziem Wschodnich, także i Wileń­szczy­zny, postawa aliantów była w okresie następnym naogół bez zastrzeżeń wroga Polsce. W jakich sprawach alianci zalecali Polsce politykę przezorności i pojednania? Pojednania z kim? Po­jednania z Niem­cami w sprawie Gdańska, korytarza, Śląska, a może i Poznania? Pojednania z Czechami w sprawie Śląska Cieszyńskiego? Pojednania z Austrią i Rusinami w sprawie oddania Rusinom Galicji Wschodniej? Pojednania z Rosją w sprawie oddania Rosji ziem poza linią Curzona? I którzy to alianci zalecali Polsce owo pojednanie? Czy nie przede wszystkim wróg Polski Lloyd George?

Paderewski nie stał w Warszawie na czele rządu koalicyjnego. Rząd jego był rządem czysto le­wi­cowym, choć obóz narodowy, w imię zgody narodowej, nie opierał się jego istnieniu i jego polityce. Pił­sudski nie był następcą rządu Paderewskiego, lecz był ustano­wionym w Polsce przez wpływ nie­miec­ki głową państwa, który udzie­lił rządowi Paderewskiego zarówno nominacji, jak dymisji, a uczynił to, przeciwstawiając Paderewskiego Dmowskiemu i jego Komitetowi Narodowemu. Jest zadziwiające, że o Dmowskim i o Komitecie Na­rodowym, a więc o politycznym udziale narodu polskiego w wojnie świa­to­wej po stronie alianckiej, Weygandsyn nie robi żadnej wzmianki i zdaje się o nich w ogóle nie wiedzieć.

Weygandsyn myli się, uważając, że Polska nie jest osią Europy. Chociaż nieskończenie słab­sza i mniejsza od wielkich mocarstw, była ona osią porządku wersalskiego, stworzonego w istocie wysił­kiem po­lityki Dmowskiego i będącego odwrotnością i zastąpieniem systemu wiedeńskiego, który w pod­sta­wowym zrębie istniał przez cały czas aż do pierwszej wojny światowej od roku 1815. Istotą systemu wersal­skiego było, że zbudował on Europę antyniemiecką, Europę uwol­nioną od niemieckiej przewagi. Polska, mimo swych cech państwa średniej skali, była osią tego systemu wersalskiego, gdyż system ten bez jej niezależności i jakiej takiej siły nie mógł istnieć. Z powodu swego położenia geograficznego, Pol­ska pomimo swej stosunkowej słabości była i mogła być osią porządku, ustanowionego na gru­zach he­ge­monii niemieckiej w Europie. Widzimy, jakie ogromne było znaczenie Polski w Europie dzisiaj, gdy oglądamy świat, w którym samej Europy jako jego politycznej osi w ogóle nie ma i gdy jest ona tylko przy­budówką i sferą wpływu takich potęg pozaeurpejskich jak Ameryka i Związek Sowiecki. To zredu­ko­wa­nie roli Polski spra­wiło ten przewrót. Polska rzeczywiście była osią europejskiego po­rządku w sys­te­mie wersalskim. Obaliła rolę Polski i samą Polskę naj­pierw antywersalska polityka Piłsudskiego i Bec­ka, a potem zbudo­wanie systemu jałtańskiego.

Warto przypomnieć, że Napoleon początkowo nie rozumiał roli Polski i wskutek tego ani nie odbu­dował Polski, ani nie przeszkodził przetrwaniu Prus, które to dwa fakty były istotną przyczyną jego his­to­rycz­nej klęski. Ale zrozumiał to po niewczasie, na świętej Helenie, gdy określił Polskę wprawdzie nie jako (pivot) Europy, ale jako jej zwornik (clefde voute).

Weygandsyn krytykuje następnie, bardzo słusznie, wyprawę ki­jowską Piłsudskiego, choć nie­słusz­nie przedstawia ją tak, jakby była ona przedsięwzięciem, wyrażającym rzeczywiste dążenia polskiego narodu. Cytuje przy tej okazji słowa Focha:

Polityka nierozważna, przedsięwzięta środkami wojskowymi naogół niedostatecznymi, która od­strę­czyła ententę i zaprowadziła Pol­skę nad przepaść (Ibid., str. 170. Źródło tego tekstu Focha nie po­dane).

Pod wodzą energicznego komisarza ludowego, Kamieniewa, zgromadzonych zostało dwieście ty­sięcy ludzi. Tuchaczewski prowa­dził grupę armii na północy, której celem była Warszawa; na połu­dniu Budienny, na czele korpusu kawalerii, który prowadził do boju z diabelskim rozmachem, wyrzucił z Ukrainy dywizje polskie, które Piłsudski — wciąż przebywający w Warszawie zostawił bez dowód­cy i bez dokładnych dyrektyw. (...) Foch (...) śledził z niepokojem to zwalanie się w kierunku Niemiec rosyj­skiej sfanatyzowanej lawiny (deferlement vers 1' Allemagne d'une masse russe fnatisee). Ibid., str. 169170).

To o to aliantom zachodnim chodziło: że masa rosyjska zbliżała się jak lawina ku Niemcom. Nie o ra­towanie Polski, ale o przeszkodze­nie temu, by wznowiona została wojna światowa.

Przy okazji sprostowanie: Budienny (Budionnyj) stał na czele nie konnego korpusu, lecz konnej armii. Bolszewicki konny korpus dzia­łał na północy. Dowodził nim GajChan.

W końcu czerwca armia polska była w odwrocie na całej rozciągłości frontu; w niektórych pun­ktach odwrót wynosił trzysta kilome­trów; stolica była zagrożona. 2 lipca Tuchaczewski wziął na swój ra­chunek słowa Lenina: «rewolucja światowa przejdzie po trupie Polski» i aby zelektryzować swoje woj­ska, obiecał im rabunek War­szawy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. (Ibid., str. 170).

Weygand opisuje następnie dzieje misji Weyganda w Warszawie.

Nie trudno zrozumieć niepokój przedstawicieli alianckich, zgro­madzonych w Spa na początku lip­ca. Nie tylko że pokój w Europie był zagrożony, ale Francuzi i Anglicy wiedzieli o tym, że jest dla nich niemożliwe wysłać choćby jeden pułk na pomoc Polsce; naj­widoczniej, nie było innego wyjścia, dla rządu w Warszawie, jak wszcząć rokowania z Sowietami, a dla ententy, jak pomóc mu usta­wić się w pozycji najmniej niedogodnej.

21 lipca, Anglia i Francja postanowiły wysłać swoich przedstawi­cieli w drogę do Warszawy: lord d'Abernon i generał Radcliffe z jednej strony, ambasador Jusserand i generał Weygand z drugiej.

Instrukcje były niejasne. Należało, notował mój ojciec, «oceniać, radzić, informować, łagodzić» (jnger, conseiller, renseigner, caler). Trzeba zwłaszcza się spieszyć, gdyż armia czerwona nie traciła czasu, a pociąg specjalny, wysiany 22 lipca, wiózł czterech ludzi ożywio­nych uczuciami sprzecz­nymi: dwóch Anglików, chcących jak naj­prędzej i na jak najlepszych warunkach ułożyć się z Ros­ja­na­mi, pana Jusserand, który ukrywał swe wahania pod «rozwlekłym poliglotyzmem» i Maxime Wey­gand, który myślał tylko o tym, jakimi środ­kami można by zatrzymać armię czerwoną, zanim ona zajmie stolicę Polski.

W Europie jeszcze zdezorganizowanej przez wojnę, komunikacje nie były łatwe, toteż pociąg misji francuskoangielskiej wjechał na dworzec w Warszawie dopiero po 36 godzinach; Niemcy zrobili wszystko co mogli, by jego jazdę opóźnić: zażądali nawet od pasa­żerów, by zapłacili gotówką z góry za dostarczenie ich lokomotywy i za zaopatrzenie jej w węgiel.

Największe zamieszanie zdawało się panować w Warszawie. Pod­czas gdy jedni, świadomi za­gra­żającego im śmiertelnego niebezpie­czeństwa, starali się skupić żywe siły kraju, inni wyrażali swój nie­pokój przez podwojenie intryg. Świat polityczny dzielił się na klany, jednakowo przekonane o słusz­noś­ci swego punktu widzenia, zwolen­ników i przeciwników rokowań o rozejm. Armia, świeży amalga­mat elementów pochodzenia niemieckiego, rosyjskiego i austriackiego, o wartości nie jednakowej, była rozstrojona przez długi odwrót; decy­zja Piłsudskiego pozbawiła ją wkładu zaprawionych w boju dy­wizji armii Hallera, które zostały rozwiązane, ażeby ustąpić miejsca żoł­nierzom reżimu; dowództwo, powierzone ekipie wiernych stronni­ków Naczelnika Państwa, i od którego zostali odsunięci ludzie war­tościowi, tacy, jak Sikorski i sam Haller, było sprawowane w warun­kach niezbyt prawowiernych. Wre­szcie — misja wojskowa francuska — dwustu oficerów, przybyłych przed kilku miesiącami i dowodzo­nych przez generała Henrys była źle użyta. (Ibid., str. 170171).

Ograniczam się w tym miejscu tylko do sprostowania, że dywizje armii Hallera wcale nie były roz­wiązane. Były tylko przez Piłsudskiego zdezorganizowane. Piłsudski nakazał i przeprowadził demobiliza­cją ich starszych roczników, a nie zastąpił ich dopływem świeższego elementu, co zarówno zmniejszyło siłę liczebną każdej z nich, jak po­zbawiło je zwłaszcza części kadr podoficerskich. Skasował ich jed­ność jako armii, złożonej z pięciu dywizji i posiadającej, jako armia, szczególną wartość, a rozdzielił je po róż­nych armiach i frontach. Oraz obrzucił je stekiem inwektyw, pomawiając je, a zwłaszcza dy­wizje 11 i 18 o fa­talny stan moralny i twierdząc, że niezdatne byty do boju. Okazało się później, że zwłaszcza dy­wi­zja 18 była zarówno w walkach z Budiennym na Ukrainie, Wołyniu i w Ziemi Czerwień­skiej (w szcze­gól­ności pod Ostrogiem, Dubnem i Brodami), jak póź­niej, po przerzuceniu jej na północ, w rejonie między Ciechanowem i Nasielskiem, jedną z najwaleczniejszych polskich dywizji w całej na­szej wojnie z bolsze­wi­kami. To ona była pierwszą polską formacją, w której dokonano odznaczeń wznowionym polskim orde­rem Virtuti Militari: w dniu 7 sierpnia 1920 roku, a więc jeszcze przed bitwą warszawską, w której dy­wi­zja ta odegrała na północy tak chlu­bną rolę, 10 oficerów i 25 szeregowych tej dywizji otrzy­ma­ło ten order. A tymczasem jeszcze w lipcu Piłsudski nosił się z zamiarem całkowitego rozwiązania tej dywizji! Będę o tych sprawach jeszcze pisać niżej.

Z drugiej strony, mówienie przez Weygandasyna o tym, że dywizje hallerowskie były jeszcze przed przyjazdem z Francji zaprawione w boju (aguerries) jest nieścisłe. Tylko niewielka część armii Hallera miała sposobność wziąć udział w walkach na zachodnim froncie przed zawarciem rozejmu. Orga­nizowano tę armię z myślą, że wojna przeciągnie się do wiosny lub lata 1919 roku i że armia ta weź­mie wybitny udział w działaniach wojennych 1919 roku. A po nieoczeki­wanym nastaniu rozejmu, Dmow­ski, polityczny organizator i zwierzch­nik tej armii, spodziewał się, że będzie ona użyta do okupacji Gdań­ska i Pomorza i że pociągnie to za sobą wdanie się jej w walkę z Niemcami na terytorium polskim i wy­buch polskiego powstania na Pomorzu, w Poznańskiem i na Śląsku, co ostatecznie do skutku nie doszło, gdyż nie doszło do okupacji Gdańska i Pomorza nie tylko przez armię Hallera, ale i przez jakiekolwiek inne wojska alianckie. Tak więc armia Hallera nie miała, poza niektórymi swymi pułkami, sposobności do stania się armią zaprawioną w bojach. Dopiero walki z Rusinami, a potem z bolszewikami na polskim wschodnim froncie stały się dla tej armii za­prawą bojową. W relacjach historycznych należy być ścisłym.

Weygandsyn pisze dalej:

Na tle tej sytuacji pełnej kontrastów rysowała się, na dobre i na złe, wielka postać Józefa Pił­sud­skiego. Na dobre, bo był to patriota, człowiek inteligentny i o silnej woli, który miał zasłużoną reputację przy­wódcy ludzi. Na złe, bo był pełen pychy, makiawelski, powodu­jący się względami osobistymi i pełen uraz, tak, że jego sposób spra­wowania władzy cywilnej i wojskowej przypominał orientalnego po­tentata, a strach przed nim paraliżował jego współpracowników.

24 lipca, wieczorem, mój ojciec miał pierwszą rozmowę z tym sławnym człowiekiem: zastał go bardzo załamanego (abbatu). Wia­domość, że alianci przesyłają mu, jako jedyną pomoc, dwóch siwych ambasadorów i dwóch generałów sztabu generalnego, nie pocieszyła go. Po naszkicowaniu pobieżnego obrazu sytuacji oświadczył w swo­jej przybliżonej francuszczyźnie:

Utraciłem moje morale!

Ojciec mój usiłował nakreślić wielkie linie programu odbudowania (redressement); wkrótce został sprowadzony, jak to pokazuje jego list do marszałka Focha, do roli słuchacza.

«Warszawa 28 lipca 1920. Panie Marszałku!

... W dniu mego przybycia, po wizytach kolegialnych po południu, zostałem wezwany do Belwe­de­ru i miałem, od godziny dziesiątej wieczorem do pierwszej i kwadrans nad ranem, rozmowę z marszał­kiem Piłsudskim. Mówił on w ciągu trzech godzin o sobie, o swoich zwycięstwach, o swoich wojsko­wych trudnościach, o pomocy jaką można by mu okazać. Nie wydał mi się nawet przez chwilę człowie­kiem, będącym w skórze wodza (etre dans la peau) którego ojczyzna jest zagrożona i który jest zde­cy­dowany chcieć, rozkazywać, wyma­gać. On oskarża aliantów, łączność, tyły; widzi on ratunek w in­ter­­wencji wojsk sojuszniczych; ale on nie sprawuje dowództwa (ne commande pas) w znaczeniu jakie mnie Pan nauczył nadawać temu słowu: żadnych stanowczych rozkazów, żadnej kontroli, żadnej dys­cypliny, (pas d'ordres fermes, pas de contróle, pas de discipline).

Gdy mogłem dojść do głosu, do czego mnie zresztą nie zaprosił, pozdrowiłem go w Pana imieniu, co przyjął z godnością, oraz wyłuszczyłem mu to, co Pan byłby mu powiedział gdyby Pan tam był. Za­wsze to samo, to co mówią wszystkie Pana instrukcje i do czego się Pan zawsze stosował. To go w spo­sób widoczny nie interesowało. Zamknięty w swoim Belwederze, bardzo strzeżony, mało się w tym mo­mencie pokazuje wojskom. On jest bardzo zazdrosny o swoją ro­lę wojskową i nigdy się nie zgodzi na pozbycie się jej».

Partia nie zapowiadała się więc dla mojego ojca jako łatwa: a jed­nak, ani przez chwilę nie chciał on brać pod uwagę możliwości nie­powodzenia; w głębi samego siebie, jak świadczą listy, które napisał w pośpiechu do mojej matki, do marszałka Focha i do generała Desticker, wyrażał nadzieję:

25 lipca. «Sytuacja jest poważna, z pewnością, ale środki są pro­ste, trzeba tylko je zastosować».

29 lipca. «Wedle mnie, rzeczy potoczą się pomyślnie».

5 sierpnia. «Obstaję przy poglądzie, że położenie jest do napra­wienia».

To prawda, że, od dnia swego przyjazdu widział, że jego rola się precyzuje, a wraz z nią jego możność działania. 27 lipca, kilku mi­nistrów polskich, wśród nich książę Sapieha, minister spraw zagra­nicznych i wicepremier Daziński (sic!) spotkali się z misją francuskoangielską. Wobec przyspie­szone­go pogarszania się położenia, lord d'Abernon zażądał, by dowództwo armii polskiej zostało powie­rzo­­ne generałowi Weygandowi, którego zdawał się darzyć większym zaufaniem niż swego rodaka Radcliffa; życzenie to, tak sprzeczne z tajemnymi pragnieniami Piłsudskiego, zostało odrzucone przez jego przedstawicieli.

«Piłsudski, oświadczył książę Sapieha, otoczony jest aureolą chwały i prestiżem, których nie na­leży narażać na szwank, zwłaszcza obecnie, przez dawanie pozycji przeważającej generałowi cudzo­ziemskiemu» . (Protokół spotkania, 27 lipca 1920 roku).

Wobec mego ojca, tymbardziej niewrażliwego, że wiedział, co się kryje za takimi argumen­ta­mi, ambasador angielski podtrzymał swój punkt widzenia; nie zdołał sprawić, by ten punkt widzenia zwy­ciężył, ale osiągnął skupienie się wszystkich wokół rozwiązania kompromi­sowego, które Polacy sformułowali w słowach następujących.

«Wobec tego że wszyscy zdają sobie sprawę z użyteczności sko­rzystania z obecności generała Weyganda, Naczelnik Państwa i rząd są zgodni w tym, by widzieć go w roli współdziałającego swoimi ra­dami z pracami szefa sztabu generalnego». (Protokół jak wyżej).

To była, jak mój ojciec mówił, gdy wspominał tę propozycję, «rola bez prestiżu i pełna cierni»; to było zwłaszcza wiele odpowiedzialno­ści, bez środków do jej sprawowania i bez możliwości, w ra­zie nie­powodzenia, zostanie obarczonym wszystkimi błędami. Mimo to, on się nie zawahał, gdyż był pewny, że przykładając się do swego zadania z całym sercem, poprawi sytuację. Jego naturalny auto­ry­tet był dostatecznie wielki, by mógł on każdorazowo osiągać nad polskimi generałami przewagę, tak jakby był ich zwierzchnikiem; a równocze­śnie, unikał on wejścia w krąg ich niebezpiecznych intryg niektórzy spekulowali już otwarcie na przyszłe zawstydzenie Piłsudskiego — oraz unikał tego, że może urazić narodową miłość własną. (Weygandsyn, ibid., str. 171174. Wszystkie podkreślenia moje J.G.).

Muszę tu od razu wtrącić, że syn generała Weyganda myli się, uważając iż prestiż jego ojca tak da­lece górował nad polskimi gene­rałami, że musiał im się narzucić w sposób automatyczny, bez wzglę­du na sytuację formalną. Prestiż generała Rozwadowskiego z pewno­ścią nie ustępował prestiżowi generała francuskiego ani w oczach własnych samego generała Rozwadowskiego, ani w oczach innych ge­nerałów polskich. Ani pamiętniki i wspomnienia generałów polskich, ani tym bardziej pamiętniki polskich poli­tyków nie wskazują na to, by osoba generała Weyganda narzucała się w jakiś specjalny sposób swoim pres­tiżem i wpływem tym, którzy brali udział w rządzeniu Pol­ską w krytycznych dniach bitwy war­szaw­skiej i przygotowania do niej. Co do Piłsudskiego: jest uderzające widać to we własnych wypo­wie­dziach generała Weyganda i odbija się to echem we wspom­nieniach jego syna jak wielką rolę generał Weygand przywiązywał w życiu polskim owych dni do osoby Piłsudskiego. Jest prawdą, że Piłsudski był Naczelnikiem Państwa i wodzem naczelnym. Ale to wcale nie oznacza, że cieszył się jednomyślnym po­par­ciem całego na­rodu i że zwłaszcza w owych chwilach klęski, spowodowanej wypra­wą kijowską, ogromna część narodu nie odnosiła się do niego jak najbardziej krytycznie.

Z Paryża, marszałek Foch niepokoił się skomplikowanym poło­żeniem w jakie został wpakowany jego współpracownik i niebezpie­czeństwami, na które wspaniałomyślność jego charakteru mogła go na­ra­zić. Jego kartezjański umysł z trudem godził się z tym pomie­szaniem władz cywilnych i wojskowych w mocnej, ale niezbyt zrę­cznej ręce polskiego Naczelnika Państwa.

28 lipca 1920 roku (pisał): «Mój drogi przyjacielu, moja troska towarzyszy Panu. Nie wiem, co się wokół Pana dzieje. Pan zna dok­trynę: rząd do rządzenia, to znaczy do wyzyskania woli i środków narodu; dowództwo do dowodzenia. (...)».

Tak samo jak jego szef, ojciec mój lubił sytuacje i odpowiedzial­ności dokładnie określone; ale od pierwszego dnia zrozumiał, że trudniej jest wprowadzić porządek w umysły w Warszawie, niż za­trzymać czerwoną armię nad Wisłą. Zawiadomił o tym marszałka Focha, a ten nie czuł się z tego zadowolony:

2 sierpnia. «Otrzymałem wczoraj Pański list z 28. Widzę, że Pana rola nie jest synekurą. Trzeba, ażeby polski rząd miał wolę napra­wienia swych braków, niechaj deklaruje, niechaj obwieszcza, niechaj zaryzykuje swą skórę. Jeśli on tego nie robi, to najwidoczniej on się oszczędza i po prostu chce by się Pan zużył w wysiłkach, które okażą się daremne».

4 sierpnia. «Polska toczy się swoim torem; oni (alianci) nic nie robią; d'Abernon wyjeżdża; Jusserand mówi; Piłsudski kontynuuje (tj. jest nadal u władzy — J.G.). A więc dzielny Weygand ryzy­ku­je, że się zużyje w wysiłkach bezpłodnych». (Ibid., str. 174175).

Te pełne pesymizmu oceny Focha są zapewne echem tego, co się dowiadywał z listów Weyganda. Wey­gand zapewne słusznie krytyko­wał rozdźwięki między Piłsudskim i resztą polskiej generalicji. Ale je­go główną myślą było zapewne to, że jakoś nie udało mu się stać się w polskim naczelnym dowództwie osobistością kierowniczą. A tym­czasem Polska, której wysiłek wojenny kierowany był energiczną rę­ką Roz­wadowskiego, szła wielkimi krokami ku zwycięstwu. Szła po­mimo, że alianci nie robili nic, że d'Aber­non wyjeżdżał, że Jusserand dużo i bezcelowo gadał i że Weygand nie sprawował w Polsce naczel­nej wła­dzy.

Gdyby marszałek Foch był lepiej poinformowany, byłby jeszcze bardziej zaniepokojony. Piłsud­ski, który 27 lipca kazał tak uporczy­wie bronić swoich prerogatyw wojskowych, dnia 29 lipca zażądał od mo­jego ojca, który to akceptował, by zajął tymczasowo jego miejsce w podejmowaniu ważnych de­cyzji w czasie, gdy on będzie nieobe­cny. A w dziesięć dni później, posunął się aż do zaproponowania mu albo zastąpienia generała Rozwadowskiego, szefa sztabu generalne­go polskiej armii, albo nawet wzięcia na siebie naczelnego dowódz­twa (commandement des armees). Ale te wybuchy zaufania prze­pla­tały się z kryzysami złego humoru, a nawet wręcz niegrzeczności i tym razem, mój ojciec odmówił.

«Oznaczało by to chcieć klęski, napisał on 11 sierpnia do swego zwierzchnika. Zwyczaje do­wo­dzenia są tak niepodobne do naszych, zaprzęg prowadzony jest tak odmiennie, że jest dla cudzoziemca nie­możliwym brać w ręce cugle w tym zwrotnym momencie».

(...) Szef sztabu generalnego polskiej armii — Rozwadowski z którym mój ojciec miał odtąd współ­pracować w zetknięciu codzien­nym, był wyśmienitym oficerem. Uformowany on został w surowej szko­le armii austriackiej, ale zachował ze swego pochodzenia etnicz­nego skrajną ruchliwość umysłu, połączoną z nadmiarem wyobraźni. Podobnie jak wielu polskich generałów owego czasu, żył on w oba­wie przed przeskokami humoru Piłsudskiego.

Jako człowiek, mój ojciec zgadzał się z nim dobrze; gdy chodzi o towarzysza pracy, było inaczej. Polak był «niedokładny (inexact; niepunktualny?) w spotkaniach, doprowadzający do rozpaczy prze­wlekłością swych objaśnień, irytujący niedokładnością». By być pewnym, że istota rzeczy nie zostanie utopiona w tej powodzi słów, ojciec mój nabrał z miejsca zwyczaju potwierdzania jej notatkami lub szkicami, które pozostawiał na stole swego rozmówcy. Trudniej było mu osiągnąć, by rozkazy na piśmie były wysyłane do armii, by te ostatnie zdawały sprawę z ich wykonania i by wszystkie te ele­menty były mu bez zwłoki przedstawione do wiadomości (lui soient soumis sans retard); osiągnął to jednak, przez swą uśmiechniętą dokładność i dzięki dobrej woli generała Rozwadowskiego.

Piłsudski, który następnie miał sobie nadać piękną rolę, twierdził, że bardzo go śmieszyło «wi­dzieć, jak generał Weygand, przyzwycza­jony do metodycznej pracy sztabów generalnych, ucieka się do wy­­miany not dyplomatycznych z generałem Rozwadowskim». W isto­cie, dopóki był w Warszawie, Na­czel­nik Państwa często przychodził, by być obecnym przy porannym raporcie, dla którego spotykali się Rozwadowski i mój ojciec; słuchał, bez odstępowania od właściwej mu postawy nadętej (rogue), ale nie gubił niczego z dyrektyw fran­cuskiego generała i jeżeli odchodził bez powiedzenia słowa, jest pewne, że następnie wyciągał swoją korzyść ze wszystkiego co usły­szał i z pisemnych notatek, które wywo­ły­wa­ły w nim tyle śmiechu później.

Pomimo stałego poprawiania się klimatu współpracy między Pola­kami, a nim, ojciec mój często byłby się czuł nieswojo w tej mgle słów, w której zacierały się informacje z rozkazami, gdyby był nie miał, u swojego boku, misji generała Henrysa, którego dwie setki oficerów były do jego dyspozycji. Osiąg­nął to, że zostali oni rozesła­ni na front, gdzie stali się zarazem agentami łączności, oraz najlep­szymi technicznymi doradcami na szczeblach niższych polskiego do­wodzenia. Z tą solidną siecią, rzuconą na pole bitwy, był lepiej uzbrojony do tego, by kontrolować dźwignie dowodzenia w opera­cjach.

Na froncie dwustu kilometrów, biegnącym w przybliżeniu z pół­nocy na południe, armie Kamie­nie­wa kontynuowały systematycznie swoje posuwanie się naprzód; ich główny wysiłek kierował się rów­no­cześnie na północne skrzydło sił polskich, które starały się obejść, oraz ku centrum, to znaczy na War­szawę. W wyniku tego ich centrum było ogołocone i polski sztab generalny mógł liczyć na to, że przyj­dzie moment, gdy kontratak, rzucony z południa na północ, chwyci Rosjan z ukosa i przerwie ich pochód naprzód. Odnoszono się w Warszawie do tej koncepcji z wielką dumą i mój ojciec w spo­sób natu­ral­ny przyłączył się do niej, gdyż była ona rozsądna.

Zagadnienie polegało nie na tym, by wyobrazić sobie plan, lecz na tym, by go wprowadzić w czyn. Jeżeli nieprzyjacielowi nie uda się ani okrążenie na północy, ani wbicie się w centrum, kontratak ta wielka strzała, przecinająca mapę od Lublina do Grodna urzeczy­wistniłby się z łatwością. Ale do te­go, trzeba było trzymać dwa punkty przycumowania manewru, a trzymać je młodą armią, która, chlubiąc się słusznie swoją niezwyciężonością w natarciu, traktowała defensywę jako mniej ważną fazę walki.

Było to może «zadanie bez prestiżu i najeżone cierniami», ale to było to, co przede wszystkim wymagało woli, oraz najbardziej przenikliwej znajomości sztuki wojennej. Mój ojciec poświęcił się temu bez wytchnienia, podczas gdy marszałek Piłsudski rezerwował się dla decydującej przygody kontrataku, której jego prestiż wysoce po­trzebował.

Polskie armie na północy były pod rozkazami człowieka chorego (mowa o generale Szeptyckim przyp. J.G.), który nie opuszczał swego wagonu sypialnego i który stawiał tylko słaby opór śmiałym przed­sięwzięciom Tuchaczewskiego. Został on zwolniony ze swojego dowództwa i zastąpiony przed dos­konałego generała Hallera, który zresztą otrzymał wzmocnienie swych efektywów przez nowoutwo­rzoną armię powierzoną generałowi Sikorskiemu (przypisek: Vtą armię, utworzoną 5 sierpnia 1920). Stwo­rze­nie tej armii nie obeszło się bez trudności, gdyż oznaczało ono zabranie niektórych jednostek z niety­kalnej grupy kontrataku Piłsudskiego; zostało ono jednak urzeczywistnione w czasie przewidzianym.

Uspokojony co do frontu północnego, gdzie miał odtąd dobre głowy i lepiej obsadzone po­zy­cje, ojciec mój mógł się poświęcić obo­zowi ufortyfikowanemu Warszawy, który stawał się był on o tym przekonany — osią bitwy. Liczba i waga notatek, które zaadresował w tej sprawie do ge­ne­ra­ła Rozwadowskiego pokazują, że jego myśl nie odwracała się od tej sprawy ani na chwilę i że nie oba­wiał się powracać do niej codzień. Trzymajcie się za wszelką cenę, mówiło zlecenie z 30 lipca; ustalcie w szczegółach linię pozycji, na których będziecie się bić i pospieszcie się by je ufortyfikować, mówiło zlece­nie z dnia następnego; utwórzcie odwody i rozczłonkujcie je, można przeczytać w zleceniu z 2 sierpnia; podzielcie obwód obronny na odcinki i wyznaczcie odpowiedzialnych dowódców, przypo­mi­na­ło zlecenie z 3 sierpnia. I ciągle, jako motyw przewodni: wydawajcie rozkazy na piśmie; każcie zdawać sobie sprawozdanie z ich wyko­nania; osobiście to sprawdzajcie.

Od północy na południe gdyż, jak świadczą liczne noty, troszczył się on także o przygotowanie kontrofensywy Mannie Weygand przelewał swój impuls poprzez wszystkie szczeble dowodzenia. Jeśli nie był zadowolony, nie wahał się tym co byli odpowiedzialni, tego mówić.

«Jeśli wojska się nie biją, żadna kombinacja nie da się wykonać». (3 sierpnia 1920).

«Oficerowie łącznikowi oceniają, że w ciągu 24 godzin III armia podwoiłaby swe efektywy, gdy­by każdy wykonywał swój obowią­zek». (5 sierpnia 1920). (Jak wiemy, trzecia armia, dowodzona przez ge­ne­rała RydzaŚmigłego, była obok złożonej z wojsk poznań­skich IV armii główną siłą, przygotowaną dla kontrofensywy Piłsudskiego, przyp. J.G.).

To nie była pora na głupstwa i na rozważania akademickie: osta­teczny kryzys się zbliżał; należało naprężyć energie i uruchomić siły jeszcze nie zatrudnione.

13 sierpnia, rozszyfrowana depesza armii czerwonej potwierdziła, że atak na Warszawę nastąpi la­da chwila. Rozwinął się on po połu­dniu, podczas gdy na północy mnożyły się próby okrążenia. Dzień 14 sier­pnia był tak dramatyczny, że korpus dyplomatyczny wycofał się do Poznania, w towarzystwie misji fran­cuskoangielskiej; jedyni wybitni cudzoziemcy, jacy pozostali w Warszawie, to byli nuncjusz mon­si­gnor Ratti, późniejszy Pius XI, oraz rzecz oczywista mój oj­ciec. 15go bitwa rozszalała się na całej szerokości frontu i armaty huczały na przedmieściu Pragi, na wschodnim krańcu stolicy; cho­ciaż jego przy­wódcy nie przygotowali go na niebezpieczeństwa tak nagłe, lud polski nie poddawał się panice i świę­to 15 sierpnia było obchodzone z całą żarliwością, podczas gdy zdatni mężczyźni praco­wali nad for­tyfikacjami zbliżającej się obrony.

Podczas tych dni krytycznych ojciec mój zgoła nie opuszcza! gene­rała Rozwadowskiego, od­bie­rając w jego biurze raporty armii, po­magając mu w przygotowaniu rozkazów i odwiedzając ra­zem z nim najgorętsze punkty linii boju. Wieczorem, gdy wracał do Warszawy, zmęczony dniem, ale pocieszony przez determinację i ufność, które się malowały na twarzach, musiał jeszcze telegrafować do Poznania i Paryża, aby potrząsnąć apatią biur w ministerstwach, które, w tym miesiącu wakacji, nie po­trafiły zrozumieć, że nad Wisłą każda go­dzina liczyła się podwójnie. (Tu przypisek: polskiej armii brak było obuwia: Francja, która miała sześć milionów par na składzie, obieca­ła, że ich dostarczy; ale w biurach brak było kilku papierów i pilne wysłanie trzystu tysięcy par nieodzownie potrzebnych było bez przerwy opóźniane. Ibid., str. 179).

Odwaga Polaków i niestrudzona energia mego ojca otrzymały wkrótce należną im nagrodę. 15 sierpnia wieczorem mógł zdać spra­wę rządowi francuskiemu, że bitwa rozwija się w sposób zado­wa­lają­cy i że kontratak wyruszy nazajutrz pod bezpośrednimi rozkazami marszałka Piłsudskiego, który od trzech dni czekał z bronią u nogi na czele zarezerwowanego zgrupowania. 18go zwy­cię­stwo było osiągnięte; kontratak wywarł efekt piorunującego zaskoczenia i wbił się, prawie bez oporu, we flankę armii rosyjskiej, która ze swej stro­ny, musiała się pospiesznie wycofać, by uniknąć okrążenia. Poszcze­gólnymi częściami, cała polska linia ruszyła naprzód; przed końcem miesiąca całe te­ry­torium narodowe zostanie wyzwolone i wojska kontrataku zdołają pociąć tyły rosyjskie, biorąc koło pięćdziesięciu tysięcy jeńców. (Ibid., str. 175180. Podkreślenia moje J.G.).

Co to znaczy całe terytorium narodowe? Co p. Weygandsyn ma tu na myśli? Czy propo­no­waną przez Anglików linię Curzona? Czy wschodnią granicę Królestwa Kongresowego? Trudno się pogo­dzić z poglądem, by autor takiej wypowiedzi był człowiekiem rozu­miejącym sprawy polskie, czy też przyjacielem Polski.

Tym sposobem Polska została uratowana od zniszczenia, którym była zagrożona o miesiąc wcześniej, zaś Europa uwolniona od straszliwej perspektywy wznowienia wojny ogólnej. Wdanie się (intervention) mojego ojca przemieniło zwycięzcę w zwyciężonego i było uwieńczone (s'achevait, dokończone osiągnięciem) sukcesem, na który nikt nie śmiał liczyć. W liście do mojej babki, marszałek Foch wyrażał entuzjazm dla roli, jaką odegrał jego zastępca w zwycięstwie warszawskim.

«30 sierpnia 1920. Pani,

Może Pani być dumna z roli, odegranej przez generała Weyganda. Wypełnił on wspaniale swoje zadanie. Uratował Polskę, oraz utrwa­lił nasze zwycięstwo nad Niemcami. Wyświadczył przez to najwięk­sze usługi sprawie alianckiej. Co do tego, wszyscy są jednomyślni.

Co się tyczy jego samego okazał on swoją skalę uzdolnień (donné sa mesure), którą jego skrom­ność oraz jego poświęcenie dotychczas ukrywały. Pokazał on, że posiada on wszystkie właściwości po temu, by móc prowadzić wielkie armie do zwycięstwa.

Osobiście, jestem zachwycony tym, że okoliczności ujawniły w ten sposób zalety wojskowe, któ­re były mi znane, ale którym zwycię­stwo w biały dzień miało nadać formalne potwierdzenie».

Co się tyczy mojego ojca, napisał on do swej żony po prostu kilka słów całkiem zwyczajnych.

«Bitwa jest wygrana: niech Panu Bogu będzie chwała. Z punktu widzenia artystycznego, to jest piękna bitwa. Z punktu widzenia konsekwencji politycznych znaczenie jej jeszcze rośnie».

Myślał teraz już tylko o powrocie i o dobrze zasłużonych waka­cjach.

Chociaż przygotowany dyskretnie, odjazd jego stał się wkrótce ogólnie znany i w jego wigilię miasto Warszawa podjęło inicjatywę manifestacji na jego cześć. Nie mógł się od niej uchylić, ale zażądał, by oficerowie łącznikowi francuscy, którzy byli dla niego taką po­mocą, uczestniczyli w otrzymaniu tego hołdu, reprezentowani przez swego szefa, generała Henrys. W salonach pałacu Krasińskich (Kraczinski pisze Weygandsyn, J.G.), gdzie mieszkał, delegacje wszy­stkich stowarzyszeń stolicy pojawiały się jedne po drugich po to, by mu wyrazić swą wdzięczność; zarząd miasta ofiarował mu godność honoro­wego obywatela miasta, szlachta szablę, która należała do króla Stefana Batorego, zwycięzcę Iwana Groźnego.

Inne ugrupowania doręczyły mu, jedni ozdobny pancerz, ozdobio­ny Czarną Madonną, drogą pol­skim katolikom, inni święty obraz, jeszcze inni statuetkę, lub pamiątkę; jeszcze inne świadectwa, cenne zarówno przez swoją wysoką wartość, jak przez spontaniczność, z jaką były ofiarowane, napływały potem w następnych miesiącach do Paryża.

Podczas gdy ta ceremonia odbywała się wewnątrz pałacu, duży tłum zgromadził się na ulicy, do­ma­gając się zaszczytu zobaczenia bohatera dnia. Były tam dziesiątki tysięcy ludzi wszelkiego wieku, wszelkiego stanu, niosących sztandary cechowe, bukiety kwiatów, adresy. Ponieważ nie było możliwym pozwolić tylu ludziom wejść do pałacu, służba porządkowa zażądała od mego ojca, by się ulokował na placu honorowym; tłum skanalizowany defilował przed nim go­dzinami, aklamując go, całując mu ręce, ofiarowując mu kwiaty. O dziesiątej wieczorem, manifestacja była daleka od ukończenia; zde­cydowano — być może, by nie urażać niektórych wrażliwości poło­żyć jej kres przez zamknięcie bram pałacu; kwiaty, rzucone przed moim ojcem, sięgały mu wyżej kolan. Głos ludu uznał go zwycięzcą w bitwie warszawskiej.

Nazajutrz, 25go, opuszczał on Polskę; liczny tłum odprowadził go jeszcze na stację i towa­rzy­szył prezentowaniu broni w czasie którego wręczono mu krzyż Virtuti militari, dotąd nigdy jeszcze nie nadany cudzoziemcowi. (...) 27go, po krótkim postoju w Krakowie, w tym samym nastroju entu­zjas­tycznym, przyjechał do Paryża. Jego skro­mność była jeszcze raz wystawiona na próbę przez powitanie jakie mu zgotowali paryżanie na Dworcu Wschodnim. Zdawali sobie sprawę, jakiego zagrożenia Europa uniknęła i długo aklamowali te­go, który ją uratował i który powoli wysiadał z pociągu, przyciskając do piersi szablę króla Batorego. W kilka dni później rząd francuski nadał mu godność wiel­kiego oficera Legii Honorowej i czwartą gwiazdkę (generalską J.G.); ze wszystkich stron był obsy­pa­ny za­szczytami. (Ibid., str. 180182). Podkreślenia moje, J.G.).

Fałszywą nutą, nad którą trzeba się trochę zatrzymać, gdyż miała ona długie echa i trochę przyćmiła radość mego ojca, było zacho­wanie się Józefa Piłsudskiego. Odkąd upewnił się o oporze War­sza­­wy i o skuteczności kontrataku, o dwóch znakach, poprzedzających zwycięstwo, polski Naczelnik Pań­stwa opuścił armie i pospieszył, by wrócić do Warszawy po to, by zakosztować słodyczy tej zmiany for­tuny.

Wiedząc o tym, jak tryumf był potrzebny Piłsudskiemu dla skon­solidowania wokół niego jedności Polski, ojciec mój usunął się w cień i powtarzał bez wytchnienia, że «zwycięstwo było sprawą pol­ską, osiągniętą przez wodzów i żołnierzy polskich, wykonujących plan polski». Zbrojny w zajęcie (przez Weyganda — J.G.) tej posta­wy dyplomatycznej, Piłsudski pozwolił sobie zachować się wobec niego jak cham (rustre), demonstrując w jego obecności że wysławia się tylko po polsku. Ojciec mój nig­dy tego nie znosił, by mu uchy­biano, a więcej jeszcze w okolicznościach, gdy reprezentował Focha. Napisał więc do polskiego marszałka list dosyć suchy (raide), w któ­rym domagał się naprawienia afrontu, jakiego doznał; satysfakcja została mu udzielona w postaci oficjalnego śniadania, w czasie któ­rego Pił­sud­ski podziękował mu za to, co zrobił dla Polski i zapo­wiedział mu, że przyznał mu krzyż Virtuti militari, który miał otrzy­mać 21go.

Ten gest pojednawczy nie miał dalszego ciągu. Prawdziwy ostracyzm dotknął mego ojca ze strony rządów, których Piłsudski był zwierzchnikiem. Jego nazwisko zostało wykreślone z całej historii roku 1920go i nawet z dzienników marszowych jednostek, które odwiedził w czasie bitwy. Ambasada polska w Paryżu wkrótce zam­knęła mu swe bramy, a w roku 1932, gdy został przyjęty do Aka­demii, wywierano nacisk na p. Jules Cambon, który miał odpowia­dać na jego podziękowanie, by jego rola w zwycięstwie warszawskim nazywanym odtąd cudem nad Wisłą została pominięta milcze­niem. (Przypisek: ambasador (Cambon) zastosował się, z należytym niuansem, do życzenia polskiego rządu, ibid., str. 183). Metody­czne fałszowanie historii jest procederem zwykłym wszystkich tych, co spra­wują władzę osobistą.

Prezydent Paderewski był jednym z pierwszych, który został po­informowany o postawie swego nas­tępcy (sic! mowa o Piłsudskim — J.G.). Wzruszył się tym i okazał mojemu ojcu wdzięczność, która aż do jego śmierci w 1941 roku miała nie doznać zaprzeczenia. Dnia 27 sierpnia 1920 roku wyraził ją depeszą, zredagowaną w na­stępujący sposób:

«Świetnemu (illustre) zwycięzcy w bitwie warszawskiej cześć i wdzięczność. Poprowadził Pan naszych żołnierzy do zwycięstwa. Uratował Pan całość i niepodległość naszego kraju. Polska nigdy nie zapomni dzieła, którego Pan dokonał. Jest ono olbrzymie i wysiłek Pana skromności nie zdoła go zmniejszyć. Do tysięcy głosów, które Pana u nas wychwalały pozwalam sobie dołączyć jako słabe echo te proste słowa: moje entuzjastyczne życzenia i moją nieskończoną wdzięczność».

Główni aktorzy tragedii 1920 roku Sapieha, Haller, Sikorski i inni — byli podobnie wierni me­mu ojcu, tylko generał Rozwadowski nie mógł długo manifestować swych uczuć: w roku 1926 Pił­sud­ski spowodował umieszczenie go w więzieniu gdzie umarł w sposób dość tajemniczy. (Ibid., str. 182184).

Trzeba sprostować, że generał Rozwadowski umarł nie w więzie­niu, lecz w rok po wypuszczeniu z więzienia, w okolicznościach nie tak już bardzo tajemniczych, o których piszę gdzie indziej.

Jeśli mój ojciec zawsze chciał — ze względów oportunistycznych, które już wymieniłem przyznać główną rolę (faire la part belle) Polakom, nie mniej on inaczej myślał (il n'en pensait pas moin). W roku 1935 dyrektor czasopisma wojskowego przedłożył mu do oce­ny artykuł o roku 1920, a on na to odpisał co następuje:

«Bez umiejętności, jaką wniosłem do bitwy, bez mojego doświad­czenia i mojej czynnej woli, wykonanie byłoby żałosne (lamentable). Artykuł, który mi pan przedłożył, rzucił bardzo słusznie światło na to, że Piłsudski tak późno zdołał zrozumieć, że Południe musi zostać ogołocone na rzecz Pomocy; na jego troskę polityczną o to, by być tam, gdzie będzie efekt, a nie tam, gdzie odbywa się dowodzenie; na jego zupełną niezdolność zrozumienia konieczności zwycięskiego oporu na froncie Warszawy dla umożliwienia rozstrzygającego manewru z flanki i następnie jego opór przeciwko utworzeniu armii Sikorskiego, którą utworzyłem jednak (que j'ai formće quand meme) i która jedyna się naprawdę biła i która zapewniła powodzenie planu przez swój godny uwagi opór itd.

I jeśli, odchodząc od litery i przechodząc do ducha, przyznam, że bez moralnego zrywu, jaki, mocny renomą marszałka Focha, ze sobą przyniosłem, zapewne nie byłoby planu, wykonanego na czas. I wierzę szczerze, że jeśli by mnie tam nie było, MNIE, LUB KOGOŚ INNEGO WIE­DZĄ­CE­GO I CHCĄCEGO (podkreślenie Weygan­da), bitwa warszawska nie byłaby być może wy­da­na».

List kończył się żądaniem, by artykuł, który mógł zaszkodzić francuskopolskiej przyjaźni, nie został ogłoszony drukiem. I nie został. (Ibid., str. 184).

Muszę tu od razu poruszyć trzy punkty. Po pierwsze, nie jest prawdą, że tylko piąta armia się biła. Biła się po bohatersku także i pierwsza armia generała Latinika. To jest doprawdy zniewaga dla pol­skie­go żołnierza, twierdzić, że uporczywe walki o Radzymin, al­bo te boje w których polegli ksiądz Skorupka i po­rucznik Pogonowski, to nie było walczenie. Po wtóre, jest rzeczą charakterystycz­ną, że w tym co ge­ne­rał Weygand pisze w swoim liście do redaktora francuskiego czasopisma, polemizuje on w istocie tyl­ko z Piłsudskim i zmontowaną na jego cześć (także i przez niego samego) pro­pagandową legendą. Obalając w sposób druzgocący to wszystko, co jest w sprawie bitwy warszawskiej treścią legendy Piłsudskiego, wypowiada on poglądy, które co do litery może podpisać każdy, kto wie o roli generała Rozwadowskiego. Weygand tak sprawę przedsta­wia, jakby to on był tym dowódcą, który rzeczywiście całością bitwy kie­ro­wał. Czy czyniąc to, w liście prywatnym, w zasadzie do ogło­szenia nie przeznaczonym, zgłasza akces do przy­pominającej le­gendę Piłsudskiego, a wytworzonej we Francji legendy Weyganda, by się z auto­rem artykułu i redaktorem czasopisma nie wdawać w polemikę? Czy też sam w tę legendę wierzy? Zastanawiające jest to, że pisze on i podkreśla odmiennymi czcionkami że nie tylko on, ale także i ktoś inny, wiedzący i chcący, mógł był zrobić to wszystko, co autor artykułu przypisuje Weygandowi. Może w dy­skretny sposób przypomina tu, że takim kimś innym mógł był gene­rał Rozwadowski?

Po trzecie, generał Weygand myli się, twierdząc, że zryw duchowy w Polsce wywołany był przy­by­ciem jego, generała Weyganda. Przy­jazd jego zapewne się do zwiększenia optymizmu w narodzie polskim przyczynił; w jakim to było stopniu trudno to zmierzyć. Nie ulega jednak wątpliwości, że zryw ten zja­wił się przede wszystkim samo­rzutnie, jako wyraz woli polskiego narodu nie dopuszczenia do no­wego cu­dzo­ziemskiego podboju. Wszak masowy dopływ ochotników do szeregów polskiego wojska zaczął się na szereg dni i tygodni przed przyjazdem misji francuskoangielskiej i generała Weyganda. (Mogę o tym za­świadczyć, jako uczestnik wielkiego wiecu harcerzy gdzieś nie później niż w pierwszej połowie lipca na dzie­dzińcu domu, gdzie było Naczelnictwo Harcerskie, na którym przemawiał generał Józef Haller, wzy­wa­jąc nas do wstąpienia jako ochotnicy do wojska. Wstą­piliśmy zaraz potem masowo, ja w kilka dni po­tem. Gdzieś między 20 i 25 lipca daty dokładnej nie pamiętam byliśmy już, mówię o ochotniczym 201 pułku piechoty i o całej dywizji ochotniczej, do­wodzonej przez generała Zagórskiego, a złożonej z kil­ku świeżo ufor­mowanych, ochotniczych pułków, w boju pod Surażem). A w na­czelnym dowództwie, zryw, wyrażający wolę zwycięstwa zaczął się przede wszystkim wraz z nominacją generała Rozwa­dow­skie­go na szefa sztabu, to znaczy w dniu 22 lipca 1920 roku. Weygand przyje­chał do Warszawy dopiero 24 czy też 26 lipca. J.G.

Komentarz. O rozdziale, dotyczącym bitwy warszawskiej w książce Weygandasyna, chciałbym wypowiedzieć następujące uwagi ogólne.

Zacytowałem tę książkę, a raczej ten rozdział, dosyć obszernie, gdyż naogół, książka ta jest pub­licz­ności polskiej mało znana, a za­warte w niej oceny i poglądy zasługują na to, by były rozpatrzone.

Weygandsyn stoi na stanowisku, że jego ojciec był rzeczywistym zwycięzcą w bitwie warszaw­skiej. Jest on przejęty rolą swego ojca i uważa, że jest jego obowiązkiem roli tej bronić. Co więcej, wie on zapewne bardzo wiele o tym, co jego ojciec w głębi duszy myślał i uważa za swoje zadanie, dać wyraz nie tylko synowskiej trosce o miejsce ojca w historii, ale także i dążeniu do przekazania potomności tego, co było spuścizną myślową jego ojca, a co nie znalazło odbicia ani w jego pamiętnikach, ani w innych dokumentach pisanych, a jed­nak co Weygandsyn znał jako ojcowskie relacje ustne.

Jest widoczne z relacji syna, że Weygandojciec uważał się w istocie za rzeczywistego zwycięzcę w bitwie warszawskiej. Jechał do Polski w tym przeświadczeniu, że obejmie dowództwo nad polską armią. Wprawdzie jeszcze w drodze zdał sobie z tego sprawę że taka jego rola formalna nie jest możliwa, a także, że może byłoby dlań niebez­piecznie ją obejmować, bo położenie Polski jest być może bezna­dziejne i ewentualna klęska zostałaby przypisana jego dowodzeniu, a więc lepiej będzie dla niego oficjalnej odpo­wiedzialności nie ponosić. Ale wyobrażał sobie, że nie będąc wodzem formalnym, będzie mógł być wo­dzem faktycznym, a więc będzie mógł okazać swoje zdolności wodzowskie. A zarazem będzie mógł unik­nąć ponoszenia formalnej odpowiedzialności za możliwe niepowodzenia.

Był to generał, który nigdy nie był samodzielnym wodzem. Nigdzie nie prowadził samodzielnej kam­panii. Był tylko szefem sztabu, a więc pomocnikiem wodza. Foch, w liście do teściowej generała Wey­ganda, który wyżej cytowałem, pisanym jeszcze w sierpniu 1920 roku, gdy autor listu nie mógł jeszcze znać wszystkich faktów, dotyczących bitwy warszawskiej, powiadał, że bitwa ta dała Weygandowi sposob­ność do dania swej miary, do donner sa mesure. To znaczy do okazania, że potrafi on nie tylko być szefem sztabu, ale i wodzem. Weygand zapewne w głębi duszy myślał, że bitwa ta da pole dla jego ambicji okazania swych wodzowskich uzdolnień. Także i rola do­radcy wodza, będącego faktycznym zwierz­chni­kiem tego wodza, ambicje jego zaspokajała.

Tak nieraz bywa, że obok wodzów nominalnych istnieją wodzo­wie faktyczni i że to oni odgrywają rzeczywistą historyczną rolę. Za­cytuję tu, co już raz napisałem na temat Rozwadowskiego, jako fak­tycz­nego wodza w kampanii sierpniowej 1920 roku przy Piłsud­skim: Był on jak owi niemieccy, austriaccy i rosyjscy generałowie, szefowie sztabu, przy takich nominalnych wodzach naczelnych, jak Mikołaj II, Kronprinz, czy austriaccy arcyksiążęta. (W 1916 roku rosyjskim wodzem naczelnym był cesarz Mikołaj II. W istocie, nikt przecież nie mówi o rosyjskich ofensywach z owego czasu jako o ofensywach Mikołaja, lecz o ofensywach generała Brusiłowa!). (Giertych W pięćdziesięciolecie bitwy warszawskiej, op. cit., str. 1213). Weygand mógł sobie wyobrażać, że takim faktycznym wo­dzem przy Piłsudskim będzie on i że to on przejdzie do historii jako zwycięzca w szykującej się, wielkiej, polskorosyjskiej bitwie. Do­znał w rezultacie zawodu bo ani takiej rzeczywistej władzy nie osiągnął i nie sprawował, ani rozstrzygającej, historycznej roli w bi­twie nie odegrał (choć legenda i propaganda chciały mu tę rolę przyznać) i zapewne było mu z tego powodu przykro. I syn jego zapewne o tym wiedział. I chciał zrobić, co mógł, by choć pośmiert­nie zapewnić mu trochę satysfakcji. A satysfakcji tej ojciec jego po­trzebował szczególnie, bo w roku 1940, w momencie gdy Francja była już całkowicie pogrążona w klęsce, został powołany do roli wo­dza naczelnego Francji, dlatego, że sądzono, iż może Francję je­szcze uratować i okazał się do tej roli niezdolny. Nie tylko dla­tego, że był już wtedy może za stary, ale przede wszystkim dlatego, że Francja była już wtedy nie do uratowania i nawet ktoś o bardzo wielkim talencie już jej uratować nie mógł. Tak więc pod koniec życia (to prawda, że na 25 lat przed śmiercią, gdyż dożył on 98 lat i umarł dopiero w roku 1965) doczekał się on najwyższej roli we francuskim wojsku ale po to, by ponieść formalną odpowiedzial­ność za jedną z największych we francuskiej historii klęsk. Tak więc jego jedyną pociechą było wspomnienie przypisywanej mu roli w bitwie warszawskiej.

Do tego się, w ocenie książki Weygandasyna ograniczam. Po­szczególne zawarte w tej książce infor­macje i oceny poruszę łącznie w komentarzu ogólnym, poświęconym roli generała Weyganda.

J. G.

Źródło: „Rozważania o bitwie warszawskiej 1920—go roku”,

Pod redakcją Jędrzeja Giertycha,

Londyn 1984, str. 175—201.

1

16

„Rozważania o bitwie warszawskiej 1920-go roku”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BW 1920 09 Glos gen Ruby
BW 1920 07 Zagadn roli gen Weyganda
BW 1920 11 Wnioski dot roli Weyganda
1920 08 06 Rozp RON – organizacja i zadania PP
BW 1920 16 Garsc opinii Pilsudski i Kedzior
BW 1920 02 ALEKSANDER KEDZIOR
BW 1920 10 Inne informacje
BW 1920 Autorstwo planu
BW 1920 13 Nerwy Warszawy
BW 1920 21 Rozkaz 10000
BW 1920 12 Zasluga Francji
BW 1920 19 Garsc opinii O Rozwadowskim
BW 1920 22 Sprawa ukladu w SPA
1920 08 06 Rozp RON – organizacja i zadania PP
BW 1920 14 Garsc opinii Witos
BW 1920 15 Garsc opinii Rataj i Pomorski
BW 1920 22 Sprawa ukladu w SPA
BW 1920 03 Co Pils robil 13 i 14 sierpnia
BW 1920 01 wstep

więcej podobnych podstron