Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii


May Grethe Lerum

KSIĘGA MARII

Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA

Tytuł oryginału norweskiego: „Marias bok”

ROZDZIAŁ I

Sogndalsfœren, 1667

W małej izbie zaległa kompletna cisza, kiedy obca ko­bieta pochyliła się nad łóżkiem i szeptała coś cicho do rodzącej. Nawet Anna - Krestina umilkła. Jej pomar­szczona twarz wyrażała niedowierzanie. Co taka młoda dziewczyna może zrobić?

Co w ogóle można jeszcze zrobić, czego Anna - Kresti­na sama już nie próbowała? Dziecko się zaparło, to oczy­wiste, i nigdy nie ujrzy dziennego światła. A matka...

No trudno, nie ją pierwszą, i nie ostatnią, spotka śmierć wraz z płodem, który zakleszczył się w jej ciele.

Takie jest życie, trzeba o tym wiedzieć.

Kiedy grozi choroba lub śmierć, człowiek ma niewie­le na swoją obronę. Złe moce zsyłają plagi i dręczą lu­dzi, zaś dobre siły nie zawsze chętne są pomagać. Sama natura podsuwa lekarstwa i środki lecznicze, ale bardzo niewielu zna ich tajemną siłę. A jeśli nawet ktoś dowie­dział się co nieco, niechętnie o tym mówi. Stosy prze­znaczone dla czarownic wciąż płoną na wielkich prze­strzeniach Europy.

Liv Bergaheim Meisterplass nigdy przedtem nie zosta­ła wezwana do rodzącej kobiety we wsi Mogła na palcach jednej ręki policzyć odwiedziny w Sogndalsfjœren i nie za­chowała po nich najlepszych wspomnień. Wiodła własne życie po drugiej stronie fiordu, w oddalonej zagrodzie, w której mieszkali tacy sami jak ona. Dźwięk kościelnych dzwonów, który ponad wodą docierał do ich przeklętej siedziby, był jedynym przesłaniem od innych ludzi.

Meisterplassen.

Zagroda Mistrza.

Jorand Jorandssønn służył jako kat już co najmniej dwudziesty rok, zyskał uznanie za pewną rękę i skutecz­ne, a często i bezbolesne metody. Złodziejowi, któremu trzeba było zgodnie z wyrokiem obciąć lewą dłoń, chęt­nie wymierzał przed egzekucją cios tak, by tamten ze­mdlał i nie czuł bólu. Zawsze zadbał, by powstrzymać krwotok w saganku wrzącego oleju albo przez przypale­nie rany rozżarzonym do czerwoności żelazem. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś, kto dostał się w jego ręce, niepo­trzebnie umarł. Ludzie radowali się głośno, kiedy nad­chodziły dni kaźni, zwłaszcza gdy pogoda panowała piękna i można było poświętować. Natychmiast jednak, gdy skazaniec przestawał dawać znaki życia, okrzyki mil­kły, a ludzka niechęć ponownie kładła się ciężkim brze­mieniem na okrytych czarną peleryną ramionach kata.

Musiał wiedzieć, że nie jest jednym z nich.

Nie chcieli patrzeć mu w oczy, ani tym bardziej za­mienić z nim życzliwego słowa.

Należał do sił ciemności, był posłańcem Śmierci. Miał ręce zbrukane krwią skazańców.

Była tylko jedna jedyna osoba, której nienawidzili bardziej niż jego: nałożnica kata.

Mimo to zdarzało się, że chowali swoją niechęć i po­syłali po tę drobną istotę. Szybko bowiem zrozumieli, że owa niezwykła mieszkanka strasznego domu z tamtej strony zielonego fiordu jest czymś więcej niż tylko upa­dłą kobietą. Już w kilka dni po tym, jak przybyła do Mei­sterplassen z nieślubnym dzieckiem, odważnie wkroczyła do wsi, by kupić jedzenie na Wigilię. Bóg widocznie chciał, że akurat tego dnia gospodarz z Aaberget został przebity na wylot żelazną płozą sań. Do dzisiaj ludzie opowiadają, jak ta obca kobieta, dziecko jeszcze prawie, zatrzymała krwawienie i uleczyła rannego. Ba, niektórzy twierdzili nawet, że brzegi rany zamknęły się pod doty­kiem jej drobnych dłoni i w ciągu kilku minut wszystko się zagoiło.

A czyż nie słyszano o chłopie imieniem Nikolai? Dwóch sąsiadów w rozpaczy zaniosło go do Meisterplassen późnym wieczorem, był bowiem bliski śmierci z powodu tajemniczej zarazy. Ta katowska wywłoka da­ła mu jakichś swoich ziół i posmarowała go maścią. Od tej chwili wstąpiły w niego nowe siły, a zaledwie cztery tygodnie później stanął już do roboty, by uchronić ro­dzinę od grożącej jej śmierci głodowej.

Historie o umiejętnościach Liv i jej lekarstwach rozra­stały się w miarę upływu czasu. Jakieś dziesięć lat temu Liv gdzieś wyjeżdżała, a kiedy wróciła do domu, rozeszły się pogłoski, że gościła w swoich rodzinnych stronach w głę­bi fiordu i wyleczyła córkę samego pastora. Większość nie wierzyła w takie gadanie, ale wiadomo, że prawie wszyscy, którym coś dolegało, a którzy szukali jej pomocy, odzy­skiwali zdrowie. Coraz częściej małe łódki zatrzymywały się przy kamiennym nabrzeżu Meisterplassen, a zgarbieni, przestraszeni ludzie skradali się na podwórze zagrody, którą tak często przeklinali. W świetle dnia nikt jednak o tych odwiedzinach z przyjemnością nie rozmawiał.

Kiedy spotykali znachorkę we wsi lub mijali w łodzi na wodach fiordu, odwracali twarze.

Kobiety, które miały jej do zawdzięczenia życie zarów­no własne, jak i dziecka, żegnały się na jej widok i mio­tały ciężkie przekleństwa. Bo może ona czerpie swoje siły od samego Czarnego? Może jest też i jego nałożnicą...?

Mężczyźni spluwali na ziemię, po której przeszła, czasami trafiali wyżej i plwociny spadały na suknię. Nig­dy nie szukała ich gniewnych spojrzeń, spiesznie podą­żała dalej, na ogół do sklepu, gdzie płaciła skrupulatnie za swoje towary. Bowiem jej szylingi, owszem, te były tak samo dobre jak pieniądze innych.

Liv przez całe życie trwała na uboczu, jakby naznaczo­na wiekuistym piętnem. Czuła się zraniona, coraz tru­dniej było jej pojąć, jak kobieta może w jednej chwili zło­żyć w jej ręce los swój i swego dziecka, a w następnej obrzucać ją najgorszymi wyzwiskami. Ale radość z tego, że umie łagodzić cierpienia i leczyć obolałe ciała, wciąż stanowiła dla niej wystarczającą nagrodę. Samotność też nie była nie do zniesienia, miała przecież dzieci, córecz­kę Marię, syna Jorila, przybranego syna Randara, a przede wszystkim ukochanego Joranda.

A daleko stąd w głębi fiordu znajdowało się też miej­sce, w którym zawsze witano ją z radością... Liv ciepło wspominała ostatnie tygodnie swego dzieciństwa, spę­dzone u Evena i Tulvy Solgarden. Miała zaledwie dwana­ście lat, gdy grupa silnych mężczyzn uratowała jej życie i sprowadziła do wsi. Przedtem mieszkała w samotnej za­grodzie wysoko w górach, zdana jedynie na towarzystwo potwornego, okrutnego dziadka. Nikt nie wiedział o jej istnieniu, ludzie sądzili, że mała dziewczynka o jasnych włosach zginęła razem z całą rodziną podczas strasznego wypadku, o którym do dziś jeszcze ze zgrozą opowiada­no w późne jesienne wieczory, a który nazywano po pro­stu Upadek Zginęli wówczas rodzice Liv i jej młodszy braciszek Ona ocalała, ale wielokrotnie potem błagała Boga o śmierć i żałowała, że także nie umarła, spotkał ją bowiem los tysiąc razy gorszy. Pozostała przy życiu, wydana całkowicie na łaskę nieludzkiego dziadka.

Stary rozpaczał, rozpacz zaślepiała go, czyniła go sza­lonym i dzikim. Utracił jedynego syna, a winą za to ob­ciążał tamtą przeklętą kobietę. Liv pamiętała chłód, ja­ki panował między starym a mamą, i w miarę upływu lat coraz lepiej instynktownie pojmowała sens tego, co się wtedy działo, całe to złe traktowanie, przymus, gwał­ty... O Boże, jako dorosła wciąż jeszcze zdawała się pa­miętać swoje myśli z tamtego czasu. Nigdy tylko nie umiała odtworzyć myśli dziecka pośród tych strasznych cierpień. Czy w ogóle kiedykolwiek była dzieckiem?

Gdy pastor chciał jej odebrać owoc grzechu, uciekła. Nowo narodzona Maria stała się, choć to może dziwne, tym źdźbłem, którego się chwytała, by zachować zdro­we zmysły. Dziecko było z krwi dziadka, zostało spło­dzone w strasznym gniewie, dla zemsty, mimo to było w niepojęty sposób czyste. Liv narażała całą przyszłość maleństwa, kiedy pewnej zimowej nocy wsiadła do czar­nej łodzi Olego - Miedziaka i pozwoliła, by prąd unosił ją jak najdalej od wszystkiego, co znała.

Dzięki temu spotkała Joranda, owego przerażającego, lecz niezwykle troskliwego człowieka.

Została u niego, chociaż z czasem niebezpieczeństwo przestało jej grozić i dochodziły wiadomości, że mogła­by spokojnie wracać do domu.

Często wspominała ten trudny miesiąc, kiedy myśla­ła o możliwości zdrady, opuszczenia Joranda dla zapew­nienia sobie własnej zagrody i dobrej opinii, a także przyszłości dla swoich dzieci. Uratowała ją Maria, uko­chana córeczka. One obie, dwie samotne kobiety z Meisterplassen, były do siebie bardzo przywiązane. Liv z ra­dością stwierdzała, że córka odziedziczyła jej zaintere­sowanie dla ziół, leczenia i uzdrawiania.

Toteż kiedy teraz przyjechał posłaniec ze Stebje, po­stanowiła zabrać ze sobą córkę.

Maria dorosła już na tyle, by poznać najgłębsze tajemni­ce życia, które objawiają się przy narodzinach dziecka.

Nie skończyła jeszcze szesnastu lat, ale stała się już świetnie rozwiniętą młodą kobietą o takich samych ja­snych włosach jak matka. Oczy Marii nie były jednak tak niebiańsko błękitne, sprawiały raczej wrażenie, że wraz ze zmianą pór roku przybierają coraz to inną bar­wę. Teraz były głęboko niebieskie, prawie takie jak po­ciemniałe przed niepogodą morze, błyszczały z podnie­cenia i napięcia.

Popłynie z matką do wsi!

Wcześniej zaledwie kilka razy odbywała taką podróż, Liv bowiem chciała chronić swoje dzieci przed szyder­czymi słowami ludzi i ich odpychającym chłodem.

Ale w końcu Maria musi zacząć jej towarzyszyć. Nad­szedł czas, ona sama była o cztery lata młodsza tamtego dnia, kiedy opatrzyła straszną ranę i być może uratowa­ła życie najstarszego chłopca w Solgarden.

Teraz Maria stała w cieniu, ale nie odwracała wzro­ku pod wpływem przenikliwych, taksujących ją spoj­rzeń. Dziewczyna była dumna, przez całe dzieciństwo bawiła się swobodnie niczym dzikie zwierzątko na wol­ności. Wprawdzie żyła samotnie w rodzinnej, leżącej na uboczu zagrodzie, nie miała ani koleżanek, ani przyja­ciółek, którym mogłaby powierzać swoje tajemnice, miała jednak mamę, Joranda, braciszka Jorila, no i, oczy­wiście, Randara. Randar... ów cichy i zamknięty w so­bie chłopiec, a mimo to w jakiś tajemniczy sposób po­ciągający! Mógł być synem Joranda, podobny do niego dzięki ciemnym, bujnym włosom i wyraźnym rysom.

Maria wiedziała jednak, że Randar przybył do Meisterplassen jako mały chłopiec, dokładnie tak, jak i ona. Ro­śli niczym rodzeństwo, ale ostatnimi czasy Maria zaczy­nała darzyć urodziwego dwudziestolatka nie całkiem siostrzanymi uczuciami.

Nie, teraz nie wolno myśleć o Randarze!

Trzeba patrzeć, co robi mama!

Sama siebie przywołała do porządku i skupiła całą uwagę na osobie matki. Tamta stała pośrodku niewiel­kiej izby i Maria stwierdziła, iż nikt z obecnych nie wy­ciągnął do niej ręki na powitanie.

Liv przegoniła wszystkich ciekawskich, zarówno męż­czyzn, jak i kobiety. Większość wymknęła się za drzwi, tylko stara babka pomagająca zwykle rodzącym, Anna - Krestina, uparła się zostać. Wykrzykiwała złe słowa i bluźniła, gdy gospodarz wrócił do domu z Liv i Marią w łodzi. Czy zamierza złożyć w ręce samego Diabła los swojej nieszczęsnej kobiety i jej niewinnego dziecka?

Gospodarz odsunął ją jednak szorstko, twarz miał czerwoną i surową, usta mocno zaciśnięte.

Stracił już cierpliwość do tej starej. Po Anne - Krestinę posyłano chętnie przy trudniejszych porodach, ale bar­dzo często sprawy kończyły się źle. Kobiety we wsi nie miały jednak nikogo innego, by spytać o radę czy popro­sić o pomoc, gdy na przykład poród zatrzymywał się na­gle w połowie i życie dwóch istot zawisło na włosku. Rzecz jasna, zdarzało się od czasu do czasu, że szorstka, pozbawiona życzliwości i ciepła pomoc Anny - Krestiny przynosiła rezultaty, że matce i jej dziecku udawało się przeżyć, ale przecież wszystkie sprawy są w rękach Bo­ga. Dlatego posyłano po nią prawie zawsze, a ona zara­biała na chleb, pomagając ludziom w razie bólu zębów, porodów, biegunki lub krwotoku. Odpowiednie narzędzia nabyła od wędrownego znachora i używała ich z wielką pewnością siebie. Chętnie upuszczała krwi na­wet najsłabszym pacjentom.

Upuścić krwi, to jej najczęstsza rada.

Anna - Krestina posługiwała się też różnego rodzaju uchwytami i hakami. Od dawna się zastanawiała, czy owe tak często przez nią używane narzędzia nie mogły­by pomagać również w przypadkach zatrzymania się płodu, i właśnie teraz postanowiła wypróbować tę meto­dę. Rodząca umrze i tak, nikt więc nie może oskarżać babki, że zamordowała słabe ciała matki i dziecka meta­lowym narzędziem. Wszyscy już mogli się przekonać, iż tutejsza gospodyni nie sprostała swemu głównemu ży­ciowemu zadaniu.

No i nagle sprowadzili tutaj tę katowską dziwkę!

Anna - Krestina uważała się za osobę doświadczoną i nie lękała się żadnej konkurencji. Słyszała oczywiście, że wielu przeprawia się na drugą stronę fiordu, by ku­pić nieczyste lekarstwa i maści, ona sama jednak wciąż miała pod dostatkiem bogatych pacjentów. Kiedy teraz rodząca gospodyni umrze w rękach tej ladacznicy, być może ludzie nareszcie przejrzą na oczy. Najpierw trze­ba jednak przybyłą osadzić na miejscu, niech tak nie stoi nieskrępowana pośrodku izby, trzymając w rękach dziwnie rzeźbioną skrzyneczkę.

Nawet się nie przywitała!

Mruknęła tylko parę słów do nieprzytomnej położnicy.

Co zamierza zrobić?

Z rzeźbionej skrzyneczki został wyjęty metalowy po­jemnik. Liv wyciągnęła korek, po pokoju rozszedł się ja­kiś silny zapach. Wylała dwie krople na strzęp czystej owczej wełny i przyłożyła orzeźwiający zwitek pod nos chorej. Zapach wydawał się dziwnie obcy, zupełnie odmienny od smrodu i ludzkiej woni, która przedtem wypełniała pomieszczenie.

Anna - Krestina patrzyła ze złością. Zapach ją paraliżo­wał, wydawał się dobry i ciepły, świeży i oczyszczający. W zatęchłej izbie i nad łóżkiem chorej unosił się dotych­czas ciężki odór potu, Anna - Krestina sama się do tego przyczyniła, cuchnęło od niej czymś cierpkim i dławią­cym, rozsiewała zapach starczego ciała oraz resztek jedze­nia, gnijących między zębami. Ciągnęło od niej jeszcze czymś nieokreślonym, przypominającym smród, jaki za­lega w izbie, w której mężczyźni wylewają na podłogę re­sztki z kufli po piwie. Owa babka i opiekunka chorych nie wyglądała schludnie. Posiadała jednak władzę, była uznawana ze względu na swoje bardzo poszukiwane umiejętności i usługi. Liv domyślała się, że chyba nie unik­nie otwartej wrogości, skoro starucha pojęła, że jej pozy­cja została zagrożona. Ale teraz miała inne zmartwienia.

Kobieta w łóżku wyglądała, jakby już umarła.

Nie wyczuwało się skurczów porodowych, chociaż brzuch napinał się raz po raz z drżeniem. Ciało stało się blade, było spocone i zimne. Włosy potargane i pozlepiane leżały na przepoconej poduszce. Chora rozpaczli­wie zaciskała pobladłe dłonie na krawędzi łóżka, jakby w ten sposób chciała utrzymać się przy życiu.

- Jak daleko to zaszło? - zapytała Liv uprzejmie.

- Za daleko, sama chyba widzisz. Jedno jest pewne, ona nigdy więcej nie będzie brzemienna. Ale może uda nam się uratować jej życie, mam tu coś, co mogłoby jej pomóc.

Liv zadrżała, gdy zobaczyła, że starucha wydobywa z worka w kącie potężny żelazny hak, taki, jakich ryba­cy używają do łapania dużych fląder. Hak miał dwa ostre zaczepy i został wykonany tak, że mógł utrzymać nawet bardzo dużą rybę.

Anna - Krestina zachichotała z dumą, sama siebie chwaliła za pomysłowość. Ten przedmiocik może nie­jedno zdziałać, tak, tak...

Liv nie mogła opanować drżenia, rozumiała, co stara zamierza zrobić, do czego użyje tego okropnego narzę­dzia. Chce mianowicie poświęcić dziecko, przebić jego de­likatną, gołą główkę, która się zakleszczyła w przejściu po­między kośćmi łonowymi matki. Chce zamordować nie narodzone maleństwo, zadając mu straszliwy ból, wyszar­pać z ciała matki żywy płód niczym szamoczącą się rybę...

Ogarnęły ją mdłości, nie może do tego dopuścić!

- Nie! Nie wolno ci! Odłóż to, stara babo, zamordu­jesz i matkę, i dziecko tym swoim piekielnym żelastwem!

- Słuchajcie no tej wywłoki! Czy ty sobie wyobrażasz, że możesz tu przyjść i mówić Annie - Krestinie, co po­winna robić przy łóżku rodzącej?

- Nie wolno ci, słyszysz! Wynoś się stąd, ty śmierdzą­ca babo, i zabieraj to przeklęte diabelstwo!

Popchnęła starą, cała nieśmiałość gdzieś się ulotniła, a złość dała jej odwagę, budzącą respekt. Maria uśmiecha­ła się do matki, dumna z jej zachowania i uradowana, że Liv postawiła się wobec niczego nie rozumiejących i głu­pich ludzi. Miała ochotę krzyknąć: Nie dawaj się, mamo!

Rozległy się kroki gospodarza, który najwyraźniej usłyszał gniewne głosy kobiet i biegł, żeby je rozdzielić.

- Na Boga, baby przeklęte, nie szarpcie się jak wście­kłe kotki nad śmiertelnym posłaniem mojej nieszczęsnej kobiety! Czy nie dość, że człowiek traci żonę i dziecko, musicie jeszcze zbrukać ich ostatnie minuty kłótnią i wyzwiskami? Nie, nigdy nie powinienem był was tu sprowadzać, wściekłe suki!

Złapał każdą za ramię, oderwał je od siebie i potrząsnął tak, że starucha upuściła narzędzie, które trzymała w ręce.

- Ona chce zamordować twoje dziecko tym hakiem, chce go wbić niewiniątku w głowę! - krzyknęła Liv.

Czerwona twarz gospodarza zrobiła się trupio blada.

- Co w... No tak, słyszałem o twoich nieludzkich spo­sobach, Anno - Krestino, gdybym jednak wiedział, że jesteś morderczynią, nigdy bym cię nie wezwał do swojego do­mu! Wynoś się zaraz, nieszczęsna, i zabierz ze sobą to diabelstwo! Życie mojej żony spoczywa teraz w rękach Boga. I życie dziecka też!

Anna - Krestina została wypchnięta za drzwi, a zaraz potem tą samą drogą poleciał jej worek.

Liv stała w milczeniu, spoglądała w gniewne oczy go­spodarza. Widziała, że ten człowiek cierpi, zrozumiała natychmiast, że los żony nie jest mu obojętny. Jego za­czerwienione oczy błyszczały jak w gorączce, ręce dy­gotały, głos odmawiał posłuszeństwa.

Podeszła do niego, pogładziła poufale po policzku, ujęła jego zimne dłonie w swoje ciepłe i uścisnęła.

- Ja nie zostawię twojej żony. Jest jeszcze nadzieja, to silna kobieta. Idź teraz i poproś służącą, by postawiła na ogniu największy saganek, będziemy potrzebować mnóstwo gorącej wody. Trzymaj z daleka wszystkich ciekawskich i przynieś mi dwa naręcza czystej słomy, muszę prześcielić łóżko.

Gospodarz wyszedł uradowany, że może zrobić coś po­żytecznego. Ta obca kobieta sprawiła, że odzyskał nadzie­ję, otrząsnął się z chłodu śmierci i wyprostował plecy.

Liv została przy chorej sama z Marią. Lekko uniosła wełnianą kołdrę z udręczonego ciała na posłania Kobie­ta jęknęła cicho. Brzuch skurczył się raz jeszcze.

Teraz Liv wsunęła ostrożnie wąską dłoń pomiędzy nogi rodzącej, tuż za otworem napotkała twardą głów­kę. Dziecko było gotowe do wyjścia, lecz zatrzymało się jak w kleszczach. Na główce Liv wyczuła słabo tętniące naczynko, a może to tylko echo serca matki?

Czas naglił, wiedziała o tym od dawna. W każdej chwi­li pępowina, przez którą matka przekazywała dziecku powietrze i pokarm, może się zacisnąć, krew cieknąca małymi kropelkami od matki do dziecka wskazywała, że łożysko zdążyło się już częściowo odkleić. Liv wiedziała, że to może oznaczać krwotok, a w następstwie nagłą śmierć matki i równie szybką śmierć dziecka, kiedy ży­wy przewód, łączący je z matką, przestanie pulsować.

- Główka się zaparła, dziecko ułożyło się nie tak, jak trzeba. Muszę spróbować wepchnąć je odrobinkę do środka, odwrócić tak, żeby mogło się wydostać. Musimy sprawić, by kobieta odzyskała choć trochę sił, i wywołać znowu porodowe skurcze. Często matka daje sobie radę sama, musi tylko odpocząć - tłumaczyła Liv swojej cór­ce. Maria kiwała głową, oczy jej lśniły, całą sobą chłonę­ła naukę, jaką mogła jej przekazać doświadczona matka.

Najpierw podały rodzącej uspokajający i rozkurczowy napój sporządzony z melisy, lulka czarnego, kory lipy, kwiatu rumianku i jakiejś słodko pachnącej cudzoziem­skiej przyprawy, której nazwy Liv nie znała.

Maria mokrą szmatką delikatnie przetarła spocone ciało położnicy. Następnie okryły ją znowu kołdrą, a Liv położyła ciepłe płócienne gałgany na brzuchu i lę­dźwiach rodzącej. Ostrożnie popychała dłonią główkę dziecka w otworze rodnym, masując równocześnie wstrząsany drgawkami brzuch. Robiła to silnymi, zde­cydowanymi ruchami od dołu ku górze.

Dziecko wyraźnie się cofnęło.

Liv przycisnęła mocniej i tym razem macica zareago­wała, dziecko nie stało już pomiędzy napiętymi mięśnia­mi i kośćmi matki. Teraz Liv na zmianę nacierała, uderzała lekko i zdecydowanie ugniatała ogromny brzuch. Nagle łóżko wypełniło się krwistą wodą.

Główka dziecka działała niczym korek w butelce i te­raz cały nagromadzony płyn buchnął na zewnątrz. Za­nosi się na kolejny krwotok, czy też to tylko krew, która przez wiele godzin spływała do zablokowanego brzucha?

Liv bardzo nie lubiła widoku przemieszanych z krwią wód płodowych, to zwykle bardzo zły znak.

- Podaj ten drugi napój, a ja przytrzymam jej głowę - rzekła Liv.

Maria posłuchała natychmiast. Tym razem Liv zasto­sowała silnie działający wywar, którego głównym skła­dnikiem był tasznik pospolity. Wiedziała od Marty, że niezwykła moc tej rośliny daje rodzącym nową siłę, po­budza skurcze porodowe i zmniejsza niebezpieczeństwo krwotoku. Wiele dzieci udaje się uratować, kiedy zmo­bilizuje się w ten właśnie sposób ostatnie siły matki. Gdyby jednak zażywać ziele wcześniej, jeszcze w czasie ciąży, jego działanie na dziecko byłoby szkodliwe...

Położnica zareagowała natychmiast. Wyraźnie ożyła, ciało napięło się mocno i poddało skurczom, nadcho­dzącym falami.

- Przyj, kobieto, jeśli Bóg zechce, uratujemy twoje dziecko!

Tamta jęknęła tylko w odpowiedzi, nie wiedziała, kto do niej mówi, ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest.

- Przyj jeszcze! Jeszcze! Pomożemy ci, ale ty też mu­sisz sobie pomagać!

Maria była zdumiona zaangażowaniem matki, trzy­mała jedną rękę położnicy w swojej i pozwalała, by tam­ta wbijała jej paznokcie w skórę.

- Na łóżko, Mario! Usiądź za nią, żeby mogła się o ciebie oprzeć!

Maria usłuchała i podźwignęła rodzącą. Liv uklękła przy łóżku, gotowa pomagać przychodzącemu na świat dziecku.

Kobieta parła, parła z nową siłą, ale pojawiła się je­dynie kolejna fala krwi i zabarwionych na czerwono wód płodowych.

Liv przestraszyła się, to się chyba dobrze nie skończy. Jak zawsze w krytycznych sytuacjach zaczęła się modlić do swojej ukochanej Dziewicy Maryi w niebiesiech.

Chyba właśnie to pomogło, bo przy następnym skur­czu główka dziecka została wypchnięta na zewnątrz. Liv podłożyła rękę pod jedno ramionko i wkrótce całe ma­leństwo wysunęło się z udręczonego ciała matki. Ona tymczasem straciła przytomność.

Przez chwilę oboje leżeli bez ruchu. Oboje sini z wy­siłku, z zamkniętymi oczyma.

Nagle z piersi matki wyrwał się cichy jęk, malec się jednak nie poruszał.

Liv uświadomiła sobie, że tutaj na nic się już nie zda żadna sztuka lecznicza.

Przed niespełna szesnastu laty ona sama w jakiś cu­downy sposób tchnęła życie w swoją maleńką, nowo na­rodzoną córeczkę. Ten chłopiec jednak znajdował się poza zasięgiem wszelkiej pomocy, nawet Liv musiała się z tym pogodzić.

Zawinęła go ostrożnie w prześcieradło, które ojciec zawczasu przyniósł, odcięła pępowinę, która wciąż je­szcze łączyła maleńkie martwe ciało z matką i podała swojej córce to zawiniątko, które wydawało jej się nie­prawdopodobnie ciężkie.

Maria przyjęła zawiniątko z wahaniem, w oczach miała łzy.

A więc wszystko na próżno, Anna - Krestina mogła go równie dobrze zamordować, myślała Maria z goryczą.

Ale matka dziecka wciąż mimo wszystko żyła, teraz trzeba pomyśleć o niej.

Liv chciała przyrządzić jeszcze więcej wzmacniające­go napoju, dodając też wyciągu ze sporyszu, który ha­muje krwawienie.

Wtedy kobieta znowu ciężko jęknęła, ciało napręży­ło się i spomiędzy nóg położnicy buchnął strumień krwi.

Liv podbiegła do posłania. Co się dzieje?

- O mój Boże, Maria, tutaj jest jeszcze jedno! Dlacze­go Anna - Krestina nie powiedziała, że będą bliźnięta?

- Z pewnością sama o tym nie wiedziała - stwierdziła Maria sucho, siadając z powrotem na łóżku za plecami rodzącej. Spokojnie, ale stanowczo młoda pomocnica uję­ła kobietę pod łokcie. Skrzyżowała jej dłonie na piersiach i mocno trzymała, gdy nadeszły gwałtowne skurcze.

- Już wychodzi! - zawołała Liv uradowana, gdy zoba­czyła główkę dziecka, a zaraz potem ukazała się buzia wy­krzywiona w bolesnym grymasie. Malec szykował się do krzyku, zanim jeszcze całkiem wyszedł na świat. Wrza­snął, wciąż ułożony pomiędzy nogami matki, po czym odepchnął się i sam prześlizgnął przez ciasny otwór.

- Jaki śliczny chłopczyk! Jaki silny! Jeśli przeżył tę ca­łą męczarnię, to możesz być pewna, że wyrośnie zdro­wo i da ci wiele radości - powiedziała uszczęśliwiona Liv umęczonej kobiecie.

Ta odezwała się po raz pierwszy, wysuszone wargi ułożyły się w coś w rodzaju uśmiechu.

- Dziękuję ci, droga Liv Meisterplass, uratowałaś nas oboje. Dostaniesz za to godziwą zapłatę... Ale teraz chcę tylko spać...

Zapadła w sen. Udręczona, pogrążała się w mroku, z ulgą, że pozbyła się ciężaru.

Liv nie była jeszcze całkiem spokojna o jej życie, ro­dząca utraciła bardzo dużo krwi...

Nic jednak nie można było zrobić, pozostawało tylko czekać. Malec krzyczał głośno w objęciach Marii. Umy­ła go i ubrała, a teraz domagał się jedzenia! Wskazujący palec Marii uspokoił dziecko tylko na chwilę, wrzeszcza­ło tak, że echo odbijało się od drewnianych ścian.

- Idź i sprowadź tutaj jego ojca, a także służącą. Mu­szą przygotować dla małego trochę słodkiego mleka. Trzeba je zagotować rozmieszane z wodą i z odrobiną miodu. Muszą też wygotować skórzany woreczek, z którego będą go poić!

Liv nie wiedziała dlaczego, lecz doświadczenie, które przejęła od Marty, by gotować i mleko, i skórzany wo­reczek, zwiększało szansę dziecka na przeżycie, kiedy matka sama nie mogła go karmić. Może w mleku są ja­kieś brudy, które znikają podczas gotowania, a może brzuszek małego dziecka nie znosi zanieczyszczeń, które na przykład cielęciu nie szkodzą?

Wkrótce ojciec wszedł do izby. Z radością wziął na ręce krzyczącego synka, pobłogosławił dziecko i obie kobiety, które uratowały mu życie.

- A co z nią?

Liv wzruszyła tylko ramionami, starała się, by w jej głosie brzmiała nadzieja.

- Ona ma szansę, ale utraciła bardzo wiele krwi. Wi­działam już kobiety, które się poddawały na długo przed­tem, zanim doszły do takiego stanu jak twoja żona.

- Zrób wszystko co możesz, kobieto z Meisterplassen, nie pożałujesz swojego wysiłku.

Liv po prostu skinęła głową, zapłata nie była dla niej taka ważna.

Potem przeszła przez izbę, uniosła martwe dziecko ze stołka, na którym Maria w pośpiechu je ułożyła.

- Widzicie, gospodarzu, dzisiaj nie tylko urodził się wam syn. Dzisiaj również utraciliście syna - rzekła cicho.

Po prostu nie chciał wierzyć własnym oczom. Lecz ciało spoczywające teraz na rękach Liv było nieodwołal­nie martwe. Tymczasem drugi chłopczyk wciąż krzyczał w jego objęciach.

- O, drogi Boże, czy to prawda...? Czy mimo wszyst­ko musi to być dzień żałoby? Astrid... Czy ona wie...

- Nie. I uważam, że wcale nie musi wiedzieć, ona ma teraz inne zmartwienia niż opłakiwanie nie ochrzczonej duszy. Weź go i wykop dla niego grób w miejscu, które tylko ty jeden znasz. W poświęconej ziemi i tak nie bę­dzie mógł spocząć, pastor jest bardzo surowy, jeśli cho­dzi o takich nie ochrzczonych malców...

Chłop kiwał głową bez słowa, zdumiony siłą i zdol­nością działania tej drobnej kobiety.

- Tajemnica pozostanie między nami Jeśli nawet Anna - Krestina nie odkryła, że twoja żona nosi dwa płody, niko­mu innemu nie przyjdzie to do głowy - oświadczyła Liv.

Gospodarz wyszedł.

Małe zawiniątko ciążyło mu najwidoczniej niczym młyńskie koło. Wyniósł je w nocny mrok.

ROZDZIAŁ II

Wieczorem następnego dnia Liv i Maria wyruszyły z powrotem do Meisterplassen. Otrzymały od chłopa dobrą zapłatę, a także wiele słów podziękowania, mimo to najwyraźniej pragnął, by opuściły jego zagrodę o zmierzchu. Zdenerwowany prosił, by nikomu nie wspominały o wydarzeniach, Liv pojmowała, że nie ma na myśli zmarłego synka, pochowanego w tajemnicy. Prosił je po prostu o to, by zniknęły, by nikt nie dowie­dział się o jego desperackim postępku. Wielu mieszkań­ców wsi wybrałoby raczej śmierć żony niż sprowadze­nie grzesznej nałożnicy kata, znachorki, do własnego domu. Ale przecież Anna - Krestina wie dostatecznie du­żo i może to rozgadać, myślała Liv. Gospodarz najwi­doczniej też brał to pod uwagę, bo wyjaśnił krótko, że stara babka również przyjęła sowitą zapłatę. Jeśli będzie trzymać język za zębami, wszyscy uznają, że to ona ura­towała kobietę i dziecko. A przeciwko temu nikt chyba nic nie ma, dodał chłop, nieudolnie ukrywając wstyd.

Liv kiwała tylko głową. Ból, jaki sprawiała jej powszech­na niechęć, nigdy nie zelżał.

Kiedy znalazły się same w łodzi, Maria wybuchnęła gorzkimi wymówkami:

- Mamo, jak możesz się na to godzić? Ty wiesz tak wiele, umiesz tyle, tylu ludziom uratowałaś życie. I nig­dy, nigdy nie otrzymałaś za to dobrego słowa! Za każ­dym razem wracasz do domu bez chwały, bez wdzięczności, nikt nie chce okazać ci dobrej woli! Dlaczego po­magasz takim ludziom, takim fałszywym, zimnym, nie­wdzięcznym potworom?

Liv próbowała wyjaśnić córce, starała się przekazać jej trochę tej radości, którą mimo wszystko odczuwa. Słyszała jednak sama, jak żałośnie brzmi jej głos, szar­pany wiejącym nieustannie wiatrem, który też oblewał je fontannami rozpryskiwanej wody.

- Kiedy uratuję jakieś życie, kiedy ktoś przestaje cier­pieć, kiedy choroba ustępuje, to dla mnie największa na­groda. Nie potrzebuję ich przyjaźni ani życzliwości. Dla mnie najlepszą zapłatą jest widzieć, że moje lekarstwa skutkują - rzekła stanowczo między jednym a drugim ruchem wiosła.

Maria potrząsała głową, po chwili ustąpiła.

Ona nigdy by nie zgodziła się na tę uniżoną, pełną pokory postawę matki.

Kiedyś sama nauczy się już dostatecznie wiele, będzie równie zręczna jak matka... ale wtedy niech nikt nie li­czy na to, że zgodzi się być wyszydzana i opluwana przez ludzi, którzy w potrzebie wcale się nie wstydzą korzystać z jej pomocy. Maria czuła buzujący w niej gniew, wiedziała jednak, że matka nie posłucha jej gwał­townych słów. Będzie nadal pomagać tym nędznym tchórzom i nie zacznie przejmować się tym, że szydzą z niej natychmiast, gdy tylko wyzdrowieją.

Ona nigdy nie pozwoli, by tak ją traktowano!

Ona potrafi przywołać ich do porządku, zażądać od nich szacunku!

Pewnego razu...

Nie rozmawiały więcej. Matka i córka pogrążyły się we własnych myślach, tymczasem łódź z trudem poko­nywała wzburzone fale. Liv tęskniła za silnymi ramionami Joranda. Zawsze, kiedy coś takiego miało miejsce, czuła się potwornie zmęczona. Jemu przekazywała swo­je cierpienie, swoją tęsknotę za tym, aby ją uznawano, marzenie o życiu bez pogardy i gniewu. On rozumiał, sam jednak nie znał innego życia. Ogrzewał ją dobrymi słowami i swoim męskim ciałem, sprawiał, że zaczyna­ła się uśmiechać, rozbawiał historiami ze wsi, której czę­ścią ona nigdy nie będzie.

Ukochany Jorand! Jak dobrze, że go ma...

Liv byłaby zaskoczona, gdyby wiedziała, że myśli cór­ki podążają podobnym tropem. Dziewczyna marzyła o Randarze.

Przybrany syn kata już od kilku lat przyuczał się do zawodu ojca. Był skazany na to, by zostać jego następ­cą, nikt nie zaproponowałby mu innej pracy ani innego życia. Towarzyszył ojcu, kiedy ten szedł wykonać zada­nie. Chodzili razem po całym okręgu i wkrótce młody człowiek nauczył się nie zauważać niechętnych twarzy ani złych wyzwisk.

- Mały hycel!

- Kaci pomiot!

- Bękart ladacznicy!

Maria wiedziała jednak, że cierpi. Randar źle się czuł pośród ludzi. Najbardziej lubił samotnie przesiadywać w lesie, często rzeźbiąc przy tym niezwykłe figurki w twardym starym drewnie. Od najwcześniejszego dzie­ciństwa Maria chętnie za nim chodziła, czasami nawet przeganiał ją zirytowany.

Przeważnie jednak pozwalał jej siedzieć obok siebie, w każdym razie dopóki nie przysunęła się za blisko. Go­dziny mijały bardzo szybko, kiedy tak obserwowała zręczne dłonie Randara. Wyczarowywały z drewna naj­piękniejsze małe rzeźby, czasem głowę węża, innym razem ptaka lub postać chłopięcą albo głodnego wilka...

Zdawało się, że nóż Randara odnajduje te małe figurki gdzieś w głębi kawałka drewna. Wiele z nich trafiało na półkę Marii w izbie. Stały tam w szeregu, a ona chętnie za­bierała którąś ze sobą do łóżka, gładziła delikatnie, dopóki nie zasnęła. Wydawało jej się, że figurki żyją. Przesuwała koniuszkami palców po małych, martwych postaciach, myśląc o tym, który je stworzył. Z policzkiem przytulo­nym do drewna, którego przedtem dotykały palce Randa­ra, zasypiała i coraz częściej miewała oszałamiające sny.

Maria była zakochana tak, jak tylko taka dziewczy­na, stająca się dopiero kobietą, może być. Całe jej mło­de ciało rozsadzała tęsknota za czymś nieznanym, jakieś podniecające uczucia targały jej sercem i nie mogła już dłużej siedzieć spokojnie przy boku Randara. Wpatry­wała się w niego uparcie, oglądała wszystko, od silnych stóp obutych w domowej roboty drewniaki po kawałek futra, który nosił przy kurtce jako ozdobę. Jakże chęt­nie przeczesałaby palcami gęste, sterczące włosy, które często wiązał rzemykiem na karku.

Maria uważała, że jest niewiarygodnie urodziwy!

Liv przyniosła kiedyś nożyczki i energicznie ostrzy­gła tę niezwykłą fryzurę. Coś takiego przystoi panom wysokiego rodu albo synom szlacheckim. Ostatecznie jakiemuś starcowi, który nie ma dość rozumu, by strzyc włosy i brodę. O, mama jest taka stara, myślała wtedy Maria. Ona z pewnością nawet nie zauważa, jaki pięk­ny jest Randar, kiedy ogorzały wraca do domu ze swo­ich wędrówek po lesie, niosąc solidny zapas ładnych ka­wałków drewna, a niekiedy również świeżo ustrzeloną dziczyznę. Jakie ma białe zęby, kiedy się śmieje, a słoń­ce świeci mu prosto w twarz...

Na myśl o tym Maria westchnęła, jej matka niewiele z tego wszystkiego pojmuje. Chociaż, jeśli się dobrze za­stanowić, to wcale stara nie jest. Nawet niecałe dwa razy starsza od swojej córki. Maria porzuciła myśl o braku wrażliwości matki. Ona godzi się na wszystko. Macha tyl­ko zrezygnowana na pożegnanie za każdym razem, kie­dy Jorand i Randar wychodzą. Maria natomiast odczuwa wciąż to samo pragnienie, by pobiec za nimi, mocno uchwycić łódź i zmusić ich do pozostania. Nie jest w sta­nie znieść myśli, że Randar mógłby gdzieś spotkać inną.. Istnieją przecież dziewczyny, za nic mające sobie zasady, zwłaszcza na widok przystojnego chłopaka, powtarzała z goryczą, nie zdając sobie sprawy, że może to miłość ją zaślepia, zaciemnia realną ocenę sytuacji.

Rzeczywiście, Randar nie zawsze podczas swoich podróży był bezpieczny, nigdy jednak nie miał proble­mów ze spragnionymi miłości młodymi dziewczętami. Szczerze mówiąc, tylko raz się zdarzyło, że jakaś kobie­ta go zaczepiła.

Była stara, dziobata jakby po ospie i chyba chora, bo na twarzy miała paskudne pryszcze. Szczerzyła do nie­go w uśmiechu zepsute zęby. Z nosa odpadła jej skóra, oczy miała czerwone i obrzydliwie zaropiałe.

- Chodź no, chłopaczku - zachichotała, machając do niego zza jakiejś szopy.

Randar stał jak sparaliżowany, nie wiedział, czego ta kobieta od niego chce. Czy zamierzała go zamordować? Chłopiec uważał, że wygląda strasznie.

- No, chodź tutaj, ty mały hyclu. Możesz chyba odża­łować kilka miedziaków albo jakiś kawałek ubrania dla zmarzniętej kobiety... A za to będziesz mógł posmako­wać czegoś niebiańskiego, ty mały draniu! Pewnie pierw­szy raz spotyka cię taka propozycja. Tak mi się zdaje. Ale panienka, którą widzisz, nie przestraszy się, żeś jest pomocnikiem kata. Między nogami masz pewnie dokła­dnie to samo, co inne chłopy!

Wyciągnęła do niego brudną rękę, chwyciła go moc­no w kroku i pociągnęła ku sobie. Z wściekłością odtrą­cił jej dłoń i ze łzami w oczach pobiegł szukać Joranda. Wstrętne baby! Była taka stara i paskudna, obrzydliwa i brudna, akurat jak...

Do głowy napływały blade wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Pozwolił łzom się toczyć, oślepiony nimi biegł do Joranda, nie wiedząc, czy rzeczywiście ścigają go brudne kobiety, czy też brutalne wspomnienia z przeszło­ści. Nigdy, przenigdy ktoś taki nie będzie go dotykał.

Randar nie znał marzeń Marii, był ostatnim, które­mu chciałaby się zwierzyć. Wcale też o niczym takim nie myślał, choć był dosyć zdziwiony niezwykłą zmia­ną jej usposobienia. Ta zazwyczaj pyskata dziewczyna zrobiła się jakaś cicha i zamyślona, troskliwa wobec wy­brańca swojego serca. Traktowała go bardzo delikatnie i ciepło, w nadziei, że on zrozumie. Łatała jego koszule, prała ubrania, wymieniała skórę przy drewniakach. Liv zdumiała się, kiedy córka dobrowolnie podejmowała ta­kie prace, była również zaskoczona tym, czego córka dokonywała podczas długich wieczorów z igłą i wełnia­ną włóczką w ręku. Ruchliwa dotychczas dziewczyna mogła siedzieć godzinami i naprawiać ubrania Randara, z rozmarzonym wzrokiem robiła kolejne ściegi, nucąc przy tym pod nosem i gładząc czule gruby materiał.

Zdarzało się, że Liv nieruchomiała zamyślona. Czy to możliwe...?

Pamiętała te wszystkie przekomarzania się, szalone zabawy rodzeństwa, żarty, lecz także opiekuńczość Ran­dara. Mogło się oczywiście zdarzyć, że Maria się zako­chała, Liv jednak czuła się bezpieczna, zna przecież Randara. On wcale nie unikał Marii, ale nigdy też Liv nie do­strzegła żadnych niewinnych pieszczot, jak to zwykle u młodych zakochanych. To niemożliwe, by obojgu mło­dym udało się ukryć kiełkujące uczucie. Na to w Meisterplassen, gdzie mieszkało ich pięcioro, było za ciasno. Liv nie zastanawiała się wiele nad uczuciami córki, po­przestała na rozważaniu możliwości, jak też taka sytua­cja mogłaby się ułożyć.

Czy Maria i Randar mogliby urządzić sobie życie tu­taj, w starej zagrodzie? Czy Maria, ze swoją żywiołowo­ścią i swoimi zdolnościami, zgodziłaby się osiąść w starym domu jako nałożnica kata?

A czy w ogóle ta dziewczyna ma jakiś wybór?

W ostatnich czasach Liv wiele rozmyślała o przyszło­ści córki.

Czas naglił, Maria będzie wkrótce panną na wydaniu. Sama Liv nigdy nie zaznała beztroskiej młodości i teraz bardzo nie lubiła myśli o tym, że jej wolną, żywiołową córkę wkrótce spętają wszystkie kłopoty i obowiązki dorosłego życia.

Tak niewiele jeszcze doświadczyła!

Mniej niż większość jej rówieśników. Jej rodzina wio­dła przecież życie w całkowitym odosobnieniu. Randar i Joril nie wystarczali jako towarzystwo, mimo że tę trój­kę przybranego rodzeństwa łączyły bardzo silne więzi.

No właśnie, mały Joril.

Liv uśmiechnęła się na myśl o synku. Zresztą nie jest on już taki mały, ostatniej wiosny skończył dwanaście lat. Miał jednak w sobie coś dziecinnego i niewinnego, coś delikatnego, co przypominało elfa. Jego niemal prze­zroczysta skóra, te wielkie niebieskie oczy, piękne jasne włosy, skręcające się lekko nad uszami...

Jeśli istnieją anioły, to Joril musi być do nich podobny, powtarzała. Zawsze jednak na myśl o synku na czo­le Liv pojawiała się głęboka zmarszczka, oznaczająca zmartwienie. To dziecko kosztowało ją wiele. Przy jego dramatycznych narodzinach, gdy sama omal nie straci­ła życia, coś w niej zostało uszkodzone. W następnych latach cztery razy na próżno oczekiwała miesięcznego krwawienia i z radością odkrywała, że jest brzemienna. Za każdym razem jednak jej ciało odrzucało rozwijają­cy się płód. Po dwóch, trzech miesiącach jakby nie chcia­ło dłużej go nosić i Liv wiedziała, że znowu spada na nią to przekleństwo, które kiedyś zostało rzucone na kobie­ty. Modliła się i płakała, błagała swoją Świętą Dziewicę o pomoc, by urodzić kolejne dzieci, za każdym razem jednak ciało ją zawodziło i znowu następował krwotok, a w niej rozrastała się wielka pustka.

W końcu nie była już w stanie znosić dłużej tej udrę­ki i od wielu lat stosowała tajemniczą mieszankę ziołową Marty, pomagającą kobietom, które nie pragną mieć dzie­ci. Liv wiedziała, że to grzech mieszać plany, jakie Bóg miał może wobec niej, w końcu jednak doszła do wnio­sku, że nie robi niczego złego. I tak nigdy nie donosiłaby dziecka, miała więc nadzieję, że Wszechmogący zechce popatrzeć z wyrozumiałością na jej postępowanie.

Nie chciała już więcej nocy przepłakanych w lesie, nie chciała więcej wypraw do brzozowego zagajnika, w którym pogrzebała cztery zakrwawione zawiniątka z płodami długości palca. Sadziła na tych grobach kwiat­ki, prosiła swoje maleństwa o przebaczenie i błagała Bo­ga o odpuszczenie grzechów.

Teraz ból z powodu słabości ciała nieco przygasł. Mi­mo wszystko miała dwoje własnych dzieci oraz Randara i bardzo wiele pracy, by zapewnić im jakie takie życie.

Maria na przykład...

Podczas gdy łódź zbliżała się do brzegu, Liv studiowa­ła piękną twarz swojej córki, a w jej głowie dojrzewał powoli pewien plan. Maria nie może tutaj zostać, jej nie jest pisany taki los, życie w odrzuceniu, poza światem.

Powinna nauczyć się czytać i pisać, mówić jak wy­kształceni ludzie. Ze swoją naturalną ciekawością Maria zrozumie i pojmie rzeczy, których Liv ledwie się mogła domyślać. Jej nie nauczono nigdy niczego, całą życiową wiedzę zgromadziła sama. Wstydziła się na myśl o tym, że nawet słowa Bożego nikt jej nie wytłumaczył. Nie znała katechizmu ani Ewangelii, ledwie pamiętała dzie­sięcioro przykazań, które powtarzała z nią matka. Nie­wiele wiedziała o świecie poza granicami rodzinnego dystryktu, nie miała pojęcia o obcych krajach.

Znała się natomiast na ziołach, nawet jeśli nie potra­fiła powiedzieć, jak się nazywają. Wiedziała, gdzie ich szukać, jak suszyć i gotować, w jaki sposób przyrządzać skuteczne mieszanki i lekarstwa oraz jak je potem sto­sować. Wiele odkryła sama, wiedziona jakimś trudnym do wyjaśnienia instynktem, dużo jednak dowiedziała się od Marty. Ta mądra kobieta została najbliższą przyja­ciółką Liv i uratowała jej życie przy obu porodach. Mar­ta nie tylko nauczyła ją wiele, nie tylko podzieliła się z nią swoim doświadczeniem. Kiedy umierała, zostawi­ła jej również swoje mieszanki. W jakiś sposób właśnie Marcie Liv zawdzięczała największą radość swego życia, bo to ona uratowała i Marię, i Jorila.

Zasługą Marty było również i to, że teraz Liv mogła roz­koszować się myślą o kształceniu córki. To Marta dała jej szansę przybycia do rodzinnej wsi i wyleczenia jedynego dziecka proboszcza Udało jej się, w nagrodę za co szczę­śliwy pastor ofiarował jej niewielką zagrodę nad fiordem.

Wtedy odmówiła...

Pastor został jej dłużnikiem.

Mogła zażądać zwrotu długu w każdej chwili.

Ze względu na Marię nastąpi to niebawem, myślała Liv. Kiedy łódź uderzyła o kamienne nabrzeże koło Meisterplassen, Liv podjęła decyzję.

Obu powracającym kobietom wyszedł na spotkanie Joril, który był w domu sam.

- Tata musiał iść, ludzie gadali o jakimś strasznym złodzieju gdzieś w okolicach Leikanger. Wrócą za dwa, trzy dni - informował chłopiec.

Liv przygarnęła go, pogłaskała delikatne jasne włosy. Cała postać Jorila wydawała się taka krucha, matka nig­dy go mocno nie przytulała. Na bladej skórze zawsze po silniejszym uścisku zostawały paskudne siniaki, mie­niły się wszystkimi kolorami, od granatowego poprzez żółtozielony do czerwonoliliowego. Joril wyglądał, jak­by go nieustannie bito.

Liv o mało się nie rozpłakała na widok czterech wy­raźnych znaków na ramieniu i jednego delikatniejszego od strony pachy. Ślad jej własnej dłoni... Przypominała sobie trochę zbyt silny uścisk na pożegnanie, kiedy ca­łując synka, złapała chudziutkie ramię za mocno.

Wiele razy przedtem widywała takie siniaki.

O, Joril, Joril, co tobie dolega?

Wprost nie miała odwagi myśleć o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy. Joril zawsze miał skłonność do krwotoków z nosa, a jego drobne skaleczenia na ogół pociągały za sobą obfite krwawienia. Jakby rany w ogóle nie chciały się zamknąć, a Liv była jedyną osobą, która potrafiła powstrzymać czerwony strumień. Jednego razu chłopiec również kaszlał krwią, a Liv przestraszyła się, że nadeszła jego ostatnia godzina. Joril jakoś się jednak z te­go wygrzebał, choć matka nie mogła zrozumieć, jak do tego doszło. Był ostrożnym i bardzo poważnym małym chłopcem, wiecznie przestraszony, by się nie przewrócić i nie uderzyć, wiecznie uważający, by nie bawić się w żad­ne szalone gry, które chłopcy w jego wieku uwielbiają.

Gdyby tylko wiedziała, co mu dolega! To z pewnością jakaś choroba krwi, tego była pewna. Ostrożne dawki le­ków, zwykle wzmacniających i uzdrawiających, Jorilowi nie pomagały.

Chłopiec nigdy nie był zdrowy. Liv żywiła nadzieję, że uda jej się doprowadzić go do dorosłości... Teraz ma­ły skakał i tańczył radośnie wokół matki, idąc z nią do domu.

Zagroda leżała w cichym miejscu na urodzajnych wzgórzach ponad wodą. Wokół niej rósł gęsty las, ale wi­dok na fiord był wspaniały. Kiedy wiatr i wysokie fale rozpryskiwały się wysoko w powietrzu, Meisterplassen położone w dolinie pozostawało bezpieczne. Wszyscy je­go mieszkańcy kochali panującą tu zawsze świeżość i wciąż obecną bryzę. W upalne letnie dni powietrze mo­gło stać nieruchomo, ale zauważało się chłodny podmuch wiatru, łagodzący, rozpraszający upał, który gdzie indziej dławił ludzi. Kochali oni swój dom tak sa­mo jak obcy nienawidzili przeklętej zagrody. To dziadek Jorila, również kat, osiadł tutaj jako pierwszy. Był to trzykrotny morderca, który wykupił się od śmierci zgo­dą na podjęcie takiej ponurej działalności. Tym samym jednak skazał swoje potomstwo na życie w samotności i odrzuceniu, skazał swoich synów, wnuków i prawnu­ków na ten sam przeklęty zawód.

Nikt by przecież nie pozwolił w inny sposób zara­biać na chleb synowi kata...

Liv dobrze poznała tego człowieka w czarnym kap­turze, Joranda, i wiedziała, że jest w nim coś, czego nigdy by się nie spodziewała znaleźć w mężczyźnie. Coś delikatnego, co łatwo zranić. Może właśnie to czyniło go takim wobec niej otwartym? Kiedy przytulał się do niej wieczorami, miał w sobie coś z dziecka. Zdarzało się wtedy, że przenikało ją blade wspomnienie z dawne­go świata, trwało jednak nie dłużej niż mgnienie oka, nigdy nie stało się na tyle wyraźne, by mogła je zrozu­mieć. Jakiś inny mężczyzna... który z czułością brał ją na ręce... Głęboki śmiech, dwoje dobrych, ciepłych oczu pod krzaczastymi brwiami.

Tata?

Kochała Joranda, jedyną miłość swojego życia. Zda­rzyło się kiedyś, że Liv miała możliwość wyboru, ale nig­dy potem nie żałowała, że zmusiła rozsądek do milcze­nia wobec potrzeby serca. Powrotna droga do Meisterplassen oznaczała również długą, skomplikowaną roz­mowę z Marią. I z Olem, który wiózł je w swojej wiel­kiej, czarnej łodzi, on, którego zawsze tak lubiła i który był jej przyjacielem. Oboje spotkał ten sam los, obojga otoczenie nie rozumiało.

Ole, co prawda, mógł bywać w większości domów, ale nie mówiono o nim dobrze i ludzie tolerowali go je­dynie dlatego, że przywoził do wiosek nad fiordem pięk­ne towary z dalekiego świata. Ale jego czarna łódź była niemal ostrzeżeniem, ludzie żegnali się znakiem krzyża jak na widok krążących po niebie kruków. Niektórzy gadali, że jest zbiegłym mordercą, inni mieli jakoby do­wody na to, że kiedyś uciekł od żony i pięciorga dzieci, by połączyć się z niezwykle piękną czarownicą. Teraz ona podobno nie żyje, lecz Ole otrzymał nad jej grobem szczęście w interesach i zdrowie niczym tur...

Liv machała ręką na te wszystkie historie. Nie wie­rzyła w ani jedno złe słowo na temat Olego. Ole - Miedziak, Ole - Obieżyświat... Dla niej był to po prostu Ole, najlepszy przyjaciel i jedyne wsparcie. Ów potężny męż­czyzna o bujnej brodzie zawsze odgrywał istotną rolę w najważniejszych momentach jej życia.

Teraz znowu nadszedł czas, by nawiązać z nim kon­takt. Będzie musiał przekazać wiadomość pastorowi Mogensowi Skanke, powiedzieć mu, że Liv Meisterplass oczekuje spłaty długu.

Najlepszą zapłatą, jaką pastor może ofiarować za ży­cie swojej córki, będzie przyszłość dla córki Liv.

Czy zechce on zająć się nauką Marii, dać jej władzę nad literami, nauczyć posługiwania się pismem?

Liv wiedziała, że pastor jest człowiekiem wysoko wy­kształconym, jeździł dużo po świecie i odwiedzał naj­większe szkoły oraz ośrodki nauki... Niektórzy powia­dali również, że w swoim czasie należał do Towarzystwa Wittenberskiego i że to tam nauczano owych ponurych sztuk, za które każdy bogobojny duchowny gotów jest palić kobiety na stosach.

Podobno znał świetnie zarówno Biblię, jak i czarne księgi, zresztą niektóre przechowywał w swojej bogatej bibliotece. Tak Liv słyszała.

Ważniejsze wydało jej się jednak to, że pastor odnosił się życzliwie do nauczania kobiet. Pamiętała bardzo do­brze rozmowy, które sama z nim odbyła. Odczuwała radość w sercu na wspomnienie tego szacunku i zainte­resowania, jaki okazywał jej wiedzy na temat leczniczych ziół, a także radzenia sobie z chorobami. Był to bardzo surowy i dziwny pan, ale miał w sobie wiele ciepła.

Wierzyła, że pastor zechce zostać nauczycielem Marii. A ta blada i milcząca pastorowa z pewnością niewiele bę­dzie miała do powiedzenia, jeśli w ogóle odważy się zapro­testować przeciwko obecności młodej kobiety w domu...

Cóż, teraz pozostawało czekać. Nikt nie wie, kiedy Ole się pojawi, zawsze jednak posiadał jakąś niezwykłą zdolność przybywania akurat w momencie, gdy Liv po­trzebowała go najbardziej. W pośpiechu przenosił się z miejsca na miejsce, wciąż miał mnóstwo dziwnych in­teresów. Był niczym ryba w głębokiej wodzie. Nikt nie znał jego zwyczajów ani dróg.

Może Jorand coś będzie wiedział? Niecierpliwie cze­kała na jego powrót. Tymczasem musiała kulić się na swoim posłaniu samotnie, leżała przez długie nocne go­dziny pogrążona w zadumie. Nie przestawała myśleć o ukochanym, ciało płonęło z tęsknoty za nim, lecz tak­że z niecierpliwości, by omówić z nim plany dotyczące dalszych losów córki.

Maria też ostatnio źle sypiała, lecz jej myśli dotyczy­ły nieco bliższej przyszłości. Co powinna zrobić, by Randar zrozumiał? Sprawiał wrażenie nieprzystępnego, często odsuwał się od niej... Zdarzały się jednak krótkie chwile, kiedy jakby w odpowiedzi na swoją tęsknotę do­strzegała w jego oczach głębokie uczucie... W takich mo­mentach zalewała ją zawsze fala ciepła, ręce zaczynały drżeć, odzyskiwała odwagę i zuchwałość.

Raz udało jej się zatrzymać jego roziskrzony wzrok, uparcie patrzyła mu w oczy, czerpała z nich siłę, a twa­rze obojga wolno zbliżały się do siebie. Wciąż jeszcze przenikał ją dreszcz na wspomnienie tamtych chwil, gdy oddechy stały się dziwnie pośpieszne, a na policz­ki wypłynęły rumieńce, na wspomnienie jego pełnych ust... Była przekonana, że chciał ją pocałować, z przy­krością siedziała potem urażona, gdy nagle zerwał się i wybiegł do lasu.

Co się dzieje z tym chłopakiem?

Czy on jej nie lubi? Czy nie jest dość ładna, dość po­ciągająca?

Randar musi przecież zrozumieć, że nie są rodzeń­stwem, nawet noszą różne nazwiska, chociaż dorastali razem.

Tego wieczora zasnęła przepełniona zupełnie innymi uczuciami niż siostrzana, ciepła troskliwość.

Zwykle Randar sypiał w swoim kącie izby, jego łóż­ko zawsze stało za grubą zasłoną przy drzwiach. Stąd co wieczór słyszał, jak Maria przewraca się na posłaniu, jej niespokojny oddech dochodził do niego w ciche noce. Dzisiaj jednak spał pod gołym niebem, owinięty jedynie w wełnianą derkę. Mimo to wydawało mu się, że słyszy znajome posapywanie Marii, jej tęskne wzdychania. Czuł płonący wzrok na plecach w każdym miejscu, gdzie się znajdował, i wiedział, że dziewczyna żywi dla niego głęboką namiętność. Część jego osobowości pra­gnęła przytulić ją mocno, całować, z czułością odpowia­dać na jej nie wypowiedziane pytania.

Druga jednak, i silniejsza część, wciąż należała do tamtego przerażonego chłopca, który w późne nocne godziny musiał wysłuchiwać przekleństw i obrzydli­wych słów, gdy jego ojca nie było już stać na nic więcej. I kobiety... Odór... Pożądliwe, wstrętne wargi...

Kobiety...

Już sam zapach kobiecego ciała wywoływał w nim gwałtowne mdłości. Wszystkie zmysły protestowały, czuł się zamknięty w koszmarze obrzydliwego kobiece­go śmiechu, potu i śmierdzącej skóry, kołyszących się piersi, otwartych i pożądliwych ust, cuchnących starym piwem i zgnilizną...

Ze szlochem zrzucił z siebie derkę, pozwolił, by czyste powietrze chłodziło mu skórę. W końcu zasnął, a gdy Jorand wrócił do samotnego obozowiska, znalazł swe­go przybranego syna pogrążonego w niespokojnym śnie na porośniętej trawą ziemi.

Jorand uśmiechnął się, boleśnie wzruszony. Nie miał trudności ze zrozumieniem tęsknot swego wychowanka.

Żywił tylko nadzieję, że chłopiec nie zostanie zbyt głęboko zraniony, gdy zrozumie, że syn kata ma w tym względzie bardzo ograniczone możliwości...

Trudno się łudzić, że na świecie istnieje więcej takich kobiet jak Liv.

Kiedy już raz decyzja została podjęta, sprawy poto­czyły się bardzo prędko.

Maria ledwie mogła uwierzyć, że siedzi oto w łodzi Olego, a wiatr szarpie wielki płócienny żagiel i pcha ich szybko w górę fiordu. Ole pokazywał jej wszystko i opowiadał o małych chałupkach oraz dużych osadach, które mijali. Od czasu do czasu rozpryskiwała się za ni­mi woda, łódź kołysała się lekko na falach, solidna, ob­szerna i bezpieczna, ciężka i spokojna, stabilna do tego stopnia, że Maria wierzyła w opowiadania Olego o jego długich wyprawach z Bergen ku nieznanej Północy.

Maria siedziała szczelnie otulona piękną wełnianą pe­leryną swojej matki. Kiedyś, dawno temu, okrywała się nią Liv, gdy odbywała taką samą podróż łodzią Olego. Maria była wówczas niemowlęciem i pogodę mieli wte­dy gorszą niż w ten łagodny sierpniowy dzień teraz. Działo się to prawie szesnaście lat temu, dziś Maria jest o cztery lata starsza niż Liv, kiedy została matką.

Smutno było odjeżdżać. I nie tylko smutno, opu­szczała rodzinny dom zagniewana i rozgoryczona.

Najgorsze ze wszystkiego jest to, że musi rozstać się z Randarem. Oczywiście będzie tęsknić za mamą, Jorandem i małym Jorilem. Wierzyła jednak, że niedługo zno­wu ich spotka, nawet przez moment nie pomyślała, że coś mogłoby się przytrafić bliskim lub jej samej. To twarz Randara nieustannie majaczyła Marii przed oczy­ma, dziewczyna zaciskała zęby na myśl o jego niepoję­tym zachowaniu. Ale teraz ona znika! Teraz będzie mu nareszcie dobrze! Trudno, lepiej myśleć o czymś innym, o wszystkich tych wspaniałych i podniecających spra­wach, które z pewnością przeżyje w Lyster.

Kiedy pewnego wieczoru mama i Jorand wezwali ją do izby na poufną rozmowę, najpierw myślała, że za­mierzają robić jej wymówki. Stała z płonącymi policz­kami, nie mając odwagi na nich spojrzeć.

Wkrótce jednak zrozumiała, że chodzi o coś całkiem innego niż niedawny epizod z Randarem.

Rozmawiali z nią jak z dorosłą, przedstawili, jakie wiążą z nią nadzieje, mówili o wspaniałej szansie, jaką daje jej los.

Pastor Mogens Skanke może zostać jej nauczycielem, Maria nauczy się czytać i pisać!

A kiedy już opanuje tę sztukę, książki przekazywać jej będą ogromną wiedzę bez żadnych ograniczeń. Cała wiedza świata trwa tam i czeka na tych, którzy potrafią zrozumieć owe dziwne znaczki na pożółkłych stronach.

Nowiny początkowo przytłoczyły Marię.

Plany matki rozpaliły w niej iskrę ciekawości, wzbu­dziły głód poznania i doświadczenia. Chciała wiedzieć wszystko! Chciała poznać najgłębsze tajemnice życia!

Ciasne ramy Meisterplassen zawsze hamowały jej rozwój, chociaż nigdy świadomie się na to nie skarżyła.

A teraz... pomyśleć, Maria wyjedzie!

Pomyśleć, że spotka ludzi, będzie mogła z nimi roz­mawiać, śmiać się razem z nimi!

Maria uważała, że brzmi to niczym baśń.

Zachowała blade wspomnienia o kilku letnich dniach spędzonych w Lyster, wesołych zabawach z dwiema in­nymi małymi dziewczynkami. Wyniosła z tego wraże­nie innego, lepszego świata, pełnego przyjaznych ludzi i interesujących przeżyć. Pamiętała Tulvę Solgarden, tę miłą kobietę, przyjaciółkę matki, u której gościły. Ma­ria miała wtedy pięć, może sześć lat, lecz wspomnienia przetrwały wyraźne, wystarczyło, że pomyślała o Ly­ster, pojawiały się same.

Tamte małe dziewczynki, z którymi się bawiła, też pewnie dorosły! Może nawet powychodziły za mąż i mają dzieci...

Imiona pamiętała słabo, chyba Else - Britt oraz Eva - Lill. Córeczki komornika, jeśli sobie przypomina.

Cieszyła się, że znowu je spotka!

I ludzie z Solgarden, sympatyczne służące, roześmia­ny Even, który w ciepłe popołudniowe godziny pozwa­lał jej jeździć na swoim koniu...

I pastor.

Jego Maria widziała tylko raz, kiedy towarzyszyła mat­ce do kościoła. Na długo zachowała w pamięci widok wspaniale urządzonego wnętrza o pięknych oknach, wy­soką kościelną wieżę i grube białe mury, które sprawiały wrażenie, jakby stały tu od początku świata. Pamiętała obrazy na ścianach, bardzo ładny, pozłacany obraz nad ołtarzem, ambonę z rzeźbieniami, pieśń, ludzi...

Jak cudownie będzie każdej niedzieli stać pośród nich i spoglądać na szanowanego przez wszystkich, dumne­go pastora!

Maria roześmiała się głośno, zerwała się z miejsca i usiadła na ławeczce naprzeciwko Olego. On wrócił tymczasem do wioseł, wiatr przycichł trochę i łódź wy­magała siły ludzkich rąk dla utrzymania tempa.

Maria ujęła jego twarde, opalone dłonie i śmiała się do niego, starała się pomagać.

Ułożyła piosenkę, śpiewała mu ją teraz, uczyniła go w niej bohaterem, ratującym nieszczęsną dziewicę od więzienia i śmiertelnego niebezpieczeństwa...

Ole słuchał, myśląc przy tym, że wesoła panienka bę­dzie musiała panować nad wybuchami dobrego humo­ru, kiedy, już za kilka dni, rozpocznie naukę u pastora.

Pozwalał jej kierować łodzią, zaśmiewał się z jej ra­dosnych, wesołych piosenek, a kiedy rozdokazywała się już za bardzo, popchnął delikatnie na ławeczkę. W koń­cu Maria potrząsnęła swoimi jasnymi, długimi włosami i oznajmiła, że zamierza się przespać. Skuliła się na dnie łodzi, gdzie ułożono duży stos owczych skór zgroma­dzonych przez Liv, które Ole miał sprzedać w Bergen. Silne ręce Olego wiosłowały równo, pióra wioseł cięły wodę i pewnie pchały łódź do celu.

Maria jednak nie zasnęła, leżała cicho z zamkniętymi oczyma, tymczasem ciało napinało się, a mięśnie drżały jakby w oczekiwaniu.

Wspaniały humor ją opuścił, a serce wypełnił żal i niezrozumiały lęk.

Na co ona się waży?

Nagle zaczęła się bać ludzi, książek, samotności. To prawda, że zawsze żyła w izolacji, otoczona jedynie kil­korgiem najbliższych. Wśród nich jednak nigdy nie czuła się samotna. Teraz będzie musiała spotykać tuziny obcych i wcale nie była pewna, że się z nimi zaprzyjaźni.

Po chwili znowu wróciły wspomnienia, nie potrafiła powstrzymać śmiechu. Randar...

Znowu zmiana nastroju, jak to trudno odjeżdżać od niego bez wyjaśnień, bez żadnego...

Ostatniego wieczora w domu zdesperowana Maria próbowała z całych sił przekazać mu swoje pragnienia, ale mimo że bardzo się starała, nie zdołała wymusić na nim wyznania miłości. Sprawiła tylko, że się rumienił, trzymała go mocno, ofiarowała mu swoje wargi i swoje ciało. On drżał z pragnienia, mówił ochrypłym, załamu­jącym się głosem. Nie usłyszała jednak ani jednego życz­liwego słowa, nie otrzymała od niego najmniejszej nawet pieszczoty, najmniejszego znaku, że chce, by została. Ma­ria była zdecydowana zawieść matkę i odwołać wyjazd na najlżejszy choćby znak ze strony Randara.

Tymczasem on uścisnął tylko jej rękę i cicho życzył szczęścia w Lyster...

Maria wpadła w złość, całe rozczarowanie i cała nie­odwzajemniona miłość wylały się na Randara strumie­niem złych słów i przekleństw. Szydziła z niego, nazy­wała go pozbawionym uczuć smarkaczem, dawała do zrozumienia, że brzydzi się jego bezradnością. Czy on w ogóle nie interesuje się kobietami? A może jest jakimś dziwolągiem, należy do tych, którzy szukają podobnych sobie? Z pewnością słyszał o takich, ona słyszała, bywa przecież czasami wśród ludzi!

W młodzieńczym wzburzeniu obrzucała go wyzwi­skami, oskarżała o niestworzone rzeczy.

Potem płakała rozpaczliwie w samotności, szloch przycichał i wybuchał na nowo, wszystkie złe uczucia i złość wypływały wraz ze łzami. Gdy się uspokoiła, po­czuła się osłabiona i nie myślała już o nim tak źle. W końcu wzruszyła ramionami, podniosła się z mięk­kiej trawy koło letniego szałasu i otarła ślady łez.

Postanowiła, że będzie jej dobrze.

Wyrusza oto w świat i nigdy więcej nie poświęci ani jednej myśli temu pomyleńcowi! Samego pomyleńca na­stępnego dnia nigdzie nie było widać, w końcu pokazał się, ale kiedy inni ściskali ją na pożegnanie, życzyli jej wszystkiego najlepszego i dawali drobne podarunki na drogę, Randar mruknął coś na temat drabiny w oborze, którą trzeba naprawić. Nie pojawił się więcej, wszystko, co Maria usłyszała na pożegnanie, to odgłos siekiery, którą rąbał cienkie deski.

Łódź sunęła nadal rytmicznie, kołysała się i kiwała na falach, wciąż bliżej i bliżej osady w głębi wielkiego fior­du. Wkrótce będą mijali cypel utworzony w miejscu, gdzie szczyt góry oderwał się i runął do wody. Wysoko na skal­nej płaszczyźnie pod stalowoszarą górską ścianą znajduje się maleńka zagroda. Las wyrósł gęsty pośród zrujnowa­nych zabudowań, niedługo nie będzie ich już widać.

Bergaheim.

Tam urodziła się jej matka.

Maria wytrzeszczała oczy, z trudem wypatrzyła na górze dwa niewielkie budynki. To niewiarygodne, że lu­dzie mogli tam mieszkać! Ale tą właśnie drogą jej mat­ka wspinała się jako mała dziewczynka i tędy zniesiono trumnę jej dziadka. Maria nie znała imienia swego ojca, matka nigdy nie chciała jej o nim opowiedzieć. Przypo­minała sobie tylko z dzieciństwa niepewne słowa mat­ki, kiedy Maria pytała, czy Jorand jest jej ojcem. Nie, to ktoś zupełnie inny...

Później nie zastanawiała się już nad tymi sprawami, czasami tylko stawała zdumiona i upominała samą sie­bie, kiedy zdarzyło się, że pomyślała o Jorandzie jako o tym, kto dał jej życie.

Jorand to dobry człowiek, myślała Maria, nigdy nie tęskniła za innym ojcem.

Ale biedna mama, utraciła i swoich rodziców, i ma­leńkiego braciszka w potwornym wypadku!

Marię przeniknął zimny dreszcz, kiedy wpatrywała się w stromą ścianę, z której bardzo dawno temu sto­czyła się w dół rodzina Liv.

Nieco dalej, z równie wysokiej góry, spadały masy wody. Wodospad Feigum huczał przy spotkaniu z po­wierzchnią fiordu tak samo dzisiaj, jak przez wszystkie poprzednie wieki i lata.

Teraz mijali cypel, masy wody spadały za nimi nie­przerwanie, słyszeli tylko szum.

Maria skierowała wzrok ku osadzie po przeciwnej stronie fiordu, tam znajdowało się Lyster.

Ole pokazywał Solgarden, białą plebanię. Dumny ko­ściół Maria bez trudu odnalazła sama. I Enkesetet, wy­niosły stary pański dwór. Na urodzajnych ziemiach u podnóża gór rozsiadło się wiele mniejszych i więk­szych zagród. Również na zielonych halach jacyś ko­mornicy uporządkowali dla siebie miejsca pod obejścia, wyglądały one niczym małe dziury w gęstym lesie. Za osadą widać było długą, wąską dolinę.

Fiord ciągnął się jeszcze kilka kilometrów w głąb lądu, na samym jego końcu leżało Skjolden, gdzie zaczynały się rozległe pastwiska górskie sięgające aż do Gudbrandsdalen.

Jak tam musi być interesująco! Lęk i złe myśli opu­ściły Marię, pojawiło się znowu pełne podniecenia ocze­kiwanie.

Ponaglała Olego, czy nie mógłby wiosłować szybciej?

Zapomniała o tym, że jej przewoźnik siedzi przy wio­słach już drugą dobę, czegoś takiego dokonałoby niewie­lu młodych mężczyzn o mocnych barkach. Nawet ból po starej ranie w nodze nie przeszkadzał mu, kiedy nie szczędząc sił zmierzał do celu.

- Wkrótce będziemy na miejscu! Och, Ole, opowiedz mi o zagrodzie, w której będę mieszkać!

I Ole opowiadał. O Evenie, Tulvie, trzech dziewczy­nach służących i dwóch parobkach. Opisywał również wspaniałego, najstarszego syna Karla, braci Evena -Olai, Knuta i Jørgena, a także dwie najmłodsze dziewczynki, Tulvę Karinę i Gudrun.

Ole słyszał, że jakiś czas temu Knut został zaręczo­ny z córką sąsiadów, najstarszy chłopiec jednak i dzie­dzic gospodarstwa był nadal wolny...

Maria wymierzyła mu klapsa w ramię, nie chciała sły­szeć takich aluzji. Nie, od mężczyzn będzie się trzymać z daleka, trudno się zorientować, o co im chodzi. Pora­dzi sobie znakomicie bez nich, tego jest pewna!

Poza tym będzie miała wiele innych zajęć, musi się nauczyć czytać i w przyszłości może zostanie znachorką. Będzie mądrzejsza nawet od mamy! I od Marty, i od wszystkich innych. Ponieważ będzie umiała czytać!

Ole zgadzał się z nią, kiwał głową. Tak, najlepiej jest trzymać się z daleka nawet od dziedzica gospodarstwa. Even i Tulva to bardzo sympatyczni ludzie i kochają Liv całym sercem. Stąd jednak do pragnienia, by wychowa­nka kata została ich synową, wiedzie długa droga. Ma­ria nie myślała o niczym takim, nigdy nie czuła się mniej wartościowa od innych ani uboga. Nie godziła się co prawda ze swoim losem, nie cierpiała tych różnych ma­łych, głupich ludzi, którzy rzucali złe słowa na jej mat­kę. Zdarzało się to wtedy, kiedy obawiała się, iż jej rów­nież okażą niechęć i gniew.

Ale tutaj, wśród nieznajomych, nie bała się niczego. Już ona wie, jak osadzić ich na miejscu! Była tak samo dorosła, jak córki komornika, a także córki gospodarza, wiedziała o wiele więcej niż one na temat wszelkiego rodzaju spraw w gospodarstwie, a przede wszystkim na te­mat leków. Czyż nie pomagała swojej matce od niemal czterech lat? Niewiele innych dziewcząt w jej wieku odbierało poród czy opatrywało wielkie rany, nie mówiąc już o zszywaniu ich kościaną igłą i końskim włosiem...

Maria ma do siebie wielkie zaufanie, myślał Ole. To dobrze. Będzie go tutaj bardzo potrzebować.

ROZDZIAŁ III

Tulva Solgarden osobiście powitała na podwórzu mło­dego gościa. Wyglądała tak, jak Maria ją zapamiętała, mi­ła kobieta o ciepłych, brązowych oczach i lekko potarga­nych włosach. Pojawiło się w nich kilka srebrnych nitek, pulchna sylwetka stała się może ostatnio jeszcze pulchniejsza. Tulva miała już chyba czterdzieści lat, ale wciąż chodziła lekko i wciąż jak dawniej miała wesołe usposo­bienie. Zza jej spódnicy wyglądała mała dziewczynka, to z pewnością najmłodsza córeczka, Gudrun.

- Witajcie, moi drodzy! Jakeś ty wyrosła, Mario! Zda­je mi się, jakby to było wczoraj... leżałaś w naszym al­kierzu i wydałaś z siebie pierwszy w życiu krzyk...

Maria zmrużyła oczy. A więc to tutaj przyszła na świat... Tulva klasnęła w ręce.

- A tu, popatrzcie! Jaka piękna młoda kobieta, i taka podobna do matki! Wchodźcie do środka, proszę, wchodźcie, daj mi ten worek.

Tulva chwyciła wypakowany po brzegi worek, który Maria ciągnęła za sobą od łodzi. Ole niósł jej podróżny kuferek, zawierający różne wspaniałe rzeczy, lekarstwa, jedwabny szal, piękną spinkę do włosów, pachnące olej­ki sporządzone przez matkę oraz wyrzeźbioną w drew­nie sylwetkę kobiety.

Maria uśmiechała się i dziękowała, wyciągnęła na po­witanie rękę do Evena, który również wyszedł z domu. , W Solgarden jedzono właśnie obiad, siedzieli przy stole, gdy usłyszeli szczekanie psów, oznajmiające przyby­cie Marii.

Rzeczywiście, w izbie zebrali się wszyscy domowni­cy, zdążyli już zjeść mięso z warzywami, a teraz od­wrócili się ku drzwiom i nieskrępowanie, choć z życzli­wością przyglądali się nowo przybyłej. Widzieli ją już przedtem, jako dziecko. Największego szoku na jej wi­dok doznali jednak chłopcy, ale starsi mężczyźni też ga­pili się bez żenady na śliczną młodą kobietę stojącą w drzwiach i mrużącą oczy w półmroku izby.

Niepewnie postąpiła krok do przodu. Ole pozdrowił zebranych od drzwi, stojąc za plecami Marii, potem uściskał ją i powiedział „do widzenia". Spieszył się da­lej, podziękował więc gospodyni za zaproszenie na obiad. Tulva pomachała mu na pożegnanie, potem wprowadziła Marię na środek izby. Even otoczył jej ra­miona opiekuńczym gestem.

- To jest Maria, córka Liv, która będzie teraz u nas mieszkać. Jak wiecie, będzie chodzić na naukę do pasto­ra, chociaż jest już bardzo zdolną znachorką. Macie jej pomagać we wszystkim i opiekować się nią. Jeśli usły­szycie gadanie lub złe słowa o niej, macie mi natych­miast o tym powiedzieć. Poza tym oczekuję, że zrobi­cie wszystko, by powstrzymać plotki, gdyby jacyś głupi ludzie we wsi chcieli rzucić cień na jej opinię, a zwła­szcza pochodzenie - powiedział Even władczym tonem.

Jego krótka mowa została przyjęta z wielką powagą, rzadko się bowiem zdarzało, by gospodarz wypowiadał tak stanowcze słowa.

Chyba nietrudno będzie otaczać przyjaźnią taką pięk­ną pannę, pomyślał Karl i wstał, podając jej rękę.

- Witaj u nas, Mario. Rzeczywiście wyrosłaś od ostat­niego spotkania... Pamiętam cię z warkoczami i w krótkiej sukience - uśmiechnął się, obrzucając ją uważnym spojrzeniem.

Odpowiedziała mu również uśmiechem, ale pośpie­sznie cofnęła rękę. Potem przywitała się z jego młod­szym bratem, Evenem - Olai. Ten zarumienił się i zaczął się jąkać, zdołał jednak wykrztusić słowa powitania. Najmłodszy z chłopców, Jørgen, nie miał tego rodzaju problemów, był jeszcze za młody, by jego uścisk dłoni wyrażał coś więcej niż tylko powitanie.

- Witaj, Mario, mam na imię Jørgen. Prawie cię nie pamiętam, czy naprawdę już tu byłaś?

- Oczywiście, że była!

Młodsza siostrzyczka machała z przejęciem łyżką. Tulva Karina zarumieniła się ze złości, kiedy wszyscy wy - buchnęli śmiechem. Jest taka mała, a wolałaby już być du­ża, zwłaszcza teraz, gdy jest w domu ktoś jeszcze młodszy.

Mała Gudrun natomiast siedziała milcząca i śledziła przybyłą z uwagą. Ta najmłodsza córeczka Tulvy na­tychmiast podbiła serce Marii, jej wielkie, ciemnobrązo­we oczy i pyzata mała twarzyczka sprawiły, że Maria gorączkowo zaczęła szukać czegoś w swoim worku. Po chwili bez słowa wyciągnęła w stronę dziewczynki nie­wielką, zawiniętą w gałganek paczuszkę.

Dziecko z wahaniem przyjęło podarunek, rozwiąza­ło pakiecik małymi, zręcznymi paluszkami, a wszyscy pochylali się do przodu, by zobaczyć, co tam jest.

- Och! Jaka piękna!

Oczy dziecka rozbłysły, Maria patrzyła uradowana, jak dziewczynka z czułością przytuliła malutką lalkę. Randar wyrzeźbił z drewna główkę z ładną buźką, ma­ma uszyła korpus i wypchała go miękkim ptasim pu­chem, Maria zaś wyhaftowała malutką sukienkę.

Lalka była zapakowana w kawałek kraciastego materiału i dziecko troskliwie otuliło nim figurkę niczym chustką.

- Chodź, Tulva, będziemy się bawić!

Chciała zabrać ze sobą starszą siostrę, tamta jednak podskoczyła szybko do Marii, która wydobyła z worka drugie małe zawiniątko. Dziewczynki ze śmiechem wy­biegły na podwórze, a w izbie nadeszła kolej na chłop­ców. Dwaj starsi dostali piękne skórzane futerały na no­że, starannie wykonane, z imionami właścicieli. Jorand wypalił imiona w skórze za pomocą rozpalonego żela­znego drutu i otoczył je wianuszkami z kwiatów.

Każdy z młodszych chłopców dostał woreczek na pie­niądze, prawdziwą sakiewkę, taką, jakimi posługują się handlarze koni, z inicjałami właścicieli i podobizną konia.

Chłopcy dziękowali i kłaniali się, potem oni również zniknęli. Czekała na nich praca, trwały właśnie żniwa i chłopi nie mieli ani chwili do stracenia. Even też zaraz wyszedł, zabierając ze sobą obu parobków. Dla nich Liv przysłała po parze ciepłych rękawic z jednym palcem. Młodsze służące poszły do swoich zajęć, została tylko stara Christine, by pomóc Tulvie w zmywaniu talerzy i kubków. Christine dobiegała sześćdziesiątki i bardzo chorowała na reumatyzm. Tulva zlecała jej lżejsze po­sługi i nie zamierzała pozostawić starej kobiety własne­mu losowi. Będzie mieszkać w Solgarden do końca ży­cia, zasłużyła sobie na to po blisko czterdziestu latach pracy dla rodziny Evena.

Została również Birgit, gotowa zabrać się do roboty. W gospodarstwie było sporo przędzy, którą należało ufarbować, a w nowej izbie stał wysoki warsztat tkacki i czekał na późne jesienne wieczory, kiedy zacznie się tkanie. Kobiety w Solgarden nigdy nie próżnowały.

Maria zaproponowała swoją pomoc, została jednak stanowczo usadzona na krześle przy palenisku. Podano jej duży talerz z mięsem i chlebem i kazano jeść. Jakie­muś młodemu cielęciu w obejściu coś się musiało stać i zaszlachtowano je akurat teraz. Cielęcina! Minęły całe wieki, odkąd Maria próbowała innego mięsa niż barani­na z ich domowego uboju.

- A teraz siadaj i opowiadaj o wszystkim, o małych i wiel­kich sprawach, jak wy tam żyjecie. Czy twoja mama jest wciąż taka radosna, jak przedtem? A co z małym Jorilem? I z Randarem, on to jest już pewnie całkiem dorosły.

Maria nie wiedziała, od czego zacząć, ale starannie uni­kała opowiadania o swoim dziwnym przybranym bracie.

Tulva słuchała uradowana o coraz większych umiejęt­nościach Liv i o wszystkim, czego dokonała w okolicy. Irytowała się tak samo jak Maria na wieść o niesprawie­dliwym, złym traktowaniu matki przez mieszkańców wsi.

- Ludzie są fałszywi! W jednej chwili szukają jej po­mocy, a potem zamiast podziękowania odwracają się od niej plecami! Rzeczywiście żyjemy w strasznych czasach. Wprost trudno uwierzyć, że tam, nad fiordem, nie ma ani jednego sprawiedliwego człowieka - mamrotała gniewnie.

- To prawda, ja myślę to samo. Ale pewnego dnia ja im pokażę, tym niczego nie rozumiejącym, złym lu­dziom. Zostanę najlepszą znachorką, jaką kiedykolwiek widzieli, ale nie uzyskają ode mnie pomocy, jeśli nie bę­dą mnie dobrze traktować - odpowiedziała Maria.

- Tak, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby udało ci się zmienić nastawienie ludzi - stwierdziła Tulva, ale po­trząsnęła głową, bo nie wydawało jej się to łatwe. Jeśli na samym początku człowiek trafi na złą półkę, rzadko kiedy uda mu się ją zmienić i osiągnąć wyższą pozycję w społeczeństwie. A Maria, biedactwo, ona musi się wspinać z samego dna...

To jednak zdawało się nie martwić młodej dziewczyny. Wyglądała na zadowoloną i pełną zapału, kiedy tak siedzia­ła w cieple izby, a słowa płynęły niepowstrzymanie. Z za­ufaniem opowiadała kobietom o swojej ukochanej rodzi­nie, o zwierzętach w oborze i o nowych budynkach, jakie wzniesiono w zagrodzie. Mama w jednej szopie trzyma set­ki pęczków ziół, suszone rośliny zakrywają sufit, niczym las zwieszają się wiązkami spod belek. Niektóre dodaje się do jedzenia, innych używa do farbowania tkanin. A z ziół leczniczych mama sporządza maści i wywary. Maria wie­działa, że matka nie traci nadziei, iż uda jej się znaleźć le­karstwo na chorobę Jorila. Cień smutku przemknął po jej twarzy. Tulva zauważyła to i pospieszyła z pytaniem, czy Maria myśli o czymś niebezpiecznym.

- No a Randar, on już pewnie towarzyszy swemu przybranemu ojcu w jego podróżach?

Maria otrząsnęła się z zamyślenia i uśmiechnęła nie­pewnie.

- Owszem, teraz już zawsze chodzi z Jorandem. Kie­dyś odziedziczy jego topór... Myślę, że jest zadowolony.

Nie powiedziała nic więcej, lecz Tulva wyczuwała, co dręczy tę dziewczynę. Aha, więc o to chodzi, myślała. W takim razie lepiej unikać tematu.

Zauważyła, że Maria tłumi ziewanie, zrozumiała, że jest zmęczona.

- No, to teraz pora na odpoczynek, idź i połóż się, obudzimy cię na kolację - zarządziła gospodyni.

Biblioteka pastora to prawdziwy raj, uznała Maria. Była tutaj niespełna tydzień i nie znudziło jej się jeszcze oglądanie wszystkich pięknych książek, zdmuchiwała kurz z delikatnego papieru i starała się domyślać zawar­tości stronic. Na niektórych znajdowały się piękne, kolorowe ilustracje. Jedna wielka gruba księga, oprawiona w brunatną skórę i ze złotymi napisami na okładkach, zawierała wiele obrazów z cudownych miejsc. Maria oglądała dziwne stworzenia, pół ludzi, pół konie. Oglą­dała rysunki najrozmaitszych morskich potworów i pięknych dziewic, siedzących na skałach, wynurzają­cych się z morza, które śpiewały i grały na nieznanych instrumentach. W wodzie szamotali się młodzi maryna­rze, walczący z niechybną śmiercią. Śpiewem syren zo­stali zwabieni na ostre skały.

Co za historia!

Maria straciła siedem przedpołudni, by opanować li­tery, teraz potrafiła już składać owe dziwne znaki i dźwięki w słowa. Jąkając się, była w stanie przesylabizować proste sformułowania i krótkie zdania. Ale dziw­ny język książkowy był prawie niepodobny do słów, które znała wcześniej!

Niemal żaden wyraz nie został napisany tak, jak moż­na by przypuszczać.

- To po duńsku - wyjaśnił pastor. - Musisz się prze­cież nauczyć czytać w tym języku, w którym pisze się książki!

Kiwała głową z dzielną miną, ale nie mogła się po­wstrzymać od stwierdzenia, że to wszystko jest dużo trudniejsze, niż sądziła.

- Poczekaj tylko, jak zaczniemy lekcje łaciny. To bę­dzie naprawdę trudne - odparł pastor sucho i poszedł zjeść swój podobiadek. Maria tymczasem pociła się da­lej w pełnym kurzu pokoju.

Tego dnia miała się właściwie ćwiczyć w pisaniu, ale pastor przepadł gdzieś przed trzema godzinami, a ona wypełniła do ostatniego miejsca tabliczkę, którą jej zo­stawił. Rysik zrobił się mokry, tak mocno go ściskała.

Wyraźne litery stały w równych rządkach, wypisane z wielką siłą. Nie były takie ładne i eleganckie jak lite­ry pastora, ale przecież w pełni zrozumiałe.

Miała też przy sobie kosztowną książkę o czerwo­nych skórzanych okładkach i białych czystych kartkach, którą ofiarował jej pastor. To jej własna książka, przez nią zostanie zapisana. Na pierwszej stronie stało teraz pięć wspaniałych liter i niemal biło w oczy:

Maria.

Moje imię, myślała.

Napisałam swoje własne imię, to mój znak! Tuż obok ostatniego „a" widniała śliczna mała różyczka. Po pro­stu z grubego gęsiego pióra nagle spłynęła kropla atra­mentu, pióro niełatwo poddaje się rękom nie przywy­kłym do tego wymagającego rzemiosła. Najpierw Maria wpadła w irytację, skrobała plamę paznokciem, próbu­jąc ją usunąć. To okropne! Jej pierwsze litery na praw­dziwym papierze!

Wkrótce jednak spostrzegła, że atrament tworzy jakiś wzór, na karcie pojawił się kwiat, jakby sam z siebie.

Był niewielki, płatki korony układały się w maleńkie miseczki. Nawet słupki pyłkowe widać było pośrodku niezwykłej plamy.

Kluczyki Maryi!

Kwiatek inaczej zwany pierwiosnkiem!

Maria jęknęła, uśmiechnęła się sama do siebie. Jakie to dziwne!

Ten kwiat powinien stać się jej znakiem, po którym wszyscy będą ją rozpoznawać. Pospiesznie znowu chwyciła pióro i zanurzyła w czarnym atramencie. Z ję­zykiem w kąciku warg rysowała kopie tamtej plamy na wewnętrznej stronie okładki w swojej książce. Nie wy­padło to aż tak dobrze jak za pierwszym razem, nie bardzo przypominało ten mały, dobrze znany kwiatek, który zakwita wysoko na łodyżce, ponad grubymi, so­czystymi liśćmi.

Ale i tak może stać się jej znakiem.

Kwiat nosi to samo imię co ona, pachnie przyjemnie i posiada wielką siłę. Maria sama przygotowywała dobre maści z liści kluczyków Maryi i widziała, jak matka uży­wa naparu z tej rośliny do lekarstw przeciwko kaszlowi, a także przeciwko zatrzymywaniu wody w organizmie. Kiedy jednak żuje się świeże listki, w ustach powstaje sil­ny, cierpki smak, a sok piecze w język.

Ha, tym bardziej ten właśnie kwiat powinien stać się jej znakiem! Ludzie powinni się dowiedzieć, że ona rów­nież potrafi wywołać gorycz w ustach, gdyby za bardzo dotknęli ją gadaniem i złymi plotkami!

Maria niecierpliwie chodziła po pogrążonym w pół­mroku gabinecie pastora. Co prawda gospodarz kazał wstawić dwie nowe, bardzo kosztowne szyby w oknie, przy którym stało biurko, lecz ciężkie zasłony pastoro­wej przepuszczały niewiele dziennego światła. Maria czuła niekiedy, że się udusi, i miała nieprzepartą ocho­tę rozsunąć je energicznie. Odchyliła ostrożnie ciężką materię na boki, poczuła pod palcami miękki, delikatny aksamit. Jasny strumień słonecznego światła wpadł do mrocznego wnętrza, wyglądał niczym kolumna podpie­rająca sufit. W smudze światła poruszały się setki tysię­cy pyłków kurzu, na niektórych grzbietach książek w głębi gabinetu mieniły się złocone napisy.

Nagle Maria usłyszała kroki na korytarzu, pastor wrócił! Spuściła zasłony, okrążyła biurko i usiadła po­śpiesznie przy końcu pulpitu, na miejscu, które jej wy­znaczył. Mimo że zasłony opadły, promień światła wciąż rozjaśniał ciemny pokój.

Kiedy Mogens Skanke otworzył drzwi i stanął w pro­gu, niemal uwierzył, że przy jego biurku siedzi anioł. Promienie słońca pieściły jasne, lśniące włosy, a światło otaczało głowę Marii niczym aureola. Ładna twarz dziewczyny nie zwróciła się ku niemu, niebieskie oczy wciąż wpatrywały się w tabliczkę. Palce zaciskały się kurczowo na rysiku, różowy koniuszek języka oblizy­wał tak samo różowe wargi.

Jaki piękny widok!

Pastor chrząknął i postąpił kilka kroków w głąb po­koju. Teraz Maria podskoczyła na swoim siedzeniu, bar­dzo chciała być doskonałą uczennicą.

- No, i jak idzie?

- Dziękuję, bardzo dobrze, mój panie. Proszę spoj­rzeć, zapisałam całą tabliczkę, którą mi pastor zostawił.

Mruczał coś zadowolony, oglądał pełne zawijasów li­tery.

- A wiesz, co tu zostało napisane?

- Nie... to jakieś dziwne litery i dźwięki, nie bardzo do siebie pasują... TEMPORIS FILIA VERITAS...

- To łacina, moja droga, to twoje pierwsze łacińskie słowa. Są bardzo stare, zostały zapisane przed setkami lat w Aleksandrii. Ale są to słowa wieczne, prawdopo­dobnie jedyne wiecznotrwałe słowa poza Pismem Świę­tym. A oto ich znaczenie: „Prawda jest córą czasu".

- Niezwykłe! Proszę uczyć mnie jeszcze!

Pastor recytował więc stare zdania, słowa, i mądre formułki. Mimo woli chwycił ją za rękę.

- HOMINENS, DUM DOCENT, DISCUNT! Lu­dzie, ucząc innych, uczą się sami.

Uśmiechnęła się lekko zakłopotana, chciała jednak sprawiać wrażenie mądrej, więc skinęła głową. Pastor za­śmiał się krótko.

- Dość już tego! Powinnaś wracać do pisania, moja mała, zdolna uczennico!

Podał jej kolejną grubą księgę o leczniczych ziołach, zawierającą przepisy na lekarstwa. Maria podziękowała pastorowi i natychmiast z zapałem oddała się nowemu zadaniu. Potem aż do końca dnia czytała pastorowi, sło­wa czasami jej się plątały, ciągle trzeba było korygować wymowę. Gdy jednak na podwórzu rozległ się dzwon zawiadamiający o końcu roboczego dnia, przebrnęła już przez trzy strony zniszczonej, cudownej księgi.

Ileż tam było ciekawych rzeczy! O niektórych sprawach wiedziała już dawniej, niektórych mogła się tylko domy­ślać. Obco brzmiące nazwy roślin zostały uporządkowane i ułożone w pamięci, a pamięć Maria miała wyjątkową, więc nie zapomniała żadnej z interesujących informacji. Teraz głowę miała ciężką od nauki, przez cały dzień napeł­niała ją nowymi wiadomościami.

Pomyśleć, że wszystkie te książki, szczelnie wypełnia­jące pokój, zawierają dużo więcej wiedzy!

Musi przeczytać je wszystkie, musi...

Ale pastor poklepał ją po ramieniu, rozbawiony jej młodzieńczym zapałem.

- No, no, myślę, że na dziś wystarczy. Tulva z pewno­ścią czeka na ciebie z kolacją, a ja mam jeszcze do napi­sania kilka listów. Zobaczymy się jutro, chociaż nie będę miał dla ciebie wiele czasu. Pokazałaś jednak, że sama po­trafisz pracować równie dobrze, to zdumiewające, jak szybko się uczysz. Czytasz prawie jak student, naprawdę!

- O, drogi panie pastorze, to wszystko pańska zasłu­ga. To pan tak znakomicie tłumaczy, litery i dźwięki na­tychmiast układają się w mojej głowie na właściwym miejscu, kiedy pan mówi mi, jak je składać.

- No dobrze, moje dziecko, masz bardzo pojętną głowę. A dzisiaj przekonałaś się, że czytanie to jedynie narzę­dzie, litery są tylko drogą. Dotychczas nauczyłaś się pano­wać nad nimi, wkrótce poznasz pełną radość z tego, że świat się przed tobą otworzy - odparł pastor zadowolony.

Odmówił krótką modlitwę, pobłogosławił dziewczy­nę i z pożegnalnym pozdrowieniem odesłał ją do domu.

Zostawszy sam w swoim ogromnym gabinecie, zado­wolony usiadł w wygodnym fotelu przy biurku i studio­wał starannie wykaligrafowane imię Marii, widać było, że brak jej jeszcze wprawy.

Inni pastorzy patrzyliby pewnie bez sympatii na to, że wprowadza do świata wiedzy jakieś biedne dziecko. Uważali oni na ogół, że parafianom będzie najlepiej, je­śli zostaną przy tym, co mają. Czytanie i pisanie dałoby im dostęp do źródeł, których w żadnym razie nie powin­ni poszukiwać. Jakby się potoczyły losy świata, gdyby każdy komornik umiał czytać i tłumaczyć liczne pisma oraz pouczenia, których udzielają mądrzy mężowie? Przestaliby prawdopodobnie okazywać szacunek swoim przełożonym, zarówno w kościele, jak i w państwie. Mogens Skanke nie bał się jednak kroczyć własną drogą. Co prawda początkowo odniósł się sceptycznie do pomysłu Liv, kiedy Ole przybył na plebanię z prośbą, by proboszcz przyjął na naukę córkę kata. Był to jednak wi­nien jej matce, to ona przecież uratowała jego jedyne dziecko. Nikt inny tego nie dokonał, nawet jego pokor­ne modły i zaklęcia nie zdziałały nic przeciw demonowi, który odbierał ciału córki wszelką siłę.

Natomiast Liv, Liv przegoniła zło swoimi ziołowymi lekami i mocą, jaka została jej dana. Potem odrzuciła propozycję przyjęcia zagrody i wyjechała do domu, do swego nieczystego opiekuna i grzesznego życia, które wiodła gdzieś nad fiordem. Przekonał więc samego siebie oraz małżonkę, że jest jego obowiązkiem spełnić prośbę Liv, okazać jej córce Marii łaskę i dać jej wiedzę.

To niewinne dziecko, które zrządzeniem losu pomie­szało jego szyki... Już w momencie kiedy Maria się uro­dziła, Bóg przekazał mu, że to będzie jego przybrana córka. Liv jednak wtedy wolała uciec, niż oddać córkę pastorowi, zatem teraz on sam odnosi w pewnym sen­sie zwycięstwo, bo to właśnie Liv błaga go, by przyjął Marię na naukę.

Cóż, nieoczekiwanie dla niego okazało się to też dużą przyjemnością. W ciągu ostatnich dni cieszył się z wiel­kiej żądzy wiedzy, którą okazywała ta młoda dziewczy­na, a także z powodu jej bystrego umysłu. Wszystko poj­mowała z niezwykłą łatwością, pastor nigdy nie musiał powtarzać swoich lekcji. Teraz czytała już wszystko, w każdym razie łatwiejsze dzieła. Ta książka, którą dzi­siaj położył przed nią, została napisana prostym, potocz­nym językiem i chociaż większość słów była duńska, nawet niewykształcona osoba mogła je z łatwością zro­zumieć. Praca została napisana przez niejakiego Hansa Christena i nosiła szumny tytuł „Mała książeczka o po­wszechnych chorobach, które mogą dręczyć wielu ludzi".

Marii podobała się jej treść, widział to wyraźnie, książ­ka zawierała bowiem mieszaninę porad domowych, przepisów zielarskich oraz omówienie dziwnych metod stosowanych, gdy ciało nie funkcjonuje tak jak trzeba.

Dziewczyna wiele wiedziała o tych sprawach, rozu­miał to od początku. Przeszła znakomitą szkołę u swo­jej matki, chociaż znajomość religii i rozumienie zasad katechizmu pozostawiały wiele do życzenia. Ale i na te sprawy przyjdzie czas.

Mogens Skanke rozsunął zasłony, pomachał jeszcze ręką Marii, odchodzącej w stronę Solgarden. Szła lekko i swobodnie, jej drobne stopy po prostu tańczyły na gru­bym piasku, którym wysypano podwórze, pastor sły­szał, jak dziewczyna wesoło pozdrawia parobków, czy­szczących koło stajni uprząż i powóz. Zapadał wieczór, pastor podziękował Bogu za taki dobry i bogaty w tre­ści dzień, po czym skierował się do jadalni, gdzie przy stole czekały już na niego żona i córka.

Obie z pochylonymi głowami zatopione były w dłu­giej modlitwie przed jedzeniem, ledwie skinęły mu gło­wami, gdy zajmował miejsce u szczytu stołu.

Tutejsza plebania urządzona została w niezwykły spo­sób. Niewiele widziało się tego rodzaju izb po wsiach, pastorowa sama wszystko zamówiła w mieście i dopil­nowała transportu. Przywiozła ze sobą piękne zasłony z aksamitu i adamaszku, białe lniane obrusy i wspaniałą zastawę, którą dostała w posagu. Nawet w powszednie dni nakrycia umieszczano na pięknych tacach, posre­brzanych, z inicjałami pastorowej. Na nich stawiano talerze z cienkiej porcelany, dumę gospodyni. Sprowa­dziła je poprzez swoją dawną przyjaciółkę, małżonkę bi­skupa z Bergen. Serwis dostarczono na plebanię razem z zapasem soli i wina, o ile pastorowa się orientowała, była to jedyna tego rodzaju zastawa w tej części kraju.

Bardzo lubiła zapraszać na herbatę małżonki lensmana oraz wójta, a także kilka zamożniejszych gospodyń. Nie przestawały się dziwić i klaskać w dłonie na widok całej wspaniałości plebanii.

Jeśli ma się wytrzymać prymitywne wiejskie życie, trzeba mieć wokół siebie jakieś ładne rzeczy, powtarza­ła Cecilia Magdalena.

Córka, blada i wciąż słabująca Maria Cecilia, uśmiech­nęła się do ojca i chciała mu opowiedzieć wrażenia całe­go dnia. Towarzyszyła kucharce do nowej stacji pocztowej, którą zbudowano na Dosen. Kupiec już się wprowa­dzał, okazało się, że jest to obcy i dość dziwny człowiek. Przywiózł ze sobą mnóstwo pięknych rzeczy, ludzie usta­wili nawet na placu jakieś niezwykłe urządzenie, wydają­ce cichutkie tony, kiedy uderzało się w struny.

Mówiono, że kupcowa potrafi grać na tym cudzie, który co prawda posiadał struny, ale brzmiał zupełnie inaczej niż zwykłe instrumenty.

- Słyszałem o takich nowych muzycznych wynalaz­kach. Za moich czasów w Niemczech widziałem nawet pewną młodą kobietę grającą na czymś takim, dźwięk przypominał harfy niebiańskie...

- Och, ojcze, czy nie mogłabym dostać czegoś takie­go? Tak bym chciała wydobywać piękne dźwięki, wy­grywać na instrumencie ulubione pieśni... Może mogli­byśmy zapraszać ludzi ze wsi na śpiewanie psalmów, mówiłeś, że tak właśnie robiono w Kopenhadze.

Pastor potrząsnął głową, przecież go chyba na coś ta­kiego nie stać. Nigdy nie był bogatym człowiekiem, większość kosztowności wniosła do jego domu żona, która otrzymała je od ojca. Ojciec małżonki był kapela­nem u pewnego barona na zachodnim wybrzeżu i jego poczciwa Cecilia została bogato wywianowana. Nie by­ło zresztą całkiem pewne, czy bez upomnień i namów ojca poświęciłaby swój dziewiczy wianek i zgodziła się towarzyszyć pastorowi na tę oddaloną od świata pla­cówkę. Ojciec jednak z niechęcią obserwował sposób bycia swojej najstarszej córki, nie podobało mu się, że z każdym upływającym rokiem stawała się coraz bar­dziej chłodna uczuciowo i coraz bardziej kłótliwa. Mo­że z tego właśnie powodu konkurenci do jej ręki tak dłu­go dawali na siebie czekać? Mimo sporego posagu ojcu Cecilii nie udało się jej wydać za mąż, dopóki nie przyszedł tak pożądany list od proboszcza z Lyster. Pro­boszcz, jego dawny kolega ze studiów, owdowiał i od­czuwał dotkliwy brak kobiety w domu... Cecilia skoń­czyła właśnie trzydzieści lat, wiek wstydliwy jak na nie­zamężną niewiastę.

Któż mógłby być bardziej odpowiedni?

Zdarzało się, że Mogens żałował swego szczerego li­stu do przyjaciela Lauritiusa, lecz został on napisany w pewną późną noc, gdy samotność w pustej plebanii wydawała się nie do zniesienia. Właściwie chciał tylko zapowiedzieć swoją krótką wizytę, sądził bowiem, że zmiana otoczenia odgoni ponure myśli. Kiedy jednak kolega odpowiedział i dał do zrozumienia, że w przy­szłości oni obaj mogliby zostać rodziną, trudno się by­ło wycofać. Mogens pojechał do Hordaland, by sprowa­dzić do domu nową żonę.

Teraz Cecilia siedziała przy stole i powoli jadła zupę, którą Kari z Sina z wielką starannością przygotowała. Nieszczęsna kucharka nie znała się na lepszym jedzeniu. Wyszukane przepisy pastorowej nie zawsze dawały rezul­tat zgodny z oczekiwaniami. Często musieli przełykać dziwne połączenia tradycyjnego jedzenia chłopskiego z tym, co pastorowa nazywała cuisine. W młodości pani uczyła się francuskiego, tutaj jednak nie miała żadnych korzyści ani z tego, ani z cierpliwie wyuczonej sztuki konwersacji. Jedyne co mogła zrobić, to przekazywać swoje umiejętności ukochanej córce Marii Cecilii. Wszy­stko poświęciła dla tego dziecka! Sama omal nie umarła przy porodzie, wspomnienie potwornego bólu jeszcze te­raz, tyle lat później, wywoływało w niej dreszcz grozy. Dziewczynka miała czternaście lat i była śliczna niczym anioł, uważała matka.

„Anioł" starał się właśnie wydobyć z ojca jak najwięcej informacji o tej obcej dziewczynie, która spędza ty­le czasu w jego gabinecie.

Kim ona właściwie jest, ludzie gadają...

- Nie musisz się przejmować tym, kim jest Maria. Naj­ważniejsze, że ma otwartą głowę i pojętny umysł. W cią­gu siedmiu dni nauczyłem ją więcej, niż zwyczajny nor­malny uczeń zdoła sobie przyswoić w ciągu całego roku.

Mogens nie przejmował się tym, że przestraszone oczy córki wpatrują się w niego pytająco. Widział, jak wierci się na krześle, rozumiał, że zazdrość musi szar­pać serce mało zdolnej dziewczynki.

Z pewnością jest ładna ta jego Maria, niemal przezro­czysta, kruchej budowy, z długimi włosami, artystycz­nie upiętymi nad czołem w koronę. Miła i troskliwa, uprzejma i mówi pięknie, tak jak on sam. Wielkiego in­telektu nigdy jednak nie objawiała i Mogens uznał, że córka pod tym względem podobna jest do matki.

Natomiast Maria, córka Liv...

Mogens nic nie mógł na to poradzić, że przy porów­naniach jego córka wypada tak blado. Co prawda jest trochę młodsza, nic jednak nie wskazuje, by z latami na­brała większego zainteresowania i talentów do trudnych dziedzin nauki. Filozofii, teologii... Mogens wiedział, że jego marzenie, by móc dyskutować z synem, nigdy nie zostanie spełnione. Żona nie mogła urodzić mu więcej dzieci, okazało się, że jej ciało było w stanie wydać na świat tylko tę słabowitą dziewczynkę. Przez jakiś czas po narodzinach córki odwiedzał jeszcze małżonkę w jej sypialni, lecz po trzech czy czterech bezpłodnych latach zrezygnował i odtąd oszczędzał obojgu tej rutyny nie dającej radości żadnej ze stron.

Mimo to był zadowolony ze swego życia.

Bóg nie zawsze odpowiada na wszystkie modły swoich wiernych, pod tym Mogens gotów był podpisać się pierwszy. Teraz skończył posiłek, ucałował obie panie na dobranoc i poszedł do swego pokoju, by podzięko­wać Panu za miniony dzień. I za Marię...

Ledwie jednak pastor zdjął ubranie i starannie powie­sił na wieszaku, nagle na podwórzu rozległy się jakieś podniecone głosy, ktoś wywołał wielkie zamieszanie.

Pastor wyjrzał na zewnątrz, płonęło tam co najmniej z tuzin pochodni. Światło odbijało się zimno w żelaz­nych prętach i kosach, ludzie o czerwonych twarzach wołali i krzyczeli coś w stronę plebanii.

Co to się dzieje?

Pośpiesznie włożył spodnie i naciągnął na siebie ża­kiet, po czym boso zbiegł po schodach i otworzył drzwi wejściowe. Nie są to chyba buntownicy, którzy chcieli­by go wyrzucić z parafii? Nie, skądże, nigdy jeszcze nie słyszał na wsi o sobie złego słowa, ludzie go lubili za nie­wielkie zainteresowanie pieniędzmi i sprawami mate­rialnymi. Spotkał rozzłoszczoną gromadę na podwórzu, musiał mówić głośno i zdecydowanie, ale zdołał ich uspokoić i zapytać, o co chodzi.

- Ścigamy czarownicę, pastorze, i potrzebujemy pań­skiej pomocy! Skierowała swoje złe oczy na samego wój­ta, a w ubiegłym tygodniu umarła sąsiadka, która się z nią pokłóciła, i jeszcze pewien mężczyzna, co chciał ją oszukać w handlu... Baba posługuje się czarami, jest na­łożnicą diabła, sama przysięgała, że ześle demony i ma­łe diabełki na każdego, kto odważy się ją tknąć.

Mogens Skanke uniósł ręce i przywoływał tłum do zachowania rozsądku. Widział teraz, że nie są to mie­szkańcy jego wsi, stali przed nim mężczyźni i młodzi chłopcy z Jostedalen. Owa nieduża wioska położona u stóp potężnego lodowca zawsze żyła jakby bliżej różnych górskich zjaw, nieustannie gadano tam o stra­chach, huldrach, strzygach i upiorach.

Przypuszczał, że dzisiejszy pościg wziął się z czegoś takiego.

- No już, już, dobrzy ludzie. Powiedzcie mi teraz, ko­go ścigacie?

- Starą Annę z garbem! Zniknęła z Lundestad, domy­śliła się zapewne, że nie będziemy dłużej znosić jej pie­kielnych sztuczek. A kiedy pan von Salén przyszedł do wsi, przekonaliśmy się ostatecznie, jaką niebezpieczną kobietą jest ta czarownica!

- Tylko że to ona jest również waszą jedyną pomoc­nicą w nieszczęściu, czyż nie uratowała wielu z was i ży­cia, i zdrowia?

- Ha! Kto wie, ilu wróciłoby do zdrowia bez niej, gorzkie lekarstwo, które zazwyczaj rozdaje, mogło prze­cież sprowadzać jeszcze większą chorobę!

- No tak, tak, ale mimo to potrzebowałbym czegoś pewnego... jakiegoś wyraźnego dowodu, że naprawdę jest czarownicą!

- Wędrowny kapłan, szanowny Peter von Salén, sam widział trzy małe diabełki wpełzające pod szopę w obej­ściu Anny i czuł dziwne ukłucia jakby szpilkami, albo może to były zęby żmii, kiedy starał się przemówić jej do rozumu. Nie był jednak niczego pewien, dopóki w ubiegłym tygodniu Bóg nie zesłał mu widzenia, z którego wynikało, że inwentarz Anny jest zaczarowa­ny i że osiem jej kóz to tak naprawdę dworacy diabła, którzy zamieszkali u Anny, by szkodzić całej wsi!

Ogorzała twarz Mogensa zbladła. Von Salén!

Czy mógłby to być... Nie, on byłby już za stary... Ale pastor, który przed blisko czterdziestoma laty posłał jego ojca pod katowski topór, nazywał się von Salén. Peter von Salén to z pewnością młodszy brat albo syn. Prawdopodobnie jeden z tych licznych, pełnych zapału, lecz nie powołanych na własną parafię sług Bożych, którzy zarabiają na życie, wędrując po kraju jako kazno­dzieje. Ludzie chętnie takich przyjmują, zwłaszcza kie­dy droga do kościoła jest długa i stroma...

Gdyby ten człowiek wywęszył, że syn Jona Skanke przeciwstawił się ukaraniu czarownicy, to sam Mogens mógłby podzielić los ojca. Czarna księga... Z pewnością też by ją wywęszyli, a gdyby się o tym dowiedział bi­skup, sytuacja Mogensa Skanke byłaby nie do pozazdro­szczenia. Musi tedy pomóc motłochowi...

- Dobrze, moi przyjaciele, rozumiem, że spełniacie ważną misję na chwałę Pana. Nie możemy pozwolić, by wśród nas żyły czarownice. Jak czytamy w Piśmie Świę­tym w Księdze Wyjścia, rozdział...

- Nie, nie, pastorze, my wszystko wiemy, nie potrze­ba nam słowa Bożego. „Czarownicom nie pozwólcie żyć", mówi głos Pana. Potrzebujemy twojej pomocy, bo ta kobieta uciekła nam gdzieś w okolicy waszej parafii. Tropiąc jej ślady przeszliśmy przez góry, ale zapadł zmierzch i musimy przerwać poszukiwania. Pozwól nam tutaj przenocować, a jutro powiedz swojej owczar­ni, że czarownica musi zostać znaleziona, zanim zdąży rzucić urok na kogoś w waszej wsi!

Wywijający widłami do siana nieduży, krępy mężczy­zna był najwyraźniej przywódcą gromady. Sprawiał wrażenie bystrego i inteligentnego, z pewnością jednak w swojej rzadko zaludnionej dolinie jest to zwyczajny, ubogi chłop.

Pastor uznał, że najlepiej będzie podporządkować się podnieconemu tłumowi, i poprosił, by rozbili obóz w ogrodzie. Znajdą tam paszę dla koni, on sam przyśle kilka antałków piwa, by orzeźwili się po męczącej wę­drówce. A jutro rano na pewno im pomoże tak, aby owa bestia została ujęta i skazana.

- Tak, musimy ją ukarać! Będzie najlepiej, jeśli skoń­czymy z tym diabelstwem natychmiast - wykrzyknął nie­duży człowieczyna, demonstracyjnie machając widłami.

- Nie, nie, w żadnym razie nie mordujcie jej sami. Po­winna zostać postawiona przed sądem, tak jak się godzi, i zanim zostanie posłana na stos, muszą się wypowie­dzieć świadkowie. Pamiętajcie, że takie wiedźmy mają potężną siłę, i jeśli nie spłoną na oczyszczającym stosie, diabeł może wezwać ich dusze z powrotem na ziemię, a to by było nieszczęście tych wszystkich, którzy się z nią rozprawili - przestrzegł pastor.

Nie życzył sobie żadnych samosądów w parafii, bi­skup natychmiast by się o tym dowiedział.

Sprawiedliwy sąd i zgodna z wyrokiem egzekucja na­tomiast, tak, to przysporzy Mogensowi szacunku i chwały, że okazał się czujny w sprawie zagrożenia cza­rami i oczyścił z nich swoją okolicę.

Już dawniej zasłużył sobie na dobrą opinię, gdy za jego sprawą inna czarownica została zgładzona, a tym samym unieszkodliwiona. To z jej nędznej kryjówki wyjął księgę, która dostarczyła mu tylu interesujących wiadomości.

ROZDZIAŁ IV

Uszczęśliwiona Maria biegła wąską ścieżką, prowa­dzącą ku wyżej położonym zagrodom. Solgarden wyglą­dało jak niewielki pański dwór, z daleka jaśniała świeżo dobudowana do głównego domu izba. Aż tutaj widziało się lśniącą na kalenicy blachę. Nikt nie miał wątpliwo­ści, że mieszkają tam ludzie zamożni, chociaż nie mogło być porównania z pięknym domem pastora.

Stopy dziewczyny same odnajdywały drogę, w niewiel­kim zagajniku ścieżka robiła się coraz węższa i coraz mniej widoczna pod gęstymi koronami drzew. W lesie pa­nowała cisza, na drzewach zaczynały się już pojawiać żół­te liście. Wkrótce nastanie wrzesień, zbiory zbóż i wykop­ki Już teraz pod wieczór powietrze robi się chłodniejsze, a ciemność zapada nagle zaraz po kolacji. Świat pogrążał się powoli w szarówce, tylko różowe smugi na zachodniej stronie nieba przypominały ciepłe, jasne promienie słoń­ca za dnia.

Maria zatrzymała się, usiadła na okrągłym kamieniu i zaczęła żuć podniesione z ziemi suche źdźbło. Jak chęt­nie poczytałaby jeszcze!

Nie ma chyba sensu wracać do domu, by pomagać Tulvie przy kolacji teraz, kiedy setki książkowych stro­nic w bibliotece pastora kuszą i wabią.

Dzisiaj zasmakowała prawdziwej sztuki, po raz pier­wszy posłużyła się tą cudowną magią. Mogła wchłaniać w siebie wiedzę z martwych, czarnych znaczków rozsianych po papierze. Przekonała się, że to potrafi!

A więc to tak można objawiać myśli innym ludziom, samemu nie wypowiedziawszy ani słowa! Co tam, na­wet nie trzeba znać tych ludzi ani się z nimi spotykać!

Jakie to fantastyczne, że dzisiaj mogła siedzieć i po­znawać myśli jakiegoś zmarłego przed wieloma laty bal­wierza. On kiedyś, bardzo dawno temu, także siedział przy stole i spisywał swoje doświadczenia, a teraz bez ograniczeń przekazuje je Marii i innym, którzy opano­wali magię czytania.

Rzeczywiście, nie istnieją granice dla kogoś, kto umie czytać!

Maria była jak pijana, myślała o wszystkim, czego może dokonać, gdy przyswoi sobie doświadczenia in­nych, dotyczące ziół, lekarstw i sztuki uzdrawiania. W jednej z książek widziała też dziwne obrazki, ludzi pozbawionych skóry, powykrzywiane szkielety oraz starannie narysowane wewnętrzne organy ciała. W in­nym miejscu zobaczyła straszną scenę, mężczyzna w dziwacznych spodniach przywiązał swego pacjenta do czegoś w rodzaju fotela i usuwał mu z nogi wielką, paskudną kulę przy pomocy noża w kształcie półksię­życa. Z podpisu pod rysunkiem zrozumiała niewiele, za­równo litery, jak i słowa były zbyt trudne dla jej wciąż jeszcze skromnych umiejętności.

A jeśli Tulva jej wygląda?

Nie, nie jest w stanie jeszcze wracać do domu. Naj­chętniej odpoczęłaby tutaj w lesie, ciesząc się samotno­ścią po przytłaczających odkryciach, jakich dokonała dzisiejszego dnia.

Tulva i dziewczynki mogą poczekać, zresztą chyba specjalnie za nią nie tęsknią, chociaż uchyla się od swo­ich obowiązków w oborze. Myślą pewnie, że pastor zatrzymał ją dłużej albo że została zaproszona na kolację do pięknej jadalni.

Maria wyciągnęła się na trawie i wpatrywała się w gę­ste listowie. Czasem jakiś ptak zaśpiewał na cześć kona­jącego dnia, z rozrzuconych daleko od siebie zagród do­biegało niekiedy szczekanie psa.

Życie jest wspaniałe!

Dzisiaj Randar powinien ją widzieć, wśród tych wszystkich ciężkich ksiąg w pięknym gabinecie! I zoba­czyć także pastora, który ją chwali... Mama byłaby z pewnością dumna, gdyby wiedziała, że Maria w nie­spełna tydzień opanowała trudną sztukę czytania.

Gdy Maria marzyła o tym, czego dokona dzięki swo­jej nowo opanowanej sztuce, pewna stara kobieta, poty­kając się, mozolnie schodziła w dół ku ścieżce. Spieszyła się okropnie, szła od strony hal, nie znała celu tej szalo­nej ucieczki, żywiła jednak nadzieję, że kiedy ciemności zapadną, znajdzie na brzegu jakąś nie strzeżoną łódź. W młodości umiała posługiwać się parą wioseł, teraz też nie powinno się to okazać zbyt trudne, jeśli tylko zdoła zepchnąć łódź na wodę.

Musiała stąd uciekać, kradzież łodzi to drobiazg w po­równaniu z tym, o co już została oskarżona. Jeśli ją złapią, nikt nawet nie wspomni o żadnej łodzi, chociaż zwykle za coś takiego karzą biedaka wysoką grzywną w srebrze albo chłostą, co najmniej trzydzieści razów na gołe plecy.

Anna Lundestad nie miała prawie nic, ale w węzełku zarzuconym na ramię dźwigała dziwne rzeczy. Ubranie było brudne po licznych upadkach na mokrą od nocne­go deszczu ziemię, suknia od kolan w dół zwisała w strzępach. Na głowę włożyła skórzany kapelusz je­szcze po zmarłym mężu, nogi bolały i piekły w zbyt du­żych chodakach na drewnianych podeszwach. Przez ostatnie dwie doby biegła, szła, a nawet czołgała się przez las i zarośla. Teraz stara kobieta po prostu pada­ła ze zmęczenia, ale coś w głębi duszy skłaniało ją, by nie przystawała. Jeszcze tylko kawałeczek, teraz...

Dawny, dobrze znany ból w piersiach wzmógł się bardzo od popołudnia. Znalazła sobie osłoniętą skalną półkę i odpoczywała tam przez ostatnie godziny, lecz strach, że prześladowcy zaraz nadejdą, jej nie opuszczał. Dlatego zmusiła się, żeby wstać i iść dalej, pociągnęła tylko łyk wzmacniającego i łagodzącego ból ziołowego wywaru, zanim ponownie ruszyła w drogę. Uciekając z domu, Anna w pośpiechu zebrała większość swoich napojów i maści, a także różne groźne składniki do spo­rządzania wyciągów i naparów, nie chciała bowiem, by ludzie pastora coś takiego znaleźli... Wszystko spoczy­wało teraz na jej garbatych plecach i bała się, że ciężar ją zadławi, zanim prześladowcy zdążą odebrać jej życie.

Od dawna ryzykowała, zdawała sobie sprawę, że nie­którzy ludzie nadkładają drogi, by tylko jej nie spotkać. Czarownica, powiadano o niej. Wiedźma! A ona nie zro­biła zbyt wiele, by przerwać ludzkie gadanie. Szczerze powiedziawszy lubiła ten szacunek i lęk w ich oczach, kiedy się zbliżała.

Nigdy przedtem nie było łatwo zdobyć odrobiny świeżego mleka czy osełki masła. W ostatnich latach ży­ła tym, co zdołała wyżebrać lub zarobić, gdy ktoś cho­rował w okolicznych zagrodach. Dla siebie i dla swoich owiec. Nie była specjalnie popularna, wiedziała o tym dobrze, lecz fakt, że wzbudza w ludziach lęk, sprawiał jej wielką przyjemność. Anna miała za sobą bardzo trud­ne życie, a kiedy mąż umarł przed wielu, wielu laty, nie zrobiła nic, by ukryć swoje zainteresowanie dla wszyst­kiego co mistyczne i nieziemskie. Raz czy dwa nawiązała nawet kontakt z samym Złym. Zostawił wówczas kil­ka małych bobków w palenisku, w miejscu, w którym widziała go tańczącego w płomieniach.

Sama Anna święcie wierzyła w swoje zdolności, we wszystkie te postrzępione kawałki papieru zapisane dziwnymi znaczkami i formułami. Nie potrafiła tego przeczytać, kiedy jednak trzymała je nad głową w księ­życową noc i mamrotała niezrozumiałe zaklęcia, zazwy­czaj uzyskiwała to, co chciała.

A co, może krowa tej chytrej baby Jorde nie padła? Kie­dy Anna raz przyszła do niej ze swoją bańką po mleku, baba dała jej ledwie miseczkę skwaśniałego płynu. Wtedy Anna spokojnie wlała do bańki mleko przeznaczone dla kotów, ale przysięgła, że baba pożałuje skąpstwa.

W głębi duszy Anna z pewnością użalała się wielokrot­nie na swój los. Wolałaby raczej widzieć radość i ciepło w oczach współmieszkańców. Skoro jednak nie mogła te­go osiągnąć i skoro już posiadła nad nimi złą władzę, to niech tak będzie. Gdyby tylko nie był się pojawił ów wę­drowny pastorzyna! Siedziałaby spokojnie w domu i nie musiała w ostatnich swoich dniach kryć się przed pości­giem. Anna wiedziała, że jej życie dobiega kresu. Nie chciała za nic skończyć na płonącym palu, nie pociągało jej też wcale konanie gdzieś w obcym lesie.

Musi dalej, dalej... Gdzieś .tam, nad fiordem, w małej górskiej zagrodzie mieszka jej najmłodsza siostra. Do­mostwo leży daleko od ludzi, niemal pod samym szczy­tem wysokiej góry. Siostra żyje tam od trzydziestu lat z mężem i gromadką dzieci. Zawsze powodziło im się jako tako i Anna uznała, że znajdzie u nich schronienie, spędzi z krewnymi ostatnie dni. Mimo że nie widziała siostry chyba ze dwadzieścia lat...

Stara kobieta kuśtykała dalej, niczym chore zwierzę skradała się pomiędzy drzewami, przedzierała przez zarośla. 2 jej piersi wydobywało się piskliwe rzężenie za każdym razem, gdy wciągała powietrze, i coraz ciężej było jej wlec za sobą nogi. Anna osiągnęła podeszły wiek siedemdziesięciu lat i nie wyglądała wcale na mniej. Jej twarz pokryta była grubą skórą, pomarszczoną i nie mytą. Włosy, cienkie i siwe, małymi kosmykami zwieszały się spod ronda brązowego kapelusza. Wspierała się na sę­katym kiju i brakowało jej tylko brodawki na nosie oraz skradającego się za nią czarnego kota, by w pełni odpo­wiadała wyobrażeniu o prawdziwej wiedźmie.

Czarnego kota zresztą kiedyś miała, zdechł jednak dawno temu, zostawiając po sobie żal oraz wgłębienie na zużytym sienniku, na którym oboje sypiali. Anna kocha­ła kota, mimo to nie reagowała, gdy ludzie gadali, że za­biła go, by zdobyć ważne składniki dla swoich okropnych magicznych napojów. Mówiono, że używa krwi nowo narodzonych dzieci i tłuszczu wytopionego z ludzkich zwłok, szeptano o wężowych językach i kocim szpiku!

Owszem, podejmowała w swoim życiu różne ekspe­rymenty, niektóre maści nawet działały...

Ale podtrzymywała opinię czarownicy głównie po to, by zdobyć pożywienie i jaki taki respekt.

Teraz znalazła się w pobliżu schodzącej w dół ścieżki, którą od jakiegoś czasu dostrzegała pośród drzew. Nigdzie ani śladu człowieka, na szczęście. Wiedziała, że to jest jej szansa. Powinna tu zostać, nie zbliżać się do wsi, póki wieczór jeszcze jasny. Nie mogła jednak dłużej czekać, prześladowcy biegli z pewnością tuż za nią. I na pewno mieli psy. Starała się je zmylić, wchodząc raz po raz do małej rzeczki, przecinającej dolinę niedaleko Lyster. Chyba jej się udało, bo nie słyszała za sobą szczekania groźnej sfory. Ale w każdej chwili mogą ponownie podjąć trop, a wtedy ona powinna siedzieć już w łodzi daleko na wodach fiordu.

Ucieczka pozbawiła stare ciało sił, Anna czuła, że płu­ca zaciskają się boleśnie, a nogi uginają się pod nią ni­czym zwiędłe łodygi. Jeszcze dzielił ją spory kawałek od wody, lecz tamten zagajnik wyglądał na odpowiednią kryjówkę, przynajmniej zanim się nie ściemni. Tam da­lej... Tam na pewno zarośla są dużo bardziej gęste. Ukry­je się wśród nich i w końcu odrobinę odpocznie.

Maria od dłuższej chwili widziała zbliżającą się mozol­nie staruszkę. Przez cały czas słyszała świszczący oddech.

Jak ta biedaczka wygląda!

Obdarta, brudna, z węzełkiem na plecach. Brązowy kapelusz przekrzywił się, głowa kiwała się, jakby za mo­ment miała spaść z ramion, kobieta zataczała się i w każ­dej chwili mogła runąć na ziemię.

Nieszczęsna istota!

To musi być jakaś biedna znachorka. Któż jednak był tak niemiłosierny i wypędził chorą na noc? Maria zawo­łała do chwiejącej się postaci, wstała z miejsca i ruszyła jej na spotkanie.

Tamta spoglądała na nią z przerażeniem w oczach. Ostatkiem sił zawróciła gwałtownie i chciała uciekać do lasu. Była śmiertelnie wystraszona!

Maria zdołała ją zatrzymać.

- Zaczekaj, pozwól, że ci pomogę! Chyba nie jesteś całkiem zdrowa, biedna garbusko. Jacyż to źli ludzie odmówili ci schronienia?

Nieznajoma wpatrywała się w nią z lękiem, lecz tak­że ze zdumieniem.

- Młoda panienko... Ja... Ja już nie mogę...

Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, byłaby upadła, lecz Maria zdołała ją podtrzymać. Dziwny smród uderzył w nozdrza, gdy stara osunęła się jej w objęcia, z całych sił jednak usiłowała opanować obrzydzenie. Ta nieszczę­sna potrzebuje pomocy.

- Chodź, chodź ze mną, biedaczko. Tulva z Solgarden na pewno znajdzie ci coś do jedzenia i posłanie w kącie. Kto odpędził cię od swego progu, powiedz mi, a ja nakłonię samego pastora, by go przywołał do po­rządku - mówiła Maria stanowczo, przesadzając może z wiarą w swój wpływ na pastora.

Zmusiła się, by ostrożnie pogłaskać starą po cienkich, brudnych włosach, uśmiechnęła się, chcąc jej dodać odwa­gi, i wspierając nieszczęsną, poprowadziła ścieżką w dół.

Przez dłuższy czas słychać było jedynie świszczący oddech. W końcu obca zatrzymała się, długo i mocno kaszlała, po czym usiadła na pieńku.

- Zaczekaj... Ja nie mogę... Nie mogą mnie zobaczyć...

- Co ty mówisz? Gonią cię?

Maria nie chciała uwierzyć, że ktoś ściga tę wynędz­niałą istotę.

- Nie wiesz, kim jestem, dobra panienko. Ale ludzie pastora i połowa Jostedalen goni mnie, chcą mnie spa­lić za czary...

Maria stała z otwartymi ustami. Prawdziwa wiedźma!

Nie, to niemożliwe. Ta nędzna istota miałaby być nie­bezpieczną i podstępną czarownicą?

- Więc jesteś wiedźmą? To dlaczego nie lecisz na mio­tle, zamiast kuśtykać na chorych nogach?

Anna musiała się uśmiechnąć. Maria roześmiała się również.

- Nie wierzę, że jesteś czarownicą, wyglądasz tak sympatycznie. Pamiętam, miałam kiedyś sen o babci... Ja jestem bękartem, trzeba ci wiedzieć...

Maria nie miała pojęcia, jakim sposobem to bolesne określenie nagle pojawiło się na jej wargach; nigdy przedtem o tym nawet nie myślała.

Babcia...

Oczy Anny napełniły się łzami.

Nigdy nikt nie nazywał jej babcią!

Matką zresztą też niezbyt długo. Jej córeczka zaginęła, w wieku trzech lat została uprowadzona przez podziem­ne istoty. Dziecko poszło kiedyś z nią i krowami w góry, dawno, bardzo dawno temu, gdy Anna była świeżo poślu­bioną gospodynią, pełną radości życia. Mąż też wtedy żył, zmarł, niestety, ledwie w rok po zniknięciu córeczki. Szu­kali dziecka oboje, w końcu jednak on uwierzył, że mała została uprowadzona do wnętrza góry i odmieniona na zawsze. Przekonywał Annę, że nigdy więcej jej nie zoba­czą. Innych dzieci nie zdołał spłodzić, bowiem wkrótce potem w pewien mroźny lutowy dzień porwała go ka­mienna lawina.

Anna przyjmowała niekiedy mężczyzn w swojej izbie, zwłaszcza jako młoda wdowa. Ale nasienie żadne­go z nich nie było w stanie jej zapłodnić, jakby jej ko­biece wnętrze wysuszył żal po utracie córeczki i męża. Nigdy więcej w jej łonie nie poruszyło się życie. Ból, że musi trwać z takim przekleństwem, przycichł w miarę upływu czasu, lecz w młodych latach wiele nocy prze­płakała z powodu swojej utraconej kobiecości. Na sta­rość też nie było jej dane doznać dziecięcej miłości, skąd niby miałyby jej się wziąć wnuki? Maria widziała, jak stara walczy ze zmęczeniem i rozpaczą. Potrzebowała pomocy, nie tylko na ów straszny kaszel.

Dziewczyna błyskawicznie podjęła decyzję.

- Pomogę ci, biedna babko. Musisz mi jednak powie­dzieć, jak się nazywasz. Ja jestem Maria Livsdatter, chodzę na nauki do pastora i wiem dużo o sztuce uzdrawia­nia oraz sile roślin.

Anna splunęła na ziemię, podniosła wzrok i popa­trzyła na Marię z wielkim zainteresowaniem.

- Ach, tak? Ja umiem trochę tego i tamtego, ja... bar­dzo bym chciała mieć wnuczkę taką jak ty i przekazać jej to wszystko. Dobiegam już kresu, wkrótce moje cia­ło usmaży się na stosie...

- Och, nie! Nie mogą tego zrobić! Czy masz jakąś kry­jówkę? Bo ja mogłabym cię schować na kilka dni w takiej małej grocie, tutaj niedaleko. Ale nie wiem jak długo.

Anna opowiedziała o swoich planach, chciała tylko trochę odpocząć i znaleźć jakąś łódkę....

Maria kiwała głową, wydawało jej się, że to dobre roz­wiązanie. Wątpiła jednak, czy stara znajdzie dość sił na długą, nocną wyprawę łodzią. Żeby tak Ole... On by po­mógł tej uciekinierce, tak jak kiedyś chętnie pomógł matce Marii.

Zrobiło się późno, kiedy zmęczona kobieta mogła się w końcu położyć na posłaniu z gałęzi i suchej trawy, które Maria dla niej przygotowała w ziemnej grocie, kil­ka minut drogi od Solgarden.

Tę grotę odkryła ostatniej niedzieli, błądząc po okolicy w poszukiwaniu nowych ziół i roślin. Otwór był ukryty wśród kamieni i wysokich traw. Trudno się tam dostać, nie widziała wokół ani śladów owiec, ani ludzi. Bardzo się obie namęczyły, zanim dotarły do wejścia, przez ostatni kawa­łek drogi Maria musiała ciągnąć staruszkę za sobą.

Nareszcie została ułożona wygodnie, okropny świst w piersi przycichał w miarę, jak ciało odpoczywało.

Maria żałowała, że nie ma ze sobą żadnej ze swoich wzmacniających mieszanek, kubek naparu z kwiatu li­powego i podbiału z pewnością złagodziłby trudności oddychania. Może odrobina naparstnicy przydałaby się również, by wzmocnić udręczone serce... I okruszyna bardzo niebezpiecznego czarnego lulka na poprawę snu.

Anna uśmiechnęła się na te słowa, mówiąc, że sama potrafi sobie pomóc. Gdyby tylko Maria zechciała jej podać węzełek.

Wzięła brudne zawiniątko i wydobyła stamtąd dziwny przedmiot: był to rodzaj butelki, wykonanej z pustej w środ­ku gałęzi czarnego bzu, po obu końcach zatkanej korkami.

Przyłożyła rurkę do ust i pociągnęła trzy potężne hausty, krzywiąc się przy tym okropnie.

Wkrótce zaczęła oddychać lżej, na policzkach poja­wiły się niemal młodzieńcze rumieńce, a oczy zapłonę­ły nową energią.

Co to za niezwykłe lekarstwo?

Maria była bardzo ciekawa.

Anna odpowiadała chętnie, dumna, że może pokazać, co potrafi...

Dawno już ciemności spowiły ziemię, a Maria wciąż jeszcze nie otrzymała odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, stara kobieta wiedziała dużo, bardzo dużo, cho­ciaż nigdy nie nauczyła się czytać. Cudowne formułki i przepisy, niebezpieczne mieszanki ziołowe, tajemnicze rytuały i potężne środki, dzięki którym można zdobyć uczucie drugiego człowieka... Maria tak bardzo chciała wiedzieć więcej i więcej!

Teraz musiała jednak wracać do domu, do Solgarden, w przeciwnym razie bowiem zaczną jej szukać. Tulva i tak na pewno się już niepokoi, pastor nie trzymałby jej przecież tak długo nad książkami.

2 miłością uścisnęła dłoń starej, poprawiła mech na po­słaniu i otuliła ramiona Anny zniszczoną męską kurtką.

- Śpij teraz, Anno, i bądź spokojna. Jutro przyjdę.

Wcześnie rano, zanim inni zdążą się obudzić, przynio­sę ci coś do jedzenia. A później wymyślimy, jak zdobyć dla ciebie łódź!

- Dobranoc, Mario, ty pełna życzliwości panienko... Na pewno otrzymasz nagrodę za to, co zrobiłaś dla sta­rej wiedźmy.

Anna pomachała na pożegnanie i Maria zniknęła w ciemnościach.

Staruszka została sama, lecz czuła, że jakieś dziwnie słodkie uczucie rozsadza jej piersi.

Ta młoda kobieta przejęła się jej losem!

Czyste oczy dziewczyny patrzyły na nią ciepło i z sza­cunkiem, nie było w nich ani śladu nienawiści i obrzy­dzenia, z jakimi zwykle ludzie na nią spoglądali!

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ktoś po­głaskał ją po głowie, uścisnął dłoń i w ogóle okazał jej życzliwość!

Anna nie była w stanie powstrzymać łez.

Z głębi piersi wyrwał się szloch, ochrypły, dziwny dźwięk, jakby stara kobieta nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Co by powiedzieli prześladowcy, gdyby zo­baczyli, że ona, niebezpieczna wiedźma, leży tu i szlo­cha, ponieważ ktoś okazał jej trochę ludzkiego ciepła?

Teraz już mogła spokojnie umrzeć, spotkanie z tą mło­dą kobietą dało jej niewypowiedzianie dużo. Była wzru­szona, wdzięczna, zdziwiona. Coś ciepłego, bardzo przy­jemnego rozrastało się w jej ciele, chłód, który osłaniał ją przed ludzką pogardą i gniewem, zniknął, jej serce było teraz czyste i otwarte jak świeżo zaorana wiosną ziemia.

Nie!

Musi jeszcze żyć!

Znużone ciało musi wytrwać jeszcze przez jakiś czas. Teraz ma przecież dla kogo żyć! Maria, ona chciałaby się dowiedzieć jeszcze tak wiele... Może Anna zdoła ku­pić sobie od losu potrzebny czas, by przekazać tej pięk­nej kobiecie swoje doświadczenie. Innej zapłaty niż cie­pła troskliwość i życzliwe słowa tamtej nie potrzebuje.

Jeszcze czuła na swoim pooranym zmarszczkami policz­ku delikatny dotyk dłoni Marii. Że ktoś mógł to zrobić...

Wiedźma zasnęła ze szczęśliwym uśmiechem na swo­ich bezbarwnych wargach.

Odzyskała spokój.

Kiedy Maria następnego ranka wróciła do groty, An­na wciąż jeszcze spała. Zniszczona twarz wygładziła się, bruzdy i zmarszczki stały się mniej wyraźne. Maria uklę­kła przy śpiącej i zaczęła ją budzić, delikatnie głaszcząc kościstą dłoń.

- Anno - szeptała. - Czas się obudzić.

Stara w pierwszej chwili nie zareagowała, leżała ni­czym martwa, lecz serce biło, pierś podnosiła się i opa­dała z cichym pojękiwaniem.

Maria potrząsnęła ją lekko, wprost bała się, że sterczą­ce kości Anny zachrzęszczą pod skórą, kiedy się poruszy.

W końcu tamta otworzyła z uśmiechem oczy.

- Dzień dobry, młoda przyjaciółko. Już przyszłaś?

- Tak, musiałam się wymknąć jak najszybciej. Tulva myśli, że jestem w oborze i pomagam przy obrządku. Masz tutaj, przyniosłam trochę jedzenia, musisz chyba być wygłodniała!

- O, nie tak wiele mi potrzeba, wzięłam ze sobą tro­chę, kiedy uciekałam, tylko że tak ciężko nieść...

Anna zabrała się za jedzenie ciepłej jeszcze kaszy, była gęsta i smakowita, na powierzchni rozlały się duże plamy roztopionego masła. Maria zdołała też zdobyć trochę kup­nego cukru, chociaż czyniła to z nieczystym sumieniem.

Gdy stara jadła, Maria przedstawiała jej swoje plany zorganizowania dalszej ucieczki.

- Na cyplu, w pobliżu opuszczonej zagrody komor­niczej, leży łódź. To kawałek drogi stąd, ale myślę, że w nocy zdołam cię tam zaprowadzić. Łódź jest bardzo ciężka, leży jednak na wodzie od wiosny, więc chyba nie przecieka. Ona zaniesie cię na fiord, a skoro stała tak długo, to na pewno nie zawiedzie. Nikt jej też nie bę­dzie na razie szukał, a jeśli ktoś w ogóle zauważy jej zniknięcie, to pomyśli, że się rozpadła i utonęła. Zosta­wię kawałki liny pomiędzy kamieniami, żeby wygląda­ło jeszcze bardziej prawdopodobnie: lina się przerwała, łódź poszła na dno.

Anna kiwała z wolna głową, ale bez specjalnego za­pału. Maria stwierdziła też ze zdziwieniem, że nie wy­gląda na przestraszoną.

- Tak więc wyruszysz w drogę do siostry? Stara najwyraźniej rozmyślała o czymś innym.

- Co? Ach, tak! Mam nadzieję, że ich odnajdę, minęło przecież tyle lat. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyją, ale sio­stra miała tyle dzieci, że może ktoś przyjmie ciotkę...

- Świetnie! Zobaczysz, będzie ci tam naprawdę do­brze! Ale... byłoby chyba bezpieczniej, gdybyś nie posłu­giwała się tam swoją sztuką, o której mi opowiadałaś. Rodzina gotowa się przestraszyć, jeśli zobaczy główki żmii i inne rzeczy z twojego węzełka.

Anna otarła wargi i ponownie skinęła głową.

- Masz rację. Prawdę powiedziawszy, to ja się już za­stanowiłam. Zostawię wszystko tutaj, w tej grocie. Bę­dziesz jedynym człowiekiem, znającym kryjówkę, a mo­że kiedyś moje zbiory ci się przydadzą? Należą teraz do ciebie, młoda przyjaciółko, jesteś jedyną życzliwą duszą, jaką spotkałam w ciągu trzydziestu lat!

Maria zaniemówiła. To naprawdę podniecające! Ale czy wolno jej przyjąć dar? Przecież Annę ścigają, grozi jej śmierć za czary. Czy ona sama powinna ryzykować? A jeśli ktoś odnajdzie kryjówkę?

Ale rzeczy w węzełku Anny były naprawdę niezwy­kłe, to jasne. Chętnie by wypróbowała jedną czy drugą formułkę. Pomyśleć, jaką władzę nad Randarem i jego uczuciami mogłaby zdobyć...

Podziękowała więc gorąco za dar, zaproponowała jed­nak, by zakopać wszystko gdzieś głęboko. Dla pewności!

Anna zgodziła się, Maria może zrobić, co chce. Mia­ła tylko nadzieję, że dziewczyna nauczy się używać owych silnych środków oraz tajemniczych zaklęć. Ona, która potrafi czytać, będzie je mogła stosować o wiele skuteczniej niż sama Anna!

Maria podziękowała raz jeszcze i wstała, by wrócić do domu. Musi pożegnać się z Tulvą, zanim wyruszy w drogę do pastora.

- Żegnaj, Anno, zobaczymy się wieczorem. Siedź tu sobie cicho, a jak tylko się ściemni, wrócę i zaprowadzę cię do łodzi.

Dziewczyna odwiązała jeszcze robótkę, którą nosiła przy fartuchu, motek szarej włóczki i zaczętą na szydeł­ku rękawiczkę.

- Będziesz miała czym zająć palce - rzekła do starej. - Dzień może ci się dłużyć w mroku, pośród kamien­nych ścian i pajęczyn - rzekła z uśmiechem.

Anna także się uśmiechnęła, obejrzała rękawiczkę i przyjęła robótkę bez słowa. Nie chciała ranić Marii, mówiąc, że pokrzywione palce nie są już dość zręczne, by się zajmować taką pracą.

Młoda dziewczyna wyszła, przemknęła niepostrzeże­nie przez zagajnik, zaszeleściły pod jej stopami krzewinki jagód. W kilka minut później żegnała się z Tulvą przed wyjściem na plebanię i w biegu wkładała swój piękny czepeczek.

Czuła się ładna i zadowolona, tanecznym krokiem pobiegła ścieżką wiodącą do probostwa.

Ale co to?

Tłum mężczyzn z psami i widłami kłębił się na dzie­dzińcu. Pastor Mogens stał na schodach i rozmawiał z niedużym, pokracznym człowieczyną. Przy stajni cze­kały trzy obce konie.

Ludzie wyglądali na zagniewanych i gotowych na wszystko.

Nagle pojęła.

To oni ścigają Annę!

Och, nie, zdążyli dotrzeć już tutaj?

Niebezpiecznie będzie przedzierać się wieczorem na cypel. Ale czy może wierzyć, że tymczasem nikt nie od­najdzie Anny? Kryjówka znajduje się ledwie kilka mi­nut drogi od Solgarden... Co się stanie, jeśli chłopcy...

Szybko zbliżyła się do ganku, chciała usłyszeć, co tamci mówią.

- ...liczę tedy, że natychmiast wezwiesz wszystkich młodych ludzi. Wiedźma jest tutaj, między nami, wi­dzieliśmy jej ślady na drodze. Nie mogła zajść za dale­ko, jest i zmęczona, i głodna. Tylko sam Diabeł mógł dać tej starej siły, by nam uciekła, i z jego pomocą ukry­wa się tu gdzieś niedaleko - gardłował chłop.

Maria spostrzegła, że pastor w zamyśleniu kiwa głową.

Czy on popiera tę żądną krwi bandę?

Och, tak, właśnie podaje prowodyrowi rękę na poże­gnanie i obiecuje wysłać parobków oraz dzierżawców, by sprowadzili tu wszystkich mężczyzn z parafii.

Wiedźma musi być złapana, i to natychmiast!

ROZDZIAŁ V

Maria stała bez ruchu, kiedy gromada polujących na czarownicę przygotowywała się do wyjścia z plebanii Mogens zauważył, że przyszła, i twarz mu się rozjaśniła.

- Dzień dobry, Mario! Jak widzę, nie tracisz czasu. Naprawdę trudno o pilniejszą uczennicę od ciebie. Dzi­siaj jednak mam mnóstwo spraw do przemyślenia, ci lu­dzie twierdzą mianowicie, że w naszej wsi ukrywa się zbiegła wiedźma. Muszę im pomóc zorganizować obła­wę, oni nie ustąpią, dopóki nie schwytamy nieczystej. A ty, moje dziecko, nie słyszałaś niczego podejrzanego?

- Nie... żadnej wiedźmy... nie widziałam...

Maria spuściła wzrok, czuła, że policzki pokrywa ru­mieniec. Jak może tak stać i kłamać samemu pastorowi? Ale przecież nie ma innego wyjścia.

- Nie, no nie spodziewałem się niczego podobnego. Oczywiście, że nie widziałaś. Cóż, jeśli jest ktoś w całej parafii, kto cokolwiek wie o sprawie, to już ja go nakło­nię, by wyjawił wszystko. Ukrywanie czarownicy to wielki grzech. Ludzie, którzy dzielą dom z kimś takim, którzy dają mu jeść, muszą z nim dzielić również stos.

Maria zadrżała. Przedtem nie zastanawiała się za bar­dzo nad całą sprawą.

Czy naprawdę dopuściła się czegoś aż tak niebez­piecznego?

2 trudem przełknęła ślinę, pastor zwrócił uwagę na jej rozpłomieniony wzrok, uznał jednak, że to skutek powszechnego przecież lęku przed magią i czarami.

- No, no, nie masz się czego lękać. Prawdę powie­dziawszy, to myślę, że chodzi tu jedynie o starą kobie­tę, przeciwko której zwróciła się ludzka podejrzliwość i strach. Ta nieszczęsna chyba niczego specjalnego nie potrafiłaby dokonać, z pewnością umie znacznie mniej niż ja albo i ty - uśmiechnął się pastor uspokajająco.

Poprosił, by poszła sama do gabinetu i studiowała książ­ki, które dla niej wybrał. To proste, dobre księgi, pisma Lu­tra wydane po duńsku oraz własne notatki pastora z życia parafii Odpowiednia lektura dla kogoś początkującego, Maria dowie się z nich o małych i większych wydarzeniach w tej pięknej okolicy. Zapiski czynione są zresztą w miej­scowej mowie, więc z łatwością je zrozumie.

Maria bez słowa weszła do domu.

Usiadła wygodnie w fotelu swego nauczyciela i po­chyliła głowę nad papierami.

Ale tego jest!

A wszystkie notatki czynione sztywnym, trochę zbyt zamaszystym pismem pastora.

„Rocznik Parafii Lyster, opowiadający o zamieszku­jących ją Ludziach i Zwierzętach”

Maria, sylabizując, odczytywała pierwszy arkusz.

„Ni - niej - sze za - pis - ki pas - tor Mo - gens Skan - ke po - czy - nił dla do - bra współ - czes - nych, a tak - że na po - ży - tek i ku za - do - wo - le - niu przy - szłych po - ko - leń...”

Uff, nie jest łatwo łączyć sylaby w takie długie słowa.

Dziewczyna pocąc się czytała dalej.

Po dłuższym czasie wpatrywania się w pismo oczy zaczęły ją boleć, a w ustach zasychało od kurzu. Marzy­ła o kubku wody. Czy mogłaby wymknąć się na podwórze i napić przy studni? Owszem, pokusa była wielka. Pastor wciąż nie wracał i chyba nieprędko można się go spodziewać, ma przecież dzisiaj tyle kłopotów!

Myśli Marii znowu skierowały się ku Annie, dziewczy­na trwała jednak w przekonaniu, że pościg nie znajdzie starej. Grota jest znakomicie ukryta w zaroślach, a mło­dnik wokół taki gęsty, trzeba wiedzieć, gdzie znajduje się otwór, by pochylić właśnie te brzózki, które należy.

Szybko przebiegła przez podwórze; nie spotkała ni­kogo. Woda w studni była zimna i smakowała cudow­nie, wspaniale orzeźwiała i przemywała zaschłe gardło.

Maria sprawiła się szybko, zanim resztę wody z czer­paka wylała do koryta dla zwierząt, zanurzyła w niej rę­ce. Wkrótce potem, odświeżona, siedziała znowu na swoim miejscu pogrążona w czytaniu.

Kolejny arkusz świadomie wybrała z głębi stosu, tam bowiem pastor pisał o nowszych czasach i bliższych wy­darzeniach.

Nagle zauważyła, że wśród starannie numerowanych kartek brakuje dwóch. Arkusz nr 134 zawierał informa­cje o roku 1650, następny po nim był arkusz nr 137 z ro­ku 1652.

Brakujące strony opisywałyby czasy, kiedy ona przy­szła na świat.

Och, jaka szkoda! Już się cieszyła, że może znajdzie własne imię pośród innych nowo narodzonych, wypisane ręką pastora. Dawno temu zdarzyło się, że mama przytu­liła ją z bardzo poważną twarzą. Maria zapytała mianowi­cie, gdzie się urodziła i kto pomagał mamie, a także dla­czego Liv była wtedy taka młoda, a mimo to już wyszła za Joranda. Wtedy mama cichym głosem wyjaśniła, że Jorand nie jest ojcem Marii i że przyszła na świat w Lyster. Jej ojciec nie żyje, a matka nie może powiedzieć, kim był...

Wówczas dziewczyna nie wgłębiała się specjalnie w te sprawy, właściwie było jej wszystko jedno. Ale w miarę jak dorastała, zaczynała pojmować, że matka nie chce wspominać tamtych lat, a ojciec Marii nie był człowie­kiem, którego kochała.

Nie chciała jej dręczyć dociekaniami, teraz jednak pragnienie, by wiedzieć, jak to było, nie dawało jej spo­koju. Mogens musiał się orientować, był przecież tutej­szym proboszczem już wówczas, przed szesnastu laty. Zapyta go o te brakujące strony, jak tylko wróci!

Maria straciła zainteresowanie dla czytanego tekstu, myśli wędrowały do matki, do Meisterplassen i Randara. W Bogu nadzieja, że z nimi wszystko dobrze.

Ledwie dwa tygodnie minęły, odkąd ich opuściła, a wydaje się, jakby pół życia miała za sobą.

Iluż nowych rzeczy zdążyła się nauczyć!

Wspaniale będzie wrócić do domu i opowiedzieć im o wszystkim, dziewczyna odczuwała tęsknotę niczym ssący ból w piersiach.

Nie, nie może tak siedzieć i użalać się nad samotno­ścią. Spotkało ją przecież wielkie szczęście, los zesłał jej wielką szansę, wiedziała o tym mimo trawiącej tęsknoty.

Najlepsze co może zrobić, to nauczyć się możliwie jak najwięcej, zwłaszcza o medycynie, o funkcjach ludz­kiego ciała i metodach leczenia znanych w dalekim świe­cie. Mama z pewnością chciałaby o nich usłyszeć!

Maria z nową siłą podjęła zmagania z opornymi lite­rami i trudnymi sformułowaniami.

Kiedy koło obiadu pastor wrócił, ona przeczytała już osiem pełnych stron z cienkiej książki, zatytułowanej: „Po­żyteczna księga medyczna dla biednych i bogatych, mło­dych i starych". Niejaki Christiern Pedersen napisał nie­wielki przewodnik lekarski, zawierający dobre rady oraz recepty na rozmaite dolegliwości. Maria chłonęła wiedzę tak, jak suchy mech chłonie wodę po letnim deszczu.

Mogens był z niej wielce zadowolony.

- Teraz możesz sobie zrobić przerwę i wyjść trochę na słońce. Weź swój posiłek i zjedz go u Kari z Sina. Ona jest v pralni, właśnie farbuje wełnę - powiedział pastor.

Zgodnie z poleceniem Maria poszła do niewielkiego budynku na skraju obejścia. Z trzech zawieszonych nad ogniskiem kotłów pachniało dziwnie, a nawet dość nie­przyjemnie. Mieszanina woni mokrej wełny, ługu i wy­warów roślinnych kręciła w nosie, w małym pomie­szczeniu panowała wilgoć i gorąco.

Kari napełniła jeden z saganków krzewinkami i owo­cami czarnych jagód, w drugim gotowała liście i korę brzozową. W trzecim bulgotała jakaś nieokreślona, żół­tozielona ciecz, do której Kari z Sina wkładała właśnie kilka motków wełnianej przędzy. Ciągnęła stamtąd woń... woń... tak, całkiem po prostu woń uryny.

W ciągu najbliższej godziny Maria nauczyła się wiele o zasadach farbowania tkanin, Kari z Sina z wyraźną przyjemnością dzieliła się swoimi umiejętnościami z tą tak młodą, a już tyle wiedzącą panną. Ona, Kari z Sina, też umie coś wartościowego, chociaż nigdy nie nauczyła się pisać, nawet własnego imienia nie potrafi złożyć, ale swoje wie. Zdaniem Marii niektóre składniki farbiarskie były po prostu obrzydliwe, nie wiedziała, że można we­łnę farbować w ludzkim moczu, a potem wyrabiać z niej ubrania! Ale kolor to daje bardzo ładny, ciepły, złocisty z czerwonymi refleksami, zwłaszcza jeśli dorzucić parę garści pokruszonych liści ze specjalnych krzewów. I ko­lor jest trwały, ubrania nie szarzeją i nie blakną na słoń­cu, jak to często bywa przy innych barwnikach.

Przerwa na posiłek minęła, w bibliotece czekają książ­ki. Mogens obiecał, że po obiedzie będzie z nią czytał. Maria bardzo się na to cieszyła. Kiedy pastor czyta, wszystko idzie znacznie szybciej. Ona sama nie musi tak bardzo wysilać oczu, może koncentrować się wyłącznie na rozumieniu wszystkich trudnych słów.

Tym razem pastor wyjął z szafy wielką, ciężką księgę.

Oprawiona w skórę, na grzbiecie wytłoczono nazwi­sko autora. „Henrik Smidt", przeczytała Maria.

A na pierwszej stronie, pośród zakrętasów i różyczek, wypisano dwa słowa: KSIĄŻKA LEKARSKA.

- Z tej książki czerpali wiedzę moi koledzy w czasach, kiedy w Kopenhadze uczyłem się na księdza. My, teolo­dzy, często bywaliśmy w salach wykładowych medyków, przedmioty studiów przecież są sobie bliskie. Przez jakiś czas zastanawiałem się nawet, czy i ja nie powinienem zostać lekarzem, ale ojciec mój odradzał mi to jak najsurowiej i przestrzegał przed takim wyborem z całą mo­cą. Tak więc zostałem duchownym - zwierzył się pastor i nie wiadomo czemu wzruszył na koniec ramionami.

Otworzył księgę i zaczął czytać. Bez proszenia tłuma­czył jej wszystkie trudniejsze słowa, przekładał łacińskie terminy, mówił, co po norwesku znaczą stare duńskie sformułowania. Maria siedziała z na wpół otwartymi usta­mi i chłonęła wszystkie nowe wiadomości Tymczasem pastor zdjął z półki następną książkę, która z kolei zawie­rała mnóstwo ilustracji. Pozwalał swej uczennicy oglądać obrazki przedstawiające wewnętrzne organy ludzkiego ciała, a także szkice instrumentów i przyrządów medycz­nych, które skonstruował pewien wielki lekarz w dalekim kraju. Maria uważała, że wyglądają groźnie i niebezpiecz­nie, ale kiwała głową, gdy pastor opowiadał, jakie są po­żyteczne i przydatne lekarzowi. Nieważne, że pacjenta muszą przerażać. Niektóre obrazki ledwo zdążyła zauwa­żyć, pastor przewracał pospiesznie strony z lekkim ru­mieńcem na policzkach.

Przeglądali właśnie bardzo interesujący rozdział na te­mat ludzkiego serca i maksymalnego czasu życia ludzi, gdy z dziedzińca dobiegły jakieś krzyki i zamieszanie.

To znowu ludzie z Jostedalen!

Pastor poczuł, że serce tłucze mu się w piersi. Co się stało tym razem? Czyżby byli niezadowoleni z pomo­cy, jaką im okazał?

Na tyle znał ludzką naturę, by wiedzieć, że należy się lękać takiej zbiorowej wściekłości, jaką zawsze wzbu­dzały polowania na czarownice. Ludzie wyglądali, jak­by postradali rozum, trudno było sobie wyobrazić, że ci żądni krwi, zbrojni w cepy, siekiery i widły tropiciele to zwykli chłopi, uprawiający górskie poletka, i stateczni ojcowie rodzin.

Owszem, bogobojny von Salén wykonał kawał robo­ty, żeby ich aż tak podjudzić!

Pastor bąknął jakieś przeprosiny pod adresem Marii, w pół słowa zatrzasnął księgę i opuścił bibliotekę.

- Zostań tutaj! - zawołał od drzwi. - To nie są spra­wy dla młodych dziewcząt.

Maria stała niczym przyrośnięta do podłogi. Co on chciał przez to powiedzieć?

Ostrożnie zakradła się do okna i leciutko odsunęła brzeg zasłony. Przez szparę widziała krążących po podwórzu mężczyzn, wymachujących kosami i widłami do siana. Wołali coś i śmiali się. Nawet ten ich mały po­kraczny przywódca odwrócił się i wykrzywił do pasto­ra w paskudnym uśmiechu. Triumfująco wyciągnął w górę zaciśniętą pięść i wskazał na wjeżdżający właśnie w obejście wóz.

Och, nie!

Maria o mało nie zemdlała z przerażenia.

Na wozie siedziała Anna!

A więc udało im się!

Wieźli ją na małej furce, skrępowaną i zakneblowa­ną, kapelusz gdzieś zniknął, a siwe włosy w pozlepianych kosmykach zwisały na ramiona.

Z czoła spływała jej krew, zalewając policzki, i nawet z tej odległości Maria widziała, że twarz staruszki zosta­ła zmasakrowana ciosami męskich pięści i cięciami bicza.

Jak oni mogli! Jak mogli w taki sposób potraktować tę nieszczęsną kobietę! Trzeba koniecznie...

Nie!

Nic nie może zrobić!

Jedno jedyne słowo obrony i sama znajdzie się na sto­sie. Maria zmagała się ze sobą. Po raz pierwszy w życiu jej piękne i szlachetne zasady zostały wystawione na ta­ką próbę. Fałsz i ukrywanie ze strachu własnego zdania to najgorsze cechy, jakie znała. Zawsze pogardzała ludź­mi, którzy w jednej chwili przyjmowali od kogoś przy­jaźń i życzliwość, by w drugiej zdradzić, wyprzeć się go, bo nie mieli dość siły, by pokazać, co czują.

Czyż nie przeklinała wszystkich mieszkańców osady nad fiordem za to, że tak właśnie odnoszą się do jej matki?

Owszem, ale teraz, teraz... wszystko stało się takie trudne.

Czuła gorycz w ustach.

Jeśli chce żyć, sama musi zachowywać się tak jak tamci.

Będzie musiała wyprzeć się starej, przysięgać, że nig­dy jej nie spotkała, patrzeć na nią z taką samą nienawi­ścią jak zebrany na podwórzu tłum.

Kobiety i dzieci ze wsi też ciągną gromadnie za furą, dzieciaki z wrzaskiem i wyzwiskami wtykają kije pomię­dzy deski wozu, raniąc boleśnie staruszkę.

Kobiety biegną krzycząc, niektóre z niemowlętami na rękach. Wytykają starą palcami, plują, szydzą z wiedźmy i dziękują Bogu, że została pojmana. Maria czuła, że ją mdli, kiedy patrzyła, jak staruszka cierpi, a jej udrę­ka jest rozrywką dla oszalałego tłumu.

Ale co mogła zrobić?

Znękana zaciągnęła na powrót zasłonę i osunęła się na podłogę pod oknem.

Wielkie łzy spływały jej po policzkach, łzy wściekło­ści i bezsilności.

Anna już została skazana, tyle Maria była w stanie pojąć.

Ona sama nie miała najmniejszej szansy, by jej pomóc.

Chyba że...

Mogłoby się przecież tak zdarzyć...

Może nie jest jeszcze za późno, może mogłaby wrócić na probostwo w nocy i rozciąć starej więzy, pomóc jej przedostać się nad wodę, do tej wymarzonej łodzi?

2 pewnością nie będą jej zbyt pilnie strzegli, chyba zamkną ją w niewielkiej piwniczce pod głównym domo­stwem plebanii. Już i przedtem używano tego pomie­szczenia, gdy jakiś złodziej lub inny przestępca został pojmany w okolicy.

Marię wszyscy znali, może uda jej się zakraść tu nie­postrzeżenie i pomóc Annie uciec, zanim odstawią ją na ting i osądzą.

Tak, jest taka możliwość!

Z właściwą młodym ufnością Maria uspokoiła się tro­chę, czuła nową siłę i wolę działania. Pewne ryzyko, oczywiście, zawsze istnieje, ale nie wolno jej przecież zdradzić nowo pozyskanej przyjaciółki. W Annie było coś niezwykłego, co od pierwszej chwili z ogromną siłą pociągało Marię. Dziewczyna nigdy nie miała babki, właściwie nigdy przedtem nie rozmawiała z naprawdę starym człowiekiem. Kiedy więc spotkała nieszczęsną staruszkę, nawiązała się między nimi jakaś szczególna więź. Tak musiało być, Maria nie potrafiłaby inaczej te­go wytłumaczyć.

Teraz trzeba tylko działać ostrożnie, by pastor nicze­go się nie domyślił.

Musi nauczyć się udawać. Najlepiej, żeby z oczu Ma­rii również biła nienawiść do czarownicy, kiedy będzie rozmawiała o jej losie. Musi zdradzić swoją przyjaciół­kę, musi mówić o niej okropne rzeczy, szydzić z niej w obecności pastora. Za nic nie wolno dopuścić do tego, by zaczął ją podejrzewać o sympatię dla czarownicy!

Maria zastanawiała się, co mówić i jak się zachowywać. Kiedy nareszcie na korytarzu rozległy się kroki, stała po­środku pokoju z rękami skrzyżowanymi na piersiach, go­towa do wygłoszenia, co mianowicie sądzi o takich okrop­nych ludziach jak ta kobieta.

Ale gdy pastor z trzaskiem zamknął za sobą drzwi, nogi się pod nią ugięły, a całe ciało drżało niczym w fe­brze. On zatrzymał się bez słowa, jego twarz miała wy­raz, jakiego Maria nigdy przedtem nie widziała.

Nie to jednak było najgorsze.

W wyciągniętej dłoni pastor trzymał kłębek szarej włóczki i rozpoczętą, robioną na szydełku rękawiczkę. Wciąż nic nie mówiąc, podawał jej robótkę ze spojrze­niem, w którym wściekłość mieszała się z bólem.

Długo stali na przeciwko siebie. Maria czuła, że język odmawia jej posłuszeństwa, chciała protestować, za­przeczać, ale nie była w stanie wykrztusić ani słowa.

Pastor także milczał, po chwili podszedł bliżej i ci­snął robótkę w jej stronę.

Maria instynktownie zasłoniła się.

Teraz sparaliżowane ciało przeniknął strach, przera­żenie tchnęło życie w pobladłe policzki.

Dziewczyna rzuciła się do Mogensa, zaczęła go błagać. Odepchnął ją od siebie tak mocno, że upadła, zaplą­tana we własną spódnicę.

Robótkę zdołała jednak ukryć pod fartuchem.

- Mario, ty znałaś tę kobietę! Nawet nie próbowała zaprzeczać.

- Ukryłaś kobietę, ściganą za czary! Czy zdajesz so­bie sprawę, jakie niebezpieczeństwo może to ściągnąć na nas oboje?

Najpierw zdawało jej się, że on ma na myśli gniew Boga, zaraz jednak zrozumiała, że pastor lęka się zupeł­nie innych mocy.

- Teraz nie masz wyboru. Jeśli chcesz ujść z tego z ży­ciem, będziesz musiała stanąć przed sądem i świadczyć przeciwko czarownicy. Musisz opowiedzieć wszystko, co wiesz, i najlepiej, żeby to były naprawdę straszne rzeczy! Gdyby twoje zeznania nie przekonały sędziów, iż rzeczy­wiście pragniesz jej ukarania, wtedy biada ci, nieszczęsna! Twoje życie zawisło na bardzo cienkim włosku, oni z naj­większą chęcią poślą cię na stos razem z tą babą.

- Ale ja przecież nigdy... oni przecież nie mogą mnie pojmać...

- Owszem, mogą, jeśli tylko zechcą. Za tym całym polowaniem stoi pastor von Salén, a ja go znam - rzekł pastor z goryczą.

Mogens Skanke uznał, że powinien opowiedzieć Ma­rii historię swego ojca i starszego von Salén. Mówił jej o rozsiewaniu plotek w parafii, o prześladowaniach, o sfałszowanych próbach niewinności, wreszcie o żało­snym i upokarzającym końcu swego ojca pod ciosem ka­towskiego topora.

Maria wciąż siedziała na podłodze tam, gdzie upadła, zaszokowana historią pastora i zdumiona, że zechciał się z nią podzielić swoją tajemnicą. Widocznie Mogens bar­dzo jej ufa.

- Rozumiesz tedy, iż gdyby dziewczyna, która pobie­ra u mnie nauki, ściągnęła na siebie choćby najmniejsze podejrzenie o czary, ze mną również byłoby źle. Nie­wiele potrzeba, aby ludzie zaczęli gadać o mnie różne rzeczy, a zaprawdę nie zawsze trzymałem się jedynie świętego pisma. Posiadam w swoich zbiorach zarówno środki magiczne, jak i księgi, które moim przeciwnikom dostarczyłyby aż nadto oczywistych dowodów... W ostatnich latach... Wiesz, mężczyźni też nie są wolni od oskarżeń o czary, wcale nie!

O, tak, Maria słyszała o tym, zdarzało się wcale nie­rzadko, że i mężczyzna kończył na stosie. Chociaż na jednego w ten sposób, zgładzonego czarownika przypa­dało co najmniej pięć, sześć kobiet, oni też nie mogli czuć się bezpieczni. I duchowni byli narażeni, wystar­czyło, że nie dość surowo tropili wszelkie ślady zła, by wzbudzać nieufność. Zawsze znajdą się też ludzie, którzy mają z pastorem jakieś nie załatwione porachun­ki, nikomu nie brak przeciwników, nawet jeśli nie zda­je sobie z tego sprawy.

Mogens własnych parafian raczej się nie lękał, gdyby jednak ten von Salén zaczął szperać... nikt nie mógł prze­widzieć, co się stanie, panowały czasy wielkiej, po­wszechnej podejrzliwości.

Maria musi ratować własną skórę, musi też ratować pastora.

- Powinnaś się dobrze zastanowić, zanim odpowiesz na pytanie, co myślisz o Annie Lundestad. Pomyślmy... to jasne, że znałaś jej kryjówkę, oni o tym wiedzą. Czy to ty wskazałaś jej grotę?

- Tttak... była taka udręczona, musiała odpocząć...

- Uff. W takim razie twoja sytuacja jest jeszcze gor­sza. Ale dlaczego, na Boga, zdecydowałaś się pomagać tej starej? Dlaczego nie uciekłaś?

- Wyglądała na chorą... ścigana... było mi jej żal.

- Dobrze, dobrze. Spokojnie możemy przyjąć, że nie wiesz, dlaczego tak postąpiłaś. I, oczywiście, nie wie­działaś, że to czarownica?

- Wiedziałam. Ona sama zaraz mi o tym powiedziała.

- Maria, jak ty mogłaś! Musiała cię chyba zaczarować czy co? Tak! Tak właśnie było! Zaczarowała cię! To oczywiste. Nie wiedziałaś, co robisz, byłaś kompletnie w jej władzy, zaprowadziłaś ją do groty. Sędziowie z pewnością uwierzą w taką historię. Ludzie opowiada­ją niestworzone rzeczy o nadprzyrodzonej władzy cza­rownic, które potrafią zmusić każdego niewinnego czło­wieka, by im służył.

- Ale... to nie całkiem tak...

- Musi tak być, Mario, jeśli chcesz z tej historii wy­nieść głowę!

Pastor znowu przemawiał gniewnie, patrząc jej ze złością w oczy. Dziewczyna skuliła się na podłodze, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale przecież nie może skła­dać kłamliwych zeznań o tej sympatycznej Annie!

Czy jednak wolno jej ryzykować własne życie, a mo­że również i życie pastora?

Boże, dlaczego trzeba dokonywać takich wyborów?

Bezradnie spoglądała na swego nauczyciela.

- Och, najlepszy panie Mogensie, nie mogę przecież kłamać, nie mogę oczerniać tej starej kobiety! Ona mi zaufała...

- Ja również! Jeśli wciągniesz siebie i przy okazji mnie w ratowanie kobiety, która już i tak została skazana, to okażesz się głupsza, niż sądziłem. Musisz zrozumieć, że Anna będzie stracona mimo wszystko. Twoje zeznania nie uratują starej. Jedyne, co możesz uzyskać, opowia­dając wszystko dokładnie i tak jak było, to zapewnić jej towarzystwo w drodze na stos. A ja... przysięgam ci... zrobiłbym co w mojej mocy, by ci na to nie pozwolić! Nawet gdybym musiał...

Pastor nie dokończył zdania, ale groźba wisiała w gę­stym powietrzu dusznego pokoju. Jego napięta twarz drga­ła, a Maria raz po raz słyszała ostry zgrzyt, kiedy Mogens z całych sił zaciskał szczęki Nigdy przedtem nie widziała nikogo w takim wzburzeniu. Wyglądał groźnie, dużo gro­źniej niż demony na obrazach w starym kościele.

- Panie Mogensie, ja bardzo dobrze rozumiem, jakie niebezpieczeństwo nam grozi. Ale czy nie ma innego wyjścia, tylko kłamstwo i po twarz?

- Nie, Mario. Owoce głupstwa, które popełniłaś, mu­sisz teraz zebrać w samotności. Ale ja ci pomogę. Przy­gotujemy twoje zeznanie tak, że z pewnością ani jedno sędziowskie oko nie pozostanie suche. Ty, czysta i nie­winna, zostałaś podstępnie zwabiona przez wierną służ­kę samego Szatana! Poproszę moją małżonkę, by ci uszyła białą suknię, przećwiczysz tu przede mną wszy­stko, co masz powiedzieć, a potem damy im przedsta­wienie, jakiego jeszcze nie widzieli!

Humor pastora wyraźnie się poprawił, widoki na wyjście z trudnej sytuacji rysowały się wyraźniej, gdy Maria zrozumiała, na czym polega niebezpieczeństwo i jak mu się przeciwstawić.

Polecił jej wrócić do pracy, przekonany, że dziewczy­na pojęła jego intencje i gotowa jest świadczyć przeciw­ko czarownicy.

Tego popołudnia godziny w bibliotece dłużyły się bardzo. Maria płakała i modliła się na przemian, chodzi­ła tam i z powrotem po ciemnym pokoju, załamując rę­ce z rozpaczy. Szlochała i żaliła się, wiedziała jednak, że z tą trudną sytuacją sama sobie nie poradzi.

Czy ma kłamać, oskarżać Annę, przyłączyć się do tamtych, którzy nie rozumieją, że ścigają samotną, nie­winną starą kobietę?

Czy powinna raczej złożyć w ofierze życie swoje, a przy okazji również życie pastora w obronie szlachet­nych zasad?

I jedno, i drugie zdawało się tak samo niemożliwe.

Z każdą mijającą godziną, z każdym kolejnym okrą­żeniem pokoju, od jednej półki z książkami do drugiej, rozwiązanie wydawało się coraz mniej oczywiste, a wnioski zmieniały się coraz częściej.

Żeby tak miała z kim porozmawiać!

Najwyraźniej przejęła pogląd pastora na sprawę. Je­śli teraz mu się przeciwstawi, to w najlepszym razie po­winna się liczyć z bardzo szybkim powrotem do Meisterplassen i końcem nauki. To byłoby okropne, zostać odesłaną do domu, w niełasce, z opinią niepojętnej uczennicy. Co mama sobie pomyśli? I Randar... Nie by­łoby mu czym imponować w takiej sytuacji, o, nie!

Raz po raz wracała pogróżka pastora, że jeśli Maria nie zechce zeznawać przeciwko czarownicy, to sama tra­fi razem z nią na stos. Takie zakończenie jednak wyobra­żała sobie z trudem. Przecież nie zrobiła niczego złego! Czy mogą wydać ją na śmierć tylko za to, że okazała ja­kiejś starej kobiecie odrobinę życzliwości?

Ale śmiertelna groźba ciążyła, gniotła boleśnie w pier­siach i powodowała, że myśli krążyły coraz bardziej bez­ładnie.

Musi z kimś porozmawiać.

Z Tulvą?

To taka miła i pełna wyrozumiałości osoba, poza tym nie przesadza w okazywaniu szacunku sługom Kościo­ła. Gdyby to ona spotkała Annę w lesie, postąpiłaby z pewnością tak samo.

Chociaż może nie. Tulva tak jak wszyscy boi się tłu­mu, na pewno nie chciałaby zostać okrzyknięta obroń­czynią czarownicy. Poza tym Tulva nigdy też nie wypo­wiadała się w obronie czarnych sztuk, wprost przeciwnie, Maria na własne uszy słyszała, jak Tulva z gniewem wspomina jakieś dawne wydarzenie, gdy to sam Mogens miał się jakoby posługiwać magiczną księgą. To na pew­no tylko jakieś ludzkie gadanie, uznała Maria, chociaż sprawa zainteresowania pastora magią wydawała jej się niezwykle podniecająca.

W końcu, udręczona, opadła na fotel.

Na pulpicie leżała otwarta księga, przypominając jej, z jakiego mianowicie powodu ona sama się tu znajduje.

Teraz jednak nie była w stanie czytać, litery rozma­zywały się, krążyły przed oczyma, rozmywały się w czarne plamy.

Nie potrafiła na nic się zdecydować, nie umiała zna­leźć wyjścia z tej nieznośnej sytuacji.

Gdyby jeszcze Anna. - Maria chciała porozmawiać z nie­szczęsną, zapewnić, że nadal pozostaje jej przyjaciółką.

Myśl o tym, by pomóc ściganej staruszce ponownie uciec, wydawała się coraz mniej realna. Pominąwszy, że teraz było to już prawie niemożliwe, to w żadnym razie nie uda się uwolnić starej tak, by udział dziewczyny nie został odkryty. Coś jednak mogłaby dla biedaczki zrobić, byleby tylko wolno jej było z nią przez chwilę porozma­wiać! Anna musi być okropnie przerażona i samotna w tej wilgotne piwnicy probostwa. Bolą ją z pewnością wszystkie rany i skaleczenia, jakie zadali jej źli ludzie!

Maria pragnęła złagodzić przynajmniej tę udrękę, nie chciała nawet myśleć, że przecież za kilka dni wszystkie cierpienia Anny się skończą.

Rozpaczliwe trzymała się myśli, że coś powinna dla niej uczynić. Cokolwiek zrobi, będzie to lepsze, niż sie­dzieć tu w samotności i miotać się w bezsilnej rozpaczy. Maria odsunęła od siebie konieczność decydowania, jak postąpi w przyszłości, postanowiła skupić się na tym, jak zanieść Annie trochę jedzenia i lekarstw, jak ją po­cieszyć, a może nawet pogłaskać przyjaźnie po twarzy.

Wymknęła się za drzwi, na palcach przeszła wzdłuż ściany i znalazła się na tyłach domu, w pobliżu wejścia do piwnicy. Główny dom plebanii został zbudowany na zboczu, a piwnicę wykopano pod jadalnią. Przechowy­wano tam przetwory, warzywa, beczki z solonym mię­sem i rybami Maria nigdy nie była w środku, dobrze jednak znała niskie, ciężkie drzwi. Teraz stał przy nich jakiś mężczyzna. Młody. 2 pewnością niewiele starszy od niej, tak jej się przynajmniej wydawało. I wygląda sympatycznie, stwierdziła zdumiona. Zebrała się na odwagę i podeszła bliżej, chciała go zagadać.

Wygładziła spódnicę, ładnym ruchem głowy odrzuci­ła chmurę pięknych złocistych włosów na plecy. Je­dwabny szal opadł na ramiona i odsłonił smukłą szyję.

Wyprostowana, kołysząc lekko biodrami, wyszła zza narożnika domu i z uśmiechem skierowała się w stronę wartownika.

Chłopak na jej widok drgnął, mocniej chwycił drąg, który trzymał w rękach, i oparł się o drzwi.

Maria wciąż się do niego uśmiechała, z zadowoleniem stwierdziła, że wypuścił drąg, zdjął czapkę z głowy i miętosi ją onieśmielony w dłoniach, bąkając jednocześnie jakieś pozdrowienie.

- Czego ty szukasz? - zapytał w końcu. - Stoję tu na warcie i nikogo nie wolno mi wpuszczać! Sam pastor po­lecił pilnować, żeby niebezpieczna czarownica nie uciekła.

- Oczywiście! - odparła Maria. - Jak widzę, wybrał do tego ważnego zadania najlepszego człowieka. Ale... po­wiedz mi, czy ona... jest naprawdę taka groźna, jak gadają?

- O, tak! - Młody człowiek poczerwieniał z przejęcia, bardzo chciał opowiedzieć tej ślicznej pannie o swoim strasznym więźniu. - Ona mogłaby cię zaczarować jak nic, ta baba rzuca urok na krowy, na jej rozkaz giną dzieci, a kobiety wariują i robią się niebezpieczne same dla siebie. A kiedyś sprowadziła chorobę na wioskowe­go kowala tylko dlatego, że nie chciał naprawić jej czar­nego saganka... kowal umarł... nagle, bez powodu, wpadł do własnego paleniska, a potem przez trzy dni męczył się okropnie poparzony, aż w końcu wyzionął ducha.

Chłopak dygotał ze zgrozy, oczyma wyobraźni wi­dział te potworne oparzenia, od których nieszczęsny ko­wal tracił rozum.

Maria kiwała głową, starała się sprawiać wrażenie, że chłopak bardzo jej imponuje i że jest przerażona opo­wieścią.

- No, a ty... Ty się pewnie nie boisz starej wiedźmy... taki silny, młody chłopak... A poza tym ją pewnie po­wiązali i odebrali jej czarodziejskie przedmioty.

- Jasne, baba nic ci nie zrobi, przynajmniej dopóki nie będziesz jej patrzeć w oczy. Ręce i nogi ma powią­zane, została przykuta łańcuchem do grubego słupa. Nie wyjdzie stąd, to jedno jest pewne. A drzwi, jak widzisz, też dobrze zaparte.

Maria nie odpowiedziała nic, podeszła tylko bliżej do przestępującego z nogi na nogę chłopca. Nigdzie nie wi­działa żywej duszy. Czy może się odważyć...?

Ostrożnie położyła mu rękę na plecach, oparła pier­si na jego pozbawionym muskułów chłopięcym ramie­niu i spojrzała mu głęboko w oczy.

- A jak ci na imię...?

Chłopak chrząknął, wzrok miał rozbiegany, policzki płonęły, gdy patrzył jej w oczy i czuł tak blisko delikatne ciało. W głowie mu się kręciło, zapach lawendy unoszący się od jej włosów sprawiał, że tracił panowanie nad sobą.

- Ech... ja...

Głos się załamał, po chwili jednak młodzieniec zdo­łał wykrztusić:

- Jestem Jostein Haraldssonn Hamre, najstarszy syn Haralda Hamre, sędziego ludowego.

- O... No tak, ja od razu wiedziałam, że to nie jakiś zwyczajny wiejski parobek. Wiesz co, Jostein...

Palcami pieściła kark młodzieńca, łaskotała delikatnie po spoconej szyi, a potem dłoń zaczęła się wolno prze­suwać w dół, do pasa.

- Wiesz co... ja bym tak strasznie chciała zobaczyć tę wiedźmę... tylko na chwileczkę... mógłbyś mnie wpuścić?

Pod chłopakiem kolana się uginały, w dole brzucha i między nogami czuł bolesne pulsowanie, jakby cała krew zebrała się właśnie tam i pod skórą policzków. Chociaż trawiło go pożądanie i złocistoczerwona mgła przesłaniała mu oczy, zdołał zachować resztki rozsądku.

Jakieś nadludzkie poczucie obowiązku sprawiło, że cofnął się gwałtownie i spojrzał na nią surowo.

- Nie, mowy nie ma! Otrzymałem polecenie, by drzwi do piwnicy nie otwierać pod żadnym pozorem! Tylko sarn pastor ma prawo tam wejść!

Maria zrozumiała, że uwodzicielskie sztuczki na nic się nie zdadzą, i rozzłościła się. Taki żółtodziób śmie się jej opierać!

- Ach, tak? Dobrze. W takim razie wrócę tu z pastorem! Bo widzisz, pastor zrobi wszystko, o co go poproszę, i mo­że nawet opowiem mu, jak pod młodym wartownikiem uginały się kolana i o mało nie zemdlał, gdy tylko zoba­czył dziewczęcą szyję.

Z tymi gniewnymi słowami odwróciła się na pięcie i szybko odeszła. Prychała ze złością, ale na koniec obej­rzała się jeszcze, by przestraszonemu chłopakowi posłać głęboko pogardliwe spojrzenie.

Jeszcze mu pokaże!

Dziwne, ale pastor Mogens zgodził się spełnić jej po­korną prośbę. Przystał na to, by porozmawiała z Anną, pożegnała się z nią, poprosiła o wybaczenie zdrady i wszystkiego, co będzie musiała o niej powiedzieć przed sądem. Maria z łatwością przekonała pastora, że zamie­rza zeznawać przeciwko starej, choć w głębi duszy wca­le nie była tego taka pewna. Wszystko się w niej prze­ciwko temu potwornie burzyło.

Jeszcze większy zamęt zapanował w jej umyśle, kie­dy z małą oliwną lampką w ręce zeszła do staruszki uwięzionej w piwnicy. Pastor objął straż na zewnątrz.

Chyba jednak nie wierzył w gadanie, że stara jest bar­dzo niebezpieczna...

Maria jęknęła zrozpaczona, to, co zobaczyła, było gorsze od wszelkich wyobrażeń, od wszystkiego, co kie­dykolwiek przeżyła.

Wychudłe ciało zostało okrutnie skrępowane: lewa rę­ka przykuta do prawej stopy, a prawy nadgarstek do ko­stki lewej nogi. Prześladowcy powyrywali pojmanej wło­sy, naga czaszka bielała pomiędzy rzadkimi kosmykami. Anna leżała jak martwa, jedynie świszczący oddech dowodził, że życie jeszcze się w niej tli. Maria rzuciła się na podłogę, podniosła starą i przytuliła mocno do siebie.

- O, moja droga, co oni ci zrobili... Jak ty musisz cier­pieć! Co to za potworni, okrutni ludzie! To oni zostali opanowani przez diabła, żeby się tak strasznie obejść ze starą kobietą!

Anna uśmiechała się blado. Jej pomarszczona twarz wyglądała teraz jakby młodziej niż wtedy, dobę temu, kiedy Maria spotkała ją w lesie. Z ciemnych oczu ciekły łzy, może z żalu, a może sprawił to swąd z lampki...?

- Co mogłabym dla ciebie zrobić? Nie jestem w sta­nie cię stąd wydobyć, przez cały czas cię pilnują...

Anna potrząsnęła tylko głową.

- To nic, moja mała Mario. Ja wiem, co mnie czeka. Koścista dłoń chciała pogłaskać Marię po włosach, ale napięte więzy nie pozwalały na to. Anna jęknęła, jedy­ne, czego pragnęła, to nieco wygodniejsza pozycja.

Całe ciało pulsowało, ból naciągniętych mięśni zagłu­szał rwanie w licznych ranach.

Maria otarła łzy i spod szerokiego fartucha wyjęła spore zawiniątko.

Ostrożnie skubała palcami miękki biały chleb, kęsy zanurzała w na wpół roztopionym maśle i wsuwała bie­daczce między spieczone, popękane usta. Przyniosła też garnuszek mleka, które rano Tulva dała jej na drugie śniadanie.

Anna zjadła trochę i popiła, wkrótce jednak potrzą­snęła głową, że dość.

Teraz Maria wyjęła maleńki pojemniczek z szarym proszkiem. Pochodził jeszcze ze starych zapasów Mar­ty, Maria dostała go od matki. Proszek był mieszanką drobno utartych liści lulka czarnego, naparstnicy i dziu­rawca oraz ziaren pieprzu. Można z niego sporządzić napój, można też zażywać razem z jedzeniem. Miał gorzki i bardzo cierpki smak, uspokajał jednak nierów­no bijące serce i odganiał złe myśli. W dodatku łagodził bóle i poprawiał samopoczucie.

To silnie trujące lekarstwo, Maria dobrze o tym wie­działa. Gdyby zażyć go zbyt dużo albo kurować się nim za często, można ciężko zachorować. Dla Anny jednak, której przecież i tak niewiele zostało na tym świecie, nie miało to wielkiego znaczenia. Mogła spokojnie poddać się kojącemu działaniu mieszanki.

Wkrótce też staruszka się uspokoiła, Maria próbowa­ła poluzować trochę więzy, masowała otarte nadgarstki i opuchnięte kostki.

Szeptem opowiedziała Annie o tym, że prześladow­cy znaleźli robótkę, i o zagrożeniu, w jakim znalazła się ona sama, a także pastor.

- Ale ja cię nie zdradzę, Anno! Za nic mnie nie zmu­szą, bym cię kłamliwie oskarżała!

Anna, słysząc, jak okropnie naiwni i nieroztropni są młodzi, potrząsnęła głową. Żeby tak wysoko stawiać swoje zasady, mieć tyle uporu, tyle poczucia sprawiedli­wości! Wzruszenie mieszało się z oburzeniem, czy Ma­ria wie, ile musiałaby wycierpieć, gdyby młyńskie koło losu pochwyciło ją w swoje tryby?

Mimo to stara była szczerze wdzięczna za tę dziecię­cą prostoduszność. Mój Boże, czy naprawdę siedzi przy niej ta młodziutka dziewczyna, gotowa całkiem niepo­trzebnie poświęcić się za jej stare, udręczone ciało?

Anna rozkoszowała się uczuciem, cudownym i wprost niepojętym, że w końcu znalazła człowieka, który bez żadnych warunków okazuje jej przyjaźń. Szybko musiała się jednak otrząsnąć z marzeń i powie­dzieć, co sama o tym sądzi.

- Mario, musisz już iść. Pożegnajmy się, nigdy więcej się nie zobaczymy. Trzeba ci wiedzieć, że jesteś jedynym człowiekiem na ziemi, którego nie chciałabym zostawić, tylko tego mi żal, że muszę ciebie opuścić. Ten zły świat, to nie jest miejsce, o które chciałabym walczyć. A inni ludzie... tacy zimni, przesądni, źli, tak łatwo ich oszukać i przekabacić... Tylko ty, ty jesteś wyjątkowa. I ty mia­łabyś poświęcić swoją młodość, swoje gorące serce, te zręczne dłonie dla takiej starej i nic już nie wartej baby jak ja? Nie, gdyby tak się stało, nie mogłabym umrzeć spokojnie. Obiecaj mi, że zrobisz wszystko, co pastor ci każe! Że będziesz ratować siebie.

Maria zaczęła protestować. Nigdy w życiu nie wypowie złego słowa o Annie! Niech ją straszą, jak chcą, z dumą zło­ży swoje zeznania w jej obronie, powie o swojej przyjaźni...

- Zamilcz, dzieciaku!

Anna mówiła ostrym głosem, oddech stawał się coraz bardziej świszczący, wydawało się, że lada chwila obolałe płuca zatrzymają się, nie zdołają już zaczerpnąć powietrza.

Przerażona Maria ucichła.

- Posłuchaj mnie i zrób, jak ci mówię - ciągnęła An­na, patrząc ze wzruszeniem na dziewczynę. - Masz opo­wiedzieć przed sądem, że cię zaczarowałam, że wciągnę­łam cię w to wszystko diabelską siłą. Powiedz im, że przyleciałam na miotle, usiadłam przed tobą na ścieżce, zaczarowałam cię, odebrałam mowę, pozbawiłam woli i zmusiłam, byś mnie zaprowadziła do groty, że ukra­dłam ci robótkę, odmieniłam zmysły... Patrz, daj im to!

Napięła spętane ręce i szukała czegoś po omacku, a potem wyciągnęła do Marii jakiś przedmiot lśniący w nikłym świetle oliwnej lampki Łańcuszek? Na jed­nym końcu coś wisiało. Jakby maleńki dzwoneczek. I przymocowany do łańcuszka... nie, to nie było ładne.

W żadnym razie nie mogłaby to być na przykład zapin­ka do świątecznego stanika. Figurka... Chrystus na krzy­żu! Tylko że krzyż został odwrócony do góry nogami, a Jezus miał brzydką, wykrzywioną twarz.

- To jest jedyny i najważniejszy dowód. Dostałam go kiedyś od wędrownego handlarza, który odwiedził mój dom. Zostało na nim wyryte, że jestem służebnicą Dia­bła, to glejt, który dał mi Zły we własnej osobie. Ha, może to nawet prawda, Mario! Bo przecież oni tego nie znaleźli, choć zdarli ze mnie ubranie!

Anna zdumiewająco silnym szarpnięciem oderwała figurkę od łańcuszka.

Maria przyglądała się wszystkiemu zaszokowana, wkrótce jednak dostrzegła szelmowski błysk w starych załzawionych oczach.

Z niechęcią przyjęła tę obrzydliwą małą figurkę, wsu­nęła do woreczka po jedzeniu i. ukryła pomiędzy fałda­mi spódnicy. Potem Anna wzięła łańcuszek i położyła go na białej dłoni Marii. Maleńki dzwoneczek, a ściślej mówiąc połówka kulki, nareszcie poruszył się bezgło­śnie. Anna wyszeptała:

- To jest wszystko, co mi zostało jako pamiątka po córeczce. Teraz będzie należało do ciebie. Ona zachowała drugą część. Niegdyś była to moja najcenniejsza własność. Popatrz, części można złożyć razem, tworzą wtedy pojemniczek, do którego mogłam wkładać różne rzeczy, takie, które przynoszą szczęście, wiesz... ludzie powiadają, że łań­cuszek zapewnia kobietom płodność..

Stara uśmiechnęła się tajemniczo, w jej oczach znowu pojawił się błysk. Maria ledwie miała odwagę oddychać, kiedy palce dotknęły dziwnej ozdoby. Słowo „dziękuję" wydało jej się zbyt mało warte w tej sytuacji.

Słyszała, że czekający na nią pastor niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, po czym znowu opiera się o drzwi.

- Muszę iść. Ale czy ty naprawdę jesteś pewna, że po­winnam cię poświęcić, wydać tym ludziom? Nie boisz się stosu? Śmierci?

Nieszczęsna więźniarka, skulona w okropnej pozycji na ubitym z ziemi klepisku, związana i udręczona ponad wszelkie wyobrażenie, sprawiała mimo wszystko wraże­nie, jakby dostąpiła niebiańskiej łaski.

- Nie, moja kochana. Ty ukoiłaś moje cierpienia, ugasi­łaś żal. Nie tylko dlatego, że przyniosłaś takie skuteczne lekarstwa i opatrzyłaś moje okaleczenia, uleczyłaś najbo­leśniejszą ranę, jaka dokuczała mi prawie przez całe życie, które spędziłam w samotności. Z ciepłem, które mi dałaś, w sercu bez lęku wyjdę na spotkanie śmierci - powiedzia­ła Anna spokojnie. - Poza tym - dodała - poza tym wcale nie wiadomo, czy prześladowcy zabiorą mi tak wiele dni życia. Tak czy inaczej mój czas minął, czuję, że choroba naprawdę chwyta mnie za gardło! Może nawet umrę, za­nim tamci zdążą zebrać drewno na przeznaczony dla mnie stos - wykrztusiła zmęczona i zdawało się, że ta myśl na­prawdę ją raduje.

Maria nie mogła pojąć, skąd ta nieszczęsna, skazana na śmierć kobieta może mieć tyle poczucia humoru i spokoju. Cieszyła się jednak, że nie dręczy jej upoka­rzający strach.

Pastor zastukał w drzwi.

- Maria, musimy iść! Co wy tam robicie, posnęłyście czy co?

- Nie, nie, już wychodzę, muszę tylko porządnie opa­trzyć jej rany - odpowiedziała głośno.

- Szczęśliwej drogi - szepnęła do Anny, całując jej wy­chudłe policzki. - I niech cię Bóg błogosławi!

- W jego łaskę nie wątpię, a tobie z całego serca dziękuję, moja młoda przyjaciółko. Zabiorę ze sobą pamięć o tobie! Postaraj się dokonać czegoś pożytecznego w ży­ciu, nie zbaczaj na tę niebezpieczną drogę, którą ja mu­siałam wędrować! Gdybyś jednak potrzebowała czegoś z mojego węzełka, to znajdziesz go pod szarym głazem w osypisku kamieni ponad wejściem do groty...

Pozdrowienia Anny brzmiały w uszach Marii, gdy za­wiesiła łańcuszek z połówką kulki na szyi i poczuła, jak metal dotyka skóry. Otworzyła drzwi wiodące do świa­ta, na chwilę, po panującym w piwnicy mroku, oślepiło ją słoneczne światło. Lampę zostawiła w środku, miała nadzieję, że pastorowi nie będzie potrzebna.

On najwyraźniej nie myślał o takich sprawach, jak naj­szybciej wyprowadził ją z piwnicy i polecił młodemu strażnikowi podjąć wartę. Tamten zarumienił się i od­wrócił głowę, kiedy Maria mijała go z triumfującym uśmiechem. By podkreślić, jak wielkie ma wpływy na ple­banii, poufale ujęła pastora pod rękę, jakby był jej ojcem.

W dwa dni później Anna Lundestad została wywie­ziona z plebanii.

Sąd zebrał się po pięciu dniach i przez dwie doby przesłuchano blisko sto osób, które uważały, że mają coś do powiedzenia na temat czarownicy. Ani jeden świadek nie zeznawał na jej korzyść. Maria długo miała nadzieję, że obejdą się bez niej, niestety wkrótce pastor oznajmił jednak, że sędziowie koniecznie chcą się do­wiedzieć, co ona wie. Potrzebowali, mimo licznych ra­portów mieszkańców Jostedalen, ostatecznego dowodu, jeszcze jednej wiarygodnej historii. A jako uczennica pa­stora Maria zasługiwała na szczególne zaufanie...

Bała się tego, ona, nieślubne dziecko, przybrana cór­ka kata, nagle wyniesiona do tego stopnia, że sędziowie okazują jej wyjątkowe zainteresowanie! To nie może oznaczać niczego dobrego.

Właściwie z ulgą, w każdym razie bez buntu, przedsta­wiała swoją opowieść, pastor spisywał zeznania, a dwaj najszacowniejsi mieszkańcy wsi pełnili rolę świadków. Kiedy przekazała straszną figurkę, wszyscy trzej jęknęli przerażeni, a potem długo wymieniali pospieszne, spło­szone spojrzenia. Coś tak okropnego! Maria nie mówiła nic, kiwała tylko głową potakująco, kiedy pytali, czy fi­gurka pochodzi z kryjówki czarownicy. Wypytywali ją, gdzie się podziała reszta rzeczy Anny, niczego bowiem nie znaleziono, ani w grocie, ani przy niej samej. Maria wzruszyła ramionami, zmrużyła oczy i wydała z siebie ja­kiś kompletnie niezrozumiały dźwięk Na koniec złoży­ła własnoręczny podpis pod zeznaniami. Dumna była ze swojej umiejętności pisania, wiedziała, że przynajmniej co trzeci dorosły posługuje się krzyżykiem lub innym znakiem, kiedy trzeba podpisać coś ważnego.

Zarazem jednak zdawała sobie sprawę, że podpisuje wyrok śmierci na Annę, i współczucie dla nieszczęsnej kobiety boleśnie raniło jej serce.

Maria miała wrażenie, że na myśl o czekającej Annę śmierci cierpi bardziej niż ona sama.

Wyrok zapadł wkrótce po jej zeznaniach i, jak ocze­kiwano, Anna została skazana na śmierć. Sędziowie jed­nak okazali jej ostatnią łaskę i pozwolili uniknąć stosu. Postanowiono, że czarownica zostanie ścięta, a jej głowa nadziana będzie na pal i wystawiona - ku przestrodze i dla postrachu - w pobliżu miejsca sądu. Miało to być ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zajmują się mroczny­mi sprawami. Poza tym przy takim wyroku było mniej prawdopodobne, że jakaś władza zwierzchnia wtrąci się do procesu. Najlepiej żeby wszystko załatwić jak najszybciej. A przeciwko czarownicom należy po prostu działać, nie czekać na przeciągające się procedury, różne przeszkody i zbędne formalności. Zwlekanie z egzekucją przyciągnęłoby też z pewnością na miejsce kaźni tłumy ciekawskich oraz wędrownych handlarzy!

W wieczór poprzedzający stracenie Anny Maria pła­kała w objęciach Tulvy.

Kiedy jednak następnego ranka zbolała i z czerwonymi oczyma spotkała pastora, ten miał jej do przekazania dobrą nowinę. Otóż tym razem ofiara wymknęła się katowi z rąk.

Dwaj pobożni ludzie, którzy mieli przyprowadzić Annę na miejsce kaźni, znaleźli ją w więzieniu martwą.

Maria przyjęła tę wiadomość z ulgą, lecz także z wiel­kim bólem.

Cieszyła się, że Anna uniknęła upokorzeń w ostatnich chwilach życia. I cieszyła się jeszcze bardziej z tego, że ani Jorand, ani Randar nie będą odpowiedzialni za jej śmierć.

Teraz, kiedy wszystko miała za sobą, uświadomiła so­bie, że jej bolesne uczucie do Randara chyba by nie prze­trwało, gdyby wiedziała, że to on uniósł zimny, lśniący topór nad karkiem nieszczęsnej Anny. Nigdy przedtem Maria do końca nie zdała sobie sprawy z tego, co tak dokładnie oznacza jego praca.

Nigdy przedtem nie zastanawiała się bliżej, z czym się łączą nieustanne wyprawy Joranda i Randara. Za­wsze wiedziała, czym się zajmują, ale dopiero los Anny uświadomił jej wszystko z okrutną jasnością:

Jej ukochany Randar unosi topór nie tylko nad kar­kami przestępców i łotrów!

Nie zawsze było prawdą, że skazani zasłużyli na taki los.

Wyobrażenia i iluzje dzieciństwa pękły niczym bań­ka mydlana, sprawiając jej dojmujący ból.

Maria stała się dorosła.

ROZDZIAŁ VI

Długi, mroczny orszak posuwał się wolno po cmen­tarzu kościoła Dale w Lyster. Ludzie przypominali ciemne motki wełny, czarne sylwetki ostro rysowały się na tle śniegu pokrywającego wieś i całą dolinę. Odziane na biało drzewa, szare, ciężkie niebo i niemal bezwietrz­na pogoda. Jezioro w dole, po zimowemu nieprzyjazne i chłodne, wkrótce lód pokryje je od brzegu do brzegu.

Kondukt w milczeniu skręcił między drzewami, kie­rując się do miejsca pochówku przy południowej ścia­nie kościoła.

Tutaj został wykopany głęboki, czarny dół.

Rozrzucona ziemia wyglądała na białym śniegu ni­czym brzegi poszarpanej rany, grób ział szyderczą pu­stką ku Mogensowi Skanke, prowadzącemu orszak.

Spiżowy zazwyczaj głos łamał się, gdy kapłan torował sobie drogę w śnieżnej pokrywie półmetrowej głębokości.

Podczas nabożeństwa wszyscy widzieli, jak za okna­mi śnieżynki wirują ciężko w żałobnym tańcu. Głos pa­stora wznosił się i opadał, kapłan przemawiał do swo­ich parafian, głównie jednak mówił do siebie.

Dzisiaj odprowadzano na wieczny spoczynek jego świętej pamięci małżonkę.

Trzech ludzi pastora, w tym kolega, proboszcz z Sogndal, oraz stryj zmarłej, niosło czarną, solidną trumnę. Dźwigali ją przez zaspy, a potem bez trudu zsunęli w dół po niewielkim zboczu. W końcu przy grobie ostrożnie ustawili skrzynię na przygotowanych deskach i linach przerzuconych nad ciemnym otworem. Tuż za pastorem, po jego śladach, szła drobna dziewczyna, szeroka czarna suknia wlokła się za nią, zagarniając masę śniegu. Lekkie i miękkie skórzane buty były przemoczone i nie dawały ani odrobiny ciepła. Za nią postępowała młoda kobieta, z mnóstwem jasnych loków wydobywających się spod kaptura ciemnej szerokiej peleryny.

Oprócz nich jeszcze dwie kobiety, nieduże, drżące z żalu i grudniowego chłodu, podążały za trumną. Sio­stra i szwagierka zmarłej.

Kawałek za nimi kroczyli miejscowi zamożni i lepiej sytuowani gospodarze, a na końcu w szarych samodzia­łowych ubraniach komornicy i parafialna biedota.

Najstarsi ludzie nie pamiętali tak długiego orszaku na pogrzebie.

Nie żeby pastorowa była osobą szczególnie kochaną, większość parafian rzadko miała okazję ją pozdrowić przy spotkaniu, uważali, że przypomina złamany kwiat. Pro­wadziła na plebanii bardzo samotne życie. Tam było jej królestwo, tam miała swoje skarby i kosztowności, wspa­niale urządzony salon, do którego sprowadziła nawet bro­katowe tapety, srebrną zastawę, malowane szkło oraz piękne cudzoziemskie rzeźby. Powiadano, że tęskni za do­mem i dlatego stara się stworzyć choćby wspomnienie swego dzieciństwa spędzonego w baranowskiej rodzinie.

Urodziła tylko jedno dziecko, które omal nie odebra­ło jej życia. Teraz córka, Maria Cecilia, była prawie do­rosłą panną, ale odziedziczone po matce drobne ciało sprawiało, że wyglądała na dwunastoletnią dziewczynkę.

Jasnobrązowe włosy nosiła gładko zaczesane i zebra­ne na karku w skromny węzeł, czepek trzymała teraz w ręce, a drżące, niepewne płatki śniegu osiadały na jej gołej głowie. Nie płakała.

Stojąca obok córki pastora młoda kobieta też nie. Jej po­liczki zdawały się w ten ponury dzień niemal bezwstydnie czerstwe. W oczach nie pojawiła się ani jedna łza, lecz peł­ne usta ułożyły się w wyraz głębokiego żalu, kiedy usłysza­ła, jak głos pastora załamuje się podczas żałobnej mowy:

- ...moja droga, wierna małżonka, szczerze oddany przyjaciel, ukochana matka naszej jedynej córki...

Mogens Skanke nie wygłosił długiej mowy nad gro­bem zmarłej żony, zakończył słowami podziękowania i błogosławieństwem dla jej podążającej do Pana duszy.

Po czym grudy przemarzniętej ziemi uderzyły głucho o drewniane wieko, czterej mężczyźni wyciągnęli deski i trumna zakołysała się niebezpiecznie na dwóch gru­bych linach.

Raz czy drugi uderzyła o ściany grobu, ale zsunęła się wolno, jak trzeba, i ostatecznie spoczęła na dnie.

Żałobnicy odśpiewali psalm, ale choć było ich wielu, głosy ledwo docierały na dół do fiordu.

Wkrótce orszak ponownie ruszył przed siebie, teraz ostatni byli pierwszymi Służba i komornicy szybko znale­źli drogę do siedziby proboszcza, gdzie miała się odbyć sty­pa z poczęstunkiem dla wszystkich mieszkańców parafii.

Czas spędzony w ciepłej i jasno oświetlonej plebanii, coś smakowitego do zjedzenia, kufelek słodkiego piwa, czegoś takiego nikt przecież nie odmówi, nawet gdyby nigdy za życia nieboszczki pastorowej nie spotkał.

Maria Livsdatter Meisterplass od ponad czterech lat pobierała u pastora nauki. Teraz była już dwudziestolet­nią panną i dziewczęce ciało dawno nabrało kobiecych kształtów. Tego dnia głowę miała ciężką od zmartwień, nigdy jakoś nie potrafiła radzić sobie z wieloma problemami na raz. Na szczęście było mnóstwo praktycznych spraw do załatwiania, co najmniej setka ludzi przybyła na probostwo, do pięknego salonu, do biblioteki pasto­ra, tłum gromadził się w sieniach, a nawet w starej izbie. Mężczyźni tłoczyli się na podwórzu przy ganku, nie ma­jąc odwagi wejść do eleganckich pomieszczeń plebanii w swoim ordynarnym, drewnem podbitym obuwiu.

Pomachała im ręką, wołając, że zaraz przyniesie coś także dla nich.

Bywało, że stypa mogła się okazać bardzo wesołym wydarzeniem, nierzadko organizowano muzykę i tańce, gdy tylko zmarły spoczął w Panu i został złożony w zie­mi. Tym razem jednak odeszła sama pastorowa i nikt podobnych rozrywek nie oczekiwał. Wszystko powinno się odbyć statecznie, solidny poczęstunek i słowo Boże. Pastor umiał się postawić, kiedy tego od niego wymaga­no, ale trzymał się mocno licznych niepisanych zasad, je­śli chodzi o sprawy moralności i o to, co przystoi.

Nikt się nawet nie domyślał, co krąży po głowie Mogensa, kiedy siedział w swoim fotelu w bibliotece i ki­wał głową przechodzącym obok gościom. Dziękował za kondolencje, z tym i owym zamienił parę słów. Śledził wzrokiem szwagra o ptasim profilu, który krążył po po­kojach, przyglądając się uważnie srebrom, książkom i obrazom. Jego małżonka dyskretnie dotykała grubymi palcami a to brokatowych zasłon, a to obrusów, jakby sprawdzając, ile mogą być warte. Dostrzegał Evena i Tulvę Solgarden oraz ich dwóch synów, zwłaszcza starszy zwracał uwagę pastora. Even - Olai, zdaje się. Udało mu się wprowadzić Marię do kąta i popisywał się teraz przed nią. Pastor widział, że dziewczyna zasłania usta dłonią, tłumi śmiech; odsuwała się od niego, jakby syn Solgardenów mówił coś nieprzystojnie zabawnego.

A to łobuz!

Pastor Mogens - czuł narastającą irytację, co sobie ten parobek wyobraża, stoi tu i szczerzy zęby do najbardziej wartościowej panny w parafii!

Uczennica pastora, oddana nauce i wiedzy!

To on sam przez ostatnie cztery lata ją formował, ni­czym miękka glina uzyskiwała pod jego zręcznymi pal­cami dojrzałość. Cóż, aż tak fizyczne porównania nie są może najstosowniejsza, pastor nigdy nie dotknął jej ina­czej, niż gładząc po ojcowsku włosy lub całując lekko w policzek. W ostatnich czasach jednak jego myśli zbyt często wymykały się spod surowej kontroli, a potem musiał błagać Boga o wybaczenie podczas spędzanych samotnie w kościele nocy.

Nieczyste myśli o Marii nawiedzały go od pewnego wiosennego dnia, blisko pół roku temu.

Dziewczyna stała się naprawdę cudowna!

Ale najwspanialsze ze wszystkiego jest to, że ta istota za nim podąża, jest jego następczynią i jedyną kobietą, jakiej kiedykolwiek okazywał szacunek oraz zainteresowanie.

A z drugiej strony, jej myśli od dłuższego czasu otwierają przed nim nowe horyzonty. Jej mądre pytania oraz inteligentne odpowiedzi dają mu głębokie zadowo­lenie które z całą pewnością można nazwać duchowym. Maria opanowała teraz zarówno łacinę, jak i język duń­ski, sprawiało mu radość, że kształtuje ją na wyjątkową kobietę, osobę, która mogłaby zrobić furorę nawet w najwytworniejszych cudzoziemskich salonach.

To wszystko by przepadło, zniknęło, gdyby pozwo­liła się omamić prostemu wiejskiemu chłopakowi! Cóż za żałosna gra!

Nie wolno do tego dopuścić!

Wyglądało na to, że Maria z oddali i poprzez oddzie­lający ich tłum odczuła irytację pastora, bo wyrwała się przejętemu adoratorowi i podeszła do Mogensa z tacą pełną owsianych ciasteczek oraz smarowanych masłem żytnich podpłomyków.

- Drogi przyjacielu, jak się czujesz w tych smutnych chwilach?

Troskliwie pogłaskała jego zgarbione ramiona i pod­sunęła ciastko.

Twarz Mogensa rozjaśniła się. Jak dobrze widzieć wpatrzone w siebie ciepłe oczy Marii!

Jej twarz, piękne rysy, złociste włosy wijące się deli­katnie na skroniach i nad uszami...

Pastor westchnął ciężko, co ona odebrała jako wyraz wielkiego smutku i bólu.

- Dziękuję, Mario, za dobre słowo. Nie wiem do­prawdy, jak się teraz potoczy moje życie. Gdyby nie ty...

- Chciałabym na zawsze zostać twoją przyjaciółką, wiesz o tym. Może zdołam też pomóc Cecilii - wes­tchnęła Maria.

Córka pastora często była nazywana Cecilią. Mogły­by bowiem wynikać nieporozumienia, gdyby obie dziew­czyny używały imienia Maria. Zmarła pastorowa co prawda również nosiła imię Cecilia, ale to nie miało aku­rat wielkiego znaczenia, nikomu by przecież nie przy­szło do głowy zwracać się lub mówić o niej po imieniu.

Mogens Skanke ponownie skulił się w fotelu, kiedy Maria odeszła, by dojrzeć, czy wszyscy goście mają co jeść i pić. Zatrzymywano ją często, wielu chciało z nią rozmawiać, podziękować za przysługę, zapytać o radę w trudnej sprawie.

Maria, wychowanka kata, zajmowała we wsi pozycję, jakiej przed nią żadna kobieta nie osiągnęła.

Ludzie mieli do niej zaufanie, czy to chodziło o cho­robę, czy o cierpienia duchowe. Pytano ją, jak pielęgno­wać chore jagnię, słabowite niemowlę, o rany, które nie chcą się goić, a także o dziwne męskie przyzwyczajenia...

Była czymś więcej niż znachorką, czymś więcej niż tak zwaną mądrą kobietą, która wie, co robić w razie choroby. Ta młoda dziewczyna stała się lekarką i dorad­czynią w każdej sprawie, autorytetem, do którego się zwracali, gdy zimne wiatry zaczynały wiać w oczy.

A Maria kochała swoje położenie.

Jako uczennica pastora zawarła znajomość ze świa­tem, którego ze względu na swoje skromne pochodze­nie nie umiałaby sobie nawet wyobrazić.

Zawarta w książkach wiedza z łatwością przenosiła się z pergaminowych stronic do jej spragnionej nauki głowy. Maria uczyła się bez trudu, pastor wielokrotnie nie posiadał się z podziwu, jak szybko pojmuje, a także potem dalej rozwija nowe wiadomości. Zadawała głębo­ko uzasadnione pytania, coraz częściej zdarzało się, że nie znajdował odpowiedzi. Ale to nic, pastora cieszyło owo pragnienie wiedzy, nawet jeśli przy okazji ujawnia­ło jego niedoskonałość.

Pewnego razu westchnął głęboko, dotykając palcami jej długich włosów.

- Gdybyś ty była młodym chłopcem... sprzedałbym większość tego, co posiadam, i wysłał cię do najlepszych nauczycieli w Europie! - Zaraz jednak uśmiechnął się i potrząsnął głową. - A zresztą, nie, wolę nie przemie­niać cię w mężczyznę! Straciłbym ów cudowny widok, jakiego mi codziennie dostarczasz!

Uśmiechnęła się na ten komplement. Pastor często ro­bił takie sympatyczne uwagi, ale nie było to w najmniej­szym stopniu natrętne ani nie naruszało ich przyjaźni.

Mogens Skanke był dobrym człowiekiem. Zawdzię­czała mu ciekawe i pełne treści życie. Cieszyła się też, że jej rzadkie umiejętności uratowały już niejedno istnienie w okolicy. Ziołowe mikstury i maści matki, liczne lekar­skie książki pastora oraz wrodzona zdolność leczenia uczyniły z Marii naprawdę niepospolitą znachorkę.

Potrafiła zahamować najcięższe choroby, stosowała nieznane dotychczas metody ze zdumiewającymi rezul­tatami. Ludzie wprost nie wiedzieli, co o tym myśleć, była prawdziwym darem niebios, aniołem... A może czerpała swe umiejętności z mrocznych zakątków wszechświata...

Maria uśmiechała się na myśl o okazywanym jej peł­nym lęku zaufaniu, zawsze starała się wszystkich trak­tować uprzejmie i z szacunkiem. Często też odmawiała przyjęcia zapłaty, w każdym razie od najbiedniejszych. Ostatnio zresztą zabierała ze sobą trochę jedzenia, coś do ubrania czy woreczek ziół na herbatę, kiedy szła do domu, gdzie ludzie nie bardzo mieli czym oszukać głód. Dzięki temu jej opinia niezwykłej uzdrowicielki, prawie bóstwa, zyskiwała nową pożywkę.

Ona jednak nie czuła się aniołem. Miała temperament i charakter najzupełniej odmienny niż te niebiańskie uskrzydlone istoty.

Młodzieńcza miłość do Randara bladła z upływem lat, to prawda. Maria nie była już nawet w stanie wyo­brazić sobie, jak on wygląda. Pamiętała tylko jego dłu­gie czarne włosy oraz unikające jej spojrzenia niebieskie oczy. Tamtej tragicznej nocy po śmierci Anny dokona­ła obrachunku ze swymi uczuciami, nie mogła już dłu­żej otaczać tęsknotą i marzeniami człowieka, o którym wiedziała, że jest wysłannikiem śmierci. Postanowiła o nim zapomnieć. Potem nie jeździła z odwiedzinami do domu, tylko przez kilka letnich tygodni widywała matkę i młodszego braciszka, kiedy przybywali, by spę­dzić lato na halach z Tulvą i jej inwentarzem. Wtedy nigdy nie mówiło się o Randarze.

Dziwne jednak, że nikt inny nie potrafił wzbudzić w jej sercu tęsknoty. Nie brakowało jej przecież wielbicieli i ta­kich, którzy chętnie zaczęliby przychodzić w konkury. Zwłaszcza kiedy przeniosła się z Solgarden na plebanię i zamieszkała na małym stryszku nad spichrzem, sobot­nie wieczory miewała niespokojne. Nierzadko pod jej oknem spotykało się dwóch albo nawet i trzech skradają­cych się zza węgła młodzieńców pełnych nadziei. Dotych­czas jednak żadnemu nie pozwoliła wejść na górę.

Gdyby oni wiedzieli, że ich piękna i wymarzona czę­sto przewraca się w pościeli i nie może zasnąć, trawio­na straszną tęsknotą za czymś... za kimś...

Wtedy pewnie nic by ich nie powstrzymało.

Tymczasem ona na zewnątrz sprawiała wrażenie nie­dostępnej panny, a kawalerowie zastanawiali się i dysku­towali, skąd się w niej bierze ten chłód królowej śniegu. Przecież taka jest dobra i czuła dla swoich pacjentów, ta­ka łagodna i zawsze uśmiechnięta dla wszystkich! Nie wolno tylko za bardzo się do niej zbliżyć, żadnych pou­fałych gestów, żadnych czułych słówek, bo wtedy na­tychmiast ucieka.

Ona sama tego nie pojmowała. Co się z nią dzieje? Większość jej rówieśników już dawno znalazła sobie ko­goś, pozaręczali się, pożenili, a gospodarscy synowie i córki w wieku dwudziestu lat nierzadko mieli po dwo­je, troje dzieci. Ona nie potrafiła sobie wyobrazić takie­go życia, jak bowiem mogłaby się zajmować uzdrawia­niem, skąd by brała czas na czytanie nowych książek i na długie rozmowy ze swoim najlepszym przyjacielem, pastorem? Nie, nawet najbardziej cierpliwy i wyrozu­miały mąż zacząłby w końcu protestować, że żona wię­cej czasu spędza u ludzi i w księżej bibliotece niż w do­mu. Trzeba zatem czekać, a potem się zobaczy...

Gdyby tak Randar...

Gdyby on potrafił znaleźć sobie nowe miejsce do ży­cia, uwolnić się od tej ponurej sławy, której się dorobił jako wychowanek i następca kata. Maria nie mogłaby przecież zachować ani pozycji i ludzkiego poważania, ani owego pomieszanego z uwielbieniem i zarazem lę­kiem szacunku, jakim ją teraz darzono, gdyby się z nim związała. Nałożnica kata... Przekonała się o tym nazbyt boleśnie w czasach, kiedy mieszkała w Meisterplassen i musiała patrzeć, jak wyszydzano i mieszano z błotem jej ukochaną matkę.

Wszyscy goście zostali obsłużeni, pastor powiedział parę słów i przytoczył odpowiedni fragment Pisma, dzba­ny z piwem opróżniono, a przez piękne szyby w oknach probostwa zaczął zaglądać wczesny zimowy mrok.

Nie było tańców, wesołości, śmiechów ani zabawy. Pożegnanie pastorowej dokonywało/się jak przystoi, w nastroju powagi, czego ona sama z pewnością by so­bie życzyła.

Teraz na podwórzu słychać było ostatnie kroki, prze­marznięty, sypki śnieg skrzypiał pod stopami, zapowia­dając siarczysty mróz.

W tych rejonach kraju wczesna zima mogła być bez - śnieżna, z czarną ziemią i krótko, ale pięknie świecącym za dnia słońcem, albo jak w tym roku, zima niczym przed końcem świata: śnieżna, z siarczystym mrozem, który powoli wdziera się w ciała i dusze ludzi.

Rzadko się zdarzało, by fiord zamarzł całkiem jeszcze przed Bożym Narodzeniem, ale dzisiejszej nocy słysza­no trzaski narastającego lodu. Wkrótce skuje taflę wo­dy grubą, lśniącą pokrywą, później ludzie wyrąbią w niej małe otwory i będą łowić ryby.

W salonie probostwa panowała cisza. Maria stała przez chwilę przy drzwiach, przyglądając się ojcu i córce.

Mogens siedział przy długim stole, przed nim leżała otwarta Biblia. Twarz miał zmęczoną i dziwnie wydłu­żoną, jakby coś go bardzo dziwiło. Może to śmierć żo­ny stanowiła dla niego szok? Ale przecież wiedział już jesienią, dokąd sprawy zmierzają. Biedaczka niedomaga­ła długo, zapadała się w siebie w milczeniu, w końcu umarła równie skromnie i bez dramatów, jak żyła. Pa­stor czuł się nędznikiem, człowiekiem bez serca, dławi­ły go wyrzuty sumienia.

Nie ubolewał z powodu śmierci żony!

Ani razu nie udało mu się wzbudzić w sobie prawdzi­wego żalu, jedynie jakiś rodzaj smutku, gdy myślał o swoim pozbawionym treści małżeństwie.

No, cóż! Całkiem bezowocne ono nie było, mimo wszystko to właśnie zmarła żona dała mu jego jedyne dziecko. Cecilia wyglądała niczym młodsza, za to bar­dziej wyrazista kopia swojej matki. Odziedziczyła po niej tę jakby przezroczystą urodę, jasnoniebieskie oczy przy­wodziły na myśl stojącą wodę. Była życzliwa, uprzejma, spokojna i obdarzona dobrym sercem. Delikatne ciało nie zostało jednak stworzone do życia na wsi, w chłopskim gospodarstwie, pasowałaby już raczej do jakiejś niezbyt dużej posiadłości. Mogens nie miał wielkich nadziei, że zdoła znaleźć odpowiedniego dla córki kawalera, zwła­szcza że panna nie była też wymarzoną kandydatką do spełnienia zmysłowych oczekiwań młodego mężczyzny...

Może jakiś student teologii, nieśmiały, o raczej niewygórowanych świeckich potrzebach... Owszem, przy kimś takim Cecilia mogłaby znaleźć swoje miejsce na ziemi... jako małżonka młodego pastora zostałaby może szczęśli­wą panią domu i żyła bez szczególnych zmartwień. Nie, jego droga córka nie wywrze wpływu na dzieje świata.

Maria podeszła do Cecilii i delikatnie objęła jej drob­ne ramiona. Dziewczyna pogłaskała ją w odpowiedzi po ręce, cieniutkie palce były lodowate i odcinały się bielą na różowej dłoni Marii.

- Moja droga, zaparzę ci kubek ziela melisy, dobrze? Bie­dactwo, jesteś z pewnością bardzo zmęczona. Chodź, po­mogę ci się rozebrać, zaraz przyniosę gorące kamienie i na - grzeję łóżko. Gorąca herbata cię uspokoi - mówiła Maria.

Cecilia powiedziała dobranoc ojcu i bezwolnie wy­szła za Marią z salonu. Udały się schodami na górę do małego pokoiku pastorówny. Panował tam dojmujący chłód. Maria odgarnęła futrzaną narzutę, wyjęła z pale­niska trzy gorące kamienie, owinęła je starannie w gru­by wełniany materiał i ułożyła w łóżku. Ogrzały posła­nie, a okrycie zrobiło się przyjemnie ciepłe.

Cecilia zdjęła suknię i szeroką białą halkę, resztę, czy­li wełnianą bluzkę, spodnią halkę i koszulę zostawiła, w tym wszystkim, rozdygotana, wsunęła się do łóżka. W chwilę później wypiła przyniesiony przez Marię go­rący napój i zasnęła. Młoda osierocona dziewczyna bu­dziła w Marii głębokie uczucia opiekuńcze. Mimo to zo­stawiła ją samą i ciężko stawiając zmęczone nogi na stopniach zeszła na dół. Mogens wciąż siedział bez ru­chu nad Biblią, przeczytał chyba nie więcej niż stronę. Maria była zaskoczona tą jego głęboką żałobą. Od daw­na podejrzewała go raczej, że najbardziej ze wszystkie­go pragnąłby się uwolnić od ciągłego narzekania żony i jej pełnych wyrzutu, prześladujących go spojrzeń.

- Mogens, czy nie znajdujecie pociechy w słowach Pa­na, że osiągnie zbawienie każdy, kto przyjdzie do niego z czystym sercem? Pani... ona przecież nigdy nie popeł­niła nic złego, zawsze działała w poczuciu obowiązku, z niezłomną wiarą, jestem pewna, że zajęła już należne jej miejsce pośród błogosławionych...

W odpowiedzi pastor westchnął głęboko i uśmiech­nął się bez radości.

Potem zamknął Biblię, wstał i ujął młodą kobietę za ręce. Bez słowa poprowadził ją do biblioteki, pokoju, w którym od ponad czterech lat spędzali swoje najlep­sze chwile.

Skłonił ją uprzejmie, lecz stanowczo, by usiadła na krześle, potem rozpiął białą kryzę kapłana i odłożył na bok w jakimś symbolicznym geście. Zdjął grubą, pięk­nie haftowaną szarfę, na której nosił ciężki, srebrny krzyż. Stał pośrodku pokoju, ubrany na czarno, i wyglą­dał na dużo starszego, niż w rzeczywistości był.

Żal musiał mu zmącić umysł, Maria z trudem go po­znawała.

Poprosił, by siedziała spokojnie i w milczeniu wysłu­chała, co ma jej do powiedzenia. Nie wolno jej przery­wać, nie wolno wypowiadać swego zdania, dopóki on nie skończy. W przeciwnym razie mogłaby go opuścić odwaga i ufność...

Maria siedziała więc bez ruchu, starając się panować nad reakcjami, jakie wywoływało w niej szokujące oświadczenie pastora. Wieczorem w dniu, kiedy jego mał­żonka została złożona do zimnego grobu, on zwracał się do innej ze słowami miłości. Mówił o swojej tęsknocie, o samotności i o swoim grzesznym pożądaniu jej. Bez żad­nej powściągliwości, choć z głębokim wstydem, wyznawał jej swe tajemne i bynajmniej nie ojcowskie uczucia.

Na koniec podszedł do Marii, chwycił jej ręce w miażdżącym uścisku i błagał, by została jego żoną.

Okazał wielkie zrozumienie dla jej zakłopotania, poj­mował, że doznała szoku, że jest zaskoczona jego gorą­cymi uczuciami.

Szczerze mówiąc, Maria nigdy nie myślała o nim jak o mężczyźnie z krwi i kości ani obiekcie kobiecej tęsk­noty... Był ojcem i nauczycielem, człowiekiem Bożym i pasterzem parafian. Oczywiście, że słyszała o chutliwych kapłanach, goniących młode dziewczęta po parafii i ściągających na nie wstyd oraz nieszczęście... Mogens jednak nie należał do takich, zawsze była tego najzupeł­niej pewna.

Kiedy teraz leżała na swoim zimnym posłaniu i sły­szała trzaski narastającego na fiordzie lodu, propozycja pastora stawała się coraz bardziej rzeczywista.

Maria Livsdatter - pastorowa!

Nie, coś takiego zbyt trudno sobie wyobrazić.

Korzyści z takiego małżeństwa byłyby ogromne, ła­two je dostrzec. Mogłaby wieść spokojne życie w zasob­ności, mogłaby dalej prowadzić swoją pracę dla cho­rych, może nawet stworzyć na plebanii miejsce skupia­jące wszelką wiedzę na temat zielarstwa, sztuk leczni­czych i wielkiej nauki...

On by ją nosił na rękach, wiedziała o tym, dałby jej wszystko, czego by zapragnęła, a co byłoby w jego mocy.

Ludzie zdążyli zapomnieć, kim jest Maria, w jakiej grzesznej ziemi rosły niegdyś korzenie, z których czerpa­ła soki Ona sama też odrzuciła i zostawiła za sobą mało wartościowe życie w Meisterplassen. Jorand i Randar chy­ba by jej już nie poznali Blisko pięć lat to szmat czasu...

Skuliła się na posłaniu rozdygotana, objęła własne ciało zimnymi ramionami i wtuliła twarz w lodowatą poduszkę.

Nigdy nie potrafiła rozważać wszystkich za i przeciw dotyczących jej osoby, z trudem oceniała, jakie wyjście byłoby dla niej lepsze. Ona, która z taką pewnością sie­bie i stanowczością ordynowała i rozdzielała lekarstwa, przemieniała się w bezradną dziewczynkę, kiedy musia­ła decydować o własnym życiu.

Sen długo dawał na siebie czekać, starała się bardzo, ale myśli wciąż nie pozwalały jej zasnąć. W końcu jednak zna­lazła się w innym świecie i rozpaczliwie walczyła z napły­wający cmi uczuciami, z jakąś nieznaną, palącą tęsknotą.

Kiedy następnego dnia zimowe słońce stało już wy­soko na niebie, a jego blade promienie wpadały do po­koju, Maria obudziła się drżąca. Włosy pokrywała cie­niutka warstewka szronu, która powstała z jej gorącego oddechu podczas gwałtownych marzeń tej nocy.

Wciąż jeszcze czuła pulsujące gorąco w dole brzucha, piersi napinały się, całe ciało drżało z zimna i wspo­mnień niezwykłego snu. To Randar odwiedził ją dzisiej­szej nocy, zawstydzona bała się do tego przyznać. Bar­dzo jeszcze niedoświadczona w miłości, nie wiedziała, skąd jej serce brało te wszystkie cudowne szczegóły. Oszołomiona, wciąż widziała stanowczego mężczyznę o ciemnych włosach, który we śnie brał ją w posiadanie, całował i pieścił, nie licząc się z jej sprzeciwem. Obej­mował ją mocnymi ramionami, podporządkowywał so­bie jej dzikie ciało, badał wszystkie najtajniejsze zakąt­ki, a na koniec złamał dziewiczą pieczęć i pociągnął ją za sobą w szalony wir pożądania.

Ale wtedy, nieoczekiwanie, pojawiła się przed nią twarz innego mężczyzny. To Mogens, ten stary, który nagle położył się na niej i pokrywał jej piersi wilgotny­mi pocałunkami.

Nie! To szaleństwo! Niemożliwe! Mogens to przyjaciel, kochany ojciec, uważny nauczyciel, niezłomne wsparcie...

Ale nie kochanek!

Nagle, z jasnością, jaka nastaje, kiedy promienie słoń­ca przebiją się przez zasłonę gęstej mgły, pojęła: To nie­możliwe, ona nie może wyjść Mogensowi na spotkanie, nie może pozwolić, by przybył do niej jako małżonek. Zasłużył sobie na lepszy los, niż kochać kobietę, która każdego dnia widzi przed sobą twarz innego, która nie­ustannie snuje tajemnicze marzenia o dalekim, nieosią­galnym kochanku.

Będą musieli oboje trwać samotnie w swoim bezżeństwie, próbować ocalić resztki wzajemnej przyjaźni i za­akceptować to, że marzenia nigdy się nie spełnią.

ROZDZIAŁ VII

Pierwsze oznaki nie wzbudziły szczególnej uwagi.

Nagle zachorowało dwoje dzieci komornika w doli­nie na skraju Lyster. Najpierw po prostu źle się czuły, były słabe i rozkapryszone, potem zaczął je dręczyć su­chy, dławiący kaszel. Na drobnych ciałkach pojawiły się paskudne, sinoczarne wrzody. Malcy, chłopiec i dziew­czynka, nie mogli nic jeść ani pić, i na oczach zrozpa­czonych rodziców po prostu dogorywali.

Kiedy w końcu wezwano Marię, jedno dziecko było już nieprzytomne. Na widok chorych młoda kobieta poczuła, że jej ciało przenika paraliżujący strach, a sztywny z prze­rażenia język odmawia posłuszeństwa. Z trudem odwróci­ła się do znękanej matki, nie mogąc powstrzymać łez.

Tamta pojęła chyba, jak poważna jest sytuacja, mimo to, gdy Maria musiała powiedzieć, że nic już nie można zrobić, wybuchnęła rozpaczliwym krzykiem.

- Dam im zioła na złagodzenie bólu, ale uzdrowić mógłby je tylko cud od Boga - wyszeptała Maria.

Odprowadziła szlochającą kobietę na bok i zaczęła wypytywać.

Kiedy dzieci zachorowały? Ile dni trwała słabość, zanim pojawiły się wrzody? I najważniejsze ze wszystkiego: Czy zanim dzieci zachorowały, stykały się z innymi ludźmi?

Matka wyjaśniała szeptem wszystko, co mogła sobie przypomnieć.

Dzieci skarżyły się na zmęczenie i bóle brzucha jakieś trzy, cztery dni przed tym, zanim porobiły się te okropne wrzody. Kaszlały strasznie, a czasem odkaszliwały jakąś ciecz pomieszaną z krwią. Białka oczu naj­pierw zrobiły się czerwone, a potem żółte, tak jak teraz. A czy się z kimś spotykały?

No pewnie! I matka, i ojciec byli dniówkowymi ro­botnikami, wynajmującymi się w większych gospodar­stwach i dworach. Ona zajmowała się praniem, prze­ważnie robiła to pod dachem, ojciec dzieci w ostatnim tygodniu pracował z chłopami w lesie, a poza tym był w Fuhr, gdzie pomagał nastawiać piwo.

Maria starała się przypomnieć sobie wszystko, czego się nauczyła o tej chorobie, cała okolica stanęła właśnie oko w oko z trudną do wyobrażenia tragedią.

W książkach medycznych Maria znajdowała wielo­krotnie różne teorie odnośnie do przenoszenia się zara­zy i sposobów jej ograniczania. Wiedziała, że teraz ona sama może przenieść ją dalej. Przypominała sobie twier­dzenie pewnego Francuza, uważał on mianowicie, że choroba rozprzestrzenia się poprzez małe zakażone zwierzątka, które czepiają się mocno skóry lub ubrania i w ten sposób mogą być przenoszone od człowieka do człowieka. Podobne do wszy, tylko dużo mniejsze, ta­kie malutkie, że się ich nie widzi...

Dwoje chorych dzieci na posłaniu kaszlało strasznie, oboje znajdowali się już chyba w ostatniej fazie. Wkrót­ce wątroba i nerki odmówią posłuszeństwa, płuca już, już prawie ustają.

Maria rejestrowała jedynie zewnętrzne objawy, wie­działa jednak dostatecznie wiele o funkcjach ciała, by zdawać sobie sprawę, że na oba biedactwa zapadł już wyrok. Zastanawiała się, czy podać im duże porcje uśmierzającego wywaru z czarnego lulka... ale nie mogła się zdecydować. Dopóki w ciele tli się jeszcze iskierka życia, wciąż jest nadzieja, przekonywała sama siebie. Ale serce jej krwawiło na widok małych, wykrzywionych cierpieniem twarzyczek. Strużka krwi torowała sobie drogę po brodzie chłopca. Spierzchnięte wargi dziew­czynki były jedną wielką raną, wrzody popękały w bu­zi i pod błyszczącymi, zbolałymi oczami małej. Dzieci miały przepocone, pozlepiane włosy.

Matka usiadła na podłodze, wzięła w ramiona oba ma­łe ropiejące ciałka i zaczęła śpiewać uspokajająco psalm nadziei, potem pieśń o radości, wreszcie kołysankę.

Kiedy ostatnie dźwięki przebrzmiały, dziewczynki nie było już wśród żywych. Opadła ciężko na ramię matki, która siedziała nadal, pozwalając łzom płynąć i wciąż pełnym rozpaczy głosem nucąc synkowi ostat­nią, dodającą otuchy pieśń. Maria wyszła z domu, mat­ka powinna zostać sama ze swoim umarłym i umierają­cym dzieckiem. Ona nie miała tu już nic do zrobienia.

Musi jednak uczynić wszystko, co możliwe, by po­wstrzymać rozwój nowej zarazy, zmniejszyć liczbę ofiar!

Setki lat minęły, ale ludzie w małej parafii pośród gór nie zapomnieli o Czarnej Śmierci, która w połowie czternastego stulecia pustoszyła kraj. W tej dolinie nie­mal wszystkie zagrody były po jej przejściu wymarłe.

Po tamtej stronie gór, w Jostedalen, przeżyła tylko jedna mała dziewczynka, krążyła potem po lasach ni­czym dzikie zwierzę, dopóki trzej myśliwi jej nie znale­źli i nie sprowadzili z powrotem do świata. Przerażoną, lękliwą niczym górska przepiórka. Wciąż jeszcze ludzie opowiadają sobie jej niewiarygodną historię.

W późniejszych czasach mniejsze epidemie nawiedza­ły raz po raz okolicę, ludzi dręczyły różne zarazy, ospy, dyfterytu, tyfusu, szkarlatyny. Maria nigdy jednak nie słyszała, by ktoś wspomniał, że kiedyś do górskich dolin wróciła dżuma na podobieństwo tamtej Czarnej Śmierci.

Niestety, te objawy, jakie dzisiaj zobaczyła, zgodne są ze strasznymi opisami wielkiej dżumy.

Nogi się pod nią uginały na myśl, że podobny masowy pomór mógłby dotknąć parafię. Wszystkich ludzi, któ­rych zna i kocha! Wszystkich przyjaciół, dorosłych i dzie­ci, mój Boże!

Nie, to się nie może wydarzyć!

Maria głęboko wciągnęła powietrze, musi za wszelką cenę myśleć rozsądnie, nie wolno ulec panice. Najpierw trzeba zadbać, by rodzina zmarłych dzieci nie przenosi­ła dalej zarazy. Trzeba wysłać wiadomość do wszystkich, którzy stykali się z tymi ludźmi, żeby nie wychodzili z domu. Następnie musi przygotować ogromne ilości ziół, nie wiedziała, gdzie je znajdzie, na szczęście była je­sień i większość roślin dojrzała.

Czyżby jesień 1672 roku miała być dla tej okolicy Je­sienią Śmierci?

Nie, dopóki córka Liv jest w stanie utrzymać się na nogach, pomyślała z ironicznym uśmiechem.

Nie wolno jej się poddać, nie może pozwolić, by uza­sadniony lęk, jaki wywołuje wiedza o chorobie, ją przy­tłoczył. O, tak, bywają chwile, gdy wiedza jest ciężka do udźwignięcia!

Najpierw powinna odszukać komornika, ojca dzieci, przekazać mu pierwsze wskazówki. Trzeba mieć nadzie­ję, że dorośli w rodzinie się nie zarazili... najczęściej pod ostrą kosą dżumy padają dzieci i starcy.

Potem trzeba wrócić do domu. Jeśli zaraza będzie się rozprzestrzeniać tak, jak Maria się obawia, należy ze­brać jak najwięcej ludzi, którzy potrafią pielęgnować chorych. I mężczyzn do kopania grobów...

W trzy dni później Maria nie miała wątpliwości, że spełnią się jej najgorsze przeczucia.

Dwoje komorników w zagrodzie, gdzie choroba się pojawiła, dogorywało z ciałami pokrytymi takimi samy­mi czarnymi plamami i wrzodami jak te, od których po­marły dzieci.

U sąsiadów wszystkich dręczył potworny kaszel, a poza tym ludzie pokładali się zmęczeni, nie mogąc utrzymać się na nogach. Nawet dalej we wsi, nad wodą, choroba znalazła już ofiary, w które wbiła szpony.

Całkiem wolnych było osiem, może dziesięć zagród i te izolowały się tak, jak im Maria kazała. Nawet kot nie mógł się przemknąć między zdrową a chorą zagro­dą! Nie wszyscy rozumieli sens takiego postępowania. Na co się zdadzą te wszystkie surowe reguły? Dżuma dotyka tych, którym była przeznaczona, bez względu na wszystko. Maria jest bez serca, skoro zabrania jakiejś kobiecie odwiedzić konającego brata!

Zdarzało się, że ludzie tracili respekt i zaufanie dla Marii, nie pojmowali znaczenia jej rozporządzeń. Mimo że tłumaczyła im, iż choroba może wędrować z nimi, rozprzestrzeniać się poprzez nich, nie nadążali za tokiem jej myśli, nie byli na to przygotowani. Zrozpaczeni, prze­mykali się ukradkiem pomiędzy zabudowaniami, by po­żegnać kogoś bliskiego lub popłakać przy jego marach.

Coraz częściej na cmentarzu rozkopywano tłustą zie­mię, coraz więcej rodzin pogrążało się w żałobie.

Maria najbardziej cierpiała nad okrutnym losem dzie­ci. Strasznie było patrzeć na ich zmienione cierpieniem ciała. I na ich matki! Równie chore i zrozpaczone, osła­bione do tego stopnia, że nie były w stanie reagować na żałosne krzyki i wołania malców, kiedy okropne wrzody pękały i ból stawał się nie do zniesienia. Kilku młodych mężczyzn dobrowolnie zgłosiło się do grzebania zmar­łych. Codziennie widziało się nędzne furki w drodze do lub z cmentarza. Mogens również nie zaznawał chwili od­poczynku, przez całe dnie był na nogach, pocieszał zroz­paczonych, płaczących lub złorzeczących ludzi. Modlił się z nimi, dodawał otuchy, błagał swego Pana, by stra­szna zaraza rozluźniła śmiertelny uścisk.

- Cośmy takiego uczynili, co sprowadziło na nas to nieszczęście? - pytali go, a najbardziej niepogodzeni unosili ku niebu gniewnie zaciśnięte dłonie i bluźnili okrutnemu Bogu. Niektórzy przypominali sobie złe znaki, jakie pojawiały się ostatniego lata. Czyż nie wi­dzieli wszyscy w samą noc świętojańską ognistej łuny na wschodniej stronie nieba? I czyż las nie zżółkł nieo­czekiwanie wcześnie tego roku? Już w sierpniu wyglą­dał jak jesienią. Niektórzy widzieli też jakoby na kilka dni przed wybuchem zarazy chmarę dziwnych czarnych ptaków krążących nad okolicą. No a czarownica, cza­rownica, którą pojmali przed prawie pięciu laty, czyż nie groziła im przekleństwem, kiedy z niej szydzili?

Mogens nie potrafił dać im odpowiedzi, żałośnie pro­sił tych ludzi, by okazali cierpliwość i zachowali wiarę, że Bóg wie, co robi, zsyłając na nich tę próbę. Modlił się z nimi po prostu. Nauczył ich nowych psalmów błaga­jących o pociechę i odwagę w trudnych czasach. W koń­cu sam się załamał. Po trzech dobach prawie bez snu i całkiem bez jedzenia, nawet ten silny kapłan nie był w stanie znieść więcej.

Maria nie miała czasu się nim zajmować, właściwie nie bywała na plebanii, wciąż wędrowała od domostwa do domostwa.

Dzieci, te niewinne dzieci!

Najwięcej troski poświęcała właśnie im.

To one dostawały najlepsze lekarstwa, nie zaniecha­ła żadnych starań, by im pomóc.

Odwiedziła właśnie zagrodę Hedda, gdzie z ośmior­ga dzieci zachorowało pięcioro.

Ale dzieci w Hedda były zawsze zadbane i krzepkie, miały pod dostatkiem odpowiedniego jedzenia, nie pra­cowały zbyt ciężko. Przed epidemią tryskały siłą, pulch­ne ciałka i rumiane policzki czyniły z nich okazy zdro­wia. Jeśli ktoś może przeżyć tę potworną chorobę, to powinny to być właśnie dzieci z Hedda.

Ojciec też zachorował, ale starał się jak mógł ukrywać trawiącą go słabość. Maria dawała mu do picia wywar z podbiału, tymianku, kwiatów rumianku, siemienia lnianego i odrobiny drogocennego czosnku z prywat­nych zapasów proboszcza.

Włamała się do narożnikowej szafy pastora, w której przechowywano zagraniczne lekarstwa o tajemniczym działaniu. Te z nich, które rozpoznawała, bo wcześniej czytała o nich w medycznych książkach, wypróbowywała w leczeniu chorych.

Pieprz, wódka i kilka kropel oleistego soku wyciśnię­tego z korzenia kozłka lekarskiego, taką mocno działa­jącą miksturę znalazła w tej szafie.

Korzeń kozłka lekarskiego bardzo łatwo przedawko­wać, nie wszyscy dobrze tolerują silne lekarstwa, toteż stosowała miksturę z największą ostrożnością, ale była naprawdę przerażona, gdy jeden z najciężej chorych umarł wkrótce po jej zażyciu...

Sierpień tego ponurego roku minął, nastał wrzesień. W ciągu ostatniego tygodnia zaraza pochłonęła tuzin ofiar. Choroba oszczędziła dotychczas tylko kilka za­gród w parafii, wśród nich Solgarden, gdzie Even i Tulva trzymali dzieci i służbę w zamknięciu. Zwłaszcza słu­żący marudzili i protestowali, coraz gorzej było z jedze­niem, brakowało wody na pranie, w piwiarni spleśniał nastawiony słód...

Tulva była jednak nieubłagana. Każdy, kto choćby nos wystawi za płot, nie będzie mógł wrócić.

Zebrała Wszystkich domowników w dużej izbie, tam modlili się wspólnie, śpiewali nabożne pieśni, próbując uciszyć dręczący wszystkich strach przed czającą się na zewnątrz śmiercią. Całymi dniami słyszeli bicie kościel­nych dzwonów, odzywały się raz po raz, by ostrzegać, że dżuma szaleje nadal.

Kto jeszcze żyje, a kto już umarł?

Tulva modliła się za swoich najbliższych, których na razie dane jej było zachować, zaciskała ręce tak, że pal­ce bielały. Maria, kochane dziecko, co z nią? Wciąż bie­ga od łóżka jednego chorego do drugiego ze swoimi zio­łami i maściami, z ciepłymi pomocnymi dłońmi?

Czy to prawda, co powiedziała? Że choroba siedzi w małych zwierzątkach, które przechodzą od chorych i wżerają się w ciała zdrowych?

Skoro tak, to Maria sama musiałaby już dawno umrzeć, nikt przecież nie dotknął tylu chorych co ona...

Tulva błagała swego Boga, by pomógł tej dziewczy­nie wytrwać, by nie dopuścił do załamania. Ona musi być silna, musi dodawać otuchy ludziom, nie poddawać się aż do dnia, w którym kościelne dzwony przestaną wysyłać zawiadomienia o śmierci.

Modlitwy Tulvy zostały chyba wysłuchane, bowiem Maria wciąż się trzymała. Mimo to w trzecim tygodniu zarazy wyglądała już jak cień człowieka, wynędzniała, co­raz słabsza. Od dawna wiedziała, że przynajmniej od czasu do czasu powinna trochę odpocząć, coś zjeść i prze­spać się parę godzin. Pobudzające wywary, od których kręciło jej się w głowie, pozwalały utrzymać się na no­gach po dwadzieścia godzin bez przerwy. Ale bywały mo­menty, gdy natura się buntowała, dziewczyna kuliła się w jakimś miejscu i zapadała w głęboki, pozbawiony ma­rzeń sen i zrywała się później nagle, gdy tylko organizm otrzymał najbardziej niezbędną porcję odpoczynku.

Musi wytrwać!

Z doświadczenia wiedziała już teraz, jakie lekarstwa pomagają najbardziej. Pozmieniała swoje przepisy i re­cepty, mieszała teraz zioła z zagranicznymi środkami z szafy pastora i dodawała wielkie ilości proszku, który znalazła w schowanym kiedyś węzełku Anny. Informa­cje na woreczkach wyblakły, stały się prawie nieczytel­ne, zdołała się tylko zorientować, że to stary, bardzo sil­ny środek przeciwko dżumie. Maria postanowiła podjąć szansę, jaką dawał jej los, najpierw wypróbowała lekar­stwo na młodym chłopcu. Radził sobie z chorobą zna­komicie i on pierwszy w całej wsi wyzdrowiał, przeżył trzecie stadium dżumy z ropiejącymi guzami.

Nie zastanawiała się, co ten proszek zawiera, spróbu­je to odtworzyć później. Na szczęście działał nawet w bardzo malutkich dozach i obliczyła, że starczy go dla co najmniej czterdziestu chorych.

Jakie gorzkie szyderstwo losu! Dzięki skarbom pozo­stawionym przez ściganą bezlitośnie czarownicę Maria mogła uratować życie połowie wsi! Powinna im to chy­ba powiedzieć, tym szczęśliwym wybranym, którzy przeżyją okrutną chorobę.

Ów cudowny, niezwykle pięknej roboty łańcuszek, który dostała od Anny, powiesiła sobie teraz na szyi jako talizman. Łańcuszek nosił ślady rozerwania, jakby ktoś kiedyś szarpnął go brutalnie z wielką siłą. Prawdopodob­nie był też niegdyś znacznie dłuższy. Na końcu przytwier­dzono coś w rodzaju przepołowionej kulki lub dzwonecz­ka, ale nie miał serduszka, nie mógł więc dzwonić. Maria ciągle podziwiała to przerwane filigranowe cacko.

Łańcuszek mienił się i lśnił niczym najprawdziwsze złoto. Nie zastanawiała się specjalnie, jakim sposobem taka piękna rzecz znalazła się w posiadaniu biednej wiej­skiej znachorki. Pamiętała natomiast makabryczną fi­gurkę, którą Anna nosiła na łańcuszku. Trafiła pewnie do kieszeni któregoś urzędnika, który przypieczętował tamtą sprawę.

Doznawała pociechy, mogąc gładzić ręką drobne, śli­skie, powiązane na nowo ogniwka. Jakby zniszczona ozdoba emanowała z siebie ciepło, ogrzewała ją, doda­wała sił i energii.

Jeden późny wieczór następował po drugim, noce ro­biły się coraz chłodniejsze, były też bardziej rozgwież­dżone niż poprzednio. Maria wlokła za sobą nogi pra­wie niewidoczną ścieżyną między plebanią a Solgarden. Nie chciała tam wstępować, ludzi z Solgarden nikt nie widział od chwili, gdy wybuchła zaraza. Maria wierzy­ła, że w tym domu wszyscy są zdrowi. W ogóle nie przyjmowała do wiadomości, że przyczyna panującej we dworze ciszy może być zgoła odwrotna...

Nie, Even i Tulva z pewnością dają sobie radę, a nie chciała łamać własnych zakazów ani też ryzykować, że sama tam zawlecze chorobę. Wzdychała z wdzięcznością do swojej Najświętszej Panienki, dziękowała jej za to, że sama się nie zaraziła. Wierzyła, że Wszechmogący z sym­patią spogląda na jej starania i być może w swojej łaska­wości traktuje ją jako narzędzie do walki ze straszną plagą. Może dlatego unosi nad nią swoją opiekuńczą dłoń?

Maria przestała się już jakiś czas temu zastanawiać, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, pilnie tylko ba­czyła, by zmieniać wierzchnie ubranie i bardzo staran­nie się myć, kiedy szła od jednej zagrody do drugiej lub kierowała się do kolejnego dworu.

Ręce miała teraz czerwone i pokryte ranami, na deli­katnych dłoniach porobiły się już blizny. Wątpiła, czy kiedykolwiek odzyska dawną jasną, miękką skórę. Nie­ustanne mycie w żrącym ługu sprawiło, że jej ręce wy­glądały trzykrotnie starzej niż ona sama.

Chociaż gdyby Maria miała lustro, z pewnością widzia­łaby, że ta straszna walka z chorobą wyryła głębokie śla­dy również na jej wychudzonej twarzy. Włosy nie myte od ponad dwóch tygodni, zapadnięte głęboko oczy. Na czole pojawiły się głębokie zmarszczki, od nosa do kącików warg biegły dwie głębokie bruzdy. Mimo wszystko była ładna, jej ciemnoniebieskie oczy promieniały radością, kie­dy widziała, że stan któregoś z pacjentów się poprawia.

Tego wieczora nastąpi chyba przesilenie zarazy, my­ślała. W ciągu dnia odwiedziła wszystkie zarażone do­mostwa we wsi. Musiała, niestety, przyjąć do wiadomo­ści, że zmarło jeszcze dwoje chorych, ale jednocześnie pięciorgu dzieciom wyraźnie się poprawiło. Coraz czę­ściej udawało jej się powstrzymać chorobę we wcze­śniejszym stadium. Już przy pierwszych objawach ka­szlu lub zmęczenia i bólu mięśni kazała chorym kłaść się do łóżka i pić nieograniczone ilości wody. Ludzie nie byli do tego przyzwyczajeni, zwłaszcza starsi, którzy uważali, że woda służy do warzenia piwa, a w razie ko­nieczności umycia twarzy. Teraz jednak pili, Maria ura­towała przecież tylu ludzi, taka młoda kobieta...

Po wielu próbach znalazła nareszcie odpowiednie lekarstwo i prosiła Boga o miłosierdzie, jeśli to doświadcze­nie okupiła czyjąś śmiercią albo ją w jakichś przypadkach przyspieszyła... Nie było innego sposobu nauki, za to te­raz potrafiła wyleczyć niemal wszystkie nowe przypadki.

Dzisiaj musi się nareszcie wyspać, przynajmniej sześć godzin. Będzie też mogła porozmawiać z Mogensem, może nawet zrobi im po filiżance gorącej ziołowej her­baty z drogocennym koniakiem i odrobiną miodu.

Maria miała zaufanie do wzmacniających lekarstw, ja­kie sama zażywała, i rozdzielała je wszystkim zdrowym, których spotykała. Nie chciała przyjmować do wiado­mości, że mimo stosowania tych medykamentów nie wszyscy uniknęli choroby, nie chciała myśleć o wła­snym ryzyku i o nieubłaganej logice.

Bardziej martwiła się o pastora, on przecież także przez cały dzień stykał się z chorymi i zarażonymi. Z lę­kiem spoglądała na jego drogą twarz, czy dziś wieczo­rem nie wygląda na bardziej zmęczonego niż zwykle? Czy nie ma czerwonych oczu, błyszczących mocniej niż zazwyczaj?

Zatroskana przesuwała dłonią po czole starego kapła­na, było trochę spocone, ale gorączki nie stwierdziła. Z ulgą uśmiechnęła się do przyjaciela i podała wzmac­niającą herbatę. Podziękował jej spojrzeniem, siedzieli blisko siebie przy ogniu i popijali gorący napój. Opo­wiadała mu o sytuacji w parafii, że znowu trzeba było wykopać dwa groby, ale też o tym, że choroba jakby da­je za wygraną, zmiana zaczyna być widoczna.

Zmęczona i wyczerpana po trzech nieludzkich tygo­dniach, oparła głowę o ramię pastora, szukając wsparcia. On przycisnął ją do siebie, uważając, by jego własna obej­mująca plecy dziewczyny ręka nie zsunęła się zbyt nisko.

Kochał tę kobietę!

Dwukrotnie był żonaty, nigdy jednak nie przeżył ni­czego choć trochę przypominającego uczucie, jakie ży­wi do niej.

Uwielbiał ją, była jego boginią, darem niebios i naj­większą radością życia.

Kiedy tak z własnej woli tuliła się do niego, przepeł­niało go szczęście i niemal zapominał o tej upokarzają­cej odmowie, jaką mu dała blisko rok temu. Może to dziwne, ale ich przyjaźń po tamtym wydarzeniu wcale nie została zniszczona, przeciwnie, stała się chyba je­szcze głębsza. Maria ufała, że on szanuje jej uczucia, ro­zumie, że nie może go kochać, on sam zresztą nie po­trafił sobie wyobrazić, że mógłby czegoś od niej żądać lub zmuszać ją do związku, którego sobie nie życzyła.

Może kiedyś nadejdzie taki dzień, myślał Mogens i tu­lił do siebie to wychudzone, lecz silne kobiece ciało, wspierające się o niego coraz bardziej.

Maria usnęła.

Kiedy się ocknęła, był już pełny dzień. Przerażona ze­rwała się z łóżka. Och, nie!

Zaspała! Zawiodła swoich chorych, którzy oprócz modlitwy mają tylko ją.

Ciało protestowało. Nie chciało się budzić, wciąż po­trzebowało odpoczynku, choć przecież musiała spać chyba z dziesięć godzin!

Chore dzieci w Hedda... dwoje starych, którym wczo­raj wieczorem mówiła z nadzieją... komornicy z Reitan... wszyscy na nią czekają, na lekarstwa, kojące dłonie.

Pospiesznie narzuciła na siebie suknię, włożyła cze­pek na nie uczesane włosy. Dosłownie w biegu obmyła twarz lodowatą wodą, zakręciło jej się w głowie, kiedy chłód dotarł do rozgrzanej jeszcze snem skóry.

Po chwili znalazła się na podwórzu, pomachała po­spiesznie Cecilii, która odpowiedziała jej gestem dłoni zza okna w bibliotece. Mogens tak ją odizolował, prze­straszony, że również córka może mu zostać odebrana. Kari z Sina rano i wieczorem stawiała pod drzwiami ta­cę z jedzeniem, Cecilia nie rozmawiała z nikim od dwóch tygodni. Ma jednak książki, myślała Maria i na­gle ogarnęły ją wątpliwości, czy i w jakim stopniu cór­ka pastora opanowała sztukę czytania.

Maria skierowała się do najbliższego dworu, gdzie obo­je gospodarze chorowali, ale wczoraj poczuli się znacznie lepiej. Natomiast dwaj parobcy i najmłodszy syn właści­cieli nie reagowali na lekarstwa ani żadne zabiegi i Maria w napięciu czekała na wiadomość, jak przeszła noc.

Na podwórzu panowała cisza, tylko jakiś starszy mężczyzna kręcił się między domem a chlewem. Nale­żał do licznej grupy ochotników, którzy chodzili z obej­ścia do obejścia i karmili inwentarz. W niektórych za­grodach chorowali wszyscy, a zwierzęta w oborach i stajniach ryczały rozpaczliwie z głodu.

Maria cieszyła się, że przynajmniej nie musi się kło­potać takimi sprawami jak pasza dla zwierząt, przewo­żenie zwłok i kopanie grobów. Pielęgnowanie chorych pochłaniało ją całkowicie.

W domu najmniejszy chłopiec siedział na łóżku, które dzielił z ojcem i jednym z parobków. Twarz małego wciąż była rozpalona, kaszlał okropnie, ale w oczach po­jawił się na powrót blask. Uradowana dała dziecku lekar­stwo, posmarowała ropiejące rany maścią sporządzoną z długo topionego owczego łoju zmieszanego z wywarem z jałowca, sokiem z rzepiku, jasnoty białej oraz sokiem z korzenia łopianu. Wiedziała, że maść wyciągnie żółtą materię i sprawi, iż rany zaschną. Blizny jednak nie znikną całkowicie, ślady owej potwornej jesieni będą wielu lu­dziom towarzyszyć do końca życia.

Mimo wszystko dobrze było wiedzieć, że choroba jest w odwrocie. Gospodarz skarżył się jeszcze na bóle głowy i słabość ciała, ale matka rodziny wstała już i krzątała się teraz, by zebrać skromne zapasy jedzenia, jakie mieli, i na­karmić liczne gęby, które zaczęły znowu odczuwać głód.

Maria z ulgą powitała objawy zdrowia w tym domu i szybko ruszyła w dalszą drogę, niosąc jak zawsze ostat­nio swoją rzeźbioną szkatułkę z drewna. Ale kroki sta­wiała z coraz większym trudem, organizm nie chciał jej słuchać po męczących tygodniach, które minęły.

Walczyła z przesłaniającą jej raz po raz wzrok czerwonoczarną mgłą. Zmuszała nogi do każdego kolejnego kroku, potrząsała głową, jakby chciała odpędzić od sie­bie narastające zmęczenie.

Najchętniej położyłaby się tam, gdzie stała, na dro­dze, na tej zimnej ziemi, i po prostu zasnęła...

Dyszała zmęczona, oddychała z trudem, wciąż mu­siała odchrząkiwać. Czyżby to zaziębienie? Nie ma przecież teraz czasu na takie sprawy!

Wciąż jeszcze czeka na nią tylu chorych, nadal życie co najmniej tuzina dzieci zależy od tego, czy ona regu­larnie poda im lekarstwo, opatrzy wrzodziejące ciało.

Nie może się poddać śmiesznemu jesiennemu prze­ziębieniu!

Zanim jednak dzień dobiegł końca, Maria musiała ustąpić i zgodzić się, by gospodarz z Hedda zawiózł ją furą do następnych zagród. Widział, że nieszczęsna le­dwo się porusza i tylko największym wysiłkiem jest w stanie utrzymać się na nogach. Wciąż jednak miała w szkatułce lekarstwo, na które chorzy czekają, jeszcze trzy, może cztery domostwa. Z wdzięcznością przyjęła pomoc. Obolałe ciało podskakiwało wraz z wozem po wyboistej drodze, a ciągnięta przez konia furka skrzy­piała rozpaczliwie, jakby się miała rozpaść.

Kiedy nareszcie, już po ciemku, wrócili na plebanię, chłop musiał sprowadzić na pomoc samego pastora. Ma­ria leżała bez życia, wszystkie siły uszły z młodego cia­ła, półotwarte oczy były nieprzytomne.

Mogens czuł, że serce lodowacieje mu z przerażenia.

Ostrożnie wziął ją na ręce i zaniósł do salonu, tam rozścielił na podłodze przed kominkiem skórzaną na­rzutę i ułożył chorą przy ogniu. Nakazał, by Kari z Sina obmyła i przebrała Marię, podczas gdy on sam, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, czekał w bibliotece. Znalazł resztki lekarstwa, jakie mu wiernie przez cały czas panowania zarazy przygotowywała, ów krzepki na­pój, który miał powstrzymać chorobę, nie dopuścić, by zagnieździła się w ciele. Później, klęcząc przed półprzy­tomną kobietą, zanosił desperackie modły, błagał Boga, by oszczędził mu najgorszego. Niech się okaże, że to tyl­ko naturalne załamanie, rezultat zbyt wielu nie przespa­nych nocy, skutek zbyt wielkiego obciążenia.

Kiedy jednak nadszedł kolejny brzask i poranek oświetlił zimnym blaskiem twarz nieprzytomnej kobie­ty, pastor musiał ze ściśniętym strachem gardłem przy­jąć do wiadomości, że jego ukochana ma na skórze pa­skudne ciemne plamy. Zanim doczekali południa, plamy zaczęły się przemieniać w podeszłe cieczą wrzody. Pierś chorej poruszała się z największym wysiłkiem, oddech był ciężki, świszczący.

Udręczone ciało nie mogło już dłużej stawiać oporu.

Mogens wykrzykiwał swoje protesty dalekiemu Bo­gu, bluźnierstwa i błagalne modły płynęły na przemian ku malowanemu białym wapnem sufitowi w salonie probostwa. Kari z Sina i Cecilia miały zakaz zbliżania się do chorej, zaglądały tylko ukradkiem przez okno i przerażone widziały pastora nieustannie krążącego po pokoju, dostrzegały jego wykrzywione rysy, słyszały hi­steryczny, przenikliwy głos.

Nie dość że ich ukochana Maria znalazła się na łożu śmierci i będzie pewnie ostatnią ofiarą dżumy, to jeszcze pastor postradał zmysły, jak szalony miota się po izbie, wykrzykując jakieś niezrozumiałe słowa, albo klnie i płacze na przemian.

Drugiego dnia pastor leżał całkiem bez ruchu tuż przy chorej. Od czasu do czasu wlewał jej do ust picie i lekarstwa, szczerze wierzył, że wybiera właściwe.

Nieustannie z parafii przysyłano po niego. Teraz, kie­dy zaraza rozluźniła uścisk, ludzie pragnęli, by błogosła­wił tych, co przeżyli, oraz ich dobytek.

Mogens jednak nie pamiętał o swoich obowiązkach wobec owczarni, odprawiał wszystkich od drzwi i całą uwagę, a także największą troskliwość poświęcał kobie­cie, która stała się sensem jego życia.

Ona, która dokonała takich cudów, czyż sama nie za­służyła na cud z nieba?

Czyż białe anioły nie powinny spłynąć do tego poko­ju i zetrzeć jednym ruchem dłoni strasznych czarnych plam z jej skóry? A kiedy już wszystkie rozpaczliwe mo­dły zostały po wielekroć odmówione, resztką sił wziął ją w ramiona i uniósł z podłogi. Potykając się i zataczając zaniósł do piwnicy i dalej, do tajemnego korytarza, który łączył plebanię z kościołem. Po mozolnej wspinaczce na kamiennych schodach dotarł do świętego pomieszczenia i ostrożnie ułożył chorą Marię przy głównym ołtarzu.

Chora ledwo zauważyła, że zrobiło się wokół niej ja­sno, pastor zapalił bowiem wszystkie co do jednej woskowe świecie, jak ich w kościele było ze sto. W murach świą­tyni panował chłód, Mogens przyniósł jednak gorące ka­mienie i ciepłe futra, by ogrzać rozdygotane kruche ciało.

Potem rzucił się pokornie przed ołtarzem Pana i zno­wu modły wznosiły się i opadały na przemian to w na­dziei, to w rozpaczliwym żalu.

Kobieta na podłodze nie poruszała się, kaszlała tylko straszliwie, a czasami wypowiadała szeptem jakieś obce, dziwne, warkliwie brzmiące imię.

ROZDZIAŁ VIII

W takim stanie Ole znalazł pastora, oszalałego z roz­paczy, mamroczącego coś niezrozumiale przy białym obrusie ołtarza. Kobieta na podłodze jeszcze oddychała, ale z pastora nie udało się wydusić jednego rozsądnego słowa. Nie potrafił im powiedzieć, co jest Marii, czy za­chorowała na dżumę, czy stało się coś innego. Towarzy­szka Olego zdecydowanie podeszła do śpiącej na podło­dze postaci i ściągnęła z niej futrzane okrycie. Jaka wy­chudzona!

Przez grubą wełnianą spódnicę widać było sterczące kości biodrowe, przez co brzuch wydawał się jeszcze bardziej zapadły. Maria poruszyła się ledwie dostrzegal­nie, a ciało przeniknął dreszcz, kiedy kobieta rozpięła jej bluzkę na piersiach.

Nowo przybyła, jakby wcale nie bojąc się zarażenia, dotykała skóry chorej. Niektóre strupy już odpadły, gdzie indziej wciąż znajdowały się obrzmiałe wrzody, a z tych, które pękły, sączyła się przezroczysta ciecz i żółta ropa. Marię nadal trawiła gorączka, dziewczyna nie była w sta­nie skupić wzroku na pochylających się nad nią twarzach. Pastor wciąż mamrotał coś przy ołtarzu, chyba w swoim zamroczeniu nawet nie zauważył, że przybyła pomoc.

Ole Seiderstad dość wcześnie dowiedział się o wybu­chu zarazy w Lyster. Strumień łodzi, wiozących z sąsie­dnich wsi całe rodziny, szukające schronienia w zacho­dniej części fiordu, gęstniał z dnia na dzień. Docierały do niego ponure opowieści o całkiem opustoszałych osa­dach w rozległej dolinie. Morowe powietrze przedarło się przez góry, do Lom i Fortun, zawleczone prawdo­podobnie przez wędrownych kupców, którzy teraz przenosili nieszczęście dalej, w dół fiordu.

Czarna łódź Olego jako jedyna płynęła pod prąd, mi­jając tłumy śmiertelnie przerażonych ludzi. Na cyplach i wysokich brzegach płonęły watry.

Kiedy pogłoski dotarły do Meisterplassen, Liv rzuci­ła, co miała w rękach, i chciała niezwłocznie ruszać do Lyster. Może jej od dawna utęskniona córka już tam le­ży chora! Płakała i modliła się, szukała pociechy w ra­mionach Joranda.

- Maria z pewnością da sobie radę. - szeptał, starając się tchnąć w swoje słowa nadzieję i pewność, że wszy­stko będzie dobrze.

Liv szlochała długo, potem przytuliła chorego syna i przycichła.

Ole przyglądał się z uwagą niewielkiej rodzinie, współczucie dla przestraszonej matki mieszało się z wła­snym niepokojem o tę niezwykłą dziewczynę, którą dawno temu stąd wywiózł.

Wymienili z Jorandem spojrzenia.

Obaj myśleli to samo.

Żaden nie chciał, by Liv wyruszyła w drogę do opa­nowanej przez dżumę okolicy. Co dobrego by z tego wynikło? Na nic się przecież tam nie zdadzą jej zioło­we wywary. A poza tym jest potrzebna w domu, nie mo­że opuścić poważnie chorego syna.

Ole chrząknął.

- Liv, rozumiem twój niepokój. Pozwól mi jednak po­wiedzieć... Mam nadzieję, że tym razem nie pojedziesz. Musiałabyś bowiem popłynąć własną łodzią i sama wiosłować, wątpię, czy starczyłoby ci sił, by dotrzeć tam w ciągu czterech czy pięciu dni. Nikt zaś nie wie, co się może przytrafić w tak długim czasie, nie wolno ryzyko­wać, że przyjedziesz do całkiem wymarłej wsi. Poza tym narażasz się, że sama zachorujesz!

Liv protestowała, nie chciała słuchać.

Jorand starał się ją uspokoić, zmusił do milczenia.

Ole tłumaczył dalej:

- Ja sam wybiorę się do Lyster, dostanę się tam dużo szybciej, w dwa, góra trzy dni. Znam pewną kobietę, która nie ma zbyt wiele do stracenia, to bardzo dobra znachorka, wiele razy pomogła ludziom i zwierzętom w trudnej sytuacji. Nie posiadała może takich umiejęt­ności jak ty, ale jeśli w Lyster są jeszcze żywi ludzie, to z pewnością potrafi im pomóc.

Umilkł, coś w jego twarzy sprawiło jednak, że Liv za­ciekawiona spojrzała mu w oczy. Ole chrząkał i odwra­cał twarz.

- Trochę przypomina Martę, wiesz... Porozmawiam z Kari dziś wieczorem, ona potrafi się zaopiekować two­ją córką, jeśli...

Ole nie powiedział nic więcej, Liv uznała jednak, że propozycja jest rozsądna.

- Tylko czy ta Kari naprawdę potrafi opiekować się chorymi?

- Tak. Nie wiem, czy przeżyła kiedyś taką zarazę, ale to silna kobieta i zna wiele dobrych rad na każdą dole­gliwość. Mam do niej zaufanie. W każdym razie jest dzielna i chętna do pomocy.

Te pochwalne słowa sprawiły, że Liv i Jorandowi przyszło też do głowy co innego. Może to nie przypa­dek, że Kari przypomina mu zmarłą Martę...

I tak oto Ole oraz Kari pewnego sierpniowego wieczora ruszyli w drogę do Lyster. Im dalej w głąb fiordu się zapuszczali, tym częściej widzieli płonące na cyplach watry. Rozumni ludzie zawsze palili ognie, ostrzegające przed niepokojem lub zarazą.

Tych dwoje jednak lekceważyło przestrogi i uśmie­chało się do siebie, kiedy gdzieś z daleka dostrzegało w zagrodach ludzi albo inwentarz.

Ktoś jednak przeżył!

Przepytywali po drodze. Mówiono im, że w Lyster blisko siedemdziesiąt osób poszło do ziemi. Jakieś pięć­dziesięcioro z nich to dzieci...

Ale nieszczęście dotykało też dorosłych, nawet dziel­ny tamtejszy pastor zachorował. Jemu padło na mózg, teraz, szalony, chodzi podobno po kościele, gdzie jego młoda uczennica dogorywa.

Ole i Kari przyspieszyli tempo, zdjęci niepokojem, że przybędą za późno. Kiedy wkroczyli do pustego kościo­ła, oboje zamarli z przerażenia.

Wiele tuzinów woskowych świec płonęło w lichta­rzach. Niektóre wypaliły się już do końca, na pięknych srebrnych świecznikach pozostały żółte, bezkształtne bryły. Wiatr wył i zawodził po kątach. Przy ołtarzu le­żała jakaś postać, przedziwnie wykrzywiona, mamro­cząca coś w niezrozumiałym języku. Twarz pastora by­ła przed przybyszami ukryta, nie mieli jednak najmniej­szych wątpliwości, że biedak postradał zmysły.

Kobieta na podłodze wyglądała na umarłą.

Tylko delikatne drganie powiek świadczyło, że tli się w niej jeszcze iskierka życia. Kari lękała się, że zobaczy na jej twarzy dobrze znane czarne plamy, z ulgą jednak stwierdziła, że rany i wrzody na ciele chorej są innego typu. Kari widywała je już przedtem! To mniej straszna choroba, choć też nazywana jest dżumą. Często atakuje gospodynie wiejskie i służące od krów, ludzie mówią, że pochodzi od zaniedbanych zwierząt. Też się przy niej robią te paskudne wrzody i może doprowadzić do śmierci, szczególnie słabszych. Dzieciom i starcom rzad­ko udaje się ją pokonać, ale silni młodzi ludzie, owszem, młodzi mogą wyzdrowieć.

Chociaż ślady po ranach często pozostają im na re­sztę życia.

Kari natychmiast zabrała się do roboty. Najpierw umyła ciało leżącej na kościelnej podłodze Marii, otwar­te jeszcze rany nasmarowała maścią, a następnie skłoni­ła apatyczną dziewczynę, by wypiła wzmacniający na­pój. Wkrótce potem chora zasnęła, wciąż pogrążona w gorączce.

Ole zajął się pastorem. Zaniedbany duchowny stracił z rozpaczy i zmęczenia wszelkie rozeznanie. Ole spoj­rzał jednak głęboko w jego zaczerwienione oczy i zro­zumiał, że rozsądek wróci do nieszczęśnika, trzeba tyl­ko, by wypoczął.

Zaprowadził Mogensa do sypialni i polecił Cecilii, by się zaopiekowała ojcem. Ta pisnęła, bezradna, spłoszo­na niczym ranny ptak, załamując drobne białe rączki.

- Połóżcie go do łóżka! Dajcie mu gorącego piwa! Ogrzejcie łóżko kamieniami, a potem dobrze go okryj­cie i niech śpi, dopóki sam się nie obudzi. To może po­trwać parę dni i nocy, sądzę, że on potrzebuje dużo snu, pilnujcie, żeby za wcześnie nie wstał!

- Tak... oczywiście... jak pan każe, obcy przybyszu. Ale co z Marią? Czy ona...?

- Nie, jeszcze żyje. Módl się za nią, bo zdaje się, że to akurat potrafisz.

Ole zostawił nie wiedzącą co począć, irytującą go dziewczynę. Nie miał serca do takich wiotkich, bezwol­nych istot, przypominających raczej topniejące płatki śniegu niż kobiety. Nie, kobieta powinna mieć w żyłach krew i być zdolna do działania, jak Marta i Kari! Obie wychowywały się bez rodziców i obie miały trudne ży­cie. Ole podziwiał takie kobiety, to właśnie ich siła po­ciągała go najbardziej.

W końcu Kari zarządziła, że należy Marię ostrożnie przenieść z tego miejsca przy ołtarzu do domu. Nie można jej zostawiać w zimnym kościele. Maria pojęki­wała cicho, kiedy dźwigali jej obolałe ciało na plebanię, a potem układali na posłaniu przygotowanym w salo­nie. Przez całą dobę na kominku płonął ogień, Cecilia biegała między dwojgiem swoich pacjentów i żaliła się cicho nad ich losem. Z pewnością umrą oboje, a wtedy ona zostanie na świecie całkiem sama... Co wtedy po­cznie, biedna, pozbawiona również matki sierota?

Ole zniecierpliwiony prosił ją, by zamilkła i raczej na­stawiła saganek z kaszą na ogień, by chorzy, kiedy już wyzdrowieją, nie musieli umrzeć z głodu.

Cecilia patrzyła na niego bliska szoku. Nigdy w życiu nie gotowała przecież kaszy. Stara Kari z Sina przyszła jej z pomocą i wkrótce na eleganckim kominku pastora bulgotała smakowita i pożywna mieszanka jęczmiennej kaszy, pszennej mąki, mleka i masła.

Ku swej ogromnej radości Ole zauważył, że Maria stara się otworzyć oczy, a skrzydełka jej nosa drgają pod wpływem smakowitego zapachu jedzenia.

Kari podeszła do chorej i szeptała coś cicho.

Maria skrzywiła wargi w bladym uśmiechu, przyjmo­wała bez żadnych pytań zapewnienia tej obcej kobiety, że już wkrótce będzie zdrowa.

Maria z trudem ogarniała nawiedzające ją wspomnie­nia, nie wiedziała, co jest wytworem rozgorączkowanej wyobraźni, a co się zdarzyło naprawdę. Czy Randar tu­taj był? Czy to Mogens siedział przy niej i gładził jej rozpalone policzki? Czy to oczy mamy uśmiechały się do niej z taką miłością?

Wzdychała ciężko, a potem znowu pogrążyła się we śnie. Kiedy ocknęła się ponownie, jej oszołomiony mózg zarejestrował jedną znajomą twarz.

Ole jest przy niej!

Teraz już wszystko będzie dobrze.

ROZDZIAŁ IX

Trzy długie noce upłynęły w strachu i na modlitwach, zanim oczy Marii znowu się na chwilę otworzyły i nadzieja mogła zastąpić lęk. Cała pogrążona w żałobie wieś wiedziała o jej losie, we wszystkich domach i cha­tach zanoszono do nieba, pomieszane z rozpaczą po licznych ofiarach dżumy, modły o zdrowie znachorki.

Kari Hjelme siedziała przy niej przez całą pierwszą noc, pielęgnowała ją, dawała picie, nuciła cicho, by nie zasnąć, a może też i po to, by dotrzeć do serca chorej. W ciągu tej pierwszej nocy Maria rozmawiała z nią na­wet trochę, choć najwyraźniej sądziła, że to matka przy­szła się nią zająć. Nad ranem uspokoiła się nieco, go­rączka zelżała, ciało nie było już takie rozpalone.

Następnej nocy jednak znowu zapadła w apatię, nie było z nią kontaktu, oddychała ciężko, ze świstem, a z popękanych warg wydobywał się tylko jakiś niezro­zumiały, warkliwy dźwięk, jakby, czyjeś imię. Kari bała się, że nadchodzi koniec.

Trzeciej nocy znowu wróciła nadzieja.

Kari znalazła w szkatułce Marii sporo znanych sobie lekarstw, wzmacniające i pobudzające zioła, a wśród nich silnie pachnące przyprawy i olejki pochodzące z ob­cych krajów. Maria reagowała na leki, a kiedy masowali jej pokryte ranami ciało, wracało do niego życie, mięśnie napinały się, a krew zaczynała krążyć z większą siłą.

Wtedy obudził się też pastor Mogens, nareszcie powrócił z długiej podróży, daleko od tego świata. Oszołomiony, jak­by przespał wiele lat, dużo szczuplejszy, z dwiema nowy­mi głębokimi bruzdami na twarzy pokazał się w drzwiach salonu. Stał bez słowa, trochę chwiejnie, jak pijany.

Kari Hjelme zauważyła jego obecność dopiero, kiedy ukląkł obok niej i przyłączył się do cichego śpiewu.

Popatrzyli na siebie nawzajem, ona starała się ocenić wychudłe oblicze, szukała w jego oczach śladów umy­słowej choroby, ale oczy pastora były teraz jasne i czy­ste, niebieskie, osadzone głębiej, niż oczekiwała. Co chciały jej powiedzieć? Kari była mistrzem w tłumacze­niu ludzkich uczuć, zdarzało się, że całe jej życie zale­żało od tego, czy zdoła dostrzec poza słowami ludzi ich tajemne myśli i pragnienia.

Pastor był zakochany!

Szczerze powiedziawszy, nigdy jeszcze nie spotkała tak rozpaczliwego uczucia. Widziała, że wstrzymuje oddech, a usta mu drżą, gdy ostrożnie stara się poprawić poduszkę pod głową Marii. Chora leżała całkiem spokojnie, widać było jednak wyraźnie, że iskra życia rozpala się w niej z coraz większą siłą. Pokryta ranami skóra zaczynała się zabliźniać, usta nabrały nowego zabarwienia. Włosy mia­ła jeszcze przepocone i matowe, ale Kari uczesała je jak mogła pięknym szylkretowym grzebieniem i ułożyła wo­kół głowy dziewczyny niczym złocistą aureolę.

Kari wiedziała, że pastor porównuje teraz w myślach chorą z aniołem.

I nie myliła się.

Mogens miał w oczach łzy, serce omal mu nie pękło, czy to prawda, że ona nadal jest przy nim? To bez zna­czenia, że odrzuciła jego oświadczyny, że nie chce zostać jego żoną i że nie jest w stanie wzbudzić w sobie miło­ści do niego. Trudno, jest starym człowiekiem, przeżył swoje najlepsze lata. Jeśli Bóg właśnie teraz zesłał mu tę niezwykłą kobietę dla inspiracji i na pociechę, on może mu tylko okazać za to największą wdzięczność. Bał się, że choroba Marii, a nawet cała epidemia, została na nie­go zesłana przez Boga jako kara za nieczyste myśli.

Pożądał tej kobiety, chciał ją mieć tylko dla siebie, chciał sycić się jej młodym ciałem już wtedy, kiedy je­szcze żyła jego ślubna małżonka...

Teraz Pan dał mu poważne ostrzeżenie, widział to całkiem jasno.

Nie wolno mu żywić dla niej takich uczuć. Ona nie została przeznaczona dla żadnego mężczyzny, jest taka czysta, nawet nosi imię Najświętszej Dziewicy.

Obiecał sobie i swemu Bogu, że będzie walczył z wszel­ką pożądliwością, byle tylko mógł dzielić z nią życie jako nauczyciel i troskliwy ojciec. Da jej wszystko, co sam po­trafi, już przekazał jej większą część swoich umiejętności.

Będzie jej bronił, chronił ją przed złem świata i gnie­wem Boga...

Mogens z trudem chwytał powietrze, serce przepeł­nione wzruszeniem groziło, że wybuchnie, wydostanie się z piersi. Oczy miał wilgotne, ale wstydził się spojrze­nia Kari, chociaż ona patrzyła na niego szczerze, nicze­go nie osądzała.

Tych dwoje przy łożu Marii nie zamieniło ani słowa, ale rozumieli się bardzo dobrze.

Kari uznała za całkiem naturalne to, że ujęła dłoń pasto­ra i pozwoliła mu pogłaskać złociste włosy Marii Trzyma­ła tę rękę długo, Mogens nie miał odwagi dotknąć delikat­nej skóry, pięknej twarzy, tak dobrze znanych, kochanych rysów. Siedzieli nie licząc czasu, czuwając przy śpiącej mło­dej kobiecie. Kiedy ktoś przyniósł im posiłek, zjedli trochę, nie ruszając się z miejsca, nie mówiąc ani słowa.

W końcu Kari przerwała milczenie, zaczęła mu opo­wiadać w skrócie, co się stało od tamtej dramatycznej nocy w kościele do dzisiejszego wieczora. Wiedziała, że Mogens niewiele pamięta z czasu, gdy przeżywał atak szaleństwa, zdawała sobie też sprawę z tego, że ktoś ta­ki jak on nie zechce zadawać pytań.

Bez owijania w bawełnę opowiedziała mu więc o jego zachowaniu, o krytycznym stanie Marii, o stratach, jakie poniosła parafia, oraz o tym, jak ona i Ole zdecydowali się przyjechać do Lyster. Przekazała mu pozdrowienia od Liv, w skrócie przedstawiła życie w Meisterplassen.

Potem umilkła, jakby zbierając siły do dalszego ciągu.

- Przyjechałam tu, żeby zabrać Marię z powrotem do domu. Ona powinna być teraz pod opieką matki, Liv nig­dy by mi nie wybaczyła, gdybym nie przywiozła jej cór­ki, jak tylko wydobrzeje na tyle, by znieść trudy podróży...

- Nie... nie wolno ci... nie możesz...

Mogens nagle podniósł wzrok, głos mu się załamał, kiedy dotarł do niego sens jej słów. Zabrać Marię? W takim razie niech mu lepiej odbierze życie. Kari rozumiała, lecz była nieustępliwa.

- Ona musi wrócić do domu, z pewnością to pojmu­jesz. Ja nie mogę tu zostać na długo, a ona potrzebuje opieki, spokoju i odpoczynku. Jak myślisz, jakim spo­sobem zdołasz jej to zapewnić? Przecież kiedy rozejdzie się po wsi, że Maria chodzi już o własnych siłach, to bę­dą tu ciągnąć tłumy potrzebujących jej pomocy.

Kari nie spuszczała wzroku z pastora, jej jasne, czy­ste oczy sprawiły, że zawstydził się tego, czego ona z pewnością nie mogła wiedzieć. Ta obca kobieta posu­wa się chyba za daleko, zapomina, z kim rozmawia.

- Dżuma już raczej minęła, ale w ślad za nią pojawi się mnóstwo różnych chorób i niedomagań. To wszystko wyssie z Marii życie, ona odda ostatnią kroplę krwi, by ratować cierpiących. Nie, trzeba ją stąd zabrać, mu­si najpierw ocalić siebie.

Mogens nie chciał zrozumieć, szukał jakichś powodów... czegoś, z czego mógłby czerpać nadzieję, co pozwoliłoby mu zatrzymać ukochaną. Ale przecież do końca rozsądku nie stracił, stoczył ze sobą trudną walkę i przegrał.

- Rozumiem - rzekł wreszcie znużony. - Oczywiście, że ona powinna wyjechać. Ale proszę cię, obca kobieto, opiekuj się nią dobrze! Bo jeśli coś się jej stanie, jeśli bę­dzie cierpieć, a może nawet umrze i mnie zostawi, to nie dam ci spokoju choćby spoza grobu. Obiecaj, że bę­dziesz jej strzegła, że będziesz ją pielęgnować i dbać o nią, jakbyś dbała o najdelikatniejsze jagniątko.

Kari bez słowa kiwała głową, otwarcie i z całą natu­ralnością wychodziła naprzeciw rozpaczy pastora. Na­leżała do tych nielicznych, których nigdy nie ogarnia zakłopotanie na widok uczuciowych wybuchów czy za­łamań bliźnich.

Potem znowu siedzieli, czas nie istniał w pustym po­koju, pory dnia zmieniały się, a oni nie wiedzieli, czy jest dzień, czy noc. Jedli trochę, kiedy przynoszono im posiłek, drzemali od czasu do czasu, budzili się jednak zawsze po chwili, spłoszeni wizjami, jakie sprowadzało na nich to niezwykłe czuwanie przy łożu chorej.

Kiedy jednak słońce pokazało się po raz pierwszy od ponad miesiąca, Maria uniosła głowę, a potem, przepeł­niona jakąś nową siłą, wstała. Mogens jej towarzyszył, podeszli do drzwi i otworzyli je szeroko. Okna również otwarto, zimne powietrze wypełniło izbę.

Kari z uśmiechem otuliła wełnianą kołdrą wychudłą kobietę, pastor przytulił ją do siebie, szepcząc dzięk­czynną modlitwę, po raz ostatni musnął wargami włosy ukochanej. Potem podprowadził ją do fotela przy ko­minku, opadła bez sił na siedzenie, a on pocałował ją w rękę w sposób, jakiego nikt przedtem nie widział.

Maria nie dostrzegała w tym niczego nadzwyczajne­go, uśmiechała się do niego, rozumiała.

- Do widzenia, Mogensie. Obiecaj mi jednak, że bę­dziesz o siebie dbał. Ja tu wrócę, musisz mi tylko dać słowo, że wtedy pozwolisz mi przeczytać tych pięć ksią­żek z twojej biblioteki, które przede mną zamykałeś...

- Do zobaczenia, ukochana Mario. I niech Bóg cię strzeże, kiedy będziesz poza domem! Pozdrów swoją matkę i jej... męża. I chłopców, ich jest dwóch, prawda? A teraz przygotuję coś dla ciebie na drogę. Nie mogę pozwolić, byś pojechała do matki z pustymi rękami, po tylu latach w moim domu...

Zostawił obie kobiety, odwrócił się pospiesznie i nie­mal wybiegł z pokoju.

• Maria wiedziała, że Mogens cierpi, wiedziała, jak ważne miejsce ona zajmuje w jego sercu. Przykro jej by­ło teraz stąd wyjeżdżać, zostawiać go, przeczuwała jed­nak, że tak jest najlepiej dla nich obojga. A jego rodzo­na Maria, biedna, blada Cecilia... co z nią?

- Żyje, dżuma ją oszczędziła. W najgorszych dniach pielęgnowała swego ojca, szczerze mówiąc, nie widzia­łam jej od tamtego wieczora, kiedy przynieśliśmy cię z kościoła - powiedziała Kari.

Maria bardzo chciała zobaczyć swoją młodszą imien­niczkę, pragnęła się upewnić, czy zajmie się swoim nie­szczęsnym ojcem...

Teraz jednak nie stać ją było na nic więcej, kuliła się bezradnie w fotelu. Długotrwała choroba wyczerpała ją bardzo, a dni, zanim organizm zaczął się bronić, były bardziej wyniszczające, niż pojmowała. Jak ona w ogóle sobie poradziła z chorobą, skąd wzięła siły? Teraz czu­ła się osłabiona niczym roślina, której bardzo długo nie podlewano. Zwiędła, wysuszona, bezwolnie opadła na poduszki, kiedy Kari zaniosła ją do łóżka.

- Pośpij trochę - zachęcała opiekunka. - Zbieraj siły. Już niedługo będziesz w domu, u matki i ojca, bracia też już cię wyglądają.

Maria nie chciała prostować błędu. Zamknęła oczy i pogrążyła się w ciepłym strumieniu sennych marzeń, lekko jak w zabawie uniosła się z posłania, krążyła w po­wietrzu, trwała na granicy snu i jawy. Pojedzie do do­mu, oczywiście, że tak!

I wtedy przyszedł do niej jakiś mężczyzna, chciał po­kazać jej drogę. Był ciemny, przystojny i bardzo silny, o oczach niczym niebo i morze, płonących, zuchwałych...

Ludzie przy jej posłaniu słyszeli, że wypowiada imię Randara, ale nawet Kari nie była w stanie poznać jej marzeń.

ROZDZIAŁ X

Był to najpiękniejszy jesienny dzień, jaki Maria kiedy­kolwiek przeżyła. Słońce świeciło jasno z przezroczyście niebieskiego nieba. Zbocza gór ponad fiordem przystro­iły się czerwienią, różnymi odcieniami oranżu, głębokim brązem i płomienną, złocistą żółcią. Tafla wody była czy­sta i spokojna, lśniła w słońcu jak to się rzadko zdarza na tych nieustannie szarpanych wichrami fiordach.

Dziś wszystkie kolory odbijały się w wodzie, barwna paleta przeglądała się w gładkiej toni, natura zmuszała ludzi, by zatrzymali się i zapatrzyli w zapierającą dech urodę tego krajobrazu.

Czy ten dzień został stworzony z mojego powodu? za­stanawiała się Maria. Jakże dzisiejsza podróż różni się od tamtej! Jakby całe życie minęło od czasu, kiedy po raz ostatni siedziała w łodzi Olego. Wtedy celem było Lyster. Teraz z każdym silnym szarpnięciem wioseł zostawiała dalej i dalej za sobą tamtą okolicę, wkrótce okrążą zna­ny cypel i daleko przed sobą zobaczą Meisterplassen.

Wiosłują już prawie dwa dni, ale tym razem przybi­jali do lądu i nocowali u znajomych Olego. Odwieźli też Kari do domu i teraz zostali w łodzi tylko oni dwoje. Maria czuła jeszcze muśnięcie policzka Kari na pożegna­nie i doznawała jakiegoś dziwnego uczucia, że dawno już spotkała tę kobietę. I że się jeszcze zobaczą.

Każdy znajomy punkt na lądzie, który mijali, spra­wiał, że serce Marii zaczynało bić mocniej i szybciej.

Z prawej strony wznosił się wiszący nad fiordem skalny masyw, stroma, porośnięta krzewami ściana tuż nad ich głowami. Trzymali się brzegu, przepłynęli jakieś dwa, trzy metry od skały. Maria obserwowała, jak przesuwa­ją się obok niej popękane, jakby pokryte dziwnymi wzo­rami głazy. Kiedy odchyliła głowę do tyłu, mogła do­strzec szczyt skalnej ściany, porośnięty pożółkłymi teraz osikami.

- W tym miejscu toczyła się kiedyś okrutna bitwa - opo­wiadał Ole. Wiosłował równo i pewnie, łódź płynęła przez historyczną okolicę. Musieli okrążać długi, płaski półwy­sep, widzieli rybaków, którzy wyciągali z wody sieci i li­ny, rozwieszali je do suszenia. Ciężkie wiklinowe kosze świadczyły, że połów się udał.

Ole wciąż mówił o bitwie, o królu Sverrem i wspa­niałych okrętach, które tutaj, w głębokim fiordzie, zna­lazły miejsce wiecznego spoczynku. Wielu ludzi spoczę­ło też w zimnej wodzie, bitwa była bowiem krwawa i dramatyczna, jak cały ten dwunasty wiek.

Maria nie mogła skupić się na opowieści Olego, wkrótce będzie w domu, wkrótce...

Mimo że Ole wiosłował nieustannie, ona podskaki­wała na ławeczce zniecierpliwiona, że tak się wloką. Dla­czego akurat dzisiaj nie ma ani odrobiny wiatru?

Ale ów ciepły, jasny jesienny dzień był niczym ostat­nie pozdrowienie lata, nie zapowiadał jeszcze sztormów ani śniegu.

Okrążyli koniec cypla Yhdsåker, na którym rozłoży­ły się dwa spore dwory w otoczeniu mniejszych zagród komorniczych, bezpiecznie ulokowanych pod przeraża­jąco wysokimi górami z nawisami i sterczącymi skałami pod szczytem. Dalej fiord się rozszerzał, a krajobraz na brzegach stawał się bardziej płaski. Po obu stronach wody leżały niewielkie, zapomniane zagrody. Żadna z nich jednak nie była aż tak samotna jak Meisterplassen...

Liv na nich czekała. Nie mogła przewidzieć dokła­dnie, o jakiej porze się zjawią, ale narastające podniece­nie, mrowienie pod skórą nie pozostawiało wątpliwości. Matka zawsze wie, kiedy należy się spodziewać powro­tu dziecka. Liv nie potrzebowała żadnego posłańca, by mieć pewność, że Maria wkrótce dotrze do domu! Odło­żyła zmartwienia na bok niczym stare zużyte ubranie i przez wiele dni chodziła z dzielnie podniesioną głową i niezłomną wiarą, że wszystko skończy się dobrze.

A dzisiaj to nawet Joril był bardziej ożywiony.

Słabowity chłopiec tego lata rozkwitł, bywało, że po­magał matce przy żniwach. Kiedy jednak nadszedł wrze­sień z gorszą pogodą, znowu zbladł i przycichł. Liv przez całe dnie nie spuszczała z niego oczu, bała się, że zacho­ruje na płuca albo gardło. Serce stawało jej ze strachu, gdy tylko chrząknął. Wiedziała, że nie przetrzymałby takiej choroby płuc, jaką przeszedł minionej zimy. Kaszlał krwią z lada powodu, a paskudne plamy na ciele były wielkie i niemal czarne. Bolały go też kości, jakby te okropne pla­my unieruchamiały również stawy nieszczęsnego chłopca.

Liv westchnęła głęboko, z lękiem spojrzała na syna siedzącego w wygodnym krześle. W milczeniu kruszył brzozowe liście w specjalnym, zrobionym z drewna rozcieraczu do ziół, szczupłe palce zręcznie wybierały grub­sze szypułki i przesypywały miałki proszek do szmacia­nego woreczka. Stanowił teraz dla matki wielką pomoc, to on przyrządzał większość mieszanek i maści, na które wciąż mieli ogromne zapotrzebowanie.

Ale Joril nie był taki jak Maria...

Liv musiała ze wstydem przyznać, że córka zajmuje chyba więcej niż połowę jej serca... Ta silna i zdrowa dziewczyna zawsze była nadzieją matki. Nie minął je­den dzień, a może i godzina, by Liv nie myślała o niej i nie dziękowała ze szczerego serca Bogu za to, że dał córce szansę takiego bogatego życia.

O, jakże się cieszyła, że wkrótce ją zobaczy!

A jakie to będzie interesujące słuchać o nowych umie­jętnościach córki, dowiadywać się o tych wszystkich dziwnych sprawach, z którymi się niewątpliwie u pasto­ra zaznajomiła...

Liv nie myślała więcej o tym, że Maria mogłaby stać się ofiarą dżumy. Przez osiem długich nocy leżała nie śpiąc ze strachu, Jorand bał się, że biedaczka postrada zmysły. Pot lał się z niej strumieniami, serce przestawało bić, zim­ne ręce wczepiały się mocno w jego ciepłe męskie ciało, ale nic, co robił, ani co do niej mówił, nie było w stanie zmniejszyć udręki. Liv walczyła nie tylko ze swoim roz­paczliwym strachem. I nagle którejś nocy uspokoiła się.

Jakaś dziwna pewność emanowała z jej oczu.

Ciało odprężyło się, serce biło znowu spokojnym ryt­mem, myśli płynęły bez lęku. A kiedy nastał ranek, wsta­ła i zaczęła się przygotowywać do powrotu córki.

W nowej izbie czekało na nią łóżko.

Liv wiedziała, że Maria przywykła do lepszych warun­ków, mimo to cieszyła się, że pokaże jej wszystkie nowe rzeczy, jakich się w Meisterplassen dorobili. Jorand roz­budował dom od strony dużej izby tak, że teraz można było obie części od siebie oddzielić. Wyposażył nowe po­mieszczenie w dwie bardzo ładne solidne ławy z wyso­kimi oparciami, na których Randar wyrzeźbił kwiatki i listki. Stół zrobili z jednej tylko, bardzo grubej deski, Liv nie pojmowała, gdzie znaleźli takie wielkie drzewo. Ona sama utkała dwa piękne kilimy na ściany, dzięki którym pomieszczenie stało się ciepłe i przytulne. W jed­nym rogu stało łóżko Randara, w drugim Jorila.

Sama Liv wolała zachować dawne, ulubione miejsce do spania w narożniku starej izby, tyle lat sypiali tam z Jorandem, tyle razy w zimowe noce leżeli i rozmawia­li, gdy na palenisku dogasały polana. Bywało, że ogień trzymał się przez całą noc, w ogóle nie gasł, podobnie jak ich wzajemne uczucia, które wybuchały często z si­łą taką jak w czasach młodości.

Liv wkraczała już w okres bezpłodności.

Jorand nie miał pewności, przypuszczał jednak, że on sam niebawem skończy pięćdziesiąt lat. Mimo to nadal był sprawny i silny, poruszał się jak zawsze lekkim, sprę­żystym krokiem, a w ciemnych oczach miał dawny blask. Akurat teraz obaj z Randarem zawieźli łodzią do wsi dwie owce na sprzedaż. Od dawna trzymali zawsze ze trzy, może nawet cztery zwierzęta ponad potrzeby, cho­ciaż każdej jesieni szlachtowali wiele jagniąt. Liv niena­widziła zabijania niewinnych maleństw, rozumiała jed­nak, że nie zdołają przeżyć zimy bez owczego łoju, pe­klowanego mięsa i nowych skórzanych ubrań. Każdego lata gromadziła więcej paszy, niż owce mogły zjeść. Jo­rand uważał, że bardzo przesadza, ale tak było zawsze. On sam podzielał raczej powszechne przekonanie, że na­leży przygotować tyle paszy, ile się zdoła, i hodować dwa, trzy zwierzęta więcej, niż się tą ilością uda wykarmić. Jeśli któreś zdechną, nie straci się zbyt wiele, ale gdy przeżyją mimo wszystko, ma się dodatkowy dochód.

Liv odpowiadała mu w takich chwilach ze złością. Co by zrobili z dwudziestoma pięcioma owcami, skoro z pięcioma ledwie sobie radzą? pytała. I po co karmić mnóstwo zwierząt, których i tak potem nie można sprzedać?

Niełatwo było Jorandowi przekonać ludzi we wsi, by handlowali z samym sługą ciemności...

Wprawdzie uważał, że w ostatnich czasach sprawy układają się nieco lepiej, bo coraz więcej ludzi miało ja­kieś długi wdzięczności wobec pary z Meisterplassen. Do powszechnie szanowanych parafian nigdy jednak nie będą się zaliczać, Liv nie miała co do tego wątpliwo­ści, choć było jej bardzo przykro.

Nieoczekiwanie zapragnęła odpocząć, odłożyła więc pracę. Zawołała Jorila, który podszedł do niej na nie­pewnych nogach. Już dawno jego wychudłe ciało zmie­niło się, nabrał wyglądu dorastającego chłopca, ale nic nie wskazywało, że będzie się nadal rozwijał. Bóle, z po­wodu których tyle płakał w dzieciństwie, wcale nie ustąpiły, choć teraz chłopiec skarżył się rzadko. Prze­ciwnie, śmiał się dużo i z wielką troskliwością odnosił się do matki.

Oboje poszli wolno ścieżką w dół nad fiord. Liv wy­patrywała, zdawało jej się, że w oddali widzi jakiś ciem­ny punkt, może to łódź?

Serce zaczęło jej mocniej bić, trochę za bardzo ścisnę­ła ramię syna.

Ależ tak!

To łódź!

Mógłby to być Ole...?

Trudno rozpoznać łódź z takiej odległości.

Mimo to Liv wiedziała, że łódź Olego - Miedziaka su­nie gdzieś po wodach fiordu i wiezie raz jeszcze to, co ona ma w życiu najdroższego.

- Joril, wiesz, że Maria wraca do domu? Chłopiec spojrzał na nią najpierw z niedowierzaniem, a potem z szerokim uśmiechem.

- Maria! Moja ukochana siostra, och, jak dobrze! Ale...

Jaka szkoda, że Joranda i Randara nie ma w domu. Oni też powinni witać ją na brzegu.

Liv przytuliła go, lekko pocałowała w brodę. Podtrzy­mując łokieć swego dorastającego syna, zeszła ostatni kawałek dzielący ją od nabrzeża. Usiedli tam, przytule­ni, i wspólnie obserwowali zbliżającą się łódź, która naj­wyraźniej kierowała się do ich przystani. Liv nie miała już wątpliwości, kto to płynie, a jednak, kiedy córka po­dniosła się w łodzi i machała im na powitanie kolorową chustką, którą dostała od matki przed wyjazdem, nie mogła powstrzymać wybuchu radości.

Jasne włosy, gęstsze i dłuższe niż jej własne, powie­wały nad głową młodej kobiety w łodzi niczym żagiel.

Wkrótce znalazła się w ramionach matki, śmiała się i płakała na przemian, obejmowała Liv, a potem brata. Joril walczył dzielnie, żeby nie krzyczeć, gdy silne ręce siostry ściskały go mocno, zostawiając mnóstwo sinia­ków na całym jego wyrośniętym ciele. Nie widział jej od ponad roku.

Ole był równie serdecznie witany, zaraz też zajął się wynoszeniem na brzeg pakunków Marii. Joril mu poma­gał, a obie kobiety, czule objęte, poszły w stronę domu. Joril zawsze chętnie pracował, nie chciał, by go traktowa­no jak słabeusza albo jak dziewczynę wśród mężczyzn.

Maria z podziwem oglądała wszystkie nowe nabytki w domu swego dzieciństwa, ale stare sprzęty czule gładziła.

Liv wzdychała ze łzami w oczach. Boże, jaka ta Ma­ria dorosła!

Niewiele zostało z nieposkromionej, trochę szalonej młodej dziewczyny, którą kiedyś wysłała z domu, a po­tem widywała rzadko podczas krótkich letnich wizyt.

Teraz miała przed sobą młodą, piękną damę, posiada­jącą wiele umiejętności i urodę, która nawet matkę zaskoczyła. Twarz nosiła jeszcze ślady choroby i paskud­nych wrzodów, skóra na policzkach była napięta, a oczy zdawały się jeszcze większe i głębiej osadzone niż za­zwyczaj. Ale promieniała radością, dzięki czemu wyglą­dała na mniej wyniszczoną.

Jeśli Liv kiedykolwiek wątpiła, czy przed pięcioma la­ty podjęła słuszną decyzję, to teraz przepełniała ją do­bra pewność. Nic lepszego nie mogła była uczynić.

Tęsknota za córką, wszystkie złe myśli nie miały żad­nego uzasadnienia. Maria w pełni wykorzystała swoją życiową szansę.

Młoda kobieta nie miała odwagi zapytać wprost, ale płonęła chęcią, by dowiedzieć się, co słychać u Randara. Liv opowiadała chętnie o swoim życiu z Jorandem, o tym, że wiedzie im się lepiej i żyją dostatniej niż kie­dykolwiek przedtem, a także o tym, że ona sama coraz częściej jest wzywana do wsi.

- Macie też znajomych, ludzi, z którymi można po­rozmawiać?

Liv pochyliła głowę, nie bardzo wiedziała, jak odpo­wiedzieć na tak wprost zadane pytanie.

- Nie... cóż... najlepiej jest nam samym, tak jak zawsze było...

- Ależ, mamo! Nie chciałabyś mieć przyjaciół, nie tę­sknisz, żeby pogawędzić z innymi kobietami?

- Czy ja wiem... Przywykłam, że to Jorand jest moim najlepszym przyjacielem... Z nim najchętniej rozmawiam...

- Mamo! Mężczyzna, to zawsze mężczyzna!

liv uśmiechnęła się lekko zakłopotana tym nie zna­nym jej doświadczeniem córki, ale musiała przyznać Marii rację. Powiedziała z powagą:

- Wiem, Mario, że trudno ci będzie mnie zrozumieć.

Żyłaś przecież w Lyster przez tyle lat jako jedna z wielu. Nigdy nie mogłaś pojąć ludzkiej nieżyczliwości, niechę­ci i złych słów. Ale taki jest mój los i muszę się z tym go­dzić. Pomagam wszystkim, którzy mnie o to proszą, nig­dy nie odmówiłam wsparcia człowiekowi w potrzebie, skoro Bóg obdarzył mnie łaskawie zdolnością łagodzenia bólu i dał mi niezbędne do tego środki. Nie mogę jednak oczekiwać niczego w zamian za pomoc, oprócz może po­spiesznego podziękowania, czasami odrobiny masła albo soli. Oni mnie nie poznają, kiedy przypadkiem się spo­tykamy. Nie pozdrawiają mnie, nie chcą kupować moich wzorzystych kilimów, boją się, że ktoś mógłby ich zoba­czyć razem ze znachorką, nałożnicą kata. Ruchem ręki powstrzymała wybuch córki.

- Nie, pozwól mi skończyć! Wiedziałam o tym, kie­dy pewnego dnia zdecydowałam się tutaj zamieszkać, i nie mogę się teraz skarżyć ani złościć na coś, czego zmienić nie mogę - oświadczyła Liv stanowczo.

Maria zerwała się z miejsca i zaczęła chodzić po izbie, jakby się w dalszym ciągu znajdowała w bibliotece pa­stora i chciała rozwiązać jakiś trudny problem.

Po chwili zatrzymała się, a jej wzrok lśnił złowieszczo.

- Mamo, tak nie można! Pozwalasz im się wykorzy­stywać, a potem obrzucać błotem. Nie możesz dawać z siebie tyle takiej bandzie ciemnych nieuków, która wy­sysa z ciebie siły, a potem odrzuca niczym ogryzioną kość! Musisz się postawić! Odmawiaj im pomocy! Po­każ, że jesteś człowiekiem, który także wymaga szacun­ku, potrzebuje uczuć i... bliskości!

Tyrada została przerwana nieoczekiwanie ostrymi słowami Liv:

- Przestań! Nie zapominaj, kim jesteś, młoda damo! Mówisz do matki! Ułożyłam sobie sama swoje życie, od chwili gdy skończyłam sześć lat, musiałam żyć z tym, co w ludziach najgorsze. Mówisz, że powinnam walczyć o zachowanie twarzy, pouczasz, co mam robić. Ale nie zapominaj, że wszystko, co zrobiłam, robiłam dla ciebie!

Maria nie powiedziała nic, zaskoczona i zawstydzo­na oparła głowę na ramieniu matki. Joril, który wytrze­szczając oczy przysłuchiwał się kłótni, teraz podszedł do nich i pogłaskał obie po głowach, po czym, chwiejąc się trochę, ruszył ku drzwiom. Usłyszał w dole nad fior­dem stuk łodzi o kamienie nabrzeża.

Obie kobiety usiadły, w ich oczach pojawiły się łzy nad tą straszną niesprawiedliwością życia. Liv szeptem podzię­kowała córce za lojalność. Zwierzała jej się cicho, że tęsk­nota za przyjaciółkami, sąsiadami, za ludźmi, z którymi można by się spotkać i porozmawiać, była dla niej przez wiele lat nieznośnym ciężarem. Tłumaczyła też swojej młodej córce, jak człowiek z latami uczy się akceptować swój los, trwać przy własnych wyborach i bez wielkiej go­ryczy rezygnować z tego, czego mieć nie może.

Maria patrzyła na Liv. Po raz pierwszy sytuacja mat­ki stała się dla córki jasna.

Potrafiła ją zrozumieć, ale nie zaakceptować.

Po smutnych wyznaniach Liv w głowie Marii zrodzi­ła się pewna myśl: Przyjdzie taki czas, że matka będzie mogła się cieszyć szacunkiem otoczenia. Gospodynie wiejskie będą musiały zwracać się do niej uprzejmie, a nawet czuć się onieśmielone w jej obecności.

Już Maria o to zadba!

W takim stanie znaleźli je mężczyźni, kiedy weszli do izby. Matka i córka, siedzące obok siebie, rozmawiały cicho twarzą przy twarzy.

Maria drgnęła, izba stała się nieoczekiwanie zbyt ciasna.

W drzwiach stał Randar.

Liv poczuła, że ręka córki w jej dłoni sztywnieje. Jak­by nagle młode ciało zamarło.

Randar!

Jaki on wysoki! I włosy... czarniejsze, niż myślała!

Maria napotkała spojrzenie ciemnych oczu, wiedzia­ła, że są głęboko niebieskie, dostrzegała w nich jednak mroczne błyski. Po długim lecie Randar miał brązową skórę, widziała opalone silne ręce pod zawiniętymi rę­kawami wełnianego swetra. Podszedł do niej z uśmie­chem. Dziewczyna wstała, mimo woli cofnęła się o krok.

- Maria! Nareszcie jesteś w domu! Jakaś ty dorosła... i ładna.

Zarumieniła się na ten nieoczekiwany komplement, mruknęła coś na temat, że on też wydoroślał od ostatnie­go razu. Stali i spoglądali na siebie, wspomnienia przykre­go pożegnania sprawiły, że unikali patrzenia sobie w oczy. W izbie zaległa dzwoniąca cisza, nikt nic nie mówił.

Sytuację uratował Jorand, który odsunął Randara na bok, a sam chwycił Marię w pasie i zakręcił się z nią w kółko, jakby wciąż miała sześć lat.

- Maria jest w domu, Maria do nas przyjechała! Wie­działem, że wrócisz mimo wszystko, ty mała córko roz­bójnika!

Ona chichotała, wyrywała się temu niezwykłemu człowiekowi, który w jednej chwili potrafił przyjaźnić się z małą dziewczynką, choć w następnej musiał uno­sić ostry topór nad karkiem jakiegoś nieszczęśnika.

Liv uśmiechała się serdecznie do swojego mężczyzny, widząc, że nadal traktuje jej dorosłą córkę jak rodzony ojciec.

Joril nie został już okręcony radośnie po izbie, był zbyt duży na takie zabawy, ale ojciec pochwalił go za pracę, jaką wykonał w obejściu pod jego nieobecność. Niewiele te­go było, Joril nie miał dość sił. Dla niego samego jednak liczyło się, że zastępuje ojca, kiedy przez czasem długie okresy bywa jedynym mężczyzną w domu.

Wkrótce nakryto do kolacji i szczęśliwi ludzie usie­dli wokół stołu, zastawionego przysłanymi przez Tulvę przysmakami, jak i specjałami Liv. Randar w drodze do domu ustrzelił kaczkę, jedli ją teraz smakowicie przy­prawioną z borówkami i chlebem. Maria czuła na sobie spojrzenie Randara, starała się uśmiechać, swobodnie rozmawiała ze wszystkimi, jednak serce skakało jej do gardła, a głos się załamywał za każdym razem, kiedy mu­siała się zwrócić do tego młodego, ogorzałego człowie­ka, który zawsze burzył jej spokój.

Widziała, że coś się z nim stało.

Zmienił się. Nie był już taki nieśmiały, nabrał doro­słej pewności siebie. To już nie czerwieniący się na jej widok chłopiec, niedoświadczony i uparty, którego mo­gła drażnić i wabić.

Randar stał się mężczyzną.

Maria wiedziała, że ona sama również podczas tych lat spędzonych u pastora przemieniła się w dorosłą kobietę.

To nowe napięcie, jakie się między nimi pojawiło, to już coś innego niż tamto młodzieńcze oszołomienie, beznadziejne zadurzenie i nieśmiałe marzenia.

Maria czuła żar nowych uczuć, uczuć, które przecież od dawna się w niej tliły, a które jedynie myśl o Randarze mogła naprawdę rozpalić.

Mój Boże, nie była w stanie opanować gwałtownego bi­cia serca, obrzmiewania warg, drżenia rąk i tego dziwne­go ciepła, które wywoływało pulsowanie w całym ciele.

Z trudem dotrwała przy stole do końca posiłku, po czym natychmiast zabrała się do zmywania, a Liv miała nareszcie czas przejrzeć podróżny kuferek córki i zoba­czyć wszystkie zioła i inne skarby, które tamta przywio­zła. Jorand usiadł obok swojej ukochanej, równie ciekawy jak ona. Zmęczony przeżyciami Joril skulił się na łóżku.

Tylko Randar siedział wciąż na swoim miejscu przy stole i przyglądał się krzątającej się po izbie Marii.

Dlaczego nic nie mówi? Dlaczego gapi się milczący jak ryba?

Czuła narastającą irytację, rozgniewała się.

- Straciłeś mowę czy co? Siedzisz i wytrzeszczasz oczy, jakbyś nigdy nie widział kobiety!

Nie zmienił wyrazu twarzy, w oczach miał wesołe błyski, ale usta się nie uśmiechały.

- Bo też nie widziałem, w każdym razie takiej jak ty! Maria nie mogła uwierzyć własnym uszom. Czy to możliwe, że Randar prawi jej komplementy w co drugim zdaniu? Tamten Randar, którego znała, nigdy by tego nie zrobił. Tamten uciekał od niej onieśmielony, kiedy chcia­ła mu się zwierzyć ze swoich dziewczęcych tajemnic.

Teraz był zupełnie inny.

Teraz zuchwale patrzył jej w oczy, teraz to on ją do­prowadzał do tego, że się rumieniła.

Najwyraźniej utraciła władzę, jaką niegdyś miała nad tym młodzieńcem.

Teraz on stał się myśliwym, choć Maria w ogóle cze­goś takiego nie brała pod uwagę.

ROZDZIAŁ XI

Maria słyszała dźwięki dochodzące z posłania matki i Joranda. Zdławione jęki, głośne westchnienia, chrzęst skórzanych okryć, przesuwanych po łóżku. Słyszała ci­che trzeszczenie drewnianego łoża, od czasu do czasu stłumiony krzyk, jak w bólu.

Świetnie wiedziała, co się tam dzieje.

Pomyśleć, że mama...

Maria rumieniła się skrępowana. Niełatwo było przy­jąć do wiadomości, że matka jest nadal młodą, cieszącą się życiem kobietą.

Od dzieciństwa Maria słyszała te przyciszone dźwię­ki z maminego łóżka, ale nie pamięta, by kiedykolwiek przedtem tak na nią działały jak tej nocy. Miała sucho w ustach, czuła mrowienie pod skórą, jakby pełzało tam tysiące owadów. Serce tłukło się w piersi jak szalone, młoda kobieta instynktownie zaciskała uda.

Jakie gorące, i wilgotne!

- Randar, Randar, co ty ze mną robisz? - szeptała sa­ma do siebie.

Przestraszona własną reakcją, zaciśniętą pięść wpy­chała do ust, sztywne futrzane okrycie naciągała na gło­wę, żeby nic nie słyszeć. Nie chciała myśleć o tym, co dzieje się w małżeńskim łożu.

Myśli jednak krążyły własnymi tropami, Maria nie była w stanie powstrzymać tęsknot, które sprawiały, że pożar ogarniał jej ciało.

Zmuszała się do modlitwy, szeptała pacierze, których nauczył ją Mogens, przypominała sobie jakieś uczone formułki, powtarzała trudne zdania.

Nic nie pomagało.

W końcu dała za wygraną, pozwoliła myślom toczyć się swobodnie, a jej własne dłonie błądziły po delikatnej rozpalonej skórze. Tu i ówdzie znajdowała jeszcze nie­wielkie blizny po przebytej chorobie, ale na ogół wyczu­wała je tylko jako drobne nierówności na jedwabistej, gładkiej powierzchni.

Czy Randar też kiedyś tak leżał, trawiony tęsknotą?

Zaczęła się zastanawiać... Czy on... kiedyś... z jakąś ko­bietą?

Nowe, podniecające, ale i bolesne fale przeniknęły jej ciało. Na samą myśl o tym poczuła w piersiach palącą zazdrość. Nie!

Randar jest jej! Nigdy nie będzie należał do innej ko­biety!

Powinna być cierpliwa. Powinna pokazać mu wszy­stko, co umie, powiedzieć mu wszystkie miłosne słowa, jakich tylko pragnie, dać tyle czułości, ile potrzebuje. Tak, by w końcu pojął, że ona już nie chce grać roli młodszej siostry.

Marzenia stały się spokojniejsze, słodsze, powoli nad­chodził sen.

Widziała przed sobą Randara w przyszłości, dzieci Randara, ciemne jak on, ale obdarzone jej rysami... Wi­działa Randara bawiącego się z nimi, Randara rzeźbią­cego dla nich maleńkie figurki... Siebie samą jako dum­ną żonę i matkę, niedużą, świetnie utrzymaną zagrodę, dom z mnóstwem pokoi na książki, które będzie gro­madzić, i lekarstwa, jakie sama sporządzi...

Słodkie marzenia, piękne obrazy.

Maria zasnęła z uśmiechem szczęścia na wargach, przytulona do poduszki.

Randar również słyszał miłosne westchnienia z łóżka swego przybranego ojca. Działały na niego nieco inaczej niż na Marię. Nie podniecały jego wyobraźni, budziły natomiast w ciele dorosłego już teraz mężczyzny dziw­ny niepokój.

Dawno zostawił za sobą bezbronnego, małego chłop­ca, a przeżycia z dzieciństwa otoczył grubym murem niepamięci. Starał się nie myśleć o fizycznych zbliże­niach ludzi tak bardzo przypominających ponure spek­takle dokonujące się wiosną między zwierzętami.

To okropne dyszenie, te obrzydliwe mlaskania!

Wszystko to niegdyś dla małego chłopca oznaczało odrzucenie, izolację, zimno i głód. Kiedy ojciec sprowa­dzał do domu kobiety, chłopiec musiał długie godziny spędzać w chlewie.

A te kobiety!

Często pijane, cuchnące, o długich brudnych włosach, z zepsutymi zębami!

Jeszcze się do niego szczerzą w koszmarnych snach, jeszcze czuje ból, jak wtedy, kiedy chichocząc próbowa­ły go łapać za żałosny chłopięcy członek. Randar dygo­tał z obrzydzenia raczej niż z podniecenia na myśl o ta­kich miłosnych doświadczeniach.

W ostatnich czasach jednak coraz częściej pojawiała się jakaś nieokreślona tęsknota...

Wiedział, skąd ona się bierze, dokąd go pcha, co, czy raczej kto, wywołuje to bolesne uczucie pustki. Tęskno­ta odbierała mu sen, powodowała, że myśli krążyły wciąż tym samym torem, nie pozwalała się na niczym skupić, oddalała go od świata.

Jorand wiele razy spoglądał na niego tak dziwnie, zda­rzało się, że musiał go szturchnąć, by chłopak się ocknął.

Noce też nie były od tego wolne. Gdy tylko przespał się kilka godzin, zaczynały się pojawiać jakieś delikatne istoty, które przenosiły go do pełnych światła, dziwnych miejsc.

Czy to anioły?

Czy w snach odwiedzał niebo?

Istoty były kobietami, delikatnymi dłońmi muskały jego napięte ciało, śpiewały mu niebywale podniecające pieśni, oplatały jedwabistymi włosami jego twarz.

Dziwne.

A jeszcze dziwniejsze, że te istoty miały takie znajo­me rysy... Życzliwe spojrzenia, wyraźne brwi, złociste włosy, w znajomy sposób wygięte usta, zawsze lekko uśmiechnięte. Twarze młode, mimo to dojrzałe.

Aż do dzisiaj nie wiedział, kogo mu przypominają. Kobiety ze snów, owe jasne, zwiewne istoty, czułe i wa­biące, wszystkie miały rysy Marii. Skąd, na Boga, wzię­ły mu się takie wizje? Maria, ta postrzelona dziewczy­na, stara się go uwodzić?

Nie była już taka jak dawniej. Zdawało mu się, jak­by kobiety z sennych marzeń były jej wysłanniczkami, jej myślami, które w jego głowie przekształcały się w obrazy, mające przygotować go do powrotu Marii.

Jaka piękna:..

Taka dojrzała, a mimo to niewinna!

Widział, że szczupłe palce drżą, kiedy pierwszego wieczora sprzątała ze stołu, widział, że na pięknych po­liczkach płoną rumieńce wywołane jego komplementa­mi. Sam zresztą nie umiałby powiedzieć, skąd mu się one biorą, po prostu ogarnęła go taka ochota, gdy tylko stanął na progu i zobaczył. Gdy spojrzał jej w oczy.

Uczucie było całkiem nowe, nie znane, dziwne.

Nie potrafił porównać go z żadnym innym.

Jakaś mieszanina napięcia, jak w chwili, gdy się za­czyna polowanie na sarnę, i oszołomienia w letnią noc, spędzoną pod kwitnącym krzakiem dzikiej róży, albo wzruszenia, gdy się stoi na szczycie wysokiej góry, a głę­bia zdaje się człowieka wsysać z przemożną siłą.

I lęku. Lęk czai się zawsze niczym jakiś rozedrgany ton, podobny do tego, który Randar odczuwa zawsze w chwili, gdy unosi w górę katowski topór, by za mo­ment opuścić go na kark nieszczęsnego skazańca.

W starej izbie w końcu ucichło. Ani Maria, ani Ran­dar nie słyszeli już prowadzonej szeptem rozmowy, którą wiedli w tę późną jesienną noc kochankowie, cze­kając, aż ciała znowu ogarnie spokój.

Liv gładziła ukochanego po pokrytym zmarszczkami policzku, z wielką przyjemnością odczuwała pod mięk­ką dłonią jego szorstki zarost.

Jorand leżał spokojnie z ręką spoczywającą ufnie na jej ciepłym brzuchu.

Rozmawiali o Marii.

Liv miała takie wrażenie, jakby od dawna brakowało jej części serca, a teraz w jakiś cudowny sposób ów ka­wałek znalazł się znowu na miejscu.

Wzdychała uszczęśliwiona, pełna zadowolenia po mi­łosnym zbliżeniu, a także dlatego, że jej ukochane dziec­ko nareszcie śpi pod tym samym dachem.

Leżała rozkoszując się bliskością dwojga ciał, które wciąż jeszcze oddychały w tym samym rytmie. Czeka­ła, aż Jorand zaśnie, żeby mogła się wymknąć i umyć w specjalnym ziołowym wywarze, którego od lat używała. Chronił ją przed zajściem w ciążę, okazało się, że recepta Marty była skuteczna.

Liv bez zastrzeżeń ufała zostawionym jej przez Mar­tę przepisom.

Z pewnością nie przeżyłaby kolejnej nieudanej ciąży.

Dzisiaj jednak Jorand nie zasypiał.

Nieoczekiwanie chrząknął i przytulił ją mocno do siebie.

- Liv, czy nie zauważyłaś dzisiaj wieczorem niczego specjalnego?

- Specjalnego? Oczywiście, to specjalny wieczór. Ma­ria wróciła do domu!

- No właśnie! To dla nas wszystkich był wyjątkowy wieczór, ale dla jednego może bardziej...

Liv spoglądała na Joranda w mroku, trudno było do­strzec rysy jego twarzy. Co on ma na myśli?

- Dla Randara. - Tak?

- Sądzę, że on myślał o Marii więcej, niż przypuszcza­liśmy.

Liv zdziwiła się. Jorand zwrócił na to uwagę? Czeka­ła, co powie dalej, chciała dać mu czas.

- Widziałem w jego oczach coś nowego. Tak, Randar nigdy nie okazywał zainteresowania dziewczętami, ja co prawda z tego powodu nie ubolewałem, bo skoro już tak się sprawy mają... nie ma znowu tak wiele młodych kobiet, które chciałyby się poświęcić... zostać kobietą ka­ta. Niewiele jest takich jak ty, moja ukochana.

Umilkł.

- Chcesz powiedzieć, że Randar... i Maria... ale prze­cież oni są jak brat i siostra...

- No, może przedtem. Trudno jednak nie zauważyć, że każde z nich nosi w sobie inną krew, nie ma żadnych więzów, które mogłyby stanąć na przeszkodzie... połą­czeniu się.

Liv zamyśliła się, próbowała spojrzeć inaczej na cór­kę i przybranego syna.

Dla Randara związek z Marią byłby niewątpliwym szczęściem. Przecież on właściwie nie ma żadnych moż­liwości, biorąc pod uwagę jego zajęcie i pozycję.

Ale Maria...

Czy powinna poświęcić wykształcenie, całą swoją wiedzę, wszystko, co przeżyła, czego doświadczyła pod­czas tych lat poza domem, i zostać gospodynią w Meisterplassen?

Nie, ona by się na to nigdy nie zgodziła.

Im więcej jednak Liv rozmyślała o minionym wieczo­rze, tym wyraźniej widziała, że jest tak, jak przypuszcza Jorand.

Pomiędzy młodymi rodziło się coś nowego, niepew­nego, co ledwie zaczynało się tlić.

No i czy Maria nie zareagowała jakoś dziwnie, kiedy Randar stanął w drzwiach?

Westchnęła głęboko, przechyliła głowę i dotknęła ustami szyi ukochanego mężczyzny. Jeśli między tymi dwojgiem kiełkuje miłość, to nikt jej nie powstrzyma. Wiedziała o tym z własnego doświadczenia.

- Trzeba czekać i patrzeć. Młodzi z pewnością nie po­trzebują, byśmy się mieszali do ich spraw. Może masz rację, a może ci się tylko wydaje? Sam Bóg wie, co Ma­ria ukrywa w duszy - szepnęła Liv, wsuwając swoją drobną rękę w jego szeroką, żylastą dłoń. - Mała Maria, moja kochana dziewczynka... - westchnęła, posyłając modły do Najświętszej Panienki. Prosiła o opiekę nad córką na licznych rozstajach życiowych dróg.

Raz jeszcze nocny spokój w Meisterplassen został za­kłócony gwałtownym dobijaniem się do drzwi.

Liv zerwała się na posłaniu, oszołomiona, choć wca­le nie wyspana. Przez okienny otwór sączył się do środ­ka szary brzask, wskazując, że ranek jeszcze nie nad­szedł.

Głośne stukanie nie ustawało.

Domyślała się, o co chodzi. Coraz częściej głośny ha­łas budził ją w środku nocy. Ktoś potrzebuje pomocy. Narzuciła na siebie ubranie, rozpuszczone włosy wsu­nęła pod czepek. Jorand również się obudził, ale zaraz z gniewnym mamrotaniem zasnął znowu.

Na dworze stał mały chłopiec, na oko dziesięciolet­ni. Ściągnął czapkę z głowy, Liv uśmiechnęła się, widząc uprzejme zachowanie malca, którego nikt mu pewnie nie polecił okazywać nałożnicy kata.

- O, szlachetna Liv Meisterplass, pomóż mi! Musisz iść do nas jak najprędzej, musisz dać lekarstwa naszej mamie, żeby nam nie umarła!

Biedak dygotał z chłodu i rozpaczy, czapka w dło­niach była brudna i połatana.

Pociągnęła go w stronę paleniska, gdzie wielkie kamie­nie zachowały jeszcze sporo ciepła. Dzwonił zębami po nocnej wędrówce, opowiadał, że pochodzi z Fjøra, przy­płynął łodzią swego ojca. Tata jest w górach, poluje z są­siadami na ptaki, może ubiją jakąś sarnę, żeby było na zimę. Mama, on i troje młodszego rodzeństwa zostali w domu sami, ale mama się przewróciła... okropnie... le­ży teraz na łóżku i jęczy, na posłaniu jest pełno krwi...

Liv zapytała, jak chłopiec ma na imię i kim jest jego matka.

- Anna Jakobsdatter Stenehjem, a mój tata to pomoc­nik kowala, on jest bardzo zdolny! Ale musisz iść do mamy, Liv Meisterplass, zawiozę cię łodzią, bardzo szyb­ko, żebyś dała mamie lekarstwo...

Łzy popłynęły z dziecięcych oczu, tak chciał być męż­czyzną pod nieobecność ojca, ale teraz ciężar okazał się zbyt wielki.

Liv wzięła go za rękę, drgnęła, czując lepką, ciepłą dłoń. Wolno odwróciła ją do światła.

Chłopiec szarpnął się, chciał ukryć ręce za plecami.

Biedak wiosłował tak szybko, że skórę na dłoniach miał kompletnie zdartą.

Liv pogłaskała go po włosach.

- Zaraz idę. Tylko obudzę moją córkę, ona też umie ro­bić bardzo dobre lekarstwa. Obie pomożemy twojej ma­mie, a jak Bóg da, to będzie żyła jeszcze przez wiele lat.

Wkrótce cała trójka znalazła się w łodzi, Maria jeszcze nie całkiem obudzona i zarumieniona od snu. Kobiety ujęły wiosła, mały protestował przeciwko degradacji, ale specjalnie się nie upierał. Okaleczone, krwawiące dłonie zdążyły zostawić lepkie ślady na uchwytach wioseł.

Na wschodzie niebo pojaśniało, ale trzeba jeszcze długo czekać, nim nad górami wzejdzie jesienne słońce.

Mała osada spoczywała w ciszy, tylko czasem w obór­kach pobekiwały owce.

Chłopiec najlepiej jak umiał opowiedział o nieszczę­ściu matki, upadła, kiedy niosła duży saganek z wodą z pralni do izby. On z dwiema młodszymi siostrami zdołał zaciągnąć ją do domu i ułożyć na posłaniu, ale najmłodszy braciszek krzyczy okropnie i chce, żeby ma­ma wstała. On ma dopiero rok i jest głodny, chce pier­si, a mama leży i tylko jęczy z bólu.

Przyszła sąsiadka, ale jak popatrzyła na mamę, to zro­biła się jakaś dziwna na twarzy i mamrotała coś do siebie pod nosem, i wtedy on wsiadł do łodzi, żeby prosić Liv.

- Bo ty uratowałaś mamę Johana i Eliny, kiedy po­przedniego lata urodziła im malutką siostrzyczkę, a po­tem krew z niej uchodziła - wyjaśnił ufnie.

Liv pokiwała tylko głową, uśmiechała się uspokajają­co do dziecka. Obawiała się jednak, że tym razem bę­dzie co najmniej tak samo trudno pomóc chorej, jak wtedy zatamować krwotok rodzącej żonie gospodarza z Olavs Plassen.

Kobieta wciąż silnie krwawiła, poronienie nastąpiło ja­kiś czas temu, Liv wiedziała, że chora musiała stracić wie­le krwi. Zaaplikowała krople wzmacniające, a potem umy­ła w ciepłej wodzie. Mieszankę ziołową trzeba podawać trzy razy dziennie z mlekiem, Liv instruowała sąsiadkę, jak parzyć herbatę. Maria śledziła uważnie spokojne zale­cenia matki, nie mogła się doczekać, by przedyskutować z nią skład ziołowych mieszanek. W książkach lekarskich pastora nie znalazła wiele na temat chorób kobiecych, od­kryła wprawdzie gdzieś pod papierami broszurkę, zawie­rającą dobre rady dla akuszerek, ale doświadczenie z tego rodzaju chorobami miała niewielkie.

- Każ jej się położyć głową w dół, tak żeby nogi mia­ła wyżej niż głowę - poradziła cicho. - To zatamuje krwawienie, kobieta nie osłabnie tak bardzo.

Liv stała chwilę bez ruchu, po czym jednak przeka­zała zalecenie chorej.

Maria z pewnością wie, o czym mówi.

Kiedy kobieta została umyta i ułożona na czystym posłaniu, a wywar ziołowy zaczął działać i skurcze pra­wie ustąpiły, na dworze dały się słyszeć ciężkie kroki.

- Tata! Ojciec wrócił do domu! Dzieci w popłochu rzuciły się do drzwi. Najstarszy chłopiec czystym, dźwięcznym głosem, który wyraźnie słychać było w izbie, opowiadał ojcu, co się stało.

- I wtedy ja przywiozłem Liv Meisterplass i mama już prawie wyzdrowiała...

Nagle rozległo się głośne plaśnięcie, chłop wymierzył synowi siarczysty policzek.

- Co? Katowska dziwka w moim domu?

Liv zesztywniała, sąsiadka bez słowa zniknęła za ni­skimi drzwiami wiodącymi do obórki.

Maria spoglądała pytająco na matkę, narastająca iry­tacja sprawiała, że drżała jej broda.

- Przeklęty gówniarzu, co ty sobie myślisz, żeby ścią­gać do domu to cholerne diabelstwo! Matka i bez tego by wyzdrowiała, nie potrzeba nam tu żadnych czarów ani przeklętych świństw, które ta wiedźma miesza!

Drzwi rozwarły się z trzaskiem, chłop zatrzymał się na chwilę w progu. Sprawiał wrażenie zaskoczonego wi­dokiem dwóch pięknych kobiet stojących z wysoko po­dniesionymi głowami przy łóżku jego żony. Najmniej­sze dziecko trzymało się rozpaczliwie spódnicy Marii i na widok wykrzywionej gniewem twarzy ojca zaczęło przerażone głośno płakać.

- Won! Dziwki, diabelskie ladacznice! Co wy sobie myślicie, cholerne wywłoki, żeby przychodzić tu i mie­szać się w nieswoje sprawy! Wynosić mi się zaraz, wiedźmy z piekła rodem. Jazda do swojego hycla!

Liv nie odezwała się ani słowem, zaciskała palce na łyż­ce z lekarstwem tak, że kostki jej zbielały. Maria jednak nie była w stanie stać spokojnie, a tym bardziej milczeć.

Dwoma skokami dopadła chłopa i otwartą dłonią zdzieliła go w gębę. Ten osłupiał, z gniewu, ale chyba je­szcze bardziej ze zdumienia.

Niebieskie oczka połyskiwały lodowato w półmroku izby. Maria patrzyła w nie uparcie, stała tuż przy gospoda­rzu, jej wściekły oddech docierał do jego czerwonej twarzy.

- Stul pysk, nędzna kreaturo! Nie jesteś wart jedne­go słowa mojej matki. Ona właśnie uratowała twoją żo­nę, oszczędziła temu drobiazgowi sieroctwa, tułania się po świecie i poniewierki. Całą odpowiedzialność zwali­łeś na małego chłopca, a tymczasem twoja żona o mało nie umarła. Jedno dziecko przy piersi, troje czepia się spódnicy, a teraz pod ścianą obórki pochowałyśmy ko­lejne, które nigdy nie zobaczy Bożego świata.

Maria głęboko wciągnęła powietrze i mówiła dalej:

- Teraz masz się od niej trzymać z daleka, niech od­pocznie i wyzdrowieje. A jak nie zapanujesz nad tym swoim cholernym narzędziem, to sama cię przeklnę w księżycową noc tak, że już nigdy ten twój skarb się nie uniesie w górę!

Chłop gapił się bez słowa, wściekłość opuściła go i nieoczekiwanie pojawił się strach. Instynktownie osło­nił ręką swój najszlachetniejszy organ.

Może ta baba naprawdę rzuca uroki?

Pomyśleć, gdyby tak się stało...

Stał nadal niczym słup soli i patrzył, jak obie dumnie wyprostowane kobiety opuszczają izbę. Najmłodsze dziecko wciąż wrzeszczało. Matka wychyliła się z łóżka i z największym wysiłkiem wzięła je do siebie.

Pomocnik kowala klął teraz sam do siebie, spoglądał na drzwi, wściekły, że nie umiał się zebrać i nie pokazał tym natrętnym wiedźmom, kto tu się boi.

Liv czuła lodowaty ciężar w piersiach, gdy Maria cią­gnęła ją z całych sił na brzeg.

- I co teraz zrobimy? Ten drań nie odwiezie nas prze­cież do domu... jak my się stąd wydostaniemy? Bo nikt nie zechce nam z pewnością wyświadczyć przysługi...

- Przestań narzekać, mamo! Jakoś się to załatwi. Prze­cież większość mieszkańców wsi ma wobec ciebie dług, no nie? Nie odmówią nam, to zaledwie dwie godziny drogi...

Liv nie mówiła nic, wiedziała, że córka zrozumie, jak się sprawy naprawdę mają, gdy tylko zacznie prosić o podwodę.

Maria nigdy nie chciała się pogodzić z tym, że pocho­dzi z absolutnie najgorszej części społeczeństwa, że na­leży do tych, z którymi normalni ludzie za nic nie chcą mieć do czynienia.

Ale to nic nie pomoże, Maria będzie musiała tego dnia uznać świat takim, jakim jest, przyjąć, że jej duma została podeptana i ona nie może temu zaradzić.

Pierwszy napotkany przechodzień patrzył w inną stro­nę, nawet się nie zatrzymał, kiedy Maria go zagadnęła.

Na brzegu nad wodą siedziało dwóch chłopów i wiąza­ło sieć. Maria pozdrowiła ich uprzejmie i zapytała, czy nie mogliby przewieźć jej i matki do domu, za odpowiednią zapłatą, oczywiście. Uskoczyła gwałtownie, gdy jeden z nich splunął z całych sił w jej stronę, a brązowa ślina spa­dła na jej spódnicę. Innej odpowiedzi się nie doczekała.

Nad wodą bawiła się gromadka dzieci, na widok ko­biet przerwały zabawę.

- Dziwka kata! Patrzcie, ma przyjaciółkę! Pewnie ta­ka sama wywłoka, jak i ona! Chodźcie, zrobimy, jak ksiądz kazał, przegonimy je kamieniami!

Dzieciaki zaczęły zbierać nieduże kamienie z nabrze­ża i z dzikim wrzaskiem ciskać w kobiety. Wyjąc, ota­czały je kręgiem i rozkoszowały nieoczekiwanym uczu­ciem przewagi nad dorosłymi.

Na coś takiego można sobie pozwolić jedynie wobec najmniejszych z małych, ale bardzo jest przyjemnie móc choćby raz nad kimś górować!

Maria nie mogła powstrzymać łez. W ciągu tych pa­ru krótkich chwil pojęła z bezlitosną wyrazistością stra­szny los matki.

Nawet dzieci zostały zarażone przesądami własnych rodziców i zaślepione nienawiścią.

Bez słowa ujęła matkę pod ramię, biegły szybko wzdłuż brzegu i nie zatrzymały się, dopóki w liściastym gęstym zagajniku nie znalazły schronienia przed dzieć­mi i ich okrutną zabawą.

Maria szlochając rzuciła się na ziemię pod dużą brzozą.

- Och, mamo... Jakie to okropne... Jak ty możesz... Liv nie była już w stanie utrzymywać dawnej maski. Opadła na ziemię obok córki.

- Nie wiem. I chyba już dłużej tego nie zniosę... Ma­ria, Maria, dlaczego ludzie są dla siebie tacy źli...?

Córka również nie znajdowała odpowiedzi na to py­tanie.

Kiedy obie kobiety dotarły do cypla kilka kilometrów za wsią, na podwórzu swego domu, po drugiej stronie fiordu, zobaczyły męską postać. Fiord leżał pomiędzy nimi spokojny, nie musiały wołać. Liv machała czep­kiem, Maria zmęczona i zamyślona usiadła na dużym kamieniu nad skrajem wody.

- Zobaczył nas! Patrz, macha w odpowiedzi! Wkrótce potem Jorand płynął ku nim, ich własną do­brze znaną łodzią.

Maria domyśliła się, że nie po raz pierwszy matka w ten sposób wraca do domu ze swoich wypraw do cho­rych.

Nawet nie przychodziło im do głowy, że powinni ją odwieźć, chociaż wezwana bez względu na pogodę śpie­szyła na ratunek w chorobie i nieszczęściu.

ROZDZIAŁ XII

W domu pomocnika kowala dzieciaki szlochały prze­rażone. Ojciec miotał się po izbie, klął siarczyście, ciskał wyzwiskami, wściekłość i ów denerwujący strach, którym przepełniły go słowa jednej z kobiet, wyładowy­wał na żonie i dzieciach.

Nieszczęsna chora zwlokła się resztką sił z posłania, czuła się okropnie zmęczona i słaba. Wciąż jeszcze krew sączyła się z niej, nie była w stanie myśleć, nie odczuwa­ła też żalu po nie narodzonym dziecku. Ale wiedziała, że łzy przyjdą, dla niej zawsze rosnący brzuch był czymś ży­wym, dziecko tak samo bliskie jak te, które już urodziła.

Teraz została pustka, w dole jej ciała nic się nie po­ruszało, podtrzymując brzuch rękami, kobieta wstała.

- Uspokój się, August. Dzieci straszysz! Proszę cię o wybaczenie, że zastałeś w domu te kobiety, sama nie wiedziałam, że chłopak tam będzie szukał pomocy...

- Powinnaś lepiej pilnować bachorów, babo! Twarz miał wciąż jeszcze czerwoną od gniewu, żona dostrzegała jednak, że powoli zaczyna się uspokajać. Przestał chodzić po izbie, przestał wymachiwać rękami, siedział tylko przy palenisku i szarpał kawałek starej li­ny. Widziała, że dziwnie mruży oczy, marszczy brwi i krzywi wargi w uśmiechu, od którego ciarki przeszły jej po plecach.

Czy on czasem czegoś nie szykuje?

Chyba nie myśli znowu o jakimś przestępstwie...?

Bardzo dobrze znała jego przeszłość i wiedziała, że nie­gdyś jej mąż tylko cudem uniknął katowskiego topora. Dwóch jego koleżków zostało powieszonych, trzeciemu odcięto rękę. Kradli ziarno ze statku i zamordowali chłop­ca, który pilnował ładunku. W latach głodu złodzieje zbo­ża nie mogli liczyć na pobłażanie... August nie był aniołem, to prawda, ale dotychczas nie odważył się jeszcze podnieść na nią ręki. Wiedziała, że jej ojciec ma nad nim niezwykłą władzę, domyślała się, że ci dwaj zawarli jakąś umowę. Do­póki zięć nie łamie prawa ani nie postępuje nieuczciwie, teść zachowa w tajemnicy to, co wie. I August okazywał respekt wobec tego, czym tamten mu groził. Odkąd się z nią ożenił, nikt nie mógł mu niczego poważnego zarzu­cić. Ale teraz, teraz w twarzy męża pojawiło się coś nowe­go, niebezpiecznego. Zadrżała z nagłego niepokoju, zgar­nęła ze sobą dzieci i poszła obrządzić owce.

August, pomocnik kowala, naprawdę miał złe myśli, jego umęczona kobieta lękała się nie bez powodu.

Czy już nigdy ci przeklęci ludzie z Meisterplassen nie dadzą mu spokoju? Owa piękna młoda kobieta, ta o kłu­jącym, twardym spojrzeniu... czy rzeczywiście posiada władzę, o jakiej mówiła? A jeśli to prawda, że może rzu­cić na niego i jego męskość urok? To by była prawdzi­wa tragedia!

Nie, lepiej nawet nie myśleć!

Nie wolno dać się przestraszyć jakiejś katowskiej dziwce!

Niech znowu pojawi się dawny gniew, trawiący, nie­ustanny, wciąż żarząca się, choć tłumiona nienawiść...

Jorand Jorandssønn!

Przeklęta czarna maska!

Teraz to już dość!

August nie będzie już tolerował ataków z tamtej strony.

Upokarzające wspomnienia powracały, a w żołądku pomocnika kowala rozrastały się mdłości. Różne wizje przepływały przed jego oczyma, zawsze z tym wielkim mrocznym człowiekiem z Meisterplassen niczym cień nad jego głową.

Miał znowu nie więcej niż siedem lat i bił się z gów­niarzem z Fjøra. Miał ze sobą kolegów, tamten smar­kacz leżał już zakrwawiony na ziemi i piszczał żałośnie, gdy August zaciskał chwyt na jego gardle. Naprawdę mu przyłożył!

I wtedy pojawił się Jorand, syn mordercy.

Mógł być jakiś rok starszy.

Odrzucił Augusta na bok jednym szarpnięciem, bez wysiłku.

Otaczające ich wyrostki wybuchnęły śmiechem.

Jorand, ten wyrzutek, na jeden moment odebrał mu kolegów.

Albo później, na placu targowym.

August zaciągnął tę ładną Ellę Holden w gęste krza­ki. Dziewczyna zawodziła i krzyczała, wyrywała się, jak­by była nie wiem jaka ważna. Ale oczywiście sama też chciała, dlaczego miałaby nie chcieć? On umizgał się i zabiegał o nią już ze dwa tygodnie. Czas najwyższy, żeby mu zapłaciła za pomoc przy żniwach i kandyzo­wany cukier.

Ona jednak darła się i wzywała pomocy, ledwo zdo­łał ją uciszyć ciosem pięści prosto w usta. Zdążył zerwać z niej ubranie, mocował się tylko jeszcze z własnymi spodniami, przez cały czas oplatając ramieniem jej gar­dło i zaciskając dłonią miękkie, czerwone usta.

I znowu on stanął nad nimi Równie szybko jak po­przednim razem August został zepchnięty z ofiary i odrzucony w krzaki. Ella rzuciła się katu na szyję, cze­go z pewnością potem gorzko żałowała, ale akurat wtedy czepiała się wstrętnego sługi diabła i błagała go o obronę.

Ha!

Równie dobrze można prosić o pomoc samego Złego!

Później miały miejsce jeszcze inne wydarzenia, we wspomnieniach pojawiały się kolejne epizody, August pozwalał, by przepływały przez jego głowę i umacniały podjęte postanowienie.

Jorand Jorandssønn przez całe życie wchodził mu w drogę. Zabił dwóch jego kamratów.

Groził, że i jego pośle do piekła tylko dlatego, że wrócił zbyt nagle i przyłapał Augusta, gdy ten chciał uwolnić zwłoki dopiero co ściętego skazańca od piękne­go skórzanego pasa i cennych wysokich butów.

August wiedział, że ma dość sił, by skończyć z wrogiem, zadać mu ostateczny cios. Kto by zresztą żałował kata?

Najlepiej rozprawić się za jednym zamachem razem także z tym młodszym. A już zajęcie się babami z Meisterplassen to dla chłopaków ze wsi naprawdę prosta sprawa. Chorowity smarkacz, którego kat spłodził ze swoją nałożnicą, i tak długo nie pociągnie.

Wiedział, gdzie szukać pomocy w swojej sprawie, sły­szał, że wielu ma porachunki z tymi z Meisterplassen...

Ani Liv, ani Maria nie odezwały się słowem, kiedy Jo­rand przypłynął, by zabrać je do domu. Nastał wieczór, obie kobiety były milczące i poważne. Nawet żarty Randara nie padały na podatny grunt.

Joril wyczuwał napiętą atmosferę, szybko jednak po­szedł spać. Znał Liv, wiele razy widywał ją już w takim stanie. Wiedział, że wiele łez wylała nad ludzką podło­ścią i nienawiścią. Jutro znowu będzie uśmiechnięta, myślał. Joril czuł się zmęczony i słaby, najchętniej siedział przy palenisku albo kładł się do łóżka.

Liv też wcześnie powiedziała „dobranoc", a Jorand poszedł w jej ślady.

Zostali więc we dwoje, Randar i Maria.

Dziewczyna odnosiła wrażenie, że dostrzega swe wła­sne uczucia niczym rozchodzące się po izbie rozjarzo­ne promienie. Randar siedział na podłodze i coś rzeźbił. Ona raz po raz spoglądała na jego szczupłą sylwetkę, widziała, jak spodnie napinają się na udach, kiedy tak trwał ze skrzyżowanymi nogami. Ręce, takie silne, opa­lone na brązowo, głaskały drewno, a zręcznie porusza­ny nóż wycinał maleńkie wiórki. Maria wzięła robotę na drutach, palce szybko przesuwały oczka. Gruba szara wełna przemieniała się w skarpety, krótkie i długie skar­pety dla przemarzniętych męskich nóg... może jego...

Napięcie ustąpiło, teraz, kiedy ręce miały się czym za­jąć... Maria próbowała wyglądać na obojętną, gdy pytała:

- Co robisz, Randar?

Odwrócił się i roześmiał zaczepnie:

- Podejdź bliżej, to zobaczysz!

Wahała się przez chwilę, po czym jednak wstała i po­chyliła się nad nim.

W żylastych rękach spoczywała maleńka figurka. Zu­pełnie niepodobna do tych wszystkich dziwnych zwie­rząt i trolli, jakie kiedyś dla niej rzeźbił.

Jęknęła unosząc dłoń do ust.

To jej własne policzki ostry nóż rzeźbił tak pieszczotli­wie! Nie tylko drewniana figura z długimi włosami, nie tyl­ko zarys ledwie przypominający ludzką postać, jak tamte, które zabrała ze sobą do Lyster, ale wyraźna twarz...

Jasny, twardy sosnowy korzeń przemienił się w pięk­ną rzeźbę. Włosy opadały falami na ledwie zaznaczone ramiona, oczy były półprzymknięte, usta ukształtowa­ne dokładnie tak jak jej własne przez czułą i staranną dłoń. Można się było domyślać dwóch krągłych łuków w miejscu piersi, dalej jeszcze praca się nie posunęła. Ko­rzeń dzielił się na dwoje tam, gdzie figura powinna mieć nogi. Odnosiło się wrażenie, że w bezkształtnym kawał­ku drewna ukrywa się kobieca postać. Trzeba tylko ściąć to, co niepotrzebne...

- Maria... ja wiem, co ty myślisz.

Mówił teraz szeptem, szelmowski uśmiech i skłon­ność do żartów zniknęły. Ciemnoniebieskie oczy napo­tkały jej spojrzenie.

- Ja sam o tym nie wiedziałem, dopóki nie wróciłaś... pra­cowałem nad tą rzeźbą przez wiele miesięcy. Ta kobieta...

Czule pogłaskał palcami martwe policzki.

- Ta kobieta najpierw była jedynie obrazem ze snu. Przychodziła do mnie każdej nocy, przemieniała mnie, sprawiała, że czułem się dziwnie nieporadny, powodo­wała, że zapominałem... całe zło...

Umilkł, widziała, że słowa więzną mu w gardle.

Przemogła się i położyła dłonie na jego rękach. Siedzie­li tak przy sobie na podłodze, drewniana figurka leżała między nimi. Ogień trzaskał na palenisku, pachniało su­chym drewnem. Mimo to w porównaniu z pożarem, ja­ki szalał w duszy Marii, ciepło ognia było niczym samot­ny promyk jesiennego słońca.

Nie miała odwagi oddychać, jak pijana słuchała jego opowieści, docierającej do niej z daleka.

On mówił niepowstrzymanie, odwracał od niej twarz, chciał wylać z siebie wszystko, co złe, wszelki strach, wstręt, okropne wspomnienia.

Po prostu musiał.

Był pewien, że ona powinna to wiedzieć.

Niewiele zachował w tajemnicy, oszczędził jej tylko najbardziej przykrych szczegółów z najwcześniejszego dzieciństwa.

W końcu prawie wszystko zostało powiedziane, ona z pewnością zrozumie.

- Teraz wiesz, Mario. Może pojmujesz więcej... mu­siałem cię bardzo rozgniewać tamtego dnia... tamtego dnia przed twoim wyjazdem...

- Tak - przyznała szeptem. - Myślałam, że mnie nie lubisz...

- Nie lubię? Ja... Ja cię kochałem, już wtedy, ale tyle rzeczy przeszkadzało, zamykało drogę. Koszmary... nie rozumiałem ich, odsuwałem od siebie to, co wstrętne, nie znosiłem kobiet blisko mnie. Na samą myśl o tym, że...

Widziała, że Randar drży, nóż wypadł mu z ręki, drewniana figurka również i oparła się na jej białych pal­cach noszących ślady blizn po chorobie.

- Moja kochana... To ty przychodziłaś do mnie w snach. Jesteś taka piękna... taka czysta... nie taka jak kobiety, które budziły we mnie wstręt. Jedyna, z którą chciałbym być blisko...

Ostrożnie przyciągnął ją do siebie. Poczuła silne cia­ło, mocne ramiona, obejmujące jej plecy. Słyszała jego oddech, coraz szybszy, gorący.

Zacisnął powieki, poddawał się strumieniowi uczuć, który nareszcie się w nim otworzył.

Tyle lat samotności.

Całe życie bez pieszczoty.

Miał wrażenie, że był niczym zamarznięta rzeka, teraz lód puścił. Wody ruszyły, żywe, kłębiące się jak wiosną w wartkim strumieniu, naszła go ochota, by odchylić gło­wę do tyłu i wyć niczym szalony wilk do księżyca. Płacz dławił go w piersi, nagle stał się znowu małym chłopcem.

Jeszcze mocniej przyciągnął Marię do siebie, była taka ciepła i delikatna i w ten zimny jesienny wieczór pach­niała latem.

Wbił palce w jej gęste, jasne, miękkie włosy, rozwią­zał wstążkę i na plecy Marii opadła ciężka, złocista fa­la. Z jakimiś niezrozumiałymi słowami pochylił się nad nią i zanurzył twarz w tej pachnącej miękkości. Oboje wiedzieli, że jeśli posuną się jeszcze dalej, to już żadne nie potrafi zapanować nad tym, co może się stać.

Serce tłukło się w piersiach Marii, nie była w stanie my­śleć. Nie odważyła się powiedzieć ani słowa, nie miała na­wet odwagi się poruszyć, bała się, że ta bliskość, ta cudow­na pewność może się rozprysnąć niczym kruche szkło.

On ją kocha.

Dopiero teraz pokazał, jak wielkie ciężary musiał przez całe życie dźwigać. Ale kiedy jej już o wszystkim opowiedział, może się zacząć coś nowego.

Ona należy do niego. Nie istnieje nic, czego mogłaby mu odmówić.

W sercu Marii odzywał się jeszcze głos rozsądku, ale w tym momencie przysięgała samej sobie, że złoży w ofierze wszystko, co będzie musiała, by zostać kobie­tą Randara.

Gotowa jest nawet przyjąć ten sam los, który stał się udziałem jej matki.

On nie wiedział, o czym Maria myśli, ale wyczuwał no­wą siłę w delikatnym ciele, które obejmował. Patrzył w jej dzielne, błyszczące oczy, ostrożnie położył dłonie na jej głowie, pochylił się i dotknął wargami jej ciepłych ust.

Powoli, bardzo powoli poznawali się nawzajem.

Nic więcej wokół nich nie istniało.

Kilka kroków dalej leżał Joril i wiedział, co się dzieje.

W małżeńskim łożu Liv i Jorand domyślali się, co mo­że oznaczać cisza w izbie.

Liv poczuła się nagle taka stara. Jorand nie potrafił znaleźć słowa na określenie lęku, który go nieoczekiwa­nie ogarnął. Tych dwoje młodych odnalazło się i nic wię­cej w tej sprawie nie można było zrobić. Może się to oka­że szczęściem dla nich wszystkich? Może Randar będzie mógł przeżyć to samo niepojęte szczęście, które stało się jego udziałem od tamtego dnia, gdy w czarnym lesie zna­lazł bezradną młodą dziewczynę?

Czy miałby nie życzyć tego swemu przybranemu sy­nowi?

Przeciwnie, Jorand cieszył się w jego imieniu. Skąd więc bierze się ten bezimienny, lodowaty lęk?

Poszukał chętnego ciała Liv, zrozpaczony chciał prze­gnać chłód nigdy nie słabnącymi uczuciami.

Potem jednak jego ciało mimo wszystko było puste i martwe, a nie przepełnione radością i spokojne jak za­zwyczaj. Czuł, że coś ciężkiego, nieruchomego przy­gniata mu piersi. Ręce drżały niczym u starca.

Jorand pomyślał, że jeśli istnieje anioł śmierci, to wła­śnie teraz przeszedł przez izbę.

- No to żegnaj, Randarze! Teraz pójdziemy każdy w swoją stronę. Mam nadzieję, że będziesz na miejscu jeszcze przed obiadem. Śnieg jest dobry, a narty porzą­dnie nasmarowane owczym łojem.

- Jasne, to powinna być dobra podróż... Ale może mo­glibyśmy zrobić sobie małą przerwę i coś zjeść?

Jakby się obaj trochę wahali. Coś niedobrego wisiało w powietrzu i chcieli jak najszybciej ruszać dalej. Ran­dar zmierzał do Slinde, by zająć się zwłokami pewnej starej, posądzanej o czary kobiety, do której nikt nie chciał się zbliżyć.

Jorand natomiast miał do wypełnienia obowiązek da­leko w dolinie, gdzie jakiś włóczęga został złapany ze skórzanym workiem pełnym sreber, skradzionych w ko­ściele sąsiedniej parafii. Wyrok łatwo było wydać, mą­drzy mężowie bez zwłoki postanowili, że kat powinien zadbać, by ręce złodzieja nigdy więcej nie wyciągnęły się po cudzą własność.

Już przedtem zdarzało się, że Jorand i Randar się roz­dzielali i każdy szedł wykonać swoje zadanie, nigdy jed­nak nie było to takie trudne jak dzisiaj.

O świcie, kiedy się tylko obudził, Jorand słyszał po­nad lasem krzyk głodnego jastrzębia. Głos ptaka prze­niknął go do szpiku kości i ów dziwny lęk, nie wiadomo z jakiego powodu, znowu rozrastał się w jego duszy.

Ledwie był w stanie pocałować Liv na pożegnanie, przy­ciągnął ją tylko do siebie gwałtownie niczym w trwodze.

Ona została na progu, spłoszona, jej oczy mówiły, że też ma złe przeczucia.

Dzień wstał zimny i wilgotny, śnieg leżał gęstą po­krywą na zboczach gór, fiord stał ciemny, martwy. Kie­dy obaj mężczyźni zjedli żytni chleb nasycony tłu­szczem i wypili zimne kwaśne mleko, nie pozostało już nic więcej do powiedzenia. Pożegnali się cicho i umówi­li, że za dwa dni spotkają się w tym samym miejscu.

Podwójne ślady nart niczym ciemne koleiny rozcho­dziły się w dwie różne strony. Obaj się jeszcze obejrze­li, pomachali sobie nawzajem.

Jorand szedł szybko, dopóki nie dotarł do płaskiego występu na zboczu góry. Stąd narty poniosą go same spory kawałek, dopóki nie będzie musiał ponownie się wspinać na zbocze nad doliną, która wkrótce powinna się przed nim otworzyć. Daleko w dole rozciągał się fiord, Jorand zmierzał do małej wioski na kamienistym brzegu. Zagrody leżały rzadko, rozproszone na stokach.

Trzeba będzie co najmniej pół dnia, by dojść do sku­piska domostw, gdzie w zamknięciu przetrzymywano skazanego. Jorand skulił się, z upływem czasu coraz bar­dziej nie lubił swego przeklętego sposobu zarabiania na życie. Wrzaski bólu, wrzący olej, krwawiące kikuty...

Coraz częściej nie wystarczała mu ciężka peleryna, którą starał się przesłaniać oczy, kiedy czynił swoją po­nurą powinność. Nie wolno dopuścić, by to, co robi, ka­leczyło mu serce, przerażenie skazańca nie może stać się jego lękiem... Wtedy bowiem on sam byłby skazany. Kat, który nie chce wykonać wyroku, nie ma wielkiego wyboru. Dla niego istnieje tylko śmierć.

Jorand szedł ciężko, nogi stawiały opór, nie chciały go nieść w dolinę.

Kiedy w gęstym lesie stanęło przed nim nieoczekiwa­nie pięciu mężczyzn, zrozumiał, że nie opuszczający go, dziwny lęk za chwilę znajdzie ujście. Rozpoznawał Au­gusta, pomocnika kowala, tego drania, którego kiedyś złapał na gorącym uczynku okradania zwłok.

Nienawiść ziała ze zmrużonych oczu.

August stał bez ruchu. Czekał.

Jorand przystanął także, wiedział, że nie jest to przy­padkowe spotkanie. Obejrzał się, oceniał możliwość ucieczki. Nogi miał jednak słabe i przemarznięte, wie­dział, że tamci natychmiast go dogonią.

Nie ruszał się tedy, patrzył w wąskie szparki oczu swego przeciwnika, cała nienawiść skupiła się w tym spojrzeniu.

- No co, synu mordercy, jesteś sam? To jeszcze lepiej, tego drugiego możemy podejść później. Dzisiaj twoja kolej, plugawy draniu. Dzisiaj skazaniec nie bę­dzie krzyczał, nie użyjesz ani topora, ani oleju! Już wię­cej nie zobaczysz krwi żadnego nieszczęśnika, teraz ty sam zatańczysz z małymi diabełkami!

Jorand cofnął się instynktownie, jedna narta trzasnę­ła. Tamci roześmiali się, podeszli bliżej.

Jeden z nich trzymał w rękach cienką linę.

Jorand zdecydował się walczyć. Z czułością pomyślał jeszcze o tej, którą zostawił w domu, o synu, o Marii i Randarze.

Potem uniósł głowę, strząsnął z siebie strach, dłonie zacisnęły się na stylisku topora, który niósł na ramieniu.

Walka była krótka i dramatyczna.

Kiedy nadszedł zmierzch, na brudnym śniegu leżały trzy trupy. W gałęziach wysokiej sosny ostrzegawczo hukała sowa. Pomiędzy drzewami widniały głębokie śla­dy dwóch ciężko stąpających ludzi. Wkrótce potem za­częło znowu padać i zanim nadszedł kolejny ranek, bia­ły puch okrył ciężką kołdrą sztywne, zamarznięte ciała.

Pod świeżym śniegiem ledwie majaczyły ślady krwi.

Randar czekał niecierpliwie całą dobę, aż do zapa­dnięcia nocy następnego dnia. Listopadowy mróz szczy­pał w policzki, palce u nóg zdawały się martwe mimo grubych futrzanych butów i podwójnych grubych weł­nianych skarpet. Pierwsze godziny oczekiwania prze­spał pod skalnym nawisem, gdzie wyznaczyli sobie spo­tkanie. Małe ognisko ogrzewało raczej wzrok niż ciało, nie bardzo było czym podsycać w ten zimowy czas mdłe płomienie. Młody człowiek ułożył się wygodnie, pe­wien, że wkrótce rozlegnie się z góry dobrze znane po­hukiwanie Joranda. Chociaż od chwili, gdy się rozstali, sypał zdumiewająco gęsty śnieg i hale zostały na pewno zasypane grubą warstwą, to Randar wiedział, że Jorand jest mistrzem w jeździe na nartach i ucieszy się, że przy­szło im w takich właśnie warunkach wracać do domu.

Złowieszcza cisza stała się jeszcze straszniejsza z nadejściem nocy. Randar próbował odsuwać od siebie niespokojne myśli, istniało przecież sto powodów, dla których Jorand mógł się spóźnić.

Ale dopóki...

Zadanie wykonał pewnie bez trudu...

Zawsze, kiedy udawali się w różnych kierunkach, da­wali sobie dość czasu, żeby żaden nie musiał się spieszyć.

Dygotał przez całą noc, nawet myśl o Marii nie była w stanie powstrzymać lodowatych dreszczy. Wstał, ciało miał tak samo sztywne jak kapelusz, pod którym chował twarz podczas snu i który pokrył się szronem z jego od­dechu.

Co się mogło stać?

Na wschodzie zaczynało świtać, w jakiś czas potem blade zimowe słońce pojawiło się na niebie i być może za parę godzin dotrze do jego skalnej półki.

Trzeba iść szukać Joranda!

Randar stanął na grubych brzozowych nartach, przy­wiązał je starannie do futrzanych butów sznurami uple­cionymi z cienkich wierzbowych witek i pasków skóry nasączonych łojem. Był to jego wynalazek, przeznaczo­ny specjalnie dla tych, którzy lubią jeździć na nartach nawet po bardzo stromych zboczach.

Ruszył w drogę, ale plecak i zawiniątko z zapłatą zo­stawił w obozowisku. Aż do wiosny nie pojawi się tu z pewnością żaden człowiek.

Niełatwo było się przedzierać przez zasypany śnie­giem las, strome rozpadliny i nawisy zmuszały go wielokrotnie do wybierania okrężnych dróg. Krzyczał i na­woływał, ale nie wymawiał imienia ojca.

Nigdzie ani śladu człowieka, wszędzie martwy bezruch. Po blisko trzech godzinach mozolnej wędrówki w głębo­kim, kopnym śniegu wyszedł ż lasu i zobaczył zagrody w dolinie, które wyglądały teraz jak białe mrowiska.

Ruszył w stronę pierwszej z nich, być może mie­szkańcy widzieli wracającego do domu Joranda.

Oparł narty o ścianę obórki, z pleców i głowy wę­drowca unosiła się para.

Przez podwórze szła starsza kobieta z dwoma wiadrami Na jego widok zatrzymała się i szczelniej otuliła chustą.

- Ktoś ty? - zapytała, spoglądając lękliwie ku chacie.

- Randar Meisterplass, dobra kobieto. Nie bój się!

- Bać się? Wynoś się stąd, diabelski pomiocie! Czego chcesz od bogobojnych ludzi? Staraj się lepiej robić, co do ciebie należy, zamiast się włóczyć po okolicy i po­zwalać, by Ola Nypeplassen kradł bez umiaru!

- Proszę was, gospodyni, powiedzcie mi, czyście nie widzieli, by Jorand Jorandssønn tędy przechodził?

- Stary kat? Nie. Czy nie powiedziałam wyraźnie? On się tu nie pokazał, a siedzieliśmy i czekaliśmy do późne­go wieczora, żeby zobaczyć, jak łobuz zapłaci za swoją niegodziwość! Ale kat nie przyszedł. No to mój chłop i jeszcze jeden wzięli się za sprawę, ale niestety, złodziej nie przeżył kary i skonał na miejscu. Sędzia i pastor nie mieli nic przeciwko temu, bo jak się rzecz rozniesie, to może jeden z drugim złodziejaszek się zastanowi, nim zacznie okradać nasze kościoły i spichlerze.

Randar wsparł się mocno na kiju, którego używał ja­dąc na nartach. Nagle ciało zrobiło się takie ciężkie. Jo­rand nigdy nie dotarł na miejsce. Co się mogło wydarzyć?

Kobieta stała, szeroko rozstawiwszy nogi, nie spuszczała oczu z przybyłego. Najwyraźniej lubiła mieć to i owo do opowiedzenia.

- No i co, kacie? Złe nowiny?

- Złe. Szukam Joranda. Nie przyszedł na umówione miejsce. Może ty czasem...?

- Nie widziałam czarnego. A zresztą to nie moja spra­wa pilnować wszelakiego plugastwa, które krąży po no­cach - odparła baba i splunęła na śnieg, po czym ujęła wiadra i odwróciła się od Randara bez słowa pożegnania.

Nie całkiem obojętnie obejrzała się jednak i dodała jeszcze:

- Nie ty jeden dzisiaj kogoś szukasz. Baba pomocni­ka kowala i stara z Kariplassen rozpytują po całej para­fii o męża i synów, którzy nagle gdzieś się zapodziali... może razem poszli do piekieł... są siebie warci, takie sa­me ścierwa wszyscy czterej...

Randar przystanął, starał się jakoś rozeznać w tym, co usłyszał.

We wsi brakuje czterech ludzi?

Mogłoby to mieć coś wspólnego ze zniknięciem Joranda?

Żona pomocnika kowala...

Nagle przypomniał sobie, jak to przed kilkoma tygo­dniami Liv i Maria wróciły do domu upokorzone. Czyż nie wzywano ich wtedy do żony pomocnika kowala? Czyż to nie ów poszukiwany pomocnik tak je wtedy źle potraktował, nawymyślał im i w końcu wypędził?

Tak jest!

August, pomocnik kowala, ten straszny łobuz. Wróg Joranda, o tym wszyscy wiedzą.

Czyżby August i synowie tej jakiejś Kari spotkali Jo­randa? Kariplassen... Mogłaby to być wdowa po Josefie Strondssønie, potworze, który został ścięty przez Joran­da, skazany na śmierć za to, że zgwałcił pewną kobietę i jej córkę na letnim pastwisku w górach jakieś pięć lub sześć lat temu? Nie dość że tak okrutnie obszedł się z ty­mi biedaczkami, to później zamknął je w szałasie i pod­palił. Myślał, że uda mu się wymknąć sprawiedliwości, nie zauważył jednak, że mały syn zamordowanej kobie­ty zdołał się schować, a potem opowiedział o przestęp­stwie z budzącymi grozę szczegółami...

Ów morderca miał trzech synów i Randar jeszcze pa­miętał ich wściekłość, kiedy sędzia ogłosił, że ojciec bę­dzie musiał zapłacić nie tylko głową, lecz także mająt­kiem. Stali na placu i złorzeczyli, przysięgając zemstę zarówno sędziemu, jak i katu. Tylko że niejeden miota przekleństwa na przedstawicieli sprawiedliwości nikt więc nie traktował ich specjalnie poważnie...

Tymczasem wszystko wskazuje na to, że synowie Josefa nie zapomnieli. Pomocnik kowala też nie.

Gniew w nim narastał w miarę, jak nabierał strasznej pewności.

Jorand nigdy nie dotarł na miejsce.

Rodziny poszukują kowala i jego kamratów.

Nie miał już wątpliwości, że stało się coś okropnego. Serce jednak nie chciało uznać, że ukochany przybrany ojciec być może padł, zaatakowany od tyłu gdzieś w le­sie na drodze ku dolinie. Wolno powlókł się z powro­tem po śladach własnych nart, nogi nie chciały jednak iść, mięśnie bolały przy każdym kroku.

Nagle przystanął i zaczął nasłuchiwać.

Krzyk kruka.

Wściekłe wycie, to prawdopodobnie lis.

Widział czarne ptaszyska zlatujące się w dole nieda­leko stąd. Pewnie jakieś zwierzę padło, może sarna, która na swoich zbyt cienkich nogach nie jest w stanie uciekać po głębokim śniegu.

Randar nie zastanawiał się specjalnie nad tym co­dziennym w naturze dramatem, głowę miał pełną złych myśli i niepokoił się o los ojca.

Wkrótce dotarł do miejsca, gdzie zwierzęta walczyły o jedzenie, lisy wcale się nie przestraszyły samotnego człowieka.

Na śniegu była krew, lis odkopywał z zapałem coś ciemnego. Randar podszedł bliżej.

W głowie mu szumiało, przemarznięte ciało nie nale­żało już do niego.

Nie chciał wierzyć w to, co widział.

Wiedział już jednak wszystko, zanim z niewielkiego kopczyka pod sosną zdążył odgarnąć śnieg. Dobrze znany but, dokładnie taki sam jak jego, sterczał spod śniegu. Bia­ła, sina dłoń zesztywniała zaciśnięta na kawałku gałęzi.

Jego własna twarz była równie nieruchoma jak tamta, przemarznięta, w której tkwiły martwe oczy ojca. Śnieg roztopił się, a potem pokrył warstwą lodu tak dobrze zna­ne rysy, bo w tym ciele nie było już ani odrobiny ciepła.

Z zaciśniętych warg Randara nie wydobył się naj­mniejszy nawet dźwięk.

Kiedy uniósł ciężkie, sztywne ciało i starał się wziąć je na plecy, rozległ się tylko jęk, jakby dryfujący lód ude­rzył o nabrzeże.

Zatoczył się do tyłu, ciężar był zbyt wielki. Potknął się na jeszcze jednym kopczyku, zaklął cicho, gdy spoj­rzała na niego stamtąd martwa twarz. Nie był to pomoc­nik kowala. Randar rozejrzał się wokół, tym razem wie­dział, czego szuka. I rzeczywiście, kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegł kolejne wzniesienie pod śniegiem. Następny człowiek spotkał tu swoje przeznaczenie. Ale i to zesztywniałe oblicze nie miało kulfoniastego nosa Augusta, pomocnika kowala.

Trudno, nie będzie się tym przejmował.

On musi zanieść Joranda do domu.

Potem przyjdzie czas na żałobę i kobiece łzy.

Ale wtedy też wybije godzina zemsty.

Randar odpędził od siebie wszelkie myśli, starał się koncentrować na swoim nieludzkim wysiłku. Ciężkie, zamarznięte na sztywno ciało ojca i wychowawcy spo­czywało na jego plecach niczym wielka kłoda drewna. Narty nie chciały nieść, brnął więc po kolana w śniegu. Raz po raz musiał przeciągać zwłoki za sobą przez gę­ste zarośla i pod niskimi gałęziami.

W butach miał pełno śniegu, który stopniał, a potem znowu zamarzł na lód. Ale nawet dojmujący ból nie był w stanie pokonać rwącego pulsowania w dołku i w pier­siach, Randar miał wrażenie, że serce mu pęknie. Zmu­szał się do marszu, próbował biec, rzucał się naprzód ni­czym oszalały, nie czuł, że gałęzie rozorują mu twarz, zostawiają głębokie krwawiące bruzdy na gładkiej skórze. Zgubił czapkę. Nie zauważał słońca, które w środku dnia ogrzewało trochę ziemię, nie dostrzegł li­sa, który na moment stanął jak wryty na jego drodze.

Przedzierał się desperacko naprzód, narty, które mu przeszkadzały, odrzucił ze złością. Głębokie, prymityw­ne warczenie w gardle osiągnęło kulminację, kiedy Ran­dar dotarł do obozowiska z wygasłym ogniem.

Skulił się na ziemi przytłoczony zwłokami, przyci­skał do siebie worek i wył z bólu niczym zwierzę, a echo niosło się po górach.

We wsi ludzie zdejmowali broń ze ścian, szukali jej po kryjówkach.

Widocznie wilki wcześnie tego roku pojawiły się w okolicy.

ROZDZIAŁ XIII

Żadne z nich nie było potem w stanie powiedzieć, jak zdołali przeżyć najbliższe trzy dni po tym, jak Randar przyniósł do zagrody swoje tragiczne znalezisko.

Obie kobiety zaczęły się niepokoić, kiedy zobaczyły, że w łodzi siedzi tylko Randar.

Liv poczuła, że serce jej zamiera, gdy dostrzegła na dnie łodzi podłużny kształt. Jak skamieniałe stały na podwórzu, kiedy Randar szedł ciężkim krokiem ku domowi.

Nie musiał nic mówić.

Twarz młodego człowieka miała dwie głębokie bru­zdy jak u starca.

- On nie żyje - szepnęła Liv.

Głos jakby nie należał do niej. Randar skinął tylko głową, stał z opuszczonymi rękami, obie rozumiały je­go rozpacz, w obu narastało to samo uczucie.

- O Boże...

Maria objęła matkę w pasie. Liv chwiała się.

Randar wprowadził kobiety do domu.

Joril spojrzał na nich ze swego miejsca przy paleni­sku. Leżał tam i robił zęby do grabi. Przerażony nie spu­szczał oczu z trójki przy drzwiach.

- Tata nie żyje - wykrztusiła Liv.

Dopiero teraz łzy popłynęły jej z oczu, rzuciła się na podłogę obok syna, przycisnęła go do siebie. Młodzi z trwogą słuchali jej rozpaczliwego szlochu.

Joril spoglądał zaszokowany na Randara.

- Jakim sposobem... kto...

- Został 2amordowany. Zamordowany przez jakichś nędzników, ludzi, którzy nie uznają naszych obowiąz­ków i prawa sędziego. Ale to nie wszystko...

Opowieść Randara była twarda i pełna goryczy. Maria ujęła jego lodowatą dłoń, próbowała ją ogrzać. On jej nie cofnął, ale nie odwzajemnił pieszczoty.

- Och, mój drogi! Masz całkiem odmrożone palce! Chodź, musimy je ogrzać... w przeciwnym razie możesz je stracić... są całkiem sine!

Maria zrozpaczona oceniała odmrożenia ukochanego. Mróz sprawił, że ciało na rękach miało martwą, sinobiałą barwę, a na końcach palców porobiły się czerwone, wypełnione cieczą pęcherze. Na dwóch środkowych pal­cach ciało odstawało od kości, jakby je długo moczono w słonej wodzie.

Liv także spojrzała na odmrożenia, niemal wdzięcz­na, że są jakieś praktyczne sprawy, którymi trzeba się zająć mimo tej niepojętej tragedii.

Randar patrzył zdumiony, obie kobiety sprawiały wrażenie, że całkiem zapomniały o strasznej wiadomo­ści, i całą energię skupiały teraz na jego nieważnych odmrożonych palcach u rąk i nóg.

Joril siedział w milczeniu, ramionami objął podcią­gnięte w górę kolana i kiwał się wolno w tył i w przód.

- O Boże, to wygląda okropnie!

Maria jęknęła, kiedy ostatecznie udało jej się zdjąć oblodzone wełniane skarpety z nóg Randara. Stopy by­ły izolowane dodatkowo wyściółką z siana i mchu, ale nie zdołały utrzymać ciepła, gdy obuwie wypełniło się wodą. Palce u nóg były w jeszcze gorszym stanie niż u rąk.

Gangrena!

Liv spoglądała na córkę przerażona, pojmowała, z ja­kimi uczuciami musi się ona teraz borykać.

Takie odmrożenie może się w najlepszym razie skoń­czyć utratą palców. Gdyby się jednak wahać z ich usu­nięciem, ryzykuje się utratę całej ręki lub nogi.

Szansa na przeżycie nie jest w takim przypadku zbyt wielka.

Ale Randar zdawał się tego nie dostrzegać, siedział po prostu z na wpół przymkniętymi oczyma, jakby z dala od tego świata. Jeśli ich szok, ich ból był tak wielki, to co musiał przeżyć on podczas makabrycznej wędrówki, kiedy niósł na plecach zwłoki swego przybranego ojca?

Nie umiały go teraz o to pytać.

Musiały połączyć wszystkie swoje umiejętności i za­pomnieć o własnym palącym bólu.

- Wywar z sosnowych igieł. Ziarna pigwy i maść z ja­gód... Czy mamy jeszcze jajka?

- Tak, myślę, że są. Zaraz przyniosę, a Joril nastawi saganek wody i nagotuje wywaru.

- Maria... ja się kiedyś nauczyłam... wiesz...

Liv wahała się, niepewna, co jej oczytana córka po­wie na takie zaskakujące metody.

- Widzisz, ja kiedyś widziałam podobne odmroże­nia... pewien młody chłopak przewrócił się zimą i leżał, aż dostał strasznych odmrożeń. Jego matka... ona pole­wała całe jego ciało moczem...

- Tak? - Maria wzdrygnęła się, ale też wykazała zain­teresowanie.

- Tak, widziałam na własne oczy. Ona mi potem wy­jaśniła, że to najlepszy sposób, żeby powstrzymać gan­grenę, bo nie ma czasu, żeby gotować wywar... i rany te­go chłopca zagoiły się prawie bez śladu.

Randar dopiero teraz pojął, jak poważne grozi mu niebezpieczeństwo, jęknął z bólu, kiedy starał się poru­szyć opuchniętymi palcami.

- Ja też słyszałem o czymś podobnym. Pomóżcie mi tylko wyjść na dwór, to sam się postaram o lekarstwo...

Liv podparła go, ledwie zdołał zrobić te trzy kroki na swoich poranionych nogach.

Zaraz potem opatuliły go futrzanymi narzutami i na­poiły wzmacniającym a zarazem nasennym wywarem.

Zapadł w niespokojny sen, mieszanka z ziela lulka czarnego i cudzoziemskiego proszku ze skrzyneczki Marii powaliła go kompletnie.

Tej nocy to Liv używała noża, a Maria ocierała krew swego ukochanego. Rany nasmarowały białkiem jajek i starannie obandażowały.

Kiedy nastał ranek, Randar obudził się z zakrwawio­nymi szmatami na rękach i nogach.

Musiał ofiarować trzy palce u rąk i cztery u nóg, ale żył. A kiedy kobiety z twarzami we łzach męczyły się nad wykopaniem w przemarzniętej ziemi grobu, przy­szedł do nich i upierał się, że on to zrobi.

Tłukł łopatą w lód i kamienie, zaciskał zęby tak, że twarz miał całkiem zdeformowaną z bólu i żalu.

Kiedy czarna dziura została wykopana i ciemniała na białym tle ich pięknego zagajnika, Randar zemdlał i mu­siały go zanieść do domu.

Z pogrzebu żadne z nich nie zapamiętało wiele, tyl­ko kopiec czarnej ziemi i kilka dużych kamieni wskazy­wało miejsce ostatniego spoczynku kata.

Żywi mieszkańcy Meisterplassen wypełniali dnie pra­cą, ale w sercach panowały gorycz i ból. Tylko Maria mogła niekiedy przeżywać jaśniejsze chwile nadziei i ra­dości w tym ponurym czasie.

Pełne wdzięczności spojrzenie matki, ciężka dłoń na włosach, kiedy pochylała się nad posłaniem Randara i smarowała maściami jego chore członki.

Joril garnął się do niej, cicho i bez słów, ale z jakąś nie­wypowiedzianą rozpaczą, która sprawiała, że Maria bra­ła czule w ramiona swego dorosłego młodszego brata.

Odpoczywał przy niej, z głową na jej kolanach, obej­mując ją mocno w pasie.

Śpiewała mu stare, dobrze znane kołysanki z czasów, kiedy byli dziećmi i nie wiedzieli jeszcze nic o tragicz­nych stronach życia.

Zmartwiona wsłuchiwała się w jego ciężki oddech, w zdławiony kaszel, który coraz częściej dochodził z je­go posłania za zasłoną.

Joril z trudem znosił napięcie.

Było oczywiste, że wkrótce się rozchoruje.

A ostatnim razem ledwie uszedł z życiem...

Gdyby tak...

Maria z przerażeniem chwytała powietrze.

Tak źle Bóg nie może się z nimi obejść, nie może za­brać również Jorila w tę zimę śmierci! Ale kaszel nie ustę­pował, przeciwnie, stawał się coraz bardziej męczący.

Maria i Liv, bezradne, patrzyły rankami na ciemne plamy krwi na poduszce chłopca. Często z bladych warg sączył się cienki, czerwony strumyk.

Nic nie było w stanie zatrzymać krwawienia. .

Liv starała się zdławić strach, całą siłę woli skupiała na jednym: Zatamować krwotoki syna! Wiedziała, że to właśnie potrafi, że ma taką władzę, w jej drobnych, bia­łych dłoniach spoczywał dar, z którego tak często ko­rzystała. Ileż to już razy udawało się zmusić krew, by się zatrzymała, wysuszyć ten strumyk...

- Mamo... ja już więcej nie mogę...

- Ciii, dziecko, jeszcze będziesz zdrowy! Tylko mu­sisz walczyć, musisz zostać z nami, nie poddawaj się, mój kochany!

- Mamo... czy myślisz, że ja pójdę tam, gdzie on jest?

- Oczywiście, że pójdziesz... nie, co ja gadam, na ra­zie nigdzie nie pójdziesz! Zostaniesz z nami, będziesz zdrowy. Musisz być zdrowy! Jak bym sobie bez ciebie poradziła?

Łzy spływały na twarz syna, Liv rozpaczliwie zaciska­ła chude dłonie i widziała, jak palce raz jeszcze zosta­wiają ślady na cieniutkiej skórze.

Ale krwotok został zatrzymany, Joril zasnął.

Liv siedziała na krawędzi łóżka syna, czuła, jak jej cia­ło i dusza burzą się przeciwko jeszcze jednej rozpaczy.

Pustka. Wypełniała ją nieznośna pustka.

Maria i Randar leżeli przytuleni do siebie w jego łóż­ku. Mieli świadomość, że Liv od dawna wie.

Maria przytulała się do ukochanego mocno, jak tyl­ko mogła się odważyć.

On w odpowiedzi przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej.

Żal, gniew, desperacja i fizyczne cierpienie mieszały się w jeden straszliwy ból, który pchał go ku jedynemu światłu jego życia, ku Marii, tylko dla niej żył.

Kładł swoje spękane wargi na jej miękkich ustach tak, jakby szukał sensu istnienia. Ta sól na języku to jej łzy czy jego pot?

Maria czuła męskie ciało, twarde, napięte, drżące go­rączkowo. Ona sama była spokojna, cicha radość dawa­ła jej siłę, by go pocieszać. Kochała go, cieszyła się stwierdzając, że pieszczoty sprawiają jej przyjemność pośród bólu, wypełniającego teraz ich życie.

Dotykała napiętej twarzy, wygładzała z troską głębo­kie bruzdy ciepłymi, szukającymi wargami i lekkimi po­całunkami.

Jego dłonie wciąż jeszcze były pozawijane w delikat­ne, pięknie tkane szmatki, okaleczone palce nie potrafiły odczuć, że pachnąca kobieca skóra płonie. Ale jego war­gi odnalazły drogę w dół szyi, ku miękkim piersiom z czekającymi twardymi, ciemnymi stożkami.

Na chwilę ukrył twarz w miękkim gniazdku znacz­nie poniżej i rozkoszował się jej pieszczotliwymi palca­mi, które delikatnie badały każdy grający mięsień na je­go plecach.

Oszołomiony nowymi doznaniami, całował całe jej cia­ło, przesuwał językiem po silnych mięśniach, które ona ukrywała pod miękkimi, kobiecymi kształtami. Zawahał się na moment, kiedy dotarł do jej ud, ale zaraz potem kontynuował swoją odkrywczą podróż. Tulił pokryte za­rostem policzki do jej najbardziej tajemniczych miejsc, do których okaleczone dłonie nie miały jeszcze dostępu.

Nareszcie wyciągnął się przy niej, jego pulsująca mę­skość dotykała jej drżącego biodra. Zwróciła się ku niemu, zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie.

Była gotowa, nigdy niczego nie pragnęła tak bardzo.

Przywarli do siebie niczym dwoje tonących w tym sa­mym nurcie i niczego już nie bronili swoim ciałom.

Maria słyszała jego przyspieszony, gorący oddech, opleciona silnymi ramionami Randara, była tak rozko­sznie pochłonięta przez wszechogarniające uczucie. Dni pod znakiem śmierci ulotniły się, żal i lęk zostały ze­pchnięte przynajmniej na ten czas, kiedy uległa poraża­jącej sile miłości.

Nie bała się, rozkoszowała się tylko tymi nowymi prądami przenikającymi jej ciało i radością na twarzy ukochanego, jaką dostrzegała w mdłej poświacie doga­sającego ognia.

Uścisk wokół jego szyi zelżał, Maria opadła na posła­nie, a tymczasem serce, które przed chwilą tłukło się jak szalone, powoli odnajdowało własny rytm. On się od niej nie odsunął, leżał spokojnie, wciąż tuląc ją do siebie.

- Maria, Maria, żebyś ty wiedziała...

- Mój kochany, ja wiem...

- Ty... Jesteś wszystkim, co mam...

- Tak, Randarze, jestem twoja. Na zawsze, niezależ­nie od tego, co życie nam przyniesie.

Nietrudno było mu to obiecać, wiedziała, że nie ma niczego na świecie, co by było więcej warte. Ani książ­ki, ani nauka, ani nawet zadowolenie z tego, że ludzie okazują respekt dla jej wiedzy. Gdyby musiała to wszy­stko rzucić, i tak zostałaby z tym tak bardzo znajomym, a jednocześnie tak niezwykłym mężczyzną.

Nawet los taki, jak los matki...

Teraz po raz pierwszy pojmowała naprawdę, dlacze­go matka wybrała swoją trudną drogę.

- Nigdy, nigdy cię nie zawiodę. Obiecaj mi, że bę­dziesz mnie tak trzymał, dopóki życia...

- Ja sam też tylko tego pragnę. Ale czy naprawdę mo­głabyś zostać tutaj ze mną, ty, która próbowałaś innego życia w domu pastora?

- Nie mów o tym. Później będziemy mieć dość cza­su na takie sprawy.

Szturchnęła go, nie chciała, by zniszczył jej szaloną radość w tej cudownej chwili.

Jej ręce zaczęły błądzić po jego ciele, z przejęciem i zaciekawieniem, chciała poznać go najlepiej jak to możliwe. On również czuł, że wypełnia go nowy rodzaj radości, ale gdzieś tuż obok krąży czarny ptak.

Kiedy ranek nareszcie nadszedł, żadne z nich nie spa­ło. W środku mroźnego listopada przyszła do nich no­wa nadzieja, teraz łączące ich więzy zacieśniły się jeszcze bardziej.

Maria odczuwała rodzaj wstydu, że musi napotykać martwe, smutne oczy matki, gdy jej własne spojrzenie promienieje radością życia i ciepłem miłości.

Delikatnie odprowadziła matkę na bok i opowiedzia­ła jej, jaką decyzję podjęła.

- Nigdy więcej już od ciebie nie odjadę, mamo. Nigdy nie będziesz sama, a ja zawsze będę się tobą opiekować. Moja droga, kochana mamo, ile ty musiałaś się nawalczyć, ile wycierpiałaś! Dopiero teraz potrafię w pełni zro­zumieć twój wybór. I potrafię również zrozumieć twój nieutulony żal. Kochałaś go tak bardzo...

Liv nie potrafiła opanować łez, pozwoliła, by córka otarła jej twarz. Łzy znalazły sobie drogę na policzkach, które zaledwie w ciągu kilku dni stały się szare i bar­dziej pomarszczone niż przedtem.

- Moje kochane dziecko, ty zawsze miałaś dar pocie­szania... Zawsze potrafiłaś sprawić, że znajdowałam coś, dla czego warto żyć, mieć nadzieję...

- Musisz się z tego otrząsnąć, mamo, masz jeszcze dla kogo żyć. Joril, Randar, ja... i wszyscy, którym potrzeb­ne są twoje uzdrawiające dłonie, kiedy nadejdzie choro­ba i nieszczęście.

- Tak... Ale to się teraz wydaje pozbawione sensu...

- Sama wkrótce odnajdziesz znowu sens. A teraz od­pocznij sobie, ja tymczasem zajmę się Jorilem. Już nie musisz sama za wszystko odpowiadać!

Liv westchnęła z wdzięcznością, czuła, jak słowa Ma­rii ogrzewają i wypełniają pustą przestrzeń w sercu. Maria chce tu zostać...

Kocha tego dziwnego mężczyznę, którego jej ukocha­ny nazywał synem. Jak matka, tak i córka... Liv miała nie tylko dobre odczucia, wiedząc, że córka wybiera tę sa­mą drogę co ona. Będzie jej z pewnością ciężko, zwła­szcza że przecież dobrze zna też inne życie.

Dni mijały szybko, robiło się coraz ciemniej, listopad miał się ku końcowi. Joril wciąż był tak samo słaby, ale krwotoki ustały. Przeważnie leżał w łóżku, a Maria i Liv pielęgnowały go, wciąż poważnie zaniepokojone.

Randar też stanął na nogi. Klął jednak i złorzeczył swoim sztywnym, nieruchomym rękom, jakby się wsty­dził paskudnych kikutów na obu dłoniach. Zaciskając zęby, ćwiczył chodzenie na okaleczonych stopach. Ma­ria pocieszała go jak mogła, gładziła obolałe ręce i co­dziennie przypominała mu, jak bardzo kocha każdą naj­mniejszą część jego ciała.

Obie kobiety miały bardzo długie i pracowite dnie, bowiem ani Joril, ani Randar nie mogli im w niczym po­magać. Owce trzeba było obrządzać dwa razy dziennie, jedną przeznaczono do zabicia, żeby mieć świeże mięso na święta. W spichlerzyku wisiały peklowane, a potem wędzone jagnięce szynki, które ugotowane będą naj­większym świątecznym przysmakiem, w piwnicy prze­chowywano solone mięso i ryby. Pod sufitem wisiały grube kiełbasy, przyprawione ziołowymi mieszankami, które przygotowywała Liv, a w kącie izby znajdował się z dnia na dzień mniejszy zapas podpłomyków. Ziarno na kaszę mielono w żarnach codziennie.

W pewien cieplejszy dzień Maria wyszła nad wodę, by złapać parę świeżych ryb dla odmiany. Nigdy przedtem nie łowiła na linkę, w ogóle miała niewielkie doświadcze­nie w łapaniu ryb. To nie jest kobiece zajęcie, teraz jednak postanowiła się nauczyć! Dumna niczym młody chło­pak przyniosła do domu dwa mizerne dorsze i jedną fląderkę. Randar zaśmiewał się, kiedy później smażyła przy palenisku swój lichy połów zgodnie z wszelkimi zasada­mi. Ukarała go, nie pozwalając mu próbować, a potem na­wet Dv udało jej się rozśmieszyć, kiedy rozkoszowała się potrawą, a Randar mógł jedynie zlizywać sos z jej palców.

Dzień powszedni powoli zagarniał ich znowu w swo­je tryby.

O ile jednak Joril i Maria powoli odzyskiwali lepszy nastrój, to Randar wciąż miał ponurą minę, często wy­chodził z domu, zajmował się czymś w obejściu. Maria słyszała, jak trzaska drzwiami, docierały do niej twarde uderzenia siekiery, najwyraźniej z małego warsztatu, który urządził sobie nad jedną z szop.

W końcu poszła wąską ścieżką przez podwórze i zde­cydowanie otworzyła drzwi.

Randar podskoczył, uniesiona w górę siekiera zatrzy­mała się.

Na podłodze leżało mnóstwo ślicznych figurek, wszystkie pocięte i połamane, z niektórych zostały je­dynie wióry.

- Co ty robisz?

- Cholera... Niech to piekło pochłonie...

Odrzucił siekierę pod ścianę i rozpaczliwie tłukł pię­ściami w chropowatą powierzchnię pieńka do drewna. Z czerwoną twarzą miotał Marii najgorsze przekleń­stwa, wzywał największe nieczyste siły:

- Te przeklęte, okaleczone ręce! Nic już nie potrafię nimi zrobić! Nawet noża nie potrafię utrzymać!

Podeszła do niego i przytuliła rozdygotane ciało.

- Randar, nie mów tak. Nie złość się, a przede wszy­stkim nie poddawaj. Nauczysz się wszystkiego od nowa, zobaczysz, potrzeba ci tylko czasu...

- Czasu? Nie, ja nie umiem, niczego już nie umiem. Co ze mnie za gospodarz, nawet swoich codziennych obowiązków nie mogę wykonać. Zdradziłem jedynego ojca, jakiego miałem... nie obroniłem go... te cholerne po­twory go dojadły.

- Ciii... Nie wolno ci tak mówić. Nie było cię przy nim, nie mogłeś mu pomóc. Musisz przestać o tym my­śleć, musisz się pogodzić...

Ale nie umiała do niego dotrzeć. Nowy, straszny wyraz pojawił się na jego twarzy. Od całej postaci bił lodowaty chłód.

Powoli się uspokoił, ale ponury nastrój go nie opuścił.

- Jeden z nich uciekł... jeden żyje. August, pomocnik kowala... to on zamordował Joranda... zapłaci mi za to, co zrobił, jeszcze mam dość sił, żeby spuścić mój topór na jego kark!

Maria stała bez słowa, zaszokowana tym nowym, peł­nym nienawiści obliczem człowieka, którego, jak sądzi­ła, zna. Więc to takie myśli krążą mu po głowie?

Wszystko w niej protestowało.

- Nie! Nie! Nie wolno ci myśleć o zemście i mordo­waniu, ten nędznik nie jest wart twojego życia! Oni do­wiedzą się, kto to zrobił, będą cię ścigać i ciebie również zetną! Jak w ogóle możesz myśleć o czymś takim, czy nie bierzesz żadnej odpowiedzialności za mnie i za mamę? Ani za rodzonego syna Joranda, który cię potrzebuje?

Odepchnął ją od siebie, po raz pierwszy od czasu, gdy stali się dorośli.

- Wrócę! Nikt nie zobaczy, nikt nie będzie świadkiem mojej zemsty. Dopadnę Augusta, pomocnika kowala, w taki sposób, że żaden żywy człowiek nie domyśli się, co mu się przytrafiło!

- Nie! Nie wolno ci! Nie możesz! Nigdy więcej cię nie zobaczę, jeśli wyjdziesz z domu w takiej sprawie!

- Zamilcz, Mario, ty tego nie rozumiesz! Muszę iść, muszę spłacić dług wobec Joranda. W przeciwnym ra­zie nigdy nie zaznam spokoju...

Urwał. Maria nie wiedziała, co powiedzieć ani co zro­bić, by wybić mu z głowy te niebezpieczne myśli.

Błagała, prosiła, groziła i przeklinała.

Przygarnął ją do siebie, ale nie odpowiadał ani na prośby, ani na przekleństwa.

W końcu przycichła, uniosła mokrą od łez twarz i spojrzała mu w oczy.

Opanowała się i rzekła tak spokojnie jak tylko mogła:

- Randarze Meisterplass, musisz wybierać. Jeśli odej­dziesz teraz ode mnie w tej strasznej sprawie, jeśli na­prawdę najważniejsza jest dla ciebie zemsta, to nie ko­chasz mnie tak jak ja ciebie. Jeśli wybierzesz śmierć i gwałt zamiast tego, co ja ci chcę dać, to znaczy, że nie jesteś tym mężczyzną, którego kocham.

Randar tłukł pięściami w zimną ścianę aż do krwi.

ROZDZIAŁ XIV

Liv spoglądała pytająco na córkę, która wyładowywała swoją gorycz, gwałtownie wyrabiając w dzieży ciasto na placki. Małe, gniewne dłonie ugniatały szarożółtą masę, kle­istą od nadmiaru wody i kwaśnego mleka. Słyszała pełne złości mamrotanie Marii, widziała, jak wargi zacinają się, by po chwili znowu ciskać niezrozumiałe przekleństwa.

Liv nie mówiła nic, siedziała nadal przy stole, patrząc spod oka na młodą kobietę. Co się stało?

Coś między Marią a Randarem, to pewne.

Cała obszerna izba zdawała się być wypełniona gniewem córki, to coś więcej niż zwykła sprzeczka zakochanych.

Czy powinna się wtrącić?

Nie, Maria z pewnością sama zadecyduje, czy zwie­rzyć się matce czy nie. Joril również zauważył, że zano­si się na burzę, i pokuśtykał ku drzwiom, żeby schronić się w małym warsztacie stolarskim.

Tam jednak wcale nie było lepiej. Przekleństwa Randara niczym się nie różniły od tych, które miotała Maria.

Zrezygnowany Joril zabrał nieduży stołek, który ozdabiał, i wrócił do izby, by, jak wielokrotnie przed­tem, szukać spokoju w swoim kącie za zasłoną.

Maria rozpaliła ogień pod kamienną płytą, a potem rzucała małe porcje kleistego ciasta na rozgrzany tłuszcz z takim rozmachem, że aż się rozpryskiwało.

Ogień trzaskał, wkrótce ciastka zaczęły się od spodu rumienić. W izbie pachniało smakowicie świątecznymi wypiekami, ale ona nie miała głowy do takich przyjem­ności, czuła, że ciało napina się w proteście przed tym, co miało nastąpić.

Nie mogła uwierzyć, że ów oszalały mściciel w szo­pie na drewno to ten sam czuły kochanek, z którym spę­dziła wiele nocy. Ten cudowny, oszałamiający, a zara­zem niewiarygodnie wymagający kochanek... ten mały chłopiec, jakim się od czasu do czasu stawał, otwarty i bezbronny niczym dziecko.

Wciąż pamiętała radość płonącą w jego oczach, dumę, z jaką ledwie pięć dni temu podawał jej piękny miedzia­ny naszyjnik z imieniem ukochanej wytłoczonym na za­pięciu. Objął dłońmi jej szyję, rozpiął mały łańcuszek, zawsze przez nią noszony jako pamiątka po czarownicy Annie i własnym dawnym życiu. Ostrożnie zawiązał rze­myk, którym ona sama kiedyś połączyła zerwane ogniw­ka, i z niezgłębionym uśmiechem przymocował swój dar do łańcuszka, tak bliskiego Marii.

Dawne i nowe życie... połączył je w jedno, i to bar­dziej niż sam przypuszczał.

No a teraz!

Teraz gotów jest zniszczyć wszystko, poświęcić mi­łość dla zemsty i odwetu.

Ona tego nie zniesie, niech Randar wybiera!

Przygnębiona, dalej smażyła świąteczne placuszki, ale nasłuchiwała, czy ukochany nie wraca czasem do domu. Nie może przecież na wieki zostać w tym war­sztacie, zaraz się ściemni, a praca poza domem przy ta­kim zimnie to nic przyjemnego. Czuła, jak gniew prze­mienia się w bolesny ucisk w piersiach na myśl o tym zgrabnym mężczyźnie, który w każdej chwili może się ukazać na progu i spojrzeć na nią z gniewem. Nie wie­działa, czy zniesie jego pełen wyrzutu wzrok, nie była pewna, czy serce sprosta jeszcze jednej konfrontacji.

Musi jednak okazać siłę, nie może pozwolić, by uczu­cia wzięły górę i wpędziły wszystkich w jeszcze większe nieszczęście! Jeśli pozwoli Randarowi ścigać morderców Joranda, to on nigdy z tej wyprawy cało nie wróci. Gdy­by nawet owe podłe szczury nie zdołały go zabić, to i tak zaraz wyciągnie się po niego ręka sprawiedliwości. Na­wet kat nie jest niezastąpiony... Mordercy i inni okropni przestępcy nadal chętnie chwytają się wątpliwego ratun­ku, by uniknąć wyroku śmierci, ktoś się zawsze godzi przyjąć tę straszną funkcję.

Maria musi użyć całej siły, by przemówić mu do roz­sądku, w przeciwnym razie za jego żądzę zemsty zapła­cą wszyscy czworo. A marzenia o spokojnym życiu w Meisterplassen mogą porzucić na zawsze.

Randar nie wrócił do wieczora. Pozostała trójka jadła w milczeniu swój czarny codzienny chleb, gotowaną brukiew i trochę solonej ryby. Wyłożono' też kawałek dopiero co upieczonego świątecznego kołacza i zapalo­no jedną ze świec, jakie Liv wylała, żeby było na Wigi­lię. Świeca paliła się jasno, dużym, silnym płomieniem, była piękna, w trzech różnych odcieniach błękitu. Ma­ria nawet nie zapytała, jakich to ziół Liv dodała do wo­sku, by uzyskać taki wspaniały efekt. Trzymała głowę sztywno, nieobecna myślami gryzła twardy chleb i ry­bę, całą uwagę skupiała wciąż na tym, czy na dworze nie rozlegną się znajome kroki.

Liv ubrała w słowa to, co gnębiło Marię:

- Czy Randar gdzieś poszedł?

- Nie wiem. Ale łódź jest na swoim miejscu... - Joril od­powiadał niepewnie, spoglądał to na jedną, to na drugą.

- Ja też nie wiem. Myślę, że poszedł do lasu, żeby się zastanowić i trochę ochłonąć - rzekła Maria z udaną obojętnością.

Liv patrzyła na nią ze współczuciem, widziała, że cór­ka walczy z płaczem. Gdy tylko Joril wrócił do siebie, ujęła ręce Marii i zmusiła ją, by spojrzała matce w oczy. Cóż za pełna ironii ulga odczuwać inny niż ta straszna żałoba niepokój. Nawet jeśli miłość może być źródłem goryczy, to najgorsze jest wiedzieć, że nie ma już o kim marzyć ani za kim tęsknić.

- Maria, dziecko kochane, co się między wami stało?

- Och, mamo, wszystko przepadło... zniszczone... po­winnam go była zmusić... zagrozić mu... on był taki wściekły...

Maria opowiedziała o rozpaczy Randara, o jego pla­nach zemsty, o szalonym pragnieniu, żeby się rozprawić z mordercami Joranda.

- On uważa, że zawiódł Joranda... nie może sobie zna­leźć spokoju... ale przecież nie powinien poświęcać nas wszystkich, nie wolno mu... to nieobliczalne przedsię­wzięcie!

Liv ocierała łzy z policzków Marii, patrzyła, jak ta jej silna córka przemienia się znowu w małą, przestraszo­ną dziewczynkę. Dobrze wiedziała, co to znaczy stracić ukochanego. Tak, znała każdy zakątek i każdą tajemną kryjówkę w zróżnicowanym krajobrazie rozpaczy.

Strach o Marię przeniknął jej pogrążone w żałobie serce, Boże, nie dopuść, by córkę spotkało to samo nie­szczęście!

- Mario, on od ciebie nie odejdzie! On ciebie kocha! Widziałam blask w jego oczach, kiedy na ciebie patrzył, widziałam, jakie zmiany dokonały się w tym skrytym, upartym chłopaku. Otrzyj łzy, jesteś największym skar­bem, jaki Randar posiada. Kiedy się opamięta, porzuci myśli o zemście i zrozumie, że już nic nie zwróci nam Joranda...

Twarz Liv zdawała się taka drobna i naznaczona cier­pieniem, wciąż jeszcze świeży ból zmieniał rysy. Ale jej spokój zaskakiwał wszystkich młodych. To ona pocie­szała Jorila, kiedy rozpaczał po ojcu, to ona kładła ma­łą dłoń na pochylonych ramionach Randara i gładziła jego niesforne czarne włosy.

Maria westchnęła z wdzięcznością, słysząc jej uspo­kajające słowa, i uściskała gorąco matkę. W jej oczach dostrzegała własne odbicie, jakby zawsze trwała w du­szy kobiety, która ją urodziła. Czy to tak właśnie jest, kiedy ma się córkę? Naprawdę tak?

Nagle ogarnęła ją całkiem nowa tęsknota, teraz wie­działa, jak nazwać to marzenie.

Dziecko...

Chciała mieć dziecko o rysach i oczach Randara!

Uśmiech wypłynął na wargi, kiedy zobaczyła małego człowieczka, któremu wyobraźnia dała jej jasne włosy i ciemne, tajemnicze oczy Randara.

Nieoczekiwanie roześmiała się głośno, a zaskoczona matka przyłączyła się po chwili do jej wyzwalającego śmiechu.

Joril pomyślał pewnie, że w głowach im się pomiesza­ło, i szczelniej zaciągnął swoją zasłonę. Ale również on odczuwał cichą radość, że śmiech nadal jest możliwy, chociaż Joranda nie ma z nimi i już nigdy nie będzie.

Obie kobiety w izbie śmiały się i śmiały, aż w końcu zaczęły śpiewać. Nuciły dla siebie nawzajem, śpiewały dobrze znane stare pieśni i podnoszące na duchu psal­my. Joril zasnął ukołysany ich głosami, bóle mu tego wieczora nie dokuczały i mimo wielkiej żałoby poczuł, że życie ma jednak swoją wartość. Tata z pewnością by się bardzo martwił, gdyby widział ich bezradnych i po­grążonych w smutku. I zawsze lubił pieśni, te łagodne tony, które Liv znowu w sobie odnalazła.

Podczas gdy ogień płonął spokojnie na palenisku w Meisterplassen, szczupła postać przemykała pomię­dzy okrytymi ciężkimi czapami śniegu brzozami, kieru­jąc się ku Eidet. Randar nie chciał ryzykować, że zosta­nie odkryty, a tak by się stało, gdyby wyruszył łodzią na tę brzemienną w skutki wyprawę. Las i kamienne osy - piska pod śniegiem stwarzały wszelkie możliwe prze­szkody na jego drodze, okaleczone ręce i stopy odebra­ły mu nie tylko siłę, lecz także zwinność, a jednak parł do przodu, nie poświęcając ograniczeniom najmniejszej uwagi. Był niczym zdesperowane zwierzę, myśli krąży­ły tylko wokół tego jednego.

Musi odszukać morderców Joranda i zabić ich.

Pójdzie przez całą noc, potem zdobędzie konia i no­we ubranie u chłopa, o którym wiedział, że nie pogardzi jego szylingami. Potem będzie szukał, dopóki nie odnaj­dzie pomocnika kowala i jego kompana, bo najprawdo­podobniej uciekł z przynajmniej jednym współwinnym. I kiedy robota zostanie wykonana, Randar odzyska na­reszcie spokój. Na razie nie był w stanie zastanawiać się nad dalszą przyszłością, czepiał się jedynie obrazu Marii i myśli o jej miękkich, czułych ramionach, które zarzu­ci mu na szyję, gdy tylko pojmie, że dopełnił zemsty i nie zostawił po sobie śladów.

Randar miał do wykonania zadanie, ostatnią posługę syna dla ukochanego ojca. Czyż może pozwolić, by mordercy Joranda chodzili wolno po świecie?

To po prostu niemożliwe.

Kiedy z nieludzką siłą, przepełniony gniewem, przedzierał się przez zarośla i pokryte lodem zbocza, zdawało mu się, że miejsce i czas zlały się w jedno, i zno­wu czuł ciężar zwłok przybranego ojca na swoich sze­rokich barkach.

Syn kata niewiele wiedział o grze, jaką tej nocy podjął los. Kiedy on na własnych nogach spieszył ku rodzinnej wsi morderców, dwóch mężczyzn płynęło łodzią, niemal bezgłośnie poruszając wiosłami po wodach fiordu i bio­rąc kurs na Meisterplassen. Spodziewali się, że zaskoczą we śnie wszystkich czworo: Randara, Liv, Jorila i Marię.

Obaj mieli przy sobie dobrze wyostrzone noże rzeźnickie, jeden zaopatrzył się też w wąską, giętką, podob­ną do lancy broń, odziedziczoną po pewnym krewnia­ku, który brał kiedyś udział w wielkiej wojnie.

August, pomocnik kowala, czuł, jak krew pulsuje w ranie, jaką wciąż miał w zadku, ale ból go nie po­wstrzymywał. Przypominał mu tylko nieustannie, że ro­bota nie została wykonana do końca.

Nie wystarczyło zobaczyć, jak krew Joranda barwi brudny śnieg.

Ów nędzny diabeł pociągnął za sobą na tamten świat trzech z pięciu kamratów, którzy go zaatakowali!

To wołało o pomstę do nieba! I August radował się, że już niedługo zobaczy, jak obie kobiety tamtego czoł­gają się u stóp jego i koleżki, jak całkowicie bezbronne kładą się przed nimi na plecach.

Najtrudniejsze będzie, oczywiście, skręcić kark temu psu, Randarowi! August liczył jednak, że wszystko pój­dzie gładko, byle tylko zakradli się nie zauważeni do izby i dopadli tamtego we śnie.

A już z tym całym Jorilem to w ogóle nie trzeba się li­czyć, to żaden mężczyzna i nie będzie stwarzał najmniejszych problemów dla dwóch silnych chłopów, doświad­czonych w bójkach jak oni. Może niech szczeniak żyje jak najdłużej, żeby widział, jak jego matka i siostra jęczą ze strachu i rozkoszy, gdy oni, dwaj prawdziwi mężczy­źni, zechcą im pokazać, do czego zostały stworzone.

August uśmiechał się złowieszczo, ale w mroku nikt nie widział jego twarzy. Knut wiosłował bez słowa, rozumiał widocznie, że lepiej trzymać język za zębami Głos niesie się po wodzie daleko. A domostwo na górze było niemal przerażająco mroczne i niedostępne, zwłaszcza teraz, zi­mą. Blady księżyc dawał akurat tyle blasku, że rozróżnia­li trzy nieduże budynki w obejściu. Promyki zimnego światła połyskiwały na falach, łódź kiwała się niespokoj­nie, lecz siedzący w niej ludzie trwali niczym kamienne posągi, czując przez ubranie dotyk lodowatej broni.

Ostrożnie przekradli się na brzeg. Knut był tu kiedyś, pamiętał, że przyszedł z matką za jakimś interesem. Już wtedy bał się i nienawidził pyskatej dziewuchy, mieszka­jącej w tym domu. Miała na imię Maria, ale nie była to żadna łagodna dziewica, o, nie!

Zapamiętał, że ciągnęła go do zabawy, a potem wy­śmiała głośno, gdy chował się za matczyną spódnicę. Te­raz to już nie jest taka smarkula, a dziś wieczorem do­wie się, że mężczyzna, na jakiego Knut wyrósł, chętnie się zabawi. Ciekawe tylko, czy bardzo się ucieszy, kie­dy on przyciśnie ją z całych sił...

August obiecał mu, że może robić, co chce z dziew­czyną, on sam zadowoli się matką, która zresztą wcale nie wygląda najgorzej jak na swoje lata. Ani jedna owca nie zostanie przy życiu, kiedy oni dwaj załatwią tu dzi­siejszej nocy swoje interesy. I okolica będzie na zawsze uwolniona od znienawidzonego czeladnika Diabła.

Muszą, rzecz jasna, zatrzeć ślady, nie opuszczała ich jednak pewność, że ludzie ze wsi nie będą zbyt surowym okiem patrzeć na ich przestępstwo. Cokolwiek by mówić, zniweczą przecież na zawsze wężowe gniazdo, jakim jest ta przeklęta zagroda.

Skobel u drzwi ustąpił z cichym trzaskiem. August nie słyszał najmniejszego szmeru, który by wskazywał, że ktoś nie śpi. Do brzasku pozostało jeszcze sporo cza­su. Zakradli się do środka. Ciężkie buciory posuwały się bezszelestnie po podłodze izby w stronę paleniska. We­wnątrz było jeszcze ciemniej niż na dworze, ale księżyc świecił prosto w okienny otwór i jego blask padał na śpiącą w dużym łożu osobę.

- To kobieta - szepnął August i obaj mężczyźni wy­tężali wzrok, by się zorientować, gdzie śpi Randar. Wy­patrzyli tylko Marię w drugim końcu izby, spała niespo­kojnie, rzuciła się ku ścianie i obaj napastnicy wpadli na siebie przerażeni.

- Bierzemy każdy swoją. Chłopów nie ma w domu - oznajmił August szeptem.

Knut stał gotowy przy łóżku Marii, August pewną rę­ką chwycił Liv za włosy. Jak na komendę obaj rzucili się do akcji, śpiące kobiety zostały brutalnie ściągnięte na podłogę. Obie krzyczały rozdzierająco z przerażenia i broniły się jak oszalałe, szarpały się, kopały, tłukły na­pastników pięściami. Matka i córka uświadomiły sobie niemal równocześnie, że zostały zaatakowane, obie, i pojęły, jak poważna jest sytuacja.

Są w domu same, Randar jeszcze nie wrócił!

Albo może ci złodzieje spotkali go po drodze i usunę­li...? Na myśl o tym Maria poczuła, że zaraz zemdleje.

- Nie! Nie! Puść mnie! Coście zrobili Randarowi i...?

- Maria!

Liv chciała ją powstrzymać, w tym jednym słowie zawarła ostrzeżenie, jak bardzo poważna jest sytuacja. Na­pastnicy nie mogą się dowiedzieć, że Joril jest w domu, bo zaraz się na niego rzucą. Nie wolno dopuścić, żeby Maria go zawołała!

- Czego chcecie? Dlaczego napadacie nocą na bez­bronne kobiety? Nic wam nie jesteśmy winne!

Głos Liv brzmiał przejmująco, udało jej się jednak pokazać, że się nie boi, mimo iż tamten w upokarzają­cy sposób szarpał ją za włosy i dławił za gardło.

Napastnicy nie odpowiadali, popatrzyli tylko na sie­bie w blasku księżyca i skinęli głowami, po czym obaj zaczęli zdzierać z kobiet cienkie koszule, w których spa­ły. August zmienił zdanie, rzucił się na Marię, a znacz­nie spokojniejszą Liv zostawił Knutowi.

Maria wrzasnęła, ale zaraz wściekły gniew przesłonił strach. Walczyła zaciekle niczym bogini wojny, tłukła pięściami i kopała, miotając przy tym na pomocnika ko­wala najstraszniejsze przekleństwa. Przekraczały one wszystko, co dotychczas słyszał, ba nawet tamta stra­szna lekcja, jakiej mu udzieliła w jego własnym domu i której tak się przeraził, teraz zbladła. Zacisnął zęby i brutalnie wepchnął kobiecie do ust brzeg jej własnej koszuli. Maria gryzła, ale on zdążył cofnąć palce. Ode­rwał kawał tkaniny i skrępował jej tym nogi, po chwili szamotaniny udało mu się związać jej ręce na plecach.

Była bezbronna.

Liv nie miała siły walczyć z Knutem, ale parobek czuł się nie najlepiej.

Do diabła, ta baba mogłaby być jego matką!

I jeszcze raz we wspomnieniach zobaczył matkę, jak pokornie dziękuje za jakieś proszki i lekarstwa...

Zapragnął nagle, żeby czas się cofnął, żeby nigdy nie zawierał z Augustem tej umowy, ale na to teraz już za późno. Zamordować kobietę to potrafi, ale zgwałcić ją... Nie, czuł bolesne ssanie w żołądku na samą myśl o tym.

- Zapal lampę, jakąś świecę, albo coś takiego! Chcę widzieć, jak się ta dziwka będzie pode mną wić!

August wycharczał polecenie. Knut szukał dokoła, do­myślał się, że w palenisku są na pewno rozżarzone węgle umiejętnie przysypane popiołem, żeby doczekały rana. Zapalił jakąś smolną drzazgę i wtedy zobaczył świecę na stole. Strzeliła płomieniem, teraz widział przerażone oczy Liv, których spojrzenie sprawiło, że się odwrócił.

- Dobrze, chłopcze, nacieszmy się trochę, zanim podusimy te dziwki i znikniemy! To nawet lepiej, że tam­ci gdzieś poleźli akurat dzisiejszej nocy! Możemy trochę poczekać i później się na nich zaczaić - zachichotał.

Maria krztusząc się rzucała kolejne przekleństwa, wy­kręcała ciało w rozpaczliwych próbach pozbycia się kne­bla.

- Popatrz no, ta śliczna panienka chce nam coś po­wiedzieć!

August czuł się teraz całkowicie bezpieczny, to on kontrolował sytuację. Wyciągnął knebel z ust Marii.

- Więc to znowu ty, Auguście, pomocniku kowala? Ty śmierdzący dręczycielu własnej żony, ty przeklęta świnio! Nie myśl, że rzucisz mnie na kolana, i nie wyo­brażaj sobie, że zbliżysz się do mnie z tym swoim żało­snym narzędziem!

- Stul pysk, dziwko! Zaraz zobaczysz...

- Musiałbyś mnie zabić, żebym przestała cię przekli­nać. Ja się wcale ciebie nie boję! Jak mnie tylko do­tkniesz, to Randar nie da ci spokoju, dopóki nie wbije noża w twoje nędzne bebechy!

Liv przełykała ślinę zaszokowana sposobem mówienia córki. Przypominała wściekłą kotkę, kiedy tak sie­działa na podłodze i miotała przekleństwa na gwałcicie­la. Liv pragnęłaby ją uciszyć, bała się, że rozzłoszczeni napastnicy po prostu je obie zamordują. Ale język odmawiał jej posłuszeństwa, trwał niczym przyklejony do podniebienia, poza tym ten młodszy trzymał ją w po­zycji leżącej. Liv zamknęła oczy, modliła się.

Już nie miała sił więcej się bać, czuła się po prostu martwa. Boże drogi, oszczędź Marię, ona przecież ledwo rozpoczęła życie. Niech mnie zgwałcą, niech mnie zabi­ją... mam tam przecież kogoś, kto na mnie czeka.

Bóg chyba słyszał jej błagania, bo kiedy znowu otwo­rzyła oczy, zobaczyła, że śmierdzący gwałciciel bez po­wodzenia próbuje się wedrzeć pomiędzy białe uda Marii.

Klął i złorzeczył, szukał jedną ręką między swoimi nogami, a drugą zaciskał mocno na szyi Marii. Ręce jej rozwiązał wtedy, kiedy nabrał przekonania, że dziew­czyna nie będzie mu się już opierać.

Ona leżała z zamkniętymi oczyma, jak nieżywa, tyl­ko wargi poruszały się w bezgłośnych przekleństwach. Białe zęby połyskiwały między opuchniętymi, czerwo­nymi wargami.

Jedna jej ręka z wolna odsuwała się w tył, w stronę ko­szyka pełnego jałowcowych gałązek, stojącego w pobliżu. Przerażenie odebrało Liv dech, kiedy pojęła, o co chodzi Maria szuka ostrego, zakrzywionego sierpa, który tam leżał.

Mężczyzna nad nią znowu zaklął, rozczarowanie, że nie może dopiąć swego, odebrało mu zuchwałość i prze­mieniło mocnego gwałciciela w przestraszonego chłopca.

Kamrat trzymający Liv poczuł wyraźną ulgę, że sam uniknął takiej poniżającej sytuacji.

Szef, jak widać, nie może zmusić swego narzędzia, by się podniosło, on też ma kłopoty!

August, pomocnik kowala, zrobił się purpurowy, swo­je upokorzenie wyładowywał na Marii. Grad potężnych ciosów spadł na jej twarz, kobieta jęknęła cicho, ale nie wypuściła sierpa z ręki. Starała się ocenić swoje szanse i zapanować nad bólem wywołanym brutalnymi ciosami.

Czy Joril zdołałby pomóc Liv?

Tamten młodszy napastnik, który w ciężkich bucio­rach siedział okrakiem na plecach jej bezbronnej matki, nie wyglądał na takiego zdesperowanego ani tak prze­nikniętego złem jak August.

Może ucieknie, kiedy zobaczy Jorila? Joril, Joril, ty mój biedny, ukochany braciszku, któryś nigdy nawet muchy nie zabił.

Wiedziała, że chorowity brat musi czuwać, i miała nadzieję, zdoła się włączyć do walki, która się teraz ro­zegra.

W chwili gdy August zachwiał się nad nią, dokładnie w momencie, kiedy zwolnił uścisk na jej gardle, by po­dnieść się i przydać siły ciosom swoich pięści.. Jednym jedynym ruchem wbiła sierp w kark i pociągnęła go ku sobie w śmiertelnym uścisku.

Maria uderzyła z całych sił, usiłując jednocześnie wywi­nąć się wciąż jeszcze mocnym rękom trzymającym jej szyję.

Szarpnęła mocno, poczuła, jak żelazne ostrze natra­fia na kość. Ciało gwałciciela zwiotczało nad nią, po czym zwaliło się na podłogę, ręce czepiały się jeszcze bezsilnie jej ciała, w oczach pojawiło się zdumienie i strach, którego nie potrafiła znieść. Zobaczyła, że tam­ten młodszy rzuca się ku nim. Ostatkiem sił zamachnę­ła się raz jeszcze, nagle na jej twarz buchnęła ciepła, czerwona ciecz, która ją oślepiła.

Jakby z innego świata słyszała, że obok, ledwie kilka metrów dalej, rozgorzała śmiertelna walka.

Kiedy Maria zdołała się nareszcie wydobyć spod cię­żaru martwego pomocnika kowala, zobaczyła, że je­szcze jedno ciało pada na podłogę. Krzyk matki zagłu­szył okropne charczenie Knuta, wszędzie tryskała krew, najbardziej z ust młodszego z napastników. Ale Maria nie widziała jego oczu, wytrzeszczonych, zwróconych ku innemu światu, ona patrzyła tylko na brata, który le­żał obok bez ruchu. Liv wyła z rozpaczy, jej głos prze­nikał ściany małej izby, jakby miała nadzieję, że krzyki zdołają przywrócić syna do życia.

I on jakimś cudem otworzył oczy, bez wyrazu spo­glądał na zrozpaczone twarze matki i siostry.

Jego młode oblicze jaśniało jakimś wewnętrznym światłem w półmroku i ów dziwny spokój, w którym się pogrążał, nadawał mu... dojrzały wygląd.

Maria chciała pocieszać, pomagać, chciała biec po swoje lekarstwa, ale on nie przestawał patrzeć jej w oczy, drogocenne sekundy mijały. I młoda kobieta po­jęła nagle, co daje mu tę nową otwartość, tę niewytłu­maczalną zuchwałość.

- Joril... dziękuję ci... mój kochany, uratowałeś nas... Ujęła jego dobrze znaną twarz w dłonie, Liv trzymała jego krwawiącą rękę. Joril uśmiechnął się, ruch warg spra­wił, że jasny, chłopięcy wąsik stał się wyraźniej widoczny.

- Mama... Maria... Teraz jesteście bezpieczne. Ja...

Z trudem zaczerpnął powietrza, oczy stawały się co­raz większe.

- Nareszcie... mężczyzna... zrobiłem to...

Żadna z nich nie była już w stanie powstrzymywać łez, pojmowały, co on chce powiedzieć.

- Najdzielniejszy, najsilniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek znałam, mój jedyny brat! - Maria szeptała mu te słowa do ucha w nadziei, że Joril nadal ją słyszy.

I chyba tak było, bowiem słabnący chłopiec zasnął z wyrazem godności, jakiego nigdy u niego nie widziały.

Kiedy ułożyły go potem na futrzanej narzucie, by go umyć i ubrać, odkryły, że Joril ma tylko jedną jedyną ranę. Krew na jego rękach pochodziła od martwego na­pastnika. Ale całe jego chude ciało pokrywały wielkie, granatowe sińce. Ręce i nogi miał opuchnięte i żółtozie­lone od dawniejszych urazów. Nigdy przedtem nie wi­działy go takim i płakały z tym większą goryczą.

- Nie umiałam mu pomóc - żaliła się Liv martwym głosem.

- Joril był dzielny - odrzekła Maria, jakby sama so­bie. - Najdzielniejszy ze wszystkich...

I cieszyła się, że zdążyła to powiedzieć konającemu bratu. Oczy matki patrzyły gdzieś w dal, jakby nic nie widziały. Maria objęła brata i czuwała. Żeby nie zosta­wić go samego i żeby nie utracić zmysłów.

ROZDZIAŁ XV

Randar dotarł do Fjæra, zanim się jeszcze całkiem ściemniło. Dostał konia i jedzenie od znajomego, przy­jacielem nazwać by go nie mógł, raczej wspólnikiem w handlu. Chłop z podupadłego gospodarstwa Eidet wiedział, jak cenne są różne przedmioty, które kat zdo­bywa dzięki swojej profesji. Przebąkiwano o jakichś ob­cych, którzy przynajmniej raz w roku odwiedzali jego nędzne domostwo, a przyczyna była z pewnością taka, że zarówno gospodarz, jak i jego żona potrafili nieźle zarobić, nie ruszywszy nawet palcem, kiedy innym pot oczy zalewał przy harówce w polu.

Czaszki... członki wisielca... włosy czarownic... Nie­bezpieczne i budzące wstręt rzeczy, ale bardzo warto­ściowe, skoro obcy przyjeżdżali po nie z daleka.

Randar chichotał pod nosem, zastanawiając się, czy te okropności rzeczywiście mają pożądane magiczne działanie. Bo przecież przeważnie były to nogi zajęcy, kości lisa, penisy jeleni i wysuszone serca owiec... nędz­na zapłata za świetnego konia!

Nie przywykł do konnej jazdy, ale zwinne ciało szyb­ko przystosowało się do rytmu. Wyprostowany, swobo­dnie obejmujący udami grzbiet zwierzęcia tworzył jakby jedno ze swoim wierzchowcem, ogarnęło go nieoczeki­wane poczucie wolności i na chwilę zagłuszyło ciężkie myśli o bardzo ryzykownej wyprawie, którą podjął. Kie­dy jednak wątły blask światła uprzytomnił mu, że zbliża się do domu Augusta, pomocnika kowala, ponownie za­cisnął zęby i poczuł, że dobrze znane szaleństwo znowu dławi go w gardle.

Ten przeklęty!

Morderca Joranda!

Randar nie miał najmniejszych wątpliwości, że to właśnie August wprawił w ruch tę okrutną machinę. Nienawidził Joranda, nienawidził go, od kiedy Randar pamięta. Jorand jednak nigdy nie dopuścił, by go ta nie­nawiść ugodziła, pogardzał Augustem tak samo jak większością głupich, pełnych przesądów mieszkańców wsi. Raz jednak słyszał, jak ojciec mówi ze współczu­ciem o żonie pomocnika kowala, i to by się zgadzało z tym, co jesienią spotkało w jego domu Liv i Marię.

Syn kata postanowił, że jeśli najpierw spotka właśnie kobietę, to odniesie się do niej dobrze. Gdyby jednak próbowała kryć męża albo zacierać ślady przestępstwa, to...

Nie zamierzał dać się rozpoznać, miał przytroczony do siodła tłumoczek, zawierający czarną pelerynę i wojsko­we spodnie. Liczył na to, że jeźdźca w takim stroju nikt nie weźmie za znienawidzonego kata. Wiedział, że wyglą­da dostojnie w tych ciemnozielonych mundurowych spo­dniach ze srebrnymi guzikami Wysokie buty błyszczały i świadczyły, że nosi je człowiek nawykły do konnej ja­zdy. Peleryna została utkana z dobrej farbowanej wełny, podszyta kupną tkaniną i była czarna podobnie jak kape­lusz, który nasunął sobie na oczy. Pożyczył też od znajo­mego chłopa ostry nóż i obciął włosy, które przez wiele lat związywał rzemieniem nisko na karku. Nawet gniady ogier został zmieniony kilkoma czarnymi plamami na bo­kach wymalowanymi sadzą. Otrzymał też czarną grzywę i ogon. Teraz Randar wyglądał jak cudzoziemski oficer, o jakich ludzie po wsiach sobie opowiadają.

Chciał też zmienić głos, mówić odmiennym od miej­scowego dialektem, ćwiczył się w tym przez całą drogę.

No cóż, więcej zrobić nie można, albo się uda, albo wszystko upadnie.

Gdyby nóż wzbudził podejrzenia co do jego tożsa­mości, niewiele mógłby na to poradzić. Walka byłaby przegrana.

Ale Annie Jakobsdatter Stenehjem nawet by do gło­wy nie przyszło, że ów dostojny pan to ten sam hycel, którego kiedyś widziała, jak ciągnie jakiegoś skazanego złodzieja do katowskiego pieńka. Była zadowolona, że Augusta nie ma w domu, kiedy powitał ją głębokim ukłonem i pochwalił bluzkę, którą sobie właśnie uszy­ła. Ciężkie od pokarmu piersi napinały gruby materiał. Troje ciekawskich dzieci wyglądało z łóżka w kącie, pewnie obudziło je głośne stukanie do drzwi.

Kiedy zobaczyła srebrne guziki i kosztowne buty, po­prosiła przybysza do izby pewna, że to nie może być wędrowny oszust ani złodziej. Prosiła o wybaczenie, że dom taki prosty i biedny, pospiesznie powiesiła nad ogniem saganek z przyjemnie pachnącą zupą.

- Żałuję, szanowny panie, ale gospodarza nie ma w domu. Wróci lada moment, poszedł tylko załatwić ja­kiś interes...

Bardzo chciała, żeby gość usiadł, zjadł zupę, porozma­wiał z nią. Takiego przystojnego mężczyzny jeszcze nie wi­działa w swojej wsi A może to wędrowny kupiec... albo ten nowy wikary, o którym ludzie gadają, że ma przybyć?

Nie, ten pan na pewno rzadko stawia swoje kształt­ne nogi na stopniach ołtarza. Jego ciemne, mieniące się oczy pod czarnym kapeluszem zdają się świadczyć o... czymś zgoła odwrotnym.

Randar widział, że kobieta nie spuszcza wzroku z je­go kapelusza, więc zdjął go, choć nie bez wahania.

- Dobrze, mogę trochę poczekać, jeśli to prawda, że gospodarz ma wrócić dzisiejszego wieczora. Mam dla niego wiadomość od pewnego bogatego i znanego mi­strza kowalskiego. Myślę, że wasz mąż się ucieszy, kie­dy usłyszy, jakie nowiny mu przynoszę.

- Wiadomość? Czy to znaczy, że ktoś chce go zatru­dnić do jakiejś prawdziwej roboty?

- Tak, jeśli wypełni to zadanie, nigdy już nie będzie się musiał kłopotać o pieniądze - odparł Randar i nie mijał się z prawdą.

Gospodyni nakryła do stołu najlepiej, jak potrafiła, uciszyła dzieci, sama usiadła na małym stołeczku i niemal błagalnym spojrzeniem śledziła ruchy jedzącego gościa.

Randarowi było jej żal.

To dobra kobieta, a już niedługo zostanie bezradną wdową z gromadką drobiazgu. Spoglądał na jej okrągłą twarz, poszukiwał śladów brutalności męża. Niczego ta­kiego nie odkrył i bardzo żałował. Ale oczy kobiety by­ły smutne i matowiały za każdym razem, kiedy wypo­wiadała imię męża.

Może i ona odetchnie z ulgą, kiedy August, pomoc­nik kowala, nie będzie już mógł deptać jej godności?

Randar opróżnił talerz, a potem siedział jeszcze przez jakiś czas, jak grzeczność nakazuje. Kobieta miała mnóstwo pytań, ale on odpowiadał jej niechętnie, pół­słówkami. Na koniec zaczęła narzekać, że ten interes Augusta zabiera więcej czasu, niż myślała. Gdyby gość nie odmówił, to na stryszku jest łóżko, mógłby tam przenocować. Kłamstwa bez trudu płynęły z jej ust, wie­działa przecież dobrze, że Augusta można się spodzie­wać nie wcześniej niż za jakieś pięć, może nawet osiem dni. Popłynął przecież do wuja nad wielkim fiordem, że­by przywieźć doroczny ładunek wina dla bogatych mie­szkańców wsi.

Gość grzecznie podziękował, nie, nie zanocuje u niej, prosił tylko, by przekazała mężowi wiadomość. Gdyby chciał podjąć się tego tajemniczego, a bardzo dochodo­wego zadania, to niech jutro wieczorem przyjdzie na na­brzeże Knuta. Z pewnością się dogadają.

Kobieta dziękowała i kłaniała się, trochę mu się narzu­cała, wiedziała jednak, że ów piękny przybysz nie zechce dotrzymać jej w nocy towarzystwa. Jeżeli to prawda, że ma pracę dla jej chłopa, to z pewnością przyjdzie znowu.

Gość pożegnał się uchylając kapelusza, starał się za­wrzeć trochę ciepła w uśmiechu i udało mu się to do tego stopnia, że żona pomocnika kowala leżała bezsennie w tę księżycową noc, gdy jej mąż opuszczał ziemski padół.

Randar zrozumiał, że pomocnik kowala się nie poja­wi. Czekał od zachodu słońca, ale nikt nie zbliżył się do starego, położonego na uboczu nabrzeża, które teraz by­ło jedynie przystanią dla kilku wychudzonych mew.

Tyle razy przemyślał na zimno swoje plany, że żaden ponury szczegół nie mógł mu sprawić zawodu.

August, pomocnik kowala, będzie mógł rozstać się z tym światem bez niepotrzebnego cierpienia.

Gdyby jednak nie chciał powiedzieć, kto był z nim w le­sie tamtego okropnego dnia, to Randar miał wiele wy­próbowanych metod, by go do tego zmusić. W starej skrzynce czekały narzędzia, których ojciec nauczył go używać. Był tam na przykład zardzewiały żelazny wyłamywacz palców u nóg. Były wymyślne cęgi, imadła i kaj­dany z ostrymi kolcami. Były też często używane, solid­ne kneble wykonane z pozszywanej skóry, które miały uzmysławiać ofierze, że nikt nie usłyszy wołania o pomoc.

Randar ukrył to wszystko w starym szałasie w lesie na zboczu, który znakomicie się nadawał na miejsce przesłuchań.

Tam wykopał też zawczasu głęboki dół. Nikt nie za­uważy świeżego grobu, kiedy się zasypie śniegiem i za­kryje na dodatek wielkim krzakiem.

Wszystko zostało przygotowane, August, pomocnik kowala, zniknie na zawsze.

Żeby tylko przyszedł!

Randar znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że chci­wość jest głównym motorem jego działania. Z wyjąt­kiem może popędu płciowego. Randar skrzywił się na wspomnienie tych wszystkich historii, które August rozsiewał o sobie jako wielkim uwodzicielu kobiet i nie­bywałym wprost kochanku. Wiedział jednak, że musi swoje ofiary wybierać bardzo starannie, przeważnie biedne dziewczęta i kobiety, za którymi i tak nikt by się nie ujął. Nie miały ani silnego ojca, ani męża, który po­mści zgwałconą żonę. Ta świnia August naprawdę zasłu­guje na to, żeby mu obciąć jaja! Na samą myśl o tym Randar zadrżał i na moment cień zwątpienia osłabił je­go gniew. Czyżby mimo wszystko nie był w stanie wy­konać tych niezbędnych zabiegów, które mogłyby ujaw­nić resztę bandy morderców?

Wciąż widział płonące gniewem oczy Marii, kryszta­łowo jasny obraz przywołującej go do rozsądku kobie­ty sprawił, że Randar się skulił.

Maria... dlaczego ty nie możesz zrozumieć?

Ale kiedy wszystko będzie już za mną... kiedy nasta­nie nowy ranek...

Wtedy w moim sercu pozostanie tylko jedno pragnie­nie, wtedy wrócę do domu i do ciebie!

Zresztą pewnie nawet nie zauważyłaś, że mnie nie ma, ty moja gniewna ukochana! Wybaczysz mi, że zlek­ceważyłem twoje żądanie, zrozumiesz, że jestem męż­czyzną i synem Joranda!

Dokładnie w tym momencie, kiedy August, pomoc­nik kowala, został trafiony ostrzem sierpa, Randar od­sunął od siebie obraz ukochanej, zacisnął silne dłonie na stylisku topora, oparłszy się o lodowaty pień drzewa.

I zasnął.

- Hej, człowieku, śpisz?

Randar drgnął, zerwał się na równe nogi, oszołomio­ny trzymając się za głowę. Ostre, szarobiałe światło no­wego dnia przenikało jego zmęczony mózg.

Stał przed nim jakiś chudziutki, źle ubrany chłopiec, z rękami na wzór dorosłych niegrzecznie wepchniętymi głęboko w kieszenie. 2 pewnością dlatego, że były lodo­wato zimne.

- Czego chcesz, dziecko? Nie wiesz, że to niebez­pieczne zachodzić człowieka w ten sposób? Mogłem po­myśleć, że jesteś złodziejem, i... zabić cię!

Chłopak pochylił głowę, jeden drewniak wbił w kup­kę przemarzniętych liści pod śniegiem.

- Ja... ja znalazłem was tutaj, panie... wiedziałem, że to wasz koń rży tam w szałasie na zboczu... i słyszałem, co mówiliście do naszej mamy...

Nareszcie Randar pojął, dlaczego chłopiec wydaje mu się dziwnie znajomy, to przecież ta sama potargana gło­wa sterczała nad oparciem łóżka wczoraj wieczorem. I to pewnie też on sprowadził kiedyś pomoc do chorej matki.

- Tak? I dlaczego przyszedłeś? Czy to ojciec cię przysłał?

- Nieee... on jeszcze nie wrócił. Ja go widziałem, jak wychodził razem z Knutem, wzięli jego łódź, musieli się wyprawiać gdzieś na drugą stronę fiordu... pewnie do na­szego wuja w Fresvik...

Randar zdołał się w końcu rozbudzić. Może chłopiec po­trafi mu powiedzieć, gdzie się podział pomocnik kowala.

- Fresvik? A po co tam?

- Nie wiem... ale kiedy stamtąd wraca, zawsze ma ze sobą duże antałki, które bardzo cuchną. Wtedy mama musi dwa razy odmawiać wieczorne pacierze... To się na­zywa wino, ale jest cierpkie i paskudne, kiedyś zwymio­towałem, bo tata zmusił mnie, żebym się napił!

Randar kiwał ze zrozumieniem, tylko najbogatszych było stać na wino odpowiedniej jakości, wiedział o tym dobrze. Sam nigdy tego podobno szlachetnego napoju nie próbował, ale słyszał, że jest cierpki i kwaśny. Po­mocnik kowala też raczej nie znał smaku dobrego wina, robił pewnie dobre interesy, sprzedając kiepskie wino bogatym mieszkańcom wsi, a oni byli zbyt napuszeni, żeby przyznać, iż nie bardzo im smakuje ten nowomod­ny napój, który tak sobie chwalą ludzie z naprawdę do­brego towarzystwa...

- Wiecie, panie... ja myślę, że nie macie co czekać tu­taj na tatę. On chyba nie wróci przed przyszłą niedzie­lą, sam powiedział mamie. Ona pewnie zapomniała o tym, kiedy rozmawiała z wami... a poza tym ona wo­li o nim nie myśleć.

Randar pogłaskał chłopca po głowie, poczuł, że chu­de ciało dygoce z zimna. Pospiesznie wyjął z worka ka­wałek wełnianej tkaniny, którą Maria utkała dla niego jako szalik, ale nikt go jeszcze w tym nie widział. Podał szal chłopcu, który natychmiast starannie się nim opa­tulił, podziwiając piękne wzory na końcach.

- To mówisz, że tata pojechał do Fresvik z Knutem... a zaraz, który to Knut?

Otrzymał odpowiedź i znowu skinął głową.

Teraz wiedział, gdzie może spotkać tych dwóch.

Na otwartym morzu.

Kat już zaczął układać nowy plan, choć wargi dzię­kowały jeszcze chłopcu i upominały go, by nikomu nie opowiadał o ich spotkaniu.

- Bo może się zdarzyć, że kiedy ojciec wróci do domu, to znowu ci naderwie ucho - tłumaczył Randar, gładząc ostrożnie opuchnięte i sinoczerwone lewe ucho małego.

Chłopiec ruszył biegiem przed siebie, uszczęśliwiony, że może dzielić tajemnicę z tym dostojnym, bogatym człowiekiem.

Randar pospiesznie spakował swoje rzeczy, nie odwa­żył się jednak jechać dalej za dnia. Powróciła senność, po­stanowił tedy przeznaczyć dzień na odpoczynek i odno­wę sił. W szałasie na zboczu było tak samo zimno jak na dworze, ale znalazło się tam miejsce i dla jeźdźca, i dla je­go konia, a także trochę siana, na którym mógł się ułożyć.

Gdy tylko znowu zapadł zmrok, Randar zerwał się i odjechał dobrze znaną ścieżką w górę do Havelin i Bondevik, i dalej do Fardal. Droga wiła się po stromych zbo­czach, dopiero pod Fardal krajobraz stał się nieco bardziej płaski. Góry wisiały nad niewielką równiną pomiędzy stromymi skałami a wzburzonym fiordem. Z wody wyła­niał się spory cypel, Randar znał dwóch gospodarzy, którzy uprawiali tutejszą urodzajną ziemię. Znał też legen­dę o tym, że pewien olbrzym akurat w tym miejscu prze­skoczył fiord. Tuż nad ścieżką, którą podążał, można by­ło zobaczyć odcisk potężnej prawej stopy z pięcioma pal­cami. A na wzniesieniu po drugiej stronie znajdował się taki sam odcisk stopy lewej...

Ale Randar nie zastanawiał się teraz nad legendami.

Uważnie wpatrywał się przed siebie, prowadził konia pewną ręką, jednak noc stała się na powrót dniem, kie­dy nareszcie zatrzymał zmęczonego wierzchowca. Zno­wu pozwolił sobie na trochę odpoczynku, choć nie odważył się oderwać oczu od powierzchni wody. Żadna łódź z pomocnikiem kowala i jego kompanem nie mo­gła przemknąć obok niego. Ostatni kawałek cypla po­konał piechotą. Plan miał gotowy. Nawet kat może po­zyskać sobie potężnych pomocników, myślał z goryczą.

Randar czekał. Ani jedna łódź nie mogła pokonać wą­skiej cieśniny, by człowiek w szałasie na skraju cypla nie zacisnął palców na naładowanym monstrualnym karabi­nie. Ciężka ołowiana kula zostanie wystrzelona z ważą­cej piętnaście funtów broni, gdy tylko spust zostanie zwolniony. Randar był pewien umiejętności strzeleckich swojego pomocnika, mówiono o nim, że jest na pół dzi­kim łowcą niedźwiedzi, szanowanym właśnie za to, że potrafił się tak sprawnie obchodzić z muszkietem. Oło­wiana kula z pewnością trafi celnie, a stara drewniana łódź Augusta nie utrzyma się długo na wodzie, gdy ołów zrobi wyrwę w burcie tuż pod powierzchnią wody.

I wtedy Randar będzie już tylko musiał wyciągnąć z wody dwa mokre psy. Był pewien, że obaj, podobnie jak większość ludzi mieszkających nad fiordem, nigdy nie nauczyli się pływać. Po nurkowaniu w lodowatej wo­dzie nie będzie już żadnych problemów, by ich związać i przesłuchać.

A potem będzie mógł spokojnie dokonać zemsty.

Znowu jednak Randar niepotrzebnie przeżywał udrękę czekania. Łódź Augusta się nie pokazała. Dwaj czekający mężczyźni na zmianę pełnili wartę. Jeden spał, a drugi pil­nował, by broń nie zamokła, i nie spuszczał oka z fiordu.

Randar cenił podobnego do wołu człowieka, którego wezwał na pomoc i któremu zdradził swoje plany.

Wiedział, że Bjønna - Jens będzie milczał jak grób.

Może się przecież zdarzyć, że opłaci mu się komity­wa z katem.

Godziny wlokły się nieznośnie, czasami tylko na wo­dzie pojawiała się jakaś łódka, płynąca tam lub z powro­tem. Ale ta, której wypatrywali, nie pokazała się również trzeciego dnia.

Czwartego Randar zaczął się niepokoić, że może nie powinien był wierzyć informacjom chłopca. Ogarniało go ciężkie przygnębienie, ale trzymały go na miejscu bo­lesne, czarne myśli o zemście. Nie może się teraz pod­dać! Parę godzin niespokojnego snu na dobę nie dawało odpowiedniego wypoczynku, cały był obolały od fizycz­nych i psychicznych obciążeń.

Bjønna - Jens mamrotał coś niecierpliwie we własną brodę i coraz bardziej upodabniał się do wielkiego, gniewnego niedźwiedzia, którego ktoś obudził, zanim śniegi stopniały. Randar miotał się po zimnym, nędz­nym szałasie, przeklinał swoje przemoczone buty i co­raz bardziej brudną, śmierdzącą potem pelerynę.

Ani buty, ani peleryna nie dawały już ciepła.

Klął głośno tylko po to, by odpędzić od siebie myśl o ciepłym palenisku w domu.

I o ciepłej kobiecie...

Czy to te myśli, czy coś innego, niepojętego skłoniło tej nocy jego udręczony umysł, by zacząć wiązać nową sieć... nie, nie wiedział, skąd się to wzięło. Po raz pierw­szy jednak od wielu tygodni odwiedziła go we śnie ko­bieta z marzeń, ta, która była Marią, ale nie tylko nią.

Stała przed nim, piękniejsza niż kiedykolwiek, z nie znaną mu, bezdenną rozpaczą w pięknych oczach. Za nią płonęła wielka świeca, oślepiała go, jej blask kładł się bolesnym ciężarem na sercu i sprawiał, że nieme usta nie były w stanie się poruszyć. Kobieta machała do nie­go, odwracając się równocześnie, zdawało mu się, że ty­siące głosów powtarza szeptem jej pożegnalne słowa. Chciał ją pochwycić, ona jednak rozpłynęła się w świe­tle, jeszcze złociste iskry z jej włosów drgały przez chwi­lę w powietrzu, potem one także rozmyły się i Randara otoczyła gęsta ciemność.

Obudził go własny krzyk, odkrył, że szarpał we śnie pelerynę tak mocno, iż rozdarł ją na całej długości. Roz­pacz, że utracił kobietę ze snu, dręczyła go tak, jakby się to stało naprawdę. Natychmiast skierował wzrok w stronę fiordu, wypatrywał domów po drugiej stronie szaroniebieskiej, słonej wody.

Ale nad fiordem leżała, przywodząca na myśl starą wełnę mgła.

I chociaż nic nie mąciło mu wzroku, nie mógł zoba­czyć małej łódki, która akurat w tej chwili odbijała od nabrzeża Meisterplassen. Przerażonego pobekiwania pięciu małych owiec też nie mógł słyszeć. Dwie przy­gnębione kobiety pewnie poruszały wiosłami, świadome celu, do którego zmierzają, ale już wkrótce poczuły obie rwący ból w rękach i plecach.

Łódź była wyładowana po brzegi, piętrzyły się na niej skrzynie i kufry, koszyki i węzełki. Pięć owiec zmuszo­no delikatnie, by uklękły, a potem przywiązano do dna łodzi. Maria wiosłowała z całej siły, nie wiedziała, że za każdym wyrzutem wioseł zbliża się do cieśniny, w której zmęczony Randar odłożył właśnie muszkiet.

Kiedy gorycz, pragnienie zemsty i straszny gniew wy­pływały powoli z tego dumnego człowieka, ona z upo­rem wznosiła nieprzebyty mur wokół swego serca.

Opuściła Meisterplassen i wiedziała, że chyba nigdy tu nie wróci.

Czas rozpaczy i łez miała za sobą, ostatnie wylała po­przedniego wieczora nad kartkami swojej czerwonej książki. Atrament rozmazywał się na stronicach, kiedy po­spiesznie spisywała bolesne doświadczenia ponurych dni.

Cały strach i tęsknotę, każdy ponury szczegół tamtej złej nocy zawarła między skórzanymi okładkami.

Dziękowała Bogu za sztukę pisania, czując, jak nie­pojęte przeżycia ostatniego tygodnia bledną i rozmywa­ją się w spływającym z jej pióra atramencie.

Kiedy doszła już do opisu samotnego grobu Jorila, łzy przestały płynąć.

Kilka linijek poświęciła na pieśń pochwalną dla młod­szego brata, z uśmiechem na wargach opisywała drobne epizody, momenty czułości i dobroci, która powinna na za­wsze rozjaśniać pamięć o nim. Pisała nie myśląc o żadnym czytelniku, chciała tylko utrwalić bolesne wspomnienia, by mogły żyć na wieki Ta księga Marii była jej pomocą nau­kową, książką kucharską, Biblią i testamentem. Teraz wy­pełniała jej stronice prostą poezją, rytm słów i nastrój wier­szy tłumił niedostatki gramatyczne jej języka.

Zatrzymała na chwilę pióro, przymknęła udręczone oczy i szukała właściwych słów.

Potem znowu pióro skrobało po papierze zdecydo­wane, twarde, jakby spisywało zaklęcia.

Proste, często nieporadne zdania zapełniały księgę Marii na przemian z soczystymi, pełnymi życia opisami.

Meisterplassen, 18 grudnia 1672:

Odchodzę, odchodzę od tego miejsca i od jego jedy­nego, zatwardziałego w gniewie mieszkańca. Nigdy ono nie dało nikomu trwałego szczęścia. Obiecałam mojej matce spokój i będzie go miała.

Po czym zatrzasnęła książkę i dokładnie zapięła ma­leńki zameczek. Książka wylądowała w zapakowanym po brzegi podróżnym kuferku, gdzie już przedtem zna­lazły swoje miejsce cenne lekarstwa i wszystkie rzeczy bliskie jej sercu. Nie widziała, albo nie chciała widzieć, że w jednym rogu sterczy coś białożółtego, mała figur­ka wyrzeźbiona w drewnie.

W niedużej szkatułce znajdował się także ów dziwny naszyjnik, starannie połączony z połyskującym złociście kawałkiem starego łańcuszka.

Nie nosiła go już jednak na szyi. Metal był taki zimny, wolała, żeby nie dotykał delikatnej skóry pod ubraniem.

Ogarnęła ją ochota, by zostawić pożegnalną kartkę, wiedziała jednak, że przecież Randar nie będzie szukał pomocy kogoś umiejącego czytać, by dowiedzieć się, co chciała mu przekazać. Zresztą chyba nie ma potrzeby mówić mu już niczego więcej.

On sam dokonał wyboru, kiedy wyruszył szukać zemsty.

Nie powinien być zaskoczony, że na niego nie czekała.

Jednak fakt, że nie zastanie ani Liv, ani Jorila będzie z pewnością ciosem.

I że nie ma owiec. Ani kur.

Maria poczuła ból w sercu na myśl o samotności Randara, drżała wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy wróci do zagrody, w której czekają na niego tylko gro­by Joranda i Jorila.

Ale nie mogła postąpić inaczej. Musiała ratować re­sztki swego życia. I życia matki, jeśli tam jest jeszcze co ratować. W ostatnich dniach Liv nie wypowiedziała ani jednego słowa, siedziała tylko bez ruchu z pustką w oczach i patrzyła przed siebie. Maria nie była w sta­nie wmusić w nią jedzenia i dawała jej silne uspokajają­ce zioła, by biedaczka mogła w nocy spać.

Dobrze wiedziała, że matka będzie potrzebowała wie­le czasu i ciepła, by ta lodowa skorupa między nią a rze­czywistością stopniała.

Istniała tylko jedna możliwość.

Mogens!

On jej nie zawiedzie.

On ją kocha, wiedziała o tym z całą pewnością.

On by jej nigdy nie opuścił dla jakiejś głupiej zemsty. On się nią zajmie, pozwoli jej odpocząć w bezpiecznym domu, na plebanii w Lyster. I matka też z pewnością otrzyma własny pokój oraz opiekę, Mogens na pewno się o to zatroszczy.

Jak cudownie będzie znowu się spotykać z życzliwy­mi ludźmi!

Jak wspaniale usiąść znowu obok kołowrotka Tulvy i słuchać jej perlistego śmiechu!

Jedyną reakcją Liv na plany Marii był delikatny uśmiech na dźwięk imienia Tulvy.

To córce wystarczyło.

Gdyby to była prawda, że między zakochanymi ist­nieje jakaś niewidzialna więź, jakaś wspólnota myśli i doznań, to Randar nie pozwoliłby akurat teraz, by wierzchowiec unosił go w góry, jak najdalej od Fjæra.

Podczas gdy Maria walczyła z przeciwnym wiatrem i prądem, on opuścił wąską cieśninę, którą ona za mniej więcej godzinę będzie musiała pokonać.

Tylko Bjønna - Jens siedział wciąż ze swoim karabinem, zastanawiając się nad dziwnym zachowaniem młodego kata. Nie znał płynących obok kobiet, chociaż przez ja­kiś czas nadziwić się nie mógł, że w takiej po brzegi wy­ładowanej łodzi znajdują się tylko dwie drobne kobiety.

Całkiem nieoczekiwanie kat odrzucił worek, który przez cały czas nosił przewieszony przez ramię. Nawet Bjønna - Jens miałby kłopot ze zrozumieniem dziwnych dźwięków, jakie Randar z siebie wydawał. Potem rzucił się jak długi na ziemię, twarzy Bjønna - Jens nie widział, ale gdyby go nie znał, to by pomyślał, że ten dorosły chłop, wymachujący toporem nad głowami skazańców, siedzi i beczy niczym dziecko. Kiedy jednak Randar znowu wstał, w jego stalowoniebieskich oczach nie było śladu łez.

- Idę do domu - oznajmił krótko.

Nóż o pięknie rzeźbionym i nabijanym srebrem trzonku zmienił właściciela. Stal była niebieskoszara i miała właściwy dźwięk.

Randar wymamrotał jakieś podziękowania za pomoc, wyciągnął rękę na pożegnanie i otrzymał zapewnienie, że obietnica zachowania niedopełnionej zemsty w taje­mnicy będzie dotrzymana.

Potem odszedł.

Koń był teraz żwawszy, ale czarne plamy z daleka in­formowały, że został przemalowany. Jens dziwił się te­mu wszystkiemu, ale życie go nauczyło, by puszczać dzień w niepamięć zaraz po zachodzie słońca.

Idę do domu, idę do domu, idę do domu...

Randar miał wrażenie, że stukot kopyt galopującego konia układa się w takie właśnie błogosławione słowa, tworząc w jego głowie rytmiczną pieśń.

Nie wiedział, dlaczego, nie chciał się wdawać w roz­ważania o przyczynach, ale nagle jego mózg przeszyła jakaś błyskawica. Jakby trwająca latami ciemność nieo­czekiwanie została rozjaśniona cudownym światłem.

Odłożył tak długo pielęgnowane plany zemsty z tą samą łatwością, z jaką jego ręka odrzuciła rozdartą pe­lerynę.

Miał wrażenie, że się topił i teraz znowu wydobył się na światło.

Znowu mógł swobodnie oddychać!

Znowu czuł, że krew płynie w jego żyłach, że głowa unosi się ku jasnoszaremu, zimowemu niebu.

Śnieg, taki biały i czysty, cieszył się jak dziecko, kie­dy koń wydeptywał zabawne ślady pod skałami. Zaraz w dole zobaczy Meisterplassen. Szkoda, że nie ma po tej stronie łodzi!

Zagroda wydawała się taka bliska i droga sercu, ład­ne małe budyneczki, dobrze znana dróżka w górę od ka­miennego nabrzeża...

Jakże chętnie rzuciłby się do wody i przepłynął wpław czerpiąc siłę z wszechogarniającej miłości.

Musiał jednak pokonać piechotą długą drogę przez Sogndal, z nadzieją, że tratwa będzie się znajdować po jego stronie cieśniny, potem jeszcze będzie musiał przejść przez wzniesienia, a na koniec obejść odnogę fiordu od strony Eidet. Następnie czekało go wiele mil drogi przez gęsty las po trudnym, nierównym terenie. I trzeba będzie czekać, aż się ściemni, zanim przejdzie przez wieś i do­trze do domu chłopa, z którym handluje.

Jak zdoła przeżyć jeszcze jedną noc w samotności i je­szcze jeden dzień bez Marii?

Tęsknota za nią była trudna do zniesienia, jakby otrzymał potężny cios w żołądek, kulił się w bolesnym pożądaniu ukochanej, które rozpaliło się w nim teraz, kiedy stłumił nienawiść i myśli o zemście. Ale z każdym stukiem końskiego kopyta, z każdym zmęczonym kro­kiem przybliżał się do domu.

Krew pulsowała mu na szyi, ręce miał otarte po kilku dniach trzymania lejców, znalazł się w końcu na wysokim wzniesieniu, skąd wyraźnie było widać Meisterplassen.

W tej samej chwili odezwały się dzwony kościelne w dwóch parafiach, wyśpiewywały wyjątkową pieśń, którą można usłyszeć tylko raz w roku. Słuchał tego jak dalekiego echa swego serca.

Oszołomiony pojął, że jest niedziela, ostatnia niedzie­la długiego adwentu.

Dzwony witają Boże Narodzenie.

Piękne dźwięki docierały z daleka, w rozproszeniu, przypominały mu o innej Wigilii, dawno temu, kiedy Maria była jeszcze płaczącym niemowlęciem u piersi matki, a on sam przestraszonym małym chłopcem.

Ile ciepła dała mu ta kobieta, a później również jej cór­ka! Dopiero teraz zrozumiał, że one obie uratowały go przed tym nieludzkim życiem, jakie mu los przeznaczył.

Sprawiły swoją troskliwością, że złagodniał, dały mu dobro, które mógł przeciwstawić brudowi i okrucień­stwu świata. Dlaczego nigdy nie zdobył się na to, by im podziękować? Dlaczego nigdy nie przytulił do siebie Liv i nie szeptał jej pełnych uczucia słów?

Powinien to zrobić!

Gdy tylko przekroczy próg domu, natychmiast otwo­rzy przed nimi swoje zatwardziałe serce, powie, jak wie­le im zawdzięcza. I nigdy, nigdy więcej nie odejdzie od Marii, przepełniony gniewem i nienawiścią!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 02 Ksiega Marii
Lerum Grethe May Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi

więcej podobnych podstron