Autor: John Varley
Tytul: Spychacz
(Pusher)
Z "NF" 1/95
Wszystko podlega zmianom. Ian Haise wiedział o tym.
Są jednak pewne stałe, dyktowane przez działanie i
użycie. Ian szukał tych cech i rzadko się mylił.
Plac zabaw wyglądał zupełnie inaczej niż te, które znał
ze swojego dzieciństwa. Place zabaw jednak budowane są po
to, by cieszyć dzieci. Zawsze znajdzie się tam coś, na czym
można byłoby się huśtać, zjeżdżać czy wspinać się. Ten plac
zabaw miał wszystkie te przyrządy, a nawet więcej. Część
wyłożono grubo drewnem. Była nawet mała sadzawka do
pływania. Nieruchome przyrządy mieszały się z oślepiającymi
rzeźbami świetlnymi, wpadającymi i wypadającymi z
rzeczywistości. Były tam także zwierzęta. Drobne
rhinocerosy i eleganckie gazele nie sięgające jego kolan.
Wyglądały nienaturalnie łagodnie i ufnie.
Ale przede wszystkim na placu zabaw były dzieci.
Ian bardzo lubił dzieci.
Usiadł na drewnianej ławce w cieniu kępy drzew i
przyglądał im się. Były we wszystkich kolorach skóry, w
najprzeróżniejszym wieku i obu płci. Widział dzieci czarne
jak ożywione galaretki lukrecji i białe jak króliczki, były
brązowe buzie z kręconymi lokami i jeszcze bardziej brązowe
ze skośnymi oczyma i prostymi czarnymi włosami, a także i
takie, które były zapewne białe, ale teraz opalenizna
czyniła je bardziej brązowymi od tych brązowych z natury.
Ian skupił się na dziewczynkach. Próbował to robić z
chłopcami, ale mu nie wychodziło.
Obserwował przez chwilę czarną dziewczynkę, próbując
ocenić jej wiek. Miała chyba osiem lub dziewięć lat. Za
młoda. Druga miała około trzynastu, wywnioskował to po jej
sukience. To już lepiej, chociaż wolałby jednak nieco
młodszą. Mniej wyrafinowaną i mniej podejrzliwą.
Wreszcie znalazł dziewczynkę, która mu odpowiadała.
Miała brązową skórę, ale zaskakujące blond włosy. Dziesięć
lat? Może jedenaście. W każdym razie wystarczająco młoda.
Skoncentrował się na niej i zrobił tę dziwną rzecz, którą
zawsze próbował, gdy dokonał wyboru. Nie wiedział dlaczego,
ale to działało. Przede wszystkim był to sposób
patrzenia na nią, wodzenia wzrokiem bez względu na to, dokąd
szła i co robiła. Nic nie mogło odwrócić jego uwagi.
Wiedział, że w ciągu kilku minut podniesie głowę, rozejrzy
się i na chwilę spotkają się wzrokiem. Po chwili dziewczynka
wróci do zabawy.
Odprężył się. Nie było to znów nic takiego, to co robił.
Z dojrzałymi kobietami było tak, że jeżeli któraś
spowodowała, że po prostu się na nią gapił, zwykle podnosiła
wzrok znad właśnie wykonywanej pracy i odpowiadała
powłóczystym spojrzeniem. Zawsze tak się działo. Rozmawiając
z innymi mężczyznami stwierdził, że nie tylko jemu to się
zdarza. Jakby czuły jego wzrok. Kobiety twierdziły, że to
nonsens, a jeżeli nawet nie, to według nich była to reakcja
na sygnał dostrzeżony kątem oka. Zaledwie nieświadoma
obserwacja penetrująca do świadomości. Nic tajemniczego, jak
postrzeganie pozazmysłowe na przykład.
Być może. W każdym razie Ian był bardzo dobry w tym
rodzaju kontaktu wzrokowego. Kilkakrotnie zauważył, że
dziewczynki pocierały tył szyi albo pochylały ramiona, gdy
je obserwował. Może rozwinął w sobie pewien rodzaj
pozazmysłowej percepcji, tylko o tym nie wiedział.
Teraz patrzył. Uśmiechał się, więc za każdym razem gdy na
niego zerkała - a robiła to coraz częściej - widziała
przyjaznego, lekko siwiejącego pana ze złamanym nosem i
silnymi ramionami. Jego ręce także były silne. Trzymał je
splecione na kolanach.
Zaczęła posuwać się w jego kierunku.
Nikt obserwujący ją nie pomyślałby, że idzie w jego
stronę. Prawdopodobnie ona również o tym nie myślała. Po
drodze szukała pretekstów, żeby zatrzymywać się i robić
różne akrobacje, skakać na miękkiej gumowej macie albo gonić
hałaśliwe stadko gęsi. Ale powoli zbliżała się do niego i w
końcu usiadła obok na ławce.
Rozejrzał się szybko. Tak jak poprzednio, na placu zabaw
było tylko kilka dorosłych osób. Zdziwiło go to już po
przybyciu. Najwidoczniej nowe techniki poprawiania
osobowości zmniejszyły liczbę gwałcicieli i rodzice
pozwalali dzieciom bawić się bez dozoru starszych. Dorośli
przebywający w parku zajęci byli sobą. Kiedy przyszedł, nikt
nawet na niego nie spojrzał.
Ianowi bardzo to odpowiadało. Ułatwiało mu
przeprowadzenie swojego planu. Oczywiście, miał gotowe
wymówki, ale wolał nie być nękany przez przedstawicieli
prawa pytaniami, stawianymi samotnemu mężczyźnie w średnim
wieku kręcącemu się w pobliżu placów zabaw.
Przez chwilę zastanawiał się z prawdziwą troską, jak
rodzice tych dzieciaków mogli być tak ufni, nawet w epoce
poprawiania osobowości. Przecież zabiegom poddawano
dopiero po popełnieniu przestępstwa. Nowi maniacy rodzili
się prawdopodobnie każdego dnia. Nie wyróżniali się niczym
nadzwyczajnym, dopóki nie wykazali swej odmienności przez
jakiś obłąkany czyn.
Ktoś powinien tym rodzicom dać surową nauczkę, pomyślał.
- Kto ty jesteś? - spytała.
Ian zmarszczył brwi. Na pewno nie jedenaście, patrząc
z tak bliska. Może nawet nie dziesięć. Mogła mieć osiem
lat.
Czy osiem lat wystarczy? Rozważał swój pomysł ze
zwykłą ostrożnością, rozejrzał się w poszukiwaniu
ciekawskich spojrzeń. Niczego takiego nie spostrzegł.
- Na imię mi Ian. A jak ty masz na imię?
- Nie. Nie, nie twoje imię. Kim ty jesteś?
- Masz na myśli to, co robię?
- Tak.
- Jestem spychaczem.
Pomyślała chwilę i uśmiechnęła się. Miała już stałe
zęby ściśnięte w drobnej szczęce.
- Pracujesz na budowie?
Roześmiał się.
- Bardzo dobrze - powiedział. - Widocznie dużo czytasz.
Nic nie odpowiedziała, ale wyraźnie była z siebie zadowolona.
- Nie - dodał. - Spychacz to była maszyna. Ja jestem
innym spychaczem. Ale przecież o tym wiedziałaś, nieprawdaż?
Gdy uśmiechnął się, zaczęła niepowstrzymanie chichotać.
Wykonywała bezcelowe ruchy rękami tak, jak to robią małe
dziewczynki. Pomyślał sobie, że na pewno dobrze wie,
jak bardzo jest ładna, ale nie podejrzewała siebie jeszcze o
zakazany erotyzm. Przypominała dojrzałe ziarenko, a jej
seksualizm czekał tylko, żeby wybić się wreszcie na
powierzchnię. Była jeszcze koścista, lecz na tym zrębie
zostanie zbudowana kobieta.
- Ile masz lat? - zapytał.
- To tajemnica. Co się stało z twoim nosem?
- Złamał się dawno temu. Założę się, że masz dwanaście
lat.
Znów zachichotała, a potem przytaknęła. A więc
jedenaście. I to najwyżej.
- Chcesz cukierka?
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął papierową torebkę w
różowo-białe paski.
Poważnie zaprzeczyła głową.
- Moja mama mówi, żeby nie brać cukierków od
nieznajomych.
- Ale my nie jesteśmy nieznajomi. Jestem Ian, spychacz.
Przemyślała to. Gdy się jeszcze wahała, sięgnął do
torebki i wyciągnął czekoladkę, taką nieprzyzwoicie grubą i
słodką. Ugryzł ją i zmusił się do przeżucia. Nienawidził
słodyczy.
- W porządku - powiedziała i sięgnęła po torebkę.
Odsunął ją. Spojrzała na niego, niewinnie zdziwiona.
- Właśnie o czymś pomyślałem - powiedział. - Nie znam
twojego imienia, więc myślę, że chyba jednak jesteśmy
nieznajomymi.
Zorientowała się, że to żart, gdy zobaczyła, jak mrugnął
okiem. Przećwiczył to sobie. To było całkiem niezłe
mrugnięcie.
- Mam na imię Radiant. Radiant Błyszcząca Gwiazda
Smith.
- Bardzo wyszukane imię - powiedział, myśląc
jednocześnie jak zmieniły się imiona i nazwiska. - Dla
bardzo ładnej dziewczynki - dodał.
Przerwał i zadarł głowę.
- Nie. Nie tak. Ty jesteś Radiant ...Starr. Przez
dwa r... Kapitan Radiant Starr z gwiezdnego patrolu.
Była niepewna przez chwilę. Ciekawiło go, czy ją
właściwie ocenił. Być może była naprawdę Panną Radiant
Mdlejące Serce Belle albo Radiant Mamincórka. Ale jej
paznokcie były zbyt brudne, żeby to było prawdą.
Wycelowała w niego palec i wydała dźwięk, a kciuk
poruszał się w przód i w tył. Przyłożył ręce do serca i
upadł na bok, a dziewczynka wybuchnęła śmiechem. Cały czas
jednak celowała w niego ze swej broni.
- Lepiej daj mi tego cukierka, bo cię znowu zastrzelę.
Było coraz ciemniej i zrobiło się prawie pusto. Siedziała
obok niego na ławce huśtając nogami. Jej gołe stopy nie
sięgały ziemi.
Będzie kiedyś śliczna. Już teraz potrafił to powiedzieć. A
ciało... kto wie?
Nie, żeby mu było wszystko jedno.
Była ubrana w kawałki tego i owego, rozdarte tu i tam,
bez żadnego poważania dla skromności. Wiele dzieci biegało
na golasa. To też był dla niego szok, gdy przybył. Teraz już
prawie się przyzwyczaił, ale wciąż uważał, że to nieostrożne
ze strony jej rodziców. Czy oni rzeczywiście myślą, że świat
jest tak bezpieczny, żeby pozwalać jedenastoletniej
dziewczynce biegać prawie nago w miejscu publicznym?
Siedział przysłuchując się jej szczebiotowi - opowiadała
o kolegach, o tych, których nie znosiła i o tych, których po
prostu uwielbiała - tylko częściowo angażując swoją uwagę.
Wtrącał "uhum" i "aha" w odpowiednich momentach.
Była milutka, bez dwóch zdań. Była tak słodka, jak tylko
słodkie potrafią być dzieci w tym wieku. Mogą być słodkie,
ale jednocześnie jadowite jak grzechotnik. Miała zdolność
promieniowania ciepłem, choć tylko powierzchownie. W głębi
serca myślała jedynie o samej sobie. Jej lojalność była
przemijająca, mogła nią łatwo obdarzyć kogoś innego i mogła
łatwo zapomnieć.
A dlaczego niby nie? Taka młoda. To zupełnie zdrowy
odruch w jej wieku.
Czy ośmieli się jej dotknąć?
To szaleństwo. Obłąkane szaleństwo, wszyscy mu tak
mówili. I tak rzadko się udawało. Dlaczego miałoby się udać
z nią, tym razem? Poczuł przedsmak porażki.
- Dobrze się czujesz? - zapytała.
- Co? Ja? O, tak. W porządku. Czy twoja mama nie
będzie się o ciebie martwić?
- Jeszcze długo nie muszę być w domu.
Przez chwilę wyglądała tak dojrzale, że prawie uwierzył
w oczywiste kłamstwo.
- Wiesz, znudziło mi się siedzenie tutaj - powiedział.
- I cukierki się skończyły.
Spojrzał na jej twarz. Czekolada rozpłynęła się tworząc
duże koło wokół ust, z wyjątkiem miejsc, które delikatnie
wytarła w ramię lub rękę.
- Co jest tam z tyłu? - zapytał.
Odwróciła się.
- Tamto? To jest mały basen pływacki.
- Może byśmy tam poszli? Opowiem ci historię -
zaproponował.
Obietnica opowiadania nie była wystarczająco atrakcyjna,
żeby powstrzymać ją przed wodą. Nie wiedział, czy to dobry,
czy zły znak. Wiedział, że jest rozgarnięta, sporo czytała i
miała bujną wyobraźnię. Ale była także aktywna. Siedział z
dala od wody, pod jakimiś krzakami, i przypatrywał się jej,
jak pływała z trójką innych dzieci, które wciąż jeszcze
pozostały w parku, pomimo późnej pory.
Mogła do niego wrócić, ale mogła i nie wrócić. To w
żaden sposób nie zmieniłoby jego życia, ale mogło zmienić
jej.
Pojawiła się ociekająca wodą i nieskończenie bardziej
czysta. Znów się ubrała w swoje byle jakie fatałaszki, jakby
one w ogóle mogły chronić ją przed chłodem. Podeszła do
niego drżąc.
- Zimno mi - powiedziała.
- Masz.
Zdjął z siebie marynarkę. Popatrzyła na jego ręce, gdy
otulał ją tą marynarką, wyciągnęła rękę i dotknęła twardego
ramienia.
- Jesteś silny - stwierdziła.
- Dość silny. Ciężko pracuję jako spychacz.
- A kto to właściwie jest spychacz? - zapytała tłumiąc
ziewanie.
- Chodź, usiądź mi na kolanach, a ja ci opowiem -
zaproponował.
Opowiedział jej, a była to bardzo dobra opowieść,
której żadne dziecko z żyłką awanturniczą nie mogło się
oprzeć. Ćwiczył to opowiadanie, udoskonalał, nagrywał wiele
razy na magnetofon, dopóki nie złapał właściwego rytmu,
dopóki nie umieścił kadencji w odpowiednich miejscach i
dopóki nie znalazł najlepszych słów - nie nazbyt
trudnych, ale słów zawierających i ogień i treść.
Jeszcze raz poczuł się zachęcony. Gdy zaczął opowiadać
była zmęczona, lecz stopniowo przyciągał jej uwagę.
Prawdopodobnie nikt jeszcze nie opowiadał jej baśni w ten
sposób. Przywykła do siedzenia przed ekranem, a wszystkie
historie wtłaczano jej do uszu i oczu. To było coś nowego,
mogła przerywać zadając pytania i uzyskiwać na nie
odpowiedzi. Nawet czytanie nie było równie fascynujące.
Stara tradycja przekazów ustnych wciąż hipnotyzowała kolejne
pokolenie wieku elektroniki.
- To brzmi wspaniale - powiedziała, gdy była już
pewna, że skończył.
- Podobało ci się?
- Bardzo, naprawdę. Myślę, że chciałabym zostać
spychaczem, gdy dorosnę. To była naprawdę niezła historia.
- Właściwie to nie jest ta historia, którą zamierzałem
ci opowiedzieć. To było tylko o tym, co to jest spychacz.
- Masz jeszcze inną opowieść?
- Jasne.
Spojrzał na zegarek.
- Ale obawiam się, że jest zbyt późno. Już prawie ciemno
i wszyscy poszli do domu. Lepiej, żebyś też już poszła -
dodał.
Cierpiała męczarnie, rozdarta między tym, co powinna
zrobić, a tym, co chciała. Jeżeli była taka, jaką ją ocenił,
powinna szybko się uporać z tą rozterką.
- No... ale... ale przyjdę tu jutro, a ty...? - wykrztusiła.
Potrząsał głową.
- Mój statek odlatuje jutro rano - powiedział. - Nie
będzie już czasu.
- To opowiedz mi teraz! Mogę jeszcze zostać. Opowiedz
mi teraz. Proszę, proszę, proszę?
Nieśmiało opierał się, protestował, aż w końcu dał za
wygraną. Czuł sie znakomicie. Schwytał ją jak
pięciofuntowego pstrąga na dwudziestofuntową żyłkę. Tylko że
to nie był sport. A on nie bawił się.
W końcu doszedł do najważniejszego.
Czasami chciałby nazwać tę bajkę swoją własną, ale fakt
pozostawał faktem, nie umiał ich wymyślać. Już nawet nie
próbował. Zamiast tego ściągał po trochu z różnych bajek i
opowieści fantastycznych. Jeśli miał trochę geniuszu, to w
adaptowaniu elementów fikcyjnych do świata, jaki znała -
jednocześnie przykuwając jej uwagę - i w przystosowaniu
zakończenia zgodnie z osobowością słuchacza.
Opowiadał piękną baśń. Były w niej zaczarowane zamki
osadzone na szklanych górach, wilgotne podmorskie pieczary,
floty statków gwiezdnych i świetlani rycerze przemierzający
galaktykę na gwiezdnych koniach. Były także złe, dziwaczne
stwory oraz inne, pełne dobroci. Były i trujące napoje.
Pokryte łuskami bestie ryczały w nadprzestrzeni, aby pożreć
planety.
Wśród tego zamieszania kroczyli Książę i Księżniczka.
Popadali w okropne tarapaty i pomagali sobie nawzajem
wydostać się z opałów.
Nigdy nie powtarzał tego samego opowiadania. Uważnie
obserwował oczy dziewczynki. Kiedy zaczynały wędrować,
wyrzucał całe fragmenty. Gdy się rozszerzały, wiedział, co
dodać później. Przykrawał opowieść odpowiednio do reakcji
słuchaczki.
Dziecko było śpiące. Wcześniej czy później podda się.
Chciał ją mieć w transie, ani nie obudzoną, ani nie śpiącą.
Wówczas mógł zakończyć baśń.
,..i chociaż uzdrowiciele pracowali długo i ciężko, nie
mogli uratować Księżniczki. Zmarła tej nocy, z dala od
swego Księcia.
Jej buzia przybrała kształt litery o. Opowieści nie
powinny się tak kończyć.
- Czy to już wszystko? Umarła i nigdy już nie ujrzała
Księcia?
- No, niezupełnie. Ale reszta tej historii chyba nie
jest prawdziwa i dlatego nie powinienem ci jej opowiadać.
Ian czuł się przyjemnie zmęczony. Miał trochę wyschnięte
gardło i chrypkę. Radiant ciepło ciążyła na jego kolanach.
- Musisz mi opowiedzieć, przecież wiesz - rozsądnie
powiedziała.
Pomyślał, że dziewczynka ma rację. Wziął głęboki oddech.
- Dobrze - zdecydował. - Na pogrzebie byli obecni
wszyscy najważniejsi ludzie z tej części galaktyki. Między
innymi największy Czarodziej, jaki kiedykolwiek istniał.
Nazywał się... właściwie nie powinienem wymieniać jego
imienia. Jestem pewien, że byłby bardzo zły, gdybym to
zrobił. Czarodziej ten mijał właśnie mary Księżniczki...
mary to są...
- Wiem, wiem Ian, dalej!
- Wielki Czarodziej nagle zmarszczył brwi, pochylił się
nad jej bladym ciałem. "Co to jest?" - zagrzmiał. "Dlaczego
mi nie powiedziano?" Wszyscy się strwożyli. Czarodziej był
niebezpieczny. Kiedyś, gdy ktoś go obraził, wyrzekł
zaklęcie, które odwróciło wszystkim głowy do tyłu tak, że
musieli chodzić z lusterkami wstecznymi. Nikt nie
wiedział, co może uczynić, gdy się naprawdę rozgniewa.
"Ta Księżniczka nosi Gwiezdny Kamień" - rzekł Wielki
Mag, wyprostował się i zmarszczył brwi rozglądając się,
jakby był otoczony przez bandę idiotów. Byłem pewien, że tak
myśli, i kto wie, czy nie miał racji. Zaczął wyjaśniać, czym
jest Gwiezdny Kamień i jakie ma właściwości. Mówił o
rzeczach, o których nikt nigdy dotychczas nie słyszał. A
teraz uważaj, dochodzimy do części, co do której nie jestem
pewny, czy jest prawdziwa. Bo chociaż wszyscy wiedzieli, że
Czarodziej jest mądrym i potężnym człowiekiem, wiedzieli
także, że jest wielkim kłamcą. Rzekł, że Gwiezdny Kamień ma
moc chwytania esencji życia osoby w chwili jej śmierci. Cała
jej mądrość, jej siła, jej wiedza i piękno może przepłynąć
do Kamienia i tam zostać zamknięta, po wsze czasy.
- W zawieszonym ożywieniu - wyszeptała Radiant.
- Właśnie - odparł.
- Gdy to usłyszano, zapanowało zdziwienie. Czarodziej
został wprost zarzucony pytaniami, na które udzielił
niewielu odpowiedzi, a i to niechętnie. W końcu odleciał z
podmuchem wiatru. Gdy odszedł, wszyscy rozmawiali długo w
noc o rzeczach, o których opowiedział. Niektórzy uważali, że
Czarodziej zostawił złudną nadzieję, że Księżniczka może
jeszcze ożyć. Gdyby zamrozić jej ciało, Książę po swym
powrocie mógłby w jakiś sposób przelać z powrotem esencję
jej życia. Inni myśleli, że zdaniem Czarodzieja Księżniczka
raczej skazana jest na półsen, zamknięta w kamieniu.
Ale przeważała opinia, że Księżniczka prawdopodobnie
nigdy w pełni nie wróci do życia. Lecz esencja życia może
przepłynąć do innej osoby, jeśli znajdzie się kogoś
odpowiedniego. Wszyscy byli zgodni co do tego, że musi to
być młoda dziewczyna. Musi być piękna, bardzo inteligentna,
zwinna, kochająca, miła .... o Boże, lista cech była bardzo
długa. Wszyscy wątpili, czy uda się znaleźć taką osobę.
Wielu nawet nie chciało próbować.
Lecz w końcu zdecydowano, że Gwiezdny Kamień zostanie
przekazany wiernemu przyjacielowi Księcia. To on powinien
przemierzać galaktykę w poszukiwaniu tej dziewczyny i
wręczyć jej Kamień Gwiezdny.
Przez chwilę milczał, odchrząknął tylko i pozwolił rosnąć
ciszy.
- Czy to już wszystko? - zapytała w końcu szeptem.
- Niezupełnie - przyznał. - Muszę ci wyznać, że
spłatałem ci figla.
- Spłatałeś mi figla?
Rozchylił poły płaszcza, którym była wciąż opatulona.
Przesuwając ręką po jej piersiach sięgnął do wewnętrznej
kieszeni. Wyciągnął kryształ. Był owalny, spłaszczony po
jednej stronie. Pulsował rubinowym światłem, gdy ułożył go
sobie wewnątrz dłoni.
- Świeci - powiedziała, patrząc nań szeroko otwartymi
oczami i otwartą buzią.
- Tak, świeci. A to oznacza, że to ty jesteś
odpowiednią osobą.
- Ja? - wyszeptała.
- Tak. Weź go.
Podał jej kryształ, a gdy to robił, wyszczerbił go
paznokciem kciuka. Czerwone światło rozlało się na jej
dłoni, spływało między palcami, wydawało się, że wsiąka w
skórę rąk. Gdy było już po wszystkim, kryształ nadal
pulsował, ale był przyćmiony. Jej ręce drżały.
- Czułam bardzo duże ciepło - powiedziała.
- To była esencja życia Księżniczki.
- A Książę? Czy wciąż jej szuka?
- Tego nikt nie wie. Myślę, że wciąż jest gdzieś
daleko, ale pewnego dnia wróci po nią - odpowiedział.
- I co wtedy? - zapytała.
Odwrócił wzrok.
- Nie wiem. Myślę, że chociaż jesteś śliczna i chociaż
masz Gwiezdny Kamień, Książę uschnie z tęsknoty. Bardzo ją
kochał.
- Zatroszczę się o niego - obiecała.
- Może to coś da. Lecz dręczy mnie teraz inny problem. Nie
mam sumienia powiedzieć Księciu, że Księżniczka nie żyje. Z
drugiej strony myślę, że Gwiezdny Kamień przywiedzie go
kiedyś z powrotem. Obawiam się o niego, gdy wróci i
znajdzie tylko ciebie. Może powinienem zabrać Kamień w
najodleglejszą część galaktyki, tak, żeby nigdy go nie
znalazł? Przynajmniej się o tym nie dowie. Może tak będzie
lepiej.
- Ale ja mu pomogę - powiedziała szczerze. - Obiecuję.
Będę na niego czekać, a gdy przybędzie, zajmę jej miejsce.
Zobaczysz.
Przyglądał się jej uważnie. Może i tak. Spojrzał jej
głęboko w oczy, patrzył długo, aż wreszcie zobaczyła, że jest
zadowolony.
- Dobrze. Możesz go wobec tego zatrzymać.
- Będę na niego czekać - powiedziała. - Zobaczysz.
Była bardzo zmęczona; prawie zasypiała.
- Powinnaś iść teraz do domu - zasugerował.
- Położę się tylko na chwilę - powiedziała.
- W porządku.
Podniósł ją delikatnie i położył na ziemi. Stał patrząc
na nią, po czym uklęknął i zaczął delikatnie głaskać jej
czoło. Otworzyła oczy bez trwogi i znów je zamknęła. Wciąż
ją głaskał.
Dwadzieścia minut później wyszedł z parku. Sam.
Po tych przeżyciach zawsze czuł przygnębienie. Teraz
było jeszcze gorzej niż zwykle. Była znacznie milsza, niż
sobie to na początku wyobraził. Kto by przypuszczał, że pod
tym brudnym ciałkiem bije takie romantyczne serce?
Budkę telefoniczną znalazł kilka bloków dalej. Podając
jej nazwisko w informacji uzyskał piętnastocyfrowy numer
telefonu. Wykręcił go, a drugą ręką zasłonił obiektyw
kamery. Na ekranie pojawiła się twarz kobiety.
- Pani córka jest na placu zabaw, w jego południowej
części, pod krzakami przy basenie - powiedział i podał
adres.
- Tak się martwiliśmy! Co ... Czy ona ... Kto dzwo..-
Odwiesił słuchawkę i odszedł pospiesznie.
Większość spychaczy myślała, że jest chory. Nie, żeby
to miało jakiekolwiek znaczenie. Spychacze byli grupą
bardzo tolerancyjną, gdy chodziło o innych spychaczy, a
zwłaszcza, gdy chodziło o rzeczy, które spychacze robili
ciągnikom. Żałował, że powiedział, jak spędził swoją
przepustkę. Skoro jednak to zrobił, musiał z tym żyć.
Więc, gdy nikogo nie obeszłoby, gdyby wyrywał ręce i
nogi szczeniakowi ciągnika, to teraz, gdy każdy wrócił już z
przepustki, nie przepuścili okazji, żeby się nawzajem
denerwować. Dokuczali mu bezlitośnie.
- Jak było na huśtawkach tym razem, Ian?
- Przyniosłeś mi brudne majteczki, o które prosiłem?
- Dobrze ci było, kochanie? Dyszała i śliniła się?
- Moja dziesięcioletnia dziewczynka wzywa mnie znów.
Ian znosił wszystko za stoickim spokojem. Żarty były w
wyjątkowo złym guście, a wszystko skupiło się na nim.
Naprawdę nie dbał o to. Przestaną, gdy tylko statek oderwie
się od Ziemi. Nigdy nie zrozumieją, czego naprawdę szukał,
ale przynajmniej on ich rozumiał. Nienawidzili powrotów na
Ziemię. Nic na nich tam nie czekało. A pewnie chcieliby,
żeby było inaczej.
Sam przecież był spychaczem. Nie obchodzili go
ciągnicy. Zgodził się z opinią Marian, którą usłyszał
wkrótce po starcie. Marian właśnie wróciła z pierwszej
ziemskiej przepustki w czasie swojego pierwszego lotu.
Oczywiste więc, że była najbardziej urżnięta ze wszystkich.
- Ciążenie wsysa - powiedziała i zwymiotowała.
Trzy miesiące lotu do Amity i trzy miesiące z powrotem.
Nie miał zielonego pojęcia, ile to będzie w milach; po
dziesiątym lub jedenastym zerze rozum mu się wyłączał.
Amity. Gówniane Miasto. Nawet nie zszedł ze statku. A
niby po co? Planeta była zaludniona rzeczami, które
wyglądały trochę jak dziesięciotonowe pojazdy gąsienicowe,
a trochę jak śmierdzące kupy gówna. Dla Amitów toalety były
rewolucyjnym pojęciem. Podobnie jak lody na patyku, sorbety,
cukrowe pączki i herbata miętowa. Niestety, instalacje
wodno-kanalizacyjne nie weszły w modę, ale słodycze jak
najbardziej. Statek był załadowany zwykłymi i wymyślnymi
deserami produkowanymi przez wszystkie kraje z całej
Ziemi. Dodatkowo przywieźli worek uspokajających listów dla
osamotnionej ambasady Ziemian. Cargo w drogę powrotną
stanowił szarawy muł, który ktoś na Ziemi zapewne uważał za
szczególnie cenny oraz plik rozpaczliwych listów do
krewnych. Ian nie musiał czytać tych listów, żeby wiedzieć
co zawierały. Można było je podsumować jednym zdaniem:
"Zabierzcie mnie stąd!"
Siedział przy oknie widokowym i przyglądał się rodzinie
Amitów, jak pierdząc człapała w dół drogi wiodącej z
portu kosmicznego. Co chwilę przystawali, zeby wyrzucić z
siebie coś, co wyglądało jak dziwaczna kupa łajna. Droga
była brązowa, gleba była brązowa, a w oddali majaczyły
brązowe wzgórza. W powietrzu unosiła się brązowa mgiełka, a
słońce miało żółto-brązową barwę.
Pomyślał o zamkach osadzonych na szklanych szczytach, o
Księciu i Księżniczce, o jaśniejących białych koniach
galopujących wśród gwiazd.
Powrotną podróż przeżył tak jak zwykle: pocąc się w
gigantycznych rurach pojazdu kosmicznego. Za metalowymi
ścianami pulsowały niewyobrażalne energie. A na metalowych
ścianach malutkie plazmoidy rosły, aby stać się dużymi
plazmoidami. Proces ten był zbyt wolny, żeby go zauważyć,
ale jeśli się go nie kontrolowało, inkrustacje mogły szybko
uszkodzić silniki. Jego zadaniem było zdrapywać je.
Nie każdy urodził się, żeby zostać astrogatorem.
I co z tego? To była uczciwa praca. Można spędzić życie
albo ciągnąc g albo spychając c. Jeśli spychacze mieli jakąś
swoją gwarę, to tylko to. Nic więcej.
Plazmoidy były czerwone i miały strukturę kryształu o
kształcie kropli. Jak się je odrywało od ścian, były
spłaszczone po jednej stronie. Wypełnione płynnym światłem,
prawie tak gorącym jak środek słońca.
Zawsze było trudno zejść ze statku. Wielu spychaczy
nigdy tego nie robiło. Któregoś dnia pewnie i on tego nie
zrobi.
Stał kilka chwil powoli ogarniając wszystko wzrokiem.
Uważał, że należy najpierw biernie wchłonąć widok,
przyzwyczajając się do zmian. Duże zmiany nie miały dla
niego żadnego znaczenia. Budynki były tylko umeblowaniem
świata, a nie dbał o to, jak świat był umeblowany. Natomiast
drobne zmiany przyprawiały go o ogromny niepokój. Uszy na
przykład. Tylko niektóre spośród widzianych osób miały
płatki uszne. Za każdym powrotem coraz bardziej czuł się
jak małpa, która dopiero co zeszła z drzewa. Któregoś dnia
wróci i zobaczy, że wszyscy mają po troje oczu albo po sześć
palców u rąk, albo że małe dziewczynki już nie chcą słuchać
awanturniczych opowieści.
Stał tak, dygocząc, przyzwyczajając się do widoku
dziwnie pomalowanych twarzy, przysłuchując się językowi,
który brzmiał jak hiszpański. Gdzieniegdzie wtrącano
angielskie i arabskie słowa. Złapał za ramię innego członka
załogi pytając, gdzie wylądowali. Facet nie wiedział, więc
zapytał Kapitana. Odpowiedział, że są w Argentynie albo
przynajmniej w miejscu, gdzie była Argentyna, gdy przylecieli
poprzednio. Budki telefoniczne stały się mniejsze. Był ciekaw
dlaczego.
W swoim notatniku miał zapisane cztery nazwiska.
Usiadł w budce twarzą do telefonu i zastanawiał się, do
kogo zadzwonić w pierwszej kolejności. Jego oczy
przyciągnęło nazwisko Radiant Błyszcząca Gwiazda Smith, więc
podał je w informacji. Dostał adres i telefon w
Nowosybirsku.
Studiował rozkład jazdy, chwilowo odkładając rozmowę na
później i stwierdził, że wahadłowiec odszedł godzinę temu.
Wytarł ręce w spodnie, wziął głęboki oddech i spojrzał w
górę. Stała na zewnątrz budki telefonicznej. Patrzyli na
siebie w ciszy. Ona zobaczyła mężczyznę znacznie niższego,
niż go zapamiętała, ale równie silnie zbudowanego, o dużych
dłoniach i mocnych ramionach. Jego dziobata twarz mogłaby
wydać się odpychająca, gdyby nie łagodne oczy. On zobaczył
wysoką kobietę około czterdziestki, właśnie tak piękną, jak
się tego spodziewał. Na twarzy dostrzegł pierwsze oznaki upływu
czasu. Pomyślał, że chyba trochę musi walczyć ze skłonnością
do tycia, a drobne zmarszczki na pewno już ją dręczą. Żadna
z tych rzeczy nie miała jednak dla niego żadnego znaczenia.
Liczyło się tylko jedno i wkrótce miał się o czymś
przekonać.
- Jesteś Ian Haise, prawda?
- To szczęśliwe zrządzenie, że znów o tobie myślałam -
mówiła.
Zauważył dobór słów. Mogła przecież powiedzieć "czysty
przypadek".
- To było dwa lata temu. Znów się przeprowadzaliśmy i
podczas pakowania wpadł mi w rękę ten plazmoid. Nie myślałam
o tobie... och, chyba przez piętnaście lat.
Odpowiedział coś wymijająco. Siedzieli w restauracji,
z dala od innych gości, w zakątku przy szklanej ścianie, skąd
widoczne były statki kosmiczne, przetaczane tam i z powrotem
po pneumatycznych torach.
- Mam nadzieję, że nie przysporzyłem ci zbyt wielu
kłopotów - powiedział.
Wzruszyła gwałtownie ramionami, odrzucając to
przypuszczenie.
- Tylko trochę, ale to było już tak dawno. Z pewnością
nie umiałabym nosić tak długo w sobie urazy. A fakt
pozostaje faktem, że myślałam, iż pomimo wszystko było
warto.
Ciągnęła opowieść, mówiąc o zamieszaniu, jakie
spowodował w jej rodzinie, o odwiedzinach policji, o
przesłuchaniach, o zdziwieniu i w końcu bezradności. Nikt
niczego nie rozumiał z jej historii. Został szybko
zidentyfikowany, lecz stwierdzono, że właśnie opuścił Ziemię
i bardzo długo go nie będzie.
- Przecież nie zrobiłem nic niezgodnego z prawem -
zauważył.
- Właśnie tego nikt nie mógł zrozumieć. Powiedziałam
im, że rozmawialiśmy i opowiedziałeś mi bardzo długą
historię, a ja zasnęłam. Nikogo nie obchodziło, o czym mi
opowiadałeś, więc o tym nie mówiłam. Nie powiedziałam
im także o ... Kamieniu Gwiezdnym.
Uśmiechnęła się.
- Tak naprawdę, to cieszyłam się, że nie pytali. Byłam
zdecydowana nic im nie powiedzieć, ale trochę obawiałam się
ukrywania czegoś. Myślałam wówczas, że oni wszyscy są
agentami... jak się nazywały te dranie z twej opowieści?
Zapomniałam.
- Przecież to nieważne.
- Myślę, że nie. Coś innego jest ważne.
- Tak - potwierdził.
- Może powiedziałbyś mi, co jest ważne. Może odpowiesz
mi na pytanie, które stawiam sobie przez dwadzieścia pięć
lat, od chwili, gdy dowiedziałam się, że kryształ, który mi
dałeś to tylko zeskrobina z silnika rakiety kosmicznej.
- Tylko? - zapytał patrząc jej w oczy. - Nie zrozum mnie
źle. Nie mówię, że to coś innego. Ale czy dla ciebie nie
było to czymś więcej?
Znów spojrzała na niego. Po raz trzeci lub czwarty
poczuł się poddawany ocenie. Wciąż nie był pewny werdyktu.
- Tak, myślę, że było to coś więcej - powiedziała w końcu.
- Cieszę się.
- Wierzyłam namiętnie w tę opowieść ... och, przez całe
lata. Wreszcie przestałam wierzyć.
- Tak od razu? - zapytał.
- Nie, stopniowo. Nie sprawiło mi to bólu. Częściowo
z tego po prostu wyrosłam.
- Ale przypomniałaś sobie o mnie - stwierdził.
- Trochę musiałam włożyć w to wysiłku. Gdy miałam
dwadzieścia pięć lat, poszłam na seans hipnotyczny i
wydobyłam z podświadomości twoje nazwisko i nazwę statku.
Czy wiesz, że...
- Tak. Celowo je wymieniłem.
Pokiwała głową i znów zapadła cisza. Gdy znów
spojrzała na niego, ujrzał w jej oczach więcej sympatii, a
mniej rezerwy. Ale na pytanie wciąż nie udzielił
odpowiedzi.
- Dlaczego? - zapytała.
Pokiwał głową i odwrócił wzrok patrząc na przesuwające
się statki kosmiczne. Chciał być w tej chwili na jednym z
nich. Zrozumiał, że nie udało mu się. Wiedział, że mu się
nie uda. Był dla niej tylko dziwadłem, czymś, co należało
wyjaśnić, jakimś szczegółem w jej życiu, który należało
jakoś dopasować i szybko zapomnieć.
Do diabła z tym.
- Chciałem się z tobą przespać - odpowiedział.
Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że kiwała głową w przód
i w tył.
- Nie żartuj sobie ze mnie, Haise. Nie jesteś taki
głupi, na jakiego wyglądasz. Wiedziałeś, że wyjdę za mąż i
będę żyć własnym życiem. Wiedziałeś, że nie zrezygnuję z
tego tylko z powodu jakiejś na wpół zapomnianej baśni sprzed
trzydziestu lat. Dlaczego?
Jak miał jej wyjaśnić dziwaczność swego postępowania?
- Czym się zajmujesz? - zapytał
Przypomniał sobie coś i zmienił układ zdania.
- Kto ty jesteś?
Spojrzała zaskoczona.
- Jestem mysteliologiem - odpowiedziała.
Rozłożył ręce.
- Nawet nie wiem, co to znaczy.
- Popatrz, nie było czegoś takiego wtedy, gdy
opuszczałeś Ziemię.
- No tak - powiedział.
Znów poczuł się bezradny.
- Oczywiście, w żaden sposób nie mogłem przewidzieć, co
będziesz robić, kim się staniesz i co stanie się z tą
częścią ciebie, nad którą nie miałaś kontroli. Miałem tylko
nadzieję, że będziesz mnie pamiętać. Ponieważ wówczas ...
W głębi duszy zobaczył Ziemię wyłaniającą się w oknie
widokowym statku. Tyle lat, a tylko sześć miesięcy później.
Planeta pełna obcych ludzi. Ale Ziemia była dla niego
domem, jeśli to słowo w ogóle miało dla niego jeszcze jakieś
znaczenie.
- Chciałem mieć kogoś w swoim wieku, z kim mógłbym
porozmawiać - powiedział. - To wszystko. Wszystko, czego
chciałem, to mieć przyjaciela.
Widział, że próbuje to zrozumieć. Nie zrozumie, ale
może zbliży się do zrozumienia sensu jego słów na tyle, iż
będzie przekonana, że go zrozumiała.
- I może go znalazłeś - powiedziała i uśmiechnęła się.
- W każdym razie chciałabym cię bliżej poznać, biorąc pod
uwagę wysiłek, jaki włożyłeś w zawarcie naszej znajomości.
- Nie był to taki duży wysiłek. Wydaje się, że to tak
dawno, ale ja trzymałem cię na kolanach zaledwie pół roku
temu.
Zachichotała prawie w taki sam sposób jak sześć
miesięcy temu.
- Jak długi masz urlop? - zapytała.
- Dwa miesiące.
- Czy chciałbyś zostać z nami na trochę? Mamy
wystarczająco dużo miejsca w naszym domu - powiedziała.
- Czy twój mąż nie będzie miał nic przeciwko temu?
- Ani mój mąż, ani moja żona. Spójrz, siedzą tam dalej
udając, że nas nie widzą.
Ian spojrzał, pochwycił spojrzenie kobiety pod
trzydziestkę. Siedziała naprzeciwko mężczyzny w jego wieku,
który teraz odwrócił się i patrzył na Iana z pewną dozą
podejrzliwości, ale bez wyraźnej niechęci. Kobieta
uśmiechnęła się; mężczyzna zachował powściągliwość.
Radiant miała żonę. No, no, czasy się zmieniają.
- Te dwie w czerwonych spódnicach są policjantkami -
zaczęła mówić Radiant. - Podobnie jak ten mężczyzna przy
ścianie i tamten na końcu baru.
- Zauważyłem dwóch z nich - powiedział Ian.
Spojrzała zdziwiona.
- Gliny zawsze mają w sobie coś szczególnego. To jedna
z tych rzeczy, które się nie zmieniają - stwierdził.
- Przebyłeś długą drogę. Założę się, że przywiozłeś wiele
niezłych opowieści.
Ian pomyślał i pokiwał głową.
- Przypuszczam, że niektóre mogą ci się podobać.
- Powiem policji, że mogą odejść. Mam nadzieję, że nie
masz mi za złe, że ich sprowadziliśmy.
- Oczywiście, że nie - zapewnił.
- Tylko im powiem i możemy jechać do domu. Ach,
powinnam jeszcze zadzwonić do dzieci i powiedzieć im, że
wkrótce będziemy.
Roześmiała się i wyciągniętą nad stołem ręką dotknęła
jego dłoni.
- Widzisz, co może się zdarzyć w ciągu sześciu
miesięcy? Mam troje dzieci, a Gillian ma dwójkę.
Podniósł głowę zainteresowany.
- Czy są wśród nich dziewczynki?
Przełożyła Bożena Walewska-Zielecka
JOHN (HERBERT) VARLEY
Rocznik 1947. Jeden z najsłynniejszych i najbardziej
znaczących amerykańskich autorów SF. Urodzony w Austin
(Teksas), studiował na Michigan State University.
Zadebiutował opowiadaniem "Picnic on Nearside" w "F&SF"
(1974). Należy do autorów szczególnie często nagradzanych
przez czytelników. Już w 1977 uzyskał nominacje do Hugo za
"Gotta Sing, Gotta Dance" oraz za "The Phantom in Kansas". W
rok później w ten sam sposób wyróżniono opowiadanie "W
pałacu władców Marsa". W 1979 nowela "The Persistence of
Vision" otrzymała Hugo i Nebulę (opublikujemy ją w jednym z
najbliższych numerów "NF"), a nominację do Hugo przyznano
"The Barbie Murders". W następnym roku kolejne nominacje
przyniosły mu opowiadanie "Options" i powieść "Tytan",
której kontynuację nominowano z kolei rok później.
Przedstawiany przez nas "Spychacz" otrzymał Hugo w 1982
roku. Następnie Varley zdobył jeszcze raz tę nagrodę w 1985
roku za "Naciśnij ENTER" (w Polsce znane dzięki wydawanej
przez "Alfę" antologii Donalda Wollheima).
James Gunn tak pisze o Varleyu: Pod koniec lat
siedemdziesiątych rozbłysła gwiazda Johna Varleya. Jest on
wykonawcą; w swoich utworach podejmuje znane konwencje
gatunku sprawiając, że wyglądają one na dzieła nowatora.
Obecnie uważa się, że z kolei jego prozie sporo
zawdzięczają autorzy cyberpunku.
Tym, którzy lubią film SF, znana jest zapewne adaptacja
powieści Varleya "Millenium", niestety nie najlepsza
(recenzowaliśmy ten film w "NF" 4/90).
D.M.