Pietrasiewicz Adam Time is money


adam@pietrasiewicz.net

A D A M P I E T R A S I E W I C Z

T I M E I S M O N E Y

Rozdział 1

Noc była bezchmurna ale i bezksiężycowa. Tropikalna noc, której miliony gwiazd nie były w stanie rozjaśnić. Nocne ptaki, których tysiące żyło w dżungli, pokrzykiwały wzywając partnera, nawołując matkę, uciekając przed wężem lub umierając w paszczy nocnego łowcy. Słychać było szelest mrówek, które dzień i noc rozbudowywały swoje mrowiska, uważny obserwator mógłby usłyszeć też szmer skradających się zwierząt. Gdyby wszedł na drzewo, gdyby zaczaił się za gałęzią, i gdyby nie zauważył go tam pyton, który spał w wydłubanej w pniu dziupli, uważny obserwator mógłby zaskoczyć lwa, skradającego się za jakimś małym ssakiem, który niczego nie podejrzewając zjadał rosnące na małym krzaku jagody.

Nie zobaczyłby jednak nic poza jasną plamą lwiego futra, aby zobaczyć jego ofiarę musiałby założyć noktowizor, noc była czarna i ludzkie oko nie było w stanie jej przebić. Gdyby miał noktowizor, mógłby zobaczyć tętnienie nocnego życia w tropikalnej dżungli, mógłby obserwować tych, którzy nie dożyją wschodu słońca i tych, którzy rano będą leżeli z wypełninym świeżym mięsem żołądkiem. Mógłby obserwować, gdyby starczyło mu cierpliwości, jak szybko w nocy rosną rośliny, mógłby patrzyć na nietoperze, które za zasłoną nocy łapią ćmy i wysysają nektar z kwiatów drzew.

To wszystko uważny obserwator mógłby zobaczyć tej nocy w dżungli. Tyle, że niewielu było takich, którzy chcieliby pójść nocą do lasu, by patrzeć na zwierzęta ryzykując życiem. Dżungla jest niebezpieczna w nocy.

Na żadnym drzewie i za żadnym krzakiem nie było więc nikogo, kto mógłby zobaczyć grupę pięciu ludzi, w mundurach polowych, z małymi plecakami i pistoletami maszynowymi w ręku. Każdy z nich miał zaczepione za paskiem granaty, noże, torby z zapasowymi magazynkami do pistoletów maszynowych. Oczy zasłaniały im okulary, które podobne były bardziej do lornetek. Były to noktowizory, których celem nie było wspomożenie obserwacji nocnego życia w afrykańskiej dżungli. Noktowizory miały im pozwolić dojść, nie zostając wykrytymi, do niewielkiego obozowiska, które znajdowało się w odległości kilku kilometrów od miejsca, gdzie wysiedli przed trzema godzinami z helikoptera. Celem ich było zabicie ludzi, którzy znajdowali się tam i zabranie wszystkiego, co znajdą. O świcie helikopter miał wrócić i zabrać ich z powrotem. Ich i zdobyty sprzęt.

Wiedzieli, że obozowisko jest pilnowane. Było tam conajmniej dziesięć osób. Ludzie, którzy ich tu przysłali mieli bardzo dokładne informacje. Mieli nawet zdjęcia satelitarne. Ale mieli też przewagę. Przewagę wynikającą z zaskoczenia. Tamci w obozowisku nie spodziewali się, że ktoś na nich napadnie. Zbyt byli pewni siebie. Zapadli na najstraszniejszą chorobę, gdy ma się wrogów, na rutynę.

Ludźmi, którzy przemykali się przez gęstwiny tropikalnej dżungli dowodził Aleksander Falkowski, w międzynarodowych środowiskach najemników, zwanych janczarami, znany pod pseudonimem Hrabia. Wszyscy go tak nazywali, nawet inspektorowie i komisarze policji krajów, w których był poszukiwany. Od ponad piętnastu lat ścigany był listami gończymi przez jurysdykcje ponad trzydziestu państw.

Hrabia nie przejmował się zbytnio groźbą znalezienia się w więzieniu jakiegoś afrykańskiego lub azjatyckego państwa. Nigdy jeszcze nikt go nie złapał, nigdy nikt nie zbliżył się do niego bliżej niż na kilka metrów mając nieprzyjazne zamiary. Dbał o to, by wszyscy jego wrogowie, byli wrogami martwymi. Wiedział, że mało kto miał jego zdjęcie, wiedział, że zawsze może liczyć na kogoś, dla kogo bardziej interesującym będzie pozostawienie go na wolności, niż przysyłanie mu pomarańczy do więzienia.

Ale nie liczył jedynie na szczęście i na innych ludzi. Nauczył się w życiu, że jedynym facetem, na którego mógł liczyć na sto procent, był on sam. Dlatego teraz, gdy z pięcioma innymi szedł przez tropikalną dżunglę, szedł ostatni. Znał swoich towarzyszy. Sam ich wybierał, sam wyjaśnił im cel i metodę przeprowadzanej akcji. Wybrał ich, bo mieli największe doświadczenie w warunkach równikowych lasów, bo ich znał. Ale nigdy przez myśl by mu nie przyszło, że mógłby im zaufać. To co robili, robili dla pieniędzy i Hrabia wiedział, że dla pieniędzy każdy z jego towarzyszy gotów byłby mu wbić w plecy nóż.

Byli na "wycieczce zorganizowanej". Tak w żargonie najemników nazywane były akcje zamawiane i montowane za przyzwoleniem i za pieniądze różnych organizacji, czasem blisko związanych z rządami różnych państw. Najemnicy sprzedawali swe doświadczenie wojenne każdemu, kto odpowiednio zapłacił ale najczęściej zapotrzebowanie na ich usługi wyrażane było przez rządy i instytucje rządowe.

Tym razem działali na zlecenie polskiej firmy handlującej bronią, firmy, która działała oczywiście na zlecenie rządu. Albo przynajmniej ministerstwa obrony. I to dlatego właśnie Hrabiemu zostało powierzone zorganizowanie akcji.

Władze polskie wiedziały o źródłach, z których czerpie dochody pozwalające mu na korzystanie z posiadłości o powierzchni kilku tysięcy hektarów w Bieszczadach na południu kraju. Wiedziały ale wolały przymknąć oczy i nie reagować gdy attaché prawni różnych ambasad składali wnioski o ekstradycję. Czasami ludzie tacy jak on byli bardzo użyteczni. Za stosunkowo rozsądne pieniądze gotowi byli wykonać akcje, których lepiej było nie powierzać agentom specjalnym. Choćby dlatego, że kosztowali taniej. I zawsze można było się ich wyprzeć.

*

Miesiąc wcześniej, gdy siedział na brzegu basenu w swej górskiej posiadłości, zadzwonił telefon. Niewiele było osób, które znały jego numer, więc nieco zdziwiony popatrzył na migające światełko na leżącej przy leżaku słuchawce z antenką. Przesunął wyłącznik.

- Słucham.

- Czy pan Falkowski?

- Tak.

- Dostałem pana numer z agencji Delta - człowiek z drugiej strony mówił pewnym głosem.

Agencja Delta była kodowym oznaczeniem propozycji "akcji zorganizowanej".

- Słucham pana.

- Czy moglibyśmy się spotkać?

- Gdzie pan jest?

- W Ustrzykach.

- Wie pan jak tu dotrzeć?

- Wiem.

- Za trzy godziny, o piętnastej. Jeden samochód.

- Będę.

Hrabia odłożył słuchawkę i przywołał do siebie wysokiego mężczyznę, który stał cały czas po drugiej stronie basenu.

- Za godzinę weźmiesz helikopter i będziesz latał po okolicy. Sprawdzisz, czy nikt się nie zbliża, sprawdzisz, czy samochód, który tu przyjedzie o trzeciej będzie sam. Jeśli ktoś będzie za nim jechał, masz mnie natychmiast uprzedzić.

Mężczyzna nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył w stronę stojącego za dwupiętrowym domem helikoptera. Po chwili dał się słyszeć łoskot włączanego silnika i maszyna uniosła się w powietrze. Hrabia sięgnął po leżącą na ziemi książkę i zatopił się w lekturze.

Równo o piętnastej siedział w swoim biurze na piętrze. W lekko uchylonej szufladzie miał odbezpieczony pistolet. Gość wszedł prowadzony przez majordoma.

- Witam pana, nazywam się Zawadzki.

- Proszę, niech pan siada. Czym mogę służyć? Napije się pan czegoś? - Falkowski sięgnął po stojące na stoliku na kółkach butelki.

- Dziękuję, nie piję alkoholu. Może jakiś sok, straszny upał.

- Pomarańczowy, może być?

Nalał pół szklanki i podał gościowi. Tamten odstawił sok na blat biurka i sięgnął po czarną aktówkę. Stojący cały czas przy drzwiach skośnooki, niski mężczyzna zrobił krok do przodu. Był to Tatar, którego Hrabia zatrudnił jako osobistego ochroniarza. Miał za zadanie pilnować wszystkich przychodzących gości. Dostawał za to co miesiąc sumę, za którą w kraju, z którego pochodził mógłby wyżyć przez rok.

Zawadzki kątem oka zauważył ten ruch i pytającym wzrokiem popatrzył na Hrabiego. Ten uśmiechnął się tylko i uspokajającym gestem nakazał Tatarowi wrócić na swoje miejsce przy drzwiach.

- Nie chciałbym, żeby mnie pan źle zrozumiał ale wolałbym, żebyśmy mogli rozmawiać w cztery oczy. Jeśli pan sobie tego życzy, mogę poddać się jeszcze raz rewizji...

- Nie trzeba. Alja jest głuchy jak pień. Ponadto nie rozumie ani słowa po polsku. Proszę się nie niepokoić, on nikomu nic złego nie zrobi... jeśli mu nie każę. - Ostatnie słowa Hrabia wypowiedział powoli i bardzo wyraźnie.

- Rozumiem, że nie ma pan jedynie przyjaciół - Zawadzki zdobył się na uśmiech ale kątem oka obserwował azjatę.

- Tak to już jest, jak się komuś w życiu powiedzie. Ale przejdźmy do rzeczy. Co pana do mnie sprowadza?

Zawadzki otworzył aktówkę i wyjął z niej pudełko wielkości zapalniczki, które podał Hrabiemu. Ten wziął przedmiot i uważnie go obejrzał. Przedmiot był z błyszczącego metalu ale w dotyku nie przypominał stali. Był jakby z gąbki. Gdy Hrabia ścisnął go mocniej w palcach, poczuł jakby pudełko się gniotło. Zwolnił uścisk, obudowa nie uległa odkształceniu.

- Co to jest?

- To jest właśnie cel mojej wizyty. Nie wiemy co to jest i liczymy, że pan się tego dowie.

- My?

- Reprezentuję firmę Penzon SA. Myślę, że słyszał już pan o nas, w środowiskach, które pan... to znaczy... - Zawadzki nie chciał urazić gospodarza ale miał wrażenie, że zbyt wiele już powiedział.

- Skoro pan tu jest, to nie musimy urządzać Wersalu. Tak, znam pańską firmę i miałem już okazję dla was pracować, o ile pamięć mnie nie myli. W 96, na Bałkanach, czy tak?

- Tak jest. I byliśmy bardzo zadowoleni z pańskich usług.

- No więc? Co to za przedmiot?

- Było kilka teorii na ten temat. Od bardzo prostej, do wręcz nieprawdopodobnej. Skoro tu jestem, to domyśli się pan, że ma to coś wspólnego z bronią...

Penzon SA był jedną z największych polskich firm zajmujących się handlem bronią. Nie tylko polską, firma była wielokrotnie pośrednikiem w operacjach międzynarodowych, w których jej jedyną rolą było negocjowanie warunków między dwoma kontrahentami nie zawsze mającymi ochotę spotykać się przy jednym stole. Dzięki temu Arabowie używali Izraelskich pistoletów maszynowych, a armia chińska korzystała z tajwańskich systemów elektronicznego naprowadzania rakiet.

Operacja bałkańska w 1996 roku, o której wspomniał Hrabia, była wynikiem całej serii tego typu transakcji nabierających sensu jedynie w momencie, gdy przedmiot transakcji wykorzystany jest dla celu, dla którego został stworzony. Firmy, takie jak Penzon, dbały o swój rynek i starały się niedopuścić do zamarcia popytu na oferowany towar. Ludzie, tacy jak Hrabia, byli dla nich akwizytorami dbającymi o stałych klientów i wyszukującymi nowych.

- Przedmiot, który ma pan w ręku znaleziony został przy oficerze, który zginął w wypadku samochodowym przed trzema tygodniami gdzieś w Roandzie. Trafił do nas... no, powiedzmy, że to nie ma znaczenia, jak do nas trafił. To, co nas interesuje, to źródło, z którego pochodzi.

- Ale nich mi pan powie wreszcie, co to jest.

- Już panu mówię, wszystko po kolei. Czy słyszał pan o nieudanej próbie zamachu stanu w zeszłym miesiącu? Właśnie w Roandzie? Nie muszę chyba panu opowiadać szczegółów, myślę, że wie pan najlepiej, co się tam działo.

Hrabia nie odpowiedział. Był w Roandzie, tak jak przedtem w Mozambiku, i w Nepalu. Był zawsze tam, gdzie potrzebowano najemników, gdzie za wystrzelenie kilku naboi dostawało się kilka miło szeleszczących plików banknotów. Akcja w Roandzie zamówiona została przez brytyjski SIS i zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nikt nie wiedział dlaczego. Tamtejszy dyktator, którego wyczyny porównywalne mogły być jedynie z dokonaniami osławionego Ugandyjskiego "cesarza" Idi Amina, wydostał się w zupełnie niezrozumiały sposób z zastawionej na niego zasadzki. Hrabia nie brał bezpośrednio udziału w ataku na pałac prezydencki ale z ust jak najbardziej wiarygodnych towarzyszy słyszał, że do helikoptera, którym uciekał wystrzelone zostały conajmniej cztery rakiety ziemia-powietrze i wszystkie eksplodowały. Helikopter odleciał jednak, jakby pilot niczego nie zauważył.

- Po ucieczce tego dyktatora, nawet nie pamiętam jak się nazywa, zbuntowane jednostki wojska potulnie wróciły do koszar. Nie na wiele się to zdało, z rozkazu prezydenta zostały zdziesiątkowane. Tak jest. Tak jak za najlepszych czasów Cesarstwa Rzymskiego. Ustawili ich w rzędzie, odliczyli i na "dziesięć" padał strzał z pistoletu w potylicę. W biały dzień, przed kamerami lokalnej telewizji zmasakrowano pięciuset ludzi. Nie mówiąc o pańskich kolegach, którzy mieli nieszczęście dostać się do niewoli. Ale o tym już pan zapewne wie.

Hrabiemu udało się dotrzeć do umówionego punktu, z którego miały ich zabrać helikoptery w razie niepowodzenia akcji. Tym razem czekano na nich, choć nie zawsze tak bywało, i czasami trzeba było się przebijać całymi tygodniami zanim nie wydostało się z wrogich terenów. Ale nie wszyscy mieli to szczęście i trzech jego ludzi, których sam zwerbował do akcji, zostało w rękach wroga.

Widział ich śmierć. Oglądał w dzienniku telewizyjnym film z egzekucji, która nie była egzekucją lecz barbarzyńskim morderstwem w przerażających torturach. Nawet nie to zrobiło na nim największe wrażenie. Najstraszniejszym był komentarz amerykańskiego dziennikarza, który podsumował film jednym zdaniem: "Żyli jak bandyci, umarli jak bandyci." Hrabia nie lubił osobistych porachunków ale postanowił znaleźć kiedyś tego reportera i porozmawiać z nim.

- Pan prezydent zainstalował się na nowo w pałacu - ciągnął Zawadzki, - i siedzi tam do dziś. Ogłosił wszem i wobec, że jest nieśmiertelny, że chronią go aniołowie i że nikt nie może go zabić. I, co najśmieszniejsze, wygląda na to, że ma rację.

Hrabia popatrzył na gościa, który wydawał się mówić z całkowitą powagą.

- Co ma pan na myśli? Wyrosły mu białe skrzydła i aureola wokół głowy?

- Nie, skrzydeł nie ma, anioła też nikt nie widział. Ale jeden z oficerów, którego syn zginął w czasie masakry przed kamerami telewizyjnymi chciał się zemścić. Sam nie brał udziału w puczu, więc nie utracił zaufania prezydenta. Mniej więcej trzy tygodnie temu, w czasie narady sztabowej, gdy prezydent wszedł na inspekcję, nasz dzielny oficer wyjął pistolet i po prostu do niego strzelił. Tamten stał w odległości metra. Nie miał na sobie kamizelki kuloodpornej, był w mundurze, jak wszyscy. Oficerowie armii Roandyjskiej nie są może rewolwerowcami ale z takiej odległości, sam pan przyzna, trudno jest chybić. A jednak... Prezydent nawet nie drgnął. Nawet najdoskonalsza kamizelka kuloodporna nie ochroni przed połamaniem żeber przy strzale z odległości metra. Prezydent jedynie popatrzył na oficera i wyszedł. Reportarzu z egzekucji pewnie pan nie widział, telewizja roandyjska nie nadaje na programach satelitarnych. Generałowie obecni przy tej próbie zamachu przysięgali przed kamerą, że strzał skierowany był w czoło i że kula zatrzymała się na kilka centymetrów przed głową prezydenta i upadła na ziemię. Jeden z nich widział rękę anioła, który zatrzymał pocisk.

- I pan w to wierzy? - Hrabia słuchał opowieści nie bardzo wiedząc do czego Zawadzki zmierza.

- Wie pan, tak się składa, że w sztabie armii Roandyjskiej jest kilku oficerów, którzy od lat współpracują z pewnymi instytucjami rządowymi w Europie. Od paru lat mamy dość dobre stosunki z brytyjczykami, którzy przekazali nam dokładną relację ich agenta. Najśmieszniejszym w tym wszystkim jest fakt, że jego raport niewiele odbiega od relacji telewizyjnej. Tamten strzelił, prezydent ani drgnął, a kula znalazła się na ziemi. Nie mógł chybić. Jedyne, czego agent nie widział, to ręka anioła ale po przeczytaniu tak nieprawdopodobnej relacji można założyć, że agent jest krótkowidzem. SIS nie bardzo widzi inną możliwość.

- Ale co ja mam do tego? - Hrabia był nieco zniecierpliwiony.

- Zaraz do tego dojdę. Tak jak już panu powiedziałem, trzy tygodnie temu jeden z oficerów uległ wypadkowi samochodowemu. Nieszczęśliwie niestety, nie zabił się. Nieszczęśliwie, bo jeszcze tego samego dnia zmarł w strasznych torturach, które jak zawsze były transmitowane przez telewizję. Zginął oskarżony o współudział w zamachu na prezydenta. Skądinąd wiemy, że z zamachem nie miał nic wspólnego, był nawet przewodniczącym operetkowego sądu, który skazał winnych oficerów. Był też osobistym adiutantem prezydenta. Nasz człowiek, który akurat znajdował się na miejscu wypadku... - Zawadzki uśmiechnął się lekko, zerkając na Hrabiego. Człowiek ten zapewne znalazł się tam niezupełnie przypadkowo. - Otóż nasz człowiek znalazł się w posiadaniu przedmiotu, który leży przed panem na biurku.

Wiemy, że jest to osobista własność prezydenta. Może powiem inaczej, wiemy, że prezydent trzymał ten przedmiot w ręku. Jak pan wie, za młodu spędził on kilka lat w Stanach Zjednoczonych. Tak się składa, że został tam dwukrotnie zatrzymany przez policję, za kradzież samochodu, i FBI jest w posiadaniu jego odcisków palców. Stąd możemy powiedzieć, że miał go w ręku, zostawił na pudełku ślad palca. Nasz człowiek miał na tyle przytomności, że wziął to przez chusteczkę i zapakował do plastikowego woreczka.

Hrabia sięgnął po przedmiot i jeszcze raz zaczął mu się przyglądać. Ale nie było na nim niczego specjalnego, ot, kawałek wypolerowanej blachy.

- Myśmy też się temu dokładnie przyjrzeli. - Ciągnął Zawadzki. - Wiedzieliśmy, że prezydent ma przy sobie coś takiego, i że miał to w kieszeni w momencie zamachu. Postanowiliśmy sprawdzić, co to jest. Lubimy różne takie nowinki techniczne.

Czy zauważył pan, jakie jest dziwne w dotyku? Jakby gąbka, prawda?

Zawadzki sięgnął po przedmiot i podniósł na wysokość oczu. Chwilę nic nie mówił i tylko obracał pudełeczko w ręku.

- Mamy dość dobrych naukowców, panie Falkowski. Oni też lubią nowinki techniczne. Zbadali więc nasze pudełeczko bardzo dokładnie. I wie pan, co nam powiedzieli? - Gość zawiesił głos i popatrzył pytającym wzrokiem na gospodarza.

Hrabia nie odpowiedział czekając na dalszy ciąg.

- Otóż nasi naukowcy odpowiedzieli, że nie mają zielonego pojęcia, co to może być. Albo inaczej, opisali dokładnie, jakie to jest, sam pan przyzna, że nie potrzeba do tego profesorskiego tytułu, i powiedzieli, co to mogłoby być, gdyby wiedzieli, jak to działa.

A nie wiedzą. Nikt nie wie, to znaczy nikt poza prezydentem Roandy, który, jak się wydaje, bardzo dokładnie wie, bo pudełeczko to uratowało mu przed miesiącem życie.

Pudełko jest z bardzo odpornego stopu stali z czymś tam jeszcze. Nie pozwoliliśmy na zniszczenie go, zresztą w laboratorium odmówili przeprowadzenia jakichkolwiek prób otwarcia. Nie wiedzą, co jest w środku, a na podstawie obserwacji zewnętrznej podejrzewają, że jest tam jakieś niezwykle silne źródło energii. Bardzo silne. Wystarczająco silne, by zmodyfikować otaczającą je grawitację.

To pudełko, panie Falkowski, zakrzywia czasoprzestrzeń. Zachowuje się tak, jakby ważyło tyle, co pół kuli ziemskiej. A waży dokładnie 320 gramów. Dziwne uczucie, jakiego doznaje pan biorąc je do ręki pochodzi właśnie stąd. Pudełko modyfikuje otaczającą je grawitację w promieniu trzech milimetrów. Nie likwiduje jej, jedynie ją zmienia. Na dodatek w bardzo dziwny sposób. Otóż zmiana ta powoduje, że do pudełka nie może zbliżyć się żaden szybko poruszający się przedmiot. Naukowcy stwierdzili, że im szybciej się taki przedmiot porusza, tym silniejsze jest odpychające działanie pola. Bardzo dużo mówili jeszcze o Einsteinie i ogólnej teorii względności ale pozwoli pan, że ominę te szczegóły.

Pan prezydent Roandy potrafi wykorzystać pudełko tak, że chroni ono całą jego dostojną osobę. Naukowcy powiedzieli, że najprawdopodobniej urządzenie, którego pudełko jest jedynie częścią, posiada dodatkowy element. Niestety nie mamy tego elemntu.

Moja tutaj obecność jest właśnie wynikiem raportu naukowców. Potrzeba nam tej drugiej części. I chciałbym, żeby pan nam ją dostarczył. Wybór nasz padł na pana, bo zna pan teren, zna pan prezydenta i ma pan z nim osobiste porachunki. Nie zależy nam na jego osobie, jak się do niego pan dostanie, to zrobi z nim pan, co będzie chciał. Nas interesuje całość urządzenia i za to zapłacimy panu... - tu Zawadzki zawiesił głos i popatrzył na Hrabiego.

Ten nic nie powiedział. Wziął do ręki pudełeczko i zaczął obracać w palcach.

- Japończycy to wyprodukowali. - Powiedział bardziej stwierdzając niż pytając.

- Nie wiemy. Na pudełku jest napis Made in USA ale amerykanie przysięgają, że nie wiedzą, co to jest. Jest nawet numer seryjny, który niczemu nie odpowiada w ich katalogach. I wygląda na to, że nie kłamią.

- No to kto?

- Wie pan, stara zasada Sherlocka Holmesa mówi, że jeśli w jakiejś sprawie istnieją różne możliwości, różne ścieżki prowadzące do jej rozwiązania, to należy postępować systematycznie. I jeśli ze wszystkich możliwości wyeliminuje się te, które są zupełnie niemożliwe, to ta, która pozostanie, choćby była nawet najbardziej nieprawdopodobna, jest jedyną słuszną.

Doszliśmy do wniosku, nie będę tu panu wyjaśniał w jaki sposób, myśleli nad tym mądrzejsi od nas, że przedmiot ten został wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych.

- Ale Amerykanie...

- Tak, Amerykanie nie kłamią. Oni tego nie wyprodukowali... To znaczy jeszcze nie wyprodukowali. Ten przedmiot, panie Falkowski, pochodzi z przyszłości. Dokładnie z roku 2109. Jest to data, która widnieje obok numeru seryjnego.

Rozdział 2

Prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi siedział na marmurowym tronie w Sali Tronowej pałacu prezydenckiego. Strasznie nudziły go audiencje, o które prosili go ci wszyscy ludzie. Ale wiedział, że żeby przejść do historii, musi być dobry dla swego ludu i mądry jak Salomon. Już nie raz wykazał się mądrością, wszyscy musieli mu to przyznać, co do dobroci, to zawsze uważał, że dobry ojciec musi również potrafić ukarać swoje dzieci. Tak więc, gdy ukarał niepokornych, którzy próbowali go zabić, mógł okazać wspaniałomyślność i przyjąć tych wystraszonych chłopów, którzy przyszli prosić go o radę.

Jean Claude Kita-Bila Tchibambi chodził kiedyś do szkoły jezuitów. Na lekcjach religii, które bardzo lubił, ksiądz opowiadał o wielkim królu Salomonie, który potrafił rozwiązać każdy problem, dla każdego miał radę. I dzięki tej mądrości lud go kochał.

Tak prawdę mówiąc prezydent nie musiał martwić się o miłość obywateli Roandy. Był powszechnie uznany, wszyscy cieszyli się już jak tylko pokazał się na pałacowym balkonie w niedzielne południe. Dzieci przynosiły mu kwiaty, całe klasy w przedszkolach robiły dla niego rysunki.

Po nieudanym zamachu wszyscy starali się okazać mu swą radość i uznanie za dobrze przeprowadzoną akcję pacyfikacyjną. Ale tak naprawdę nie było o czym mówić.

Jeszcze gdy był w szkole jezuickiej ksiądz powiedział mu któregoś dnia:

- Jean Claude - nigdy nie nazywał go imieniem plemiennym, - jak będziesz duży, to dokonasz wielkich rzeczy. Widzę w tobie zarodek na wielkiego męża stanu. Wierzę, że Bóg ci w życiu pobłogosławi.

No i pobłogosławił. Został największym w historii prezydentem swego kraju. Wszyscy mu to powatrzali, i mieli rację. Wiedział, że nie jest łatwo rządzić państwem, czuł na barkach ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności ale nie było wyboru. Musiał nieść to jarzmo. Musiał cierpieć w bezsenne noce, gdy każdy szmer, mógł oznaczać zbliżającego się mordercę, musiał cierpieć i w dzień, gdy na niekończących się stertach papierów przybijał swą pieczęć.

Czasami, gdy miał trochę wolnego czasu, marzył. Rozpamiętywał wspaniałe lata, które spędził w Nowym Jorku, gdzie miał prawdziwych przyjaciół i prawdziwych wrogów, gdzie wiedział, że ci, którzy mają na głowach czerwone opaski, to będą chcieli go zabić, a ci co mają niebieskie, nie. Życie było wtedy takie łatwe... Dziś nie może zaufać nawet własnemu adiutantowi, wszyscy chcą zabrać mu jego pieniądze. I wywieźć z Roandy. Tak jest, wywieźć. To właśnie jest najstraszniejsze. Gdy papież przyjechał do niego w przed trzema laty, to wyraźnie powiedział - państwo bogate jest bogactwem swoich obywateli. To prawda, że był bogaty ale dzięki temu Roanda jest bogata. A ci wszyscy ludzie chcieli mu zabrać to, co zgromadził i wywieźć za granicę.

Ale, tak jak powiedział mu jezuita w szkole, Bóg ma go swej pieczy. Jego i Roandę. I dba o to, by nic mu się nie stało, by nikt nie mógł mu zrobić nic złego.

Miał talizman. Talizman, który chronił go przed złymi ludźmi, który zapewnił mu spokojne noce.

Przed pół rokiem odwiedził go w nocy anioł. To znaczy nie był to anioł, w każdym razie nie taki prawdziwy, ze skrzydłami i w białej szacie. Anioł, który do niego przybył, wyglądał jak każdy normalny człowiek. Miał czarną skórę i czarne kręcone włosy. Ale w zastępach niebieskich jest z pewnością wiele różnych rodzajów aniołów, i ten musiał być jakimś innym, niż anioły z obrazka w szkole jezuickiej.

Stanął przy łóżku, już samo to świadczyło, że posiadał moc nadprzyrodzoną, nikomu jeszcze nie udało się podejść w nocy do łóżka prezydenckiego, i powiedział:

- Kita-Bila - tak jest, nazwał go tylko imieniem plemiennym, które tak niewiele osób znało, - obudź się. Przynoszę ci prezent.

Zerwał się wtedy na równe nogi i chciał wezwać straż lecz tamten uśmiechnął się tylko i położył mu rękę na ramieniu.

- Nie mam wobec ciebie wrogich zamiarów. Wręcz odwrotnie, przyniosłem ci coś, co uratuje ci życie, gdy dokonany zostanie na ciebie zamach.

Mówił do niego na ty. Byle kto nie zdobyłby się na taką bezczelność ale Tchibambi zrozumiał, że nie ma do czynienia z byle kim. Usiadł i nic nie odpowiedział. Teraz przyznaje sam przed sobą, że trochę się bał. Ale nic dziwnego, nie wstydził się, że przestraszył się boskiego wysłannika. Abraham też się przestraszył jak przemówił do niego anioł...

- To jest coś, dzięki czemu żadna kula cię nie dosięgnie. Jeśli będziesz to przy sobie nosił, nikt ci nie będzie mógł zrobić krzywdy. Ten łańcuszek założysz na rękę, pudełeczko schowasz do kieszeni. Dam ci od razu dwa pudełka, jakbyś jedno z nich stracił. Łańcuszka nie zdejmuj z ręki nigdy, będzie cię chronił tylko jeśli będziesz go miał przy sobie.

Następnie anioł, czy też inny wysłannik niebios zniknął rozpływając się praktycznie w powietrzu. Pozostał sam, siedział na łóżku, a na kolanach miał dwa pudełeczka i łańcuszek. Obejrzał je dokładnie ale nie było w nich nic niezwykłego. Może jedynie pudełeczko było jakieś dziwne ale dary boskich wysłańców nie mogą być całkiem zwyczajne. Przez chwilę zastanawiał się, czy zakładać łańcuszek na rękę. A jeśli jest to zasadzka? Jeśli jest to wyrafinowana forma zabicia go i zabrania pieniędzy?

Tchibambi stwierdził jednak, że jest przecież mężczyzną, musi być odważny. Sięgnął po łańcuszek i założył go na nadgarstek. Trochę mocował się z zapięciem, które było bardzo skomplikowane ale mu się udało.

Gdy zatrzasnął zamek poczuł przez moment dziwne uczucie, jakby mrowienia, czy drętwienia skóry. Ale nie było to nieprzyjemne i po chwili znikło. Jedno z pudełek, które dał mu nieznajomy schował do sejfu za lustrem, drugie położył na łóżku.

Gdy wyszedł do ubikacji, znów zaczęła mu drętwieć skóra. Popatrzył niepewnie na łańcuszek na ręku ale nie zauważył niczego niezwykłego.

Nie bardzo wiedział, jakie ma być tego działanie. Wysłannik niebios powiedział, że jeżeli będzie to nosił, nie dosięgnie go żadna kula. Postanowił sprawdzić i nacisnął na dzwonek.

Drzwi otworzyły się natychmiast. Wszedł eunuch, którego Tchibambi zatrudnił do opieki nad licznymi żonami czekającymi każdego wieczora na wezwanie swego pana.

Eunuch stanął przy drzwiach bez słowa. Wiedział, że jego pan nie lubi niepotrzebnych pytań.

- Podejdź do mnie eunuchu - Tchibambi brzydził się eunuchami, którzy nie byli ani mężczyznami, ani kobietami. On sam przynajmniej wiedział, kim jest. Jego żony też.

Zdjął łańcuszek z ręki i założył go służącemu. Następnie sięgnął po pudełeczko, które leżało na łóżku.

- Trzymaj to w ręku i podejdź tu do mnie.

Eunuch posłuchał, nie bardzo wiedząc co zamierza zrobić jego pan. Niejedno już widział przez dwa lata służby i wiedział, że o ile żyło mu się dobrze w pałacu, nie brakowało mu niczego, to ceną, którą musiał za to płacić, była niepewność jutra. Nikt, kto spotykał prezydenta Tchibambiego, nie mógł być pewien przeżycia do następnego wschodu słońca.

Gdy zobaczył, że jego pan sięga po pistolet, aż sam zdziwił się, że się nie boi. Miesiące codziennych spotkań ze śmiercią, z tą, którą zadawał prezydent, nauczyły go, że zginąć od kuli pistoletu jest jeszcze zupełnie przyjemną metodą dołączenia do duchów przodków.

- Słuchaj no eunuchu, teraz do ciebie strzelę. Ale nie bój się, jeszcze nie wybiła twoja godzina. Jeśli anioł nie kłamał, nie zginiesz. Jeśli kłamał, to lepiej, żebyś ty zginął, niż ja.

- Tak, panie - odpowiedział nieszczęśnik wpatrując się jak zahipnotyzowany w lufę skierowanego w pierś pistoletu. Myślał o swej matce, która nigdy nie dowie się, co się stało z jej synem.

Gdy padł strzał, eunuch odruchowo zamknął oczy. Zdziwiło go, że nie upadł na ziemię ale pomyślał, że widocznie umarł tak szybko, że nawet nie miał czasu poczuć, jak umiera. Gdy stwierdził, że już napewno znalazł się w krainie umarłych, otworzył oczy. Pierwszą reakcją było straszne przerażenie. Duchy przodków nie czekały na niego, tak jak powinny. Nie przyszły, by poprowadzić go do krainy szczęścia.

Słyszał kiedyś, jak stary człowiek z jego wioski opowiadał przy ogniu straszne historie o błąkających się duchach zagubionych w świecie ciemności. Jak cierpiały, jak stawały się ofiarą potworów, które tam krążyły. Tak, musiał znaleźć się w krainie ciemności ale to, co zobaczył było straszniejsze od najstraszniejszej nawet opowieści starego człowieka. Po śmierci czekał na niego prezydent Tchibambi. Eunuchowi zaczęły płynąć łzy.

- Czego - usłyszał głos prezydenta. - Czego płaczesz? Boli cię?

- Nie panie, myślałem, że chociaż po śmierci dasz mi spokój ale muszę ci widać służyć już zawsze.

- Co ty bredzisz eunuchu? Daj mi rękę. - Prezydent zdjął z ręki eunucha łańcuszek i pospiesznie założył go na swoją. - Idź już stąd.

Eunuch nie bardzo wiedząc, co ma myśleć, wyszedł zamykając za sobą dokładnie drzwi. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że nie został zabity. Już do końca życia był przekonany, że jest duchem.

Jean Claude Kita-Bila Tchibambi był pod opieką anioła. Teraz już mógł być tego pewien. Wiedział, że już nikt nic mu nie może zrobić, i że wreszcie będzie mógł spokojnie spać.

Nagle straszna myśl, jak błyskawica przeszła mu przez głowę. Czy anioł nie karze sobie zapłacić? Życie nauczyło go, że nikt nigdy nikomu nie robi prezentów, wszystko w życiu odbywa się na zasadzie coś za coś. Anioł czy nie, zawsze trzeba będzie zapłacić. Prezydent ruszył biegiem w stronę skarbca, w którym zgromadził wszystko co miał. Śpiący za drzwiami wartownicy, których zadaniem było zabicie kogokolwiek, kto odważyłby się zakłócić sen prezydenta, ledwie zdążyli zerwać się, by towarzyszyć mu w biegu.

Wiedzieli już, że dzieje się coś niedobrego i nawet przez moment cieszyli się, gdy padł strzał, że eunuch go zabił. Ale gdy zobaczyli nieszczęśnika, który wyszedł siny z sypialni i powiedział ze smutkiem w głosie: "zabił mnie. Was też zabił? Jesteśmy w krainie ciemności." zrozumieli, że to jeszcze nie tym razem.

Dobiegli za Tchibambim do skarbca i zatrzymali się przed drzwiami. Pamiętali, że za przekroczenie tego progu zapłaciliby natychmiast głową.

Prezydent otworzył drzwi pancerne, popatrzył do środka, zamknął je i wykrzyknął:

- Anioł nie zabrał moich pieniędzy!

*

Jack Mahoney z nowojorskiego biura Policji Państwowej, którą wszyscy nazywali rangersami, z wściekłością kopnął w ścianę.

- Ci cholerni dealerzy zawsze mają nad nami przewagę w czasie. Zawsze. Żebyśmy nie wiem co zrobili, to oni zawsze będą przed nami. I taka to robota. Jak zablokujemy jedną drogę, te skurwysyny mają już w rezerwie inną. I tak w koło macieju.

- Ale szefie - młody policjant był naprawdę zdziwiony - 120 kg czystej heroiny, to sukces.

- Gówno, a nie sukces. Gówno chłopcze. Nie zrozumiałeś jeszcze, że tu nie chodzi o ilości, które im zabierzemy? My mamy zablokować drogi, którymi to świństwo dostaje się do Stanów.

- Mówił pan, że to z Turcji...

- Mówiłem to wczoraj. Ale dziś wiem, że to nie stamtąd. Chłopcy ze Związku Cywilizacji Łacińskich dokładnie sprawdzili. W Turcji nie ma nawet jednego hektara maku. Żeby w XXII wieku nie móc znaleźć plantacji maku na Ziemi, to już zakrawa na kpiny!

- A z Ameryki Południowej?

- Słuchaj chłopcze, skoro mówię, że nie wiemy skąd to świństwo się bierze, znaczy to, że nie wiemy. Ale oznacza to jeszcze... - Mahoney zawiesił głos i popatrzył na swoich pięciu kolegów.

- ... że jesteśmy zablokowani, aż do wyjaśnienia sytuacji.

Gdy dowództwo Policji Państwowej dawało nakaz rozwiązania jakiegoś problemu, albo priorytetowego śledztwa, policjanci nie mieli prawa wracać do domu. Byli skoszarowani i musieli 24 godziny na dobę poświęcać służbie.

- Macie dwie godziny na pożegnanie się z żonami, zabranie szczoteczek do zębów i piżam. Zmywać się.

Policjanci wyszli zostawiając Mahoneya samego w wielkim biurze. Usiadł przy oknie i patrzył na nowojorskie wieżowce. Lubił siedzieć tak i patrzyć na swoje miasto. Tak, Nowy Jork był jego miastem. Tu się urodził, tu chodził do szkoły, tu ganiał z kolegami po ulicach i wybijał piłką witryny u fryzjera. Tu pierwszy raz został zatrzymany na kilka godzin w dzielnicowym komisariacie za rozrabianie na ulicy i w tym samym komisariacie zaczynał służbę w nowojorskiej Policji Państwowej. Zawsze, nawet gdy był członkiem gangu niebieskich koszul, marzył o tym, by zostać rangersem. I został. Dziś kierował całą brygadą doskonale wyszkolonych i wykształconych ludzi, których zadaniem było utrzymanie porządku w dwudziestodwumilionowym mieście.

Stojący na biurku telefon zaterkotał i Mahoney wcisnął przycisk tabliczki kontrolnej. Security Mars Corporation, Waszyngton. Prześladowali go od pół roku.

- Słucham.

- Pan Mahoney?

- A kto? Święty Józef?

- Jak zwykle jest pan niezwykle uprzejmy. Ale niech się pan nie łudzi, nie pozbędzie się mnie pan tak łatwo...

- O, w to nie wątpię, zdążyłem już pana dobrze poznać, panie Stones. Widzę, że jak pana wyrzucę drzwiami, wraca pan oknem.

- Coś panu powiem, panie Mahoney. Od sześciu miesięcy usiłuję zaproponować panu pracę, która pozwoliłaby panu zarobić trzy razy tyle, co w tej chwili, pracując dwa razy mniej. Nie chcę wydać się panu niegrzeczny...

- Ależ nie, jest pan najmilszą osobą, ze wszystkich, które znam - Mahoney jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kogo by tak bardzo nie lubił.

Stones przełknął złośliwość i ciągnął:

- Ale wydaje mi się, że nie postępuje pan rozsądnie. Panie Mahoney, na Marsie potrzebujemy takich ludzi jak pan. Nie będzie miał pan statusu przesiedleńca, będzie pan mógł wrócić na Ziemię po zakończeniu kontraktu. Rozmawiałem przed chwilą z panem Johnstonem...

- Panie Stones, powiedziałem już panu, że nie ma sensu zwracać się do moich przełożonych. Uważam że to, co pan robi jest obrzydliwe. Panie Stones, po raz nie wiem który ale z pewnością ostatni, powtarzam panu, że na Marsa nie polecę. Zrozumiał pan? Żegnam.

Wyłączył telefon i zablokował numer Security Mars Corporation. Jeśli ktoś będzie chciał do niego stamtąd zadzwonić, nie uzyska połączenia. Miał nadzieję, że wystarczy to, by miał spokój.

Od 2050 roku trwał podbój Marsa. Narazie była to walka z żywiołem ale wydawało się, że Mars poddawał się woli człowieka. Za najdalej trzydzieści lat miał stać się drugą zamieszkałą planetą układu słonecznego. Tak jak na Ziemi będzie niebieskie niebo, chmury, ptaki i plaże ze złocistymi piaskami.

W roku 2025 po trzech ekspedycjach, które pozwoliły na instalację pierwszych zamieszkałych baz na czerwonej planecie, rozpoczęło się dostosowywanie sąsiada Ziemi dla ludzi. Przy pomocy energii termojądrowej, wyzwolonej poprzez eksplozje głowic nuklearnych atmosfera planety została zamieniona w gigantyczną burzę piaskową. Celem operacji było zaciemnienie czap lodowych na biegunach, aby spowodować ich stopnienie pod wpływem promieni słonecznych. Doprowadziło to po piętnastu latach do znacznego zagęszczenia atmosfery i pojawienia się pierwszych chmur.

Ale eksplozje nuklearne miały na celu również wyzwolenie milionów metrów sześciennych gazów uwięzionych dotychczas w czerwonych skałach planety. Czerwonych, bo bogatych w tlenki żelaza. Eksplozje o niezwykłej mocy spowodowały jednocześnie wyzwolenie wielkich ilości tlenu poprzez reakcje chemiczne, które zaszły w momencie powstania gigantycznych temperatur.

Dzięki zastosowaniu głowic neutronowych środowisko nie zostało skażone w stopniu, który uniemożliwiałby obecność człowieka. Ładunki eksplodowały w okolicach polarnych, a bazy zostały zainstalowane raczej przy marsjańskim równiku. Od 2040 roku na Marsie przebywali na stałe ludzie. Na stałe, to znaczy z rodzinami i dziećmi, bez szansy powrotu na Ziemię. Byli pierwszymi kolonizatorami.

Oczywiście początkowo byli to jedynie naukowcy i technicy, których zadaniem było przystosowywanie planety dla dalszych imigrantów. Żyli w niezwykle trudnych warunkach, pod szklanymi kopułami, przez które mogli widzieć zewnętrzny świat, nie mogąc wdychać pełnymi płucami atmosfery planety, która jeszcze pod koniec XXI wieku nie nadawała się do oddychania.

Jednakże wysiłki tych kilku tysięcy pionierów i ich dzieci odniosły skutek. Początek XXII wieku był równocześnie początkiem Marsa-drugiej Ziemi. Średnia temperatura na planecie wzrosła do 0° Celsjusza, co jeszcze nie odpowiadało +15° C na Ziemi ale pozwalało na rozpoczęcie pierwszych siewów na wolnym powietrzu. Atmosfera planety była jeszcze dość uboga w tlen, było go nie więcej niż 15-17% ale pozwalało to na rozwój bogatej roślinności, która po niezbędnych modyfikacjach genetycznych zaczęła się plenić. Wysokie stężenie dwutlenku węgla powodowało efekt szklarniowy, który z roku na rok podwyższał średnią temperaturę planety.

Pierwsza prawdziwa marsjańska burza z piorunami i deszczem opisana została na pierwszych stronach ziemskich gazet jako wielkie wydarzenie w historii ludzkości. W 2105 roku pierwszy człowiek wyszedł spod szklanej kopuły bez kombinezonu i aparatu oddechowego. Zdjęcie Dominika Mallona, stojącego w strugach lejącego deszczu w krótkich spodniach i koszulce z krótkimi rękawami znów zajęło pierwsze strony dzienników i stało się początkiem fali emigracji z Ziemi na Marsa.

Jak to zazwyczaj bywa wielkie emigracje pociągneły za sobą pojawienie się wszelkiego rodzaju problemów związanych z utrzymaniem porządku. W celu zaradzenia tym kłopotom Związek Cywilizacji Łacińskich, organizacja skupiająca w swych szeregach państwa z kręgu kultury zachodniej, powołała Security Mars Corporation, którego zadaniem miało być pełnienie roli policji na Marsie. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, ci, którzy powołali instytucję, mieli jak najbardziej uczciwe zamiary ale po dziesięciu latach działalności dla wszystkich stało się jasne, że SMC uważa czerwoną planetę za swą wyłączną własność. I nie było nikogo, kto mógłby im odebrać przywilej kontroli wylotów promów z emigrantami.

Mahoney nie chciał pracować z tymi ludźmi. Wszyscy patrzyli na niego z litością, żaden normalny człowiek nie odmawiał stanowiska na tak korzystnych warunkach. Ale Mahoney miał swoje zasady i postanowił nie ustępować.

Z zamyślenia wyrwał go terkot telefonu. Tym razem na wewnętrznej linii dzwonili z wartowni na dole.

- Nie ma żadnego inspektora, mogę panu przysłać delikwenta?

- A czego chce?

- Chce złożyc skargę.

- To co, nie umiesz już przyjąć skargi od obywatela?

- On jest jakiś dziwny, wolę, żeby go przyjął ktoś bardziej kompetentny.

- Dawaj mi go tu.

Po chwili do biura wszedł człowiek w wieku około trzydziestu lat. Chudy, wysoki, w zwyczajnym ale eleganckim ubraniu. Usiadł naprzeciwko Mahoneya i popatrzył jakimś dziwnym wzrokiem.

- Słucham pana, o co chodzi.

- Chciałem złożyć skargę...

- Na kogo?

- Oni nazywają się "Baby from Brasil", wie pan, taka firma co sprzedaje dzieci...

Od kilkunastu lat handel dziećmi z krajów spoza Związku Cywilizacji Łacińskich kwitł na dobre. Coraz więcej kobiet w bogatszej części świata nie mogło mieć dzieci, a ci biedniejsi mieli ich w nadmiarze. Tak już było od dziesięcioleci.

- No i co?

- No więc moja żona pojechała do Brazylii żeby wybrać dziecko. A ja w tym czasie miałem przygotować pokój dla niego. Postawiłem jeden warunek - żeby to był chłopczyk.

- No i co?

- No i przywiozła chłopca. Tyle, że jest jeden problem...

- A mianowicie?

- On ma 25 lat.

Mahoney zaniemówił. Patrzył się na człowieka, który przed nim siedział i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć.

- I pan chce złożyć skargę? Przeciwko komu?

- No, przeciwko tej firmie. Ja kupiłem meble do pokoju dziecinnego, wydałem ponad dziesięć tysięcy. Niech mi zwrócą przynajmniej połowę. Ten chłopak nie mieści się do łóżeczka. Jest za duży. Śpi w moim łóżku...

- A żona?

- No, - mężczyzna zawahał się, - żona z nim. Wie pan, ona ma tak rozwinięty instynkt macierzyński...

Rangers musiał zebrać wszystkie siły, by opanować nagły wybuch śmiechu. Policjantowi nie wypada śmiać się z ludzkiego nieszczęścia...

Z zakłopotania wyrwał go telefon. Dzwonił szef.

- Mahoney, wpadnij tu do mnie za dziesięć minut. Dzwonili do mnie z SMC...

- Szeryfie - wszyscy nazywali Johnstona szeryfem - ja już im powiedziałem, że na Marsa nie polecę...

- Zaraz porozmawiamy. Nie tylko o tym. Mamy chyba coś nowego w sprawie, którą się zajmujesz.

- Zaraz będę.

Po dziesięciu minutach siedział na fotelu w biurze Szeryfa.

- Mahoney, niech mi pan powie - szef przyglądał mu się z dużym zainteresowaniem, - czy jest pan całkiem stuknięty, czy tylko trochę?

- Co pan ma na myśli? SMC?

- Pewnie że SMC. Za pieniądze, które panu proponują ja mógłbym nawet czyścić sracze na Marsie.

- A ja nie. Nie zamierzam tam lecieć.

- Może pan nie zamierza, panie Mahoney ale i tak pan tam poleci.

Mahoney popatrzył na szefa zdziwiony i otworzył usta, żeby coś powiedzieć.

- Zaraz pan będzie mówił, narazie ja mam głos. Otóż na promie, który wczoraj wrócił z Marsa znaleźliśmy to...

Johnston wyjął z szuflady niewielką torebeczkę wypełnioną białym proszkiem i podał ją Mahoneyowi.

- Tak, to jest heroina - powiedział gdy Mahoney oglądał woreczek. - Ta sama, którą sprzedają u nas na ulicach.

- Ale na Marsie...

- Wiem Mahoney, wiem. Na Marsie nie ma pól makowych. Przynajmniej tak nam się dotychczas wydawało.

Rozdział 3

Idący na przedzie żołnierz zatrzymał się nagle dając znak reszcie, że coś zauważył. Wszyscy przykucnęli i zaczęli uważnie patrzeć w stronę widocznej już polany. Hrabia kilkoma krótkimi gestami wskazał swym towarzyszom pozycje, które mieli zająć. Sam zaczął czołgać się w stronę stojących wokół ogniska na polanie ludzi.

W odległości jakich pięciu metrów od miejsca, w którym leżał, stał mały barak. Widział go na zdjęciu satelitarnym, Zawadzki chciał, żeby sprawdził co jest w środku. Hrabia przysunął się bliżej uważając, żeby nie zaalarmować niczego nie spodziewających się ludzi na polanie jakimkolwiek szmerem.

W odległości dwóch metrów od baraku poczuł słaby zapach jakby środków czyszczących lub odczynników chemicznych. Zapach przypominał mu coś ale nie bardzo wiedział co. Wciągnął głębiej powietrze. Jakby kwas, albo zepsute mleko... Zastanawiał się czy wchodzić do środka gdy nagle doznał olśnienia. Tak, znał ten zapach, znał go bardzo dobrze.

Przed sześciu laty, zupełnie przypadkiem brał udział w akcji pacyfikacyjnej w północnej Tajlandii. W osławionym Złotym Trójkącie. Był to jedyny raz, kiedy walczył ramię w ramię z amerykańskimi żołnierzami. Podziwiał stopień ich wytrenowania ale pamiętał, że wcale nie był gorszy.

Rząd Tajlandii pod naciskiem USA postanowił siłą zlikwidować coraz bardziej kwitnącą produkcję heroiny. Nie dysponując wystarczająco wytrenowanymi ludźmi do walki w dżungli, tajlandzkie Ministerstwo Obrony, za pośrednictwem kilku międzynarodowych organizacji najemniczych zgromadziło na swoim terenie ponad trzystu doskonale wytrenowanych ludzi. Było to prawdopodobnie największe w historii zgromadzenie najemników w jednym kraju, w jednej akcjii.

Było bardzo gorąco. Tamci mieli doskonale wyszkoloną armię gotowych na wszystko zabijaków, zdyscyplinowanych i przyuczonych do władania bronią. I to nie byle jaką bronią. Pierwszy atak, który przypuścili na wioskę handlarzy zakończył sie sromotną klęską. Zginęło ponad dwustu żołnierzy, a trzech najemników zostało rannych. Tamci mieli broń maszynową, dwa uzbrojone helikoptery, nawet granatniki. Dodatkowo zaoferowali 2000 dolarów każdemu żołnierzowi, który przejdzie na ich stronę z bronią. I zapowiedzieli, że nie będą brali jeńców.

Z kompanii, którą dowodził, na stronę wroga przeszło dwudziestu. Rozumiał ich, byli to ubodzy ludzie, którzy jedynie służąc w armii mogli pomóc przeżyć swym licznym dzieciom. 2000 dolarów było sumą, której nie mieli szansy nawet zobaczyć do końca życia.

Dziesięciu innych próbowało zdezerterować ale Hrabia zastrzelił ich, gdy próbowali w nocy przedostać się na drugą stronę rzeki. Pozwolił potem ich kolegom pochować martwych ale pokazał wszystkim, że nie ma z nim żartów. Więcej nikt nie próbował uciekać.

Udało im się zniszczyć wioskę ale handlarze uciekli pozostawiając za sobą jedynie wypalony teren. I znów ścigali ich przez dżunglę, tracąc niewyszkolonych żołnierzy na minach i w zasadzkach. Po ataku na trzecią wioskę tajlandzkie władze, wobec ogromu poniesionych strat, zrezygnowały z dalszych działań. Straty trzytygodniowej akcji zamykały się liczbą pięciuset zabitych i dziewięciuset rannych. W większości ofiarami byli niewyszkoleni, młodzi żołnierze, których po raz pierwszy w życiu wysłano na akcję do lasu. Zginął tylko jeden najemnik, wieczorem w obozowisku wypalił karabin czyszczony przez młodego szeregowego.

Rząd Tajlandii zwrócił się do prezydenta USA o pomoc, a ten, nie bez pewnych oporów Kongresu, pomoc przyznał. Do Tajlandii przybyła brygada zielonych beretów, doskonale wyszkolonych i uzbrojonych, przyzwyczajonych do akcji w trudnych warunkach i dysponujących wspaniałym zapleczem. Jedyne, czego im brakowało, to przewodników. Hrabia i inni najemnicy, którzy jeszcze byli wówczas w Bangkoku zostali wówczas zupełnie oficjalnie wynajęci przez rząd USA jako przewodnicy w akcji Złoty Trójkąt.

Hrabia miał wówczas okazję zapoznać się z metodami działań amerykańskich komandosów. Podziwiał ich umiejętności ale nie lubił bijącej od nich pewności siebie. Jednak wolał ich od zupełnie zielonych jeszcze żołnierzy tajlandzkich.

Odnosili sukces za sukcesem. Tereny kontrolowane przez handlarzy narkotykami malały z akcji na akcję. Po pięciu tygodniach nie było już ani hektara pól makowych, a sądy w Bangkoku miały pełne ręce roboty. Zapadały jedynie wyroki śmierci.

Właśnie w czasie jednej z ostatnich akcji, gdy ścigani handlarze nie mieli już czasu zabrać sprzętu z laboratoriów polowych, Hrabia poczuł w jednym z szałasów zapach, który czuł teraz. Zapach odczynników chemicznych używanych przy produkcji heroiny.

Uważnie rozejrzał się wokół siebie. Przed wejściem do szałasu siedział człowiek i najwyraźniej spał. Przy ognisku leżało pięciu, przy rozbitym namiocie jeszcze czterech. Nie widział, czy ktoś jeszcze siedzi pod namiotową płachtą ale był spokojny, że Jean Marc, który tam już musiał być, sprawdzi.

Leżąc za gęstym krzakiem obserwował teren. Jeden z ludzi przy ognisku nie spał. Palił papierosa i co chwilę patrzył na zegarek. Wyglądało na to, że na kogoś czekają. Hrabia z niepokojem zaczął wsłuchiwać się w odgłosy nocy ale nie usłyszał nic, co mogłoby wskazywać na zbliżanie się kogokolwiek.

Światło rozbłysło nagle. Nie wiadomo skąd na środku polany pojawił się obiekt wielkości małej ciężarówki. Hrabia zdumiony popatrzył dookoła. Wyraźnie usłyszał szelest po lewej stronie. Nie tylko on był zdumiony, jego ludzie też zobaczyli to co i on, i przez moment zapomnieli o konieczności zachowania ciszy.

- Hrabia, co to? - usłyszał w słuchawce miniaturowego radia w uchu przerażony głos któregoś ze swoich ludzi.

Nic nie odpowiedział, włączył jedynie sygnał przygotowania się do akcji. W słuchawkach wszystkich najemników włączył się cichy brzęczyk, który oznaczał stan najwyższej gotowości. W momencie wyłączenia brzęczyka mieli zacząć strzelać.

Hrabia chciał zaczekać, by zobaczyć co to za urządzenie, które znikąd pojawiło się na polanie. Postanowił, że dopóki nie zobaczy, co jest w środku, pozostanie ze swoimi ludźmi w ukryciu.

Obiekt był jakby ogromną skrzynią z błyszczącego metalu. Nie miał żadnych widocznych otworów. Wysoki na jakieś dwa i pół metra, szeroki na trzy, zajmował większą część polany. Ludzie śpiący przy ognisku powstawali i wyczekująco patrzyli. Byli uzbrojeni jedynie w pistolety, karabiny leżały w nieładzie na ziemi.

Nagle bok obiektu otworzył się i w drzwiach, których nikt nie mógł się wcześniej domyślić, stanął człowiek. Murzyn, mniej więcej 1m 80. Wyszedł i przywitał się z oczekującymi go ludźmi. Na głowie miał coś w rodzaju daszka od czapki, który zasłaniał mu oczy.

Rozejrzał się dokładnie dookoła, przez chwilę zatrzymał wzrok w miejscu, gdzie siedział Hrabia. Ten przywarł do ziemi lecz wiedział, że nikt go nie może zauważyć w tej kryjówce.

- Macie wszystko? - zapytał przybysz zwracając się do stojących wokół ludzi.

- Tak, panie. Mamy.

Hrabia zdziwił się, że tamci zwracają się do przybysza per "panie". Jakby stali oko w oko z wszechmocnym duchem. A tamten nawet nie był uzbrojony.

- Przynieście mi tu wszystko. Ja muszę się czymś zająć.

Ludzie przy ognisku skierowali się do szałasu, a przybysz wrócił do środka. Po chwili wyszedł. Stanął patrząc jak tamci układają mu przed nogami worki z białym proszkiem.

Po kilku minutach leżała przed nim sterta conajmniej stu kilogramów heroiny. Zaczął wnosić worki do środka. Po chwili wyniósł na zewnątrz małą, czarną skrzynkę, którą położył tam, gdzie przedtem leżała heroina.

- To dla waszego pana. Nie wolno wam tego otwierać, tylko on to może zrobić. I powiedzcie mu, że za miesiąc znów tu będę. Za miesiąc.

Odwrócił się, jakby chciał wsiadać do środka ale zatrzymał się przed wejściem. Popatrzył dookoła i sięgnął po coś, co wisiało mu u pasa.

- Powinniście bardziej na siebie uważać, można was podejść jak dzieci - powiedział wyciągając rękę, w której trzymał coś, co przypominało nieco pistolet.

W momencie, gdy Hrabia wyłączał brzęczyk, by dać sygnał do ataku, tamten strzelił. To znaczy nie strzelił, tak jak z broni palnej, nie było słychać wybuchu. Strzelił bezgłośnie, zabijając Jean Marca.

System komunikacji między najemnikami oparty był o miniaturowe nadajniki radiowe, które jednocześnie służyły jako sygnał o stanie tego, który je nosił. Gdy żołnierz, który miał podłączony taki nadajnik ginął, wszyscy inni natychmiast o tym wiedzieli, poprzez odpowiedni sygnał, który urządzenie nadawało automatycznie.

Zaczęło się piekło. Czterech najemników strzelało do biegających po polanie przerażonych ludzi, a przybysz stał przy obiekcie, z którego wyszedł i tylko wyciągał rękę uzbrojoną w dziwny pistolet. Za każdym razem, gdy to robił, jeden z najemników ginął.

Gdy później Hrabia przypominał sobie cały przebieg akcji, ze zdziwieniem stwierdził, że nie mogła ona trwać dłużej niż kilka sekund. Tamten nie zastanawiał się, gdzie ma strzelać. Po prostu podnosił rękę i jeden najemnik ginął.

Wystrzelił do niego trzy razy krótkimi seriami. Po trzeciej serii stwierdził, że jest już ostatnim żyjącym z pięcioosobowej grupy, którą tu przyprowadził. Ani jeden z naboi, które wystrzelił nie trafił celu. Jednym skokiem odsunął się z miejsca, w którym leżał i znalazł się o dwa metry dalej. Zrobił to w ostatniej chwili, bo jeszcze w momencie skoku zobaczył błysk w miejscu, gdzie przed chwilą leżał. Zaczął biec najszybciej jak mógł ale jeszcze dwa razy poczuł, że tamten do niego strzelał.

Gdy zatrzymał się, od strony polany dochodził do niego jedynie słaby, choć zwielokrotniony wzmacniaczami noktowizora, blask ogniska. Usiadł pod drzewem cieżko dysząc. Nie zastanawiał się jeszcze, co mu się przytrafiło. Automatycznie sprawdził wyposażenie bojowe, zmienił magazynek przy Uzi, nie patrząc nawet policzył ręką granaty.

Pistolet maszynowy powiesił na plecach, a z kabury przy pasie wyjął swój Browning. Nakręcił na lufie tłumik i bezszelestnie ruszył w stronę polany.

Ludzie przy ognisku zbierali się już do odejścia. Obiekt, który pojawił się znikąd, znikł. Kierując się słabym sygnałem nadajników swoich zabitych towarzyszy odnalazł ich ciała. Leżeli na ziemi, a ich głowy zamienione były w dymiące miazgi.

Wszyscy zginęli tak samo. Jakby wylano im na głowę gary z roztopionym ołowiem. Tylko nigdzie nie widać było stopionego metalu. Hrabia wyłączył wszystkim nadajniki, sprawdził, czy w kieszeniach nie mają jakichś papierów, które mogłyby kogoś naprowadzić na jego ślad i ruszył w kierunku, w którym odeszli ludzie z polany. Ciałami zajmą się mrówki, po dwóch dniach będą leżały jedynie szkielety.

Trzymał się od nich w odległości pięćdziesięciu metrów. Nie zorientowali się, że za nimi idzie. Sami robili tyle hałasu, że nie byli w stanie go usłyszeć. Nawet chłopcy z zielonych beretów przyznali, że potrafi skradać się jak kot. A szedł dosyć szybko, choć każdy krok stawiał w dokładnie wybranym miejscu, uważając na najmniejsze nawet uschnięte gałązki, które mogłyby go zdradzić.

Szli na południe, w stronę stolicy. Nie wiedział, co ma robić. Miał zabrać do helikoptera wszystko, co znajdzie ale nie mógł zaatakować samodzielnie dziesięciu uzbrojonych ludzi. Nawet mając przewagę dzięki noktowizorowi i zaskoczeniu. Szedł więc za nimi starając się opracować jakiś plan działania.

*

Zmaterializował się dokładnie w miejscu i w momencie, który przewidzieli. Somba Tchibambi wysiadł i ruszył w stronę przeszklonego laboratorium w głębi hali. Otworzył drzwi łokciem, bo w obu rękach trzymał woreczki wypełnione białym proszkiem. W głębi pomieszczenia przy jakimś urządzeniu siedział człowiek w grubym fartuchu ochronnym.

- A, to ty, Somba. Masz to?

- Mam, sprawdź dokładnie.

Laborant wziął od Somby jeden woreczek, drugi położył na długim stole. Rozerwał róg torebki i wysypał odrobinę białego proszku do małej probówki. Następnie sięgnął po buteleczkę z przezroczystym płynem, który wlał do środka. Całość włożył do niewielkiego urządzenia stojącego przy oknie i nacisnął mały, zielony przycisk. Po kilku sekundach na niewielkim ekraniku na ścianie pokazał się szereg zmieniających się cyferek. Gdy przestały migotać, na ekranie pozostały dwie - 9 i 8.

- 98? nieźle, poprzednim razem było 96. Starają się chłopcy, starają...

- Możesz zanieść to do profesora. Wszystko w porządku. - Laborant wyjął probówkę z urządzenia i wylał zawartość do stojącej w rogu spalarki. Oślepiający płomień zamienił płyn w parę, która natychmiast została wciągnięta przez aspirator.

- Przyda nam się ten towar. Słyszałeś co się stało z ostatnią partią? Znaleźli ją na promie. 50 kilo, wyobrażasz sobie?

- Tak, słyszałem. Ale nasze źródełko jest niewyczerpane. Możemy z niego ciągnąć ile dusza zapragnie. I żadni rangersi nie będą nam mogli przeszkodzić.

- Dopóki nie zwęszą, co tu robimy.

- Zawsze byłeś pesymistą, Elmer.

- Ja nie jestem pesymistą Somba. Ja jestem optymistą dobrze poinformowanym. Wystarczy mieć trochę wyobraźni, żeby się domyślić, co teraz się stanie. Związek Cywilizacji Łacińskich przyśle nam tu najbliższym promem rangersów, albo coś w tym rodzaju. A z takimi ludźmi nie ma żartów. To nie to samo, co nasze stare, poczciwe SMC.

- Rangersi mogą mnie w dupę pocałować.

- Straszny z ciebie chojrak, Somba. Zobaczymy jak co do czego przyjdzie. Idź teraz do profesora.

Somba przeszedł przez laboratorium i przez wąskie drzwi wszedł do jasno oświetlonego korytarza. W głębi, na przeciwległej ścianie były szare drzwi.

Otworzył je z trzaskiem i nie zwracając uwagi na protesty sekretarki wszedł do biura profesora.

Wysoki, kilkudziesięcioletni człowiek, którego niegdyś kruczoczarne, kręcone włosy były białe jak śnieg siedział przy biurku i rozmawiał przez telefon.

- Chwileczkę - powiedział do mikrofonu patrząc na intruza. - Zaraz do pana zadzwonię.

Odłożył słuchawkę i powiedział:

- Co jest? Coś nie w porządku?

- Tak jest. Nie w porządku. Powiedział pan, że pięciu uzbrojonych ludzi siedzi w lesie. I że ich zabiję. Tak pan powiedział.

- No i?

- Było ich pięciu, dokładnie tam, gdzie mieli być. Ale jednego nie zabiłem...

W oczach człowieka za biurkiem pojawiło się zdumienie.

- Widziałeś film?

- Widziałem.

- I co? Nie zabiłeś ich?

- Na filmie tak ale teraz wracam stamtąd. Naprawdę wracam. I mogę pana zapewnić, że jeden nawiał. Tego na filmie nie było.

- Sam najlepiej wiesz Somba, że to niemożliwe. Czas to nie kapelusz iluzjonisty, żeby królik znikał i pokazywał się...

- Nie znam się na tym, pan jest od tego specem. Ja mówię, że jeden nawiał, to wszystko. Ale mamy towar. To najważniejsze.

- Ile?

- 170 kilo. Czysta jak łza, conajmniej 98%.

- Opowiedz mi wszystko. Coś mi tu nie gra. Czy wszystko było jak na filmie?

- Tak, właściwie wszystko. Do momentu, aż jeden z nich nie zaczął strzelać. Wtedy zorientowałem się, że coś nie gra, na filmie strzelał dwa razy. Strzelił trzy. Słyszałem wyraźnie. Był tam, gdzie miał być ale nie robił tego, co miał robić.

- Somba, czy ty coś nie zmyślasz?

- Skoro mówię jak było, to tak było. Mam zresztą film, tak jak pan kazał.

- Dawaj mi go tu, zaraz zobaczymy.

Somba Tchibambi wyszedł i po chwili wrócił z niewielkim, błyszczącym krążkiem w ręku. Siwy człowiek wziął dysk i włożył go do urządzenia stojącego na brzegu biurka. Na ścianie naprzeciwko pojawił się ekran.

Patrzyli na zarejestrowany przebieg akcji na polanie. W momencie, gdy widać było błyski strzałów z miejsca, w którym siedział Hrabia, profesor zwolnił szybkość przesuwających się obrazów. Popatrzył kilkakrotnie na scenę, w której wyraźnie było widać wystrzelone trzy serie, a następnie włożył do odtwarzacza drugi, podobny dysk.

Ekran na ścianie podzielił się na dwie części. Każda odpowiadała jednemu z nagranych filmów. Na jednym z nich wyraźnie było widać jedynie dwa błyski, na drugim trzy.

Profesor cofał zdjęcia conajmniej pięć razy. Nie wierzył własnym oczom. To, co pokazywał film było po prostu niemożliwe.

Od trzech miesięcy maszyna do przenoszenia się w czasie działała i wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Profesor Daniel Beckster, wynalazca urządzenia nie publikował nigdzie wyników swoich badań. Nie zależało mu na sławie wielkiego wynalazcy. To, co robił, robił jedynie dla pieniędzy. Już dawno zrozumiał, że najważniejsze w życiu są pieniądze, a sława naukowca wcale nie zawsze przynosi tyle, co dobrze zrealizowany i wykorzystany pomysł.

Myśl użycia urządzenia do innych celów niż badania archeologiczne przyszła mu już dawno. Jak tylko skierował tok badań w kierunku praktycznych implikacji ogólnej teorii względności w kontekście odkrycia i praktycznego wykorzystania grawitonów. Cząsteczki te, przez dziesiątki lat poszukiwane przez fizyków całego świata okazały się łatwiejsze do wykrycia i opanowania niż mogło się to komukolwiek wydawać. Wystarczyło jedynie podejść do problemu nieco inaczej, niż wszyscy.

Odkrycie grawitonów zostało natychmiast przejęte przez przemysł wojskowy i trzeba było poczekać kilkanaście lat, by umiejętność modyfikacji grawitacji mogła mieć zastosowanie w życiu codziennym. Beckster miał szczęście w młodości brać udział, jako asystent, w badaniach nad grawitonami, więc od początku był na bieżąco. I już wtedy przyszło mu do głowy, że odkrycie może przyczynić się do opanowania niekontrolowanego jeszcze przez człowieka wymiaru - czasu.

Lata prac w Instytucie Fizyki Doświadczalnej w Genewie, najpierw w ekipie, później samotnie, dwadzieścia lat w swoim własnym laboratorium przyniosły wreszcie efekt. Od sześciu miesięcy posiadał marzenie pokoleń alchemików, magów i naukowców. Posiadał maszynę czasu.

Nietrudno byłoby ją wykorzystać, aby zarobić duże pieniądze. Można było przenieść się o rok naprzód i zanotować wszystkie wyniki gier losowych. Można było sprawdzić akcje na giełdach i zakupić te, które najbardziej wzrosną. Można było... Wiele miał planów gdy po raz pierwszy uruchamiał swoje urządzenie. Tyle, że nie wszystko działało tak, jak się spodziewał. Pomimo dostępu do kalkulatorów o niezwykłej mocy obliczeniowej, pomimo ogromnej wiedzy, którą zgromadził przez lata prac, maszyna, którą skonstruował pozostawiała bardzo wiele do życzenia.

Okazało się bowiem, że nie jest możliwym, przynajmniej w tej konfiguracji, którą opracował, dowolne przenoszenie się w czasie. Nie potrafił przenieść się w przyszłość. Za każdym razem, gdy próbował, urządzenie nie reagowało. Nie mógł też dowolnie przenosić się w przeszłość. Otóż maszyna, którą skonstruował powodowała powstanie jakby tunelu w czasie. Łączyła czas obecny z jednym jedynym punktem w przeszłości. Mógł naregulować ją tak, żeby ten punkt znajdował się przed stu, czy stu dziesięciu laty. Ale po pierwsze, każde przestawienie wskaźników było niezwykle pracochłonne, a po drugie nie było możliwe po uruchomieniu maszyny. Po włączeniu wszystkie urządzenia były zablokowane, odblokować je można było jedynie po powrocie do teraźniejszości. To znaczy jego teraźniejszości.

Ale i tak zostawało dość szerokie pole do manewru. I gdy spotkał Sombę Tchibambiego, niezwykle utalentowanego oszusta, który węsząc możliwości niezłych zarobków na Marsie, podał się za technika jądrowego, specjalistę od antymaterii, nie znając się na fizyce bardziej niż Beckster na hodowli żółwi, poczuł, że wreszcie zostanie bogatym człowiekiem.

Tchibambi był bardzo dumny ze swego pochodzenia. Jego przodek był prezydentem jakiegoś afrykańskiego państewka i Somba wszystkim zawsze o tym opowiadał. Wówczas Becksterowi przyszła do głowy myśl. Zaaranżował spotkanie z Tchibambim, nie było to trudne, bo jako członek kadry technicznej podlegał profesorowi, który był dyrektorem Ośrodka Badawczego na Marsie.

Dowiedział się dokładnie o historii praszczura Tchibambiego i po sprawdzeniu w bazach danych historii i geografii, przeniósł go do swojego laboratorium.

Obserwował go przez trzy miesiące. Tchibambi obijał się, jak tylko mógł, zawsze miał tysiące wykrętów wyjaśniających dlaczego nie może uczestniczyć w pracach zespołów tematycznych. Od momentu jego przejścia do nowego laboratorium w dziwny sposób zaczęły z zamkniętych sejfów ginąć cenne przedmioty. Beckster obserwował go, notował i gromadził dossier, którym, miał nadzieję, nigdy nie będzie się musiał posłużyć. Ale miał Tchibambiego w ręku.

Gdy przedstawił mu swój plan, tamten nawet nie mrugnął. Zdziwiony był jedynie, że profesor ma takie pomysły. Myślał, że jak się jest prawdziwym naukowcem, to nie potrzebuje się pieniędzy.

Wszystko działało, jak przewidzieli. Heroina sprowadzona z małego, afrykańskiego państewka, sprzed stu dziesięciu lat, po krótkim pobycie na Marsie, wracała na Ziemię, gdzie z dużym zyskiem odsprzedawana była na ulicach Nowego Jorku, Waszyngtonu i Londynu.

Akcje transportu przygotowywane były w najdrobniejszych detalach. Przed wysłaniem Tchibambiego Beckster wysyłał kamerę filmową, która rejestrowała moment przekazania heroiny. Było to bardzo kosztowne, spożycie energii wzrastało conajmniej trzykrotnie w momencie transferu, wymagało sporej pracy ale przecież mieli czas...

Jeśli kamera wykazywała, że coś działo się nie tak, jak powinno, Tchibambi leciał przygotowany. Wiedział, że coś się będzie działo i wiedział jak ma zareagować. I tak, gdy za trzecim razem jeden z dostawców próbował dostać się do środka, wiedzieli zawczasu, który to będzie i co ma robić. Byli przygotowani na wszystko.

Za heroinę płacili... zdezelowaną bronią z ziemskiego demobilu. Tchibambi zamawiał u pilotów promów albo w sklepie dla kolekcjonerów protektory osobiste, których armia nie używała od czasu zniknięcia z wyposażenia broni palnej i wprowadzenia eklatorów. Protektory te bardzo się podobały na początku XXI wieku. Prezydent Tchibambi zamierzał wyposażyć w nie cały swój korpus oficerski. Za jeden protektor dawał ponad sto kilogramów heroiny...

Ale teraz po raz pierwszy coś zaczęło nie działać. Wysłana przed akcją kamera bez problemu wykryła obecność pięciu ludzi gotowych do zaatakowania obozowiska na polanie. Akcja została przygotowana w najdrobniejszych szczegółach, każdy wiedział, co ma robić. Ale coś się stało. Coś, czego Beckster nie rozumiał, coś, co napawało go przerażeniem.

Wysłana w przeszłość kamera zarejestrowała całą operację przekazania heroiny w najdrobniejszych szczegółach. Zanotowała, że człowiek, który siedział w krzakach, koło szałasu, strzelił DWA razy. A gdy Tchibambi znalazł się tam osobiście, kamera zanotowała TRZY strzały. Podstawowe zasady logiki, którą Beckster zawsze starał się w życiu kierować, zostały zachwiane. W niewytłumaczalny sposób w ciągu trzech dni między wysłaniem kamery i akcją na polanie została zmieniona przeszłość.

Rozdział 4

Dwieście metrów od polany stała ciężarówka, do której wracający ludzie zaczęli wsiadać. Hrabia stał w krzakach przy drodze i obserwował. Musiał za wszelką cenę w ciągu nadchodzących sekund zadziałać, pod groźbą całkowitego fiaska akcji. Nie uważał śmierci swoich towarzyszy za wystarczający argument do przerwania operacji, dopóki żył musiał kontynuować. Ludzie, za którymi szedł nie byli odpowiednio wyszkoleni, nie mogli więc zorientować się, że stał za nimi w krzakach. Widział ich wyraźnie, nie zachowywali podstawowych nawet środków ostrożności, wydawało im się prawdopodobnie, że karabiny automatyczne, które mieli na ramieniu mogą być wystarczającą obroną.

Skrzynie, którą nieśli, postawili na ziemi. Gdy siedmiu było już pod budą, dwóch w kabinie, a jeden sięgał po nią, by załadować, Hrabia zdecydował się działać. Odczepił od szelki granat i wrzucił go do ciężarówki. W zamieszaniu ludzie siedzący w środku niczego nie zauważyli. Gdy wybuchł, pięciu zginęło od razu, dwaj w szoferce byli ciężko poranieni, a jeden, który nie wsiadł jeszcze do środka przerażony uciekł w las porzucając na ziemi swoją broń.

Hrabia nie ruszył się ze swojej kryjówki. Chciał zobaczyć, jaki efekt wywołał wybuch granatu i ilu jeszcze ludzi mu zagraża. Dwóch wyraźnie nie doznało żadnych obrażeń i siedzieli teraz pod kołami z trwogą rozglądając się na wszystkie strony. Noc była ciemna, nie mogli go zobaczyć. Nie widzieli, z której strony nadleciał granat, więc przerażeni strzelali jak opętani po okolicznych zaroślach.

Dzięki noktowizorowi Hrabia widział ich wyraźnie, prawie jak w dzień. Czekał, aż będą zmuszeni zmienić magazynek. Gdy przestali strzelać, dwoma kulami z pistoletu z tłumikiem pozbawił ich życia.

Podszedł do szoferki i następnymi dwoma dobił kierowcę i pasażera, którzy leżeli ciężko poranieni na siedzeniu. Zrobił to w ostatniej chwili, jeden z nich, nieco lżej poturbowany, usiłował uruchomić radio.

Nie przejmował się zbytnio tym, który uciekł do lasu. Nie zabrał ze sobą broni, więc prawdopodobnie nie dożyje do wschodu słońca, zajmą się nim leśne drapieżniki. Samotny, nieuzbrojony człowiek w tropikalną noc, jest posiłkiem przyniesionym na tacy do pokoju w hotelu "Dżungla". A jeśli nawet uda mu się dotrzeć do najbliższej wioski, Hrabia będzie już daleko, bardzo daleko.

Podszedł do skrzynki leżącej na ziemi i przykucnął, żeby się jej przyjrzeć. Nie ufał wszelkim tego typu rzeczom, nie raz widział zaminowane przedmioty, które urywały ręce w momencie, gdy ktoś próbował je otworzyć. Miała trzydzieści centymetrów wysokości, pół metra długości i tyleż szerokości. Ważyła jakieś pięć kilo i była wykonana z masy plastikowej z metalowymi okuciami. Zamknięta była na zwyczajny skobelek blokujący wieczko.

Widział, że ludzie, którzy ją nieśli nie robili tego ze specjalnym nabożeństwem, wywnioskował więc, że nie bali się wybuchu czy zniszczenia zawartości. Podniósł ją i lekko potrząsnął. Zaklekotały jakieś metalowe przedmioty. Wyglądało na to, że nie ma ich wiele, dwa, najwyżej trzy. Odstawił skrzynię na ziemię i odsunął skobelek. Wieczko odskoczyło i odsłoniło zawartość.

W środku, w gąbczastej masie leżały dwa pudełeczka, takie jak to, które przyniósł mu Zawadzki. Obok nich znalazł dwa piętnastocentymetrowe łańcuszki z metalowymi blaszkami. Podobne do tych, jakie niektórzy noszą na ręku z wygrawerowaną grupą krwi.

Sięgnął po pudełeczko. Odczuł to samo, co wówczas, gdy Zawadzki podał mu swoje. To samo wrażenie trzymania twardej gąbki. Odłożył je z powrotem i wziął łańcuszek. Srebrno złoty, lekki jakby z aluminium, na końcach miał zatrzask.

Hrabia przypomniał sobie, co mówił przedstawiciel Penzonu o brakującej części urządzenia. Nie miał wątpliwości, że chodziło właśnie o łańcuszek.

Zawadzki opowiadał o zamachu na prezydenta Tchibambiego, o tym, że ktoś do niego strzelił i chybił z małej odległości. I o tym, że prezydent miał przy sobie to pudełeczko... Przez chwilę wahał się ale znalazł metodę sprawdzenia swych podejrzeń.

Podszedł do leżącego na ziemi trupa, wziął jego rękę i założył na nią łańcuszek. Sięgnął po pistolet i strzelił doń z odległości kilku kroków. Trup drgnął, jakby poczuł przebijający go pocisk. Na prawym boku w koszuli pojawiła się czerwona dziura. Urządzenie nie działało.

Hrabia podszedł do martwego aby mu zdjąć łańcuszek. W momencie, gdy się nad nim schylił zorientował się, że gdy strzelał, trup nie miał przy sobie pudełeczka. Wyjął je ze skrzynki, włożył do kieszeni leżącego i jeszcze raz strzelił.

Tym razem w koszuli nie pojawił się żaden znak od kuli. Hrabia oświetlił leżącego latarką ale nie zobaczył nic. Podszedł bliżej i strzelił jeszcze raz. Znów strzał nie zrobił śladu. Sięgnął po UZI i wypuścił krótką serię z odległości metra. Trup ani drgnął.

Hrabia nie miał już wątpliwości. Miał w ręku coś, co warte było conajmniej sto razy swą wagę w złocie. A nawet więcej. Posiadając takie urządzenie był nietykalny...

Szybkim ruchem zerwał łańcuszek z ręki martwego i założył go na swoją. Do kieszeni na piersi włożył pudełeczko i dokładnie zamknął ją na rzep. Następnie sięgnął do skrzynki, wyjął z niej drugi łańcuszek z pudełeczkiem i schował do kieszeni spodni. Za godzinę i kwadrans miał czekać kilometr stąd na helikopter. Przekonany był, że tym razem napewno przyleci.

Ruszył na północny wschód kierując się bardziej instynktem niż kompasem. Długie miesiące spędzone w lasach i dżunglach całego świata nauczyły go orientacji w terenie, kierował się na gwiazdy, na wiatr, po prostu wiedział gdzie ma iść.

Szedł szybko, pozornie nie zwracając uwagi na otaczający go las. Ale były to jedynie pozory. Gdyby ktoś chciał zajść go od tyłu, gdyby ktoś chciał zobaczyć dokąd idzie, gorzko pożałowałby, gdyby sam nie zachował podstawowych środków ostrożności. Nawet nie spodziewając się bezpośredniego niebezpieczeństwa, Hrabia kontrolował otoczenie, wyróżniając z otaczających go szmerów kroki nocnego łowcy, szum pobliskiego strumienia i trzepotanie skrzydeł nietoperza.

Szedł szybko starając się jednak pozostawić za sobą jak najmniej śladów. Wiedział, że prędzej czy później ktoś odkryje ciężarówkę i zabitych ludzi i wolał nie ułatwiać im poszukiwań drogi, którą uciekł. Oczywiście wiedział, że gdy ludzie prezydenta zrobią nagonkę w lesie, on będzie już prawdopodobnie w samolocie o kilka tysięcy kilometrów od miejsca, w którym się teraz znajdował. Zawsze jednak zachowywał jak najdalej idące środki ostrożności, tak, jakby co do minuty opracowane plany mogły nie zostać zrealizowane. Dzięki temu żył, jak wiele razy już to stwierdził. Tak wiele razy szczegółowo, w najdrobniejszych detalach obmyślone projekty nie kończyły się happy endem. Zawsze lepiej przygotować się na najgorsze.

Gdy doszedł do polany, na której miał wylądować helikopter, zostało mu jeszcze dziesięć minut. Przygotował sobie kryjówkę w krzakach lecz stanął po drugiej stronie z latarką. Musiał dać umówiony znak człowiekowi w maszynie.

Równo o ustalonej godzinie usłyszał szum nadlatującego helikoptera. Gdy zobaczył wielki czarny cień zasłaniający rozgwieżdżone niebo uruchomił latarkę i szybko przebiegł do przygotowanej kryjówki. Nie chciał pokazać się zanim helikopter nie wyląduje. Nigdy zbyt wiele ostrożności...

Tak jak było ustalone przyleciał jedynie pilot. Wyłączył silnik, wyszedł na zewnątrz i stanął obok kabiny. Hrabia popatrzył w niebo nasłuchując, czy pilot przyleciał sam. Nie usłyszał nic podejrzanego, więc wyszedł z krzaków i szybkim krokiem podszedł do maszyny.

- A gdzie reszta?

- Nie przyjdą.

Pilot popatrzył wokół zdziwiony, jakby szukał kogoś w ciemności.

- Dlaczego?

- Płacą panu za pilotowanie czy za zadawanie pytań?

Tamten spojrzał na Hrabiego i bez słowa wsiadł do kabiny.

- Niech pan wsiada - rzucił. - Ma pan towar?

- Mam.

- To niech mi pan to da.

- Dam to Zawadzkiemu, do rąk własnych.

- Ja mam rozkaz...

- W dupie mam pańskie rozkazy, dam to tylko Zawadzkiemu.

- Jak pan chce...

Pilot włączył silnik i w momencie, gdy rotor zaczynał nabierać obrotów, szybkim ruchem odwrócił się do Hrabiego z pistoletem w dłoni.

- Niech pan to włoży do skrzynki, tam, z boku. Tak będzie lepiej dla nas obu...

Hrabia popatrzył na skierowaną weń lufę pistoletu i sięgnął po swój. Pilot strzelił. Gdy zobaczył, że pocisk nie zrobił na Hrabim żadnego wrażenia, strzelił jeszcze raz. Lecz była to już ostatnia czynność, jaką wykonał w życiu. Po chwili leżał z przebitym czołem pod fotelem.

Hrabia nie poczuł nic, gdy tamten strzelił. Tak, jakby wystrzały pochodziły z broni naładowanej ślepymi nabojami. Gdy zobaczył wycelowany w siebie pistolet przez moment chciał go po prostu wytrącić. Ale postanowił zaryzykować, sprawdzić, czy tajemnicza tarcza działa.

Wyrzucił martwego pilota na polanę, odciągnął na kilkanaście metrów od helikoptera, opróżnił mu wszystkie kieszenie, zabrał pas z kaburą pistoletu i zdetonował na nim granat. Lepiej, żeby nikt go nie mógł rozpoznać. Tak na wszelki wypadek.

Wrócił do helikoptera i zasiadł za sterami. Był to stary model Sikorskiego, znał go dobrze, więc bez trudu odnalazł się na miejscu pilota. W momencie, gdy chciał już startować, na polanie pojawił się jakiś człowiek. Biały, więc mało prawdopodobne, żeby był to człowiek Tchibambiego.

Hrabia wyskoczył na polanę z pistoletem w dłoni i padając na ziemię wystrzelił do tamtego. Bez efektu. Człowiek szedł prosto do niego, jakby kule go omijały...

Nie miał w ręku broni. Ani pistoletu, ani karabinu. Szedł, uśmiechając się szeroko, prosto w stronę helikoptera.

- Niech pan się nie wysila, to nic nie da - powiedział, gdy Hrabia wystrzelił do niego ostatni już nabój. - Ten typ broni nie powinien mi nic zrobić, przynajmniej tak sądzę. Mogę się z panem zabrać? - Zapytał wskazując na helikopter. - Nie bardzo wiem jak mam wyjść z tego lasu.

Hrabia wstał z głową pełną tłoczących się myśli. Nie bał się, już dawno utracił poczucie strachu w sytuacjach wydawałoby się bez wyjścia. Dziwiło go jedynie, że tamten nie próbował go zabić. Sytuacja byłaby dużo prostsza.

- No co, mowę panu odebrało? Umie pan chociaż sterować tą maszyną?

- Umiem - odpowiedział Hrabia sadowiąc się za sterami.

*

Jack Mahoney niezadowolony wyszedł z biura szeryfa. Nie miał zupełnie ochoty lecieć na Marsa, spędzić trzy tygodnie na promie, znosić przez Bóg wie ile czasu trudne do oddychania powietrze, oglądać ponure marsjańskie krajobrazy i nie czuć swoich 85 kilogramów mięśni. Nie chciał tam lecieć, bo bał się kontaktu z ludźmi z SMC, którzy uważali się tam za władców.

Ale jeśli heroina, która sprzedawana była na ulicach Nowego Jorku, pochodziła stamtąd, to musiał dotrzeć do źródeł.

Gdy miał trzynaście lat, po raz pierwszy spotkał się z narkotykami. Chodził do liceum, za rok miał zdawać swój pierwszy egzamin. Gdy któregoś dnia wychodził ze szkoły, zobaczył na ulicy trzech dwudziestoletnich chłopaków, którzy nie ukrywając się specjalnie sprzedawali dwóm jego młodszym kolegom heroinę.

Dowiedział się, że była to heroina, gdy jeden z nich nie przyszedł następnego dnia do szkoły. Przedawkował. Tego dnia powiedział sobie, że nigdy nie weźmie tego świństwa do ust. Potem trafił do rangersów. Kolega, który wtedy umarł nie był wcale jego przyjacielem. Był po prostu jedną z wielu twarzy, które mijał na korytarzu liceum ale po raz pierwszy zetknął się wtedy ze śmiercią. I już na zawsze zapamiętał dzień, gdy w czasie pogrzebu trumna wjeżdżała do pieca, gdy zobaczył płomienie, w których płoną ciała umarłych.

Wszedł do swojego biura i usiadł przy biurku. Położył nogi na blacie, wziął jakieś leżące papiery i zaczął je przeglądać. Chciał przed wyjazdem pozamykać lub pooddawać kolegom wszystkie sprawy w toku. Nie lubił nieporządku, uchodził za pedanta.

Połączył się z administratorem domu, w którym miał mieszkanie, żeby uprzedzić o swojej nieobecności. Nastały czasy zainteresowania życiem innych ludzi, casy, w których nikt już nie umierał samotnie w mieszkaniu, by być odnalezionym po trzech tygodniach. Ludzie interesowali się innymi, tak jakby chcieli odnaleźć trochę ciepła w coraz bardziej obcym im świecie techniki i podboju kosmosu. A administrator jego mieszkania był pod tym względnem wyjątkowy. Dwukrotnie wzywał strażaków, gdy Mahoney nie wrócił do domu przez tydzień.

Obiecywał sobie, że gdy za dziesięć lat przejdzie na emeryturę, kupi sobie dom z kawałkiem ziemi gdzieś w Górach Skalistych, gdzie nie ma strażaków i nadopiekuńczych administratorów.

Połączył się z biurem rezerwacji promowej wiedząc, że szeryf, który skądinąd był bardzo dobrym policjantem, pomyślał o wszystkim za wyjątkiem rezerwacji. Szeryf gardził detalami, nie potrafił się na nich skupić starając się zawsze zajmować jedynie sprawami ogólnymi, metodami działania ludzi, ich pobudkami, nigdy narzędziami, którymi operowali. Ale lista zatrzymanych przez niego przestępców była imponująca, mało który policjant mógł poszczycić się taką ilością trafnych aresztowań. Mało który policjant potrafił docenić niezwykłą intuicję szeryfa, zanim nie poznał jej w akcji.

Terminal biura rezerwacji, z którym połączył się przez telefon jak zwykle był niedostępny. Tak wiele osób jednocześnie chciało dowiedzieć się o warunki emigracji na Marsa, że w ciągu dnia niemożliwym praktycznie było uzyskanie połączenia. Nawet prasa zajęła się fenomenem zbierania informacji o Marsie przez ludzi, którzy nigdy tam nie polecą.

Bardzo było w modzie i w dobrym tonie opowiadanie wszem i wobec, że wyjeżdża się na Marsa. Że się ma wszystkiego dość, że nie może się już żyć na Ziemi, że przyszłość ludzkości jest w kosmosie itd, itp. Ale było to jedynie gadanie, zwyczajne opowieści mitomanów, którzy nigdy nie ruszą tyłka z miejsca, gdzie mieszkają. Historie opowiadane przez tych, którzy wstydzili się, że nie mają odwagi odjechać samotnie sto kilometrów od miasta na ryby.

Ludzie ci łączyli się z biurem rezerwacji, żeby mieć w domu dokumentację, którą wypełnia się, aby dostać papiery emigracyjne. Płacili za nie po 1000 dolarów od osoby i nigdy nie wypełniali. Kładli je po prostu na widocznym miejscu w pokoju, żeby wszyscy przychodzący mogli je zobaczyć. Albo nosili w torbach z dokumentami, żeby "przypadkowo" wypadły przy wyjmowaniu czegoś ze środka.

Biuro rezerwacji początkowo chciało przydzielać jedynie kolejny numer każdemu wnioskowi o zarejestrowanie. Ale szybko służby marketingowe zorientowały się, że pobieranie opłat za kolorowe dossier, pełne rubryk i miejsc na fotografie mogło doskonale zasilić kasy. I co najśmieszniejsze, system działał. Nowojorskie biuro miało ponad dwa tysiące wniosków o dokumentację dziennie. Jeszcze trochę, jak żartowały humorystyczne pisma, a biuro rezerwacji zaprzestanie w ogóle organizować wyjazdy, czerpiąc dochody ze sprzedaży kolorowych folderów.

Jack wykręcił bezpośredni numer biura rezerwacji. Odebrała kobieta o niezwykle miłym głosie.

- Rezerwacja "Gwiezdna przyszłość". Proszę mówić wyraźnie i powoli, słucham.

- Nazywam się Jack Mahoney z biura Policji Państwowej w Nowym Jorku. Chciałbym zarezerwować miejsce na najbliższy lot.

- Pan Jack Mahoney. Policja Państwowa. Rezerwacja na najbliższy lot. Proszę podać kod. Proszę mówić powoli i wyraźnie.

Jack zorientował się, że mówi do maszyny. Nie lubił tego ale musiał przyznać, że zrobiono duże postępy w technologii imitacji głosu ludzkiego. Zazwyczaj głos wypowiadał słowo po słowie zupełnie beznamiętnie. Po prostu każde słowo było osobno nagrane, a maszyna wybierała te, które należało. Jak zegarynka. Tym razem jednak głos był miły, śpiewny i właściwie nie do odróżnienia dla niewprawnego ucha. Tyle, że jak każda maszyna, musiał powtórzyć najważniejsze elementy wypowiedzi rozmówcy. Po to, żeby potwierdzić dobre zrozumienie intencji telefonującego. Jeśli maszyna nieodpowiednio zrozumiała co się do niej mówi, telefonujący automatycznie sam ją poprawiał i nawet mógł nie zorientować się, że nie mówi do prawdziwej telefonistki.

System działał na tyle skutecznie, że stowarzyszenia stawiające sobie za cel obronę ludzi przed wszechobecnością maszyn doprowadziły do przegłosowania kilku ustaw na ten temat. I tak automatyczna centralka musiała zawsze odpowiedzieć na pytanie kim jest, nawet jeśli ktoś się jedynie pytał, jaki ma kolor włosów. Natomiast jeśli klient proponował maszynie kolację w greckiej restauracji wieczorem po pracy, sędziowie Sądu Najwyższego uznali, że maszyna miała prawo dać odpowiedź wymijającą.

- Kod 158039912208451. - Mahoney, tak jak wszyscy mieszkańcy cywilizowanego świata, znał swój kod na pamięć. Posługiwał się nim coraz rzadziej. Nowoczesne metody identyfikacji powoli wypierały system numeracji osobników. Mając jednak od dziecka ten sam numer już do końca życia będzie go pamiętał.

- 1 5 8 0 3 9 9 1 2 2 0 8 4 5 1. Muszę przeprowadzić identyfikację wokalną, niech pan będzie łaskaw poczekać przez moment.... Czy zamierza pan występować za naszym pośrednictwem o kartę emigracyjną?

- Nie, jadę służbowo. Z ramienia nowojorskiej Policji Państwowej. Wyjazd służbowy. - Powtórzył, żeby maszyna nie miała problemu ze zrozumieniem.

- Wyjazd służbowy. Proszę chwilę poczekać... Przepraszam za tę chwilę czekania ale mamy ostatnio tyle osób, że nie dajemy rady. - Maszyna próbowała nawiązać przyjazny kontakt z Mahoneyem.

Mówiła tak miłym i prawdziwie brzmiącym głosem, że Jack chciał przez moment włączyć wizję. Oczywiście wiedział, że zobaczyłby jedynie uśmiechnięte nagranie twarzy jakiejś dziewczyny, (Sąd Najwyższy uznał, że jest to dopuszczalne w ramach reklamy) ale nie zrobił tego. Nie lubił patrzeć na ludzi, z którymi rozmawiał, nie lubił gdy na niego patrzyli. Chciał zachować choć minimum intymności. Odkąd pracował w policji, rzadko miał okazję odciąć się od świata.

- Identyfikacja wokalna skończona, panie Mahoney. Czy mogę zapytać, kto się panem zajmie na miejscu? Czy rozmawiał pan już z SMC?

- Nie, nie rozmawiałem ale pewnie będę musiał. Czy tam nie ma po prostu hoteli, dla takich jak ja?

- Są hotele, panie Mahoney ale na Marsie wszystko zorganizowane jest nieco inaczej. Musi pan wiedzieć... - najwyraźniej maszyna chciała mu wygłosić tekst reklamowy nagrany dla amatorów na emigrację.

- Proszę sobie darować, wiem, że tam jest inaczej. Skontaktuję się z SMC, tak jak powiedziałem. Proszę mi dać numer rezerwacji. I proszę wpisać to na konto nowojorskiej Policji Państwowej. Podać numer konta?

- Nie trzeba, panie Mahoney. Czy mam zarezerwować bilet powrotny?

- Przecież mówiłem, że nie jestem emigrantem.

- To znaczy zarezerwować. - Stwierdziła maszyna.

Jack Mahoney zdziwił się nieco tym ostatnim pytaniem. Automatyczne centralki posiadały na tyle inteligencji, że nie musiały zadawać głupich pytań. Zrozumiałby jeszcze, gdyby zapytała go o datę powrotu ale przecież na początku rozmowy powiedział, że leci służbowo.

- Numerem rezerwacji będzie pański numer identyfikacyjny. Najbliższy odlot jest pojutrze po południu z Langley. Czy mogę jeszcze udzielić panu jakichś informacji?

Mahoney postanowił sprawdzić, w jaki sposób centralka wykręci się, gdy zaproponuje jej spotkanie. Zazwyczaj był to jakiś tekst o dzieciach, którymi "telefonistka" musi się zajmować, o zazdrosnym mężu, o przepracowaniu, zmęczeniu albo o chorej matce. Historia była dopracowana do najdrobniejszych szczegółów, tak, żeby rozmówca miał naprawdę wrażenie, że "telefonistka" nie może z nim się spotkać, choć naprawdę by chciała.

- Tak, chciałbym wiedzieć... - Mahoney zawiesił głos, - co pani robi dziś wieczorem?

Nad okrągłą szybką obiektywu jego telefonu zapaliło się czerwone światełko. Do tego stopnia chcieli zachować pozory, że maszyna włączała kamerę, żeby udać, że dziewczyna po drugiej stronie ogląda jego twarz.

- Kończę o czwartej, a pan? - Odpowiedź nastąpiła po chwili ciszy.

Mahoney myślał, że się przesłyszał. Popatrzył na telefon i automatycznie wcisnął guzik wizji. Na ekranie ukazała się głowa dwudziestopięcioletniej dziewczyny. Uśmiechała się do niego z kokieterią.

- A z kim rozmawiam? - nie lubił niesmacznych żartów. Zastanawiał się, jak daleko producent centralki chciał zachować pozory rzeczywistości.

- Na imię mam Agnieszka. No to? Zaprosi mnie pan do restauracji, panie Mahoney? - dziewczyna na ekranie puściła do niego oko.

- To ja nie rozmawiam...

- Z automatyczną centralką? Panie Mahoney, a czy spotkał już pan automatyczną centralkę, która puściłaby do pana oko?

Popatrzył na dziewczynę przełączając wizję na ekran ścienny. Była bardzo ładna, rudawe włosy, brązowo zielone oczy, może nieco zbyt duży nos ale nadawało jej to tylko uroku. Uśmiechnęła się do niego szeroko.

- Wie pan, ostatnio jestem sama. Z przyjemnością zjem z panem kolację.

- A jeśli jestem niebezpiecznym zboczeńcem?

- A jest pan?

- Naprawdę chce się pani przekonać?

- Jestem z natury ciekawska. Czemu by nie?

- Będę na panią czekał o siódmej u Pakistańczyka na 22 alei. Przyjdzie pani?

- Pewnie, że przyjdę. Gdybym miała się obawiać prawdziwego rangersa, to komu mogłabym w życiu zaufać, niech mi pan powie?

- Mam nadzieję natomiast, że ma pani wobec mnie jedynie uczciwe zamiary?

- Pozwalam panu zaaresztować mnie natychmiast, jeśli tylko okazałoby się, że próbuję panu coś zrobić.

Ekran zgasł i Mahoney wyłączył telefon. Równo o siódmej siedział przy zarezerwowanym stoliku w pakistańskiej restauracji. Spóźniła się tylko o dziesięć minut.

- Dobry wieczór - Mahoney wstał i uścisnął jej rękę. - Proszę, napije się pani czegoś?

- Chętnie, Martini.

Usiadła przy stole. Ubrana była w żółty kostium, który wspaniale podkreślał jej boskie kształty. Mahoney co chwilę spoglądał na nią, z trudem odwracając wzrok. Pomyślał, że chyba specjalnie go prowokowała.

- No to co nowojorska Policja Państwowa myśli o nowych modelach automatycznych centralek z biur rezerwacyjnych?

- Nic już chyba nie zatrzyma postępu technicznego - odpowiedział uśmiechając się szeroko.

W czasie kolacji rozmawiali trochę o jego pracy w policji i o niej, o jej pracy. Miała dwadzieścia osiem lat, była rozwiedziona, mąż wyjechał z nową żoną na Marsa. Po dwóch godzinach postanowili się rozstać.

- Czy mam panią odprowadzić?

- A mówił pan, że nie jest niebezpiecznym zboczeńcem... - popatrzyła na niego z przekornym uśmiechem.

- Mam... - nie dokończył, bo w momencie, gdy zamykał za sobą drzwi restauracji, kątem oka zobaczył człowieka, który mierzył do niego z eklatora.

Odepchnął z całych sił Agnieszkę, która przewróciła się na ziemię i rzucił się pod nogi człowieka, który do niego mierzył. Eklator był bronią, którą można było paraliżować lub zabić przeciwnika. Mahoney wolał nie sprawdzać jak nastawiony był ten, który miał stojący na zewnątrz człowiek.

Był szybszy. Zanim tamten zdążył wystrzelić, leżał na ziemi z przyblokowanymi rękami. Przewracając się uderzył głową o wystający z chodnika słupek i stracił przytomność. Spomiędzy włosów sączyła się krew.

Jack wstał i podszedł do przerażonej dziewczyny, która leżała cały czas na ziemi.

- Nic ci się nie stało?

- Nie, chyba nic, o, zobacz, podarłam sobie kostium - Agnieszka wstała ciekawie patrząc na leżącego na ziemi człowieka. - Kto to?

- Nie wiem. Nie znam go. - Mahoney podszedł do niego, wyjął zza paska kajdanki z blokadą elektroniczną i unieruchomił mu ręce. Następnie sprawdził wszystkie kieszenie ale były puste. Podniósł eklator i schował do kieszeni.

Wóz policyjny zatrzymał się przy nich po minucie, za nim przyjechała karetka. Mahoney wylegitymował się, opowiedział, co się stało.

- Czy sam go pan będzie przesłuchiwał? - zapytał jeden z policjantów.

- Zabierzcie go i wsadźcie do pudła. A, tu mam jeszcze eklator, z którego chciał do mnie strzelić.

Mahoney sprawdził, że broń nastawiona była na najwyższą moc. Ktoś chciał go zabić.

- Pilnujcie go dobrze, jutro muszę go mieć u siebie w dobrej formie. Niech ktoś dokładnie sprawdzi, czy nie ma przy sobie jeszcze jakiejś broni albo nie daj Boże trucizny.

- To pan z nami nie pojedzie? Ale ja muszę zrobić raport, przecież sam pan wie... - policjant wyraźnie był niezadowolony.

- Słuchaj chłopcze, mam inne plany na dziś wieczór - odpowiedział Mahoney zerkając na stojącą obok Agnieszkę. - Jutro rano znajdziesz mnie w biurze centrali rangersów, OK?

Po pół godzinie siedział na podłodze w swoim mieszkaniu. Jedynym światłem były porozstawiane wszędzie świece, które nadawały pokojowi atmosferę intymności.

Agnieszka siedziała obok i popijała sok pomarańczowy. Włączył muzykę.

- Wahałam się długo ale jestem zdecydowana. Możesz mnie aresztować - powiedziała, zdejmując z niego koszulę.

- W imieniu prawa, jest pani aresztowana. Może pani nic nie mówić ale wszystko, co...

Dalszy ciąg regulaminowej formułki został stłumiony długim pocałunkiem.

Rozdział 5

J.J.Wiliams siedział z nogami na blacie biurka bardzo zadowolony z wyników ostatniej akcji jego ludzi na czwartym poziomie wschodnim. Central City, który stał się nieoficjalną stolicą kolonii marsjańskiej, zaczynał być trudnym do opanowania i kontroli gigantem, i Security Mars Corporation miała coraz więcej roboty przy utrzymaniu porządku. A im więcej jest roboty, tym więcej pieniędzy Związek Cywilizacji Łacińskich pompował w swą pierwszą kolonię gwiezdną. A im było więcej pieniędzy na Marsie, tym więcej ich było w jego kieszeni. Więc miał powody do zadowolenia.

Sytuacja była taka, że nie miało znaczenia, czy akcje przeprowadzane przez SMC w ramach nieustającej operacji utrzymywania porządku powiodą się, czy nie. Jeśli się nie powiodą, to znaczy, że potrzeba dodatkowych pieniędzy na rozbudowę organizacji. Jeśli się powiodą, to jest to świadectwo ich skuteczności. I żeby skuteczność trwała, potrzeba pieniędzy.

J.J. Wiliams nie raz zastanawiał się, komu mogło przyjść do głowy powierzenie tak odpowiedzialnego zadania, jakim było bezpieczeństwo kolonistów, prywatnej organizacji. Nie oznacza to, że sytuacja ta mu przeszkadzała, wręcz przeciwnie, nie mógł jedynie pojąć krótkowzroczności tych, którzy o tym zadecydowali. Albo kierowała nimi głęboka głupota, albo łapówki. W swych rozważaniach zwracał się raczej ku temu drugiemu wyjaśnieniu.

Od roku był dyrektorem sekcji w Central City, co oznaczało, że kontrolował jedną czwartą dwustutysięcznego miasta. Zgodnie z regulaminami kolonii marsjańskiej, narzuconymi oczywiście przez SMC, miał praktycznie prawo życia i śmierci nad grupą ponad pięćdziesięciu tysięcy ludzi.

Nie upajał się władzą. Bardziej od władzy pociągały go pieniądze. Przez to z resztą znalazł się na Marsie, londyńscy mafiosi usiłowali wykorzystać tę słabość, i historia została odkryta przez przełożonych. Był wtedy inspektorem londyńskiej Policji Państwowej i zajmował się zwalczaniem wielkiej przestępczości. Jednak brytyjcy królowie podziemia wiedzieli, że J.J. Wiliams nie jest dla nich zagrożeniem, że ma słabość do ilości zer na koncie w banku. I gdy miał przymknąć oczy na pewne sprawy, pamiętali o tym i zer przybywało.

Sprawa się pogmatwała, gdy poszło o narkotyki. Wiliams zapowiedział, że w takim przypadku nie zamknie oczu, że sprawa jest zbyt poważna. Narkotykami w Związku Cywilizacji Łacińskich zajmowali się z urzędu ludzie z Policji Związkowej, a z tymi nie ma żartów. Ale znalazł się jeden, który nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Zagroził Wiliamsowi, że doniesie na niego i jedynym co mógł zrobić, było zaciągnięcie się do SMC.

Security Mars Corporation zatrudniała policjantów z całego świata. Wyłącznie kawalerów, z conajmniej dziesięcioletnim stażem. Pensja, którą proponowali, prawie dwukrotnie przekraczała uposażenie dyrektora Policji Państwowej w milionowym mieście, nic więc dziwnego, że kandydatów było wielu. Ale nikt nigdy sam nie kandydował do pracy w SMC. Nikt nie wiedział nawet, do kogo należało się zgłosić. SMC sama wynajdywła kandydatów i sama się z nimi kontaktowała.

Tak się szczęśliwie złożyło, że gdy J.J.Wiliams popadł w tarapaty w związku z donosami, które napłynęły do dyrekcji londyńskiej Policji Państwowej, miał w kieszeni zaproszenie na rozmowę do biur SMC w Paryżu. Tak naprawdę nie miał specjalnie ochoty wyjeżdżać na Marsa, dobrze mu było na Ziemi. Nawet bardzo dobrze. Ale w zaistniałej sytuacji postanowił nie igrać z losem, i podpisał angaż.

Dyrekcja wstrzymała śledztwo w momencie, gdy przedstawił swą dymisję. Podejrzewał, że to raczej SMC "zasugerowało" wstrzymanie przeciw niemu śledztwa ale faktycznie nie miało to takiego znaczenia. Po tygodniu siedział na promie, po miesiącu miał swoje biurko w biurze SMC w Central City na Marsie, najbardziej ponurej planecie, ze wszystkich zamieszkałych przez rasę ludzką.

Wiliams nigdy specjalnie nie interesował się Marsem. Wiedział o tej planecie tyle, co zobaczył w reportarzach i filmach reklamowych szeroko rozpowszechnianych przez przeróżne organizacje, które poszukiwały personelu. Domyślał się, że nie jest tam tak wspaniale, jakby producenci chcieli by oglądający te reklamówki myśleli. Wiedział, że Mars jest wystarczająco daleko od Słońca, żeby nigdy nie było tam mowy o wylegiwaniu się na plaży pod palmami.

Było gorzej niż podejrzewał. Ponad sto lat działalności człowieka nie sprostało jeszcze zadaniu całkowitego przystosowania Czerwonej Planety dla ludzi. To prawda, że dało się oddychać powietrzem na zewnątrz ale było to powietrze sterylne, pozbawione swojskich zapachów. I jakieś takie ciężkie. Ten ciężar pochodził od wysokiego stężenia dwutlenku węgla koniecznego do zachowania równowagi temperatur na planecie.

No i chłód. Podtrzymywany efekt cieplarniany podniósł średnie temperatury na planecie, to prawda ale nie zmieniało to faktu, że nocą temperatura spadała czasem do dwudziestu, a nawet jeszcze więcej, stopni poniżej zera.

Na Ziemi jednym z regulatorów temperatury były oceany. Na Marsie narazie były one w stadium sztucznych jezior, naturalny cykl obiegu wody nie został jeszcze do końca stworzony. I jeszcze długo nie będzie.

Życie skupiało się wokół pasa równikowego, gdzie pobudowano całą sieć osiedli, połączonych podziemnymi korytarzami. Istniały oczywiście drogi na zewnątrz, nawet bardzo dobre ale kto nie musiał, nie wychodził na powierzchnię. Drogi rozbudowywano jednak, w projektach były nawet autostrady. Robiono to ze względu na opinię publiczną - wszyscy chcieli, żeby Mars stał się drugą Ziemią. Potrzebne więc były ulice.

No i powoli czwarta planeta układu słonecznego zaczęła się stawać drugą Ziemią. Tylko niestety zaczęło się to od najmniej chwalebnych przejawów człowieczeństwa. Od początku, jak tylko pojawili się tu ludzie, zaczęły się przestępstwa.

Central City, który liczył obecnie ponad dwieście tysięcy mieszkańców, miał już dobrze zorganizowaną mafię, gangi młodzieżowe, kloszardów i prostytutki. Miał oczywiście i policję, SMC, w której J.J.Wiliams był od niedawna dyrektorem sekcji.

Doszedł do tego stanowiska stosunkowo szybko, dzięki swej umiejętności adaptacji. Central City nie miał oczywiście nic wspólnego z Londynem, już ilość mieszkańców zdecydowanie zmieniała wymiary zadań policji. Ale przecież ludzie są wszędzie tacy sami i J.J. wiedział, jak należy z ludźmi rozmawiać.

Zaczął od zapoznania się z układami wewnątrz SMC. Stwierdził kto kim rządzi, co nie zawsze odpowiada funkcjom i stanowiskom. Stwierdził, na kogo trzeba uważać i kto nie stanowi zagrożenia. Stwierdził wreszcie z zadowoleniem, że SMC nie było organizacją skautów, że na Marsie również dało się dobrze żyć, jeśli tylko potrafiło się dobrze sobie to życie zorganizować.

Wiliams potrafił sobie organizować życie. Po trzech miesiącach powierzono mu ekipę sześciu ludzi, co wiązało się z odpowiednim podwyższeniem dochodów, po roku został kierownikiem w sekcji wschodniej. Mniej już pojawiał się w korytarzach Central City ale zdobył sobie szacunek i respekt zarówno podwładnych jak i półświatka. Wszyscy wiedzieli, że jeśli Wiliams pojawia się gdzieś, to lepiej jest się mieć na baczności. I lepiej nie zalegać ze zobowiązaniami, jakie się wobec niego miało.

Poza pensją, którą wypłacało mu SMC dostawał teraz regularnie trybut od dwóch band, od przemytników alkoholu i od alfonsów rządzących światkiem prostytucji w Central City. Wszyscy o tym wiedzieli ale nikt nie reagował. Wszyscy, to znaczy nie tylko przestępcy, wiedzieli o tym jego szefowie, a nawet lokalna prasa. Tyle, że nikt nie ważył się o tym głośno mówić, bo J.J. Wiliams dbał o to, by wszystkich mieć w kieszeni. Po dwóch latach spędzonych na patrolach i w biurach SMC wiedział o pewnych ludziach więcej, niż jakakolwiek baza danych w jakimkolwiek komputerze. I to wystarczyło. Dziennikarzy też miał w kieszeni.

Była jedna rzecz, na którą nigdy nie chciał przymknąć oczu. Narkotyki. Ponurość marsjańskiego życia pchała wielu ku alkoholizmowi. To uważał za normalne, w końcu nowoczesna medycyna potrafiła dokonywać cudów, i alkoholizm przestał być już tak naprawdę plagą. Narkotyki, to było co innego. Od półtora stulecia starano się znaleźć metody odzwyczajenia narkomanów od nałogu, i od stu pięćdziesięciu lat próby te kończyły się fiaskiem. Narkomani wciąż umierali od przedawkowania, a handlarze wciąż napychali sobie kieszenie brudnymi pieniędzmi. Tego Wiliams nie chciał zaakceptować.

Gdy znalazł się na Marsie, handel narkotykami kwitł w najlepsze. Były to specyfiki produkowane w tamtejszych laboratoriach, tabletki lub płyny, które pozwalały na chwilę zapomnieć o ponurych, czerwonych krajobrazach, o małym, zimnym Słońcu i duszącym powietrzu. Czasami, rzadziej, była to heroina, którą imigranci przywozili z Ziemi. Oczywiście było to zabronione ale czy tak naprawdę kontrole przy odlocie mogły zatrzymać zdecydowanych na wszystko ludzi? Tym bardziej, że na Ziemi wszyscy wiedzieli, że heroina jest na Marsie najlepszą lokatą pieniędzy.

Pracownicy SMC odpowiedzialni za zwalczanie przemytu siedzieli wszyscy w kieszeniach lokalnych dealerów. Oczywiście, gdy zorientowali się, że Wiliams nie żyje wyłącznie ze swej urzędniczej pensji, zaproponowali mu udziały. Ale pomylili się, sądząc, że dla byłego londyńskiego policjanta, żaden pieniądz nie śmierdzi. Pomylili się okrutnie, Wiliams wykorzystał ich aby po raz pierwszy w historii Central City zadać krwawy cios w lokalną mafię narkotykową. Doprowadził do likwidacji dwóch wielkich laboratoriów, które za subwencje z Ziemi produkowały amfetaminy, sex-extasy i inne mordercze świństwa. Przy okazji zrobił wszystko tak, aby jego koledzy, którzy maczali palce w brudnym handlu, zasilili krematoria Central City.

Przy pomocy prasy zorganizował sobie następnie kampanię reklamową, w której przedstawiono go jako jedynego, nieprzekupnego, prawdziwego i doskonałego obrońcę prawa w Central City, co doprowadziło w kilka tygodni do mianowania go szefem sekcji.

Po raz pierwszy był wtedy zadowolony z akcji, mającej na celu obronę prawa, tylko i wyłącznie ze względu na jej stronę moralną. Dotychczas, gdy przestępcy, z którymi miał do czynienia, szli do więzienia bądź ginęli, to dlatego, że mu podpadli albo dlatego, że nie miał innego wyboru.

Poprzedniego dnia wieczorem przeprowadzał właśnie akcję, która była wynikiem niedotrzymania umowy przez jedną z band zajmujących się przemytem alkoholu. Z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn nowy szef bandy, skądinąd technik w departamencie psychologii, po przejęciu kontroli nad grupą kilkunastu pilotów, techników obsługi promów i kontrolerów lotów odmówił wypłacenia comiesięcznego uposażenia Wiliamsowi. Prawdopodobnie sądził, że nie musi honorować zobowiązań swego poprzednika, który zginął w tzw "niewyjaśninych" okolicznościach.

Jak na psychologa, to niewielkie miał pojęcie o naturze ludzkiej, skoro postanowił złamać umowę i włożyć kij w szprychy doskonale funkcjonującego systemu. Teraz siedzi i pewnie przez najbliższych kilka lat nie będzie miał okazji urządzić sobie przechadzki po okolicznych skałach, co namiętnie robił od jakiegoś czasu. Całość alkoholu, skądinąd doskonałej whiski, została skonfiskowana. Dwóch ludzi, piloci promu, którzy chcieli wykazać się odwagą i siłą bronić cennego towaru, płonęło już pewnie w piecach krematoryjnych, a Wiliams zadowolony siedział w swoim biurze i liczył pieniądze, które zarobi na licytacji stu kartonów po sześć butelek whiski.

Ktoś zapukał do drzwi.

- Tak?

- To ja. Mam złe nowiny.

Przed drzwiami stał Morric. Od tygodnia był zastępcą Wiliamsa, awansował go z funkcji zwyczajnego członka patrolu. Zawsze uważał, że aby sobie zjednać ludzi, należy im dać coś, co sprawi im wielką przyjemność, a czego się zupełnie nie spodziewają. Morricowi nawet we śnie nie marzyło się zostać zastępcą dyrektora sekcji i Wiliams wiedział, że będzie miał w jego osobie ślepo oddanego współpracownika. Na dodatek chłopak nie był głupi, choć nie zawsze potrafił od razu zrozumieć tok myśli swojego przełożonego.

- Co się stało?

- Sprawdziliśmy kartony z alkoholem... To znaczy chcieliśmy je policzyć...

- Dobra, wiem. Ile ukradliście?

- Panie dyrektorze... - Morric za wszelką cenę chciał przybrać ton obrażonego. - Było nas pięciu. Jeśli pan myśli, że wszyscy...

- Tak myślę. Nawet więcej, wiem. Pięciu czy dziesięciu, napewno wszystkich butelek dziś wieczorem nie będzie. Ale zostawcie mi choć jedną...

- Ja właśnie w tej sprawie... To znaczy nie, chciałem powiedzieć, że nie ma sześciuset butelek. W dwóch kartonach nie było whiski.

- To co, w pięciu ukradliście tylko dwanaście? Oceniałem was na conajmniej trzydzieści. Ta twoja zła nowina nie jest wcale taka zła, Morric.

- Nie o to chodzi, panie dyrektorze. W dwóch kartonach nie było whiski. Znaleźliśmy w nich to. - Morric położył na biurku Wiliamsa torebkę z białym proszkiem.

- Co to jest? Heroina?

- Tak, sprawdziłem w laboratorium. Czysta, conajmniej 96.

- Rozumiem teraz, czemu ten cholerny doktorek nie chciał ze mną pertraktować jak człowiek z człowiekiem. Sprawdziliście wszystkie kartony?

- Tak szefie.

- Nie nazywaj mnie szefem, już tyle razy cię o to prosiłem.

- Tak, panie dyrektorze, sprawdziliśmy. Jest tego dwadzieścia kilo.

- Ile? - Wiliamsa zamurowało. Dwadzieścia kilo wystarczyłoby na zalanie rynku handlu narkotykami w Central City przez conajmniej rok. Narkomanów nie było wielu.

- Tak jest, dwadzieścia kilo. Dwadzieścia kilogramowych torebek.

- Co oni chcieli z tym robić? Kąpać się w tym? Przecież dwadzieścia kilo czystej heroiny, to samobójstwo... Z taką ilością każdy handlarz jest w stanie całkiem załamać handel narkotykami w mieście. Ten psycholog jest chyba szaleńcem.

- Nie wiem, panie dyrektorze. W każdym razie znaleźliśmy to w kartonach. Tych, które wynieśliśmy z wahadłowca. Reszta stała w magazynie.

- Jak to wynieśliście z promu?

- No, wszystko będzie w raporcie. Zaraz pan powinien go dostać.

- Zeznawaj mi tu wszystko. Jak leci. Raport przeczytam potem.

- No więc, tak jak pan powiedział, namierzyliśmy prom, którym interesował się wczoraj Ramirez. Nie uprzedzaliśmy nikogo z kontroli lotów, bo baliśmy się, że któryś z nich może być w to zamieszany. Ustawiliśmy ludzi przy lądowisku wahadłowca, z którego wyładowywano bagaże i sprzęt. Reszta pilnowała Ramireza.

Tak, jak pan przewidywał, zjawili się z ciężarówką i zaczęli ładować skrzynie. Piloci pomagali im w rozładowywaniu. Chcieliśmy poczekać, aż wszystko przełożą do ale Ensminger zleciał ze sterty skrzyń na której siedział i narobił rabanu. Tamci zorientowali się, że coś nie gra i chcieli zwiewać. No to zadziałaliśmy.

Wybuchła strzelanina, tamci mieli eklatory ale nie nastawiali ich na pełną moc. Woleli nie ryzykować głową za zabicie pracownika SMC. I gdy już ich prawie mieliśmy, jeden z pilotów, który chował się za ciężarówką, zaczął do nas strzelać ale tym razem na poważnie. Ensminger ma urwane pół ręki.

Zabiliśmy tego pilota. Drugi próbował uciec do wahadłowca, też był uzbrojony, no i Goldman strzelił do niego. Miał nastawiony eklator na pełną moc i też go zabił. Wtedy nadbiegli ludzie z jakiegoś patrolu.

Patrol zabrał aresztowanych, a myśmy zajęli się ładunkiem. Pomyślałem sobie, że może coś jeszcze zostało w wahadłowcu i rzeczywiście, znalazłem jeszcze dwa kartony.

- Właśnie te?

- Nie jestem pewien. Władowaliśmy wszystko razem, trudno mi je odróżnić.

Wiliams wziął do ręki woreczek z białym proszkiem, jakby chciał go zważyć.

- Tak, - zaczął, zwracając się bardziej do siebie niż do swego zastępcy. - To kanalie, myśleli, że mnie wykiwają... Ramirez gorzko pożałuje swych nowych pomysłów. Już mu wódeczka nie wystarcza, chciał zostać naprawdę bogaty... No to będzie teraz się bogacił wyrabiając dywaniki ze szczurzych ogonów. Dawaj mi go tu zaraz. Mam ochotę z nim pogadać.

Po dziesięciu minutach Morric przyprowadził więźnia. Posadził go na krześle naprzeciwko Wiliamsa, a sam siadł z boku, nie zapominając o włączeniu dysku do nagrania przesłuchania.

- No i co, Ramirez? Napijesz się kieliszek? - Wiliams sięgnął po stojącą z boku butelką koniaku. - A, ty koniaku nie pijasz. Tylko whiski? Czyż nie tak?

- Tak jest.

- Wiesz, przepraszam ale nie mam whiski. Ostatnio jakoś nie widziałem w sklepie. A ty?

Ramirez nie odpowiedział patrząc jedynie wrogo na Wiliamsa.

- I co, sprowadziłeś sobie parę butelek na święta?

- Tak jest.

- I chciałeś to wypić w kręgu rodzinnym, w długie jesienne wieczory?

- Tak jest.

- I nigdy by ci przez myśl nie przeszło, że mógłbyś tych kilka butelek komuś sprzedać?

- Tak jest.

- Więc nie ma tu mowy o jakimkolwiek przemycie?

- To było do mojego prywatnego użytku.

- A może byś jeszcze chciał, żeby przy przesłuchaniu siedział obok ciebie adwokat? No, powiedz, chciałbyś?

- Tak jest. Mam prawo do adwokata. Chcę adwokata.

- No popatrz, Ramirez. Zupełnie zapomniałem o adwokacie. Widzisz no? Starzeję się, skleroza. Jak ja mogłem o tym zapomnieć? - J.J.Wiliams uśmiechał się ale uśmiech ten nie uspokajał Ramireza, który wyraźnie był spanikowany.

- Panie dyrektorze, ja nic nie powiem dopóki nie przyjdzie mój adwokat. Proszę mi wezwać mojego adwokata.

- O ptaszku, przyjdzie twój adwokat, przyjdzie. - Głos Wiliamsa stał się zły, słowa wypowiadał jakby sycząc. - Przyjdzie ale nie będzie cię bronił za przemyt wódki. Będzie starał się obronić cię przed dożywociem.

Ramirez popatrzył na dyrektora zdziwionym wzrokiem. Następnie popatrzył na Morrica, który nie zareagował.

- Jak to... dożywociem?

- Ano tak, ptaszku. Tak jest. Myślę, że na tyle dobrze znasz nasze prawo, że wiesz, że za przemyt narkotyków do końca życia łapie się szczury w więzieniu. Wiedziałeś o tym?

- Jakich narkotyków? J.J. jeśli myślisz, że wrobisz mnie...

- Dla ciebie nie jestm J.J. Dla ciebie jestem Panem Dyrektorem. Zrozumiałeś? I nie waż się mnie tykać. Zrozumiałeś? A ponadto ja cię w nic nie wrabiam, to ty sam się wrobiłeś mój drogi.

- Panie dyrektorze, ja nigdy się...

- Ramirez, w dwóch kartonach była heroina. W dwóch kartonach od whiski, którą sprowadziłeś sobie do prywatnego spożycia. To co, myślisz, że w czasie podróży przez pięćdziesiąt milionów kilometrów przestrzeni kosmicznej, whiski w butelkach zamieniła się w heroinę w torebkach? Pewnie pod działaniem promieniowania kosmicznego, co?

- Ale ja nigdy żadnej heroiny...

- Posłuchaj mnie Ramirez. Znasz mnie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że mam swoje zasady. Tak?

- Tak jest, panie dyrektorze.

- I wiesz, że o ile alkohol nie robi na mnie takiego wrażenia, to są rzeczy, których nie znoszę? Tak?

- Tak, panie dyrektorze.

- To powiedz mi, co to jest?

- Wszyscy wiedzą...

- Powiedz. Chcę, żebyś mi to ty powiedział.

- Narkotyki. - Ramirez był kompletnie zagubiony. Wyglądał jak dziecko, które zgubiło rodziców w tłumie.

- Tak jest. I za narkotyki jestem gotów takim jak ty kanaliom pourywać jaja. Tak więc jeśli myślisz, że jeszcze kiedyś będziesz chciał się nimi posłużyć, powiesz mi, kto miał to od ciebie kupić. I za ile.

- Ale ja nic nie wiem o żadnej heroinie. Już mówiłem... Ja tylko whiski, to znaczy... - Ramirez spuścił głowę i Wiliams z Morricem przez moment myśleli, że się rozpłacze.

- Ramirez, za dobrze cię znam, żeby ci choć przez sekundę wierzyć. Jak się urodziłeś, to twój pierwszy wrzask był już kłamstwem. Naprawdę szczerze doradzam ci powiedzieć mi wszystko już teraz. I nie licz na to, że ktoś cię stąd wyciągnie. Nasi sędziowie może nie są przykładami uczciwości ale gdy chodzi o narkotyki...

- Ale ja nie mam nic wspólnego z żadnymi narkotykami!!! - Ramirez zerwał się z krzesła i zaczął krzyczeć. - W nic mnie pan nie wrobi, nie uda się panu na mnie zemścić za to, że nie chciałem panu płacić! Tak jest - krzyczał teraz do Morrica pokazując palcem na Wiliamsa. - Wiliams bierze łapówy! Tak jest, niech pan to nagra! Ja mu nie chciałem zapłacić, a on się teraz na mnie chce zemścić! Niech pan to nagra, proszę to nagrać!

- W porządku Ramirez, jak chcesz. Twoja sprawa. Jeśli myślisz, że będziesz mógł się obronić rzucając na mnie absurdalne oskarżenia, to jest twoja sprawa. Mam wystarczająco dowodów i świadków, żebyś do końca życia nie mógł już patrzyć na nasze małe słoneczko. Zjeżdżaj.

Morric wyprowadził więźnia, a Wiliams siadł za biurkiem. Zdziwiło go, że Ramirez zajął się hanlem narkotykami. Nie było to do niego podobne. Ponadto, aby móc działać w tych środowiskach, trzeba było mieć szerokie kontakty na Ziemi, a Ramirez urodził się na Marsie. Nikt z jego bandy nie miał wystarczających kontaktów, by takim handlem się zająć.

Zaterkotał telefon na wewnętrznej, służbowej linii. Dzwonił dyrektor generalny Central City. Włączył telefon i usiadł, starając się sprawić wrażenie odprężonego. Nie chciał, żeby przełożeni widzieli go inaczej, niż na pełnym luzie.

- Wiliams, słyszałem że operacja na czwartym poziomie powiodła się.

- Tak jest, panie dyrektorze. Zatrzymaliśmy wszystkich przemytników, jeden człowiek jest ranny.

- Wiem, niech mu pan powie, że na koszt SMC będzie miał protezę ręki, jeśli będzie to konieczne.

- Może lepiej mu nic nie mówić o protezie?

- Jak pan chce. Ale do rzeczy. Chciałem uprzedzić, że następnym promem przyleci tu policjant z Ziemi. Jack Mahoney z nowojorskiej Policji Państwowej. Proszę się nim zająć. Będzie prowadził śledztwo w sprawie przemytu narkotyków, ma pełnomocnictwa Związku Cywilizacji Łacińskich. Nie bardzo wiem, czy tylko po to tu będzie, więc chciałbym, żeby mu pan pokazał naszą firmę od tej najlepszej strony. Czy wyrażam się jasno?

- Tak jest, panie dyrektorze. Jak najbardziej. I myślę, że nie będę miał specjalnych kłopotów, by mu pomóc w śledztwie.

- Co ma pan na myśli, Wiliams?

- Wiem, kto skupuje narkotyki wysłane z Ziemi na Marsa. Właśnie złapaliśmy bandę przemytników.

- Cieszę się, że jest pan skuteczny na swoim stanowisku, Wiliams, nigdy nie miałem wątpliwości co do pańskich kompetencji. Tyle, że tym razem zdaje mi się coś tu nie gra.

- Co nie gra panie dyrektorze?

- Ten policjant przylatuje tu, żeby zająć się przemytem heroiny...

- Tak jest, my właśnie złapaliśmy odbiorców...

- Niech mi pan nie przerywa, Wiliams. On tu będzie, żeby dowiedzieć się kto z Marsa wysyła heroinę na Ziemię.

- Czy pan się nie... To znaczy chciałem powiedzieć...

- Nie, Wiliams, jeszcze wiem co mówię. Ktoś stąd wysyła na Ziemię heroinę.

- Ale na Marsie nie ma maku... Nie bardzo rozumiem...

- Ja też, może dowiemy się czegoś więcej od tego policjanta. Proszę się nim zająć. To wszystko.

Ekran zgasł, pozostawiając J.J.Wiliamsa w stanie osłupienia. W wielu śledztwach brał już udział ale jeszcze nigdy w takim, w którym przestępstwo popełniane było absolutnie wbrew jakiejkolwiek logice. A to, co powiedział dyrektor generalny nie trzymało się kupy.

Rozdział 6

Profesor Beckster siedział zatopiony w obliczniach przed swoim terminalem. Był tak przejęty pracą, że nie usłyszał nawet jak Somba Tchibambi wszedł do biura. Oderwał się dopiero gdy tamten głośno zakasłał.

- Czego chcesz, nie widzisz, że jestem zajęty? - powiedział do stojącego przed nim Murzyna.

- Widzę ale mam sprawę...

- Twoja sprawa może poczekać, daj mi spokój jeszcze przez parę godzin. Muszę sprawdzić kilka rzeczy.

- To sprawdzi pan później, panie profesorze. Tu chodzi o ostatni transport. SMC odkryło dwa kartony...

- Jak to odkryło?

- No po prostu. Zabrali kartony z dwudziestoma kilogramami towaru.

- Jak do tego doszło? Ktoś puścił parę?

- Chyba nie, robili akcję na przemytników alkoholu...

- Mówiłeś, że dali im spokój.

- Tak mówiłem ale okazuje się, że nie. Na czwartym poziomie zorganizowali akcję i przejęli towar bandy Ramireza. Przy okazji wpadły nasze kartony. Zabili dwóch pilotów.

- Lepiej, że zabili niż mieliby ich złapać. I co teraz?

- Właśnie w tej sprawie chciałem z panem porozmawiać...

- No to rozmawiaj. Myślisz, że ten kanał jest spalony?

- Nie wiem. Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas damy sobie spokój. Mogą coś podejrzewać.

- Jedyne, co mogą podejrzewać, to że Ramirez sprowadza heroinę z Ziemi, czy nie tak?

- Niby tak ale myśli pan, że SMC uwierzy, że Ramirez miał środki na zakup dwudziestu kilogramów heroiny?

- Nie wiem w co wierzy SMC ale nie sądzę, żeby komukolwiek do głowy przyszło, że heroina podróżuje z Marsa na Ziemię...

- Nie byłbym tego taki pewien. To już drugi raz, gdy coś nie gra. Ostatni transport przechwycili na Ziemi...

- Wiem. I co z tego? Jeśli nawet szukaliby przez sto lat, to nie znaleźliby ani jednej makowiny na Marsie.

- Ja tam wolę, żeby nie szukali. Przyszedłem tu, bo mam pewien pomysł. Czy nie możnaby naszej maszynki użyć do zmienienia nieco wydarzeń na czwartym poziomie?

- Somba, coś mi się wydaje, że słuchasz mnie tylko jednym uchem, a drugim wszystko ci wylatuje. Czy pamiętasz, co ci mówiłem? O ograniczeniach naszego urządzenia?

- Mówił pan o problemach ze zużyciem energii...

- To też ale nie tylko. Mówiłem ci, że ograniczeń jest kilka, a energia jest tylko jednym z nich. Nie możemy wykorzystać urządzenia, żeby zmienić to, co się działo na czwartym poziomie, bo po prostu nie możemy się tam dostać.

Przy pomocy urządzenia, które skonstruowałem, możemy cofnąć się w czasie o mniej więcej sto, sto dziesięć lat, ani mniej, ani więcej. Aby cofnąć się o więcej niż sto dziesięć lat, musielibyśmy wykonać tak skomplikowane obliczenia, że wszystkie komputery, do których mamy dostęp, musiałyby liczyć przez kilkadziesiąt godzin rozwiązując układy równań z tysiącami niewiadomych. Część z tych równań, to równania nieliniowe, ich wynik zależny jest od danych początkowych i zawsze jest inny. Czy myślisz, że mogę sobie pozwolić na zablokowanie wszystkich maszyn liczących na Marsie przez trzy dni?

Ale teoretycznie jest to możliwe, tyle, że stosunkowo niebezpieczne, bo wystarczy minimalny błąd w danych początkowych, żeby zamiast na Ziemi przed przykładowo dwustu laty, znaleźć się w centrum Słońca przed milionem lat.

Natomiast co do przeniesienia się o godzinę w przeszłość, jest to po prostu niemożliwe. Może wyda ci się to nielogiczne ale tak jest. Jest takie powiedzonko, że jeśli można zrobić więcej, można też zrobić mniej. I pewnie się to często sprawdza ale nie w tym przypadku. Weź przykład kciuka, łokcia i barku. Łokieć jest bliżej kciuka niż bark, prawda? A spróbuj dotknąć kciukiem łokcia... A bark możesz. To tylko taka przenośnia, żebyś lepiej mógł zrozumieć to wszystko w swojej czarnej zakutej pale. Tak jak nie da się podróżować szybciej niż światło, tak i nie da się cofnąć w czasie o godzinę. Jasne?

- Tak, chyba tak. Już pan to mówił ale myślałem, że to tylko problem zużycia energii.

- Energii też. Im dalej chcesz się przenieść w przeszłość, tym więcej energii zużyjesz na obliczenia. W pewnym momencie przestaje to być opłacalne. A jeśli chcesz się cofnąć bliżej niż na jakieś sto lat, zużycie energii konieczne do zagięcia czasoprzestrzeni wzrasta proporcjonalnie do sześcianu zmniejszanego czasu, aby osiągnąć wartości praktycznie nieskończone przy próbie cofnięcia się o mniej niż siedemdziesiąt lat. Aby cofnąć się o dziewięćdziesiąt lat, musielibyśmy zaprząc Słońce, przy osiemdziesięciu pięciu latach wszystkie gwiazdy w galaktyce mogłyby nam nie wystarczyć. Żeby przenieść się w przyszłość, choćby o sekundę, potrzeba by energii równej kilku miliardom Big-Bangów. Więc pozostaniemy przy naszych stu dziesięciu latach, dwóch miesiącach, trzech dniach, pięciu godzinach i trzech sekundach, dobrze? Sam wiesz ile jest roboty, gdy mamy wysłać kamerę, a potem wszystko jeszcze raz przestawiać na ten sam moment.

- To co, nic nie będziemy robili?

- Narazie poczekamy. Zobaczymy, co zwęszy SMC. Póki co, dla bezpieczeństwa proponowałbym odesłanie w przeszłość całości naszych zapasów, żeby nikt nic nie mógł przy nas znaleźć. Zaraz polecisz tam i zakopiesz wszystko na tej polanie w jakimś szczelnym pojemniku. Zabierzemy to, jak sprawa się wyjaśni. Ile minęło czasu od ostatniego transferu?

- Dwanaście godzin.

- To wystarczy, tamci powinni już być daleko. Poczekaj, aż będzie tam noc i leć. Jakbyś kogoś zobaczył, to nie wahaj się ani sekundy i zabijaj. Nie możemy sobie pozwolić na błąd.

- A co z SMC? Nie chce pan, żebysmy znaleźli kogoś, kto by nas krył?

- Już o tym rozmawialiśmy, Somba. Nie chcę, bo tu zbyt wielkie pieniądze wchodzą w grę w tej historii. I jest jeszcze sprawa mojego wynalazku, który nie powinien dostać się w niepowołane ręce.

- W porządku profesorze, jak pan chce. Pan tu rządzi.

- I jak narazie dobrze na tym wychodzisz Somba. Chyba sam przyznasz.

- Nie skrażę się, to prawda ale czasami pana nie rozumiem. Za odpowiednią opłatą moglibyśmy mieć w kieszeni wszystkich dyrektorów SMC do kupy. Nie zbiednielibyśmy...

- Wbij sobie raz na zawsze do głowy, że nie wszystko daje się kupić. Są rzeczy, za które nie można zapłacić. Jedną z nich jest ludzka głupota i nawet za największe pieniądze nie zamienisz jej na mądrość. Są dwa rodzaje głupców. Pierwszy, to ci, którzy biorą pieniądze, a później nie potrafią zamknąć gęby i paplają wszystko o wszystkim. Ci są najbardziej groźni, bo już myślisz, że masz ich w ręku, oni sami myślą, że dla ciebie pracują, a jak co do czego przyjdzie, to okazuje się, że twoja słono opłacona tajemnica jest sekretem Poliszynela. Drudzy, może mniej groźni ale nie mniej głupi, uważają się za nieprzekupnych i odmawiają przyjęcia pieniędzy.

- Czyli uczciwi, tak?

- Coś ty powiedział - Beckster popatrzył na Tchibambiego z kpiącym uśmiechem.

- Powiedziałem - uczciwi.

- Uczciwy... uczciwy... - Beckster sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego. Przez chwilę jakby zastanawiał się, wreszcie powiedział - tak, przypominam sobie to słowo. Gdzieś je musiałem słyszeć. Co to znaczy?

Tchibambi zaczął się śmiać, Beckster wstał od biurka i powiedział:

- No dobra, zjeżdżaj. Znajdź jakiś pojemnik z zatrzaskiem grawitacyjnym, żeby nawet jeśli ktoś znajdzie, nie mógł otworzyć. Przed stu dziesięciu laty nie znali zamków grawitacyjnych.

Tchibambi wyszedł, a Beckster wrócił do swych obliczeń. Wciąż pracował nad problemem zmiany wydarzeń w przeszłości w zależności od kamery, która je rejestrowała. To, co miał przed sobą było po prostu niemożliwe. To tak, jakby ktoś powiedział, że coś jednocześnie jest i nie jest.

Równania wynikające z einsteinowskiej Ogólnej Teroii Względności dopuszczały podróże w czasie poprzez tworzenie tak zwanych tuneli czasoprzestrzennych, które umożliwiały przeniesienie się w czasie o daną jednostkę. Wszystko było jedynie kwestią nakładów energetycznych i opanowania pewnych praw fizyki nieznanych za czasów Einsteina. Dopiero Wielka Teoria Unifikacyjna pozwoliła na opisanie jednego żródła wszystkich sił rządzących wszechświatem. Otworzyła ona zupełnie nowe horyzonty fizyce i spowodowała powstanie nowych jej dziedzin.

Badania nad możliwością przenoszenia się w czasie oczywiście również były przedmiotem prac naukowców ale pewien błąd w szeregu publikownaych prac spowodował zepchnięcie ich na margines działalności naukowej. Beckster wykrył ten błąd. Polegał on na tym, że grupy naukowców nie znalazły momentu, w którym nakłady energetyczne były wystarczająco ograniczone, a możliwości obliczeniowe wystarczająco wysokie, żeby dokonać transferu. Jednym słowem nie znaleźli "okienka", które istniało przed stu pięciu, stu dziesięciu laty, do którego dostęp był jak najbardziej otwarty.

Wynikało to ze zbyt pochopnie wyciągniętych wniosków z badań. Fizycy stwierdzili, że skoro ilość obliczeń koniecznych na przeniesienie się w przeszłość wzrasta z tak wielką prędkością, że nie będą mogli nigdy zobaczyć żywego dinozaura, a z drugiej strony nie posiadają wystarczającej energii, żeby się przenieść w przyszłość, to nie ma co sobie głowy zawracać. Postanowili poczekać na wystarczająco szybko liczące maszyny, żeby móc zapolować na Tyranozaura. Postanowili obserwować cofanie się w czasie cząstek elementarnych w coraz większych akceleratorach.

Beckster uznał, że jego koledzy zbyt szybko zaprzestali prac, zajmując się innymi problemami wypływającymi z Wielkiej Teorii Unifikacyjnej. Przejrzał wszelkie publikacje na temat energii ujemnej i grawitonów, i znalazł kilka maleńkich wydawałoby się błędów. Wynikiem jednego z tych błędów było przegapienie "czasowego okienka", przez które można było popatrzeć w przeszłość. Nawet więcej, przenieść się tam.

Początkowo chciał ogłosić wyniki swych prac ale szybko pojął, że sława odkrywcy nie zawsze idzie w parze z pieniędzmi. Wyemigrował na Marsa, gdzie mógł w spokoju prowadzić prace nie bojąc się, że ktoś odbierze mu palmę pierwszeństwa. Wiedział, że prędzej czy później ktoś znajdzie błędy w publikacjach i też znajdzie "czasowe okienko". Ale narazie był pierwszy, i chciał nim pozostać jak najdłużej.

Przenoszenie się w czasie nie powodowało specjalnych problemów. Masa przenoszonego obiektu nie miała znaczenia, czy był to słoń, czy piórko, wydatkowana energia była taka sama. Beckster niepokoił się nieco, co się stanie, gdy nagle zostanie zachwiana równowaga, poprzez fakt, że w pewnym momencie w jednym miejscu zniknie jakaś masa, by pojawić się w innym. Było to pytanie, które wielokrotnie zadawali sobie naukwcy i pisarze science-fiction. Ale odpowiedź na to pytanie była dość prosta. Nie stanie się nic, tak jak przeniesienie filiżanki z kawą z kuchni do pokoju nie powodowało zachwiania równowagi Wszechświata.

Nie stanie się nic, bo po prostu pytanie jest źle postawione. Jeśliby je postawić odpowiednio, to znaczy co się stanie, jeśli w jednym miejscu CZASOPRZESTRZENI zniknie jakaś masa by się pojawić w innym miejscu CZASOPRZESTRZENI, to odpowiedź może być tylko jedna. To samo co z filiżanką kawy. Po prostu będzie gdzie indziej.

Beckster lubił wynajdywać porównania, które obrazowały wyniki jego prac i domen, którymi się zajmował. W notatkach, które skrzętnie robił co wieczór porównywał ludzkość do rośliny. Do drzewa, które zna jedynie dwa wymiary przestrzeni i czas. Wynikiem jego prac było jakby udostępnienie drzewu trzeciego wymiaru przestrzeni, to znaczy danie możliwości poruszania się. I tak człowiek był rośliną, która płynęła w strumieniu czasu, jak liść w rzece, mogąc przepływać od jednego brzegu do drugiego ale bez możliwości zatrzymania się czy zawrócenia biegu. Wynalazek Beckstera umożliwił zawrócenie i płynięcie pod prąd rzeki, prąd, którym był czas.

Oczywiście istniały jeszcze ciemne plamy w całej teorii, jak na przykład fakt, że zasada zachowania energii była przekreślana faktem cofnięcia się w czasie. To znaczy to, czego dokonał, było sprzeczne z prawami fizyki. Ale profesor Beckster nie zapominał, że prawa fizyki opisali ludzie, i ludzie mogą się mylić. Ktoś kiedyś napewno wytłumaczy, dlaczego zmobilizowana do przeniesienia się w czasie energia nie równa się zwiększeniu entropii systemu.

Jednakże teraz pojawiła się nowa ciemna plama w jego pracach. Plama, która mogła postawić pod znakiem zapytania więcej elementów, niż tylko zasadę zachowania energii.

Spędził cały dzień na przeglądaniu dysków z nagraniami akcji na polanie. Pierwszego i drugiego, dysków, które pokazywały, że Ogólna Teoria Względności mogła mieć implikacje, których nikt jeszcze nigdy nie podejrzewał. Z nagrań, które miał przed sobą wynikało, że wizja przeszłości również zależy od punktu widzenia. Jedna seria z prostego pistoletu maszynowego mogła być świadectwem, że nie istnieje tylko jeden Wszechświat, że wszechświatów jest nieskończona ilość, że jest ich tyle, ilu będzie obserwatorów. Oznaczało to, że rzeczywiście wszystko jest względne, nawet fakt, że siedzi przed swoim biurkiem właśnie w tym momencie.

Becksterowi przyszły do głowy słynne już paradoksy podróży w czasie, jak ten, w którym podróżnik zabija swego ojca, zanim ten poślubił jego matkę. Były to paradoksy, które mógł eksperymentalnie sprawdzić, jeśli tylko tego chciał. Ale narazie zastanawiał się, co mogło spowodować, że w tym samym miejscu czasoprzestrzeni pojawiły się dwie odmienne sytuacje. Jedyne, co mógł zrobić, to wysłać jeszcze raz kamerę, i po raz trzeci sfilmować akcję.

Wyszedł z laboratorium i przywołał siedzącego przy stole Tchibambiego.

- Przygotuj kamerę, jeszcze raz ją tam wyślę.

- Myśli pan o tej historii ze strzelaniem?

- Tak, coś mi się tu nie zgadza. Nie bardzo rozumiem to wszystko, chcę to zobaczyć jeszcze raz.

- Skoro pan tego nie rozumie, to kto ma rozumieć?

- Jak czegoś nie rozumiem Somba, to myślę. Wiem, że jest to czynność, której nie jesteś w stanie wykonać, więc narazie ja się tym zajmę.

Tchibambi wyszedł z hali niezadowolony. Nie lubił, gdy Beckster żartował sobie z niego, choć wiedział, że intelektualnie nie dorasta mu do pięt. Ale jak narazie dobrze mu się z profesorem pracowało, nie mógł narzekać.

Przyniósł kamerę i położył ją na platformie. W niewielkiej budzie oddalonej o kilka metrów znajdowały się urządzenia umożliwiające transfer. Cała operacja była zdalnie sterowana właśnie stamtąd.

Operator, którym był zazwyczaj Backster, nastawiał, jak to nazywał, celownik, na odpowiedni moment w przeszłości i naciskał guzik. Wydawało się to dość proste ale tak nie było. Nastawienie celownika wymagało ogromnych ilości energii, której dostarczały marsjańskie elektrownie albo laboratoryjny generator. Energia ta była magazynowana w kondensatorach i uwalniana częściowo w momencie startu. Druga jej część wykorzystywana była do sprowadzenia wysłanego w przeszłość przedmiotu z powrotem.

W przypadku wykorzystania generatora, operacja ładowania kondensatorów trwała kilka godzin. Oczywiście elektrownia Central City miała o wiele większą moc lecz gdy wykonywali transfery sprowadzając heroinę, woleli nie nadużywać tego źródła. Lepiej było nie zwracać za bardzo na siebie uwagi.

Tym razem jednak Beckster chciał działać szybko.

- Załadowaliście już kondensatory?

- Ładują się od dwóch godzin. Kazał pan przecież odesłać towar z powrotem.

- To dobrze, jest już pełna moc?

- Jeszcze jakieś pół godziny.

- Zadzwoń do elektrowni i powiedz im, że potrzebujemy dużej dawki. Teraz i za godzinę.

Tchibambi połączył się z elektrownią, a Beckster zniknął w budzie i zajął się nastawieniem celownika. Po pięciu minutach wyszedł.

- Nastaw kamerę Somba i połóż na platformie.

Tchibambi ułożył urządzenie wielkości dłoni ludzkiej po środku platformy i szybko z niej zeskoczył. Przeniesienie się w czasie łączyło się z całym szeregiem nieprzyjemnych wrażeń dla człowieka i zawsze lepiej było robić to w dobrze zabezpieczonym cylindrze. Oczywiście nie było niebezpieczeństwa dla życia, jeśli przenosiło się niezabezpieczonego człowieka ale lepiej było tego nie robić.

Pierwszym żywym orgnizmem, który przeniósł się w przeszłość o sto dziesięć lat była mysz, którą Beckster wysłał chcąc zobaczyć efekt, jaki operacja taka spowoduje na żywym organiźmie. Mysz wróciła po minucie w rozpaczliwym stanie. Była jakby rozszarpana na części. Beckster wziął te krwawe szczątki i zaniósł do laboratorium zoologii, żeby mu ją zbadano. W międzyczasie przejrzał dokładnie swoje obliczenia, by stwierdzić, czy nigdzie nie popełnił pomyłki. Ale wyglądało na to, że wszystko odbyło się zgodnie z planem. Nie rozumiał więc stanu, w jakim wróciło zwierzę.

Laboratorium dało mu odpowiedź, która otworzyła mu oczy na dodatkowy aspekt podróży w czasie, a mianowicie przestrzeń. Przed stu dziesięciu laty Mars nie znajdował się w miejscu czasoprzestrzeni, w którym znajdował się tego dnia. Mysz po prostu wylądowała gdzieś w przestrzeni kosmicznej i zanim zamarzła, ciśnienie wewnątrzkomórkowe rozerwało ją na strzępy. Beckster przez moment pomyślał, że miał szczęście, że w miejscu, do którego wysłał mysz nie było w tym momencie Słońca, bo sprowadzając ją z powrotem, znalazłby się wobec delikatnego problemu zneutralizowania materii słonecznej o temperaturze kilku milionów stopni.

W drugiej próbie popełnił podobny błąd. Też wysłał w przeszłość mysz, pamiętając o dokładnym wyznaczeniu miejsca w przestrzeni kosmicznej, w której ma wylądować. Najprostszym rozwiązaniem był Mars, dokładnie tu, gdzie teraz był. Wrócił kawałek kamienia. Przed stu dziesięciu laty nie było jeszcze Central City i w miejscu, gdzie stała teraz platforma, musiała być skała.

Trzecia próba powiodła się całkowicie. Mysz wróciła żywa i zdrowa z podróży w czasie i w przestrzeni, bo Bekcster wysłał ją na Ziemię. Była cała mokra, musiała wpaść gdzieś do wody, pewnie do któregoś z oceanów. Nie było łatwo znaleźć dokładne dane jakiegoś punktu sprzed stu dziesięciu lat na sąsiedniej planecie.

Przez kolejne miesiące profesor pracował nad metodą szybkiego obliczania współrzędnych czasoprzestrzennych ale bez większego rezultatu. Doprowadził nastawianie automatyczne do dokładności mniej więcej 150 kilometrów, co było zdecydowanie niewystarczające. Oznaczało to możliwość znalezienia się tak samo dobrze w oceanie, jak i na orbicie, czy też głęboko pod ziemią. Jedyną skuteczną metodą działania był system prób i błędów, który Beckster zastosował, gdy zdecydował się na nawiązanie kontaktu z przodkiem Tchibambiego.

Wysyłał kamery, które, jeśli wracały, pokazywały mu miejsce, gdzie się znalazły. Gdy znalazł polanę w dżungli, zdecydował, że nie będzie narazie probował szukać innego miejsca. Pierwszy raz przeniósł się w przeszłość sam, nie mógł sobie odmówić tej przyjemności. Oczywiście przedtem wysłał na polanę parę myszy i królika, który skądinąd uciekł, zanim Beckster zdążył sprowadzić go z powrotem. Wszystko wydawało się działać bez zarzutu.

Gdy sam stanął na platformie i gdy Tchibambi włączył transfer, odczuł jakby kopnięcie prądu. Nie trwało to długo, ledwie ułamek sekundy ale było to bardzo nieprzyjemne. Po wielu próbach stwierdził, że jeśli transfer dokonywany był w metalowej skrzyni, nieprzyjemne odczucie słabło.

Nie był to prąd, zaraz po pierwszej próbie wysłał w przeszłość testery, które nie wykazały żadnych różnic energii. Nie wiedział, co mogło spowodować to "kopnięcie" ale postanowił narazie się tym nie zajmować.

Beckster wszedł do budy z celownikiem, nastawił urządzenie i włączył transfer. Kamera znikła z platformy pozostawiając po sobie nieznaczny zapach ozonu.

- Co pan chce jeszcze sprawdzić, panie profesorze?

- Chcę zobaczyć co się tam stało po raz trzeci.

- Czy myśli pan...

- Nic nie myślę, Somba. Ja nic nie myślę, ja jestem naukowcem i nie zajmuję się myśleniem. Zajmuję się natomiast zarabianiem pieniędzy, i narazie jest to jedyna rzecz, która mnie interesuje. A jeśli przeszłość nie jest stała, tak jak by się to mogło wydawać, to nasze projekty mogą napotkać pewne niespodzianki. A ja nie lubię niespodzianek. I dlatego jestem naukowcem.

- Jakie niespodzianki?

- Widziałeś tego, co strzelał najpierw dwa, a potem trzy razy?

- Tak, widziałem.

- No i co o tym myślisz?

- Nie wiem. Czy to ma jakieś znaczenie?

- Co ma znaczenie? To, co ty o tym myślisz? Nie, to nie ma znaczenia. Natomiast znaczenie ma fakt, że przeszłość może się zmieniać. Ma to nawet bardzo duże znaczenie.

- Myśli pan o paradoksach? Czytałem gdzieś...

- Nie wiem, czy to są paradoksy. Nie wiem. Ale być może przenosząc się w przeszłość zmieniamy teraźniejszość, a z tym nie ma żartów. - Beckster mówił z powagą patrząc co chwila na zegarek. - Zaraz ją tu ściągniemy z powrotem i zobaczymy.

Po dziesięciu minutach kamera znów pojawiła się na platformie. Beckster podniósł ją i zamknął się w laboratorium.

Otworzył gniazdo dysku, na którym nagrały się wydarzenia sprzed ponad wieku i włożył go do czytnika. Przygasił światło i włączył urządzenie.

Przez chwilę siedział uważnie obserwując wydarzenia, starając się wyłowić wszystkie szczegóły. Po minucie zorientował się, że coś jest nie tak. Po następnej minucie odczuł wszechogarniające przerażenie.

W krzakach otaczających polanę siedzieli ludzie. Tak jak poprzednio, Tchibambi ze swoimi ludźmi zaczął do nich strzelać. Ale tym razem nie padły jedynie trzy serie z krzaków. Tak jak za drugim razem, tamten człowiek strzelił trzy razy, a nie dwa. Tyle, że po nim padł jeszcze jeden strzał. Nie było go na pierwszym ani na drugim dysku. Strzał z eklatora. Wycelowany w Tchibambiego, zabił go spalając mu głowę.

Rozdział 7

Jack Mahoney stał w hali odlotów wahadłowca nieco zakłopotany. Musiał poddać się dokładnej rewizji osobistej, a bardzo tego nie lubił. Dotychczas to on wywracał kieszenie różnym ludziom, tym razem sprawdzano jego. Stał nagi wśród grupy mężczyzn czekających na kontrolę i nie bardzo wiedział, jak ma się zachować.

Ludzie, z którymi stał również byli zażenowani, w większości byli to emigranci, z wyższym wykształceniem, nie przyzwyczajeni do takiego traktowania. Nie protestowali, procedura rewizji przed odlotem była obowiązkowa, nie można było się jej nie poddać.

Hala odlotów była enklawą, jakby początkiem Marsa. Całkowitą władzę miało tu SMC, ani paszport dyplomatyczny, ani legitymacja policyjna nie miały tu żadnej wartości. SMC nie chciało dopuścić do jakiegokolwiek przemytu towarów, które były na Marsie zakazane. I tak, wolno było zabrać jedną butelkę alkoholu powyżej 25%, tytoń, w jakiejkolwiek formie był zabroniony, broń również. Mahoney złożył wniosek o zezwolenie na zabranie z Ziemi swojego eklatora ale nie dostał zgody. Wytłumaczono mu, że pomimo charakteru służbowego jego podróży, jako funkcjonariusz nowojorskiej Policji Państwowej nie ma żadnych specjalnych uprawnień na Marsie. Na Marsie rolę policji spełnia SMC.

Obok Mahoneya w korytarzu stał pracownik centrali Związku Cywilizacji Łacińskich. Niski człowiek o silnie owłosionych piersiach i plecach. Stał przestępując z nogi na nogę, wyraźnie zniecierpliwiony. Jeszcze zanim tu weszli, podszedł do Mahoneya i zaczął go dręczyć swym strachem przed lotami.

- Miguel Rodriguez - przedstawił się, wyciągając małą, wilgotną dłoń. - Jestem sekretarzem regionalnym w Związku. Leci pan z nami?

Mahoney popatrzył na Rodrigueza jak przedszkolanka patrzy na nowego przedszkolaka.

- A jak pan myśli, rozbieram się dla przyjemności? Czy wyglądam na ekshibicjonistę?

Tamten roześmiał się nerwowo.

- Nie, co za głupie pytanie. Tak się pytam, bo nie lubię tych wszystkich procedur. Emigruje pan?

- Nie, jestem policjantem.

- I co, pana też będą sprawdzać?

- Ano będą, wszystkich sprawdzają.

- Uważam, że jest to upokarzające. Jestem dyplomatą, pracuję w Związku Cywilizacji Łacińskich. To przecież my ich finansujemy... Mogliby mieć trochę szacunku, nie sądzi pan?

- Wie pan, jestem policjantem, i widziałem w życiu różnych oszustów, którzy podawali się za... - Mahoney przerwał i popatrzył na Rodrigueza, który jakby lekko zbladł. - Nie, nie chodzi o to, że pana o cokolwiek podejrzewam. Proszę tak nie myśleć. Po prostu chciałem powiedzieć, że nigdy nie należy nie doceniać ewentualnych przestępców.

- Rozumiem, oczywiście ale nie lubię tego.

- A kto lubi, panie Rodriguez? Ale ponoć znaleźli w ten sposób kilku niedoszłych szantażystów. Miałby pan ochotę być zakładnikiem jakiegoś szaleńca?

- Wie pan, żeby wykryć ukrytą broń, nie trzeba rozbierać delikwenta do naga... To to jest tu najgorsze.

- Nie wiem, czemu to robią. - Mahoney nigdy nikogo nie rozbierał do naga, żeby stwierdzić, czy nie ma gdzieś ukrytej broni. Istniały urządzenia, które na odległość wykrywały każdy podejrzany przedmiot.

- Wie pan, - ciągnął Rodriguez stając przy ścianie, - myślę, że robią to, żeby nas upokorzyć. Żeby pokazać, kto tu rządzi.

- Może ma pan rację.

- Jak wrócę, to zrobię na ten temat raport do centrali. Dobrze byłoby im przypomnieć, za czyje pieniądze to wszystko robią...

- Ja bym się nie łudził, panie Rodriguez. O, to chyba moja kolej...

Nad drzwiami zapaliło się 520, co odpowiadało numerowi wydrukowanemu na karteczce, którą trzymał w ręku. Podszedł do drzwi, które otworzyły się automatycznie ukazując wąski korytarz. Po jego drugiej stronie było drugie pomieszcznie, gdzie ci, którzy przeszli przez kontrolę mogli się ubrać.

Ani na ścianach, ani na suficie i podłodze nie było żadnych widocznych urządzeń. Mahoney zrobił krok do przodu i poczuł na sobie powiew jakiegoś duszącego gazu. Został zdezynfekowany, ten sam system używany był do dezynfekcji zatrzymanych w jego komisariacie.

Następnie zapaliło się oślepiające światło, którego znaczenia nie znał i znalazł się w pomieszczeniu, gdzie ubierali się inni. Przy ścianach stały ponumerowane, metalowe szafy. Podszedł do tej, na której był numer 520, włożył do małej szparki swoją karteczkę co odblokowało zamek.

Zakładając ubranie poczuł, że zostało ono zdezynfekowane, lekko pachniało jakimś środkiem chemicznym. SMC nie chciało dopuścić do przyciągnięcia na Marsa zarazków, które mogłyby spowodować choroby, a nie daj Boże epidemię. Opieka lekarska była darmowa, SMC uważało, że zbyt wiele kosztuje. W razie epidemii ochrona zdrowia kosztowałaby jeszcze więcej.

Gdy zapinał koszulę poczuł jeszcze stłuczony bok, który bolał go już od dwóch dni. Gdy unieruchamiał napastnika pod restauracją nabił sobie ogromnego siniaka. Nie złamał żebra ale ból był dość silny.

*

Człowiek, którego przesłuchał następnego dnia rano po napadzie pod restauracją oczywiście nic nie chciał powiedzieć. Nie chciał nawet podać swego imienia i nazwiska, po prostu udawał, że nic nie słyszy. Mahoney przez moment myślał, że facet jest niemową ale najwyraźniej nie rozumiał również języka migowego.

Nadziwniejszym jednak było to, że nikt nic o nim nie wiedział. Ani w komputerach nowojorskiej Policji Państwowej, ani w centrali Związku nie było ani śladu tego człowieka. Takie przypadki się raczej nie zdarzały. Każdy miał gdzieś jakieś dossier, każdy był gdzieś notowany. Gdy przekazał szeryfowi wynik swych poszukiwań, ten, mocno zdziwiony, wystąpił do sędziego o zgodę na kontrolę baz danych Ubezpieczeń Społecznych i Banku Centralnego.

Każdy mieszkaniec Związku Cywilizacji Łacińskich musiał zostawić za sobą jakieś ślady. Każdy gdzieś musiał leczyć katar czy anginę, każdy musiał mieć kartę płatniczą, mieszkać gdzieś, pracować. Mahoney nie spotkał jeszcze nikogo, kto zatarłby za sobą ślady. Owszem, raz miał delikwenta, którego zatrzymał za narkotyki, i który nie miał dossier w centrali policji. Ale wyłącznie dzięki skorumpowaniu trzech osób, które wymazały jego dane z Centralnej Bazy Danych Nowojorskiej Policji Państwowej. Nie przewidział jednak, że w takich przypadkach istnieją jeszcze inne bazy, do których policja może mieć dostęp za zgodą sędziego. Za zgodą, bo wszelkiego rodzaju organizacje ochrony praw człowieka sprzeciwiały się stanowczo jakiejkolwiek centralizacji informacji na temat obywateli Związku Cywilizacji Łacińskich. Obawiały się nadużyć.

No i oczywiście dostał zgodę i po trzech dniach handlarz stanął przed sądem.

Tym razem było jednak inaczej. Nowy sędzia dystryktu nowojorskiego nie chciał dać zgody. Powiedział szeryfowi, że jeśli na każde skinienie palcem będzie taką zgodę wydawał, to prawa chroniące obywateli przed nadużyciami policji będzie można złożyć w muzeum.

- Panie naczelniku - Mahoney siedział w biurze szeryfa, gdy ten rozmawiał z sędzią, - Czy pan sobie naprawde wyobraża, że ja nie mam nic innego do roboty, tylko zajmować się pańskimi przestępcami?

- Panie sędzio - szeryf był wściekły ale hamował złość, - jestem tak jak i pan przywiązany do wolności obywatelskich i wie pan, że nie jest moim celem naruszanie ich w jakiejkolwiek sytuacji. Proszę pana o zgodę, bo mam tu człowieka, który odmawia podania swych danych personalnych.

- Jakby nie odmawiał, toby pan nie dzwonił. - Sędziemu wydawało się, że jest dowcipny. - A ja myślałem, że macie w swych bazach danych informacje na temat wszystkich ludzi na świecie...

- Panie sędzio, pana poprzednik...

- Panie naczelniku, mój poprzednik nazywa się Już Mnie Tu Nie Ma, a ja się nazywam Ja Tu Teraz Decyduję. Więc jeśli chce pan, żebyśmy sobie o nim porozmawiali, to możemy to zrobić na dorocznym balu policji.

- Chciałem tylko powiedzieć, że wszyscy wiedzą, że w moich brygadach nikt nie narusza praw człowieka...

- To pan tak mówi. Ja jeszcze nie mam na ten temat wyrobionego zdania. Ale pewnie się o tym przekonam za jakiś czas. Czy ten człowiek ma adwokata?

- Tak, z urzędu zajął się nim mecenas Sikorski.

- No to niech mecenas Sikorski tu przyjdzie, to porozmawiamy.

Sędzia stawiał opór nawet gdy adwokat poparł prośbę szeryfa.

- Panie mecenasie, a czy panu nie chodzi raczej o pańskie honoraria? Może nie wystarcza panu to, co dostaje pan od sądu za obronę z urzędu, i chce pan wiedzieć, czy nie dałoby się wyciągnąć więcej od klienta?

- Panie sędzio - Sikorski stał się czerwony ze złości. - Mam wrażenie, że pan chce mnie obrazić. Popieram wniosek pana naczelnika, bo nie bardzo wiem, jakbym miał bronić kogoś, o kim nie wiem nawet, jak się nazywa.

Po jeszcze dziesięciu minutach dyskusji sędzia wydał zgodę. Zrobił to jedynie ze względu na fakt, że zatrzymany człowiek napadł na funkcjonariusza Policji Państwowej. Jednak gdy Mahoney połączył się z centrlą biur ubezpieczeń społecznych, dowiedział się, że nikt o przedstawionych charakterystykach genetycznych i głosowych nie istnieje. To samo w Banku Centralnym. Człowiek ten po prostu nie istniał.

Mahoney pozostawił go więc swym kolegom, a sam zdecydował nie odwoływać swej podróży na Marsa. Miał wrażenie, że napad mógł mieć związek ze śledztwem, które prowadził ale nie bardzo wiedział jaki. Stwierdził, że czas pokaże, wszelkie tajemnice wyjaśniają się prędzej czy później.

*

W wahadłowcu Miguel Rodriguez usiadł obok Mahoneya i zaczął opowiadać mu historię swojego życia. Policjant nie cierpiał ludzi, którzy zaczynają znajomość od opowiadania prywatnych, intymnych spraw, więc siedział nic nie mówiąc albo jedynie kiwając głową i pomrukując "tak jest, oczywiście". Rodriguez nie przejmował się tym jednak i gadał bez przerwy.

Mahoney znał takich ludzi. Gadaniem próbowali zagłuszyć swój strach przed lotem w kosmos. Udawali odprężonych, na luzie ale głos i zachowanie zdradzały maksymalne napięcie.

Sam też się bał. Nie wstydził się do tego przyznać, bo uważał, że loty w kosmos nie są i nigdy nie będą czymś normalnym dla człowieka. "Gdyby Bóg chciał, żeby człowiek latał, to dałby mu skrzydła. Gdyby chciał, żeby latał w kosmosie, to by nie robił go człowiekiem, tylko meteorem," zwykł mawiać, gdy pytano go co myśli o podróżach kosmicznych.

Ale nie lubił gdy ktoś udaje, że się nie boi, a boi się jeszcze bardziej niż on.

Wahadłowiec zabierał na raz tysiąc osób. Wszyscy siedzieli sprasowani jak sardynki w puszce, co nieco zaprzeczało zapewnieniom biura podróży, o "komfortowych warunkach lotu". Oczywiście w wahadłowcu mieli lecieć jedynie przez trzy godziny, do promu, który czekał na orbicie. Nie odczuwało się wrażeń związanych ze stanem nieważkości, systemy sztucznej grawitacji funkcjonowały nawet na tak niewielkich jednostkach.

Start nie był szczególnie nieprzyjemny. Przez moment dało się poczuć przyspieszenie ale prawie natychmiast wrażenie ciężkości znikło. W wahadłowcu był bar, w którym personel obsługi nie zareagował nawet na start. Mahoney wstał i popatrzył na swego sąsiada.

- Przynieść panu coś z baru?

- Mogę z panem pójść, niech się pan nie fatyguje...

- Ależ nie, co przynieść? Kawę, sok?

- Poproszę o sok pomarańczowy i jakieś ciastko z kremem.

Mahoney wstał zadowolony, że przez chwilę będzie miał spokój. Liczył, że kiedy tamten zajmie się jedzeniem to przez moment przestanie mówić.

Rodriguez miał jednak jakiś dar. Potrafił jeść, popijając sokiem i jednocześnie mówić. Mahoney zaczął się zastanawiać nad pretekstem, który pozwoliłby mu zmienić miejsce. W sukurs przyszedł mu pilot wahadłowca.

- W związku z serią manewrów, które jesteśmy zmuszeni wykonać, prosimy wszystkich pasażerów o zajęcię swoich miejsc i o zapięcie pasów. Możliwym będzie, w ciągu najbliższych kilku minut, chwilowe przerwanie sztucznej grawitacji. - Głos z głośnika brzmiał ciepło i spokojnie.

Rodriguez popatrzył na swego sąsiada nieco niepewnym wzrokiem.

- Wie pan, co się dzieje?

Mahoneyowi przyszedł do głowy szatański pomysł. Popatrzył na tamtego poważnie i powiedział:

- Panie Rodriguez, jeśli mam być szczery, to sądzę, że coś się musi dziać niedobrego. Niech pan posłucha, silniki tak jakby pokasływały.

Silników oczywiście nie można było usłyszeć po starcie. Kabina była na tyle dobrze wyciszona, że nawet gdyby nie było szumu rozmów i zabaw dzieci, nie możnaby ich odróżnić.

- Tak? - Rodriguez zrobił wielkie oczy. - I co teraz będzie?

W tym momencie przez kilka sekund wyłączyła się sztuczna grawitacja. Na czole funkcjonariusza Związku Cywilizacji Łacińskich pojawiły się kropelki zimnego potu.

- Niech się pan nic nie martwi. - Mahoney starał się przybrać jak najbardziej poważny ton. - I tak nic nie możemy zrobić. Wszystko w rękach pilotów. W wahadłowcach latają z reguły starzy piloci, doświadczeni... Chociaż, jeśli są starzy, to kto wie...

Mahoney popatrzył na Rodrigueza, który zaczynał zielenieć.

- Wezwę kogoś z obsługi, niech nam powie, co się dzieje...

- Nie ma sensu, panie Rodriguez. Przyjdzie, powie panu, że to ze względu na manewry i tyle. Chyba nie myśli pan, że powie, co się zepsuło? Zaraz by wybuchła panika. Skąd taki steward ma wiedzieć, że pan potrafi patrzeć śmierci w oczy? Ja to wiem ale on nie...

- Ja wzywam stewarda - jęknął tamten tonem bliskim histerii i nacisnął guzik.

Steward zjawił się prawie natychmiast.

- Niech mi pan powie, czy awaria jest poważna?

- Jaka awaria? - Steward był naprawdę zdziwiony. - Nie ma żadnej awarii, wszystko odbywa się zgodnie z planem. Pilot prosi o zapięcie pasów ze względu na manewry, które momentami wyłączają grawitację... Czy mam przynieść coś panu do picia? Zaraz podajemy posiłek.

Rodriguez nie chciał nic pić i steward odszedł. Mahoney popatrzył na sąsiada i poważnym głosem, starając się za wszelką cenę opanować śmiech, powiedział:

- Widzi pan, mówiłem, że i tak nic panu nie powiedzą.

Aż do lądowania na promie miał spokój. Na dodatek mógł rozkoszować się dodatkową porcją sałatki z krabów, którą tamten zostawił razem z całym posiłkiem, którego nie tknął.

Na wielkim ekranie nad głowami pasażerów widać było oddalającą się Ziemię. Pasażerowie, którzy chcieli odnaleźć na obrazie miejsce, z którego odlecieli, i do którego już w większości nie wrócą, mogli zrobić to przy pomocy specjalnych okularów, które za niewielką opłatą przynosił steward. Wyposażone były one w system działający w połączeniu z ekranem. Wystarczyło powiedzieć nazwę miasta bądź miejscowości i na ekranie pojawiał się mały punkcik wskazujący to miejsce. Punkcik faktycznie zapalał się na okularach, a nie bezpośrednio na ekranie, który był jedynie tłem. Okulary pozwalały również na obejrzenie jednego z dwóch tysięcy proponowanych filmów, informacji w jakimkolwiek języku czy zagrania w jedną z gier, w których było się bohaterem.

Po pół godzinie obraz Ziemi znikł. Na jego miejscu pojawił się widok przestrzeni kosmicznej, w której poruszał się wahadłowiec. W oddali, widać było niewielką, jasną plamkę. Głos w głośniku poinformował, że jest to prom, do którego lecieli. Znajdował się on jeszcze na tyle daleko, że obraz pochodził z teleskopu. Ale za pół godziny pasażerowie będą mogli zobaczyć prom tak, jakby patrzyli przez okno.

Mahoney próbował drzemać. Rodriguez nic nie mówił i siedział wciśnięty w swój fotel kurczowo trzymając się oparcia. Ale dzieci, których conajmniej kilkadziesiąt biegało po przedziale nie dawały spokoju. Właśnie banda pięciu czy sześciu siedmiolatków bawiła się w zgadywanie, kto ile ma lat. I oczywiście, aby rozstrzygnąć zakład, chodziła od pasażera do pasażera by potwierdzić lub zaprzeczyć swym przewidywaniom. Potem dzieci bawiły się w chowanego, tym razem było ich piętnaścioro. Jednym słowem nie dane mu było zasnąć.

Po trzech i pół godzinie lotu głośnik zapowiedział lądowanie na promie. Wszystko odbyło się tak szybko i niepostrzeżenie, że pasażerowie nie mogli wyjść ze zdziwienia. Sztuczna grawitacja całkowicie wymazała jakiekolwiek odczucia związane z manewrami przybijania do promu. Po prostu w pewnym momencie w boku przedziału pasażerskiego otworzyłu się szerokie jak brama drzwi, za którymi jeszcze przed chwilą była pustka kosmiczna. Ukazały gigantyczną halę z kilkudziesięcioma windami i pasami transmisyjnymi. Była to hala pasażerska promu, miejsce, w którym pasażerowie wysiadali i wsiadali do wahadłowców. Jak się później okazało, wcale nie było to największe pomieszczenie na promie pasażerskim "Giordano Bruno".

Związek Cywilizacji Łacińskich wybudował trzy promy - Giordano Bruno, Galileo Galilei i Leonardo da Vinci. Latały one na okrągło z Ziemi na Marsa i z powrotem, transportując w jednym kierunku ludzi i sprzęt, a z powrotem minerały wydobywane w marsjańskich kopalniach. Zarządzane były przez biuro transportowe, które było jednocześnie biurem podróży. Tak jak w przypadku SMC, centrala Związku nie starała się nawet zachować pozorów konkurencji.

Każdy pasażer dostał jednoosobową kabinę, z łazienką i ubikacją. Kabina była w stylu klasycznego pokoju hotelowego średniej klasy, bez okna oczywiście, które jednak zastępował ekran na ścianie.

Mahoney rozpakował podręczny bagaż i położył się na łóżku, by się zdrzemnąć. Chciał uruchomić ekran tak, by pokazywał jak wygląda przestrzeń za ścianą ale nie potrafił. Wszelkie nowoczesne systemy elektroniczne przerastały możliwości jego intelektu, stwierdził to już dawno. Nie wysilał się więc i nie szukał jakichś pokręteł czy pilotów. Przeczytał jedynie informację dla pasażerów, która polecała zapinanie śpiwora na czas snu, ze względu na nikłe lecz jednak prawdopodobieństwo, awarii systemu sztucznej grawitacji, i poszedł spać. Śpiwór przyczepiony był na stałe do łóżka.

Ledwie zamknął oczy, brzęczyk interfonu przy głowie łóżka pozbawił go wszelkich nadziei na odpoczynek.

- Mahoney, słucham.

- Przepraszam, że przeszkadzam panu. Tu recepcja. Kapitan Ducros ze Służby Bezpieczeństwa i Ceł chciałby pana prosić o poświęcenie mu kilku minut. Czy może do pana przyjść?

Mahoney nie znał żadnego kapitana Ducros ale widocznie Ducros znał jego. Fakt, że jest policjantem napewno znany był przewoźnikowi, więc prawdopodobnie chodziło o coś w związku z tym.

- A o co chodzi?

- Przykro mi ale nie wiem. - Głos był uprzedzająco uprzejmy.

- Za jakieś dziesięć minut, dobrze? Muszę się ubrać.

- Bardzo mi przykro, że przeszkadzam ale mam wrażenie, że to coś ważnego, kapitan Ducros nie ma w zwyczaju niepokoić pasażerów.

Mahoney wyłączył interfon i ubrał się. Gdy składał rozrzucone przy rozpakowywaniu rzeczy, ktoś zapukał do drzwi.

Wysoki, szczupły mężczyzna, około pięćdziesiątki wszedł do kabiny. Stanął nieco zakłopotany zerkając na nie pościelone łóżko.

- Naprawdę jest mi bardzo przykro, panie Mahoney. Proszę mi wybaczyć, wyobrażam sobie, że miał pan ochotę odpocząć ale...

- Nie ma o czym mówić. Myślę sobie, że skoro pan tu jest, to nie bez powodu. Znam ten ból, kapitanie. Też jestem policjantem.

- No właśnie. Wiem z centrali nowojorskiej Policji Państwowej, że jest pan specjalistą od narkotyków. Może inaczej, wiem o tym z gazet, a z centrali wiem, że pan z nami leci. Chce pan się zainstalować na Marsie? Przeszedł pan do SMC?

Mahoney popatrzył na Ducrosa zdziwiony i zaniepokojony. Przez moment przyszło mu do głowy, że SMC nawet w czasie lotu nie da mu spokoju.

- O, przepraszam, że tak zadaję pytania na tematy, które nie powinny mnie obchodzić. Skrzywienie zawodowe, rozumie pan...

- Nic nie szkodzi. Nie, nie przechodzę do SMC. I raczej nie przejdę.

- I dobrze, zbyt wielu dobrych policjantów z Ziemi przenosi się na Marsa. Zdecydowanie zbyt wielu. Ale nie o tym chciałem z panem porozmawiać.

Ducros sięgnął do małej walizeczki, którą położył na stoliku. Otworzył ją i wyjął niewielką torebeczkę wypełnioną białym proszkiem.

- Czy może mi pan powiedzieć, co to jest? Mam pewne podejrzenia ale chciałbym to usłyszeć od pana, jako od specjalisty.

Mahoney wziął woreczek, nie mając wątpliwości, co do jego zawartości. Rozerwał nieco brzeg i wziął odrobinę proszku na palec. Zbliżył do języka i polizał.

- Nie mam moich odczynników przy sobie, mam je zapakowane w bagażach, więc nie mogę panu dać głowy. Ale moim zdaniem jest to heroina.

- Tak właśnie myślałem. Wie pan, nie jestem specjalistą od narkotyków, więc chciałem, żeby mi pan potwierdził moje podejrzenia. Wie pan, gdzie to znalazłem?

- Skąd miałbym wiedzieć?

- W bagażu jednego z pasażerów, który miał nieszczęście dostać zawału serca w czasie przelotu wahadłowcem.

- Kto to był? - Mahoney popatrzył uważnie na Ducrosa. - to znaczy, proszę mi wybaczyć, że wtrącam się w nie swoje sprawy...

- Nie, nie ma o czym mówić. Nie pamiętam, jak się nazywał. Leciał sam. Biały, około czterdziestki..., a wiem, Leonidas. Tak, Leonidas, jak ten wódz grecki. Nic więcej specjalnego nie znalazłem w jego bagażach.

Ducros sięgnął po elektroniczny organizer przypięty do pasa. Włączył mały ekranik i pokazał Mahoneyowi fotografię Leonidasa.

- Zna pan go?

- Nie, nikogo mi nie przypomina. Ale sam pan wie, pamięć ludzka jest zawodna. Czy jest na promie laboratorium chemiczne?

- Tak ale nie wiem, czy odpowiednio wyposażone. Co pan chciałby sprawdzić?

- Nie wiem, czy mogę coś zasugerować...

- Proszę, niech pan mówi. Spędzimy tu razem trzy tygodnie, musimy się czymś zająć.

- Jest kilka spraw. Po pierwsze chciałbym sprawdzić tę heroinę. Skąd pochodzi, dokąd leciała...

- Dokąd leciała? Chyba nie mamy co do tego żadnych wątpliwości...

- Nie byłbym tego taki pewien. Skądinąd wiem, że istnieje przemyt heroiny z Marsa na Ziemię.

- Pan chyba żartuje, Mahoney.

- Myślę, że nie zdradzę panu jakiejś tajemnicy, gdy powiem, że właśnie po to lecę tym promem.

- To znaczy chce mi pan powiedzieć, że na Marsie ktoś produkuje heroinę?

- Tak jest.

- Ale...

- Tak jest, na Marsie nie ma pól makowych, wiem.

- To co, syntetyczna?

- Nie, jak najbardziej naturalna.

- Trudno mi w to uwierzyć.

Mahoney nic nie odpowiedział.

Ducros zaprowadził go do kostnicy, by mógł zobaczyć zwłoki. Pomimo oczywistych objawów zawału serca, Jack poprosił Ducrosa o dopilnowanie przeprowadzenia drobiazgowej sekcji. Nie raz widział już ludzi, którzy umierali "naturalną śmiercią", a po sekcji zwłok okazywało się, że o ile śmierci zaprzeczyć się nie dało, to jej naturalność pozostawała pod wielkim znakiem zapytania.

W laboratorium obiecano mu drobiazgowe zbadanie zawartości znalezionej torebeczki. Mahoney poprosił Ducrosa o przekazanie na Ziemię, do szeryfa, informacji o odkryciu heroiny na promie razem ze szczegółowymi wynikami analizy.

W rezultacie, zamiast położyć się spać zaraz po wejściu na prom, znalazł się w łóżku dopiero po pięciu godzinach. Spał jak dziecko, bez snów, choć przed zaśnięciem przypomniał sobie jeszcze szaloną noc, którą spędził z telefonistką z centrali biura podróży.

Rozdział 8

Profesor Beckster zadowolony był z realizacji planu, pomieszania szyków policji. W działalności, jaką prowadził precyzja w planowanych działaniach była tak samo ważna jak umiejętność zacierania śladów i dezinformacja.

Wiliams nie był specjalnie podejrzliwy, więc nie było większych trudności z dowiedzeniem się od niego o postępach w śledztwie w sprawie heroiny i o przylocie rangersa. Tchibambi był przekonany, że nie ma się co przejmować ale profesor wiedział, że o ile SMC wykazywało się jak dotychczas wyjątkową niekompetencją w kwestii zwalczania wszelkiego rodzaju przemytu, o tyle policja ziemska miała specjalistów, którym trudno było zarzucić brak umiejętności. Trzeba było działać szybko i skutecznie.

Wiliams przyszedł jak co tydzień na partyjkę szachów. Beckster podziwiał jego grę i z przyjemnością raz w tygodniu poświęcał kilka godzin na walkę na szachownicy. Przy okazji dowiadywał się, co słychać w świecie obrońców prawa.

Funkcjonariusz SMC miał bardzo agresywny styl gry i nie cofał się przed niczym w swych próbach ataku. Czasami brakowało mu umiejętności zabezpieczenia tyłów ale rekompensował to genialnymi wręcz posunięciami, które potrafiły całkowicie odwrócić bieg wypadków.

Nie oznaczało to jednak, że zawsze wygrywał. Statystyki, które prowadzili wykazywały, że po pięćdziesięciu rozegranych partiach lekką przewagę miał Beckster. Ostrożność popłacała i profesor nie omieszkał ostatnim razem zwrócić na to uwagę Wiliamsa.

- Tak właśnie miało być, - powiedział przestawiając wieżę, - szach i mat. Gdy się przypuszcza atak frontalny, należy pomyśleć o zabezpieczeniu tyłów. Nie można atakować koniem bez wsparcia gońcem, jak pan to robi. Efekt będzie zawsze ten sam.

- O, panie profesorze, niech pan nie przesadza. Nie atakowałem jeszcze, przygotowywałem atak i goniec był mi potrzebny tam gdzie był. To pańskie manewry zupełnie mnie zmyliły, nie lubię nie wiedzieć do czego dąży przeciwnik.

- Zawsze trzeba wiedzieć do czego dąży przeciwnik. Jeśli się tego nie potrafi przewidzieć, to przegrało się zanim się przystąpiło do gry...

- Pan, panie profesorze, bardzo lubi pouczać. Skoro jest pan taki nieomylny, to czemu zdarza się panu przegrać?

- Po pierwsze, nikt nie jest nieomylny, a po drugie czasami przeciwnik jest szybszy. Dlatego przegrywam. Nie zawsze można być szybszym ale trzeba do tego dążyć. Słyszałem o operacji alkoholowej, którą pan ostatnio przeprowadził, - Beckster zmienił temat, - podobno duży sukces?

Wiliams chętnie rozmawiał o swojej pracy. Lubił być podziwiany, lubił, gdy jego zdjęcia pojawiały się w serwisach informacyjnych.

- Rutynowa akcja, panie profesorze. Zwykła rutyna.

- Rutyna, rutyna. Łatwo powiedzieć, rutyna. Wyobrażam sobie, że do takiej akcji trzeba się nieźle przygotować.

- Nie ukrywam, że zabrało mi to trochę czasu. Ale tak naprawdę, to od dawna wiedzieliśmy o tej bandzie i ostrzyliśmy sobie na nią zęby.

- Ale jednak nie obyło się bez ofiar.

- To jest właśnie najdziwniejsze. Nie spodziewaliśmy sie riposty ze strony pilotów.

- Jakich pilotów? - Beckster popatrzył uważnie na Wiliamsa. - Nie było mowy o pilotach w serwisie informacyjnym.

- Nie chcieliśmy specjalnie rozgłaszać, że w aferę zamieszani byli dodatkowo piloci. Wie pan, związek zawodowy dba o dobre imię profesji i wygląda na to, że ma również bliskie kontakty z centralą SMC. W każdym razie o ile nie jest to ściśle tajne, to dostałem oficjalny zakaz informowania o tym prasy.

- Ale to znaczy, że piloci też byli w bandzie? Coś mi się nie chce wierzyć, żeby na alkoholu można było zarobić wystarczająco, żeby przekupić pilota promu kosmicznego.

- Nie to jest najdziwniejsze. Wie pan, panie profesorze, dobrze znam tego typa, Ramireza. To jest drobny kryminalista, nic więcej. Nie potrafiłby nawet przekupić portiera hotelowego, co tu mówić o pilocie. A jednak. I ponadto zabrał się za towar, który przerasta jego możliwości.

- Mianowicie?

Wiliams przez chwilę zamilkł. Popatrzył na Beckstera, rozejrzał się po pokoju, jakby szukał ukrytych uszu.

- To niby też nie jest ściśle tajne ale lepiej nie rozpowiadać... - Jeśli w jakikolwiek sposób miałby pan mi tu zdradzać tajemnice, to lepiej proszę nic nie mówić. Ja zajmuję się fizyką, pan kryminalistami, i tak naprawdę nic mi do tego. Lubię z panem rozmawiać o pana pracy, jak byłem dzieckiem, to marzyłem, że zostanę policjantem i coś mi z tego okresu zostało.

- Też nie miał pan o czym marzyć. Brudna robota. Ale wracając do Ramireza, to myślę, że mogę panu zaufać. Chodzi o to, żeby dziennikarze nie rozdmuchali sprawy. Otóż zajął się on narkotykami.

- Co? - Beckster zrobił zdumioną minę, miał nadzieje, że wyglądał naprawdę na zdziwionego. - LHP? Amfetaminy?

- Nie, nic z tych rzeczy. Heroina.

- Poważnie? Sam mi pan opowiadał, jak zdemontował pan sieć dystrybucji w Central City...

- Wie pan, to jest jak chwast, już pan myśli, że nie ma, a to wraca. Nigdy się tego nie da wyplenić. Nigdy.

Wiliams opowiedział Becksterowi historię akcji na czwartym poziomie. Nie zapomniał też opowiedzieć o zaprzeczeniach Ramireza.

- I co, wierzy mu pan?

- To kanalia. Kłamie nawet jak oddycha. Nie wierzę mu ale coś tu nie gra.

- A ile to jest warte?

- Co?

- No, te narkotyki?

- Trudno powiedzieć. Sam pan wie, panie profesorze, że rynek heroiny został zlikwidowany na Marsie. Warte jest to tyle, ile zapłacą klienci. To co znaleźliśmy kosztowałoby... czy ja wiem... Trzydzieści, czterdzieści milionów.

- Milionów?

- A co pan myśli? To była czysta heroina. Z jednego kilograma robi się trzydzieści tysięcy dawek.

- Nigdy nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy tego używają.

- Ja też ale lekarze mówią, że są to ludzie chorzy, którym trzeba pomóc. Ja im pomagam wyłapując handlarzy.

- Skoro to tyle kosztuje, to przecież Ramirez nie miałby tyle pieniędzy...

- Jest to jedyna sprawa, która mogłaby mnie skłonić, by mu uwierzyć, że nie ma nic z tym wspólnego. Ale wszystko wskazuje na to, że maczał w tym paluchy.

- A może on to tak, na kredyt?

Wiliams popatrzył na profesora z rozbawieniem.

- Oj, panie profesorze. Chwała Bogu, że nie jest pan gliną tylko fizykiem. Na kredyt... - policjant roześmiał się, - nie, na to bym nie wpadł.

- Gadam głupoty, jeśli dobrze zrozumiałem?

- Nie o to chodzi, panie profesorze. Handel narkotykami, to nie to samo co handel truskawkami. W tej profesji nikt kredytu nie udziela. Pieniądze przechodzą z rączki do rączki. Dla uzupełnienia dodam, jeśli miałby pan wątpliwości, że faktur też nikt nie wystawia. - Wiliams zaczął się śmiać.

Beckster zrobił minę obrażonego, starego człowieka.

- Pan sobie robi ze mnie żarty, Wiliams. Nie lubię tego.

Wiliams przestał się uśmiechać i popatrzył na profesora już poważnym wzrokiem.

- Przepraszam, jeśli pana uraziłem. Ale wie pan, to co pan powiedział było dla mnie, gliniarza, tak śmieszne, że nie mogłem się opanować. Proszę mi wybaczyć.

Beckster powiedział, że wybacza i zaproponował gościowi szklaneczkę whiski. Wiliams nie odmówił, lubił sobie czasami wieczorem wypić kieliszek lub dwa w miłym towarzystwie.

- Zanim pan przechyli szklankę, chciałbym uprzedzić, - zaczął, gdy Wiliams sięgnął po lód, - że pijąc ten alkohol popełnia pan najprawdopodobniej wykroczenie.

J.J. spojrzał na Beckstera jakby nie rozumiejąc ale po chwili uśmiechnął się szeroko.

- Z przemytu, co?

- Ile zna pan osób, które kupują alkohol w sklepie?

- Widzę, że nie tylko ja zadaję sobie takie pytanie. Ale chyba ktoś musi kupować, skoro stoi na półkach.

- Ja wiem, kto kupuje. Snobi i różni ekscentrycy. Zobaczy pan, jeszcze trochę i podanie butelki kupionej w sklepie stanie się w dobrym guście. Będzie to oznaką bogactwa.

Wiliams stanął przy oknie i popatrzył na czarne niebo. Odnalazł konstelacje, które pamiętał jeszcze z Ziemi ale brakowało mu Księżyca. W oddali, nad zachodnim horyzontem, świeciła Ziemia. Wiliams nie był specjalnie romantyczny i starał się nie myśleć o kolebce ludzkości, do której już nigdy nie wróci. Ale czasami myślał o Londynie, o kumplach, których już nie zobaczy, o Paryżu, gdzie przechadzał się w letnie noce.

Beckster stanął obok i też patrzył na niebo.

- Co, myśli pan o Ziemi, Wiliams?

- Tak, czasami, szczególnie jak wypiję sobie trochę tego alkoholu, którego nie podrobi żadne laboratorium. Do tego potrzeba dębowych beczek, pszenicy, kukurydzy, jęczmienia. A na Marsie jeszcze długo nie będą rosły dęby.

- Myśli pan jeszcze wrócić?

- Podpisałem cyrograf. Prawie wszyscy z SMC podpisali cyrograf.

Cyrograf był dokumentem, który pozwalał na dużo lepsze niż zwyczajne warunki emigracji. Związek Cywilizacji Łacińskich zapewniał darmowe mieszkanie ad vitam, zdecydowanie wyższą pensję i darmowy przelot. W zamian za co emigrant zobowiązywał się do rezygnacji z powrotu na Ziemię. Po podpisaniu cyrografu nie można już było zmienić decyzji. Byli oczywiście tacy, którzy próbowali sądownie podważyć prawomocność dokumentu ale jak narazie nikt nie wygrał takiego procesu.

Beckster popatrzył na Wiliamsa z nieukrywanym współczuciem.

- Nie wiedziałem, myślałem, że wysocy funkcjonariusze SMC...

- Mają przywileje? Tak, pewnie, że dobrze nam płacą. Nie można narzekać. Ale jak już się zdążyłem zorientować, w życiu zawsze ma się coś za coś. Życie nie robi prezentów. Pan nie podpisał, panie profesorze?

- Nie, jestem na prostym kontrakcie. Ale jak sądzę, zostanę tu już na stałe. Siedzę tu od dwunastu lat i nie myślę wracać. Wie pan, od tego czasu byłem na Ziemi tylko dwa razy. I więcej już tam nie polecę. Czuję się u siebie tylko tutaj, mam tu swoje laboratorium, ludzi, których znam... Co ja bym tam robił?

- O, ja bym wiedział, co robić. Odłożyłem już sporą sumkę, i potrafiłbym ją wykorzystać. A tu jakoś mi się nie chce. Niby wszystko jest takie samo, też mógłbym sobie poszaleć, a jakoś nie mam ochoty.

- Nie myślał pan ożenić się?

- Jeszcze by tylko tego brakowało! Może jeszcze miałbym dzieci płodzić, co? Myśli pan, że jestem tak doskonały, że powinienem się rozmnażać?

- To już pańska osobista sprawa Wiliams. Nie mnie osądzać pańską doskonałość.

Wiliams nic nie odpowiedział i przez chwilę jeszcze stał, patrząc w okno. Grube, podwójne szyby nie przepuszczały chłodu mroźnej nocy marsjańskiej, podczas której nawet latem temperatura spadała czasami do 20° poniżej zera. Meteorologowie przewidywali, że gdy ukształtują się oceany, za jakieś trzydzieści, czterdzieści lat, średnie temperatury wzrosną do poziomu tych na Ziemi. Lecz narazie padający w dzień deszcz, a padał praktycznie bez przerwy, nocą zamieniał się w lód tworząc naturalne rzeźby na nagich skałach otaczających Central City.

- Wie pan co, panie profesorze? Ja chyba nie nadaję się do życia z kimkolwiek. Mam zbyt paskudny charakter... Ale zmieńmy temat. Będę miał gościa z Ziemi. Przylatuje najbliższym promem.

- Tak? - Beckster odstawił szklankę na stolik. - Kto to?

- Rangers z Nowego Jorku.

- Nowy nabytek SMC? - Beckster zapytał od niechcenia ale był napięty wiedząc, że przylot nowojorskiego policjanta może nie być przypadkiem. Całość heroiny wysyłana była do Nowego Jorku.

- Nie, śledztwo w sprawie przemytu narkotyków.

- To jakaś plaga, te narkotyki. Myślałem, że na Ziemi już ten problem rozwiązano.

- No, jeszcze nie całkiem. Ale śledztwo, które ten policjant ma tu prowadzić jest nieco specjalne. Otóż twierdzi on, że heroina, która pojawiła się w Nowym Jorku pochodzi stąd.

- Skąd?

- No, z Marsa.

- Jak to z Marsa?

- A tak. Tak przynajmniej twierdzi nowojorska policja.

- Oni chyba na głowę upadli.

- Nie wiem. Wygląda na to, że mówią to zupełnie poważnie.

- Ale gdzie pan ma na Marsie...

- Pola makowe? To też było moje pierwsze pytanie. Nie ma na Marsie pól makowych ale heroina przylatuje stąd. Promem.

Beckster za wszelką cenę musiał się dowiedzieć co jeszcze policja wie na ten temat.

- Jak to?

- Ostatnio w jednym z promów wracających z Marsa znaleziono ładunek heroiny. Piloci oczywiście wszystkiego się wyparli ale fakt jest faktem, że heroinę przywieźli. Stąd policja wywnioskowała, że z Marsa ktoś ją wysyła na Ziemię.

- Absurd.

- Wie pan co, panie profesorze? Też tak przez moment pomyślałem. Ale widziałem już w życiu tyle historii, które na początku wydawały się absurdalne, że nic chyba już mnie nie zdziwi. Kiedyś w Londynie prowadziłem śledztwo w sprawie pewnego morderstwa. To znaczy tak się wydawało na pierwszy rzut oka. Facet leżał w kałuży krwi z gigantycznym nożem wbitym w plecy. Miał przebite serce.

Nie było śladów walki ale ktoś wyłamał zamek od drzwi i zginęła biżuteria. Wsadziliśmy pasera, który chciał puścić biżuterię w obieg i oskarżyliśmy o morderstwo. Tamten oczywiście wszystkiemu zaprzeczał, przysięgając na wszystkie świętości, że biżuterię kupił poprzedniego dnia od denata. Ale przecież nikt w to nie uwierzył.

Wie pan, panie profesorze, co się okazało?

Patolog z laboratorium stwierdził, że zupełnie prawdopodobnym jest, że morderstwa nie było. Że było to samobójstwo, tyle, że wyjątkowo perfidne. Otóż lekarz sądowy przedstawił następującą wersję przypadków.

Człowiek decyduje się na samobójstwo. Ale ponieważ jest lekko stuknięty, to wymyśla diabelski plan realizacji swych zamierzeń. Sprzedaje biżuterię człowiekowi, na którego policja trafi prędzej czy później. Wyłamuje zamek od drzwi, a następnie zatapia w bryle lodu nóż, żeby zablokować go w jednej pozycji, i kładzie się nań plecami tak, by przebić serce. Lód się topi i gdy pojawia się policja, jest już jedynie nóż wbity w plecy. Lekarz sądowy wywnioskował to z dużych ilości wody wokół ciała. Nie było żadnych rozbitych naczyń, wazonów czy akwarium.

I co, gdyby ktoś powiedział, znalazłszy trupa z nożem w plecach, że to samobójca, nie powiedziałby pan, że to absurd?

- Ale heroina z Marsa? - Beckster patrzył na Wiliamsa z uwagą, chcąc być pewnym, co tamten myśli naprawdę.

- Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Ale skoro tamten ma przylecieć, to będziemy sprawę badali.

- Kiedy przylatuje?

- Powinien jutro wystartować. Będzie tu za miesiąc.

- To co, nie będzie już pan odwiedzał starego profesora? Koniec z partyjkami szachów?

- Ależ panie profesorze, jak pan może tak mówić. Niech mnie szlag trafi jeśli zapomniałbym o naszych szachowych zmaganiach. Zagramy jeszcze partyjkę?

Beckster udał zmęczonego.

- Robi się już późno. Mam jutro straszliwe ilości pracy, więc jeśli nie urazi to pana, to chciałbym już się położyć.

- Oczywiście, panie profesorze. To co, za tydzień?

- Za tydzień, jak zawsze. I niech pan bardziej zabezpiecza tyły, podeśle panu jutro nagranie naszej dzisiejszej partii z komentarzem. Założe się, że nie wie pan nawet, w którym momencie już pan przegrał, sądząc cały czas, że idzie ku zwycięstwu.

- Dziękuję, panie profesorze. Do zobaczenia.

Beckster usiadł w fotelu żeby się zastanowić. Przylot rangersa nie niepokoił go specjalnie sam w sobie. Niepokoiło go przekonanie policji, że heroina pochodziła z Marsa. Wiedział, że trudno w to uwierzyć ale wiedział też, że policjanci potrafią czasami prowadzić śledztwo w sposób zupełnie niekonwencjonalny i osiągają założony cel. Zdecydował się zamieszać szyki prowadzącym śledztwo, wprowadzając nowy element, który wpłynie na zmianę jego kierunku.

Siadł przy transkoderze i zaczął wystukiwać instrukcję dla swoich nowojorskich współpracowników. Tekst wyśle radiem ale system zakodowania jest na tyle złożony, że niewielkie są szanse, by ktokolwiek go odczytał, jeśli już uda się go przechwycić.

Polecił, aby ktoś podłożył w bagażach któregoś z pasażerów odrobinę heroiny. Conajmniej pięćset gramów. I aby heroina została wykryta, pasażer ów powinien mieć jakiś wypadek, na przykład zawał serca. Powinno to wprowadzić wystarczająco zamieszania.

Jeśli policja przekonana jest, że heroina podróżuje z Marsa na Ziemię, to fakt znalezienia jej u pasażera odlatującego z Ziemi powinien być wystarczającym argumentem, by zaprzeczyć tym podejrzeniom. Albo przynajmniej je nieco podważyć.

Wiliams na dodatek jest przekonany, że gdy odkrył heroinę w wahadłowcu, podczas akcji na czwartym poziomie, to również wykrył przemyt Z ZIEMI. Nie przyszło mu do głowy, że towar ładowany był, by odlecieć NA ZIEMIĘ.

Operacja powiodła się. Siedział teraz w swoim biurze i zastanawiał się nad dalszymi posunięciami. Nie wprowadzał Tchibambiego w szczegóły. Nie wynikało to ze specjalnego braku zaufania, Sombie można było ufać, jeśli za zaufaniem szły odpowiednie pieniądze. Ale Beckster wolał nie opowiadać mu wszystkiego, nie było potrzeby.

Wrócił jeszcze do swych rozmyślań nad dyskiem, który wrócił z trzecim nagraniem akcji na polanie. Nie wiedział, jak zinterpretować to, co widział na ekranie. Znów jak echo wracała myśl, że przeszłość jest niezmienna, bo jeśli nie jest, to nic nie jest niezmienne. Nagranie, na którym Tchibambi ginie jest po prostu niemożliwe i nie należy o nim myśleć.

Tak mówiła dusza naukowca, fizyka, który obracał się w świecie hipotez i teorii opisujących świat, w którym pewne prawa były stałe. Musiały być stałe, aby mogły mieć one sens. Ale druga część świadomości naukowca mówiła, że jeśli jakieś doświadczenie, choć raz podważa pewien pewnik, to lepiej od razu zrewidować ten pewnik, zanim się nie zacznie tworzyć nowych, sztucznych teorii.

Przypomniał sobie Einsteina, który po opracowaniu Ogólnej Teorii Względności stwierdził, że jeśli przeanalizować dogłębnie równania, które z niej wynikają, dochodzi się do wniosku, że wszechświat się rozszerza. Wydało mu się to niemożliwe i wprowadził sztuczne pojęcie, tak zwanej stałej kosmologicznej, która naginała równania do przekonań naukowca. Bardzo sie potem tego wstydził.

Tak było i tym razem. Skoro na dysku Tchibambi ginie, a w rzeczywistości jak najbardziej żyje, to coś nie gra w założeniu o stałości przeszłości. Wynikałoby z tego, że przeszłość jest zmienna, tak jak wszystko jest zmienne.

Siedział przy terminalu zastanawiając się nad wnioskami, jakie powinien wyciągnąć z nowych założeń teoretycznych. Przywołał na ekran równania, nad którymi pracował od lat, równania, które pozwoliły mu na zbudowanie maszyny do podróżowania w czasie. Nie wiedział, jak ma zdefiniować tę zmienność, całość równań opierała się na założeniu o stałości czasoprzestrzeni.

Po kilku godzinach prób wydało mu się, że znalazł odpowiednią drogę. Nie potrafił przewidzieć jaki może być wynik wprowadzenia nowego czynnika do układów równań, pozostawił komputerowi przygotowanie syntezy po przeprowadzeniu obliczeń.

Po trzech godzinach miał wyniki. Ręce lekko mu drżały, gdy próbował je zinterpretować. Komputer przedstawił mu jedynie szereg cyfr i równań, których struktura, choć podobna do równań wyjściowych, znacznie odbiegała od wszystkiego, co dotychczas widział.

Analizując rezultaty obliczeń zdał sobie sprawę, że podświadomie szukał odpowiedzi na pytanie, czy podróże w czasie napewno ograniczone są jedynie do "okienka czasowego". Jednak nic nie wskazywało na to, by możliwym było ograniczenie energii koniecznej do transferu, czy też ułatwienie wyznaczenia punktu docelowego.

Nowe równania otwierały jednak pewną możliwość. Otóż o ile nie można było cofnąć się w czasie w inne miejsce niż "okienko", możliwym było, w momencie powrotu, zatrzymanie się w jakimś punkcie czasoprzestrzeni między "okienkiem", a momentem wysłania. Nie było to jednak takie proste, problem polegał na tym, że zatrzymanie powrotu powodowało przerwanie operacji transferu bez możliwości powrotu do "teraźniejszości". Tak, jakby wyskoczyć z jadącego pociągu. Ale był to postęp, przeszłość bliższa niż sto dziesięć lat nie była już całkiem niedostępna.

Ale równania wykazywały również jeszcze jedno. Nie istniał jedynie jeden wszechświat. To znaczy nie istniała jedynie jedna czsoprzestrzeń. Istniały pewne ciągi, które pomieszane ze sobą tworzyły wszystko, co nas otacza. Wynikało to z jednego z najstarszych praw nowoczesnej fizyki, prawa nieoznaczoności Heisenberga, które mówiło, że nie można z całą pewnością określić jednocześnie położenia i prędkości cząstki elementarnej. Prowadziło to do wniosku, że zarówno przeszłość jak i przyszłość, całość Wszechświata, były wypadkową pewnych statystycznie obliczalnych zjawisk, które jednak nie były stałe i pewne. Ale obliczalnych statystycznie nie oznaczało wcale dokładnie określonych.

I tak fakt, że za pierwszym razem było widać dwa strzały, za drugim razem trzy, a za trzecim razem Tchibambi ginął z urwaną głową, nie zmieniało faktycznie całości Wszechświata. Było to bez znaczenia dla czsoprzestrzeni.

Beckster uśmiechnął się, gdy pomyślał, co powiedziałby Tchibambi, gdyby dowiedział się, że jego życie lub śmierć w kwiecie wieku są bez znaczenia. Postanowił nie mówić mu nic, tak będzie lepiej. Interesującym natomiast był pierwszy wynik nowych równań.

Beckster wiedział, że może próbować wpływać na niedawną przeszłość, a to otwierało nowe perspektywy.

*

Wyniki sekcji zwłok Rastopapulosa Leonidasa wykazały, jak zapowiadał Jack Mahoney, że śmierć nie była całkiem naturalna. Szczegółowe badanie krwi wykazało oecność w organiźmie jakichś związków chemicznych, które mogły spowodować piorunujący zawał serca. Lekarz nie potrafił określić ilości trucizny, jaką podano zmarłemu ale najważniejszym było, że nie przeniósł się na tamten świat w sposób naturalny.

Wszystko wskazywało na to, że ktoś chciał pozbawić życia człowieka, który albo zbyt wiele wiedział, albo posiadał coś, co było warte popełnienia morderstwa.

- Panie kapitanie - powiedział Mahoney, gdy przeczytał przyniesione przez Ducrosa wyniki sekcji. - Najwyraźniej mamy tu do czynienia z morderstwem z premedytacją. Jest pan odpowiedzialny za bezpieczeństwo pasażerów, więc chciałbym, żeby było jasne, że całkowicie podporządkowywuję się pańskim rozkazom. Nie chciałbym, żeby pojawiły się jakiekolwiek nieporozumienia w tej kwestii.

- Panie Mahoney, nie miałem jeszcze okazji prowadzić śledztwa w tego typu sprawie. Wie pan, ja tu przeszedłem z intendentury i jak dotychczas zajmowałem się jedynie kradzieżami, pijakami i bójkami. Na promach nikt nikogo nie zabija...

- Nie zabijał. Wszystko musi mieć swój początek.

- Chciałbym więc prosić pana o pomoc. Skoro heroina jest jednym z celów pańskiej misji na Marsie, to może chciałby pan rozpocząć ją już tu, na promie.

- Skoro tak pan mówi, to mam na imię Jack. Wolę by ludzie, z którymi pracuję mówili mi po imieniu. Jakoś łatwiej kłócić się z kimś, z kim się jest po imieniu. Zamiast powiedzieć "wydaje mi się, że można inaczej spojrzeć na przedstawianą przez pana teorię" łatwiej jest rzucić "pieprzysz Jack", nieprawda?

- Mam na imię Robert. Cieszę się, że mi pomożesz, może rozwikłamy tę sprawę.

- Ale to ty rządzisz, nie zapominaj. Ja robię za konsultanta, OK?

- Tak jest, panie konsultancie.

Zadzwonił brzęczyk interfonu. Ducros wcisnął przycisk.

- Czy pan Jack Mahoney jest z panem, kapitanie?

- Jest.

Jack stanął przed ekranem.

- Mam dla pana dokument przesłany z Ziemi. Mam dostarczyć do rąk własnych. Przesłać to panu teraz?

- Tak, niech pani mi to da.

- Proszę włożyć do kopiarki kartę identyfikacyjną.

Po chwili Mahoney miał w ręku raport z dokładnej analizy heroiny znalezionej na pierwszym promie, z komentarzem szeryfa.

"Przeprowadzona analiza wykazuje słuszność wniosków o marsjańskim pochodzeniu heroiny. Jak wynika z badań laboratoryjnych, heroina była na Marsie. Znaleziono mikroskopijne ślady tamtejszych pyłów. Ale zanim znalazła się na Marsie, była już na Ziemi. Pochodzi z Afryki. Tak jest, z Afryki, nie ma pomyłki. Wskazują na to znalezione w niej pyłki roślinne.

Nie wiem, co o tym myśleć.

Szeryf."

Mahoney przejrzał wyniki badań laboratoryjnych ale nic z tego nie zrozumiał.

Afrykańskie pochodzenie heroiny było mało prawdopodobne. Był to kontynent, na którym nie stwierdzono jakiejkolwiek działalności przemytników i producentów narkotyków już od wielu lat. Od conajmniej pięćdziesięciu lat Związek Cywilizacji Łacińskich kontrolował praktycznie całość ekonomii tego regionu i, nieuchronne w przypadku handlu narkotykami, pojawienie się poważnych sum pieniędzy z podejrzanych źródeł nie mogłoby umknąć uwadze Wysokich Komisarzy.

Ponadto po co heroina miałaby latać na Marsa?

Mahoney podzielił się swymi uwagami z Ducrosem, który nie pomógł mu jednak w znalezieniu jakiejkolwiek odpowiedzi.

Rozdział 9

Wiliams zastanawiał się jak ma traktować rangersa z Nowego Jorku. Dyrektor naczelny kazał mu być uprzejmym. Tego J.J. nie musiał się uczyć, nie wiedział natomiast, co ma ziemskiemu policjantowi mówić, a czego nie.

"Ziemskiemu... - pomyślał - tak jak ja nie byłbym z Ziemi. Tych kilka lat na Marsie nie zrobiło ze mnie Marsjanina. Narazie jeszcze nie ma prawdziwych Marsjan. Prawdziwi Marsjanie będą gdy wybuchnie tu rewolucja. A na to trzeba będzie poczekać."

J.J. Wiliams był przekonany, że natury ludzkiej nie da się zmienić. Tak jak przed wiekami w Ameryce, tak i na Marsie wybuchnie kiedyś wojna przeciw władzy Ziemi i czerwona planeta całkowicie uniezależni się od metropolii. Ale zanim to nastąpi, będą musiały się wypełnić oceany, dzieci urodzone na Marsie będą musiały uczyć się w szkole, gdzie na niebie mają szukać Ziemi. Narazie jeszcze nic nie zapowiadało przyszłych niepokojów. Czytał gdzieś wyniki badań socjologicznych, które wykazywały, że coraz więcej ludzi zapomina o planecie, z której pochodzą.

Zapomina, to może zbyt wielkie słowo. Takich rzeczy się nie zapomina. Ale coraz więcej ludzi żyło tak, jakby Ziemia nie istniała. Serwisy informacyjne od pewnego czasu nie przekazywały informacji z Ziemi, chyba, że działo się coś nadzwyczajnego. Nikt już nie interesował się wynikami sportowymi ziemskich drużyn piłkarskich i koszykarskich. Coraz mniej wysyłanych było prywatnych listów, coraz mniej ludzi przychodziło na czawarty poziom patrzeć na przybyszów wysiadających z wahadłowca.

Szczególnie spektakularna była ta ostatnia oznaka zmniejszenia zainteresowania Ziemią. Gdy wybydowano czwarty poziom, architekt, spodziewając się tłumów oczekujących na przylatujących, przewidział wielki taras, z którego widać było lądowisko jak na dłoni. Mógł pomieścić cztery tysiące osób na raz. I jeszcze nie tak dawno był pełny.

Gdy J.J. Wiliams przyleciał do Central City, conajmniej kilkanaście osób zaczepiło go w hali przylotowej pytając o nowiny z Ziemi, skąd jest, czy ma jakieś gazety. Przez dwa tygodnie musiał chodzić od bankietu na przyjęcie i odpowiadać na setki pytań o tym, jak jest w Londynie, Paryżu czy w Berlinie. Musiał opisywać najdrobniejsze szczegóły, podawać wyniki meczów, wymieniać nazwiska burmistrzów i koni, które ostatnio wygrały na wyścigach.

Taras widokowy na czwartym poziomie bywał tak zapchany, że gdy jeszcze jeździł w patrolach, to nie raz musiał rozpędzać zdesperowany tłum ludzi, którzy nie mogli się nań dostać. Zaprojektowane ławki musiano zlikwidować zaraz po otwarciu, bo zajmowały jedynie cenne miejsce.

A teraz stał na tarasie, czekając na wahadłowiec, obok grupy oficjeli z SMC witających jakiegoś funkcjonariusza Związku. I to było wszystko. Taras był pusty, nikt nie czekał na przylatujących. Przestano interesować się imigrantami. Znikły kioski z napojami chłodzącymi i kanapkami, kieszonkowcy musieli szukać szczęścia gdzie indziej.

Zarezerwował Mahoneyowi pokój w hotelu. Wiedział, jak nieprzyjemnym może być oddalenie od domu, więc postanowił zaprosić go do siebie na wieczór. Może okaże się być sympatycznym facetem, kto wie?

Za szklaną ścianą, oddzielającą halę przylotową od platformy, na której lądował wahadłowiec, padał jak zwykle deszcz. Deszcz padał na Marsie przez większą część roku, wszyscy już się do tego przyzwyczaili. Gdy na Marsie mówiło się, że coś się zrobi jak przestanie padać, oznaczało to, że nie zrobi się tego nigdy.

Woda lejąca się strumieniami na skały i pył przemieniały tereny otaczające Central City w wielkie bagno. Rośliny genetycznie przystosowane do tutejszych warunków próbowały zatrzymać erozję gruntu ale jak narazie bezskutecznie. Co raz budowano sztuczne zbiorniki na wyższych terenach, próbując powstrzymywać wymywanie podłoża, natura jednak była silniejsza od człowieka.

Roślinami, które dziko porastały pagórki wokół Central City były po prostu trawy. Nic innego nie było w stanie oprzeć się szalejącym żywiołom. Trawy, które poprzez manipulacje wewnątrz jąder komórkowych potrafiły przetrwać mroźne noce i plenić się w nieurodzajnych piaskach. Miały kolor ciemnozielony i ponoć były szczytem osiągnięć genetyki. Potrafiły przyswoić praktycznie wszystkie elementy, które znajdowały w piachu i przerobić je na korzenie przy pomocy fotosyntezy, która również była odpowiednio spotęgowana.

Kiedyś, gdy J.J.Wiliams zdecydował się na spacer na zewnątrz, miał okazję przyjrzeć się z bliska tym roślinom. Nie udało mu się mimo wysiłku wyrwać ich z korzeniami. Zakotwiczały się na skałach na głębokości kilku metrów pod powierzchnią i wyrwanie ich było praktycznie niemożliwe.

Drzewa i rośliny przemysłowe, o których tyle się na Ziemi mówiło, również rosły na wolnym powietrzu ale w razie konieczności przykrywane były wielkimi kopułami chroniącymi je przed zbyt gwałtowną naturą. Kopuły zamykały się na noc, zamykały się też, gdy zbyt mocno wiało.

Drugim elementem po deszczu, był wiatr. Wiał właściwie bez przerwy, gigantyczne niże nadbiegunowe wysysały powietrze z równikowych wyżów wprowadzając stan ciągłej zawieji. Wiatr wiał z ogromną prędkością, marsjańskie huragany, które pojawiały się po kilka razy w miesiącu, swą siłą przewyższały wszystko, co dotychczas znał człowiek.

Naukowcy mówili, że Mars znajdował się w podobnej sytuacji metorologicznej, co Ziemia przed miliardami lat. I zapewniali, że nie będzie tym razem potrzeba setek milionów lat, by klimat się ustatkował. Zapewniali, że statystyki wykazują już obecnie pewne uspokojenie żywiołów.

Trudno było w to uwierzyć ale Wiliams musiał przyznać, że od czasu gdy się tu pojawił, jakby częściej widywał bezchmurne niebo. Nie wiedział, czy to tylko złudzenie czy też naukowcy mieli rację. Marzył o dniu, w którym będzie mógł wyjść na zewnątrz kiedy będzie chciał, by przechadzać się po trawie, w lesie albo w promieniach słońca. Ale nie bardzo wierzył, że dożyje tego dnia.

Słońce widziane z Marsa było zdecydowanie mniejsze, niż na Ziemi. Jednak w pogodne dni, czy w momencie, gdy nie padał deszcz i w chmurach robiły się dziury, można było odczuć jego ciepło. I choć marsjańskie dziewczyny wylegiwały się raczej pod lampami ultrafioletowymi, zawsze było to prawdziwe Słońce.

Nocą, gdy robiło się zimno i deszcz przestawał padać, można było podziwiać spektakl spadających gwiazd. Mars znajduje się dużo bliżej pasa asteroidów niż Ziemia i więcej skalnych odłamków spadało tu, spalając się w atmosferze. Związek Cywilizacji Łacińskich zmuszony był umieścić na orbicie systemy obrony planety przed wielkimi meteorami, których upadek na powierzchnię mógł zlikwidować wszelkie życie. W ciągu trzydziestu lat system został użyty raz spalając w proch kamień o średnicy pięciuset metrów.

Lądowanie wahadłowca było zawsze niezwykłym widowiskiem ze względu na gigantyczny słup ognia, na którym pojazd schodził powoli na lądowisko. Wahadłowiec miał ponad siedemdziesiąt metrów wysokości. Ogień, który wydobywał się z dysz silników hamujących zaczynał lizać podłoże już od wysokości pięciuset metrów.

Po kilku minutach przesycone wodą powietrze zamieniało się w gęstą parę i widać już było jedynie gęstą mgłę, przez którą prześwitywały jedynie momentami niebieskie i czerwono-żółtawe błyski słupa ognia.

Nie było słychać huku. Hala znajdowała się o prawie kilometr od lądowiska i od terenów zewnętrznych oddzielała ją gruba, ponad dziesięciocentymetrowa szyba. Była to jeszczcze pamiątka z czasów, gdy pęknięcie osłon zewnętrznych oznaczało pewną śmierć.

Spod hali ruszyły w stronę wahadłowca transportery, którymi podróżni przewożeni byli do Central City. W hali zabłysły światła, z głośników popłynęła miła dla ucha melodia. Witajcie na Marsie...

W dolnej części pojawili się funkcjonariusze służb celnych, którzy mieli za zadanie ponowne sprawdzenie bagaży. Była to jednynie formalność, jeśli na Ziemi nic nie znaleziono, to tym bardziej na Marsie nikt nic nie znajdzie ale w ten sposób SMC chciało podkreślić swą władzę. Żeby nikt nie mógł mieć wątpliwości.

J.J. Wiliams porozumiał się z pionem celnym i ustalił, że Mahoney nie będzie musiał poddać się nieprzyjemnej procedurze kontroli. Kosztowało go to dwie butelki whiski ale chciał, żeby gość mógł czuć się jak najlepiej. Celnicy, tak jak Wiliams, byli pracownikami SMC, w odróżnieniu jednak od kolegów ze służb bezpieczeństwa nie potrafili być milsi niż więzienne drzwi.

Gdy podróżni weszli do hali przylotowej, jak zwykle zrobiło się gigantyczne zamieszanie. Przygotowanych było 26 stanowisk kontroli, jedno dla każdej litery alfabetu. Oczywiście powodowało to korki w jednych kolejkach i pustki przy innych stanowiskach. Celnicy mieli na tyle ograniczoną wyobraźnię, że nie potrafili wpaść na pomysł likwidacji pewnych liter. Statystyki wykazywały, że mało kto miał nazwisko zaczynające się od litery K, Y czy Z, natomiast przy M, A, czy P za każdym razem zbierał się taki tłum, że procedura trwała godzinami.

Jak zawsze pojawili się dziennikarze przygotowujący wieczorny serwis informacyjny. Jeszcze przed dwoma laty każdy przylot powodował przerwanie programu i reportaż na żywo z wywiadami nowoprzybyłych. Od pewnego czasu jedynie wieczorem pokazywano reportaż, i to coraz częściej pod koniec, ot, jako ciekawostkę.

Wiliams dał znak operatorce i po chwili na tle muzyki dał się słyszeć słodki głos:

- Pan Jack Mahoney proszony jest o przejście do stanowiska numer 30, pan Jack Mahoney proszony jest o przejście do stanowiska numer 30.

J.J. patrzył z góry, starając się zobaczyć człowieka, który wyjdzie z tłumu ale nie wypatrzył go. Zbyt wiele osób biegało na wszystkie strony starając się znaleźć swoje stanowisko. Inni szukali dzieci, które znów szukały rodziców. Muzyka coraz częściej zaczęła być przerywana komunikatami w stylu:

- Mały Jimmy czeka na swoich rodziców przy stanowisku informacji, gdzie na męża czeka również pani Markowsky.

Wiliams uśmiechnął się do siebie wyobrażając sobie panią Markowsky, która czeka na męża, a wokół niej piętnastu facetów oświadczających się jej z kwiatami.

Ruszył w stronę biur komisariatu, gdzie miał spotkać Mahoneya. Wolał poznać go na swoim terenie, żeby pokazać, że jest gotów do działania. Nic im nie przeszkodzi, by później pójść do baru napić się piwa ale gdyby nie daj Boże rangers był cholernym służbistą, Wiliams pokazałby się z najlepszej strony.

Czekał na niego lekko szpakowaty człowiek w wieku około trzydziestu pięciu lat. Wiliams, który oceniał ludzi na podstawie twarzy stwierdził, że prawdopodobnie będą mogli się zaprzyjaźnić. Raczej się nie mylił w swych ocenach, chociaż czasami przewidywania skrajnie różniły się od rzeczywistości.

- Witam na Marsie. J.J. Wiliams, będziemy razem pracować. Jak minęła podróż? Bardzo rzucało na zakrętach?

- Jack Mahoney. Miło mi pana poznać. Więc to pan jest J.J. Wiliams? Na zdjęciach wyglądał pan dużo starzej.

- Na zdjęciach?

- Dostałem z SMC kilka biuletynów wewnętrznych, gdy chciano mnie zaangażować. Wygląda na to, że uchodzi pan tu za bohatera. Postrach świata przestępczego...

- Niech pan nie żartuje, Mahoney. Jaki tam postrach, sam pan wie jak to jest z biuletynami wewnętrznymi. Jak nie wiedzą o czym mają pisać, to piszą o byle czym. Nie wiedziałem, że zaproponowano panu pracę w firmie.

- Ano tak. Ale jak narazie... jakby to powiedzieć,... nie podjąłem jeszcze decyzji.

- A myśli pan ją podjąć?

- Mam być szczery?

- Jak pan chce.

- No więc nie zamierzam podejmować tej decyzji. To znaczy odmówiłem.

- A czy ja mogę być szczery?

- Jak najbardziej, ze mną można tylko szczerością.

- Miał pan rację. Mundury rangersów są zdecydowanie ładniejsze od naszych.

- No widzi pan...

Wiliamsowi spodobał się rangers. Nie wiedział, co będzie warty w akcji, tego nie dawało się wyczytać z twarzy ale ludzie z poczuciem humoru byli inteligentni, a to już jest coś. Zawsze lepiej pracować z kimś, kto myśli zanim zacznie stosować regulamin.

Mahoney rozejrzał się po komisariacie, jakby czegoś szukał.

- Czy moje bagaże...

- Proszę się nie martwić o bagaże. Będą w hotelu jeszcze przed panem. Czy chce pan wpaść tam teraz? Czy pójdziemy do biura?

- Nie, wyspałem się, najadłem, wykąpałem się. Nie, możemy iść do biura, skoro pan taki służbista...

- Tak jest. - Wiliams popatrzył na Mahoneya z uśmiechem. - Ja tu wysilam się, żeby być uprzejmym, a pan mi ubliża...

- To panu się zdarza nie być w biurze w godzinach pracy?

- Wie pan co? Mianowano mnie dyrektorem sekcji, osiągnąłem swój poziom niekompetencji więc czasami lepiej, żeby inni za mnie pracowali. Staram się nie narzucać moim pracownikom.

- No, nareszcie jakaś oznaka człowieczeństwa w tym Marsjaninie. Są na Marsie bary?

- Coś zaraz znajdziemy.

Wyszli z biur komisariatu i wsiedli do policyjnego poduszkowca. Wiliams ruszył w stronę sektora rozrywkowego, w którym życie nie zamierało nigdy. Mahoney zdziwiony był ilością neonów, kolorowych reklam, sklepów pełnych najprzeróżniejszych towarów i ludzi kręcących się przed witrynami.

- A co, myślał pan, że są tu tylko laboratoria i naukowcy?

- Nie, tylko nie myślałem, że to wszystko będzie wyglądało tak normalnie.

- Normalnie?

- No, normalnie, jak na Ziemi.

- Niech pan tego nie mówi głośno. My tu na Marsie chcemy powoli zapomnieć o Ziemi. Jeszcze trochę, a co poniektórzy zaczną zapuszczać sobie zielone macki, żeby wyglądać jak prawdziwi Marsjanie.

- To wy nie macie macek? - Mahoney popatrzył na Wiliamsa z dobrze udanym zdziwieniem.

Roześmiali się obaj. Wiliams ustawił pojazd w bloku parkingowym i weszli do Central Baru, całkiem przyzwoitej restauracji prowadzonej przez człowieka, którego Wiliams zatrzymał kiedyś, by wypuścić za znacznym okupem. Od tego czsu miał otwarty kredyt, którego nigdy nie spłacał.

- Witaj Izaak. Daj mi jakiś spokojny stolik, mam gościa z Ziemi. I możesz od razu przynieść piwo ale nie te siki, które zazwyczaj serwujesz, tylko prawdziwe piwo...

- Panie dyrektorze, czemu pan tak mówi? Ja nigdy nie podaję niedobrego piwa. Dla wszystkich mam to samo.

- To w takim razie podaj mi jakieś specjalne piwo, które da się pić. Bo jak nie, to cię wsadzę za próbę otrucia funkcjonariusza SMC.

Siedli przy stole przykrytym białym obrusem. Właściciel Central Baru starał się utrzymać przyzwoity poziom swego lokalu odpowiednio wysokimi cenami blokując dostęp klienteli, której nie chciał u siebie widzieć.

Na stole stały kieliszki, porcelanowe talerze i posrebrzane sztućce. Mahoney sięgnął do małego wazonika, w którym stały żonkile.

- Nie wiedziałem, że macie tu kwiaty.

- Mamy wszystko, czego dusza zapragnie. Mamy lasy tropikalne, zwierzęta, pola ryżowe, jest tu wszystko. Narazie pod szklarniami ale być może kiedyś będą na wolnym powietrzu. Ale jeszcze nie jutro.

Mahoney rozejrzał się dookoła. Zatrzymał wzrok na oknie, za którym wichura tłukła strugami deszczu o szyby.

- Często tak wieje?

- Czasami nie wieje. Wie pan, jak nie wieje, to pada, a jak pada, to znaczy, że zaraz będzie wiać. Tak to już tu jest.

- Nie macie tu wszyscy reumatyzmu?

- Jakoś się trzymamy.

Izaak przyniósł piwo w wielkich, półlitrowych szklankach. Siedzieli przez chwilę nic nie mówiąc. Ani jeden ani drugi nie chciał zacząć pierwszy mówić o sprawach zawodowych. Mahoney zdecydował dojść do rzeczy naokoło.

- Piwo macie tu oficjalnie czy z przemytu?

- Piwo? Chyba oficjalnie. Nigdy nie spotkałem się z przemytem piwa.

- A wie pan, że na Ziemi są już fabryki produkujące alkohol wyłącznie na Marsa? Zaczynacie być rynkiem zbytu.

- Jest nas tu już ponad dwieście tysięcy. To zaczyna się liczyć.

- No, nie przesadzajmy. Narazie są to początki, może za sto lat...

- O, za sto lat, to wszystko może wyglądać inaczej.

Wiliams powiedział Mahoneyowi o swych przemyśleniach dotyczących przyszłości gwiezdnej kolonii Ziemi.

- Przyszłość pokaże - podsumował.

- Jak narazie, to macie tu problemy podobne do naszych. Na przykład narkotyki...

- Skoro już pan zaczął, to możemy o tym porozmawiać. Ale ja nie muszę, możemy też poczekać do jutra.

- Skoro już tu jestem, to zacznijmy robotę od razu. Czy dostał pan wyniki badań z Ziemi?

- Widziałem coś na biurku ale czekałem na pana. Czy jest tam coś specjalnego?

- Okazuje się, że heroina z całą pewnością była na Marsie. Nie możemy ustalić jej dokładnego pochodzenia, nie została w każdym razie wyprodukowana w żadnym ze znanych na Ziemi laboratoriów. Wie pan, panie Wiliams...

- Dla dobrych znajomych jestem J.J.

- Jack - podali sobie ręce.

- No więc, jak wiesz, J.J., każde laboratorium pozostawia po sobie ślad. Mamy ślady wszystkich lub prawie wszystkich laboratoriów na Ziemi. Heroina, którą znaleźliśmy na promie nie pochodzi z żadnego z nich. Ponadto, według opinii ekspertów, wyprodukowana została metodami, których nikt już nie stosuje od lat. Na dodatek jest jeszcze sprawa Afryki...

- Afryki?

- Tak, w laboratorium znaleźli jakieś pyłki, które świadczą o pobycie heroiny w Afryce. Jest to bardzo dziwne, bo Związek Cywilizacji Łacińskich kontroluje ten kontynent praktycznie w całości. - Mahoney sięgnął do wazonika z żonkilami i przez chwilę zastanawiał się patrząc na kwiaty. - Czy tereny, na których rosną kwiaty są pod kontrolą?

- Myślisz o maku? Możesz być spokojny. Nie mamy strażnika przy każdej grządce ale to nierealne. Wiesz ile trzeba hektarów, żeby wyprodukować jeden kilogram? Ja też nie wiem ale w każdym razie bardzo dużo. Żeby ktoś mógł wyprodukować te kilogramy, któreście znaleźli, prawdopodobnie nie starczyłoby szklarni w Central City.

- A to, co znalazłeś ostatnio w wahadłowcu?

- W wahadłowcu była heroina pochodząca z Ziemi. Mam przemytnika, którego, jeśli chcesz, możemy jutro przesłuchać.

Mahoney dopił piwo do końca i odstawił szklankę. Wiliams przywołał Izaaka i zamówił jeszcze dwie szklanki. Zdecydowali, że jednak nie będą rozmawiali o heroinie. Będą mieli wystarczająco czasu na to jutro. Wiliams z przyjemnością dowiedział się, że Jack grywa w szachy i zaprosił go do siebie na kolację i partyjkę.

Po trzecim macie, którego bez większych trudności dał Mahoneyowi Wiliams popatrzył na zegarek i powiedział:

- No, chyba trzeba będzie iść spać.

- Spać? - Mahoney wyglądał na zdziwionego. - Chcesz iść spać J.J.? Widziałeś, która jest godzina? Już za poźno, by gdziekolwiek chodzić.

*

Prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi pławił się w swym pałacowym basenie zaniepokojony ostanimi problemami z aniołami. Przy brzegu stali dwaj żołnierze, którzy bardziej z przyzwyczajenia niż z obowiązku, pilnowali prezydenta. Wszyscy wiedzieli, że jest nietykalny, że siły tajemne dały mu grigri, chroniące go przed kulami.

Tak naprawdę, to Tchibambi nie wierzył już w boskie pochodzenie postaci, która przyniosła mu tajemniczą tarczę. Przemyślał wszystko i stwierdził, że jak na anioła, to nie był on specjalnie inteligentny, a doszła jeszcze ta historia heroiny, która zupełnie nie pasowała do Pana Boga.

Teraz, na dodatek pojawił się problem z ostatnią przesyłką. Jeśli byłby to anioł, to nie doszłoby do strzelaniny w lesie i nikt by nie zabrał tarczy kuloodpornych. Anioł potrafiłby o takie sprawy zadbać. A okazało się, że, całkiem przypadkowo, po napadzie grupy uzbrojonych komandosów, uratował się tylko jeden człowiek.

Tchibambi postanowił przesłuchać go osobiście. Przerażony uciekinier, który cudem wydostał się z dżungli i przedostał do stolicy przysięgał na wszystkie świętości, że ciężarówka została zaatakowana przez conajmniej pięćdziesięciu ludzi, uzbrojonych po zęby, z granatnikami i karabinami maszynowymi. Oczywiście kłamał. Oficerowie z kompanii straży prezydenckiej wysłani na miejsce ataku stwierdzili, że było najwyżej dwóch ludzi, może nawet tylko jeden. Tępego idiotę, który nie dość, że nie potrafił stawić czoła napastnikowi i jeszcze na dodatek kłamał, Tchibambi zabił osobiście strzałem między oczy.

Ale właśnie to było niepokojące. Jeśli jeden człowiek potrafi pokonać dziesięciu, to z pewnością był to dobrze wyszkolony komandos. Może nawet jeden z tych, którzy zorganizowali na niego wtedy zamach. Tchibambi bał się białych ludzi, biali zawsze, od wieków, byli zagrożeniem dla jego rasy. Teraz, gdy miał pod opieką całe państwo, zagrożenie przez białego człowieka było jeszcze większe.

Miał do wykonania misję. Misję doprowadzenia narodu do dominacji nad całym ludem Afryki, który podporządkuje mu się, gdy pokaże, że jest zbawcą, jedynym prawdziwym przywódcą. Biali ludzie będą chcieli mu w tym przeszkodzić, nie zniosą, by Murzyn okazał się od nich silniejszy.

Tchibambi miał jeszcze dalej idące plany. Gdy już będzie miał u stóp całą Afrykę, sięgnie po bogactwa białych. Zgniecie ich jak pluskwy, jak karaluchy. Nikt nie oprze się mocy czarnego ludu, który przeleje się przez morza i oceany, by wziąć w ręce ster świata należący mu się z woli Boga.

Miał w ręku tarczę, która stawiała go ponad wszelką groźbą tchórzliwego zamachu. Ale wiedział, że nie wystarczy, by sam miał taką tarczę. Jego wrogowie mogli obezwładnić go, zamknąć w więzieniu, odciąć od ludu bez konieczności użycia przeciw niemu broni palnej. Po to, by mógł być naprawdę nietykalny, musiał zgromadzić wokół siebie grupę ludzi, którym też da tarcze kuloodporne, i którzy będą mu ślepo służyli. Potrzebował pięciuset tarcz, dla brygady straży prezydenckiej, którą zaczął formować po pierwszym spotkaniu z aniołem.

Tak go nazywał, choć był prawie pewien, że nie był to anioł. Ale wajważniejsze było, że nie był to również biały więc można było mu ufać. Powiedział, że nazywa się Somba, a nigdzie w katechiźmie nie było mowy o żadnym boskim wysłanniku o takim imieniu.

Gdy zaproponował wymianę tarcz za heroinę, Tchibambi mocno się zdziwił. Z początku odmawiał.

- Somba, - tamten kazał nazywać się po imieniu, samemu nazywając Tchibambiego "panem prezydentem", - jeśli zacznę produkować heroinę, to za pół roku będę miał tu trzy dywizje armii amerykańskiej, jak w Tajlandii.

- To nie takie proste, panie prezydencie. Po pierwsze armia amerykańska nie działa tak sprawnie, po drugie mógłby pan zawsze ogłosić światu, że chodzi o próby przywrócenia praktyk kolonialnych. Opinia publiczna jest bardzo czuła na te sprawy, nieprawdaż? A po trzecie heroina nie będzie nigdy sprzedawana tak, by mogło to panu zagrozić. Opuści ona Roandę i bardzo długo nie pojawi się nigdzie. Wystarczająco długo, by nikt nie mógł pana prezydenta o cokolwiek oskarżyć.

No i zgodził się. Długo się targowali, i doszli wreszcie do porozumienia - za pięćdziesiąt kilogramów heroiny miał dostawać jedną tarczę. Somba wyznaczył miejsce w dżungli, gdzie miał odbierać towar. Nie chciał się zgodzić na jakiekolwiek inne, o tyle łatwiej byłoby zrobić to gdzieś w pałacu prezydenckim. No ale płacił, więc wymagał.

Największe problemy były z polami makowymi. Mak nie chciał rosnąć, potem jakieś szkodniki zniszczyły ponad jedną piątą zbiorów. Ale gdy wreszcie wszystko się udało, handel ruszył.

Tchibambi sprowadził chemików z Ameryki, samych czarnych, którym zainstalował laboratorium i zakwaterował w komfortowych warunkach swego pałacu. Miał już sześć tarcz, trzymał je zamknięte w kasach pancernych w sypialni. Łańcuszki osobno, pudełeczka osobno.

Niepokoił się losem tarcz, które ktoś ukradł w lesie. Jeśli trafią w niepowołane ręce to po pierwsze Somba może się obrazić i odmówić dostarczenia następnych, a po drugie będzie ktoś, kto tak jak on stanie się nietykalny. A to stanowiło bardzo poważne zagrożenie. Mogło znów sprowadzić bezsenne noce i strach przed napadem, o którym już zapomniał.

Wyszedł z basenu i usiadł na leżaku. Jeden ze służących przyniósł mu natychmiast szklankę z sokiem pomarańczowym, dwóch zaczęło wachlować go, odpędzając natrętne muchy. Leżał przez chwilę, starając się nie myśleć o smutnych sprawach.

Nagle w drzwiach pałacu zrobiło się zamieszanie. Tchibambi podniósł głowę, by popatrzyć, co się dzieje, odruchowo sprawdzając obecność łańcuszka na dłoni i pudełeczka w kieszeni slipów.

W drzwiach stało czterech żołnierzy z Gwardii Prezydenckiej i szarpało się z Motumbą, ministrem spraw zagranicznych.

- Pan prezydent nikogo nie przyjmuje panie ministrze. Nikogo. - Gwardzista był stanowczy.

- Zostaw mnie cholerny żołdaku! Nie dotykaj mnie! Skoro tu przyszedłem, to znaczy, że mam ważną sprawę.

Tchibambi podniósł się z leżaka i podszedł do drzwi. Gwardziści puścili ministra i odsunęli się na krok. Trzymali jednak cały czas wycelowane w intruza pistolety maszynowe.

- Co jest, Motumba? Co się stało?

- Dostałem to z ONZ, przed pół godziną. Nie chcieli mnie z panem prezydentem połączyć telefonicznie, to przyszedłem.

- Co to jest?

- List od Sekretarza Generalnego. W sprawie maku.

Tchibambi wziął kartkę i zaczął czytać.

Sekretariat Organizacji Narodów Zjednoczonych

Wysoki Komisariat Do Spraw Zwalczania Narkomanii

Biuro Spraw Rolnych

Szanowny Panie Ministrze.

Ostatnie zdjęcia satelitarne wykonane na polecenie naszego Biura wykazują istnienie ponad 2 tysięcy hektarów plantacji maku.

Jak wiadomo panu Ministrowi, zgodnie z rezolucją nr 1790 Rady Bezpieczeństwa potwierdzoną na Posiedzeniu Ogólnym, plantacje maku muszą być zadeklarowane w Wysokim Komisariacie Do Spraw Zwalczania Narkomanii i w żadnym wypadku ich powierzchnia nie może przekraczać stu hektarów na 100 kilometrów kwadratowych.

Zgodnie z artykułem 75 paragraf 3 i 5 porozumienia w sprawie produkcji maku i innych roślin wymienionych na liście zawartej w podanych w post scriptum dokumentach, Rada Bezpieczeństwa upoważniła mnie do przeprowadzenia akcji zniszczenia w/w plantacji, poprzez zasypanie ich środkami roślinobójczymi.

Zgodnie z artykułem 79 paragraf 1 i 2 porozumienia od powyższej decyzji nie przysługuje odwołanie i zostanie ona wprowadzona w życie natychmiast.

Środki chemiczne, które zostaną zrzucone na plantacje nie są szkodliwe dla zdrowia ludzkiego, jednakże wskazanym jest zalecenie osobom, które się z nim zetknęły, przemycie ciała w wodzie.

Pozwalam sobie zwrócić uwagę Pana Ministra, że jakakolwiek próba uniemożliwienia akcji zniszczenia plantacji uznana będzie za akt jednoznaczny z wystąpieniem z Organizacji Narodów Zjednoczonych ze wszystkimi konsekwencjami, jakie to za sobą pociągnie, zgodnie z art. art. 34, 35, 39, 80 konwencji o współpracy międzynarodowej w sprawie obrotu środkami zakazanymi.

Z poważaniem.

Etc, etc.

Tchibambi popatrzył na Motumbę nie wiedząc, co robić. Jeszcze raz przeczytał list zastanawiając się nad jakąś akcją. Motumba stał, patrząc na prezydenta bez słowa.

- I co, myślisz, że oni tu przylęcą?

Motumba chciał odpowiedzieć ale przerwał mu nadbiegający korytarzem generał Mbwana.

- Panie prezydencie, przed chwilą cztery amerykańskie samoloty oznakowane US AIR FORCE i ONZ wleciały w naszą przestrzeń powietrzną. Proszę o rozkazy.

Tchibambi nic nie odpowiedział. Usiadł na fotelu i kazał Motumbie zająć się sprawą.

Wizja zjednoczonej Afryki zaczęła się oddalać.

Rozdział 10

- Widział pan już tego rangersa? - Somba Tchibambi stał przed biurkiem Beckstera trzymając w ręku zdjęcie Mahoneya. - Nie wygląda specjalnie groźnie.

- A jak się wygląda groźnie Somba?

- No nie wiem, zaciśnięte usta, przymrużone oczy, tak jak na filmie.

- Tyle razy miałeś już do czynienia z policją, że powinieneś się nauczyć, że to nie na twarzy jest wypisane kto jaki jest.

- I co, będziemy coś robili?

- Narazie nic, zostawimy ich w spokoju, będziemy obserwować. A póki co, to musimy przygotować kolejną partię towaru. Rozmawiałem z naszymi klientami, którzy chcą dwa razy więcej niż dotychczas.

- Nie boi się pan, że ktoś może coś wykryć poprzez operacje na kontach bankowych?

Beckster uśmiechnął się szeroko i poklepał stojący na biurku terminal.

- Somba, od ponad stu lat banki to wielkie komputery. Nic więcej. Kiedyś, dawno temu, w bankach pracowali ludzie. Były okienka, kasjerki, trochę jak kelnerzy w restauracji. Byli to ludzie, a ludzie potrafią rozumować w sposób nieracjonalny, niezaprogramowany. W sposób czasami niemożliwy do przewidzenia. Teraz są tylko maszyny, a maszyny zawsze można oszukać. Zawsze.

Przy pomocy tego tu terminala kontroluję całość operacji bankowych. To znaczy, kontroluję to co chcę. I dbam o to, by nic nam złego się nie stało. Problem polega na tym, że ludzie, jak to ludzie, co jakiś czas wpadają na pomysły, które wydają im się doskonałe. Tak było i z systemem banków automatycznych. Otóż jego konstruktorzy przekonani są, że nie można go przełamać, że jest doskonały. A ja wiem, że tak nie jest i potrafię wykorzystać tę wiedzę.

Cały problem polega na tym, że system zabezpieczeń nastawiony jest na przelewy pieniędzy z jednego konta na drugie w sposób nielegalny. To znaczy na kontrolę, czy dana suma przechodzi za zgodą płacącego. Kontrolowana jest również centralnie całość masy pieniężnej znajdującej się w bankach. To na okoliczność żartownisiów, którzy chcieliby dopisywać sobie zera do sald. Taki numer nie przejdzie.

Operacje, które my przeprowadzamy odbywają się nieco inaczej. Płacący nie ma nic przeciwko płaceniu, więc nie zgłasza zastrzeżeń. Ja również nie skarżę się nikomu, że na konto wpływają mi pieniądze, których nie chcę. Istnieje jeszcze tajemnica bankowa, która chroni drobnych ciułaczy jak ty czy ja. Ale najważniejsze jest to, że mam dokładnie pięćdziesiąt różnych kont, na które wpływają pieniądze, i każde z nich na zupełnie inną osobę. Kody rozpoznawcze nie odpowaiadają żadnej żyjącej osobie, matka natura jest na tyle szczodra, że nie ma ryzyka, by systemy śladu genetycznego, który stworzyłem dla tych pięćdziesięciu osób, odpowiadały komukolwiek.

Mam dostęp do moich pieniędzy kiedy chcę i jak chcę, nie od parady jestem naukowcem. Wystarczyło po prostu odpowiednio pewne sprawy zorganizować. Załatwiam to wszystko przy pomocy tego terminala. Pewnie ktoś kiedyś na to wpadnie i zablokuje tę możliwość dostępu ale dowiem się o tym wystarczająco wcześnie, by się zorganizować inaczej.

Nie ma co sobie głowy zawracać, jak narazie jeszcze nikt nas na niczym nie przyłapał i pewnie jeszcze długo nie przyłapie. Myślę, że możemy być spokojni.

- Wierzę panu, profesorze, bo nie mam powodu, żeby nie wierzyć. Ale jeśli by coś zaczęło kuleć w naszych planach...

- Powiem ci Somba, co zrobimy, gdy coś w naszych planach zacznie kuleć. Po prostu znikniemy. Co byś powiedział, gdyby twój cyrograf zamienił się w zwyczajny kontrakt? Gdybyś mógł opuścić Marsa, kiedy tylko byś chciał?

- Może pan to zrobić?

- Mówiłem ci już, że nic nie jest niemożliwe.

Beckster uśmiechnął się szeroko do Tchibambiego. Nie chciał opowiadać wszystkiego, Murzyn nie musiał wszystkiego wiedzieć.

Profesor nie był zachłanny. Większość przestępców, którzy wpadali w ręce policji, było zachłannych. Po prostu ciągle chcieli mieć więcej i nigdy nie chcieli się z nikim dzielić.

On zachłanny nie był. To znaczy chciał mieć jeszcze więcej pieniędzy, które pozwoliłyby mu na spokojną starość w jakimś sympatycznym miejscu poza Związkiem Cywilizacji Łacińskich na Ziemi. Ale wiedział, że czasami trzeba pozwolić i innym na skorzystanie ze zgromadzonych bogactw.

Uśmiechnął się do siebie. Bogactwo innych jest ubezpieczeniem. Od pewnego czasu całość dyrektorów SMC na Marsie, niektórzy na Ziemi, i jeszcze kilku oficjeli ze Związku korzystało z jego pieniędzy. Najśmieszniejszym był fakt, że nawet sami o tym nie wiedzieli.

Wpłacał pieniądze na ich konta ale w tak zorganizowanym systemie, żeby nigdy, nawet całkiem przypadkowo, nie mogli się zorientować. Gdy na ekranach pokazywały się ich salda, przedstawiały jedynie sumy odpowiadające zwyczajnym pensjom czy innym dochodom.

Pieniądze, które wpłacał, były jakby pod podwójnym denkiem szuflady. Kiedyś być może stanie się to argumentem, który pozwoli mu uniknąć kłopotów. Dochody z nieokreślonych źródeł wystarczyły, by wysokim funkcjonariuszom złamać karierę...

Na swej tajnej liście miał również Wiliamsa ale też i jego przełożonego, i jeszcze Big Bossa na Ziemi. Za każdym razem sumy były może niewysokie ale wystarczjące, by wzbudzić podejrzenia, a na dodatek, gdyby prowadzący śledztwo chcieli trochę powęszyć, to okazałoby się, że pochodzą z całkiem nieczystych źródeł.

A teraz trzeba było działać. Obecność rangersa na Marsie nie powinna wprowadzić zbyt wielkiego zamieszania, mało prawdopodobnym było, by trafił tu, do laboratorium.

- Somba, cofniesz się w czasie i polecisz do swego dziadka. Zamówisz następną partię. I weź dla niego ze dwa protektory.

- On chce wyposażyć całą swoją straż prezydencką. Jak go znam, to pewnie niedługo podwyższy ceny, jeden za pięćdziesiąt kilo pewnie mu już nie wystarczy.

- Nie ma problemu. W razie, gdyby zaczął się targować, udawaj, że nie ma o czym mówić ale zgódź się na jedną trzecią tego, co zaproponuje. Protektorów nie powinno zabraknąć. Zamówiłem dodatkową partię, mamy chyba ze dwadzieścia. W razie czego mogę mieć jeszcze więcej. Kupuję je z demobilu za grosze.

*

Wiliams stał przy biurku, za którym siedział mocno przestraszony Ramirez.

- Cholerna kanalio, kłamiesz! Czuję to przez skórę, że kłamiesz.

- Panie dyrektorze, co ja mam zrobić, żeby pan mi uwierzył? Niech mi pan powie, co ja mam zrobić? - Przemytnik prawie płakał.

- Masz mi powiedzieć, kto ci przysyła heroinę. Koniec kropka.

- Ale...

- Ramirez, popatrz na tego pana - Wiliams wyciągnął rękę, wskazując na siedzącego z boku Mahoneya. - To jest rangers z Nowego Jorku. Prawdziwy. Przyleciał tu, żeby się dowiedzieć, kto jest twoim kontaktem na Ziemi. Tylko po to tu przyleciał, więc chyba nas nie zawiedziesz, co? 60 milionów kilometrów, tylko po to, by się z tobą zobaczyć... Wyobrażasz sobie? Jeśli ci to obojętne, to przyjmij do wiadomości, że ja nie chcę zawieść tego pana. I zmuszę cię do powiedzenia mi wszystkiego. Zrozumiałeś?

- Ja już powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. Nic nie wiem o żadnych narkotykach. Nic.

Wiliams schylił się nad przesłuchwanym i cedząc słowa przez zaciśnięte zęby powiedział:

- Ramirez, kłamiesz. Wiem, że kłamiesz i wiem dlaczego kłamiesz. Boisz się, że twoi wspólnicy na Ziemi będą mieli długie ręce. I że cię dopadną. Ale wiedz, że to ja mam cię w ręku, i jęśli będę chciał, to też mogę ci skręcić kark. W każdym momencie...

- Niech mi pan nie grozi, panie dyrektorze... J.J. - Ramirez jakby nabrał pewności siebie. - Tak! Właśnie J.J. Dostawałeś ode mnie pieniądze, od wszystkich brałeś. Jeśli chcesz mi grozić, to uważaj, żebym ja ciebie nie...

Wiliams uderzył przesłuchiwanego w twarz. Mahoney drgnął ale nic nie powiedział. Na wardze przemytnika pokazała się kropla krwi.

- Możesz mnie bić - powiedział wycierając usta. - A bij! Narazie jesteś górą. Ale uważaj, bo...

Wiliams podniósł rękę, jakby chciał jeszcze raz zadać cios ale się powstrzymał.

- Powiedziałem ci Ramirez, że dla ciebie jestem panem dyrektorem. Zapamiętaj to sobie. A co do pieniędzy, które ponoć mi dawałeś, to sytuacja jest taka, że to jest twoje słowo przeciwko mojemu. Jak myślisz, komu uwierzą? Mnie, czy handlarzowi narkotykami?

- Ja nie mam nic wspólnego z żadnym handlem narkotykami. To wy mi to musicie udowodnić. Ja chcę adwokata.

- Adwokat przyjdzie, jak ja o tym zadecyduję. W sprawach o narkotyki mam nad tobą pełną władzę. I jeśli nie będę chciał, to adwokata nie zobaczysz. Zrozumiałeś? Jesteśmy w Central City, i jak narazie, to w tym sektorze ja rządzę.

Wiliams usiadł i popatrzył na Mahoneya. Ten nic nie powiedział, pokiwał tylko głową.

- Panie policjancie - Ramirez zwrócił się do rangersa. - Widział pan wszystko, widział pan, jak mnie uderzył, co? Widział pan?

Mahoney jakby nie słyszał skierowanego do niego pytania. Wstał i wyszedł z sali przesłuchań. Po chwili dołączył do niego J.J. oddawszy przesłuchiwanego strażnikowi.

- Przejdźmy do mojego biura. Nie wiem, co mam zrobić, żeby ten cholerny gad się przyznał.

W biurze Mahoney usiadł na głębokim fotelu, ze szklanką soku w ręku. Trzymał kartę z napisem Narkotyki.

- To się nie trzyma kupy, J.J. Moim zdaniem ten typ może nic nie wiedzieć.

- Jack, za długo jestem w tym zawodzie, by wierzyć takiemu gnojkowi.

- Właśnie dobrze to powiedziałeś. Gnojkowi. Ja ci mówię, że jest to gnojek, który nigdy by się za takie sprawy nie wziął. To zbyt poważne dla niego. Zbyt poważne. Sprawdziłeś jego konto?

Wiliams sięgnął do szuflady i wyjął jakiś kawałek papieru.

- Mam tu saldo sprzed tygodnia.

- No i?

- A co ty chcesz? Żeby było napisane, jaki procent pochodzi z handlu heroiną?

- Ale czy suma jest wysoka?

- Wystarczająca na zakup pół kilo...

- Sam widzisz. Nie możesz dostać szczegółów ostatnich operacji?

- Nie jesteśmy na Ziemi, mój drogi. Tu wszystko działa nieco inaczej. Na Marsie rządzi SMC ale nasza władza nie jest całkowita. Do banków nie mamy dostępu.

- Kto może wydać zgodę?

- Nikt. Czasami, w przypływie dobrej woli bankierzy zgadzają się dać nam ostatnie saldo na jakimś koncie ale to wszystko. Związek Cywilizacji Łacińskich uznał, że uniezależnienie banków będzie wystarczającym hamulcem dyktatorskich zapędów SMC. I pewnie miał rację.

- I co, nikt nie może sprawdzić operacji na koncie?

- Jest jakaś droga, trzeba przejść przez biura Związku na Ziemi. Trwa to całymi dniami. I nigdy nie można być pewnym, że się zgodę dostanie.

- Złóż wniosek, trzeba sprawdzić na wszelki wypadek. Na Ziemi jest łatwiej takie sprawy załatwić, choć też trzeba się nawysilać.

- Złożę, jak chcesz. Ale nie sądzę, żeby nam to coś dało.

Mahoney sięgnął w stronę terminala by włożyć weń kartę, którą trzymał w ręku.

- Z tymi pieniędzmi, to prawda?

- Z jakimi?

- No, z tymi, co ci dawał Ramirez.

Wiliams popatrzył na Mahoneya jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Jeśli ci powiem, że nie brałem, to i tak cię nie przekonam. Jeśli ci powiem, że brałem, to i tak mi nie udowodnisz. Zmieńmy temat, dobrze? Co to za karta?

- To jest dostęp do waszych archiwów z ostatnich dwunastu miesięcy. Chcę coś sprawdzić. Znajdź mi wszystkie akcje przeciwko narkomanom i handlarzom, które miały miejsce w Central City przed aresztowaniem Ramireza.

Po chwili na ekranie pokazały się rzędy liter.

- Amfe, LHV, amfe, - Mahoney czytał linię po linii. - Wyszukaj mi heroinę...

Wiliams wcisnął kilka przycisków na terminalu. Na ekranie zostały jedynie dwie linie.

- 3 gramy znalezione przed barem TOCOTAC. Śledztwo zatrzymane z powodu braku dowodów. - Mahoney czytał na głos. - Narkoman zatrzymany na ulicy. Po przesłuchaniu, które nie dało rezultatu, wypuszczony na wolność pod warunkiem cotygodniowego stawienia się na badanie w laboratorium SMC. Badania nie wykazały powtórnego zażycia narkotyku.

Mahoney zanotował nazwisko zatrzymanego i podał go Wiliamsowi.

- Sprawdź, kto to jest i gdzie go możemy znaleźć. Ale zaczynam nabierać przekonania, że ten twój Ramirez może naprawdę nie mieć z tym nic wspólnego.

- Na jakiej podstawie wyciągasz takie wnioski?

- Od paru lat mam kontakt z handlarzami...

- A myślisz, że ja, to co? Siedzę tu z założonymi rękami?

- Nie przerywaj mi. Ramirez nie jest w tym typie. Sam to przyznasz. Ale poza tym , czy myślisz, że gdyby na Marsie pojawiła się heroina, tobyś o tym nie wiedział? Popatrz na archiwum. Nie ma nic. Parę gramów na ulicy i jeden typek prawie przed rokiem. To wszystko.

- Może złapaliśmy go, gdy sprowadzał pierwszą partię?

- To już byłoby zbyt wiele zbiegów okoliczności, nie myślisz? Ale sądzę, że możemy spróbować pogadać z tym narkomanem. Zawsze to jakiś ślad. Tyle, że hipoteza przesyłki towaru z Marsa na Ziemię zaczyna być coraz bardziej prawdopodobna. Czy przyszło ci do głowy, że towar mógł wcale nie być przysłany z Ziemi w tym momencie, tylko ładowany, żeby na nią odlecieć?

Wiliams popatrzył na Mahoneya jak na dziecko, które powiedziało głupstwo.

- Jack, daj spokój z tą historią. To jakaś bzdura, gigantyczna bzdura.

- Powiedziałem ci, że wyniki badań laboratoryjnych...

- Tak, powiedziałeś. Że były odrobinki pyłów z Marsa. Czy ty myślisz, że na wahadłowcach nie ma pyłków z Marsa? A czy zastanowiłeś się, czy to, co znaleźliście na Ziemi nie było właśnie ładowane, by polecieć na Marsa?

- I co, też byłoby to po raz pierwszy? Bo jakoś nikt nie zatrzymał w Central City nikogo handlującego czy zażywającego heroinę. A ja w Nowym Jorku od pewnego czasu nie mogę sobie dać rady z narkotykami. Właśnie z heroiną. Nie chce mi się natomiast wierzyć, żeby heroina latała na Marsa i wracała na Ziemię. Znajdź mi tego faceta, którego zatrzymaliście, pójdziemy odwiedzić go jutro.

Mahoney drgnął na dźwięk dzwonka. Podszedł do terminala i wystukał wyświetlony na małym ekraniku kod.

- Proszę włożyć pańską kartę do kopiarki, panie Mahoney. Mam dla pana informację z centrali nowojorskiej Policji Państwowej. Mam też nagranie połączenia z panem naczelnikiem Johnstonem.

Mahoney włożył kartę z kopiarki drugą ręką sięgając po wydruk. Szeryf przysłał mu kolejny raport ze śledztwa, które nowojorska Policja Państwowa prowadziła na Ziemi.

- Przeanalizowaliśmy heroinę, wyniki już pan dostał. Proszę się zapoznać z dodatkową analizą, którą przeprowadziliśmy dziś rano. Zadziwiające. Wesołych świąt, panie Mahoney. Za dwa dni Boże Narodzenie. - Twarz Johnstona na ekranie była rozmazana, problemy jakości komunikacji między Ziemią i Marsem nie zostały jeszcze do końca rozwiązane. Szeryf nie czekał na odpowiedź, fale radiowe pokonywały odległość dzielącą go od Ziemi przez ponad trzy minuty, w tych warunkach rozmowy były dość kłopotliwe.

Mahoney usiadł, by przeczytać przesłany wynik analizy. Szeryf wpadł na pomysł, żeby równolegle z heroiną przeanalizować woreczki, w których się znajdowała. Wyniki były rzeczywiście zaskakujące. Mahoney nie rozumiał nic z jezyka chemików, którym wypełniony był dokument. Najważniejszy był jednak komentarz, ktory szeryf dopisał na końcu:

"Według opinii dr. Phelbyego, tworzywo z którego została wykonana torebka to celofan. Dr. Phelby twierdzi, że nie ma na Ziemi fabryki, która by to produkowała. Celofan wytwarzany jest z ropy naftowej, której przerób jest szkodliwy dla środowiska. Od pięćdziesięciu lat nikt nie wydobywa ropy naftowej i nikt nie produkuje celofanu. Myślę, że na Marsie też... Wnioski, jeśli w ogóle można mówić o wnioskach, proszę wyciągnąć samodzielnie. Ja nie potrafię."

Mahoney przeczytał tekst na głos. Wiliams wziął papier i sam przeczytał jeszcze raz.

- I co, jaki wyciągasz wniosek, Jack?

- Że ta cała historia nie trzyma się kupy.

- A ja mam jeszcze jeden. Heroina nie pochodzi z Marsa.

- Ciekaw jestem czemu tak myślisz.

- Zastanów się. Twój szef pisze, że celofan produkuje się z ropy naftowej, tak? To ja cię bardzo proszę, znajdź mi na Marsie ropę naftową. Jeśli znajdziesz choć litr, jestem gotów wejść pod stół i szczekać jak pies na placu Centralnym.

- Ale na Ziemi też nie produkują...

- Gdzieś produkują. To jest fakt. Albo przynajmniej mają gdzieś składy celofanu, z którego robią woreczki.

- Po co?

- A bo ja wiem, po co? Skoro tak robią, to pewnie mają w tym jakiś cel. Ale jeśli na Ziemi nie produkuje się tego od pięćdziesięciu lat, to możesz być pewien, że na Marsie nie ma ani kawałka. Zresztą zaraz sprawdzimy.

Wiliams podszedł do terminala i wydał polecenie przeszukania magazynów.

- Jak to się pisze?

Mahoney przeliterował i po chwili na ekranie pokazał się napis: "Produkt nieznany. Stan magazynu-0,00"

- Cała ta historia zaczyna mi wyglądać dziwnie. Nie bardzo wiem, za co mam się zabrać. W każdym razie heroina na Marsie bywa, jestem tu, to będziemy szukali, tu gdzie jestem. Na Ziemi pewnie też nie siedzą z założonymi rękami. Czy możesz sprawdzić, z czego zrobione są torebki z heroiną, którą ty znalazłeś? Macie tu jakieś laboratoria?

- Mamy. Wiesz, mam pomysł, znam takiego naukowca, grywam z nim w szachy, może on nam coś powie na temat tego... jak to było? Cerlofanu.

- Celofanu. Zawsze lepiej mieć więcej informacji, niż mniej. Stara policyjna zasada. Ale narazie znajdźmy tego narkomana, pogadamy z nim, może się czegoś dowiemy.

Wiliams przywołał na ekran archiwum, na dostęp do którego zezwalała karta przyniesiona przez Mahoneya.

- Somba Tchibambi. Fizyk. - Wiliams wystukiwał nazwisko - patrz, co za zbieg okoliczności, pracuje w tym samym laboratorium, co ten profesor, o którym ci mówiłem.

Mahoney spojrzał na Wiliamsa i na ekran.

- To za jednym zamachem załatwimy dwie sprawy.

- To co, idziemy? Powinien być teraz w laboratorium. W każdym razie na to wskazuje jego sygnał. Nie musisz mówić, skąd jesteś, ja się wszystkim zajmę. Ale jak będziesz chciał coś powiedzieć, to się nie wahaj.

*

Prezydent Tchibambi nie wiedział w jaki sposób wyładować swoją złość. Miał ochotę kogoś zabić, rozszarpać, miał ochotę wyć i krzyczeć. Nienawidził, gdy ktoś mu się przeciwstawiał, gdy ktoś stawał mu na drodze. Za każdym razem, gdy ktoś chciał mu przeszkodzić w planie, który realizował, rozgniatał go jak pluskwę.

Teraz stał i patrzył bezsilnie na samoloty, które przelatując na niewielkiej wysokości rozsypywały nad ziemią biały proszek. Proszek, który niszczył hektary pól wokół stolicy. Jego pól, jego stolicy. Niszczono pola, bo jakiś mydłek, biały mydłek, zadecydował, że on, prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi nie ma prawa hodować u siebie tego, na co ma ochotę.

On żadnych konwencji nie podpisywał. Jego poprzednik, którego przepędził na cztery wiatry z pałacu prezydenckiego, może i coś podpisał. Ale napewno nie on.

NIE MIELI PRAWA!!!

Chciał krzyczeć ale opanował się, by wszyscy nie zobaczyli jego zdenerwowania. Najbardziej nienawidził bezsilności. Biali ludzie byli lepiej uzbrojeni, biali ludzie rządzili światem. Narazie.

- Motumba! - złapał odchodzącego ministra spraw wewnętrznych za koszulę tak silnie, że rozdarł rękaw. - Motumba, wezwiesz mi natychmiast do pałacu ambasadora Stanów Zjednoczonych. Biegiem. I przygotujesz mi dokument, w którym uprzejmie poprosisz go o opuszczenie naszego terytorium. Jak napiszesz, to masz mi go przynieść. Zrozumiano?!

- Tak jest, panie prezydencie. - Przerażony minister odszedł prawie biegnąc, obawiając sie wściekłości Tchibambiego. Miał z nim do czynienia wystarczająco długo, by wiedzieć, że w takich momentach lepiej nie stać zbyt blisko.

Po piętnastu minutach był z powrotem z żądanym dokumentem. Tchibambi siedział za biurkiem w swoim gabinecie, bez słowa, wpatrzony w sufit.

- Panie prezydencie - Motumba nieśmiało zbliżył sie do biurka. - Przyniosłem dokument, o który pan prosił.

Tchibambi nic nie odpowiedział.

- Panie prezydencie, czy... czy mogę w czymś pomóc?

- Zjeżdżaj!

Motumba przestąpił z nogi na nogę ale nie wyszedł.

- Panie prezydencie, jeśli pan pozwoli...

- Czego jeszcze? Powiedziałem: zjeżdżaj! Czego chcesz?

- Chciałem zapytać, czy jest pan pewien, że mamy zerwać stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. To jest bardzo ważna decyzja, i nie chciałbym...

- Motumba, przyjacielu - Tchibambi przyjął ton, którego bali się wszyscy, którzy z nim przestawali. - Czy możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie?

- Tak... panie prezydencie - minister stał zlany potem i zastanawiał się, czy wściekłość prezydenta obejmie też jego rodzinę, czy zaspokojona zostanie tym jednym strzałem między oczy, który zaraz padnie.

- Kto tu rządzi, Motumba?! Ja, czy ty? Bo jeśli to ty, to może usiądziesz tu przy biurku, co?! Już cię tu nie ma!

Minister spraw zagranicznych wybiegł z gabinetu. W hallu pałacu wpadł na Jamesa Whitea, ambasadora USA, którego rodzice pochodzili z tego samego plemienia co on. Wyemigrowali do USA, zmienili nazwisko, a ich syn został dyplomatą, by wrócić i reprezentować w swym dawnym kraju swą nową ojczyznę.

- Co się stało, panie ministrze? Ta historia z makiem?

- Panie ambasadorze, prezydent jest wściekły. Prawie, że mnie zabił przed chwilą. Mam nadzieje, że na pana nie podniesie ręki.

- Niech pan nie żartuje, panie ministrze. Nie odważyłby się na to.

- Nie odważyłby się? Wie pan, pan go nie zna. Zaraz go pan pozna od tej najgorszej strony. Ja w każdym razie uciekam. Żegnam pana ambasadora...

- Żegnam?

- Tak jest. Żegnam. Możemy się już nie zobaczyć, choć postaram się być na lotnisku, gdy będzie pan odlatywał.

- To jest aż tak źle?

- Sam pan zobaczy.

Ambasador USA wyszedł po pięciu minutach mocno zdenerwowany. Motumba pomimo strachu czekał na niego na parkingu przy samochodzie.

- I co?

- Dostałem list. To jest szaleniec, Motumba. Chory człowiek.

Motumba pokiwał głową z rezygnacją.

- Cóż, panie ambasadorze. Język dyplomatyczny nie zawiera w swym słowniku słowa TAK. Wszystko musi być powiedziane naookoło. Więc odpowiem panu tak: skoro pan tak uważa, panie ambasadorze, to uprzejmość zabrania mi, by zaprzeczyć pańskiemu zdaniu.

- Motumba, jeśli pan chce, to mógłbym zorganizować panu wyjazd... Uważam pana za jednego z nielicznych rozsądnych ludzi w tym zwariowanym kraju.

Motumba popatrzył Whiteowi prosto w oczy.

- Niech pan tak nie mówi. To jest też i pański kraj, niech pan nie zapomina. Pańscy rodzice tu się urodzili, tu są groby pańskich przodków. Ten kraj jest chory ale chory chorobą swego prezydenta. Nie pojadę z panem, bo jego wściekłość skupiłaby się na całej mojej rodzinie, nawet na wiosce, z której pochodzę. To jest też wioska pańskich rodziców. Niech pan wraca do Stanów, i próbuje nas ratować stamtąd. Tego człowieka trzeba zlikwidować.

- Podobno jest nietykalny. To prawda?

- Na własne oczy widziałem, gdy kazał do siebie strzelać z pistoletu. Zrobił pokaz dla wszystkich ludzi, którzy mogą się do niego zbliżyć. Żeby wiedzieli, że nie można go zabić. Kupił sobie nieśmiertelność za narkotyki. Tyle mogę panu powiedzieć, więcej sam nie wiem.

- Nieśmiertelność? Chyba pan przesadza, Motumba. Nikt nie jest nieśmiertelny.

- On jest. W każdym razie z pistoletu go pan nie zabije.

Ambasador Stanów Zjednoczonych wsiadł do samochodu i odjechał, a Motumba ruszył piechotą w stronę ministerstwa. Zastanawiał się, co zrobić, by uratować chociaż żonę i dzieci. Wiedział, że długo już tu nie pobędzie. Albo ucieknie, albo zginie, tak jak zginął jego poprzednik, który miał nieszczęście pochodzić z tej samej wioski, co przywódca rebeliantów.

*

Somba Tchibambi pokonał trzydzieści kilometrów dzielące polanę od pałacu prezydenckiego w ciągu pół godziny. Jak zwykle zabrał ze sobą deskę z propulsorem antygrawitacyjnym, która pozwalała mu przemieszczać się ze stosunkowo dużą prędkością. Gdy zobaczył pierwszych ludzi, na przedmieściach, zszedł z deski i schował ją do torby. Ze zdziwieniem zobaczył, że mak na polu jest jakiś dziwny, jakby brunatny. Za horyzontem słychać było huk silników samolotowych.

Wszedł między rzędy makowin i schylił się, by zobaczyć je z bliska. Wszystkie rośliny, posypane białawym pyłem, były jakby powypalane. Jak okiem sięgnąć, całe zbiory były całkowicie zniszczone.

Odwrócił się, by ruszyć w strone stolicy, gdy drogę zajechał mu samochód z trzema żołnierzami.

- Kim jesteś?

- Zawieźcie mnie do stolicy.

- Dokumenty - jeden z żołnierzy wysiadł z samochodu, podczas gdy dwaj zarepetowali swoje karabiny.

- Jestem gościem prezydenta, zawieźcie mnie do stolicy.

Żołnierz, który wysiadł, podszedł do Somby, chcąc złapać go za rękę. Tchibambi był jednak szybszy, wyjął z kieszeni eklator i jednym strzałem obezwładnił wojskowego.

- Zawieźcie mnie do prezydenta, powiedziałem.

Żołnierze w samochodzie zaczęli strzelać ale bez skutku. Gdy zobaczyli, że ich kule nie rażą człowieka, do którego strzelali, rzucili karabiny, wyskoczyli z samochodu i z krzykiem uciekli przez pole.

Somba wsiadł do wozu ale stwierdził, że nie potrafi go uruchomić. Podszedł do leżącego na ziemi żołnierza, kucnął i kilkoma uderzeniami otwartą dłonią w policzki przywrócił go do świadomości.

- Wsiadaj, poprowadzisz ten pojazd. Zawieź mnie do pałacu prezydenckiego, jestem zmęczony, nie mam ochoty iść.

Ciężko przerażony żołnierz siadł za kierownicą i ruszył. Somba Tchibambi usadowił się z tyłu i w zamyśleniu patrzył na zniszczone pola makowe, które mijali po obu stronach drogi.

Rozdział 11

- Moooootuuuuumbaaaaa! - W głosie Tchibambiego słychać było histerię. - Widziałem cię Motumba, jak rozmawiałeś z tym zdrajcą!!!

Minister spraw zagranicznych zbladł. Głos dochodził go z drugiego piętra pałacu, z okien gabinetu prezydenta. White odjechał właśnie, by spakować bagaże lecz Tchibambi musiał ich obserwować, gdy rozmawiali. Zawrócił i bez słowa wszedł na schody prowadzące do pałacu.

- Motumba - prezydent uśmiechał się ale tym swoim złym, zdradliwym uśmiechem. - Czy wiesz, jaka jest kara za zdradę swojego kraju?

- Tak, panie prezydencie - właściwie było mu obojętnie, modlił się tylko, by choć jego matki nie dotknęła wściekłość tego szaleńca.

- Motumba, czy wiesz, że jesteś zdrajcą?

- Tak, panie prezydencie - nie było co zaprzeczać, nigdy niczemu to nie służyło. Słowo prezydenta było prawem w tym kraju.

- Czy chcesz się bronić?

Motumba nie zrozumiał pytania. Wiedział, że cokolwiek nie powiedziałby na swą obronę, i tak wszystko odwróciłoby się przeciwko niemu. Był już martwy, moment znalezienia się w świecie cieni był jedynie odwlekany przez okrutnego, chorego psychicznie człowieka. Wyrok już zapadł, więc nie wiedział czemu miała służyć ta komedia.

Jak się miał bronić? Przed sądem? Przecież bez względu na jakiekolwiek kodeksy czy prawa pisane, sędzia wyda taki wyrok, jaki nakaże mu wydać Tchibambi. Był prezesem Sądu Najwyższego, naczelnym prokuratorem i, szczyt szczytów, prezesem Rady Naczelnej Adwokatury. Bo i czemu by nie?

- Panie prezydencie, skończmy z tym. W imię naszej dawnej przyjaźni...

- I ty Motumba śmiesz jeszcze mi mówić o przyjaźni? Tyś chyba postradał zmysły! Zdradziłeś mnie, zdradziłeś mój kraj i ważysz się mówić o przyjaźni! Myślisz, że nie widziałem, jak ściskałeś rękę temu agentowi białych? Myślisz, że nie wiem, o czym z nim rozmawiałeś? Jak mu gratulowałeś sprawnie przeprowadzonej akcji na nasze pola? Na nasze jedyne bogactwo? Motumba, jesteś rozmazanym psim gównem na chodniku! Nie jesteś nawet godny, by stać teraz tu, przede mną!

Minister spraw zagranicznych, a może lepiej, były minister spraw zagranicznych, stał sztywno, starając się spokojnie oddychać. Obelgi nie robiły na nim większego wrażenia, modlił się w duchu o to, by wybrana dla niego śmierć nie była zbyt okrutna, by mógł chociaż umrzeć w spokoju.

- Motumba, psie gówno! Psie gówno! - Tchibambi jakby rozkoszował się wymyśloną obelgą. - Pytam się, czy chcesz się bronić. Pochodzisz z dostojnej rodziny, twoja babka była żoną brata mojej prababki. Tak, z dostojnej rodziny. Jakiś cień twojej zdrady spada i na mnie, jesteśmy spowinowaceni.

Motumba, choć nie jesteś tego godnym, pozwalam ci obronić się. Nie masz już honoru, psie gówno nie ma honoru ale z racji twego pochodzenia, jako potomek najdostojniejszej rodziny, będziesz mógł walczyć ze mną w pojedynku. Tak ludzie z dostojnych rodzin rozwiązują sprawy honorowe.

- Motumba, ty psie gówno! Twoj pan i prezydent wyzywa cię na pojedynek!

W sponiewieranej obelgami postaci nie pojawiła się żadna oznaka nadzieji. Tchibambi miewał różne pomysły, z reguły były to pomysły wyrafinowane w swej okrutności. Szczególnie w takich przypadkach.

Pojedynek... Skąd prezydent mógł mieć taki pomysł? Na zawsze pozostanie to tajemnicą. Chory umysł posiadał najwyraźniej niewyczerpane zapasy inwencji. Prezydent musiał się bawić, to było najważniejsze.

- Panie prezydencie, jeśli taka jest pańska wola...

- Taka jest moja wola.

- Jeśli taka jest pańska wola, to przyjmuję wyzwanie. Co mam teraz zrobić?

Tchibambi popatrzył na niego z lekko przymkniętymi oczami, jakby coś rozważał. Chwilę nic nie mówił i stali tak w milczeniu. Wreszcie sięgnął po jakąś książkę, która leżała na blacie biurka i powiedział:

- Tu wszystko jest opisane, co i jak. Masz prawo wybrać rodzaj broni i znajdź sobie sekundanta. Będziemy się pojedynkować za pół godziny. I pospiesz się, bo za godzinę mam kilka spraw do załatwienia. Wybierz broń, jaką chcesz, jak wiesz, jest mi to obojętne, jeśli pozwolisz na taką przenośnię...

Motumba studiował w Oksfordzie. W czasie studiów miał okazję nieco trenować szermierkę. Nie był nigdy championem ale wiedział co nieco na ten temat.

Na ścianie gabinetu prezydenckiego wisiały dwie szpady. Dar od rządu hiszpańskiego. Dar, teoretycznie, był dla niego ale prezydentowi spodobała się toledańska stal, i po prostu mu je zabrał. Wisiały na ścianie od trzech lat. Teraz, po raz pierwszy, będzie mógł zobaczyć jak walczy sie prawdziwą, toledańską szpadą. Nie będzie to walka o życie, nigdy nie wygra tego pojedynku, będzie to walka o honor. Chociaż nie, będzie to walka dla przyjemności pana prezydenta. Nic więcej.

Popatrzył na ścianę i powiedział:

- Szpady. Te dwie szpady, które wiszą na ścianie.

Tchibambi uśmiechnął się szeroko.

- Tak, Motumba. Spodziewałem się tego. Myślisz, że nie wiem, że gdy u białych uczyłeś się jak zdradzać swój kraj, to uczyłeś się walki tymi przedmiotami? Wiem. Dobrze wiem. Ale nie licz na to, że moja nieumiejętność posługiwania się szpadą da ci jakąkolwiek szansę. Widzisz, nade mną czuwa Bóg, i nie pozwoli on, by takie rozdeptane, psie gówno jak ty mogło mnie zranić.

Co do tego Motumba nie miał wątpliwości. Tarcza, która chroniła prezydenta przed kulami mogła z pewnością ochronić go przed ostrzem szpady. On nie będzie miał nic, co ochroniłoby go przed nabiciem na ostrze przeciwnika. Ale będzie to śmierć szybka, spróbuje tak wymanewrować, żeby ostrze Tchibambiego przebiło mu serce. Uniknie męczarni, które, sam to niejednokrotnie widział, potrafią być o wiele gorsze od śmierci.

- Idź teraz i znajdź sobie sekundanta. Za pół godziny masz być na podwórzu.

Motumba wyszedł z gabinetu i stanął oko w oko z pięcioma żołnierzami z gwardii prezydenckiej, którzy najwyraźniej czekali, by go eskortować. W korytarzu spotkał Mbwanę, ministra obrony.

- Motumba, żyjesz? Myślałem, że już cię więcej nie zobaczę.

- Nie, to tylko odroczenie. - Wyjaśnił swemu koledze sytuację. - Mbwana, będę się z nim pojedynkował.

- Coś ty powiedział?

- Powiedziałem, że będę się z nim pojedynkował.

Minister obrony patrzył na niego jak na szaleńca.

- To twój pomysł?

- Chyba żartujesz. Jego. Będziemy walczyli na szpady, te same, które mi ukradł po wizycie Hiszpanów. Pamiętasz?

- Ale przecież on nie potrafi walczyć na szpady. Ledwie odróżnia lufę od kolby w pistolecie...

Mbwana stał przed Motumbą nie mogąc zrozumieć, o co mogło Tchibambiemu chodzić. Wiedział, że prezydent miewa różne ekstrawaganckie pomysły ale pojedynek na szpady? To zakrawało na totalny obłęd.

- Mbwana, przecież wiesz, że to nie ma znaczenia? I tak nie będę mógł go zranić.

- To prawda. Nie pomyślałem o tym w pierwszym momencie. Zajmę się twoją rodziną, jeśli chcesz.

- Dziękuję ci, cieszę się, że mogę na ciebie liczyć. - Motumba podał tamtemu dłoń i mocno ją ścisnął. - Chciałbym cię poprosić o jedną jeszcze przysługę.

- Mów, o co chodzi?

- Tchibambi powiedział mi, że mam sobie wybrać sekundanta.

- Co to takiego?

- No, kogoś, kto będzie mnie reprezentował, kto jest moim jakby przedstawicielem.

Mbwana spochmurniał. Przez chwilę nic nie mówił, puścił dłoń Motumby i popatrzył na niego smutnym wzrokiem.

- Powiedziałem, że zajmę się twoją rodziną. I zrobię to. Ale abym mógł o nich zadbać, muszę być żywy. Czy myślisz, że Tchibambi zostawiłby mnie przy życiu, gdybym w ten sposób okazał ci sympatię? Przepraszam cię...

- To ja cię przepraszam. Nie pomyślałem o tym. Masz rację. Żegnaj, Mbwana, czasami o prawdziwej przyjźni dowiadujemy się, gdy już jest zbyt późno, by ją pielęgnować.

Rozeszli się w smutku. Motumba cieszył się, że ktoś zajmie się jego rodziną. Nie znał dobrze Mbwany, żył w ciągłej nieufności do swych kolegów w rządzie, podsycanej przez prezydenta w celu łatwiejszego manipulowania ludźmi. Wiedział, że w radzie ministrów byli wartościowi ludzie ale nie odważył się nigdy na zbliżenie z którymkolwiek z nich. Inni też nie próbowali go lepiej poznać.

Po dwudziestu minutach stał na podwórzu pałacu. Tchibambi czekał na niego w czarnym fraku, w wysokim kapeluszu na głowie. Wyglądał groteskowo. Patrzył z kpiną na swego byłego ministra spraw zagranicznych.

- Gdzie jest twój sekundand, Motumba?

- Nie mam sekundanta, panie prezydencie.

- Nie dziwi mnie to. Nikt nie chciałby być sekundantem zdrajcy swego kraju. Zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej.

Motumba miał ochotę powiedzieć wszystko, co leżało mu na sercu. Wygarnąć w twarz całą prawdę temu opętanemu człowiekowi. Ale nie zrobił tego, bo wiedział, że z placu pojedynkowego może jeszcze trafić do sali tortur, która czekała na takich jak on w piwnicach pałacowych.

- Twoim sekundantem będzie... - Tchibambi popatrzył dookoła, na stojących żołnierzy. - Ten kapral. Kapralu, jesteś sekundantem tego psiego gówna, Motumby.

Kapral stanął na baczność i zasalutował.

- Tak jest, panie prezydencie.

Tchibambi uśmiechnął się swoim złośliwym uśmiechem i kazał żołnierzowi podejść bliżej.

- Dziwi mnie to, że nawet w mojej gwardii prezydenckiej znajdują się ludzie, którzy współpracują ze zdrajcami. Jak zgładzę to psie gówno, to zajmę się tobą, kapralu. Oduczy cię to sekundowania wrogom twego prezydenta.

Kapral zemdlał. Padł na plecy i leżał bez ruchu. Tchibambi podszedł do niego i kopnął go w bok.

- Niech mi ktoś to stąd zabierze.

Kilku podoficerów podbiegło do leżącego, wzięło go za ręce i nogi, i wyniosło z podwórza. Po chwili jeden z nich wrócił, podszedł do prezydenta i powiedział:

- Kapral nie żyje. Dostał zawału serca.

- Bóg go pokarał. Tak Bóg karze zdrajców i tych, którzy się do nich zbliżają. Dobrze mu tak. Motumba, nie będziesz miał sekundanta. A teraz bierz ten pręt do szaszłyka i próbuj się bronić. Nie mam dla ciebie zbyt wiele czasu.

Motumba sięgnął po szpadę i bez wykonania zwyczajowego pozdrowienia przeciwnika zaatakował. Tchibambi spodziewał się tego i tylko nieco odsunął się w bok. Ostrze przeszyło powietrze na wysokości jego szyi.

- Chcesz kąsać? Jak wściekły pies chcesz kąsać. Ale nie uda ci się mnie ukąsić.

Motumba był jakby w amoku. Zamachnął się z całej siły by zadać cios. Tym razem Tchibambi odparował cios, który, choć zadany z wściekłością, nie był ani precyzyjny, ani szybki.

- Zaczyna mnie to bawić. - Tchibambi stał o trzy kroki od swego przeciwnika i uśmiechał się szyderczo.

Motumba opanował się. W Oksfordzie, gdy uczył się podstaw szermierki poznał zasady tej sztuki. Jedną z pierwszych reguł było opanowanie. Walka z ostrzem, nie z człowiekiem, który nim porusza. Zrobił kilka szybkich, głębokich oddechów i zaatakował już bez wściekłości.

Ostrza skrzyżowały się i przez moment Tchibambi parował skierowane w niego ciosy. Robił to jednak opieszale, jakby zaczynało go to wszystko nudzić. Motumba odsunął się znów na krok i stanął na wprost przeciwnika.

- I co, psie gówno? Na co ci się zdała nauka w szkołach białych ludzi? Mnie nikt niczego nie uczył, a jakoś jeszcze mnie nie zabiłeś...

Motumba szybkim skokiem znalazł się przy Tchibambim i zadał cios skierowany w serce. Nie wierzył, by potrafił przebić tajemniczą tarczę, która chroniła prezydenta. Postanowił jednak robić tak, jakby o niej nie wiedział.

Tchibambi zrobił ruch, jakby chciał odparować niespodziewany cios ale nie zdążył. Szpada Motumby, skierowana w serce chybiła celu ale wbiła się w ramię...

Prezydent zamarł. Popatrzył na swą lewą rękę, na którą zaczęła kapać krew, popatrzył na Motumbę, na stojących wokół gwardzistów. Gdy czerwona plama wyraźnie rozlała się na białą koszulę pod frakiem, asystujący pojedynkowi jęknęli ze zdziwienia. Tarcza nie działała.

Tchibambi dotknął zranionego ramienia i z niedowierzaniem popatrzył na zabrudzoną krwią dłoń. Motumba nie rozumiał, co się stało. Ani przez moment nie sądził, że uda mu się zadać jakikolwiek cios. Nagle opanowała go fala nadzieji.

- Tchibambi, twój bóg cię zdradził. Teraz szanse są równe. Broń się, jeśli możesz.

Chciał zadać kolejny cios ale nie zdążył. Zatrzymała go kula, wystrzelona z pistoletu, który prezydent wyjął z kieszeni. Jean Claude Kita-Bila Tchibambi nie lubił improwizacji.

Motumba upadł na twarz. Kula przebiła mu czoło, rozrywając mózg na kawałki. Leżące na ziemi ciało podrygiwało w pośmiertnych spazmach. Toledańska szpada, złamana na pół, leżała obok wykręconej upadkiem ręki.

- Widzieliście? - Tchibambi był zdumiony, w głosie można było wyczuć nutki histerii czy nawet strachu. - Zranił mnie. Ta kanalia mnie zraniła...

Gwardziści nic nie mówiąc patrzyli to na prezydenta, to na siebie nawzajem, jakby szukając wyjaśnienia sytuacji.

- Zabierzcie stąd to ścierwo - rzucił pokazując na ciało na ziemi. - Zabierzcie, spalcie i rozsypcie popiół na cztery wiatry. Nikt nie ma prawa więcej wymówić jego imienia w tym kraju. Nikt.

Żołnierze zabrali zwłoki Motumby, a do prezydenta podbiegł lekarz, próbując opatrzyć ranę. Tchibambi odpędził go i szybkim krokiem ruszył do swego gabinetu.

Usiadł za biurkiem i wyjął z kieszeni pudełeczko, z którym nigdy się nie rozstawał. Nic się w nim nie zmieniło, nic nie wskazywało na to, by tarcza miała nie działać. Somba nic nie mówił, że mogła się popsuć. Ale to prawda, że nigdy go o to nie zapytał.

Wezwał do siebie kapitana gwardii, jednego z niewielu ludzi w tym pałacu, którym ufał. Ufał, to może zbyt wiele powiedziane, wiedział po prostu, że kapitan woli być mu wiernym. Nic dziwnego, jego rodzina, żona, siostry i matka znajdowały się w miejscu, o którym wiedział tylko prezydent. Ich życie było związane z jego.

- Muszę sprawdzić twoją tarczę. Moja się zepsuła. - Powiedział do stojącego na baczność przed biurkiem oficera. Dał mu jedną z tarcz już kilka tygodni temu, jeszcze trochę i będzie mógł je dać wszystkim oficerom.

Kapitan zesztywniał ale nic nie powiedział poza "Tak jest panie prezydencie". Na czole pokazały mu się krople potu.

Tchibambi strzelił. Kapitan nie drgnął, choć w innej sytuacji tak nagła ulga mogłaby go powalić. Tarcza działała poprawnie.

- Teraz trzeba sprawdzić moją. Zamienimy się... albo nie. Zawołaj mi tu jakiegoś gwardzistę, jesteś zbyt cennym oficerem.

Po próbie, która o mało nie przyprawiła młodego szeregowca o atak serca, okazało się, że tarcza prezydenta działa tak, jak powinna. Tchibambi nic nie rozumiał. Odprawił żołnierzy i wezwał lekarza, by opatrzył mu ranę, która choć mocno krwawiła, okazała się być niegroźną.

Gdy lekarz wyszedł, szef gabinetu zapowiedział mu obecność w hallu pałacu człowieka, który twierdzi, że nazywa się Somba i chce widzieć się z prezydentem.

Tchibambi kazał go natychmiast przyprowadzić. Zdjął marynarkę, tak aby splamiona krwią koszula odcinała się wyraźnie na tle czarnego fotela. Postanowił zrobić ze swej rany argument przetargowy.

- Witam pana prezydenta... O, co się stało? Jakiś wypadek?

- Wypadek?! Nie, to nie był wypadek. To tarcza, którą mi dałeś nie działa. Przed godziną zostałem zraniony szpadą.

- Czym?

- Szpadą.

Somba z niedowierzaniem popatrzył na prezydenta. Jakby nie rozumiejąc dobrze zapytał:

- Jaką szpadą?

- No szpadą. Toledańską. Twoja tarcza nie działa.

- Tarcza działa. Przeciw broni palnej. Przeciw wszystkim przedmiotom poruszającym się z szybkością wystrzelonego pocisku. Przecież już wypróbował pan...

- Wypróbowałem właśnie dziś. To jest oszustwo. Żądam zadośćuczynienia.

- Powtarzam, tarcza działa jedynie na broń palną. Nie chroni przed ostrzem noża czy... szpady. Co za pomysł z tą szpadą?

- Nieważne. Co cię sprowadza?

- Jak zwykle zamówienie. Przyniosłem nowe tarcze i coś specjalnego, tylko dla pana. Potrzebuję bardzo dużo towaru. Bardzo dużo, dużo więcej niż dotychczas.

Tchibambi zmartwiał. W magazynach miał najwyżej dwieście kilo. Tyle pozostało mu z ostatniej rafinacji. Po operacji samolotów ONZ nie miał nadzieji na wiele więcej.

- Co masz nowego?

- Broń. Wiem, że lubi pan różne rodzaje broni i przynoszę coś, co powinno się spodobać. Tylko tego nie można dać nikomu. Nikomu. To jest broń, której żadna tarcza nie zatrzyma. Ale w zamian za nią potrzebuję conajmniej dwustu kilogramów.

- Pokaż.

Somba sięgnął do torby i wyjął eklator. Był to stosunkowo stary model, który łatwo było dostać w sklepach handlujących militariami z demobilu. Ze względu na ograniczoną możliwość rażenia Związek Cywilizacji Łacińskich zezwolił na wolny handel tymi modelami. SMC przejęło na Marsie rozporządzenia Związku w sprawie broni.

- Jak to działa?

- Zaraz panu pokażę. To może zabijać albo ogłuszać. Tu się reguluje moc. Proszę wezwać tu kogoś, kto ma tarczę.

Kapitan gwardii znów stanął przed biurkiem, niepewnie patrząc na Sombę. Ten wziął eklator i strzelił. Oficer bezwładnie osunął się na ziemię.

- Zabiłeś go?

- Nie, tylko ogłuszyłem. Za chwilę się ocknie.

Tchibambi wstał i podszedł do leżącego na ziemi, który powoli zaczął dochodzić do siebie.

- Nieprawdopodobne. I tak bez hałasu.

- Mogę mieć tego więcej. Tyle, że potrzeba będzie dużo towaru. Bardzo dużo.

- Dużo towaru, to dużo pracy. W tym sektorze prawa ekonomii nie są ważne. To nie skarpetki, których można wyprodukować ile się chce. Musimy przedyskutować warunki.

Zaczęli negocjować. Prezydent nic nie wspominał o zniszczeniu pól makowych, postanowił przemilczeć tę delikatną kwestię. Somba widział pola ale nie też o nich nie mówił, chciał przedyskutować najpierw sprawę z Becksterem. Wreszcie stanęło na jednym eklatorze za 500 kg i jednej tarczy za dwadzieścia kilogramów. Przyniesiony eklator Somba dał z góry, jako zaliczkę na następne zamówienia.

- Chciałbym zabrać dwieście kilo od razu, teraz. Po następną partię zgłoszę się za dwa do trzech tygodni. I chyba będziemy musieli zmienić metody przekazu. Ale o tym jeszcze porozmawiamy.

Prezydent Tchibambi wydał odpowiednie rozkazy podczas gdy Somba bawił się z małą małpką, która była maskotką gabinetu prezydenckiego.

- Podoba ci się?

- Śmieszne zwierzątko. Zawsze chciałem mieć takiego małego przyjaciela.

- To Lili. Małpka, lemur z Madagaskaru. Podobno gatunek na wymarciu. Jest twoja. Żywi się sałatą, marchewką i innymi warzywami.

Somba wziął małpkę na ręce i posadził sobie na ramieniu. Po godzinie siedział w kapsule na polanie czekając na moment, w którym Beckster dokona transferu. Zostało mu jeszcze ponad pół godziny.

Dla zabicia czasu postanowił przesypać heroinę z plastikowych woreczków do pudełek, które wcześniej przygotował, a które wydawały mu się bardziej odpowiednie do transportu takiego towaru.

*

Wiliams wezwał Morrica. Ten wszedł ciekawie patrząc na siedzącego na fotelu Mahoneya.

- Jack, przedstawiam ci mojego zastępcę. Morric, to pan Jack Mahoney z nowojorskiej Policji Państwowej.

Morric uścisnął dłoń Mahoneya i popatrzył pytającym wzrokiem na Wiliamsa.

- Morric, zlokalizuj mi typa, który nazywa się Somba Tchibambi. Tylko dyskretnie.

Każdy mieszkaniec Marsa nosił przy sobie organizer, który zawierał wszystkie niezbędnę do życia funkcje. Był zarówno kluczem do kont bankowych, jak i do drzwi mieszkań, biur, był portmonetką, narzędziem do porozumiewania się z innymi mieszkańcami poza setką innych funkcji. Dzięki organizerowi, z którym w zasadzie nie należało się rozstawać, każdy był w stanie zlokalizować kogokolwiek w Central City. Służyłu temu wieloczynnościowe słupki poustawiane co pięćdziesiąt metrów w kilometrowych korytarzach marsjańskiej stolicy.

Lokalizacja jakiejś osoby była prostą operacją, nie było jednak możliwości zlokalizowania kogoś bez jego zgody. To znaczy zanim na słupku informacyjnym pokazywał się dokładny adres, pod którym znajdował się obecnie poszukiwany, musiał on wydać zgodę na lokalizację. A to ze względu na intymność ludzkiego życia, zbyt wiele jeszcze było zazdrosnych żon i nieświadomych rogaczy, którzy mogliby przy pomocy tego systemu wprowadzić wiele zamieszania.

SMC posiadało oczywiście środki umożliwiające ominięcie tej niewygody. I nie wahało się z nich korzystać. Wiedząc o tym, wszyscy którzy mogli nie chcieć być zlokalizowanymi przez funkcjonariuszy bezpieczeństwa nie nosili przy sobie w ogóle organizerów. Oczywiście w wielu sytuacjach utrudniało to życie, zmuszało do posługiwania się gotówką, co zawsze było podejrzane ale była to cena, którą różnego rodzaju typy spod ciemnej gwiazdy były gotowe płacić.

SMC usiłowało narzucić obowiązek poruszania się z organizerem ale sprawa rozbiła się o stanowcze veto Związku Cywilizacji Łacińskich, który w imię wolności osobistych nie dopuścił do tego typu nakazu.

Somba Tchibambi został lokalizowany w laboratorium, gdzie według informacji pionu personalnego, pracował. Mahoney z Wiliamsem ruszyli tam, chcąc kuć żelazo, póki gorące.

- Czy ty naprawdę sądzisz, że czegoś będziemy się mogli dowiedzieć?

- Nie wiem J.J. Wiem tyle co i ty. Ale ten człowiek jest naszym jedynym tropem. Trzeba się z nim zobaczyć, porozmawiać. Nie wiem, może coś powie. A jak nie, to będziemy się zastanawiać.

- Wątpię, żeby powiedział więcej, niż w czasie przesłuchania.

- Różnie to bywa. Czasami tacy ludzie nic nie mówią siedząc w biurze oficera śledczego, a u siebie, gdy się czują bezpieczni, są jak u spowiedzi.

Przyjął ich laborant w zielonkawym kitlu poplamionym jakimiś odczynnikami.

- Nazywam się Wiliams, z SMC. Chciałbym porozmawiać z panem Sombą Tchibambim.

Laborant zerknął w stronę hali, którą zajmowało laboratorium.

- Pana Tchibambiego nie ma w tej chwili w laboratorium. Czy mogę mu przekazać jakąś wiadomość? Czy coś się stało?

Mahoney miał przez moment wrażenie, że laborant jest niespokojny. Położył to na karb obecności przedstawiciela SMC.

- Nie, nie, przyjdziemy później. Czy pan Tchibambi często zostawia tu swój organizer?

- Organizer? A, organizer. - Laborant wyraźnie był niespokojny. - Nie... to znaczy, tak. Czasami go zostawia, jest trochę roztargniony, wie pan, jak to naukowiec...

- Bo właśnie go zlokalizowałem tutaj... Ale nic. To my wpadniemy później. A czy profesor Beckster jest?

- Jest, oczywiście, zaraz go poproszę.

Po chwili z biura w głębi laboratorium wyszedł Beckster. Podszedł do Wiliamsa i z uśmiechem uścisnął mu rękę.

- Witam, co pana do mnie sprowadza?

- Tym razem nie szachy, panie profesorze. Chciałem porozmawiać z jednym z pańskich pracowników, niejakim Tchibambim. Ale podobno go nie ma, a zapomniał zabrać organizera. Nie wie pan, gdzie jest?

- Wie pan, nie jestem w stanie śledzić wszystkich moich pracowników. Ale jeśli pan mi przydzieli kilku funkcjonariuszy, to nie ma problemu. Co on tam znów narozrabiał?

- Nic takiego. Nie, chcielismy po prostu zadać mu kilka pytań...

Beckster popatrzył pytającym wzrokiem na Mahoneya.

- O, przepraszam, panie profesorze. Przedstawiam panu pana Jacka Mahoneya z nowojorskiej Policji Państwowej. Jest tu w sprawie, o której już kiedyś rozmawialiśmy. Pamięta pan?

- Oczywiście, że pamiętam. I Tchibambi byłby w to zamieszany?

- Nie, po prostu przed rokiem miał nieszczęście zostać zatrzymany w posiadaniu narkotyków. Chcemy z nim o tym właśnie porozmawiać.

Beckster zaprosił ich do swojego biura. Zaproponował kawę, którą zaczęli pić, przy małym stoliczku przeznaczonym do przyjmowania gości.

- Nie wiem, gdzie on jest ale może wróci, zanim panowie pójdą. To jest on narkomanem?

- Nie, nic z tych rzeczy. W każdym razie nic na to nie wskazuje. Pewnie chciał zobaczyć jak to jest, gdy się to świństwo zażyje no i wpadł. Ale był badany potem wielokrotnie i nie wydaje się, by jeszcze brał narkotyki.

- Już się niepokoiłem. Nie chciałbym mieć nic wspólnego z tymi brudnymi sprawami.

Drzwi od biura otworzyły się szeroko i wszedł wysoki Murzyn, około trzydziestki. Na ramieniu siedziała mu małpka.

- Przepraszam, nie wiedziałem, że ma pan gości, panie profesorze.

- O, Somba. Dobrze, że jesteś. Wejdź, ci panowie właśnie do ciebie. Co to ci siedzi na ramieniu?

- A... to moja nowa maskotka. Właśnie wracam ze sklepu zoologicznego. To lemur z Madagaskaru. Będzie mi towarzyszył na tym pustkowiu.

Mahoney patrzył uważnie na Tchibambiego, oglądając dokładnie każdy szczegół jego sylwetki.

- Panie Tchibambi, chcieliśmy z panem chwilę porozmawiać ale nie możemy już dłużej zostać. - Powiedział sprawdzając ostentacyjnie godzinę. - Czy możemy wpaść jutro, albo może jeszcze dziś, przed wieczorem?

- Oczywiście, nie mam nic do ukrycia. To pewnie w sprawie tej historii sprzed roku?

- I tak i nie.

- Nie mam już nic wspólnego z narkotykami. Możecie być panowie spokojni.

Mahoney wstał nie zwracając uwagi na Wiliamsa, który nic nie rozumiejąc siedział bez słowa na fotelu.

- Do widzenia panie profesorze, miło było mi pana poznać. Wstawaj J.J., wiem, że ci kawa smakuje ale sam wiesz, że musimy już iść.

Wiliams wstał, i udał, że przypomniał sobie o czym mówi Mahoney.

- Wiliams, - Beckster odprowadził ich do drzwi biura, - obiecał mi pan ostatnio przechadzkę na Mont Schiaparelli. Kiedy mogę na pana liczyć?

- Pojutrze jest niedziela, jeśli pan chce, możemy się wybrać pojutrze. Już tak dawno nie chodziłem po górach...

- Trzymam za słowo. Do zobaczenia, panie Mahoney, pan Tchibambi odprowadzi panów do wyjścia.

Wyszli za Tchibambim. Gdy przechodzili przez halę, Wiliams patrzył nic nie rozumiejąc na Mahoneya, który z kamienną twarzą szedł o krok za Murzynem.

Przy drzwiach laboratorium zatrzymali się. Tchibambi odwrócił się jakby chciał zablokować wyjście.

- Panowie, ja z tymi sprawami nie mam nic wspólnego. Ustatkowałem się.

Mahoney wyciągnął rękę i pogłaskał małpkę.

- Śliczne zwierzątko, i bardzo mądre. Do zobaczenia, panie Tchibambi.

Za drzwiami Wiliams szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę korytarza.

- Ty chyba zwariowałeś. Co ci odbiło? Przecież mieliśmy z nim porozmawiać?

- Zaraz ci wszystko opowiem. Zawieź mnie do sklepu zoologicznego.

Rozdział 12

- Ty chyba oszalałeś, Somba. Co to za zwierzak? - Beckster starał się zachować zimną krew ale wizyta policjantów wyprowadziła go z równowagi.

Nie podobało mu się, że przyszli do laboratorium, nie podobało mu się, że węszyli tu, gdzie zupełnie nie powinni. Wiedział o przygodzie Somby z zeszłym roku. Wiedział wzystko o wszystkich, centralne bazy danych nie miały dla niego tajemnic. Nie spodziewał się jednak, że może to kiedyś przysporzyć mu problemów.

Daleki był od niedocenienia zaistniałej sytuacji. Wiedział, że wszystkie plany, wszystkie najlepiej nawet zorganizowane operacje mogły zakończyć się klęską tylko i wyłącznie ze względu na głupi przypadek i zbieg okoliczności.

- Panie profesorze, to prezydent Tchibambi mi go dał. Taka maskotka...

- Somba, czasami mam wrażenie, że pracuję z dziesięcioletnim dzieckiem. Czy ani przez moment nie przyszło ci do głowy, że nie ma tu miejsca na żadne małpki maskotki? Tu nie jest menażeria, Somba.

- Ale panie profesorze, ja nie mam zamiaru z nim tu przychodzić, zostawię go w domu. Wracałem prosto z transferu, właśnie mi ją dał...

- Co załatwiłeś? Masz towar?

Somba w kilku zdaniach opowiedział o tym co widział u prezydenta Tchibambiego. Nie zapomniał wspomnieć o zniszczeniu pól makowych.

- Myślisz, że to jakaś choroba?

- Nie wiem, wygląda to bardziej na rozsypane środki chemiczne. Zebrałem z pola kilka makowin i dałem do laboratorium. Zaraz powinniśmy mieć wyniki badań.

- Mówił ci, czy ma zapasy?

- Nie pytałem. Powiedziałem, że będziemy zwiększali zamówienia. Myślę, że nie powinno być problemu, jak znam mojego pradziada, na głowie stanie, a znajdzie nam dowolne ilości.

Profesor skierował się w stronę laboratorium. Laborant kończył właśnie kontrolę heroiny.

- 97 panie profesorze. Doskonała jakość. I opakowania są lepsze. Wygodniej operować takimi pudełeczkami niż plastikowymi workami.

Beckster sięgnął po pudełko i obejrzał je dokładnie.

- Co to za pudełka Somba? Dawałeś mu?

- Nie, kupiłem. Jeszcze zanim tam poleciałem. Pomyślałem sobie, że wygodniej manipulować pudełka niż torebki.

- I co? Poprzesypywałeś?

- Tak. Jak czekałem na transfer.

- A co zrobiłeś z torebkami?

- Jakimi torebkami?

- No torebkami, w których była heroina od prezydenta?

Somba przez chwilę się zastanawiał. Wreszcie sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął garść celofanu.

- Spal to Somba. Spal to natychmiast. - Beckster wyrwał mu z ręki woreczki i wrzucił do spalarki, która błysnęła białym płomieniem. - Następnym razem zabraniam ci podejmowania takich inicjatyw. Będziesz robił jedynie to, co ci powiem. Nic więcej, słyszysz? Nic więcej.

- Ale co się stało? Czemu jest pan taki zdenerwowany, panie profesorze?

- Chcesz wiedzieć, co się stało? Zaraz ci powiem, co się stało. Będziemy musieli zmienić nieco nasze metody działania. Nie widzę innego wyjścia. Uważam, że SMC i policja na Ziemi za bardzo interesuje się naszymi działaniami, i trzeba zacząć operować inaczej. Wolałbym nie musieć tłumaczyć się przed śledczym.

Beckster już od dłuższego czasu zastanawiał się nad zmianą form działania. Po dwóch wpadkach towaru na wahadłowcach, na Ziemi i teraz tu, na Marsie, uznał, że przesyłka heroiny promem jest zbyt niepewna. To prawda, że źródło towaru było praktycznie niewyczerpane ale nie mógł sobie pozwolić, by SMC i rangersi doszli jak po nitce do kłębka do jego laboratorium.

Zabezpieczał się oczywiście od początku. Wiedział, że zanim SMC wyśle funkcjonariuszy, którzy będą mieli za zadanie zaaresztować go, zastanowią się trzy razy. Miał w ręku kompromitujące dane bankowe, które mogły być ważkim argumentem w takim przypadku. Ale to była ostateczność. A tu chodziło o to, by działać sensownie nie będąc zmuszonym do operowania w sytuacji przymusowej. Lepiej było przewidywać ruchy przeciwnika.

Gdy zastanawiał się nad tymi problemami, przyszła mu do głowy zupełnie niezwykła myśl, która być może była początkiem odpowiedzi na jego pytania. Problemem, który należało rozwiązać był transport. Transport heroiny z Marsa na Ziemię, 65 milionów kilometrów na pokładzie promu kosmicznego, który choć wielki, zajmował ograniczoną przestrzeń. I wystarczyło poddać go nieco dokładniejszej kontroli, by znaleźć przemycany towar. Na Ziemi służby celne z pewnością nie omieszkają przeczesać nadlatujących w najbliższym czasie transportów.

Ale przecież można było zlikwidować ten kłopotliwy etap. Beckster nie rozumiał dlaczego wcześniej nie wpadł na ten pomysł. Oczywiście nie wszystko było proste, pozostawały pewne delikatne szczegóły do rozwiązania ale były one mniej skomplikowane, niż przemyt na promie kosmicznym.

- Somba, zapakujesz heroinę z powrotem do transportera i polecimy razem na Ziemię. Do twojego pradziada. Ale tym razem nie złożymy mu wizyty. I zabierzesz tę małpę, wolę, żeby na Marsie nie było takich zwierzaków.

*

- O jaki sklep zoologiczny ci chodzi? - Wiliams nie wiedział czego szukał Mahoney. - Jesteś pewien, że wszystko w porządku?

- Jestem. Sklep zoologiczny ze złotymi rybkami, kotkami i świnkami morskimi. Musi tu być coś takiego. Przynajmniej tak sądzę.

- Ale po co?

- Zaprowadź mnie, potem ci opowiem.

Wiliams wsiadł do poduszkowca, Mahoney usiadł obok. Wyglądał na głęboko zamyślonego.

- Kiedy przyleciał ostatni prom?

- Ty nim przyleciałeś.

Mahoney nic nie powiedział i jechali w milczeniu.

Ulice Central City, właściwie korytarze, bo wszystko było zabudowane, były stosunkowo szerokie. Po obu stronach świeciły witryny sklepów i barów. Przejeżdżali przez dzielnicę handlową, która stanowiła centrum życia towarzyskiego Marsjańskiego miasta. Miszkańcy nie lubili siedzieć w domu. Związek Cywilizacji Łacińskich przysyłał na czerwoną planetę całe brygady socjologów i psychologów społecznych, którzy badali zachowania ludzi w tych, jakże niezwykłych, warunkach. Mars był dla nich laboratorium badawczym, w którym ludzie byli królikami doświadczalnymi. Pojawiły się prace naukowe, niektórzy specjaliści twierdzili, że badanie zachowań na Marsie powinno być odrębną dziedziną socjologii.

Coraz więcej rodziło się tu dzieci. Dzieci, które nie znały Ziemi, dla których jedynym prawdziwym światem był Mars. W szkołach uczono jeszcze historii ludzkości lecz coraz większy nacisk był kładziony na przedmioty mające ścisły związek z kolonizacją czerwonej planety.

Dzieci nie wiedziały, że gdzie indziej grawitacja może być większa, że pięciometrowe skoki mogą być zabawą jedynie gdy mieszkało się w Central City. Nie wiedziały, co to jest skąpana w słońcu plaża, nad oceanem. Wiedziały jednak, co to jest deszcz, na Marsie deszcz określany był conajmniej piętnastoma różnymi słowami.

Jednym z pól doświadczalnych ziemskich naukowców był też i język. Od momentu pojawienia się pierwszych kolonistów zaczęły pojawiać się pewne, niewielkie początkowo, zmiany językowe.

Ponad 80 procent kolonistów pochodziło ze Związku Cywilizacji Łacińskich, co powodowało, że wszyscy praktycznie mówili po hiszpańsku. Ale przecież regiony na Ziemi, z których pochodzili, miały swoje lokalne języki, którymi posługiwali się kiedyś na codzień.

Mieszanka hiszpańskiego z językami tych regionów zaczęła kiełkować powstaniem swoistego narzecza mieszkańców Marsa. Narazie był to jeszcze hiszpański, może nieco zmieniony, posiadający nowe, nie znane na Ziemi słowa. Przeciętny mieszkaniec Marsa mógł jednak bez problemu porozumieć się z każdym mówiącym po hiszpańsku Ziemianinem. Może jedynie mógłby zadziwić specyficznym akcentem.

Ale nowe słowa pojawiały się jak grzyby po deszczu. Nowe słowa związane z życiem w podziemnym mieście, w warunkach zupełnie odmiennych od ziemskich. Były słowa dla określenia jakości pompowanego powietrza, sztucznego oświetlenia i wielu innych rzeczy, które nie miały swych odpowiedników na Ziemi.

W części szklarniowej, dostarczającej miastu świeżych warzyw i owoców żyły zwierzęta. Poza krowami i świniami, które były tu dla mleka i mięsa, były króliki, jaskółki, nietoperze, żaby, szczury, myszy i jeszcze kilka innych gatunków.

Co do gryzoni, to ich zadomowienie na Marsie nie było przewidziane przez projektantów Central City. Znalazły się tam wydostawszy się prawdopodobnie z jednego z licznych laboratoriów. Było to prawie pewne, jako że właściwie wszystkie były białe. Nie zwalczano ich dopóki nie rozprzestrzeniły się po całym mieście i nie zaczęły przegryzać licznych kabli elektrycznych. Sprowadzono więc koty i trzy pary sów, które po kilku latach zamieniły się w sześćdziesiąt par sów.

Na początku zwierzęta do towarzystwa nie były przyjmowane na promy odlatujące z Ziemi. Spowodowało to falę prawdziwych tragedii i rozstań, z ulubionymi maskotkami, kotkami, pieskami i innymi szczygłami. Jednakże po interwencji jednego z senatorów, którego kuzynka wylatywała na Marsa, a nie chciała się rozstać ze swoim ulubionym jamnikiem, została wydana zgoda na zabieranie ze sobą zwierząt domowych. Ponieważ początkowo nie sprecyzowano dokładnie, o jakie zwierzęta może chodzić, w salach odlotowych wahadłowców pojawili się miłośnicy natury z wężami boa, pytonami, był nawet jeden, który postanowił zabrać akwarium z piraniami. Twierdził, że żyć bez nich nie potrafi.

Podjechali pod sklep zoologiczny. Było to wielkie, jasno oświetlone pomieszczenie, w którym stały klatki, akwaria, teraria i panował nieopisany zamęt. Ptaki śpiewały, koty miauczały, psy szczekały, kanarki gwizdały, wszystko w nieprawdopodobnym wręcz smrodzie.

- Ależ tu smród, - nie wytrzymał Wiliams, gdy weszli do środka. - Naślę tu chyba kogoś z Departamentu Higieny.

- Czym mogę służyć? - Podszedł do nich niewysoki człowiek, około pięćdziesiątki. Na ramieniu miał wielkiego, czarnego kruka. - Znam skądś pana. Wiem, pan jest Wiliams z SMC. Czy coś przeskrobałem?

- Sądząc po smrodzie, to jest tu conajmniej dziesięć par zwłok ludzkich w stanie zaawansowanego rozkładu.

- Nie, panie Wiliams. Po prostu nie miałem pieniędzy na opłaty za klimatyzację. A jakoś nie mam ochoty otwierać okna.

- Radzę panu, żeby znalazł pan pieniądze, bo będzie pan miał do czynienia z Departamentem Higieny.

- Nie, nie, jutro wszystko załatwię, samemu chce mi się rzygać, jak tu wchodzę. Czym mogę służyć?

W czasie gdy Wiliams rozmawiał ze sklepikarzem, Mahoney chodził po sklepie i zaglądał do klatek.

- Ma pan tu niezłą kolekcję. O, jaszczurki! Nie wiedziałem, że na Marsie są jaszczurki.

- Na wszystkie zwierzęta, które tu są, mam papiery. Poza szczurami, które sam złapałem. Niech pan sobie wyobrazi, panie policjancie, że są ludzie, którzy gotowi są zapłacić, by mieć w domu białego szczura. Jakby nie mogli sobie złapać w szklarni czy na niższych poziomach.

Mahoney podszedł do klatki, w której suka niewiadomej rasy pielęgnowała swoje szczenięta. Schylił się lecz gdy psia mama warknęła, odsunął się o krok.

- Niech się pan nie boi, ona nie gryzie. Tylko nie lubi, gdy ktoś podchodzi do jej dzieci.

- Nie boję się. Lubię zwierzęta. Czy ma pan coś bardziej egzotycznego, niż psy i kanarki?

- Co to znaczy, bardziej egzotycznego? Niech mi pan tu gdzieś na Marsie znajdzie żywego kanarka, to przyznam, że kanarek, sześćdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi nie jest egzotycznym zwierzęciem.

- Mam na myśli zwierzęta, które nie są powszechnie uważane za domowe.

- Co, krokodyle? Nie ani krokodyli, ani hipopotamów nie mam. Nikt nie zamawiał.

- A małpy?

- Miałem dwie kapucynki. Sprzedałem w zeszłym tygodniu.

- A lemury?

- Co?

- Lemury. Z Madagaskaru.

Sklepikarz popatrzył na Mahoneya z uśmiechem.

- Nie panie policjancie. Nie mam lemurów z Madagaskaru. Nie mam również ptaków dodo, ani dinozaurów. Trylobitów i amonitów też nie mam. Jeśli chce pan lemura, to doradzam zgłosić się do jakiegokolwiek muzeum historii naturalnej na Ziemi. Tyle, że to daleko.

- Co to znaczy?

- To znaczy, że lemurów już nie ma. Tak jak nie ma dinozaurów i ptaków dodo. Wyginęły panie policjancie. Wyginęły.

- Ale przecież w ogrodach zoologicznych...

- W ogrodach zoologicznych nie chciały się nigdy rozmnażać. Lemurów już nie ma. Ale widziałem kiedyś wypchanego Aye Aye.

- Ma pan jakąś książkę z fotografiami tych zwierząt?

Sklepikarz wyszedł na zaplecze, a Wiliams nadal nie bardzo rozumiejąc o co chodzi podszedł do Mahoneya.

- Co ty wyprawiasz, Jack? O co ci chodzi?

- Widziałeś tę małpkę, którą miał na ramieniu Tchibambi w laboratorium?

- Widziałem. Ale co ma małpka do śledztwa w sprawie heroiny?

- Nie wiem jeszcze. Ale może się zaraz dowiemy. Przed odlotem na Marsa oglądałem program przyrodniczy. O zwierzętach, które genetycy próbują stworzyć poprzez manipulacje. Mówili też o lemurach. Wygląda na to, że sklepikarz wie, co mówi. Nie ma lemurów. Jeśli Tchibambi ma lemura, to musi go mieć z Ziemi. Z takiego laboratorium. Wiec albo był na Ziemi, albo ktoś mu go przysłał. W obu przypadkach byłoby to dziwne, bo nie sądzę, żeby te zwierzaki były gdziekolwiek w wolnej sprzedaży. On jest na kontrakcie?

- Kto?

- Tchibambi.

- Chyba nie, nie zwróciłem uwagi, jak sprawdzaliśmy jego dane ale gdyby był na kontrakcie, zauważyłbym.

- No to na Ziemi nie był. Więc ktoś mu to przywiózł.

Z zaplecza wyszedł właściciel sklepu zoologicznego.

- Mam książkę. Ale chciałem zwrócić uwagę, że tu nie jest księgarnia tylko sklep ze zwierzętami.

Mahoney wziął kolorowy, zakurzony album, który musiał leżeć na jakiejś półce od dobrych kilku lat. Zaczął przeglądać zdjęcia i rysunki. Po chwili podszedł do Wiliamsa i pokazał mu niewielkie zdjęcie na jednej ze stron.

- Widziałeś? To ten.

Wiliams popatrzył na fotografię i skinął głową.

- Tak. No i co?

- Słuchaj uważnie. Lemur Madagaskarski, maco. Gatunek odkryty stosunkowo późno, bo w pierwszej połowie XXI w. Nigdy nie udało się utrzymanie go w niewoli. Jedyne zapłodnione embriony, które przechowywane były na wydziale zoologii Uniwersytetu Yale spłonęły w pożarze w 2087 roku. Gatunek uznany za wygasły bezpowrotnie.

Wiliams sięgnął po książkę by samemu przeczytać tekst pod zdjęciem. Następnie oddał ją sklepikarzowi i wyszedł za Mahoneyem ze sklepu.

- No i co?

- Co, co?

- Co o tym myślisz? Nie myliłem się. Nie ma lemurów.

- To co siedziało u Tchibambiego na ramieniu?

- Nie wiem ale będę wiedział.

- Wiesz co? A może to była taka mechaniczna maskotka? Słyszałem, że robią teraz zabawki, których nie odróżnisz od żywych.

- Tak? I co, myślisz, że robią pluszowe lemury, dokładnie takie, jak te wymarłe w zeszłym stuleciu?

Wiliams popatrzył na Mahoneya zastanawiając się, do czego dąży. Nie rozumiał, o co chodziło rangersowi ale rzeczywiście sprawa wydała mu się dziwna. Dziwna, bo wyglądało na to, że Tchibambi ma jakieś kontakty z Ziemią.

- Chyba nie sądzisz, że wsadzę go za posiadanie małpy. SMC może wiele ale bez przesady.

- Nie ale chciałbym z nim porozmawiać na jej temat. Sprawdź w bazach danych, czy były gdzieś na promach deklarowane małpy.

Wiliams podszedł do słupka informacyjnego i włożył swoją kartę. Wyłączył część wokalną, nie chciał, żeby liczni o tej porze, w tej części miasta przechodnie usłyszeli informacje, o które będzie prosił.

Każdy słupek informacyjny dawał dostęp do całości baz danych na Marsie. Zazwyczaj przechodnie korzystali ze słupków, by odnaleźć kogoś, by dowiedzieć się o program teatru czy o godziny otwarcia sklepów. Można było jednak dowiedzieć się wszystkiego, jeśli tylko miało się do tego specjalne upoważnienie.

Projektanci systemu informacyjnego Central City postanowili nie blokować specjalnie dostępu do baz danych w samym ich sercu. Uznali, że lepszym rozwiązaniem będzie zablokowanie dostępu u źródła, z którego wypływało zapytanie. System ochrony był prosty - opierał się na identyfikacji poprzez kartę, głos i ewentualnie odcisk palca. Dostęp do niektórych typów danych chroniony był dodatkowo koniecznością obecności przy konsultacji dwóch upoważnionych osób.

Dowiedzenie się o listę towarów, które przyleciały promem na Marsa nie było uznane za zapytanie o utajnione dane. Wiliams po dostaniu się do odpowiedniej bazy powiedział tylko "zwierzęta" i na ekranie pojawiła się długa lista wszystkich zwierząt, które przyleciały kiedykolwiek z Ziemi.

Po chwili stał przy Mahoneyu.

- Nie ma lemurów. Ani jednego.

- I co, jesteś przekonany, że coś tu nie gra?

- To prawda. Ale czy ty myślisz, że ma to coś wspólnego z heroiną?

- Nie wiem. Wychodzę z założenia, że typ miał już kontakt z narkotykami, więc całkiem czysty nie jest. Teraz ma małpę, której nigdy na Marsie nie było, i która na dodatek w ogóle nie istnieje. Myślę, że mamy pewne podstawy, by zainteresować się bliżej tym człowiekiem. Ale to ty jesteś tutaj szefem, nie ja. Wiec dalsze decyzje należą do ciebie.

- Może zapytamy go o fakturę za małpę?

- Tak jest, Wiliams. Doskonały pomysł. Zapytaj go o fakturę i w ciągu trzech minut znikną wszelkie dowody jakiegokolwiek przemytu, jeśli w ogóle takie jeszcze istnieją.

Nie, J.J. Myślę, że powinniśmy go poobserwować. Skądś musi mieć tę heroinę, jeśli jest w to zamieszany. Prędzej czy później popełni błąd, a wtedy będziemy na niego czekali.

- Porozmawiam z Becksterem. Poproszę go, by zwrócił bardziej uwagę na tego Tchibambiego, pracuje przecież z nim w laboratorium.

- Chcesz go wprowadzić w śledztwo?

- Nie wiem - Wiliams zawahał się. - Właściwie to profesor wie, nad czym pracujemy. Rozmawiałem z nim niedawno na ten temat. To nieszkodliwy, trochę stuknięty naukowiec. Kiedyś zajrzałem do jego akt. Wygląda na to, że to samotnik kompletnie pochłonięty swoją pracą. Siedzi tu już od dwudziestu lat ale jest na kontrakcie. Może wrócić, kiedy chce.

- To czego on tu jeszcze szuka?

- Może podobają mu się krajobrazy?

*

- Somba - Beckster stał przy biurku patrząc w oczy Tchibambiego, - musimy zmienić nieco metody działania. Chodzi mi o to, że obawiam się, że nie możemy już używać promów do transportu proszku. Po dwóch wpadkach nie możemy pozwolić sobie na trzecią. Poza tym skoro SMC zaczyna tu węszyć, to znaczy że nie dali sie złapać w naszą małą zasadzkę na promie. Chyba naprawdę zaczynają wierzyć, że heroina pochodzi stąd. Wiem, że to nieprawdopodobne, oparłem przecież na tym cały nasz plan ale skoro policja jest nielogiczna, to musimy i to wziąć pod uwagę.

- Ale jak wysłać heroinę? Nie bardzo rozumiem, panie profesorze.

- Somba, to proste. Sam się dziwię, że na to nie wpadłem wcześniej. Skąd pochodzi heroina?

- No, z Roandy.

- Gdzie jest Roanda?

- Na Ziemi.

- Gdzie wysyłamy heroinę?

- Na Ziemię.

- Mam ci dalej tłumaczyć?

Tchibambi popatrzył na Beckstera zupełnie zagubiony.

- Nie wiem, o co panu chodzi.

- Skoro heroina produkowana jest na Ziemi, konsumowana również jest na Ziemi, to powiedz mi Somba, po co mamy zabierać ją tu, na Marsa?

- No przecież bierzemy ją sprzed stu dziesięciu lat. Dzięki pana maszynie do...

- Tak jest. Ale powiedz mi, po co my ją sprowadzamy na Marsa?

- Żeby sprawdzić i wysłać na Ziemię.

- A gdybyśmy w ogóle nie zabierali jej z Ziemi?

- A jak ją przetransportujemy do Nowego Jorku?

- A po co mamy ją transportować do Nowego Jorku? Mój plan jest prosty, Somba. Prosty jak drut.

Heroina jest na Ziemi. Więc nie ma powodu, żeby miała podróżować. Gdy weźmiesz ją od dostawców, ukryjesz ją jakimś umówionym miejscu, a my po prostu powiemy naszym korespondentom na Ziemi, by tam poszli i ją wzięli. Proste i skuteczne, nieprawda?

Somba uśmiechnął się szeroko. Plan Beckstera był prosty, tak prosty, że trzeba było wmieszania się policji, by mógł nań wpaść.

- Ale jak znajdziemy jakieś miejsce?

- Po to właśnie będziemy musieli polecieć na Ziemię. Trzeba znaleźć jakieś miejsce w Ameryce, miejsce, gdzie będziemy składować towar. W ramach dzisiejszych granic Związku Cywilizacji Łacińskich.

- To chyba nie powinno być trudne.

- Wbrew pozorom nie będzie to łatwe. Musimy znaleźć tyle miejsc, ile będzie przesyłek.

- Przecież wystarczy zakopać w jakiejś dziurze, tamci przyjdą i odkopią.

- Problem jest bardziej skomplikowany, niż ci się wydaje. Rzeczywiście możemy zakopać, i pewnie tak zrobimy. Ale nie możemy zakopywać wciąż w tym samym miejscu. Gdybyśmy tak zrobili, spowodowalibyśmy niezłą katastrofę. Bo wyobraź sobie co by się stało. Zakopujemy dziś heroinę w punkcie A. Za dwa tygodnie znów lecimy na Ziemię i znów zakopujemy w punkcie A. I tak dalej. Po dziesięciu razach w punkcie A jest, powiedzmy, tona heroiny.

Nie zapominaj jednak, że po pierwszym zakopaniu kontaktujemy się z naszymi korespondentami w Nowym Jorku i mówimy im, że mają wykopać heroinę w punkcie A. No i oni tam jadą, i co znajdują? Znajdują heroinę, którą zakopaliśmy za pierwszym razem ale znajdują też tę, którą zakopaliśmy za drugim razem, za trzecim i tak dalej.

A my co? Myślisz, że możemy im powiedzieć, żeby nie brali więcej niż sto kilo? Że reszta jest na później?

Pamiętaj, że heroina będzie podróżować w czasie, tak jak my. Tyle, że będzie się to działo w sposób jak najbardziej naturalny. Będzie po prostu czekała przez sto dziesięć lat w kryjówce, którą tylko my będziemy znali. I jeśli za każdym razem będziemy ją wkładali w to samo miejsce, to po stu dziesięciu latach cała heroina znajdzie się w tym samym miejscu. Tak więc musimy znaleźć tyle kryjówek, ile będzie przesyłek. Czego należało dowieść.

Rozdział 13

Niedziela była na Marsie, jak na Ziemi, dniem wolnym od pracy. Lokalna stacja meteorologiczna, która zajmowała się zarówno badaniem, jak i kształtowaniem klimatu na Czerwonej Planecie, starała się zawsze ograniczyć do minimum deszcz w tym dniu, ze zmiennym jednak szczęściem. Już w dwudziestym wieku meteorologowie stwierdzili, że system, którym jest klimat, uzależniony jest od zbyt wielu czynników, niemożliwych do przewidzenia. Nie da się z całkowitą pewnością przewidzieć pogody na więcej niż 5-7 dni naprzód. Był to tak zwany "efekt motyla". Otóż o ile machnięcie skrzydełek motyla nie mogło mieć bezpośredniego wpływu na pogodę w miejscu, w którym się to stało, o tyle powstałe zawirowania powietrza mogły po trzech dniach czy tygodniu być źródłem tropikalnego cyklonu. Im dalej starano się wybiec w przyszłość przy prognozach meteorologicznych, tym więcej niewiadomych należało przewidzieć w kilometrowych równaniach i w pewnym momencie skomplikowanie obliczeń było takie, że żadna maszyna nie była w stanie opanować powstałego ogromu prac.

Meteorologia marsjańska nie była jedynie przewidywaniem pogody. System klimatyczny był stosunkowo prosty (w porównaniu z ziemskim). Nie było jeszcze ukształtowanych oceanów, nie było wielkich lasów ani rozbudowanych czap polarnych, które na Ziemi były podstawowymi elementami kształtującymi pogodę. Oceany dopiero się tworzyły, jedyną roślinnością były trawy. Klimat, który był dość równomierny na całej powierzchni planety, ograniczał się do częstszych bądź rzadszych opadów deszczu w okresie letnim, bądź śniegu w zimie i w strefach podbiegunowych.

Technicy meteorologiczni eksperymentalnie badali możliwość wpływania na pogodę poprzez lokalne zmiany składu atmosfery. Przychodziło im to z różnym skutkiem, najczęściej próby odpędzenia chmur wymyślnymi metodami kończyły się całkowitym fiaskiem. Tak jak na Ziemi meteorologia kojarzyła się tu bardziej z czarną magią niż z nauką. Pomimo niezliczonych wysiłków i prób, deszcz wcale nie przestawał padać, gdy miał przestać, a grad nie zamieniał się w śnieg z deszczem zgodnie z zapowiedzią. Hurraoptymistyczne zapowiedzi pięknej pogody zamieniły się po latach bezowocnych prób w zwyczajne codzienne prognozy, na które wszyscy patrzyli z przymrużeniem oka.

Jednyny namacalny sukces lokalnym kształtowaniu warunków pogodowych odnieśli technicy z Laboratorium Atmosferycznego. Ich zadaniem było przyspieszenie dostosowania składu powietrza do optymalnych warunków życia. Oznaczało to ciągłe wzbogacanie w tlen, azot i dwutlenek węgla, którego wciąż było za mało, by trwale utrzymać efekt cieplarniany.

Mars, jako planeta bardzo bogata we wszelkiego rodzaju minerały, była jednocześnie wyposażona w źródła tlenu. Gaz ten uwięziony był w związkach chemicznych żelaza i krzemu, wszechobecnych zarówno na powierzchni jak w pod nią. Rudy żelaza przerabiane były na żelazo, uwolniony w ten sposób tlen wypuszczany był do atmosfery, którą wzbogacał. Azot i inne gazy produkowane były również głównie na bazie obecnych na planecie minerałów.

Początkowo gazy uwalniane były do atmosfery w miarę ich produkcji. Zupełnie przypadkowo technicy i naukowcy z Laboratorium Atmosferycznego zorienowali sie, że uwolnienie wielkich ilości gazów do atmosfery miało lokalny wpływ na warunki pogodowe. W okolicach, w który dokonowynano tych operacji czasowo przestawał padać deszcz, a na niebie ukazywało się na kilka godzin Słońce.

Gdy Laboratorium Atmosferyczne stwierdziło ciąg przyczynowo skutkowy między uwalnianiem gazów i przejaśnieniami, postanowiono, dla uprzyjemnienia życia mieszkańcom Central City, uwalniać gazy raz na tydzień, w niedzielę. Pozwalało to mieszkańcom na spacery na zewnątrz, które choć nie były ani dalekie, ani długie, umożliwiały zapomnienie choć na jakiś czas o życiu w zamknięciu.

Psychologowie społeczni zaobserwowali, że gdy ludzie mogli pospacerować po okolicy, zdecydowanie chętniej przystępowali następnego dnia do pracy, byli w lepszym humorze i mniej myśleli o utraconym raju na Ziemi.

Wypuszczanie setek tysięcy metrów sześciennych gazów w ciągu dwunastu godzin powodowało oczywiście powstanie silnych wiatrów ale błękitne niebo i brak deszczu kompensowały niedzielnym spacerowiczom tę niewygodę. Powstały kluby "krajoznawcze", coraz więcej adeptów liczył klub wysokogórski.

A było gdzie się wspinać. Wygasłe wulkany stanowiły doskonały teren dla alpinistów. Największy wulkan, Nix Olympica, był ponad trzykrotnie wyższy od najwyższej na Ziemi góry. Od momentu pojawienia się ludzi, a razem z nimi zmian klimatycznych, jego zbocza pokryły się wiecznym śniegiem, który nie topniał nawet w lecie. Klub wysokogórski organizował wycieczki conajmniej raz w miesiącu, Nix Olympica miał już na koncie trzy ofiary śmiertelne, którymi byli niedoświadczeni amatorzy wspinaczki.

Nie było mowy o wdrapaniu się na sam szczyt, ciśnienie powietrza było tam zbyt niskie, prawdopodobnie nigdy nie będzie wystarczająco wysokie, by mógł tam dojść człowiek ale wokół Central City wiele było niższych gór, na które mógł wejść każdy kto chciał i potrafił. Czasami najwyżej trzeba było zabrać ze sobą aparat tlenowy.

Wiliams był członkiem klubu od roku. Gdy był jeszcze na Ziemi, wyjeżdżał czasami w Alpy, by pojeździć na nartach ale nigdy nie ciągnęła go wspinaczka. Nie bardzo potrafił zrozumieć ludzi, którzy byli gotowi poświęcić zdrowie, czy życie, by wdrapać się na jakiś niedostępny szczyt. Wiedział, że po prostu chcą w ten sposób znaleźć granice swych możliwości, udowodnić sobie samym, że potrafią. Ale sam nigdy tego nie robił i nigdy nie przyszło mu do głowy, by próbować.

Na pierwszą wycieczkę górską wyciągnęli go koledzy, gdy powiedział, że nie bardzo wie co będzie robił w niedzielę. Nie był przekonany do tego pomysłu ale poszedł z nimi, by nie pomyśleli, że się boi. I złapał haczyk.

System sztucznej grawitacji zapewniał w Central City ten sam ciężar, który miało się na Ziemi. Całość korytarzy i cześci mieszkalno-biurowych, co obejmowało w praktyce 95% miasta wyposażona była w generatory, które umożliwiały normalne funkcjonowanie mieszkańcom. Niektóre strefy, jak place zabaw czy gigantyczne magazyny nie posiadały sztucznej grawitacji, a to aby umożliwić dobrą zabawę dzieciom oraz łatwiejszą manipulację składowanymi towarami.

System grawitacji był niezwykle energochłonny. Początkowo miał być zainstalowany jedynie w strefach, które wymagały tego ze względu na swą specyfikę. Jednakże zorientowano się szybko, że nagłe zmniejszenie ciężaru mieszkańców Marsa powodowało gwałtowne zmiany w organizmach ludzkich, zmiany zarówno fizjologiczne, jak odwapnienie kości, jak i psychologiczne. Szczególnie te drugie były groźne, stwierdzono gwałtowne zwiększenie depresji i psychoz maniakalnych, które znikały w momencie umieszczenia chorego w normalnych warunkach grawitacyjnych.

Decyzja o upowszechnieniu na całe miasto sztucznej grawitacji została przeforsowana z wielkim trudem, przyniosła jednak doskonałe efekty i spowodowała przyspiesznie fali emigracji z Ziemi.

Jednakże Związek Cywilizacji Łacińskich był absolutnie zdecydowany na przekształcenie Marsa w naturalną kolonię Ziemi. Naturalną, to znaczy autarkiczną, żyjącą w swych zwyczajnych warunkach. I tak sztuczna grawitacja została wprowadzona na okres 30 lat. Trzydzieści lat, podczas których jej moc będzie wciąż spadała tak, aby po upłynięciu tego okresu całkowicie zniknąć. Pojawiały się głosy, że jest to zbyt krótki czas, że przystosowanie ludzi musi potrwać dłużej, jednak bilans energetyczny utrzymania gigantycznych generatorów był zbyt niekorzystny w razie przedłużenia.

Obecnie sztuczna grawitacja odpowiadała mniej więcej 95% ziemskiej. Różnica była prawie niezauważalna ale powiększała się z każdym dniem. Nowi emigranci wysiadający z wahadłowców czuli się lżejsi, co nieodmiennie wprawiało ich w dobry humor.

Poza Central City sztucznej grawitacji oczywiście nie było. Wycieczki na zewnątrz zawsze zamieniały się w skoki i gonitwy wykorzystujące siłę mięśni przystosowaną do noszenia ponad dwukrotnie cięższego ciała. Różnica bardzo wyraźnie widoczna była szczegółnie w czasie wspinaczki. Trzydziestokilowy plecak ważył 12 kg, mięśnie i szkielet dziewięćdziesięciokilogramowego człowieka musiały nieść tylko 35 kg. I chyba to przekonało Wiliamsa do wycieczek na Mont Wilson i inne okoliczne góry.

Właśnie podczas jednej z takich wypraw poznał profesora Beckstera, z którym szedł teraz, w słoneczny, niedzielny poranek w kierunku Mont Schiaparelli. Wiał dość silny wiatr spowodowany uwalnianiem gazów ale nie padało i temperatura 22°C pozwoliła na zabranie jedynie lekkiego ubrania i swetra, który chwilowo złożony był w plecaku.

- Zabrał pan jedzenie, profesorze?

- Oczywiście, że zabrałem, nie zamierzam wracać przed wieczorem. Coż za pytanie?

- Wie pan, naukowcy uchodzą zazwyczaj za roztargnionych. - Wiliams uśmiechnął się szelmowsko.

- Przypominam sobie w każdym razie, że pakowałem do plecaka. Zabrałem ciepłą kawę, koc, liny, haki, tak, chyba załadowałem wszystko. - Beckster przyłożył palec do skroni, jakby był głęboko zamyślony. - O mój Boże, gdzie jest mój plecak?!

Obaj zaśmiali się głośno. Beckster nie miał nic z szalonego, roztargnionego naukowca z humorystycznych karykatur i Wiliams doskonale o tym wiedział.

- Zabrałem szachy, jeśli pan chce, będziemy mogli zagrać. A co z pańskim nowym kolegą? Nie chciał z nami iść?

- Nie, powiedział, że nie ma ochoty wychodzić na zewnątrz. Boi się, żeby mu się za bardzo nie spodobało u nas.

- No rzeczywiście, takich widoków na Ziemi nie ma.

Krajobrazy na Marsie nie były specjalnie urozmaicone. Przypominały ziemskie pustynie, usłane kamieniami i sypkim, czerwonawym piaskiem. Do horyzontu ciągnęło się monotonne morze głazów, skał i kamieni, jedynym urozmaiceniem były chmury, które na północy zalewały pustynię strugami deszczu.

Surowość warunków atmosferycznych była ważnym czynnikiem kształtowania krajobrazu marsjańskiego. Ulewne deszcze wymywały piach spłykując go do niżej położonych terenów na nizinach, odsłaniając nagą skałę, której od milionów lat nie przemywała woda.

Ze względu na niskie temperatury, które panowały tu nocą, zbierająca się w szczelinach woda zamarzała rozłupując skały i zamieniając je w kamienie i piach. Huk pękających skał był w zimniejsze noce tak silny, że dał się słyszeć nawet w niektórych częściach miasta. Wspinaczki na zbocza wulkanów były niebezpieczne właśnie ze względu na lawiny kamienne, które regularnie zsypywały się w dół.

Ale niebezpieczeństwo zawsze przyciągało ludzi, którzy chcieli się z nim mierzyć.

- Lubię te niedzielne wycieczki. Nie zdajemy sobie może z tego sprawy tak na codzień ale jesteśmy pionierami ludzkości w kosmosie. To jest coś, kiedyś, nasze prawnuki będą o nas mówiły jak o bohaterach.

- Widzę, że jest pan bardzo romantyczny. Nie wiem, co będą o nas mówić, ja w każdym razie nie zamierzam mieć dzieci, a tym bardziej prawnuków, panie profesorze.

- Niech pan popatrzy w niebo. Jeszcze trzydzieści lat temu można było zobaczyć tu gwiazdy w biały dzień. Niebo było ciemnoszare, a powietrzem nie dało się oddychać. Dziś mamy pełno chmur, niebieskie niebo i Słońce, które nas grzeje. Można się nawet opalać.

- Dla mnie jednak widok horyzontu, który się zakrzywia nie jest czymś normalnym. Czuję się jakoś dziwnie.

- Horyzont się zakrzywia, bo Mars jest mniejszy od Ziemi i po prostu widać, że jest kulą. Pan może nie przyzwyczai się do tego ale ci, którzy się tu urodzą nie będą przynajmniej nigdy mówili, że ich planeta jest płaska.

- Dla mnie jest to dziwne, i tyle. Ale skoro mówi pan, że to normalne, to pewnie jest to normalne. Tyle, że nie dla mnie.

Szli przez chwilę w milczeniu. Znajdowali się na oznakowanym szlaku, który został wyznaczony dla takich jak oni turystów. Co pięćset metrów stały słupki informacyjne, podobne do tych, które były w korytarzach Central City. Pozwalały one na wezwanie pomocy w razie jakichś kłopotów.

Każdy turysta był zobowiązany do zabrania ze sobą swojego organizera. Wymagało tego bezpieczeństwo, stanowiły one jedyną możliwość lokalizacji. Przed wyjściem z miasta należało pokazać organizer funkcjonariuszowi SMC urzędującemu przy śluzach.

Nie było ograniczeń co do odległości oddalenia się od miasta. Uznano, że dorośli ludzie mają prawo sami decydować o swym losie, i jeśli ktoś miał ochotę wybrać się na biegun, nikt mu tego nie zabraniał. Tyle, że oznakowane szlaki znajdowały się jedynie w promieniu pięćdziesięciu kilometrów co pozwalało na stosunkowo bezpieczną eksplorację ponad 5 tysięcy kilometrów kwadratowych.

- Co mi się tutaj najbardziej podoba - powiedział Wiliams, gdy za horyzontem znikły ostatnie zabudowania, - to to, że mogę sobie skakać jak żaba. Nawet z tym monstrualnym plecakiem, czuję się, jakbym miał dwadzieścia lat.

- A co ja mam powiedzieć? Dochodzę już do sześćdziesiątki i muszę panu powiedzieć, że mimo postępów medycyny, odczuwam już te lata. Tu, na zewnątrz, zapominam o tym. To jest wspaniałe.

Wiliams poruszał się kilkumetrowymi skokami, śmiejąc się za każdym razem jak dziecko. Wiedział, że pomimo mniejszego ciężaru organizm męczy się i odczuje za chwilę efekty wysiłku, nie potrafił się jednak opanować. Beckster nie skakał ale szybkim krokiem starał się nie oddalić zbytnio od swego towarzysza.

- Niech pan tak nie pędzi, Wiliams. Odrobinę szacunku dla starego człowieka...

- Niech pan nie przesadza, panie profesorze. Nie jest pan taki stary. Jeszcze trochę życia jest przed panem. Dostałem ostatnio wyniki badań demograficznych z ostatniego roku. Czytał je pan?

- Nie, nie miałem okazji.

- Myślałem, że wszyscy kierownicy laboratoriów dostają takie rzeczy z urzędu.

- Wie pan co, Wiliams? Gdybym miał czytać wszystko, co do mnie przychodzi, to doba musiałaby mieć 100 godzin. I nie miałbym czasu na pracę naukową.

- A ja czasami czytam. Otóż okazuje się, że średnia życia na Marsie znowu wzrosła. Ma pan szanse dożyć do 102 lat. Czy to nie wspaniałe?

- Jeśli ja dożyję do stu dwóch, to pan, Wiliams, dożyje pewnie 120. Albo i więcej.

- Co jest ciekawe, to na Ziemi średnia nie przekracza 91. To są korzyści z życia na Marsie. Ale w każdym razie kobiety żyją dłużej. I tu i na Ziemi. Uważam, że to niesprawiedliwe.

Beckster zatrzymał się, żeby trochę odetchnąć. Wiliams też stanął i usiedli na wielkim, szarym głazie. Beckster popatrzył na północ, w stronę Mont Schiaparelli, który zaczynał już zakrywać ponad połowę horyzontu. Wiliams też patrzył i znów przez chwilę milczeli.

Mont Schiaparelli, wielki wulkan nazwany imieniem dziewiętnastowiecznego astronoma, który jako jeden z pierwszych obserwował Marsa, wynajdując na nim nieistniejące "kanały", był potężną górą, która przed milionami lat ziała ogniem. Teraz, wygasła, rozpadała się powoli pod wpływam deszczu, śniegu i mrozu. Geologowie ocenili, że niezwykle szybka erozja spwoduje zmniejszenie conajmniej o połowę najwyższych szczytów w przeciągu najbliższych dwustu do pięciuset lat. Jak na periody, którymi operowali, było to nieomalże mgnienie oka.

Minęła ich grupa młodych ludzi, którzy też najwyraźniej obrali sobie wygasły wulkan za cel niedzielnej wycieczki. Szli wielkimi skokami nie zwracając uwagi na Wiliamsa i Beckstera. Rozmawiali głośno, śmiejąc się i żartując. Beckster patrzył za nimi, aż nie zniknęli za skałami.

- Wie pan co, Wiliams, jak sobie pomyślę, że ich dzieci będą się w szkole uczyły, że na Ziemi TEŻ żyją ludzie... Jakoś to dziwnie.

- Wie pan, panie profesorze, dobrze by było, żeby z Ziemi nie musiały już dostawać całego zła, którego jest tam zbyt wiele.

- Właśnie, ŕ propos, jak tam pańskie śledztwo? Posunęło się?

- Będziemy musieli porozmawiać, chciałbym z panem omówić kilka spraw.

- Tchibambi? - Beckster popatrzył uważnie na Wiliamsa.

- Między innymi.

- Myśli pan, że jest zamieszany w te brudne sprawy?

- Nie wiem ale jest kilka niejasnych spraw. Mahoney wpadł na trop...

- Mahoney?

- Mój ziemski kolega.

- A, tak. No to chodźmy, porozmawiamy w drodze. Może nie dogonimy tych młodych ludzi ale też nie możemy tu siedzieć w nieskończoność.

Założyli plecaki i zaczęli iść w stronę wulkanu szybkim krokiem. Wiliams w kilku słowach opowiedział Becksterowi o wizycie w sklepie zoologicznym i o lemurze.

- Wie pan co, Wiliams? Ja tam nie znam się na pracy w policji ale myślę sobie, że trudno na podstawie spotkania z małpą wyciągać jakieś wnioski. Pan się pewnie lepiej orientuje, pan ma nos policjanta ale to wszystko wygląda niepoważnie.

- To samo powiedziałem Mahoneyowi. Narazie nie zrobiłem żadnego raportu, żeby nie wyjść na zupełnie niepoważnego człowieka. Ale fakt jest faktem, że w żadnym promie z Ziemi nie było małpy. Tym bardziej lemura.

- Co do lemura, to powiem panu, że jedną z moich pasji jest zoologia. Nie mogę powiedzieć, bym był w tej dziedzinie specjalistą ale czytałem trochę na ten temat i staram się czytać nadal. I powiem panu, że nawet teraz, gdy na Ziemi nie ma już wielu niezbadanych terenów, zdarza się jeszcze odkrycie nowych gatunków. A także odnalezienie takich, które zostały uznane za wymarłe. Z tym lemurem, to chyba nie wszystko jest tak, jak było napisane w tej książce. Najlepszy dowód to to, że Tchibambi go ma. Skądinąd miłe zwierzątko.

- Tyle, że nie wiadomo skąd.

- Powiem coś panu. To prawda, że staram się bronić mojego pracownika, bo uważam go za bardzo wartościowego, młodego, dobrze zapowiadającego się człowieka. Może kiedyś zastąpi mnie na stanowisku kierownika laboratorium. Co do tego, skąd ma on lemura, to zapytam pana - skąd pochodzi whiski, którą pan u mnie pija? Jest pan napewno lepiej ode mnie poinformowany na temat tego, co potrafi być przemycane z Ziemi. Więc czemu by nie miał być to lemur?

- Nie wiem. Mogę jedynie powiedzieć, czemu właśnie miałby to być lemur?

- Jeśli pan chce, to porozmawiam z nim, zapytam się po prostu. I powiem panu. Mam nadzieję, że nie zostanie to uznane za donosicielstwo.

- Dziękuję, panie profesorze. Chciałem właśnie pana poprosić o zwrócenie na niego uwagi. Powiem panu szczerze, że pański współpracownik jest jak narazie jedynym naszym śladem w tej całej historii.

- A wyjaśniliście już pochodzenie tego narkotyku? Cały czas jeszcze macie teorię marsjańskich źródeł?

- Tak. Nie. Nie wiem. To zupełnie zwariowana historia. Nie mówmy już o tym. Zmieńmy temat, jest niedziela, chciałbym porozmawiać o czymś innym niż robota.

Wiliams przyśpieszył kroku. Do stóp zbocza mieli jeszcze około kilometra. W oddali stały dwa domki, które turyści nazywali szałasami. Postawione zostały dla tych, którzy chcieli odpocząć, schować się przed deszczem czy coś zjeść. W szałasach były podstawowe sprzęty, a także podręczne apteczki, które mogły uratować życie nieostrożnym ofiarom wypadków. Kręciło się tam kilkanaście osób z klubu górskiego. Przygotowywali się do zdobycia północnej ściany, która uznana była za szczególnie trudną.

Beckster z Wiliamsem podeszli bliżej, żeby przywitać się z tymi, których znali.

- Coś ostatnio nie widujemy pana profesora. Towarzystwo panu nie odpowiada? Czy chce pan stworzyć konkurencyjny klub?

- Nic z tych rzeczy. - Beckster uścisnął dłoń Smileya, który był prezesem klubu, jednogłośnie wybranym po udanej eskapadzie na zachodnie zbocze Nix Olympica. - Po prostu wolę wycieczki w mniejszym gronie.

- I co, zabiera pan ze sobą policję? Tak na wszelki wypadek? Cześć Wiliams, co u ciebie? - Smiley uśmiechnął się. - Ty też wolisz samotne wyprawy?

Wiliams nie lubił tego człowieka. Nie lubił ludzi, którzy przechodzili na ty ze wszystkimi, którzy ich otaczali, uważając to za zupełnie normalne. Wolał samemu decydować, kto będzie go "tykał", a kto nie. Beckster zwierzył mu się kiedyś, że też tego nie lubi.

- Cześć Smiley. Wiesz, jesteście strasznie gadatliwymi alpinistami, ty i twoi kumple. Wolę Beckstera, czasami mamy bardzo wiele do przemilczenia. A wam się gęby nie zamykają.

- Jesteśmy na wolnej planecie i każdy może robić, co chce. Idziecie którą stroną? - Smiley popatrzył na ich plecaki. - Wyszliście na spacer? Nie bierzecie sprzętu?

- Nie, idziemy wschodnią stroną, i chyba nie zajdziemy daleko.

- To uważajcie, na wschodniej stronie spadają ostatnio wielkie bloki lawy. Byłem tam dwa tygodnie temu z chłopakami. Pół dnia sprzątaliśmy ścieżkę.

Smiley z alpinistami podszedł do ściany, przy której mieli rozpocząć wspinaczkę, a Wiliams z Becksterem poszli dalej w stronę ścieżki prowadzącej pod górę.

Ścieżkę wykuli w skale przed rokiem. Klub wysokogórski zamawiał wówczas ogromne ilości materiałów wybuchowych, co było możliwe jedynie dzięki poręczeniu Wiliamsa, który rozwiał wszelkie wątpliwości kierownictwa SMC co do celu, w jakim zostaną użyte. Zadziwiło go wówczas, jak łatwo jest zebrać na Marsie duże ilości materiałów wybuchowych o wielkiej mocy jedynie w oparciu o poręczenie jednego funkcjonariusza SMC. Zwrócił uwagę swym szefom w długim raporcie, co odniosło skutek, bo natychmiast wprowadzono reglamentację obrotu matriałami wybuchowymi w Central City, z całym pakietem formularzy, kontroli i zwyczajowej biurokracji.

Ścieżka miała ponad dwadzieścia kilometrów. Nie było to dużo w warunkach niewielkiego ciążenia, ot zwykła promedada. Prowadziła dość stromo pod górę, na wysokość 1200 metrów ponad wielką, płaską pustynię, która niedługo miała zamienić się w dno pierwszego marsjańskiego oceanu. W odległości około 5 kilometrów od Mont Schiaparelli widać było zabudowania marsjańskiej Stacji Oceanograficznej, która nosiła tę nazwę na wyrost, jako że nie było jeszcze oceanu. Stacja stała nad jeziorem, które zdążyło powstać tu po latach ulewnych deszczów ale zbudowana była z przenośnych elementów, które można było rozmontować i zmontować w ciągu dwudziestu godzin jeśli poziom jeziora podniósłby się wystarczająco.

W Stacji nie pracowali wcale specjaliści od oceanów, których, poza kierownikiem, nie było na Marsie wcale. W barakach nad jeziorem pracowali genetycy uparcie usiłujący stworzyć nowe rasy ryb, które będą mogły tu żyć. Nie odnosili narazie wielkich sukcesów, poza małymi żyjątkami, które pokrywały grubym kożuchem niektóre części tafli jeziora, w wodzie nie było życia. Ale genetycy byli uparci.

Ścieżka, którą szli miała niecałe dwa metry szerokości i pięła się stromo w stronę szczytu. Wiliams szedł pogwizdując jakąś melodię, Beckster szedł w ciszy.

- Wie pan co, profesorze, jak byłem na Ziemi, wycieczki górskie kojarzyły mi się ze wszechogarniającym zmęczeniem, palącym słońcem, oślepiającą bielą śniegu i z grzanym winem wieczorem przy kominku. A tu ani człowiek nie jest zmęczony, ani nie ma palącego słońca ani oślepiającej bieli śniegu. I to mi się podoba. Brakuje mi tylko grzanego wina i kominka, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego na raz.

Beckster zatrzymał się i popatrzył w górę.

- Co do śniegu, to tam, trochę wyżej jest go w bród. Ale ma pan rację, że spacery po marsjańskich górach są całkiem przyjemne.

Stali chwilę patrząc w stronę jeziora. Słońce choć mniejsze niż na Ziemi, pięknie oświetlało bezmiar pustyni Eden z położonym w jej środku jeziorem. Sprzed bazy oceanograficznej wystartował helikopter w kierunku Central City.

- Jak jestem w górach, to helikoptar nieodmiennie kojarzy mi się z wypadkami. W Alpach mają już te nowe modele górskich pojazdów, oparte na silnikach grawitacyjnych ale dla mnie górski ratownik to helikopter i narty. - Wiliams zasłonił dłonią oczy od słońca i patrzył na lecącą maszynę. - A tu to pewnie ratowników nie będzie.

- Czemu pan tak myśli? Sądzi pan, że na Marsie nikomu nie może się nic przytrafić? Jest pan zbytnim optymistą.

- Nie, nie o to mi chodzi, panie profesorze. Mam na myśli siłę ciążenia. - Wiliams podszedł do brzegu ścieżki i popatrył w kilkusetmetrową przepaść pod spodem. - Przy tej wadze, jaką mam na Marsie, mógłbym spaść do tej przepaści, i pewnie nie zrobiłbym sobie krzywdy bardziej, niż jakbym w biurze spadł z krzesła.

Beckster podszedł do Wiliamsa i spojrzał w dół.

- Niech mi pan wierzy, to nieprawda. Może będzie się pan dłużej rozpędzał spadając w dół, przyspieszenie jest tu mniejsze ale efekt, może być pan spokojny, będzie ten sam. Zostanie z pana krwawa plama. Choć waży pan tu... - Beckster zmierzył Wiliamsa wzrokiem - no, powiedzmy 35 kg, to pańska masa wynosi cały czas 95 kg. Tak jak na Ziemi. Niech pan o tym nie zapomina. Jestem fizykiem, znam się na tych sprawach.

- Skoro pan tak mówi, panie profesorze... - Wiliams przerwał i popatrzył go góry, skąd dał się słyszeć dość silny huk, jakby wybuchu. - Co to takiego?

- Nie wiem, lepiej, żebyśmy stąd odeszli.

Beckster odwrócił się i zaczęli schodzić szybkim krokiem w dół. W pewnym momencie huk się powtórzył i na ścieżkę przed nimi spadł grad kamieni. Odbijały się od podłoża jak piłki by po długim locie spocząć na dnie przepaści.

Bloki lawy, niszczone przez zbierającą się w czasie deszczów wodę, która nocą zamarzała, by spłynąć w ciągu dnia, odłamywały się co jakiś czas i spadały w dół.

- To chyba te kamienie, o których mówił Smiley. Myślę, że lepiej będzie, jeśli wrócimy... - Beckster nie dokończył, bo zobaczył wielki głaz, który rozpędzony, stoczywszy się pewnie z wieluset metrów zbocza, spadał prosto na Wiliamsa. - Wiliams! Niech pan uważa!

J.J. odwrócił się, by zobaczyć skąd nadchodziło niebezpieczeństwo i odskoczył w bok. Było jednak za późno. Głaz spadł ze zbocza i łukiem przeleciał nad ścieżką w stronę przepaści. Miał ponad dwa metry średnicy.

Przelatując nad ścieżką zahaczył Wiliamsa, który nie miał najmniejszej nawet możliwości złapać się czegokolwiek. Poleciał razem z głazem w dół.

Beckster przerażony patrzył na spadającego Wiliamsa bez ruchu, jakby go sparaliżowało. Wyrwał zza pasa organizer i włączył czerwony przycisk wezwania pomocy. W uszach rozbrzmiewał mu jeszcze rozpaczliwy krzyk lecącego ku pewnej śmierci Wiliamsa. "I w ten sposób stwierdził, że Mars jest tak samo niebezpieczny jak Ziemia", pomyślał, by zdać sobie sprawę, że takie myśli są chyba nie na miejscu w tego typu sytuacjach.

Ludzie z klubu Smileya zjawili się po piętnastu minutach, razem z dwoma helikopterami, które nadleciały z Central City i ze Stacji nad jeziorem. Szybko zlokalizowali Wiliamsa, jego organizer jakimś cudem działał. Nie mogli mu pomóc, leżał przywalony kilkutonowym głazem nie dając żadnego znaku życia.

Rozdział 14

Mahoney dostał pokój w jednym z trzech hoteli Central City, hoteli nie różniących się wiele od tych, jakie można było spotkać w Nowym Jorku, Waszyngtonie czy Paryżu. Pokój przypominał mu kabinę na promie, był jednak nieco większy. I pościel była przyjemniejsza, kołdra była miękka i niebiańsko ciepła. Przy łóżku, na biurku znalazł maszynkę do kawy, którą co wieczór odnajdywał wyczyszczoną i wypełnioną świeżą kawą, mógł z pokoju połączyć się z każdym punktem miasta, a zamówiwszy rozmowę, również z Ziemią. Z tej ostatniej możliwości nie korzystał, wolał nie narażać swoich gospodarzy na wydatki nie wiedząc jak nowojorska Policja Państwowa miała rozliczyć się z SMC.

Na wielkim ekranie na wprost łóżka mógł obejrzeć serwis informacyjny, w którym jednak odnalazł niewiele informacji o Ziemi. Problemy Central City, kupców, którzy zapowiadali nowe przeceny, nowe osiągnięcia różnych laboratoriów, zmiany w urzędach i administracji nie interesowały go zupełnie. Z zainteresowaniem popatrzył jedynie na kampanię wyborczą przed zbliżającymi się wyborami burmistrzów sektorów i mera Central City. Wielki show nie odbiegał rozmachem tym, które widział na Ziemi, choć tematyki, którą poruszali kandydaci czasami zupełnie nie rozumiał. Central City było miejscem o największym "stężeniu" wysoko wykształconych ludzi, którzy nawet starając się o głosy wyborców mówili naukowym żargonem, co dla przybysza z Ziemi było bardzo śmieszne.

Leżał na łóżku zadowolony, że nie musi wstawać. Chciał poczytać książkę, którą zamówił poprzedniego wieczora w bibliotece ale jakoś nie mógł się zebrać. Trzymał w ręku trzytomową powieść jednego z młodych, dobrze zapowiadających się pisarzy sensacyjnych i bezmyślnie wpatrywał się w pierwszą stronę. Nie bardzo wiedział, co ma robić w tym marsjanskim mieście w niedzielę. Nie znał tu nikogo, jakoś nikt ze znajomych nie wyemigrował na Marsa. Było kilku rangersów z Nowego Jorku, którzy przeszli do SMC ale nigdy nie miał z nimi specjalnie bliskich kontaktów i obawiał się, że nie mieliby sobie wiele do powiedzenia.

Odłożył książkę na stolik i włączył ekran. Zaczął zmieniać kanały, na których były jakieś idiotyczne gry z udziałem widzów, sklep koresponencyjny, nauka języków i programy szkolne. Przez moment zatrzymał się, by popatrzeć na film sensacyjny, wyprodukowany już na Marsie, w którym zdziecinniały funkcjonariusz SMC nie był w stanie rozwiązać jakiejś ponurej sprawy morderstwa, które jednym rzutem oka rozwiązuje młody naukowiec z laboratorium zoologicznego. Historia zupełnie absurdalna, skądinąd film oglądały w tym czasie jedynie trzy inne osoby, co można było sprawdzić naciskając mały zielony guzik w pilocie.

Przeszdł do łazienki i wszedł pod prysznic. Spłukał z siebie brud i przeszedł do niewielkiej sauny w pomieszczeniu obok. Nastawił nagrzewanie na 90° i usiadł na drewnopodobnej ławeczce. Po piętnastu minutach, gdy wypocił się już do cna, wrócił do łazienki by się wypłukać. Następnie ubrał się i wyszedł, by zwiedzić Central City.

Przeszedł do sektora handlowo rozrywkowego, chcąc zobaczyć co robią mieszkańcy, gdy nie są w pracy. W korytarzach nie było jednak wielu ludzi. Przez przeszklone ściany widział natomiast całe rodziny, które wyszły na zewnątrz, by skorzystać z ładnej pogody i ciepłego letniego słońca. O ile dzień trwał na Marsie praktycznie tyle samo co na Ziemi, o tyle rok był prawie dwa razy dłuższy, co odpowiednio wydłużało sezony. Dzięki zmianom klimatycznym i umiejscowieniu Central City w okolicach równikowych, nawet w zimie było tu stosunkowo ciepło.

Jakoś nie pociągało go wyjście na zewnątrz. Nie bardzo wiedział czemu, wydawałoby się, że powinien zobaczyć, jak wygląda inna planeta. Ale gdy pomyślał, że miałby przekroczyć próg śluzy, samo to napawało go obrzydzeniem. Wiedział, że napewno nigdy nie zdecyduje się na pracę w SMC.

Szedł szerokim korytarzem centralnym zatrzymując się przy witrynach sklepów i zaglądając do barów i restauracji. Nie różniło się to wszystko od korytarzy ziemskich centrów handlowych, towary były te same, niewiele było takich, których nie mógłby kupić na Ziemi.

System wind, ruchomych schodów i chodników powodował, że jedynymi pojazdami, które można było tu spotkać były poduszkowce funkcjonariuszy SMC i małe wózki dostawcze, które kursowały między magazynami i zapleczami sklepów. Mahoney obserwował ruch w korytarzach, zastanawiając się, co ma zrobić z tak nijako rozpoczętym dniem.

Część sklepów była otwarta. W większości były to sklepy samoobsługowe bądź obsługiwane przez roboty, których jednak nie było wiele. Mieszkańcy Marsa unikali robotów, chcieli, by ich nowa planeta była planetą ludzi, a nie maszyn. W Nowym Jorku jedynie najdroższe sklepy opłacały sprzedawczynie i sprzedawców, większość butików obsługiwana była przez roboty. Z powodu zakazu produkcji maszyn na wzór ludzi, te które można było spotkać w sklepach miały zawsze przedziwne, czasami śmieszne formy.

Przeszedł koło baru, w którym siedziało kilkanaście osób obserwując trzech mężczyzn grających w bilard. Lubił tę grę, więc wszedł, siadł przy stoliku w kącie i zamówił piwo. Kelner, który był tu pięcioramiennym robotem na gąsiennicach przyniósł mu szklankę ze złotym płynem i z nienagannym, meksykańskim akcentem powiedział:

- Nalałem z pianką. Wiekszość klientów prosi o piankę na piwie. Ale jeśli panu nie odpowiada, to mogę nalać jeszcze raz, bez pianki.

- Nie, nie lubię, gdy nie jest nalane z pianką. Zdecydowanie wolę, gdy piwo nie jest nie nalane nie bez pianki. - Mahoney, gdy się nie spieszył, lubił sobie żartować z robotów kelnerskich. Były to proste maszyny, zaprojektowane do wykonywania stosunkowo mało skomplikowanych prac, więc ich systemy analizy języka naturalnego były stosunkowo proste. Potrafiły przyjąć zamówienie, doradzić wino do mięsa, zaproponować deser tak, aby całość posiłku była zdrowa i zawierała odpowiednie ilości składników odżywczych. Ale jeśli ktoś zaczynał konstruować zbyt skomplikowane zdania, robot zaczynał gubić się w analizie sensu wypowiedzianych słów bardzo szybko tracąc wątek. Czasami powodowało to zabawne sytuacje, robot wyłączał się, by po ponownym włączeniu z oczyszczoną pamięcią próbować przyjąć zamówienie albo dostawał obłędu i przynosił niezamówione dania, za które nie chciał przyjąć zapłaty.

Producenci tych maszyn świadomi niebezpieczeństw związanych z próbami elektronicznej analizy języka naturalnego, za wszelką cenę próbowali wymyślić zabezpieczenia na nieprzewidziane sytuacje ale bezskutecznie. Niektóre wydawnictwa humorystyczne wydawały poradniki typu "Jak zagwoździć kelnera". Dręczenie robotów stało się jedną z ulubionych zbaw w barach i restauracjach.

Popijał piwo patrząc na grających w bilard mężczyzn. Jeden z nich wyraźnie był lepszy od dwóch pozostałych. Dwukrotnie z nimi wygrał i po pół godzinie szukał kolejnego chętnego do zagrania o dziesięć dolarów. Mahoney podniósł się i podszedł do stołu.

- Mogę zagrać?

- Z przyjemnością - odpowiedział tamten - woli pan amerykański czy francuski?

- Amerykański.

Mężczyzna podszedł do stołu i przełączył system na bilard amerykański. Pojawiły sie dziury, a z boku wysypały się kule.

- Niech pan zaczyna.

Mahoney sięgnął po kij, zważył go w ręku, wziął kredę i przejechał nią po cieńszym końcu.

- Przepraszam ale chciałem jeszcze panu zwrócić uwagę, że mamy zwyczaj grać na pieniądze w tym barze. Stawką jest dziesięć dolarów, albo wielokrotność dziesięciu. Niech pan włoży organizer do maszyny.

- Nie mam konta na Marsie, mogę użyć karty?

Zebrani przy stole ludzie popatrzyli na niego z ciekawością. Wzięli go za nowego emigranta.

- Przyleciał pan ostatnim promem?

- Tak.

- I co, podoba się panu? Jak pan znajduje ziemię obiecaną?

- Tak jak sobie wyobrażałem. Ale nie zostaję, jestem tu służbowo.

- Służbowo?

- Tak.

Zapadła chwila ciszy. Mężczyzna, z którym miał grać podszedł do niego i wyciągnął dłoń.

- Jestem Bob Hernandez. Z Meksyku.

- Mahoney. Jack Mahoney. Z Nowego Jorku.

- No to panie Mahoney, niech pan zaczyna. Możemy zagrać o piwo, nie mam sumienia oskubać Ziemianina.

- Bardzo pan pewny siebie, panie Hernandez.

- Nie, po prostu jestem realistą. Skoro pan jest z Ziemi, nic dziwnego, że nie wie pan, kim jestem. Ale właśnie dlatego nie proponuję panu zakładu. Jestem mistrzem Central City w bilard.

- Ja nie jestem mistrzem w niczym ale z przyjemnością z panem zagram. Nigdy jeszcze nie grałem z mistrzem. To co, zaczynamy?

Mahoney schylił się nad stołem, by uderzyć w białą kulę ale w momencie, gdy miał wykonać pierwszy ruch, zobaczył kątem oka przechodzącego korytarzem Tchibambiego. Podniósł się i odłożył kij.

- No i co? Już? - Hernandez był zawiedziony.

- Przykro mi ale muszę iść. Zobaczyłem kogoś, z kim muszę porozmawiać.

- To niech pan go tu przyprowadzi, chciałem porozmawiać z panem o Ziemi.

- Przykro mi, obawiam się, że może to być niemożliwe. Ale może wpadnę jeszcze po południu, jeśli pan tu będzie.

- Proszę się nie obawiać, będę. Jestem tu co niedziela, przez cały dzień. To narazie.

Mahoney wyszedł i szybkim krokiem ruszył za Tchibambim, który znikał za zakrętem korytarza. Chciał z nim porozmawiać o lemurze, spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Spodziewał się, że Murzyn zacznie się wykręcać, co potwierdzi jedynie niejasne źródło pochodzenia zwierzęcia i wybije prawdopodobnie jego pana z równowagi. A ze zdenerwowanych czasami łatwiej wyciągnąć pewne informacje.

Ale głównie był zadowolony, że będzie się mógł czymś zająć w ciągu dnia.

Tchibambi szedł szybkim krokiem w kierunku części północnej sektora, w której znajdowały się sklepy z towarami przemysłowymi. Mahoney zobaczył, że Murzyn wszedł do jednego z butików o nieoświetlonej wystawie. Podszedł bliżej i przeczytał napis: ŚWIAT KOLEKCJONERA. W środku nie było innych klientów.

Patrzył przez szybę wystawy na Tchibambiego, który najwyraźniej nie zorientował się, że ktoś za nim idzie. Stał przy ladzie czekając na sprzedawcę.

W sklepie dla hobbystów i kolekcjonerów raczej nie obsługiwały roboty. Żamówienia klientów były czasami tak niezwykłe, że żaden robot nie byłby w stanie zrozumieć życzeń hobbystów i zbieraczy. Z zaplecza wyszedł wysoki, czterdziestoletni człowiek i z uśmiechem uścisnął rękę Tchibambiego. Mahoney wszedł do środka, by usłyszeć o czym rozmawiają. Stanął tyłem do lady udając, że ogląda wyłożoną na półkach kolekcję starych monet.

- Co pana do mnie sprowadza? Znów protektory?

- Tak jest. Dostał pan przesyłkę, o której rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu?

- Dostałem. Wszystkie w idealnym stanie. Z resztą nie słyszałem, żeby to się psuło. Mam dwadzieścia. Wystarczy?

- Musi wystarczyć. Ale pewnie jeszcze będę potrzebował.

- Co pan z tym robi?

Tchibambi nie odpowiedział. Popatrzył na sprzedawcę i sięgnął po organizer.

- Ile?

- Jak zwykle, dwadzieścia za sztukę, razem czterysta.

Murzyn wystukał cenę na organizerze i podał sprzedawcy, który zainkasował. Następnie sięgnął po stojące na ladzie pudełko i odwrócił się do wyjścia. Mahoney stanął przed nim.

- O, cóż za spotkanie? Pan Tchibambi, jeśli się nie mylę?

- Tak. Poznaję pana. Jest pan tym policjantem z Ziemi, tak?

- Tak jest. Czy zechce mi pan poświęcić kilka minut? Chciałem z panem porozmawiać.

- O czym? O ile znam się na przepisach, nie ma pan prawa mnie przesłuchiwać. Tu jest Mars, panie...

- Mahoney. Tak, wiem, że tu jest Mars ale ja nie mam zamiaru nikogo przesłuchwać. Chciałem po prostu porozmawiać. Nie mam wobec pana żadnych wrogich zamiarów, może mi pan wierzyć. Bardzo mi sie podobała małpka, którą miał pan wtedy w biurze. O niej chciałem z panem pogadać.

- Małpka nie jest na sprzedaż.

- Chodźmy gdzieś, zapraszam pana na piwo.

- Powtarzam, małpka nie jest na sprzedaż.

- Możemy się jednak napić. Nalegam. - Mahoney wypowiedział to zdecydowanym głosem.

Tchibambi popatrzył na rangersa wahając się przez chwilę. Wreszcie uległ.

- Jak pan chce ale nie mam dużo czasu, mam jeszcze robotę w laboratorium. Nie bardzo wiem, o czym moglibyśmy rozmawiać ale skoro pan stawia, to nie odmówię.

Wyszli na korytarz i usiedli w pierwszej napotkanej kawiarni. Mahoney zamówił dwa piwa.

- Jest pan kolekcjonerem? - zaczął patrząc na leżqce na stole pudełko.

- Jestem. O ile wiem, nie jest to zabronione.

- Czemu jest pan tak agresywny, panie Tchibambi? Niech mi pan wierzy, wcale nie mam wobec pana wrogich zamiarów. Co pan zbiera?

- Starą broń. I protektory.

- Protektory? Cóż za pomysł? Ale nikt chyba nie zrozumie duszy prawdziwego kolekcjonera. Dużo ich pan ma?

- Dużo.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu patrząc na siebie i popijając piwo. Mahoney postanowił zacząć pierwszy.

- Chciałem z panem porozmawiać o małpce.

- Powiedziałem już, że małpka nie jest na sprzedaż.

- Nie o to mi chodzi. Czy pozwoliłby mi pan ją zobaczyć z bliska?

- A po co?

- Chciałem ją zobaczyć. Lubię różne egzotyczne zwierzaki i nigdy takiej nie widziałem. Poza tym, że jestem policjantem, jestem takim samym jak pan człowiekiem. Pan zbiera protektory, a ja interesuję się zwierzętami.

- Małpka nie lubi obcych. Boi się.

- To czemu pan ją zabiera do laboratorium?

Tchibambi popatrzył Mahoneyowi w oczy.

- Panie Mahoney. Powiedział pan, że nie będzie mnie przesłuchiwał. A mam wrażenie, że to, co pan teraz robi, bardziej przypomina przesłuchanie niż przyjacielską pogawędkę.

- Przepraszam pana, to takie skrzywienie zawodowe. Niech mi pan pozwoli zobaczyć to zwierzątko. Czemu pan nie chce?

- Bo pana nie lubię. Tak jak nie lubie wszystkich cholernych gliniarzy. Wy nawet jak śpicie, to jesteście policjantami, pan tak samo jak ten Wiliams, niezła kanalia. Wszyscy wykorzystujecie wasze stanowiska, żeby się wzbogacić.

- O, hola! Panie Tchibambi! Niech pan nie będzie taki gwałtowny. Wykonuję moją robotę tak jak pan wykonuje swoją. Nie lubię, gdy się mnie obraża. Chciałem porozmawiać jak człowiek z człowiekiem ale widzę, że w pana przypadku nie jest to możliwe.

Tchibambi popatrzył na Mahoneya jakby zastanawiając się przez chwilę.

- No dobra, jak pan chce. Niech pan wpadnie po południu do laboratorium, przyniosę małpkę.

Murzyn wstał i wyszedł zabierając pudełko. Mahoney przywołał kelnera i zamówił śniadanie, bo przypomniał sobie, że nic od obudzenia się nie jadł.

W głebi, na ścianie wisiał ekran, na którym jakiś kolorowo ubrany mężczyzna udawał, że śpiewa. Mahoney lubił dobrą muzykę i piosenkarze, którzy nigdy nie uczyli się śpiewać doprowadzali go do rozpaczy. Nie mieli ustawionego głosu, nie mieli słuchu, recytowali tekst bardziej niż śpiewali. Nigdy nie występowali na żywo, wszystko nagrywane było w studio. Wielokrotnie okazywało się, że człowiek, który pokazany był na ekranie nawet nie próbował śpiewać, ktoś o mniej korzystnej aparycji udzielał mu swego głosu.

Piosenka nagrana była na tle surowych, marsjańskich krajobrazów, tak, że Mahoney nie od razu zorientował się, że nagła zmiana obrazu nie była dalszym ciągiem muzycznego filmu. Dopiero po chwili zauważył, że głos dochodzący z głośnika nie jest piosenką. Program został przerwany i nadawano specjalny serwis informacyjny.

- ... ratownicza nie zdołała go uratować. - Na ekranie pojawiła się twarz Wiliamsa. - J.J. Wiliams był dyrektorem Sekcji B w Central City. Ten były londyński rangers zaciągnął się do SMC stosunkowo niedawno ale jego talent i pracowitość pozwoliły mu na stosunkowo szybki awans.

J.J. Wiliams był zapalonym turystą, często robił wycieczki na szczyty w okolicach miasta.

Na ekranie pojawiła się twarz jakiegoś człowieka w stroju alpinisty, trzymającego w ręku linę.

- Znał pan, pana Wiliamsa, panie Smiley?

- Tak, oczywiście, był członkiem naszego klubu wysokogórskiego. Nie rozumiem, jak się to stało, miał wystarczająco doświadczenia, by nie dać się zaskoczyć w takiej sytuacji. Jeszcze pół godziny temu uprzedzałem go, że ścieżka jest niebezpieczna. Ale wie pani, takie głazy spadają zazwyczaj w nocy, gdy woda zamarza, w dzień raczej się to nie zdarza.

Na ekranie pokazała się twarz młodej kobiety prowadzącej reportaż na miejscu wypadku.

- Nawet najbardziej skomplikowana technologia nie jest w stanie stawić czoła siłom natury. Po raz kolejny nasze góry pokazały, że są silniejsze od nas, i że nic sobie nie robią z ludzkiej inteligencji i wynalazczości.

- Panie profesorze - dziennikarka podeszła do stojącego tyłem człowieka. - Był pan z panem Wiliamsem na ścieżce. Proszę opowiedzieć, co się stało?

Mahoney rozpoznał Beckstera. Doświadczenie wielu lat pracy w policji spowodowało, że szare komórki natychmiast zaczęły próbować tworzyć skojarzenia wszystkich sytuacji, które mogły dotyczyć Wiliamsa i Beckstera. Łączącym ich elementem był Tchibambi. Tchibambi, którego chcieli przesłuchać w laboratorium Beckstera, Tchibambi, który ma małpę, której nie ma, Tchibambi, który sam mówi, że nie lubi policji.

Rangers podniósł się i podszedł bliżej, by usłyszeć co mówił Beckster.

- Szliśmy tutaj... to znaczy nie, staliśmy. Staliśmy i patrzyliśmy na jezioro, a potem... - profesor wyglądał na naprawdę wstrząśniętego. - No i był ten huk, potem znów huk...

- Huk? Jaki huk?

- No huk, jakby coś wybuchało...

Koło Beckstera stanął Smiley.

- Gdy pękają skały, zawsze słychać huk. Jakby wybuchu.

Dziennikarka odwróciła się i podeszła do jednego z oficerów SMC obecnych na miejscu wypadku.

- Świadkowie, to znaczy pan profesor Beckster mówi, że słyszał huk. Czy zostało sprawdzone, co to był za huk? Czy możliwe jest, że na dyrektora Wiliamsa dokonano zamachu?

Mahoney rozpoznał w oficerze Morrica, zastępcę Wiliamsa.

- Niech się pani tu nie kręci i przestanie opowiadać bzdury. Jak pękają skały, to zawsze jest huk. Nigdy pani nie słyszała huku pękających skał? Erozja, szanowna pani redaktor. To się nazywa erozja. I proszę stąd odejść. Przeszkadza pani.

Mahoney wyszedł szybkim krokiem z kawiarni i ruszył w stronę laboratorium Beckstera. Huk może i pochodził z pękających skał ale sprawę należało sprawdzić. Śmierć Wiliamsa w obecności Beckstera mogła wcale nie być przypadkiem, lata pracy w policji nauczyły go, że przypadek zawsze należało zostawić jako ostatnie wytłumaczenie badanych wydarzeń.

Nie wiedział dlaczego postanowił pójść do laboratorium. Wiedział, że Beckstera tam nie zastanie, nie miał jeszcze czasu, by wrócić do Central City. Wyglądało na to, że zdjęcia z wypadku i akcji ratowniczej przekazywane były na żywo. Ale intuicja, ten dodatkowy zmysł, kazała mu właśnie tam iść, by szukać odpowiedzi na pytania.

Racjonalna część jego osobowości nie wierzyła w intuicję, skądinąd wielokrotnie podświadome przewidywania okazały się całkiem fałszywe ale zdarzało się, że miał rację. Takim najbardziej wyrazistym przykładem intuicji był dzień, gdy doradził swemu koledze w kasynie w Las Vegas postawić ostatni żeton na 19. Nie potrafił wówczas powiedzieć, co się stało ale wyraźnie czuł, że kulka wpadnie na dziewiętnaście. Nawet nie czuł, wiedział.

Oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnego racjonalnego wytłumaczenia takiego zjawiska, że nie będzie nigdy w stanie powtórzyć tego ale fakt jest faktem, że kulka wpadła na dziewiętnaście, a kolega wyszedł jak niepyszny, bo mu nie uwierzył i postawił na siedemnaście. Ale miał świadka swego jasnowidzenia, czy, jak wolał o tym mówić, intuicji. Jeszcze raz czy dwa razy miał okazję przekonać się, że coś w tym jest.

Tym razem też wiedział. Nie potrafił powiedzieć, co wiedział. Nie mógł tej wiedzy wyartykułować w żaden sposób. Po prostu wiedział, że powinien pójść do laboratorium i zobaczyć, co się tam dzieje.

Szybki krok zamienił się w bieg. Biegł długimi korytarzami starając się nie zgubić. Dobrze orientował się w miejscach, które widział tylko raz. Przed przylotem do Central City przestudiował dokładnie plan miasta, ze wszystkimi poziomami, zakamarkami i labiryntami korytarzy. Po kilkuanstu minutach wytężonego biegu stanął przed drzwiami laboratorium profesora Beckstera.

Drzwi były zamknięte na zamek magnetyczny dostępny przy pomocy karty. Wiliams nie dał mu karty, którą posiadali wszyscy funkcjonariusze SMC, karty pozwalającej na otworzenie jakichkolwiek drzwi. Zamków magnetycznych nie można było otworzyć inaczej niż kartą. Albo eklatorem ale oczywiście nie było o tym mowy. Nie pozostawało nic innego, jak czekać, by zobaczyć, czy Tchibambi jest w środku. W każdy razie miał przyjść po południu ale wątpliwym było, by po śmierci Wiliamsa wpuścił go do środka.

Rangers stanął po drugiej stronie korytarza, zastanawiając się, co robić. Nagle przyszła mu do głowy myśl. Laboratorium miało okna, znajdowało się w zewnętrznym pasie zabudowań Central City. Szybkim krokiem skierował się do najbliższej śluzy, starając się zapamiętać położenie pomieszczeń, do których chciał zajrzeć.

Przy okienku pilnującego wyjścia policjanta zatrzymał się i pokazał swoją kartę.

- Nie mam organizera.

- Daleko się pan wybiera?

- Nie, chcę pochodzić po okolicy, będę się trzymał w zasięgu wzroku.

Pierwszy krok poza terenem miasta zrobił tak wielki, że znalazł się od razu o prawie pięć metrów od śluzy. Upadł na ziemię uderzając się boleśnie w głowę. Gdy się podniósł, pilnujący wyjścia funkcjonariusz stał przy nim i pomagał mu się otrzepać.

- Co, nie przyzwyczajony pan? Od niedawna w Central City?

- Od niedawna.

- No to niech pan uważa. I zbyt daleko niech pan nie skacze, bo się to może źle skończyć.

- Będę uważał, dziękuję za pomoc.

Ruszył w stronę okien laboratorium nie zwracając uwagi na kilku przechodniów, którzy z trudem opanowywali śmiech patrząc, jak się przewrócił.

Pierwsze kroki stawiał niepewne. Nie miał wyczucia siły swych mięśni, chwiał się i kilka razy o mało znów nie upadł. Ale po chwili przyzwyczaił sie do małego ciążenia i szybkim, pewnym krokiem szedł w stronę okien, które natychmiast po wyjściu wypatrzył.

Laboratorium zajmowało dwa piętra. Okna parteru były na poziomie jego głowy. Stanął tak, by trudno było go dostrzec i zajrzał do środka. Zobaczył jakiś ruch ale nie widział nikogo. Podszedł do drugiego okna, przez które tym razem zobaczył Tchibambiego. Stał tyłem, schylony przy jakimś sprzęcie.

Mahoney patrzył uważnie przez szybę ale nie potrafił dostrzec co robi Murzyn. Stał przez chwilę, zastanawiając się co robić, wreszcie postanowił postawić na jedną kartę. Stanął przodem do okna i mocno zapukał w szybę.

Tchibambi drgnął i z ręki wypadło mu niewielki pudełko, z którego wysypał się biały proszek. Gdy odwrócił się i zobaczył Mahoneya, na jego twarzy pokazało się bezgraniczne przerażenie. Szybkim ruchem zebrał to, co się rozsypało i jednym skokiem znalazł się w małej kabinie, która stała przy ścianie.

Rangers bez wahania złapał leżący na ziemi kamień i z całej siły rzucił nim w szybę. Bazaltowy blok odbił się od szkła i spadł mu pod nogi. Szyby Central City, choć nie musiały już chronić przed ucieczką życiodajnej atmosfery, pozostawały grube, jak w początkowym okresie kolonizacji. Rzut kamieniem nie był w stanie ich przebić.

Mahonej wyjął eklator i trzykrotnie wystrzelił w okno, nastawiwszy moc na maksimum. Szyba w mgnieniu oka roztopiła się spływając strumieniem rozżarzonego szkła na ramy okienne. Roztopione, gorące szkło skutecznie blokowało dostęp do laboratorium. Mahoney stał na zewnątrz patrząc jak spanikowany Tchibambi staje z kiloma małymi pudełkami i jedną większą skrzynką na platformie w centralnej części pomieszczenia.

Gdy znalazł się w środku, mógł jedynie bezsilnie patrzeć jak Tchibambi dematerializuje mu się przed oczami.

Rozdział 15

Beckster siedział w helikopterze głęboko wstrząśnięty śmiercią Wiliamsa. Cały czas w uszach rozbrzmiewał mu rozpaczliwy krzyk spadającego w przepaść człowieka. Przed oczami jak przyspieszony film przelatywały mu obrazy tej tragicznej śmierci. Jeden z ratowników, który siedział obok podał mu małą butelkę z koniakiem.

- Niech się pan napije, dobrze to panu zrobi. Okropny widok. Człowiek nie zna swego dnia ani godziny.

Beckster pociągnął długi łyk z butelki. Popatrzył na pustynny krajobraz w dole, który wydał mu się teraz wrogi, jakiś obcy.

Koniak po chwili uspokoił go nieco, ręce przestały mu się trząść, myśli rozjaśniły się.

- Zebraliście go...? To znaczy jego ciało?

- Została ekipa trzech ludzi. Próbują go wyciągnąć spod tego kamienia. Ale mają kłopoty, stok jest bardzo stromy. Szkoda człowieka, wie pan, znałem go, kiedyś chodziłem z nim w patrolu. Potem awansował, a ja przeszedłem do brygady interwencyjnej.

- Często chodziliśmy po górach, nigdy nie widziałem czegoś takiego. To stało się tak nagle...

- Wie pan, na Ziemi góry też są niebezpieczne. Góry wszędzie są niebezpieczne. Nie chciałbym, żeby pan mnie źle zrozumiał ale nie potrafię pojąć, co można widzieć w takim chodzeniu po wertepach i w wdrapywaniu się na pionowe ściany.

- Wiliams też nie lubił. Ale zmienił zdanie...

- No i teraz zapłacił za to. Myślę, że nie cierpiał. Chociaż tyle, śmierć pod takim głazem musiała być szybka.

Helikopter zaczął obniżać lot i po chwili stanął na platformie trzeciego poziomu. Beckster wysiadł i stanął oko w oko z dziennikarką, którą widział poprzednio na stoku.

- Panie profesorze, czy może nam pan opowiedzieć, jak doszło do tego wypadku?

- Co mam opowiedzieć? - Beckster nie lubił dziennikarzy. - Zginął człowiek, a pani robi z tego cyrk. Nie ma nic do opowiadania.

- Czy pana zdaniem góry są niebezpieczne? Czy należy zakazać wycieczek w góry?

- Życie jest niebezpieczne, proszę pani. Życie, to najtragiczniejszy wypadek, jaki mógł się nam przyrafić. Zawsze kończy się śmiercią. Trzebaby zakazać żyć.

Dziennikarka odeszła od Beckstera i skierowała się ku drugiej ekipie ratunkowej, która wracała właśnie z Mont Schiaparelli. Do profesora podszedł jakiś człowiek i pokazał mu kartę oficera SMC.

- Panie profesorze, bardzo mi przykro ale muszę pana poprosić, by poszedł pan ze mną, do biur SMC. Musi pan złożyć oświadczenie. Chcielibyśmy wiedzieć, co się stało.

- Tak, oczywiście. Rozumiem.

Beckster wsiadł do stojącego opodal poduszkowca i po dziesięciu minutach był w biurze centrali SMC. Za biurkem siedział jakiś oficer, z boku, przy małym stoliku urzędnik obojętnie wystukiwał coś na klawiaturze terminala.

- Czy jestem o coś podejrzany? - Backster popatrzył na śledczego z nieukrywanym niepokojem.

- Nie, nikt pana o nic nie podejrzewa. Ale stoimy przed faktem śmierci wysokiego funkcjonariusza SMC i rozumie pan, że śledztwo musi być przeprowadzone. Dlatego pan tu jest, jako ostatnia osoba, która była z Wiliamsem.

Beckster chwilę nic nie odpowiedział. Zastanawiał się nad strategią, jaką powinien przyjąć. Wiedział, że w śledczym siedziało gdzieś głęboko podejrzenie, że śmierć Wiliamsa nie była całkiem przypadkowa. Taka już od wieków była natura policjantów i choć miał czyste sumienie, to się bał.

- Może pan, panie profesorze, wezwać adwokata, jeśli sobie pan tego życzy.

- Nie, to niepotrzebne, jak się rozmawia przez adwokata, to tak, jakby się nie miało czystego sumienia.

- Jak pan chce, panie profesorze. To co, zaczynamy? Niech mi pan na spokojnie opowie, jak to się stało. I niech pan nie omija nawet najdrobniejszych szczegółów.

Beckster zaczął opowiadać, starając się przypomnieć sobie wszystko. Wiedział, że to co powie będzie prawdopodobnie sprawdzone podczas rekonstutucji wydarzeń, że specjaliści-geolodzy są już prawdopodobnie na zboczu, szukając miejsca, z którego spadł głaz. Miał dobrą pamięć, więc nie sprawiło mu trudności zrelacjonowanie szczegółów, włącznie z tym, o czym rozmawiali.

- Czy zechciałby pan wziąć udział w rekonstytucji na miejscu? - Śledczy potwierdził przewidywania Beckstera. - Wiem, że musiało to wszystko bardzo panem wstrząsnąć ale zrozumie pan, panie profesorze, że...

- Wiem, rozumiem. Czy musimy to zrobić dziś?

- Nie, myślę, że nie będzie to konieczne od razu teraz. Funkcjonariusze z biur śledczych zgłoszą się do pana najprawdopodobniej jutro.

- Jestem do dyspozycji.

Beckster wyszedł z biura SMC zastanawiając sie, co powinien teraz zrobić. Oczywiście pierwszą rzeczą, o której musiał pomyśleć, była heroina. Nie sądził, żeby był podejrzany o cokolwiek ale wolał nie mieć w laboratorium heroiny teraz, gdy w jakimkolwiek momencie funkcjonariusze SMC mogli przyjść.

Szybkim krokiem ruszył w stronę sektora laboratoriów licząc, że spotka tam Tchibambiego. Poprzedniego dnia przenieśli się razem do Roandy, Beckster miał ochotę odetchnąć świeżym, ziemskim powietrzem. Przedostali się do stolicy, gdzie na lotnisku sprawdzili rozkłady lotów w stronę Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Beckster znalazł tam na ziemi gazetę. Znał angielski, choć nigdy nie miał okazji posługiwać się tym językiem. Gdy był dzieckiem, mieszkał w Sztokholmie, następnie przeniósł się do Paryża. Lecz ponieważ w dużej części angielski pozostawał językiem publikacji naukowych, dzielnie broniąc się przed wszechobecnym hiszpańskim, musiał opanować ten język, by móc na bieżąco śledzić badania i odkrycia.

W gazecie, Roanda News, bardzo dużo było o przygotowaniach do pacyfikacji Bliskiego i Środkowego Wschodu. Nigdy nie interesował się historią, więc nie pamiętał, jak zakończyły się operacje wojenne przed stu dziesięciu laty. Ale, z tego co wiedział, był to pierwszy krok ku powstaniu Związku Cywilizacji Łacińskich.

Jeden z artykułów przyciągnął jego uwagę. Opisana w nim była akcja policji w Nowym Jorku, przeciwko przemytnikom narkotyków. Podczas przeprowadzonej na wielką skalę operacji zatrzymano kilkunastu przemytników z ponad pięcioma kilogramami heroiny. Pomyślał, że nie przyszło mu wcześniej do głowy, że w pierwszej połowie XXI wieku heroina też była zakazana i policja ścigała przemyt. Przewiezienie samolotem heroiny jest prawdopodobnie tak samo niebezpieczne jak i w XXII wieku. Trzeba było znaleźć inną metodę przewiezienia i ukrycia białego proszku.

Beckster utwierdził się w przekonaniu, że jedyną bezpieczną formą handlu heroiną jest w pozostawienie jej na Ziemi. Węszący policjanci mogą całkiem przypadkowo wpaść na jakiś ślad i jak po nitce do kłębka dojść do niego. A wówczas mogłoby się wydać, że skonstruował maszynę do podróży w czasie. Tego chciał uniknąć. Nie obawiał się odpowiedzialności za handel narkotykami, był przekonany, że miał w ręku wystarczające środki nacisku, żeby sprawa została zduszona. Nie chciał jednak, by istnienie wynalazku pojawiło się na pierwszych stronach gazet. Miał jeszcze kilka projektów jego wykorzystania.

Szedł szybkim krokiem w stronę laboratorium. Przed drzwiami zobaczył, że coś niedobrego musiało się wydarzyć, gdy go nie było. Zaniepokojony wszedł do środka i stanął oko w oko z laborantem. W głębi, przy oknie stali jacyś ludzie i wyjmowali obudowę okna.

- Co się stało? Co ci ludzie tu robią?

- Wymieniają okno, panie profesorze. Przyszedłem tu przed pół godziną i zobaczyłem, że w oknie jest wielka dziura.

- Dziura? W oknie?

- Tak jest. Wypalona dziura. Prawdopodobnie eklatorem.

Beckster popatrzył dookoła niespokojnym wzrokiem.

- Czy...

- Przejdźmy do biura panie profesorze. Tak będzie lepiej.

Beckster ruszył w stronę swojego biura. Przed drzwiami zaczepił go jeden z robotników.

- To pan tutaj jest szefem?

- Ja.

- Bo ja chciałbym wiedzieć, kto za naszą robotę zapłaci. Wyciągnięto nas z łóżek w niedzielę. Bardzo tego nie lubię.

- Niech pan jutro skontaktuje się z moją sekretarką. Ona ma wszystkie numery ubezpieczeń, mam nadzieję, że szyby też były ubezpieczone.

- Ale za pracę w niedzielę będzie dodatek.

- Niech pan pertraktuje z firmą ubezpieczeniową. Ja się na tym nie znam.

- Miał pan szczęście, że włamano się w niedzielę. Przynajmniej nie pada. Coś zginęło? - robotnik popatrzył dookoła ciekawym wzrokiem.

- Nie wiem, zobaczę później.

- Jak pan się w tym wszystkim rozeznaje? Tyle tu sprzętu...

- Jakoś sobie daję radę.

- Nie zawiadamia pan SMC? Nawet jeśli nic nie zginęło...

- Pozwoli pan, że sam się zajmę moimi sprawami. A pan niech się postara jak naszybciej naprawić to okno.

- Dobrze, dobrze. Chciałem pogadać, nie codzień mam okazję wymieniać szyby rozwalone eklatorem.

- Ja też. Jak pan skończy to proszę wpaść do mnie do biura.

Robotnik wrócił do pracy, a Beckster wszedł do swojego gabinetu, gdzie czekał na niego laborant.

- Co zginęło? Gdzie jest proszek?

- Nie ma proszku. Wszystko znikło.

- Gdzie jest Tchibambi?

- Nie wiem.

- Zlokalizuj mi go zaraz. Ja popatrzę, czy czegoś jeszcze brakuje.

Beckster podszedł do ściany i otworzył sejf, w którym trzymał wszystkie kody dostępu do baz danych na Marsie. Był to jeden z jego największych skarbów, pozwalały mu na bieżąco być poinformowanym o wszystkim co się działo w Central City. Sejf nie był otwierany ale ktoś próbował się do niego dostać. W szafach i na półkach papiery leżały nienaruszone.

Beckster nie chciał nigdy instalować kamer rejestrujących wszystko, co się dzieje w laboratorium. Wolał, żeby pewne działania nie były nagrywane, mając nawet kontrolę nad archiwizacją obrazów, wolał wystrzegać się najstraszniejszego niebezpieczeństwa, jakim jego zdaniem był zawsze przypadek.

Teraz żałował, że nie mógł sprawdzić, kto i czego szukał w jego biurze.

- Panie profesorze - laborant wszedł do biura wyraźnie poddenerwowany. - Nie mogę znaleźć Tchibambiego.

- Co to znaczy?

- Nie ma go. Nie ma go w Central City, ani w okolicy.

- Chyba żartujesz.

- Sprawdziłem dokładnie, jakby się pod ziemię zapadł. Nie ma go. Jego organizer nie odpowiada na sygnały.

Była to zdumiewająca sytuacja. Organizery nie psuły się. System zabezpieczeń był tak skonstruowany, że jakiekolwiek uszkodzenie było natychmiast sygnalizowane jednostce centralnej, która uprzedzała właściciela urządzenia. Organizery odbierały i wysyłały zakodowany sygnał co pięć sekund, co pozwalało na kontrolę stanu wszystkich urządzeń. Zniknięcie sygnału powodowało włączenie systemu awaryjnego i powiadomienie SMC. Uruchamiana była automatycznie procedura poszukiwawcza.

Beckster popatrzył na laboranta i bez słowa wyszedł z biura. Szybkim krokiem podszedł do budki, gdzie zainstalowana była konsola i otworzył drzwi.

Laborant stanął za nim i przez ramię patrzył na tablicę rozdzielczą.

- Ten idiota cofnął się w czasie z organizerem w kieszeni.

- Kiedy?

- Cztery godziny temu. Za pół godziny powinien wrócić. Sprawdź, ile czasu ci robotnicy będą tu siedzieli, nie chciałbym, żeby zobaczyli go, jak pojawia się znikąd w środku laboratorium.

Beckster jednym rzutem oka sprawdził wszystkie wskaźniki na tablicy. Tchibambi na szczęście nic nie przestawiał, wcisnął po prostu włącznik transferu z pięciosekundowym opóźniaczem, co pozwoliło mu na wyjście z budki i stanięcie na platformie. Wyglądało na to, że się spieszył, inaczej pamiętałby o zostawieniu organizera.

Była szansa na to, że zabrał ze sobą heroinę. Być może człowiek, który przedostał się do środka zaskoczył go, i aby ratować cenny towar, przeniósł się w przeszłość.

- Robotnicy już kończą, panie profesorze, zaraz powinni pójść.

- Odpraw ich szybko, potwierdź zakończenie robót i dokładnie zamknij drzwi. Nie chcę, żeby jeszcze ktoś tu przyszedł. I zasłoń dokładnie okna, trzeba będzie pomyśleć o instalacji okiennic.

Po pół godzinie Tchibambi zmaterializował się na platformie. Nie miał czasu, uciekając przed Mahoneyem, wsiąść do kapsuły, więc drżał jeszcze po nieprzyjemnych wrażeniach podróży w czasie.

- O, jest pan - zawołał, gdy zobaczył Beckstera. - Ale miałem stracha. Nie ruszyłem się o krok z miejsca, bez kapsuły czułem się, jakbym był zupełnie bezbronny.

Podróż w czasie bez kapsuły poza nieprzyjemnymi wrażeniami powodowała powstanie poważnego niebezpieczeństwa. Platforma transferu miała powierzchnię 9 metrów kwadratowych i obejmowała swym zasięgiem 27 metrów sześciennych otaczającej ją przestrzeni. Kapsuła zapewniała pewność znalezienia się w momencie powrotu dokładnie w miejscu, w którym przeprowadzany był transfer. Bez kapsuły nie było żadnego punktu odniesienia i jeśli w momencie uruchomienia maszyny nie było się dokładnie w zasięgu jej działania, transfer po prostu nie następował. To znaczy następował, tyle, że obejmował powietrze i wszystko co znalazło się w tym momencie wewnątrz przestrzeni transferu.

- Coś ty wyprawiał?! Masz proszek?

- Mam. Wszystko mam. Ale nie jest dobrze, byli już tu z SMC?

- Nie, nie wzywałem ich jeszcze. Co się stało?

- Nie musiał pan wzywać. Już tu powinni być. Spotkałem dziś tego Mahoneya, tego co tu był z Wiliamsem. Chciał rozmawiać ze mną o małpce. Mówił, że mu się podoba ale mu nie uwierzyłem. Chciałem go spławić ale się nie dał. Koniecznie chciał ją zobaczyć. Nie wiedziałem, co mam zrobić, więc mu powiedziałem, żeby tu przyszedł, to mu ją przyniosę. W międzyczasie chciałem ukryć proszek, żeby przypadkiem go nie zobaczył.

Musiał mnie śledzić.

Tchibambi opowiedział w szczegółach jak rangers rozbił okno i dostał się do środka.

- Nie wiem, czy zobaczył, co miałem w pudełkach. Trochę mi się wysypało ale szczęśliwie stałem na platformie, więc jak go zobaczyłem, to tylko uruchomiłem konsolę i szybko przeskoczyłem z powrotem na platformę. Myślę, że musiało go całkiem zamurować, gdy zniknąłem mu sprzed oczu.

Beckster zdenerwował się tak, że zaczęły mu się trząść ręce. Tak jak się tego najbardziej obawiał, zdarzył się przypadek, który mógł doprowadzić do odkrycia jego wynalazku. Trzeba było działać. Tylko nie bardzo wiedział, co ma robić.

- Wracajcie teraz do siebie. Ja tu zostanę, i zastanowię się nad dalszymi krokami. Sytuacja jest poważna, bardzo poważna.

Gdy laborant z Tchibambim wyszli, Beckster zamknął się w swoim gabinecie, ukrywszy uprzednio dokładnie heroinę. Siadł za biurkiem, przygotował sobie kawę, którą wzmocnił kieliszkiem koniaku i zaczął rozmyślać nad planem działania.

Wiliams nie żył. Z tego, co powiedział mu w czasie wycieczki, nie zrobił jeszcze raportu. Mogło to oznaczać, że jedyną osobą, która wiedziała, że śledztwo miało coś wspólnego z Tchibambim był Mahoney.

I tu zaczynał się problem. Mahoney powinien być już od dawna na miejscu z całą ekipą SMC. Nie było go. Beckster nie wiedział jak to wytłumaczyć. Jeśli nawet nie miał bezpośrednich dowodów, powinien chociaż sprawdzić, co się stało z człowiekiem, który zniknął. Tchibambi powiedział, że transfer nastąpił dokładnie przed nosem Mahoneya. Normalny człowiek nie może przejść obojętnie obok takiego wydarzenia. Tym bardziej policjant.

W zaistniałej sytuacji śmierć Wiliamsa była mu zdecydowanie na rękę. Jeśli udałoby się zlikwidować Mahoneya, mógłby uznać, że sprawa jest zamknięta. Tyle, że nie jest łatwo zlikwidować człowieka, który będąc w oficjalnej misji jest pod ochroną SMC. A ponadto, Beckster uśmiechnął się do samego siebie, nigdy nikogo w życiu nie zabił. Ale może wszystko musi mieć swój początek...

Miał w ręku urządzenie, którego istnienia nie mógł ujawnić nikomu. Był to prawdopodobnie najważniejszy wynalazek w dziejach ludzkości, od wynalezienia mowy. Miał tego świadomość, wiedział też, że jeżeli udało mu się zbudować tę maszynę, prędzej czy później ktoś inny też to zrobi. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości, prawa postępu technicznego były nieubłagane.

Przypomniał sobie moment, w którym zrozumiał, że wszyscy się mylili, że podróże w czasie nie są całkiem niemożliwe. Opanowało go wtedy uczucie radości, dumy, nieopisanego wręcz zadowolenia. I już wtedy był przekonany, że musi się spieszyć, by jak najlepiej wykorzystać wynalazek.

W pewnym momencie wzrok jego padł na stojący na biurku czytnik. Sięgnął do szuflady i wyjął dyskietki z zarejestrowanymi kamerą scenami z momentu dostawy heroiny. Przypomniał sobie o niezwykłym wydarzeniu, jakim była dyskietka z nagraną śmiercią Tchibambiego. Śmiercią, która nigdy nie miała miejsca.

Włożył dyskietkę i jeszcze raz włączył czytnik. Tak jak poprzednio zobaczył scenę strzelania i padającego bez głowy na ziemię Tchibambiego. Kilkakrotnie cofnął film by przyjrzeć się makabrycznej scenie. Miał wrażenie, że coś nie jest w tym wszystkim w porządku. Że coś jest nie tak.

Wyraźnie było widać błysk, choć nie było można dostrzec strzelającego. Strzał padł z miejsca, w którym nie było atakujących, ukrytych w krzakach ludzi.

Jeszcze raz cofnął nagranie, by zobaczyć Tchibambiego strzelającego z eklatora w siedzących w krzakach i nagle, jakby olśniony, zrozumiał. Eklator. Strzał z krzaków nie mógł paść z eklatora, bo przed stu dziesięciu laty na Ziemi jeszcze eklatorów nie było. Czyli, że strzelał ktoś, kto przybył tam z przyszłości. To znaczy z teraźniejszości, w każdym razie z XXII wieku.

Pomimo wielokrotnych powiększeń nie udało mu się zobaczyć twarzy strzelającego. Zobaczył jedynie kawałek ręki. Ręki, która miała na palcu jego sygnet...

Kolejne powiększenia, doprowadzone aż do punktu, w którym rozdzielczość obrazu blokowała możliwość rozróżnienia szczegółów potwierdziły, że był to jego sygnet. A jeśli to był jego sygnet, to ręka też musiała być jego. Beckster zdumiony patrzył na zatrzymany obraz nie rozumiejąc co mogło się wydarzyć.

Przez moment chciał przejrzeć jeszcze raz swoje obliczenia, zatopić się w równaniach, w których może znalazłby odpowiedź na swe pytania. Nagle jednak zrozumiał. To był znak. Znak, który sam sobie przesłał z przeszłości. Z przeszłości, w której się jeszcze nie znalazł. Ale znajdzie się tam, bo jest to być może klucz do rozwiązania jego problemów.

Beckster postanowił działać natychmiast. Chciał sprawdzić, co się stanie, gdy przeniesie się ponownie w przeszłość i zabije Tchibambiego. Otworzył sejf i wyjął z niego eklator. Taki sam, jak widział na nagraniu.

Musiał przyznać, że niewiele wiedział o strukturze czasoprzestrzeni. Ale chyba nie było nikogo, kto wiedziałby więcej od niego. Nie potrafił jednak zrozumieć, co się działo, jedynym wytłumaczeniem, jakie widział było istnienie równoległych ciągów czy równoległych światów, których granice można było przekraczać przy pomocy urządzenia, które zbudował.

Stanął przy konsoli w hali i włączył ładowanie. Spokojnie czekał, aż gigantyczne kondensatory załadują odpowiednią ilość energii. Co raz spoglądał na drzwi, zastanawiając się, czy powinien spodziewać się wizyty SMC. Dziwne, że Mahoney nie przychodził. Pewnie dowiedział się o śmierci Wiliamsa i to go wstrzymało.

Gdy konsola była gotowa ostrożnie nastawił ją na moment, w którym chciał się pojawić w lesie, przy polanie. Nie potrafił dokładnie regulować celownika przestrzennego, poruszył go odrobinę, tak, żeby nie pojawić się w samym środku polany. Obawiał się, że może wylądować kilometr czy nawet dziesięć od miejsca, w którym chciał być ale wiedział, że będzie tam, gdzie powinien być, w momencie, w którym miał być.

Powrót nastawił na dwie godziny. Uznał, że będzie to wystarczający czas, by wykonać zadanie i rozejrzeć się na miejscu. Włączył opóźnienie transferu na pięć sekund i przeszedł na platformę. Nie zabierał kapsuły, jej pojawienie się gdzieś koło polany przed stu dziesięciu laty mogło wprowadzić zbyt wiele zamieszania. Stanął po środku, z eklatorem w ręku i zacisnął zęby w oczekiwaniu na nieprzyjemne uczucie "kopnięcia".

Znalazł się kilkaset metrów od polany. Zdjął koszulę, żeby zaznaczyć miejsce transferu. Jej biała plama wyraźnie odcinała się w czerni tropikalnej nocy. Ruszył w kierunku ognia, który widział na nagraniu i po chwili stał w krzakach obserwując scenę przekazania heroiny. Uważnie patrzył na wydarzenia, które już kilkakrotnie oglądał w swoim biurze i miał dziwne uczucie nierealności tego, co go otaczało.

Nie miał wyrzutów sumienia strzelając do Tchibambiego. Wiedział, że wykonuje czynność, która już została wykonana lub która będzie wykonana, w zależności od punktu widzenia. Wykonywał czynność, którą musiał wykonać, bo tak po prostu miało być.

Kątem oka zobaczył cień uciekającego człowieka, jednego z tych, którzy strzelali z krzaków. Korzystając z zamieszania, które powstało po strzelaninie odbiegł kilkadziesiąt metrów i czekał. Spodziewając się, że ludzie z polany uciekną, sprawdził kierunek, w którym pobiegli.

Po chwili zauważył wysokiego człowieka w maskującym mudurze, który zaczął oglądać zwłoki swoich towarzyszy. Na leżącego na ziemi Tchibambiego nie zwrócił uwagi, widocznie nie zorientował się kto to był. Człowiek ruszył za uciekającymi, Beckster trzymał się w znacznej odległości za nim.

Zobaczył, że celem ataku na polanie były protektory, zorientował się, gdy tamten strzelał do leżącego trupa. Postanowił wrócić do miejsca transferu. Przed powrotem na Marsa zobaczył jeszcze odlatujący nad lasem helikopter. Na wszelki wypadek zapamiętał kierunek, z którego odleciał.

*

Laboratorium, w którym znalazł się po powrocie, było puste. Mahoney nie przyprowadził jeszcze SMC. Beckster zastanawiał się nad przyczyną takiego opóźnienia. SMC nie potrzebowało jego zgody, by wejść do laboratorium, mogli przyjść nawet jak go nie było, gdy przez ostatnie dwie godziny był na Ziemi. Nie przyszli.

Zaniepokoił się. Nie wiedział, co ma teraz robić. Wyprowadzało go to z równowagi, nie cierpiał bezczynności, a czuł się bezsilny. Mahoney nie działał tak, jak powinien. Nie działał logicznie i było to niepokojące.

Beckster wrócił do biura i usiadł przed terminalem by sprawdzić czy jego akcja na Ziemi odniosła jakiś skutek. Włączył system lokalizacji i zażądał umiejscowienia Tchibambiego. Przed trzema godzinami był jeszcze w laboratorium, teraz powinien być u siebie.

Wstrzymał oddech oczekując na odpowiedź, która zazwyczaj pojawiała się po kilku sekundach. Na ekranie pokazał się napis:

SOMBA TCHIBAMBI TECHNIK POZIOM III. ZAGINIONY.

ORGANIZER NIE ODPOWIADA

Zadziałało! Zmieniając przeszłość Beckster zmienił teraźniejszość! Przełączył terminal na dostęp do baz danych i zaczął szybko przebiegać bieżące informacje na temat Central City. Chciał sprawdzić czy zniknięcie Tchibambiego nie spowodowało innych zmian w otaczającej rzeczywistości. Ale najwyraźniej światu było obojętne istnienie czy nieistnienie Somby Tchibambiego.

Sprawdził ostatnie informacje, w których pierwszą była tragiczna śmierć Wiliamsa. O rozbiciu szyby w laboratorium nie było ani słowa.

Beckster wyszedł ze swego biura, by sprawdzić, czy w tej, zmienionej rzeczywistości, okno również było wymienione. Było. Teoretycznie nie powinno być, w tej rzeczywistości Tchibambi nie istniał już od dłuższego czasu. A jednak było.

Wzrok jego padł na skrzynkę, w której Tchibambi, jak opowiadał, przyniósł dwadzieścia eklatorów. Stała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Otworzył wieczko i przeliczył zawartość. Było dwadzieścia.

Najwyraźniej Tchibambi zdematerializował się w momencie, w którym Beckster do niego strzelił. Zdematerializował się na Marsie, przed chwilą, przed godziną. Zdematerializował się, bo tak naprawdę, to od momentu tamtego transferu żył na kredyt. Trudno było znaleźć inne wytłumaczenie.

Gdy wracał do gabinetu kątem oka zauważył coś, co przykuło jego uwagę. W miejscu, gdzie nikt nic nie kładł od tygodni, gdzie kurz zebrał się już grubą warstwą, widać było ślad. Podszedł bliżej, schylił się, zajrzał pod spód i zmartwiał. Pod płaszczyzną półki, przyczepiony od spodu wisiał mały aparacik. Nie znał się na urządzeniach szpiegowskich ale bez trudu rozpoznał urządzenie. Laboratorium było podsłuchiwane i prawdopodobnie niedaleko ustawiona kamera rejestrowała wszystko, co się tu działo.

Mahoney! To mógł być tylko on. Gdy znalazł się w laboratorium, gdy zobaczył zniknięcie Tchibambiego, zamiast ściągać SMC postanowił założyć podsłuch. To mogło wiele tłumaczyć. W każdym razie wyjaśniało, dlaczego pozostawiono laboratorium w spokoju.

W tym momencie Beckster znalazł rozwiązanie problemu. Podszedł do pudełka z protektorami i postawił je na platformie. Z sejfu w biurze wyjął dwa eklatory i położył je obok. W szufladzie biurka wyszukał swoją kartę, która była bezużyteczna na Marsie ale na Ziemi prawdopodobnie jeszcze mogła działać. W szafie znalazł jakieś stare ubranie, które wisiało tam od wieków, zwinął je w rulon i zaniósł do platformy. Uruchomił na sobie jeden z protektorów, podszedł do konsoli i rozpoczął ładowanie. Przesunął odrobinę punkt docelowy. Nie chciał spotkać samego siebie w przeszłości. I włączył system, z którego jeszcze nigdy nie korzystał, system, który pozwoli na wysadzenie pasażera w trakcie transferu w momencie powrotu sprzed stu dziesięciu lat do teraźniejszości. Nastawił go na jakiś moment przed mniej więcej miesiącem. Nie wiedział, czy zadziała ale przyszłość pokaże. Przyszłość albo przeszłość, pojęcia zaczęły mu się mieszać, nie miało to już znaczenia.

*

Pakunki i protektory zostawił w miejscu transferu. Narazie nie były mu tu potrzebne. Z oddali dochodziły go odgłosy wystrzałów. Zaznaczył miejsce transferu i ruszył w kierunku, w którym powinien znajdować się helikopter. "Który skądinąd jeszcze nie odleciał", pomyślał z rozbawieniem zwracając uwagę na niezwykłość sytuacji. "na dodatek nie dalej jak kilometr stąd stoję w lesie i patrzę na to, co się dzieje na polanie. I zaraz zabiję Tchibambiego, który przeżyje swoją śmierć. Kompletne szaleństwo."

Helikoptera nie było ale znalazł polanę, jedyną chyba w okolicy, na której mógł wylądować. Zaszył się w krzakach i czekał.

Zaczął przysypiać ale z odrętwienia wyrwał go warkot silnika. Maszyna leciała nisko nad drzewami, bez świateł. Zobaczył ją dopiero, gdy zaczęła lądować. Podczołgał się bliżej, by zobaczyć co się dzieje.

Nie słyszał o czym człowiek w mundurze rozmawiał z pilotem. Gdy obaj siedzieli w kabinie, zerwał się, by dobiec do helikoptera zanim wystartuje. Biegnąc zobaczył, że ten w mundurze zastrzelił pilota i wyrzucił go z maszyny. Przypadł do ziemi, gdy usłyszał odgłos wybuchu granatu ale zaraz wstał i pobiegł dalej.

Sprawdził czy protektor napewno działa i wyszedł na polanę. Podszedł do helikoptera.

Człowiek wyskoczył na polanę z pistoletem w dłoni i padając na ziemię wystrzelił. Beckster poczuł lekkie uderzenie w pierś. Nigdy nie miał okazji wypróbować protektora, był więc nieco niespokojny. Ale uderzenie nie było bolesne. Uśmiechnął się szeroko.

- Niech pan się nie wysila, to nic nie da. Ten typ broni nie powinien mi nic zrobić, przynajmniej tak sądzę. Mogę się z panem zabrać? - Zapytał po angielsku wskazując na helikopter. - Nie bardzo wiem jak mam wyjść z tego lasu.

Tamten nic nie odpowiedział.

- No co, mowę panu odebrało? Umie pan chociaż sterować tą maszyną?

- Umiem - odpowiedział zdezorientowany człowiek sadowiąc się za sterami.

Rozdział 16

Hrabia siedział w celi, dziwnej celi, w której nie było krat, dziura w murze, przez którą został wprowadzony nie była zastawiona żadnymi drzwiami. Ale pokazali mu, że nie ma co próbować wyjść stąd, przejście jest zablokowane promieniami, czy czymś w tym rodzaju.

Rzucił but, który przeleciał i nic się nie stało. Spróbował przełożyć rękę ale gdy tylko ją zbliżył, poczuł swędzenie, które zmieniało się w pieczenie by stać się, na kilkanaście centymetrów przed przejściem, nieznośnym bólem. Z celi nie było wyjścia.

Przynosili mu jedzenie ale już nie ciągali na przesłuchania. Nie mówił nic, bo co miał mówić? Znalazł się tutaj z głupoty i z chciwości. Ale przecież nie mógł powiedzieć, że przybywa z przeszłości, nikt by mu nie uwierzył. Tak więc wolał nic nie mówić.

Wyglądało na to, że powodowało to niezłe zamieszanie. Nie potrafili dojść do tego, kim jest, co blokowało zupełnie machinę sądową. Adwokat powiedział mu, że w tej sytuacji najlepiej będzie nic nie mówić, choć początkowo też chciał wiedzieć kim jest Hrabia.

Wszyscy mówili po angielsku, tak jak na ulicy ale z jakimś dziwnym akcentem. Beckster uprzedził go, że w Nowym Jorku w XXII wieku wiele się zmieniło, zmieniły się granice, zmieniły się obyczaje. I język też się zmienił. Jedyne, co się nie zmieniło, to natura ludzka. Mijały wieki, a ludzie pozostawali wciąż tak samo chciwi.

Hrabia też był chciwy. To z chciwości znalazł się tutaj, w tym wrogim, trudnym do zrozumienia świecie.

Gdy Beckster wsiadł do helikoptera przelecieli tylko kilkaset metrów. Kazał mu wylądować i wysiąść z maszyny.

- Myślę, że mamy sobie wiele rzeczy do opowiedzenia.

Hrabia popatrzył na tamtego nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Widziałem pana w akcji, muszę przyznać, że była dobrze zorganizowana. Gratulacje.

- Gdyby była dobrze zorganizowana, to by sie udała. Wszyscy poza mną zginęli.

- Wiem, wiem. Ale niestety nie mieliście żadnych szans. Żadnych. Wszystkie wasze posunięcia były znane z góry, nie, akcja nie mogła się powieść.

- Ja przeżyłem. Więc chyba jednak...

- Co najdziwniejsze, ma pan rację. Ale pozwoli pan, że się przedstawię. Daniel Beckster.

- Aleksander Falkowski.

- Jest pan Polakiem?

- Tak.

- Znałem kiedyś kilku Polaków. Ależ wy potraficie pić... Nieprawdopodobne.

Hrabia nie lubił, gdy szufladkowało się ludzi na podstawie narodowości. Polacy piją, Francuzi jedzą żaby, Grecy to pedały. Znał Francuzów, którzy pili więcej od jakiegokolwiek Polaka, znał Greka, który zjadał żaby i ślimaki. Beckster nie spodobał mu się ale najwyraźniej miał nad nim przewagę. I wyglądało na to, że chce mu zaproponować jakiś układ. Zawsze należało wysłuchać ludzi, którzy coś proponowali. Nie należy nigdy mówić nigdy.

- O co panu chodzi, Beckster. Widzę, że kule się pana nie imają, więc domyślam się, że pan też ma to pudełeczko.

- Mam. Ale mam coś więcej. Mam coś, przeciwko czemu pudełeczko, jak pan to nazywa, jest bezradne.

Beckster wyjął z kieszeni eklator i pokazał Hrabiemu. Ten wziął urządzenie do ręki i dokładnie obejrzał. Doskonale leżało w dłoni, nie było jednak na nim ani spustu, ani guzika, niczego, czym można byłoby to uruchomić.

- Widzę, że nie wie pan, jak to działa. Narazie panu nie powiem, powiedzmy sobie szczerze, nie miałbym specjalnie zaufania. Myślę, że mnie pan zrozumie.

Hrabia oddał eklator Becksterowi, który jakby ważąc go w ręku ciągnął dalej.

- Ale pokażę panu, jak to działa. Myślę, że zrobi to na panu wrażenie. Jest pan przecież żołnierzem. Ja osobiście brzydzę się takimi rzeczami. - Wyciągnął rękę w stronę stojącego o kilka metrów helikoptera. - Ta maszyna działa na benzynę, jeśli się nie mylę.

- Tak.

- To odsuńmy się lepiej, bo może nas poparzyć.

Hrabia jednym skokiem znalazł się za drzewem wystawiając jedynie nieco głowę, by zobaczyć, co się stanie. Backster odsunął się na kilka kroków i wystrzelił. Nie było słychać huku, tak jak wtedy, na polanie, gdy ten dziwny człowiek dokonał egzekucji na jego towarzyszach. W ułamku sekundy blacha otaczająca silnik maszyny stopiła się i zbiornik paliwa eksplodował.

- Może pan już wyjść zza drzewa. Przedstawienie skończone. Jeśli pan chce, mogę dostarczyć panu więcej takich urządzeń. Ile pan będzie chciał. To samo z protektorami, które, jak mówiłem, nie są skuteczne przeciwko tej broni. Ale, jak sądzę, mogłyby się panu przydać. Przecież po nie właśnie pan tu przyjechał, jeśli się nie mylę.

Hrabia popatrzył na płonący helikopter, na człowieka, który przed nim stał, na przedmiot, który trzymał w ręku.

- Kim pan jest?

- Już panu powiedziałem. Daniel Beckster. Profesor Daniel Beckster.

- Nie, nie chodzi mi o nazwisko. Czego pan ode mnie chce?

- Chcę panu zaproponować układ. Widzi pan, poszukuję ludzi zdecydowanych, odważnych, wiedzących czego chcą. Przechodziłem dziś w nocy koło tej polanki i zobaczyłem, jak pan sobie poradził w sytuacji, która była praktycznie beznadziejna. Postanowiłem więc pana zagadnąć, mając nadzieję, że będziemy mogli dojść do porozumienia.

- Porozumienia? W jakiej sprawie?

- Miałbym dla pana pewną robotę do wykonania. Myślę, że nie powinna panu sprawić większych kłopotów. Ot, taka rutynowa praca, dla kogoś takiego, jak pan. W zamian za co będzie pan mógł dostać ode mnie dużą ilość protektorów i tych oto eklatorów, których moc przed chwilą mógł pan poznać.

- Eklatorów?

- Tak się to nazywa. To znaczy tak się to będzie nazywać. Bo jak narazie nikt tego jeszcze nie wyprodukował. Myślę, że będą się cieszyły dużym powodzeniem.

Profesor ubrany był jakoś dziwnie, nigdy jeszcze nie widział tego typu ubrania. W ogóle wszystko było dziwne.

- Co to za robota?

- Chodziłoby o pozbawienie życia pewnej osoby, która sprawia mi dużo kłopotów.

- Nie jestem płatnym mordercą. Chyba pomylił pan adres.

- Obawiam się, że nie ma pan wyboru. Zwracam panu uwagę, że mam w ręku eklator, którego działanie mógł pan zaobserwować na tej oto maszynie. Powiedziałem już, że protektor nie chroni przed nim, skądinąd tam, skąd pochodzę, jest to sprzęt z demobilu.

- To znaczy skąd?

- Powiedzmy, że z innego świata.

- Nie wygląda pan na Marsjanina.

- Wie pan, w dzisiejszych czasach czasami trudno odróżnić Marsjanina od Ziemianina. Ale trafił pan w dziesiątkę. Tak więc, jak już powiedziałem, nie ma pan wyboru. Albo będziemy współpracować, to znaczy zgodzi się pan wykonać plan, który zaraz panu przedstawię, albo użyję tego oto eklatora na pańskiej osobie. Wybór pozostawiam panu.

Hrabia stał przed Becksterem zastanawiając się, czy tamten jest napewno normalny. Z tego, co mówił wynikało, że pochodzi z Marsa. Już samo to wystarczało, by wziąć go za chorego psychicznie. Ale chorzy psychicznie nie przechadzają się po dżungli w tropikalną noc gdzieś na końcu świata.

- Niech pan mówi. Nie mam nic do stracenia...

- Natomiast bardzo wiele do zyskania. Zapewniam pana, że nie będzie pan musiał żałować.

Hrabia z uwagą wysłuchał opowieści Beckstera. Znów pomyślał, że ma do czynienia z szaleńcem ale tamten wiedział zbyt wiele o akcji na polanie, wszystko, co mówił odpowiadało temu, co się wydarzyło. No i miał ze sobą dwadzieścia protektorów, i broń, której nigdy przedtem nie widział. Broń, która mogła być sprzedawana na wagę złota.

Beckster proponował mu przeniesienie się w czasie. O sto dziesięć lat. Żeby zabić człowieka, policjanta w Nowym Jorku. Potem miał go stamtąd zabrać i z powrotem odesłać do początków XXI wieku. Obłęd.

- Beckster, mimo najlepszych chęci nie daję rady.

- Co pan ma na myśli.

- Chce pan, żebym przełnął tak zwariowaną historię? Przecież to kompletna bzdura.

- Tak jak już to panu powiedziałem, panie Falkowski, nie ma pan wyboru. Niech pan wysłucha mnie do końca, zapewniam, że będzie to panu potrzebne dla dobrego wykonania zadania, a następnie zdecyduje pan, czy woli jeszcze pożyć przez jakiś czas czy też nie.

Plan Beckstera był prosty. Zabierał go w przyszłość, wysadzał na miesiąc przed momentem, do którego sam się udawał, skądinąd na Marsa (Beckster musiał opowiedzieć Falkowskiemu całą historię kolonizacji Czerwonej Planety), Falkowski zabijał Mahoneya i starał się o emigrację z puli obcokrajowców.

Miał się podać za uchodźcę z Ameryki Południowej, Beckster przygotował już historię, którą miał opowiedzieć, by dostać się na pokład promu, który miał go zawieźć na Marsa. Następnie, już na miejscu, Beckster zabierał go do swego biura i odsyłał na Ziemię.

- Plan jest stosunkowo prosty, oczywiście mogą wydarzyć się jakieś nieprzewidziane wypadki ale może się też panu powieść. Dla pana byłoby lepiej, żeby się powiódł. Będą mieli trudności ze złapaniem pana, w Nowym Jorku, w XXII wieku, nie jest pan chyba notowany, co? - Beckster uśmiechnął się szeroko.

- Załóżmy, że wszystko, co mi pan tu opowiada jest prawdą. Załóżmy. Skoro mam zabić tego Mahoneya, który, jak sam pan powiedział, sprawia panu kłopoty miesiąc po swojej śmierci, to chyba coś tu nie gra. Nie mam racji? Wynika z tego, że moja misja nie może się powieść.

- Nie jest tak, jakby się mogło panu wydawać.

Beckster opowiedział Hrabiemu historię Tchibambiego. Musiał kilkakrotnie powtarzać, by być zrozumianym.

- Nic z tego nie rozumiem. Rozumiem, co pan mówi, Beckster ale nie rozumiem jak to możliwe.

- Jeśli chce pan, bym zdradził panu pewną tajemnicę, to powiem, że ja też nie rozumiem. Ale wygląda na to, że może się pan teraz udać do Nowego Jorku, zabić Mahoneya i zniknie on z Marsa. Po prostu rozpłynie się w powietrzu. Jak Tchibambi.

- Jak kto?

- Tchibambi, ten, którego zabiłem na polanie.

- Prezydent Tchibambi?

- Nie, jego potomek. Somba Tchibambi.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, Beckster pokazał skrzynkę z protektorami, dał mu zdjęcie Mahoneya, powiedział, jak go najłatwiej znaleźć w Nowym Jorku, wyjaśnił jak się dostać do Ameryki Północnej. Wreszcie zakończył:

- A teraz musimy się zdecydować. Zgadza się pan?

Czekając na odpowiedź Hrabiego, wycelował weń eklator.

- A czy mam wybór?

- To niech pan założy to ubranie. W mundurze mógłby pan wzbudzić niezdrowe zainteresowanie. Tu jest karta, która pozwoli panu na zapłacenie za przelot do Nowego Jorku, za hotel, za co będzie pan chciał. Gdy zgłosi się pan do biura emigracyjnego, niech jej pan nie pokazuje. I niech się pan pozbędzie eklatora.

Przypominam, że jeśli piśnie pan choć słowo na mój temat, nie będzie mógł pan już nigdy wrócić do swojego świata. Nigdy. A byłoby szkoda, bo miałbym dla pana kilka propozycji współpracy. Chciałby pan być wyłącznym dystrybutorem protektorów na Ziemi? I eklatorów?

Hrabia założył ubranie, które mniej więcej pasowało. Było wykonane z jakiegoś dziwnego materiału ale chroniło przed zimnem.

Beckster podał mu eklator i wyjaśnił jak należy się nim posługiwać. Gdy skończył, przyłożył mu do pleców swój.

- Proszę mi wybaczyć ale nie ufam panu. Proszę nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, nie chciałbym panu zrobić krzywdy.

- Gdzie jest ta pańska maszyna do podróży w czasie?

- Właśnie tu, gdzie stoimy. Właściwie to jest ona na Marsie ale zaraz nas stąd zabierze.

Powietrze wokół nich stało się nagle nieprzezroczyste, jakby znaleźli się wacie. Hrabia poczuł wyładowanie elektryczne i drgnął ale nieprzyjemne uczucie zaraz znikło. Po chwili powietrze stało się przejrzyste. Stali w lesie, wokół nich nie było już polany. Był jasny dzień, Słońce stało wysoko na niebie.

- Witamy w XXII wieku. Nie wiem jaki jest dokładnie dzień, musi się pan sam dowiedzieć. Do zobaczenia na Marsie.

Beckster pchnął z całej siły Hrabiego, tak że ten upadł kilka metrów dalej, w krzakach. Następnie znikł.

Postępując zgodnie ze wskazówkami, które dał mu profesor, Hrabia przedostał się do Nowego Jorku. Wszystko, co go otaczało przypominało raczej zły sen, jakiś koszmar. Odnalazł Mahoneya ale nie udało mu się go zabić. Teraz siedział w więzieniu, minęło ponad półtora miesiąca od dnia, w którym się tu znalazł. Nie wiedział co ma robić, nie wiedział, jak ma postępować. Nie chciał nic mówić o Becksterze, był on jego jedyną szansą powrotu tam, skąd przybył.

Z serwisów informacyjnych, które oglądał na ekranie w celi dowiedział się, że to, co mówił Beckster było prawdą. Na Marsie żyli ludzie. Profesor też tam prawdopodobnie był. Musiał się tam dostać. Jak najszybciej.

W drzwiach stanął Mahoney. Hrabia wstał, spodziewając się, że znów będą chcieli go przesłuchiwać. Policjant odblokował przejście i wszedł do celi.

- Niech się pan ubiera. Jest pan wolny. Ale pod warunkiem, że pójdzie pan ze mną. Zresztą myślę, że sam pan nie wie, gdzie miałby pan pójść.

*

Beckster zszedł z platformy rozglądając się, czy nikt nie wchodził do biura. Szybkim krokiem ruszył do terminala, by zlokalizować Mahoneya. Był cały czas w swoim pokoju w hotelu. Nie dowiedział się, że ktoś go lokalizuje, profesor użył kodu SMC pozwalającego na lokalizację bez potwierdzenia odbioru.

Zdziwił się, że rangers nie jest w biurze SMC. Było to bardzo niepokojące. Beckster nie lubił sytuacji, nad którymi nie mógł zapanować.

Następnego dnia też nikt nie przyszedł do laboratorium. To znaczy przyszedł funkcjonariusz z SMC by dowiedzieć się, czy nikt nie widział gdzieś Tchibambiego. To wszystko.

Po dwóch dniach Beckster dowiedział się, że Mahoney wraca na Ziemię. Nie było to normalne. Powrót na Ziemię mógł oznaczać, że nowojorski policjant szykuje jakiś plan, plan, którego Beckster nie znał. Jedyną nadzieją był ten bandyta, którego wysłał do Nowego Jorku. Jeśli jeszcze nie wykonał zadania, moment zniknięcia rangersa powinien nastąpić niebawem. Nawet lepiej, że stanie się to w promie, będzie mnóstwo zamieszania, napewno powiedzą o tym w serwisach. Nie wiedział jedynie, co Mahoney przekazał SMC czy policji na Ziemi w swych raportach.

Ale Mahoney nie zniknął. Po trzech tygodniach Beckster sięgnął do archiwów ziemskich serwisów informacyjnych by dowiedzieć się, że akcja, którą Falkowki miał przeprowadzić, nie powiodła się. W Nowym Jorku dokonany został zamach na funkcjonariusza Policji Państwowej, zamach, który nie powiódł się dzięki przytomności umysłu i szybkości reakcji niedoszłej ofiary.

Teraz zaczął się bać. Zachowanie Mahoneya nie było normalne. Przez cały czas oczekiwania na jakąś reakcję z jego strony nie przeprowadzał żadnych transferów. Co najdziwniejsze nie dostawał również zamówień, nie mógł skontaktować się ze swoimi korespondentami na Ziemi.

Zapasy heroiny ukrył w dżungli, zakopał je w ziemi na polance, na której zjawił się, gdy zabrał ze sobą Falkowskiego. Znalazł w kieszeni jego munduru bardzo dokładną mapę okolicy, na której zaznaczył kryjówkę. Chciał przekazać mapę swemu korespondentowi na Ziemi ale ten się nie zgłaszał. Jakby się pod ziemię zapadł. Nie odpowiadał na wezwania normalnym kanałem, nie odpowiadał również na te, które Beckster wysyłał kanałem alarmowym.

Mijały dni. Beckster wziął udział w rekonstytucji wypadku, który spowodował śmierć Wiliamsa. Śledczy z SMC nie wydawał się mieć jekichkolwiek podejrzeń. Śledztwo zostało zamknięte, ciało dyrektora sekcji spalone. Miejsce Wiliamsa zajął jego dotychczasowy zastępca. Po powrocie z rekonstytucji poprosił Beckstera do swego biura. Profesor spodziewał się, że wreszcie coś się ruszy w sprawie Tchibambiego, w sprawie narkotyków, że będzie mógł uruchomić swoje środki nacisku.

- Panie profesorze, jeszcze w sprawie tego Somby Tchibambiego. - Powiedział Morric, gdy znaleźli się w gabinecie.

Beckster starał się przypomnieć sobie, czy miał coś na tego Morrica. Nie pamiętał ale najprowdopodobniej nie. Zajął się jedynie wysokimi funkcjonariuszami, Morric dotychczas był zastępcą dyrektora, zbyt mało znaczył.

- Co, znaleźliście go?

- Nie, nie znaleźliśmy. Przepadł jak kamień w wodę. Ale w pokoju znaleźliśmy to... - Morric sięgnął za siebie i podniósł klatkę, w której siedział lemur. Zwierzątko było wyraźnie przestraszone ale błyszcząca sierść pokazywała, że było dobrze traktowane i żywione. - Zabierze go pan? Czy mam oddać do ZOO?

Beckster uśmiechnął się widząc parę wystraszonych oczu wpatrzonych w dal. Nigdy nie miał w domu zwierząt ale pomyślał, że tę małpkę weźmie. Była ona przecież żyjącym dowodem na istnienie pierwszego w dziejach ludzkości paradoksu czasowego. Tchibambi przywiózł ją z Ziemi, podczas gdy teoretycznie już nie żył. Wyciągnął rękę po klatkę.

- Wezmę, śmieszne zwierzątko, będzie mi towarzyszyło w pracy. Zawsze milej pracować w towarzystwie.

- Jak pan chce. Zbadał go weterynarz z piątego sektora. Był bardzo zdziwiony, mówił, że sądził, że te małpy już wymarły. W każdym razie jest pan szczęśliwym posiadaczem unikalnego egzemplarza na Marsie. Nie wiem, czy ten lemur też jest z tego powodu szczęśliwy. Weterynarz powiedział, że to samiec.

- Trudno, będzie musiał żyć wstrzemięźliwie.

Beckster postawił klatkę na kolanach, otworzył drzwiczki i wyjął zwierzątko. Przytuliło mu się do karku i lekko drżąc rozglądało się na wszystkie strony.

- Jak go pan nazwie?

- Paradoks.

- Czemu paradoks?

- A co, niedobre imię dla unikalnego lemura? Czy to już wszystko? - Beckster wstał z krzesła.

- Tak, panie profesorze. A, jeszcze jedno, rozmawiałem ze Smileyem z departamentu kadr. Musi go pan znać, to ten alpinista.

- Wiem, o co chodzi? Czego chciał?

- Mówiłem mu, że się będę z panem widział i prosił, żeby pana profesora zapytać, czy Tchibambi ma być przez kogoś zastąpiony. Bo jeśli tak, to jest parę formalności do załatwienia. Wie pan, nie tak łatwo znaleźć dobrych specjalistów.

- Narazie zobaczę, czy dam sobie radę bez niego. Niech pan powie Smileyowi, że jak będę potrzebował kogoś, to mu dam znać. Chodź, Paradoks, powiedz ładnie do widzenia panu policjantowi - Beckster wyszedł z lemurem na ramieniu.

Gdy doszedł do drzwi laboratorium ze zdziwieniem zauważył, że są otwarte i pięciu ludzi w kombinezonach wynosi jakieś skrzynie. Podszedł bliżej by zobaczyć, co się dzieje i zamarł.

Budka, w której stała konsola była rozmontowana. Robotnicy ładowali właśnie do skrzyń okablowanie, a dwóch z nich zabierało się do przeniesienia platformy transferowej.

- Co się tu dzieje?! - krzyknął podbiegając do robotników. - Co wy tutaj robicie?!

- Kim pan jest? - Jeden z robotników podniósł się i podszedł do Beckstera.

- Profesor Daniel Beckster. Jestem kierownikiem tego laboratorium. Macie natychmiast zostawić te rzeczy i wyjść stąd!

- Niech pan tak nie krzyczy, zaraz wszystko wyjaśnimy.

- Tu nie ma czego wyjaśniać, to moje laboratorium, i to ja decyduję o tym, co ma w nim być.

- My mamy nakaz przeprowadzenia części sprzętu i do złożenia jej na czwartym poziomie.

- Gdzie?

- Na czwartym poziomie, w magazynach odlotowych.

- Wyście chyba oszaleli. Ten sprzęt nigdzie nie odlatuje.

- Obawiam się, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. - Robotnik odwrócił się i podszedł w kierunku platformy, którą czterej inni trzymali postawioną na sztorc, przygotowując do transportu.

Platforma była wykonana ze stali. Beckster miał ogromne trudności ze znalezieniem wytłumaczenia do zamówienia ogromnej płyty stalowej o wadze ponad siedmiuset kilogramów. Robotnicy cali czerwoni z wysiłku usiłowali teraz wstawić ją na wózek transportowy.

- Nieporozumienie?! Pan chyba żartuje! Macie natychmiast się stąd wynosić! - Beckster podszedł do robotnika, który schylony sięgał po jakieś dokumenty w torbie.

Gdy stanął obok robotników dźwigających platformę ten, który sięgał po dokumenty podniósł się nagle i odskoczył w bok. Beckster spojrzał zdziwiony i kątem oka zauważył, że spada na niego siedemset kilogramów stali. Nie miał czasu na unik, platforma przywaliła go, przykuwając do betonowej podłogi swym ogromnym ciężarem.

Robotnicy podnieśli platformę ale Beckster już nie żył. Ten, który zrobił unik podszedł do terminala i połączył się z komisariatem SMC.

- Chciałem zadeklarować nieszczęśliwy wypadek. Śmiertelny.

Następnie schylił się i podniósł z podłogi małpkę, która jakimś cudem zeskoczyła, gdy Beckster upadał.

- Zobaczcie, jaka ładna małpka. Zabierzemy ją?

*

Jack Mahoney siedział z nogami na blacie biurka i w zamyśleniu patrzył na wieżowce Manhattanu. Burzono właśnie Empire State Building, po wieloletnich wojnach z obrońcami zabytkowych budowli. Architekci miejscy orzekli, że drapacz chmur jest niebezpieczny, że w każdym momencie może się zawalić.

Wszyscy wiedzieli, że to nieprawda. Ale nikt, poza zapaleńcami z towarzystw ochrony staroci, nie odważył się przeciwstawić burmistrzowi, który chciał w tym miejscu postawić centrum handlowe. Ogromne dźwigi na silnikach grawitacyjnych uwijały się wokół budynku i sprowadzały na ziemię coraz to nowe części tej ogromnej konstrukcji.

- Czy odpowiada panu taki układ? - Zapytał otrząsając się z chwilowego zamyślenia.

- Nie wiem, wie pan myślę, że po prostu nie mam wyboru. Zbyt często ostatnio zdaża mi się nie mieć wyboru. Zgadzam się, co mogę zrobić innego? - Hrabia stał przy oknie i uważnie przyglądał się pracującym dźwigom.

- Myślę, że ma pan wobec mnie dług.

- Dług?

- Chciał mnie pan zabić, wtedy, przed restauracją.

- Opowiedziałem już wszystko, jak było. Myśli pan, że miałem jakiś wybór? Co, może miałem powiedzieć Becksterowi: niech mnie pan pocałuje w dupę? Panie Mahoney, on mierzył do mnie z eklatora, a potem jedyną szansą przedostania się z powrotem do moich czasów było wykonanie tego, czego ode mnie żądał.

- Ale próbował mnie pan zabić. Uważam to za dług z pańskiej strony. Teraz pomoże mi pan w moich planach. Ponadto wyciągnąłem pana z więzienia...

- Nie zrobił pan tego jedynie z dobrego serca, prawda?

- Prawda. Ale za to będzie pan miał teraz, w swoich czasach, wyłączność na towar, którego nigdzie nie znajdzie pan w XXI wieku. Zaczniemy od drobiazgów. Chociażby protektory, co myśli pan o protektorach?

- Beckster proponował mi to samo.

- Ale Beckster nie żyje. Moi ludzie się nim zajęli. I teraz ja mam tę maszynę do podróży w czasie. Przyleciała przed trzema dniami.

- Wie pan co, Mahoney? Dla mnie jedynym problemem jest to, że żąda pan ode mnie znalezienia towaru, którym się brzydzę.

- Ja też się brzydzę. Ale wie pan, na tym można zarobić. Bardzo dobrze zarobić. A pieniądz nie śmierdzi.

Hrabia wstał i zaczął przechadzać się po biurze. Cała ta historia przerastała go, powoli zaczynał wątpić w sprawność swoich zmysłów.

- Nasi naukowcy badają już urządzenie przywiezione z Marsa. - Mowił Mahoney - Mówią, że jutro powinni już wszystko ustawić i zaczną robić pierwsze próby. Pojutrze, najdalej za trzy dni będzie mógł pan wrócić do siebie. W związku z tym będę miał do pana dodatkową prośbę. - Mahoney pogłaskał małą małpkę, która siedziała mu na ramieniu. - Chciałbym, żeby mi pan podesłał samiczkę dla mojej maskotki. Bardzo jest samotny.

- Nie powinno być z tym problemu - odpowiedział Hrabia głaszcząc delikatnie lemura. - To mogę dla pana zrobić.

Mahoney sięgnął po kopię starej gazety, którą miał w szufladzie biurka. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie, na którym Falkowski prowadzony był przez trzech policjantów, skuty kajdankami. Wyszukał tę gazetę w archiwach państwowych sprzed ponad stu lat. Pod zdjęciem był napis: "Policja polska zatrzymała niedawno znanego najemnika, który dotychczas zajmował się zarabianiem pieniędzy na brudnych wojnach i ciemnych handlach bronią. Ale nie za to został zatrzymany. W czasie rewizji przeprowadzonej w jego luksusowej willi na południu Polski, policjanci znaleźli magazyn wypełniny po brzegi heroiną i kokainą. Setki paczuszek i pudełek o łącznej wadze ponad tysiąca pięciuset kilogramów. Tak wielkie ilości narkotyków mogły być przeznaczone jedynie dla chłonnego rynku USA lub państw Europy Zachodniej. Jest to jedna z większych wpadek handlarzy narkotyków w ostatnim dziesięcioleciu.

Inspektorowie, z którymi skontaktowali się nasi reporterzy, po tej spektakularnej akcji, powiedzieli, że Falkowski nigdy nie był podejrzany ani zamieszany w żadne operacje związane z narkotykami, i że zostanie przeprowadzone drobiazgowe śledztwo, które wykaże zarówno źródła jak i niedoszłego odbiorcę skonfiskowanego towaru."

Mahoney uśmiechnął się zadowolony. Gazeta miała datę o ponad cztery lata późniejszą, niż moment, do którego odeśle Falkowskiego. Miał przed sobą dużo czasu. I wyglądało na to, że Polak będzie z nim współpracował.

Sprawa, która nie dawała mu spokoju już od miesięcy została zamknięta. Beckster, który nigdy nie zorientował się, kto był jego korespondentem na Ziemi, nie żył. Mahoney nie mógł znieść świadomości istnienia nieznanego źródła setek kilogramów heroiny, którą zalewał nowojorski rynek. Kontrolował ten rynek od pięciu lat, stojąc na czele największej w historii sieci handlarzy narkotyków i miał teraz w ręku zarówno źródło jak i odbiorcę towaru. Inspektorzy polskiej policji prawdopodobnie długo szukali odbiorcy. Nie mogli wiedzieć, że odbiorca się jeszcze nie urodził. A heroina nie będzie już niepotrzebnie podróżowała na Marsa.

Koniec

marzec-kwiecień 1993



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
WHEN TIME IS NOT ENOUGH Jinko
what time is it 2 (NXPowerLite)
Rolling Stones Time Is On My Side
Is money important for the military(1)
telling the time what time is it
Vince Guaraldi CB05 Christmas Time is Here
Time Is the Traitor Alfred Bester
Charlie Brown Christmas Christmas Time Is Here
islcollective worksheets intermediate b1 adult high school speaking time my table what time is it 67
Time Is Running Out
Beginning Dialogues with Multiple Choice Questions What time is it
Thirty Ways to Save Time and Money
Time is life 2005 Medical Training in Avalanche Rescue
What time is it
JOHN CENA MY TIME IS NOW ( MÓJ CZAS SIE ROZPOCZĄŁ) PL
Vanessa Carlton Time Is On My Side
Is sludge retention time a decisive factor for aerobic granulation in SBR
03 Here is How you can Get Time

więcej podobnych podstron