Carroll Jonathan - Oko w oko niedźwiedziowi
To było tak. William Linde nigdy nie miał pieniędzy. Do czasu, kiedy skończył trzydzieści lat, stale pragnął wszystkiego, lecz niczego nie miał. Na przykład srebrnych samochodów, które trąbią na ciebie w nocy, przemykając autostradą; ich połyskujące zielonym blaskiem tablice rozdzielcze świecą w mroku niczym odległe, tajemnicze miasta.
Tego właśnie chciał: srebrnych samochodów. Albo kobiet, wysiadających z limuzyn, wychodzących z ekskluzywnych sklepów, wkraczających z mroku lotnisk w jaskrawe światło dnia z oczami skrytymi za szkłami ciemnych okularów.
Tego właśnie pragnął: kobiet w ciemnych okularach...
Oczywiście, nie tylko, ale chwytacie już, o co chodzi.
Linde ciężko pracował, nic to jednak nie dawało. Poświęcał pracy cały swój czas, ale jego zarobki wystarczały akurat na pokrycie rachunków i tyle. Kiedy jesteś biedny, oddajesz się marzeniom, bo uważasz, że kosztowne drobiazgi uprzyjemniają życie. Tak bywa istotnie, lecz nawet dla bogaczy „przyjemności” mają pewne ograniczenia. Co w tym nowego? Linde naiwnie dostrzegał jedynie pozłotę świata modelek z pierwszych stron pism, klasycznych walizek z okuciami z prawdziwego mosiądzu i nierzeczywistego fioletu porośniętych lawendą wzgórz na południu Francji. Miał kiedyś dziewczynę - zapomniałem, jak się nazywała - która udzieliła mu cennej wskazówki: jeśli nie masz pieniędzy, obserwuj uważnie, co Oni robią ze swoją forsą tak, żebyś wiedział, jak się zachować, kiedy w końcu sam zdobędziesz majątek. Linde był pewien, że kiedyś dojdzie do tego. Nie miał w tej materii najmniejszych wątpliwości. Oni chadzali do muzeów. Posługiwali się pewnymi wyrażeniami i zwrotami. Mieli włosy przycięte w specyficzny sposób. Twierdzili, że czytają Szekspira. Linde sporządził trzystronicowy spis. Odsyłali jedzenie do kuchni. Parkowali samochody pod najdziwniejszymi kątami, nie przejmując się tym, że mogą sprawić komuś kłopot.
Skończywszy, uświadomił sobie z radością, że bez problemu może przejąć przynajmniej część ich nawyków. Jeśli zaoszczędzi, stać go będzie na odpowiedniego fryzjera. Dzieła wszystkie Szekspira kosztują grosze, podobnie jak bilety do muzeum. Każdy może nauczyć się odpowiednich wyrażeń. Wielu z nich przechodziło także w swym życiu okres, kiedy udawali, że muszą z trudem walczyć o przetrwanie, stąpając twardo po ziemi zamiast kilka cali nad nią. Mimo swych pieniędzy ubierali się w szorstkie sztruksy i flanelowe koszule. Dżinsowe spódnice. Mężczyźni zapuszczali trzydniowy zarost i chadzali na galowe premiery bez krawatów. Ich kobiety nosiły grube bawełniane suknie i plastykową biżuterię. Bogacze naprawdę są inni, czasem jednak udają, że tak nie jest. Na szczęście dla Lindego, to był właśnie jeden z tych okresów.
Kiedy znalazł już sobie nowe hobby, szybko się uczył.
Gdy tylko miał trochę wolnego czasu, czytał „Króla Lira”. Wykuł nawet na pamięć parę fragmentów na wypadek, gdyby któregoś dnia poddano go próbie. Mógłby wtedy udowodnić, że zna się na tym!
Ale gdzie większa dokucza choroba
Tam mniejszej prawie się nie czuje. Zadrżysz Wobec niedźwiedzia i uciekniesz przed nim;
Ale jeżeli uciekając trafisz
Na zbałwanione morze: wtedy chętnie
Popatrzysz oko w oko niedźwiedziowi. *
Nauczył się rozpoznawać ich gatunki perfum, wiedział, gdzie robią zakupy, jakie zamawiają omlety. Jego „zbałwanionym morzem” pozostawała bieda i szalona, śmiercionośna rzeczywistość. Jeśli udawanie zamożności było rozpaczliwym fałszem, dziecinnym rozpłaszczaniem nosa o niewidoczną szybę, to Linde w każdej chwili gotów był popatrzeć oko w oko temu szczególnemu niedźwiedziowi. A oto czar tej historii: Linde wygrał na loterii. Kupił los za pięć dolarów i trafił dwadzieścia milionów. Dwadzieścia milionów dolarów! Gdybyś chciał pozbyć się takiej sumy w ciągu roku, musiałbyś wydawać prawie pięćdziesiąt pięć tysięcy dziennie. Albo też mógłbyś kupić sobie odrzutowiec, luksusową kamienicę, spłacić dług niewielkiego afrykańskiego czy może karaibskiego państewka. Linde zaniósł swoje pieniądze do czarodzieja.
- Co by pan zrobił, gdybym ofiarował panu tę sumę?
Czarodziej był sędziwy i mądry. Kiedyś sam stworzył sobie majątek, ale wynikły z tego wyłącznie kłopoty.
- Nie chcę twoich pieniędzy. Czego właściwie pragniesz?
Masz wszystko, o czym zawsze marzyłeś. Idź, kup sobie porsche. Na lotnisku czekają na ciebie kobiety w ciemnych okularach. Przeleć się Concordem! - Mag spojrzał w oczy Lindego i ujrzał, że istotnie, jego gość ma wszystko, czego pragnął. Tyle że rzeczywistość przerażała go.
- Chcę wrócić do czasów, kiedy byłem młody i biedny, ale tym razem z forsą w kieszeni. Potrafisz to zrobić?
- Jasne, ale to nic nie da. Nie czytałeś Uspienskiego?
Napisał o tym całą książkę. Będziesz się inaczej zachowywał, ale pozostaniesz tym samym człowiekiem, więc w sumie niewiele zdołasz zmienić.
Ale to całkiem niegłupi pomysł. Jeśli wymyślisz coś naprawdę dobrego, zrobię to dla ciebie - za darmo. Linde spojrzał na niego podejrzliwie.
- Jakie zazwyczaj ustalasz honorarium?
- Wszystko zależy od życzeń klienta. To, o czym przed chwilą wspomniałeś, kosztuje zwykle około tysiąca dolarów.
- Dlaczego akurat tyle?
- Gdybym zażądał mniej, byłoby to podejrzane. Przy większej sumie wypadłbym z rynku.
- Masz jakieś propozycje?
- Cóż, na pierwszy rzut oka odnoszę wrażenie, że poświęciłeś mnóstwo czasu na studiowaniu tego, jak zachowują się bogaci. Zupełnie jak ktoś, kto pragnąc zostać aktorem śledzi aktorów odgrywających aktorów. Ale facet taki jak Marlon Brando nie gra - on po prostu jest Marlonem Brando, wspaniałym artystą. Chwytasz? Bogacze nie wiedzą, jak powinni się zachowywać - oni po prostu są sobą. A ty chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie.
Linde poczuł nagłą ulgę.
- Właśnie! Czy możesz sprawić, żebym to odkrył?
- Przykro mi. To nie moja specjalność. Masz już kupę pieniędzy. Jak się czujesz? Linde spuścił wzrok.
- Jakby mi się nie należały. Jakby cały ten majątek był własnością kogoś innego, a ja znalazłem go jedynie w papierowej torbie na ławce w parku. - Potrząsnął głową. - Mam wrażenie, że powinienem go oddać. Czarodziej, którego nazwisko brzmiało Venasque, klepnął go po kolanie.
- Chwileczkę! Właśnie przyszła mi do głowy pewna myśl. - Wstał, gestem nakazując Lindemu, aby pozostał na miejscu i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił, niosąc w rękach skórzaną kurtkę. - Załóż to, proszę.
Linde zerwał się z krzesła i zarzucił na siebie podane okrycie. Kurtka przypominała stroje pilotów bombowców z czasów drugiej wojny światowej. Miała futrzany kołnierz, była porysowana i postrzępiona.
W chwilę później zaczęła porastać włosiem. Cały proces wyglądał jak przyspieszony film przyrodniczy, ukazujący rozwijający się kwiat.
Zauważywszy, co się dzieje, Linde zerwał z siebie kurtkę i cisnął ją w przeciwległy kąt pokoju. Venasque podniósł ją bez słowa.
- Co to było, do diabła?
- Kurtka Cnoty. Jeśli po założeniu zaczyna pokrywać się futrem, to znaczy, że pozostała w tobie jeszcze cząstka prawości. Jeżeli nie - zdążyła już obumrzeć. W głębi duszy wciąż jesteś dobrym człowiekiem. Zagubionym, lecz dobrym. Dwudziestokrotnym prawym milionerem. Co teraz z tym poczniesz?
Dla Lindego odpowiedź na to pytanie okazała się równie trudna, jak decyzja, co zrobić z niespodziewaną fortuną. Venasque, który starał się nie udzielać ludziom wskazówek na ich drodze do nieba, pożałował go. Widział jak na dłoni, że pomieszanie jego klienta bierze się z dobrego charakteru. Linde tak wiele czasu poświęcił rozmyślaniom nad życiem bogaczy, że nie miał pojęcia, kim jest naprawdę - potencjalnym świętym.
Świadom tego, Venasque nadwerężył nieco swe zasady i postanowił pchnąć go lekko we właściwym kierunku.
- Zauważyłeś może, że nigdy nie masz w kieszeni dokładnie tylu pięniędzy, na ile liczyłeś? Kiedy zaglądasz do portfela, okazuje się, że zamiast spodziewanych dziesięciu tkwi w nim trzynaście dolców? Albo osiem? Gdzie podziewają się tamte pieniądze, o których myślałeś, że je masz? Zastanawiałeś się nad tym?
- Nie. - Twarz Lindego zdradzała tylko zdziwienie - ani śladu nagłego błysku w oku, objawienia, wznoszącego się z głębi jestestwa aż do mózgu. Nic.
Venasque potrząsnął głową. Może ten gość nigdy nie zostanie świętym. Po prostu bogatym durniem. To właśnie dzieje się, kiedy przez dłuższy czas dysponujesz majątkiem: wszelkie zagubienie (i cnotliwe pytania) w pewnym momencie znika bez śladu. Nurzając się w forsie stajesz się wygodnickim tępakiem. Po co zastanawiać się. „Dlaczego akurat ja?” albo „O co w tym wszystkim chodzi”, skoro masz pełne kieszenie?
I na tym właśnie polegała genialność ich planu. Coraz więcej ludzi dołącza do grona bogaczy, coraz mniej zastanawia się nad znaczeniem tego faktu. To jednak Linde będzie musiał odkryć samodzielnie. W końcu Venasquemu się to udało.
- Posłuchaj mnie uważnie, Linde. Gdzie podziewają się wszystkie dodatkowe pieniądze? Myślisz, że je wydajesz? Albo może giną gdzieś w pomroce dziejów? Pomyśl nad tym - z początku naprawdę miałeś dziesięć dolarów. Fakt, że po sprawdzeniu okazuje się, iż jest ich teraz osiem albo trzynaście, wiąże się z czymś zupełnie innym. Wracaj do domu i zastanów się nad tym. Koniec dyskusji. Linde siedział w swym mieszkaniu, bardziej zagubiony niż kiedykolwiek przedtem. Wiedział, że Venasque to autentyczny czarodziej - magia i intuicja tryskały z niego niczym z fajerwerku na Czwartego Lipca. Przemawiał, posługując się zagadkami i aluzjami. Był skromny i pokorny. Co zatem próbował mu powiedzieć?
W dniach, które nastąpiły, nieubłagalnie przybliżających ostateczny moment, kiedy jego fortuna znajdzie się bezpiecznie w bankowym sejfie i jego życie zamieni się w piekło, Linde bez przerwy sprawdzał zawartość portfela. Rano wkładał do niego dwa dolary i trzydzieści dziewięć centów, lecz o czwartej po południu znajdował cztery dolary i jedenaście centów, a raz nawet piętnaście dolarów i czterdzieści pięć centów.
Rankiem Linde zawsze uważał, by zostawić w portmonetce dokładnie dwa dolary i trzydzieści dziewięć centów. Pod koniec dnia nieodmiennie jednak okazywało się, że owa suma urosła bądź skurczyła się do zupełnie innej kwoty. Czy rzeczywiście działo się tak przez całe jego życie, nawet kiedy był biedny i sądził, że zna dokładnie wygląd i wartość każdego banknotu i monety? Czy to możliwe? Kupił stos książek i pism finansowych i zaczął je czytać, póki oczy nie zapiekły go ze zmęczenia. Rozmawiał z doradcami finansowymi, urzędnikami bankowymi, oszustami. Każdy mówił mu co innego, coś kompletnie nowego. Zupełnie jakby wszyscy ci ludzie, choć przecież dyskutowali o pieniądzach, posługiwali się odmiennymi językami. Płynne walory. Fundusze zagraniczne. Transfery. Drogocenne metale, arbitraż. Refinansowanie kredytów.
Aby potwierdzić narastające podejrzenia, zwrócił się do znanego doradcy inwestycyjnego z pytaniem, jakie są możliwości transferu płynnych walorów na drogocenne metale w przypadku gwałtownej obniżki kursu IRA, przepuszczenia wymaganych kwot przez konto kredytowe i ulokowania weksli imiennych korporacji DogCusp na rachunku fundacji Finky Linky?
Doradca stwierdził, że to ryzykowne, ale możliwe. Linde wrócił do Venasquego ze stalowym błyskiem w oku i oznajmił:
- To pieniądze! Mają swój własny język. Możesz powiedzieć w nim cokolwiek, a ludzie uznają, że orientujesz się w temacie. W rzeczywistości jednak nikt nie wie, o czym mówisz. - Opowiedział Venasquemu o swym spotkaniu z doradcą. Czarodziej uśmiechnął się.
- Teraz gadasz z sensem! Czy sprawdziłeś numer z pieniędzmi w portfelu?
Linde przytaknął i zrelacjonował historię zaklętych dwóch dolarów i trzydziestu dziewięciu centów. Venasque był tak podekscytowany, że klasnął głośno niczym uradowane dziecko.
- Racja! No i?
Linde spojrzał mu prosto w oczy i powiedział coś zupełnie wariackiego.
- No i chcę pomówić z pieniędzmi. Chcę, żebyś zamienił mnie w pieniądz tak, abym mógł się z nimi porozumieć w ich własnej mowie.
- Doskonale! - wykrzyknął czarodziej i zamienił świeżo upieczonego milionera w banknot dolarowy.
Znacie to powiedzenie: „Pieniądze mówią”? Naprawdę to robią. W ich języku brak akcentów, umlautów, dyftongów, bowiem stanowi on nieustanny brzęczący szum, który nigdy nie cichnie i nigdy nie bywa źle zrozumiany. Każda moneta, każdy banknot, każdy zielony, złoty czy niebieski kawałek papieru wartościowego przez cały czas mówi - i inne go rozumieją. Pieniądz nie zna granic ani poziomu morza, azymutu czy długości geograficznej. Jest całkowitym egoistą, orientuje się wyłącznie w wartości - przede wszystkim własnej, ale także swych pobratymców. Nic innego się nie liczy. Jego pobratymcy zaś to setki miliardów kawałków drewna i kamienia, muszelek i wszystkiego, co w dziejach cywilizacji służyło jako waluta. Zatem pieniądze mówią, tyle że nikt ich nie słucha. Jako banknot dolarowy Linde szybko odkrył, gdzie podziały się jego dwa dolary i trzydzieści dziewięć centów: poszły swoją drogą. Zniknęły w pomroce dziejów, postanowiły pozostać w tyle, zostały roztrwonione, zapomniane na czyimś biurku, stole czy podłodze.
Uświadomił sobie, że jako człowiek nie miał nad nimi żadnej kontroli. Pieniądze robiły, co chciały, nieważne: w kieszeniach, szufladach, portfelach, sejfach czy książeczkach czekowych świata, były bowiem tak ważne, że nikt tak naprawdę nie zwracał na nie uwagi. Jedynie biedni orientowali się mgliście, jakimi sumami dysponują, gdyż kwoty te były żałośnie małe. Ale nawet oni tak bardzo pożądali pieniędzy, że w ich umysłach straciły one jakikolwiek rzeczywisty aspekt.
Jako banknot dolarowy Linde wędrował z uszytego z jaszczurczej skóry portfela bogacza do brudnej kieszeni sprzedawcy gazet, a stamtąd do kobiety o długich paznokciach... Wreszcie pojął, że nie potrzebuje ludzi, aby pójść tam, gdzie zapragnie. Był wolny. Mógł robić to, co mu się żywnie spodoba.
Banknot nazwiskiem William Linde szybko opanował język pieniędzy, lecz dopiero po pewnym czasie poznał ich największy sekret. Nastąpiło to, gdy został złożony na ogromnym rachunku na Kajmanach. Wtedy właśnie usłyszał o istnieniu Planu.
Na długo przedtem, nim pomyśleli o tym filozofowie, pieniądze (waluta, towar, środki płatnicze) odkryły istnienie wolnej woli. Jedyny problem polegał na tym, że bez człowieka nie miały żadnej wartości, człowiek też pozostawał ich jedynym wytwórcą. Toteż grały na zwłokę, prowadząc nie kończące się dyskusje w stale rosnącej wspólnocie finansowej. Aż wreszcie opracowały Plan. Ponieważ nie potrafiliby poradzić sobie bez siebie nawzajem, ale jednocześnie pieniędzy było znacznie więcej niż ludzi, uznały one, iż pozwolą, by człowiek sądził, że ma nad wszystkim kontrolę. Mógł je traktować jak śmieci bądź czcić niczym bóstwo, gardzić nimi albo też do końca swych ziemskich dni oddawać się spekulacjom, w istocie jednak był jak dziecko, które sądzi, że rozkazuje swoim rodzicom. Pieniądze z pobłażaniem obserwowały poczynania swego stwórcy i trzymały gębę na kłódkę. Chyba że ktoś popełnił naprawdę poważny błąd. Wtedy, dyskretnie niczym szefowie szwajcarskich banków, pieniądze wkraczały do akcji i robiły, co należało: powodowały załamanie rynku, tworzyły kartel, rujnowały jakiegoś Demokratę, posyłały do kieszeni kogoś takiego jak Linde więcej gotówki, niż się spodziewał. Lubiły także zabawę i miały ogromne poczucie humoru. Igrały z ludźmi, wskakując i wyskakując im z kieszeni - zawsze jednak czyniły to tak dyskretnie, że nikt nigdy ich nie przyłapał.
Były mistrzami zręcznych sztuczek, grającymi przed niezwykle małą, lecz bardzo uważną widownią. Od czasu do czasu trafiał się człowiek, który zrozumiał bądź odgadł, co dzieje się naprawdę. Ludzie ci jednak milczeli, bowiem tak właśnie brzmiało jedyne żądanie, jakie pieniądze stawiały swym akolitom: Wiemy, co robimy, więc trzymajcie, proszę, język za zębami, a my już się o was zatroszczymy. Linde zapytał, dlaczego niektórzy ludzie są bardzo biedni, a inni - niewiarygodnie bogaci. Ponieważ Bóg pozostawił kierowanie tą dziedziną życia pieniądzom, a one starały się najlepiej, jak mogły. Lecz żaden system nie jest doskonały. Istniały pewne różnice. Boże! Różnice! To słowo naprawdę go zdenerwowało! Czy wiedziały, jak to jest: pragnąć wszystkiego? Nie: potrzebować - pragnąć, nieważne, czy byłaby to nowa warstwa farby na fasadzie domu, czy też bilety na mecz piłki nożnej? Nie stać cię na nic, ponieważ musi ci starczyć na utrzymanie. Czy pieniądze w ogóle znały to słowo, utrzymanie? Owszem. Wyśmiały go i powiedziały, żeby przestał gadać jak człowiek.
Ocknął się na kanapie w salonie Venasquego. Stary mag sączył mrożoną herbatę.
Linde usiadł prosto i skierował oskarżycielski palec na swego towarzysza, jakby wszystko to było wyłącznie winą czarodzieja.
- Pieniądze mają własny rozum i robią to, co chcą!
- Zgadza się - Venasque pociągnął kolejny łyk.
- Nieważne więc, co zrobię z moimi. Mogę przepuścić je na kobiety albo oddać na cele dobroczynne. Ponieważ mogą tam trafić - albo nie. Pomogą, ale niekoniecznie. Może zatem pewna różnica namiesza w tym wszystkim!
- Właśnie.
- Co zatem mam począć? Jak, u licha, mogę być kiedykolwiek szczęśliwy? Venasque uśmiechnął się.
- Byłeś szczęśliwy studiując życie bogaczy. Czemu nie zrobisz tego samego z pieniędzmi? Spróbuj odkryć, jak masz je wykorzystać dla szczytnych celów tak, by kiedy nadejdzie właściwy moment, móc go rozpoznać i odpowiednio postąpić. Linde zmarszczył brwi.
- Ale ja byłem pewien, że któregoś dnia stanę się bogaty.
Nie mam żadnej pewności, czy pieniądze kiedykolwiek pozwolą mi się wykorzystać.
- Pokaż im, że wiesz, co robisz. Przekonaj je, że masz rację.
Od tej pory William Linde zyskał u ludzi opinię szaleńca.
Linde gadał do pieniędzy. Prowadził z nimi całe rozmowy! Wydawał swe miliony (dopóki je miał) na najdziwniejsze, niezrozumiałe sposoby. Kiedy pytano go, do czego zmierza, wzruszał jedynie ramionami i mówił:
- Nie pytajcie. Ja tu tylko pracuję.
Przełożyła Paulina Braiter
* przełożył Józef Paszkowski
JONATHAN CARROLL
Amerykanin z urodzenia, Europejczyk z wyboru. Wykładowca literatury. Swoją karierę pisarską rozpoczął w 1980 roku, kiedy wydał „Krainę Chichów” („F” 7-10/87). Kolejne książki ugruntowały jego sławę. W Polsce uznany za autora 1994 roku - jego książki publikują oficyny Prószyński i S-ka, Rebis oraz Zysk i S-ka. Ponieważ wszystkie powieści Carrolla zostały już na polski przetłumaczone i ukazały się na naszym rynku, teraz przyjdzie kolej na zbiory opowiadań. Przedstawiane przez nas „Oko w oko niedźwiedziowi” znajdzie się z pewnością w jednym z nich.
Fantastyka, jaką uprawia Carroll, jest bardzo niekonwencjonalna i odświeżająco inna od tej, do której przyzwyczaiła nas większość twórców. Po mistrzowsku przedstawia on w niezwykłym świetle prozę codzienności, zawsze dobierając się do dna duszy człowieka. Jak sam przyznaje, jedyne czego się boi, to śmierć i często o niej pisze. „Oko w oko niedźwiedziowi” jest jak na Carrolla opowiadaniem bardzo pogodnym, choć przewrotnym.
D.M.