Andrzej Pilipiuk Jakub Wedrowycz


Andrzej Pilipiuk

Jakub Wędrowycz

HIENA

Wrześniowe słońce stało wysoko na niebie. Na cmentarzu panował jednak niepodzielnie cień. Stare drzewa rosły gęsto. Ich liście, choć zmieniały kolor, trzymały się jeszcze całkiem mocno na gałęziach. Nieliczne jedynie opadły na dół i leżały smętnie na kopczykach ziemi, znaczących miejsce wiecznego spoczynku prostych ludzi, oraz pompatycznych, lastrikowych płytach, przy­walających mogiły miasteczkowych notabli. Nieznaczny odsetek opadł na zarośnięte chwastami kamienne nagrobki na prawo­sławnej części cmentarza.

Tomasz Cieśluk i Jan Grądkowski kopali szpadlami. Na pier­wszy rzut oka wyglądali na grabarzy zajętych swoją pracą, jed­nak nerwowe spojrzenia, którymi nieustannie rzucali na boki, podważały to wrażenie. Jakub Wędrowycz stał nie opodal i po­gryzając w zadumie kawałek kaszanki odwinięty z zatłuszczonej płachty „Trybuny Ludu", popatrywał na swojego nieletniego syna, który stał „na lipie" przy bramie parku sztywnych, patrząc na drogę w stronę Chełma. Wiał zimny jesienny wiatr, przenikający do szpiku kości. Obaj kopiący chętnie łyknęliby czegoś na roz­grzewkę, ale Jakub zabronił. Powiedział im już dawno, że na cmentarzu potrzeba jasnego umysłu i precyzji ruchów, co za­zwyczaj nie idzie w parze z alkoholem. On był szefem, on wie­dział najlepiej i nie musiał tego dwa razy powtarzać.

W swoim zawodzie był artystą najwyższej klasy, co przyzna­wali nawet ksiądz oraz milicjanci, którzy już kilkakrotnie usiło­wali nakryć go przy pracy. Gdzieś daleko ryczały sennie krowy pędzone do obory. Szosą przetoczył się wóz na żelaznych kołach, ale drzemiący na koźle woźnica nie zwrócił na nic uwagi. Szkapa sama skręciła w drogę na Czarnołozy. Jakub przeniósł czujne spojrzenie na pobliski plac budowy. Tam także było pusto i cicho. Dwa elewatory na zboże, waga do węgla, hale skupu pozbawione jeszcze dachu. Popatrzył na zegarek i uśmiechnął się. Wcześnie dzisiaj skończyli. Wiadomo, w dzień po wypłacie nikomu nie chce się robić. Obrócił się w stronę miasteczka. Kryty blachą dach opuszczonej cerkwi majaczył ponad drzewami i dachami chałup.

To moja wieś. Moi ludzie - pomyślał. - Tylko ja stoję na straży".

Łopaty kopiących zastukały o wieko trumny. Przełknął ostat­ni kęs kaszanki i otarł usta gazetą. Kultura przede wszystkim. Zbliżył się do rozkopanego grobu jak tygrys do ofiary, która choć osaczona, może się jeszcze zdobyć na jakiś desperacki cios.

- A jeśli to nie on? - zapytał Tomasz niewyraźnie, bo trzymał w ustach gwoździe wyrwane właśnie przed chwilą obcęgami.

- Jeśli będzie pudło, to trzeba będzie odwiedzić tego grubego ruskiego kupca sprzed pierwszej wojny. Jeśli to nie ten, to chyba niema...

- Tylko jak go wygrzebiemy sprzed cerkwi? - zdenerwował się Jan. - To przecież prawie w środku wsi.

- Coś się wymyśli.

- A może to ten lekarz Żyd? On miał ręce upaprane we krwi po łokcie. Jak z Josifem poczęstowali tych szwabów bimbrem to było piętnaście ofiar...

- Z Żydów nie robią się wampiry - zaprotestował Jakub. - Wam­piry robią się ze Słowian i ewentualnie z Rumunów. To nie on.

- Ale nie wiadomo, gdzie on leży. Jeśli w nie poświęconej ziemi, to łatwo mu wstać. A jako lekarz wie, gdzie są te wszy­stkie żyły i tętnice.

- Ten - szef trącił nogą trumnę - leży w poświęconej ziemi, a wstaje.

- Może jednak to ten Rus? Czerwoni szczali na mury cerkwi, to przestała być święta. Może to mu ułatwiło?

- Może i tak. Ale w takim razie zacząłby wstawać zaraz po wojnie. A ten od trzech lat grasuje.

- Ale już trzy razy robiliśmy akcje i za każdym razem się myliliśmy. Może źle szukamy? Może to ktoś z pierwszej wojny, może nawet z austriackiego cmentarza? Tego z pierwszej woj­ny?

- Bliżej by mu było do Huty. A tam spokój.

- Jakub, ze Szwabów robią się wampiry?

- Nie jestem pewien, chyba tak.

- To i z Żydów powinny się robić. Dodawali krwi chrześci­jańskich dzieci do macy. Tak mi opowiadała babka...

- E, to tylko bajki.

- A ja bym poszedł na dniach na kirkut i wykopał tego hand­larza z rynku. Tego, co sprzedawał ryby... On wprawdzie zmarł jeszcze przed wojną.

- A jak go znajdziemy? Cholera, mówiłem ludziom, żeby nie brali macew na fundamenty, a ci wszystko rozkradli. Teraz już nie dojdziemy, co Jakub?

- I tak byśmy nie doczytali się kto i gdzie. Wszystko po hebrajsku.

- E, alfabet pewnie znaleźlibyśmy w encyklopedii, gdyby by­ło trzeba.

- Musi ten handlarz to na lewo od wejścia. Ten czerwony nagrobek z granitu.

- Ten czerwony był cadykiem. Patrz, gdzie leży teraz. - Jan machnął ręką.

W odległym końcu cmentarzyska leżał masywny granitowy nagrobek. Na płycie wyryto głęboko pięcioramienną gwiazdę oraz cytat z Lenina.

- Co u diabła? - zdziwił się Jakub.

- To było wtedy, gdy jeździłeś do Radomia do roboty. Ten bydlak, Jakubowski odwrócił płytę do góry nogami i zafundo­wał tej swojej kacapskiej dziwce pochówek jak się patrzy, i to za psie pieniądze. Bydle.

- To ten? Może nie...

- Pewnie, że ten. Weź lewarek, podnieś i zajrzyj. Są litery po hebrajsku?

- Może to ona wstaje?

- Może. Cholera, jeśli to nie ten, to trzeba będzie wykopać.

- Jakubowski nam za to z dupy jaja powyrywa.

- Gówno nam zrobi. O niczym nie musi wiedzieć.

- Jakub, a z komuchów robią się wampiry?

- Jasne. Te najwredniejsze.

- Ale oni nie wierzą w Boga.

- Tym gorzej. No kończmy.

Podnieśli wieko. Wnętrze trumny przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy. Wyściółka była poszarpana na strzępy. Ubra­nie, które miał na sobie zmarły, także było podarte. Zwłoki leżały dziwacznie zwinięte.

- O kurwa! Co tu się stało?

- Słodka tajemnica Josifa z Truścianki. Ten bydlak sprzeda­wał ludzi szwabom. Żydów, partyzantów, jak leciało. No i Josif pogrzebał go żywcem.

- Josif Starszuk?!

- Tego nie powiedziałem.

- A skąd wiesz?

- Od Alnaza Paczenki. Zaraz po wojnie mi opowiedział. Miał prywatne porachunki z tym tu. Dowiedział się, że Josif go zabił i pochował, więc wykopał go, żeby choć w ciało wsadzić kulę. A ten jeszcze żył.

- I co Alnaz?

- Zamknął trumnę i zakopał ponownie. To był człowiek ze stali.

- To by się zgadzało, nie? Ten tu w męce się skończył i ma niewinną krew na rękach. To dlatego go wybrałeś?

- Jasne. No, ale czas brać się do roboty.

Wędrowycz rozpiął ceratową teczkę. Na pryzmie ziemi położył gazetę, tę od kaszanki, a na nią zaczął wykładać swoje rekwizyty. Drewniany młotek, osikowy kołek, żelazny gwóźdź, buteleczkę wody święconej oraz sierp. Pomocnicy cofnęli się z szacunkiem. Przeżegnawszy się, ujął sierp w spracowaną dłoń i nachyliwszy się nad ciałem, ciął z rozmachem nieboszczyka po gardle. Jan i Tomasz sprężyli się do ucieczki, ale nic się nie stało.

- Spokojnie - powiedział ich szef. - Oni nie mają siły za dnia. W nocy co innego.

- Gdybyśmy robili akcje w nocy, nie mylilibyśmy się tak często.

- Ale wtedy mogłyby zostać z nas kupki wylizanych gnatów. Teraz trzeba oddzielić głowę. Łopatą.

- Dlaczego nie sierpem wszystko? - zapytał Tomasz, podcho­dząc ze szpadlem.

- Sierpem tylko gardło.

- A jeśli nie ma gardła?

- Kość grdyki zazwyczaj zostaje.

Tomasz zagryzł wargi i walnął. Zachrzęściło, ale głowa nie oddzieliła się od tułowia. Szpadel zaklinował się między kręga­mi. Ten niewielki opór wprawił go niemal w przerażenie.

- Za słabo - uspokoił go szef. - Depnij butem. Śmiało. Nie ugryzie cię.

Ten od szpadla nie był w stu procentach przekonany, nie­mniej jednak przełamał się. Noga wzniosła się do góry a potem opadła na rant szpadla. Głowa potoczyła się w kąt trumny. To­masz zrobił się zielony na twarzy i zaczął się chwiać.

- Łyknij - Jakub podał mu manierkę bimbru. Było to sprzecz­ne z jego zasadami, ale ten człowiek potrzebował czegoś na wzmocnienie. - Spokojnie. Przywykniesz.

Wydobył głowę z trumny, przesunął ciało w górę skrzyni, a następnie umieścił głowę w nogach.

- Drut.

Jan podał mu kawałek grubego drutu i kombinerki. Jakub zebrał ręce nieboszczyka do kupy i oplatał je drutem w nadgar­stkach. Zacisnął kombinerkami. Żeby drań nie sięgnął po swoją głowę. Następnie wziął gwóźdź i wbił z rozmachem w środek czaszki.

- Stara metoda - powiedział. - Ale skuteczna.

- A kołek w piersi? - Tomasz odzyskiwał stopniowo równo­wagę umysłową.

- Zaraz wbiję. To metoda, która przyszła ponoć z Rumunii, ale mnie nauczył jej jeden Ukrainiec.

Przyłożył kołek do piersi domniemanego wampira. Skóra pomiędzy żebrami była napięta. Po pierwszym uderzeniu młotka ustąpiła z odgłosem pękającego płótna. Z teczki wydobył latarkę i poświecił przez dziurę obok.

- Serce zachowało się - powiedział. - Kołek siedzi w dobrym miejscu.

Tomasza zemdliło, odszedł na stronę, ale powstrzymał wy­mioty, nie chcąc desakrować cmentarza. Jakub pokropił swoje dzieło wodą święconą z butelki.

- Przybijajcie.

Położyli wieko i zaczęli przybijać je wyciągniętymi wcześ­niej gwoździami. Na zakończenie odwrócili trumnę dnem do góry i zaczęli zasypywać grób. W tym momencie nadbiegł Mi­kołaj, syn Jakuba.

- Tatko!

- Co?

- Ksiądz i jeszcze dwu gliniarzy biegną drogą!

- Panowie! Chodu!

Wybiegli z cmentarza i pokonawszy chyłkiem szosę, ukryli się na placu budowy.

Ksiądz dotarł na nekropole parę minut później.

- Ja cię, ukraińska świnio, w więzieniu zgnoję - wydarł się duchowny pod adresem Jakuba. - Mało ci było klątwy biskupa? Ja ci się postaram o dziesięć lat odsiadki!

Oddalili się szybkim krokiem, ale złorzeczenia goniły ich jeszcze przez wiele minut. Wieczorem Jakub przemknął do wsi i zapukał do okna swojego przyjaciela Józefa Paczenki. Kumpel otworzył okno i przyło­żył palec do warg.

- Dobry.

- Dobry. Syn usnął dopiero co. Spotkajmy się w stajni.

- Przyniosłem flaszkę.

- Dobra, wezmę coś na ząb.

Po chwili obaj siedzieli w ciepłej stajni. Ustawiona na pod­miecionej części klepiska lampa naftowa roztaczała łagodne światło. Józef nalał bimbru do szklanek i stuknęli się.

- Oby nam się.

- Zdrowia.

Wypili.

- Ognista gorzała - zauważył gospodarz. - To Josifa?

- Pewno.

- No to się przygotuj na zmianę dostawcy.

- Co się stało? Kocioł wybuchł?

- Zwinęli go.

- Pierdoły! Za partyzantkę - domyślił się. - Mówiłem idiocie, że ta amnestia przed dwu laty to pułapka, a on...

- Co ty. Za bimber i kłusownictwo.

- Kiedy?

- Dziś po południu. Kiedy ty hmmm...

- Nie dotarła do mnie jeszcze ta wieść. Opowiesz?

- Pewno. Jakiś czas temu zaszedł nasz drogi przyjaciel do stodoły i co widzi? W jednym kącie leży locha z warchlakami.

- Dziki?

- Ano dziki. Dziewięć sztuk. Inny by wziął siekierę i miałby mięso, ale jak wiesz on ma smykałkę do wszelakich interesów.

- Mówiłem mu nieraz, że ten jego zmysł handlowy doprowa­dzi go do mamra.

- No to wykrakałeś. Pasł dziki kartoflami, żeby podrosły, pasł, aż na niego sąsiedzi donieśli.

- Cholera! Kto?

- Jeszcze nie wiem, ale się dowiem.

- Już my ich urządzimy. I co dalej?

- No cóż. Weszli gliniarze do stodoły, zobaczyli kojec z dzika­mi. Potem popatrzyli w drugą stronę i zobaczyli bimbrownię.

- Dużo?

- Podobno pięćset litrów zacieru.

- Rany Boskie. Pięć lat jak obszył. I jeszcze za kłusownictwo.

- Może trochę mu odpuszczą za dobre sprawowanie.

- Z tego, co go znam, raczej dołożą za złe sprawowanie. Tak czy siak, wcześniej jak za trzy lata go nie zobaczymy.

Uniósł szklankę do góry.

- Za tych, co w więzieniu.

- Za naszego druha.

Wypili.

- Wiesz - zaczął Józef. - Zachodził do mnie ksiądz.

- Dzisiaj?

- Dziś. Niedawno sobie poszedł. Wiesz, co powiedział?

- Nie mam pojęcia, ale to chyba nietrudno zgadnąć.

- Powiedział: „Zrób coś Józefie i wpłyń na swojego przyja­ciela, bo kroczy po bagnie. Do kościoła nie chodzi, nieboszczy­kom spokój narusza. Może to i nie jest zły człowiek, ale błądzi".

- Byłem chrzczony w cerkwi i tam brałem ślub! Słuchaj, ty wierzysz w te wampiry, z którymi ja walczę?

- Tak szczerze?

- Szczerze.

- Jeśli mam nie skłamać, to nie do końca. Pluskwy pogryzą dzieciaka, prześcieradło we krwi, a matka krzyczy o wampirach. Targa nią żądza plotki, a przecież nie pochwali się, że ma robac­two w mieszkaniu.

- Zobacz to - Jakub podciągnął rękaw koszuli. - W czterdzie­stym pierwszym ciąłem z Aleksandrem Pilipiukiem drzewo w jego lesie. Noc była ciepła, przysnęliśmy na mchu. A rano...

Józef patrzył na obnarzone ramię przyjaciela, na którym widniały dwie zagojone dawno blizny. Jak od zębów wampira. Jak od kłów węża.

- Może żmija? - zasugerował.

- A widziałeś kiedyś węża, nawet nie żmiję, jakiegokolwiek węża w naszym lesie?

- Nie. Nigdy.

- Ja także nie. Ani Pilipiuk nie widział, ani Hawraj, ani Farfos, ani Kuraszko, ani Miącz, ani Sapiega, ani...

- A widziałeś kiedyś Sapiegę w lesie?

- Nie. Węża nikt nie widział.

- A wampira ktoś widział?

- Wampirów nie, ale duchy to i owszem.

- Ba! Każdy wie, gdzie straszy. Na drodze koło szubienicy, próbowałeś kiedyś przejechać tamtędy wozem albo konno w południe albo o zmroku?

- Tak, mój dziadek próbował, mój ojciec, ja. Konie zawsze się płoszą. Boją się. Lękają się czegoś, czego my nie widzimy.

- Mój ojciec też próbował. I ja. To przeklęte miejsce.

- Może trzeba by postawić kapliczkę tam na górze? A może w samym wąwozie.

- Nie wiem. Tam czai się jakieś zło. A łąki koło Mamczynej góry? Facet z laską w meloniku.

- Dwa lata temu pobił tego z Tróścianki. Jak on się nazy­wał...?

- Ze Starego Majdanu. Florek. Nie! Misztal oberwał.

- Racja.

- Józwa.

- Tak?

- Widzisz...

- Masz do mnie jakąś sprawę. Wiedziałem o tym, gdy tylko cię zobaczyłem. Mów kumplu.

- Nie chciałem o tym mówić, to dość przykre, ale wampiry powstają zazwyczaj z nie poświęconej ziemi.

- Czy ty robisz aluzje do mojego ogrodu?

- Wiesz, jak to się mówi po wsi. Podobno masz tam złych ludzi pod kwiatkami.

- Są tam zakopani. Poświęć ogród i po problemie.

- To za mało. Z wampirami należy mieć całkowitą pewność. A myślę, że ty wiesz, ilu i gdzie.

- Pamiętam.

- Nie chcę cię naciskać, ale to dość prawdopodobne, że któryś z nich albo i oni wszyscy.

- Wszyscy? To już by nie było tej wsi!

- Ilu!

- Jeden volksdeutsch, dwaj gestapowcy, czterej bolszewicy. A i jeszcze jeden milicjant.

- Słuchaj, a aktyw gminny?

- Jaki aktyw?

- Ci, co ich Ruscy osadzili w czterdziestym piątym.

- O nich nic nie wiem . Zresztą twój ojciec też ich strzelał. Nie pochwalił się?

- Nie zdążył. Ja wiem tylko, że gdzieś pod lasem. W pia­skach.

- Może to nawet oni. - Józef ugryzł się w język. - To znaczy chciałem powiedzieć, że z nich mogło się zrobić coś takiego. A tak swoją drogą, to opracuj sobie naukową metodę szukania.

- Ba, ale jak. Całą swoją wiedzę czerpię z książki o wampi­rach jednego Ruskiego. Książka jest przedwojenna.

- Tak, teraz się takich nie drukuje.

- Ale jej bohater nie musiał szukać, wszyscy wiedzieli, że to hrabia Drakula. No cóż, pora na mnie. Już się zrobiło ciemno.

- A uważaj na siebie, gdy będziesz mijał szubienicę. Na gli­niarzy też uważaj.

- Pójdę koło kirkutu. Zawsze byłem w zgodzie ze starotestamentowymi. Nie pogryzą mnie.

Pożegnali się i Jakuba Wędrowycza pochłonął mrok.

Dwa dni później

Dziecko płakało w ramionach matki. Jakub Wędrowycz w skupieniu badał łóżeczko. Na kołdrze i prześcieradle widniało kilkanaście krwawych plamek. Zdjął materac i odłożył go na bok. Wydobytym z kieszeni scyzorykiem dłubał bez specjalnego przekonania w spojeniach mebla. Nie wydłubał nic szczególnego.

- Żadnych pluskiew - stwierdził Jan, patrząc mu przez ramię.

Tomasz wygarnął spod łóżka jakieś gałgany i kilka bobków. Jakub oglądał przez chwilę w skupieniu, a potem przeniósł wzrok na niemowlę. Niewielka rana na dłoni i kilka zadrapań, oto co pozostawiło to coś grasujące w nocy.

- Szczur - zawyrokował wreszcie ponuro.

Obaj jego asystenci skinęli głowami dla potwierdzenia diagnozy.

- Bałwany! Tylko udajecie, że coś wiecie! W moim domu nigdy nie było szczurów. To wampiry. Lęgną się na tym zdewa­stowanym żydowskim cmentarzu. Mało się naszej krwi za życia nażłopali, jeszcze i teraz próbują.

- Marto! Nie wierzysz mojemu doświadczeniu, to jedź z dzieckiem do Chełma do doktora. A na noc wsadź kota do łóżka.

- Co wy tam wiecie. Złe dzieciaka pokąsało. Wampir.

- To szczurze bobki. - Tomasz wyciągnął w jej stronę otwar­tą dłoń.

- A tak wyglądają ukąszenia wampira. - Jakub podciągnął rękaw koszuli, odsłaniając bliznę.

Kobieta zbladła i przeżegnała się zamaszyście. Wyszli.

- W takie chwile człowiek żałuje, że nie jest ateistą - powie­dział pogromca nieczystych sił i splunął przez lewe ramię, żeby nie zauroczyć.

- A może to z Bończy przyłażą? - zastanawiał się Jan. - Tak sobie myślę.

- E, za daleko. Zresztą ci z Bończy nic do nas nie mieli. Może jeden hrabia Poletyłło.

- Mówią, że to jego syn straszy na łąkach.

- Ten nienormalny, co to pojechał do Berlina pod podwoziem pociągu? Ja jeszcze nic na łąkach nie spotkałem, zresztą ten biedak nie miał specjalnie możliwości narozrabiać.

- A ja bym się wybrał którejś nocy. Oczywiście z pistoletem nabitym srebrną kulą.

- Dokąd teraz? - Tomasz wgramolił się na furmankę.

- Na Uchańską. Podobny przypadek.

W domu na Uchańskiej dziecko było większe, może cztero­letnie. Krew znaczyła prześcieradło jedną dużą plamą.

- Wampir? - zapytała matka dzieciaka.

W jej głosie wyczuć można było rządzę sensacji.

- Dezyderia. Krwawa biegunka. Czyś ty Karolina nie nakar­miła dzieciaka zepsutym mięsem?

- Czego zaraz zepsutym? Cielak się nieżywy urodził. Miałam wywalić tyle mięsa? Mój stary zjadł i nic mu nie jest.

Wędrowycz złapał się za głowę.

- Czy ty babo rozum postradała? Trzeba go do Chełma do szpitala. Natychmiast. Weź wóz albo może zapytaj, czy nie da­dzą w gminie samochodu.

- E, może samo przejdzie. Wczoraj wymiotował, a dzisiaj już jak gdyby idzie ku lepszemu.

- Gdy siedziałem w obozie w czasie wojny, to więcej ludzi od tego zmarło niż od kul szwabów - wtrącił się Jan. - Zawieź dziecko do szpitala, bo jutro ci na rękach umrze.

Uwierzyła. Rozeszli się. Koło poczty dogonił Jakuba milicjant.

- Dzień dobry, obywatelu Wędrowycz. Dokąd to podążacie?

- Szacunek, panie posterunkowy. Do Józefa Paczenki.

- Wobec tego pójdziemy kawałek razem. Ja też idę w tamtą stronę.

- Cóż skłania was do szukania towarzystwa tak plugawego degenerata, jak ja?

- Ksiądz znowu złożył skargę.

- A fe. Duchowny, a kapuś.

- To poważna sprawa. Zapewne wiecie, że zarówno profano­wanie mogił, jak też okradanie nieboszczyków to przestępstwo? Jest na to odpowiedni paragraf.

- Ksiądz zeznał, że jestem hieną cmentarną?

- Coś w tym guście.

- Jeśli go spotkacie, to przekażcie mu, że rzucanie fałszywych oskarżeń na bliźnich zostało zakazane przez ósme przykazanie dekalogu.

- Przydałoby się was przymknąć.

- A corpus delicti?

- Że co?

- Dowód winy. Żeby mnie zapudłować, musicie mi udowodnić, że to ja rozkopuję groby.

- To da się udowodnić w toku śledztwa poszlakowego. Zresztą wcześniej czy później i tak dorwiemy cię na gorącym uczynku.

Poszedł bez pożegnania.

Józef akurat rąbał drwa w szopie.

- Dobry.

- Dobry. Co cię sprowadza?

- O, mam kilka spraw.

- A jak ranny obchód miasta?

- Wzywały mnie kobiety. Jedna do dzieciaka pogryzionego przez szczury, druga do dzieciaka z krwawą biegunką. Wyobraź sobie, nakarmiła go zdechłym cielakiem.

- Borkowa?

- Skąd wiesz?

- Tylko ona jest do tego stopnia skąpa.

- Tak więc z egzorcysty amatora staję się inspektorem sani­tarnym.

- Zrób uprawnienia i ciężką forsę zarobisz.

- E, za stary już jestem.

- A wiesz, że stara Pilipiukowa widziała w nocy Jakubowską?

- Słyszałem. Zamiarowałem wdepnąć do nich.

- Ponoć szła w białej sukni. Z wiankiem na głowie. I świeciła lekko w ciemności.

- Nie ona jedna to widziała. Podobno już z dziesięć osób, tyle tylko, że nie wiadomo dokładnie kto. Poza dwoma pijaczkami. Tyle że ja pijakom nie wierzę. Ja jak się upiję, to widuję diabły, anioły, a raz nawet kawałek mahometańskiego raju.

- Może ją wykopiesz i przypalikujesz? Tak na wszelki wypadek?

- Nie da rady. Będę musiał przerwać na jakiś czas działal­ność. Gliny niuchają, ksiądz pisuje donosy i grzmi z ambony. Jakubowski zarżnąłby mnie tępym nożem i pozszywał drewnia­nymi igłami. A tak na marginesie, to gdzie szła?

- Wyobraź sobie, że do Grabarczuka.

- Niemożliwe. Ten facet był jedynym, do którego nic nie miała.

- Ale ludzie gadają, że jego córka była w ciąży z Jakubowskim, ale spędziła.

- E, ludzie każdego obsmarują. A z Grabarczuków zbyt po­rządni ludzie, żeby wierzyć w te plotki.

- Może i tak.

- No nic. Czas na mnie. Wpadnę na dniach.

- No, to do zobaczenia.

Ruszył dalej.

Aleksander stał opierając się o płot swojego ogrodu. Przywitali się. Aleksander poczęstował gościa skrętem machorki.

- Mam do pana sprawę - zagaił. - Słyszałem, że pańska matka widziała...

- E, to nie istotne. Ona zawsze coś zobaczy. A to olbrzyma utkanego z ciemności, a to wilka. Pozwoli pan do obory.

Weszli. W oborze stała krowa, jałówka w kojcu oraz piękny kary koń.

- Nu, Kary nastąp się.

Koń odwrócił się ukazując bok.

- Patrz pan.

Zwierzę miało dwie kłute ranki, od których ciągnęły się sople zakrzepniętej krwi. Zarżało cicho.

- O mój Boże - wyszeptał Jakub.

Ze swojej ceratowej teczki wydobył calówkę i zmierzył odstęp pomiędzy nimi, a potem porównał ze swoją blizną. Zasępił się.

- I co pan powie?

- Chyba to samo.

- Wampir?

- Trudno powiedzieć - podszedł do ściany i zaczął ją badać do takiej wysokości, do której mógł dosięgnąć koń. Wodził ręką po deskach i po spojeniach.

- Czego pan szuka?

- Jakiegoś kolca, zęba od wideł tkwiącego w ścianie, czegoś, o co mógł się skaleczyć.

- Aj jaj, czołowy pogromca wampirów szuka przyczyn naturalnych?

- Pan nie wierzy w wampiry. Pan jest człowiekiem wykształ­conym. Ja wierzę, ale szukam innych przyczyn.

- I jak?

- I nie znajduję.

Zasępili się obydwaj. Jeden myślał o swoim biednym koniu, drugi o pewnym rosyjskim kupcu pogrzebanym koło cerkwi Eliasza Proroka.

Trzy dni później

Było jeszcze zupełnie ciemno. Padał rzęsisty deszcz. Trzej ubrani w pałatki mężczyźni kopali przy ścianie cerkwi już trze­cią dziurę z rzędu.

- Jasna cholera - rozległ się jęk Tomasza.

- Co się stało?

- Patrzcie tam.

Wyciągnął rękę. Koło mleczarni przesuwała się powoli postać ubrana w długą, białą suknię. Postać świeciła wyraźnie w ciemności mglistym, nierzeczywistym światłem.

- Jakubowska - szepnął Jakub. - Tylko ona nosiła taką fryzu­rę. Znowu ciągnie cholerę między ludzi. Ech, gdybym miał pi­stolet i srebrną kulę...

Widmo przesunęło się w stronę parku. Było teraz bliżej i patrzyło w ich stronę, choć na tle muru byli prawie niewido­czni. Jan, mamrocząc coś gorączkowo, ściągnął brezent z przenośnej klatki. W klatce siedział jego kogut. Zaczął draż­nić koguta, wpychając do środka kawałek kija. Ten jednak zamiast piać, gdakał jak kura. Duch stał i patrzył, a potem zaczął się oddalać.

- Zostaw to ptaszydło, poszła sobie.

- Lepiej niech zapieje. Będzie bezpieczniej.

Ptak w końcu dał się uprosić i zapiał donośnie. Co gorsza nie chciał przestać.

- Zatkaj mu dziób, do cholery, bo wszystkich pobudzi!

- Au! On dziobie!

- Płoszyć duchy ci się zachciało. Sama poszła.

Wreszcie radosne pienia ucichły. Wrócili do pracy. Po upły­wie jeszcze kilkunastu minut łopaty zabrzęczały o wieko meta­lowej trumny. Kopiąc pospiesznie, odsłonili ją w całości. Była trochę zaśniedziała.

- Dlaczego metalowa? - zdziwił się Tomasz.

- Bo umarł na trąd. Takich grzebano w metalowych.

- Nie zarazimy się?

- Minęło 50 lat. Zresztą mam rękawice.

- Tu jest zalutowane.

- Widzę. Myślisz, że po co kazałem Janowi wziąć palnik?

Rozlutowanie złączenia zajęło im kilkanaście minut.

- Tak, to on.

Zmarły leżał w trumnie w pięknym sobolowym futrze, które kapinkę się zdefasonowało. Z ciała został sam szkielet.

- O kurcze - jęknął Tomasz, świecąc latarką.

- Co?

- Jego zęby!

Zęby kupca lśniły matową żółtą barwą. Wszystkie, cały kom­plet, wykonane były z dwudziestoczterokaratowego złota.

- Ucz się uczciwości - powiedział surowo Jakub. - Niebosz­czyk, nawet wampir, rzecz święta. Nasz zawód naraża na poku­sy, ale nie jesteśmy hienami.

- Ale to jest z ćwierć kilo.

- Jak nie możesz na to patrzeć, to nikt ci ni każe.

Uwinęli się gładko. Łopata, drut, kołek, głowa w nogach. Zalutowali, zasypali, udeptali. Zniknęli w mrocznej kurzawie. Deszcz zatarł ślady kopania. Dobro należy czynić w milczeniu.

Koło południa dnia tego

Jakub nalewał właśnie karmy z wiadra dla swoich trzech świ­nek, gdy rozległo się pukanie do drzwi chlewika. Odwrócił się zaskoczony. Na jego podwórku stała wysłużona czarna wołga, a do drzwi pukał sam Jakubowski.

- Dzień dobry - cicho powiedział gminny sekretarz partii.

- Dobry. Cóż was sprowadza, towarzyszu sekretarzu, do meliny ciemnogrodu i reakcji?

- Mam do was poufną sprawę.

Wyjął z kieszeni kopertę i usiłował niezdarnie ją wcisnąć w ręce Wędrowyczowi. Ten ostatni wziął ją w końcu i ciekawie zajrzał do środka. Wewnątrz tkwiły dwa tysiące złotych.

- To chyba rzeczywiście bardzo poufna sprawa - stwierdził. - A konkretnie?

- Pan słyszał o mojej zmarłej żonie?

- Dużo.

- Od trzech tygodni przychodzi i puka do mojego okna.

Egzorcysta amator oddał mu kopertę.

- Nie zajmuję się zabobonami. Niech pan idzie z tą sprawą do księdza albo napisze do KC z prośbą o instrukcje.

- Jeśli pieniędzy jest za mało, to proszę podać cenę. Pogadam też z posterunkowym, żeby dali spokój swoim podejrzeniom.

- A co konkretnie miałbym zrobić?

- Osikowy kołek, czy jakoś tak.

- Już mówiłem, że się tym nie zajmuję. Zresztą, ateiści nie wstają z grobów.

- Dobrze panu mówić. Niech pan się zgodzi. Przyszedłem do pana, bo tylko pan to potrafi.

- A jeśli mi się nie uda?

- Panu? Legendy krążą o pańskim kunszcie! Słyszałem od znajomego z Dubienki, a i z Uhań przyszły wieści.

- Jutro o pierwszej. Niech nikt mi nie przeszkadza.

- Obstawię cmentarz milicją. Nikt nawet nie podejdzie.

- Nie chcę żadnych mundurowych w zasięgu wzroku. Może niech zaproszą na posterunek księdza i przesłuchają go. A pana poproszę, aby nam towarzyszył.

- Czy to konieczne?

- Tak. Na własne oczy zobaczy pan, że wszystko zostanie wykonane bez fuszerki.

Następnego dnia.

Czterej mężczyźni zebrali się na cmentarzu. Dwaj kopali, trzeci pogryzał kaszankę. Ten czwarty siedział na odwalonej płycie nagrobkowej i nerwowo obgryzał paznokcie. Dostał szklankę bimbru, ale to mu specjalnie nie pomogło. Niebawem ukazała się trumna. Odkręcali śruby dwoma śrubokrętami jedno­cześnie. Jakub rozłożył na gazecie narzędzia. Jak chirurg przed operacją. Gminny sekretarz milczał. Milczał, gdy odcinali głowę szpadlem. Milczał, gdy przebijali czaszkę gwoździem. Jednak gdy pętali ręce drutem, nie wytrzymał.

- Czy to naprawdę niezbędne? - jęknął.

- Niestety, tak.

Na zakończenie złamali zmarłej obie kości udowe, aby całko­wicie uniemożliwić jej wyłażenie z grobu. Czysta, dokładna, fa­chowa robota.

- To wszystko? - zapytał, gdy zakopywali wywróconą do góry nogami trumnę.

- Tak. Teraz będzie spokój.

Otarł czoło z potu i wydobył z kieszeni trzy koperty.

- Premia uznaniowa - powiedział.

Trochę się wykręcali, ale w końcu wzięli. W kopertach było po tysiąc złotych.

Przez następne dni było gorzej niż źle. Zmarła, nic sobie najwidoczniej nie robiąc ze skomplikowanych zabiegów, jakim poddano jej ciało, paradowała po wsi. Widziało ją kilkanaście osób, jednego ze świadków trzeba było hospitalizować, bo do­stał zawału na jej widok. Zeznania były sprzeczne. Wedle jed­nych niosła odciętą głowę w związanych drutem rękach. Inni dopatrzyli się, że nogi zginają jej się w niewłaściwych miejscach. Byli i tacy, którzy widzieli osikowy kołek sterczący jej z piersi. Ksiądz zabarykadował się na plebanii i udawał chorego.

Mieszkańcy udali się więc na milicję. Milicja wyśmiała ich, ale co dziwne przez następne dni dziel­ni obrońcy prawa nabrali zwyczaju barykadowania na noc drzwi posterunku ciężką szafą z aktami.

Pewnego wieczoru Józef i Jakub zasiedli w stodole tego pier­wszego. Mieli swoje tajemnice. W starej glinianej doniczce leża­ła srebrna przedwojenna dziesięciozłotówka z Piłsudskim. Obok znajdowała się forma do lania kul, pamiętająca powstanie stycz­niowe. Józef zapalił palnik acetylenowy i skierował jego pło­mień na doniczkę. Najpierw rysunek lekko się zamazał, a potem moneta zamieniła się w kroplę metalu. Jakub złapał obcęgami doniczkę. Józef ujął w rękę formę. Kropla stoczyła się. Zanurzył formę w słoiku z wodą. Zaśpiewała para. Wytarł kulę chustecz­ką i podał przyjacielowi.

- No to z Bożą pomocą.

Wyciągnął z kupy siana strzelbę skałkową i spokojnymi, wprawnymi ruchami, zaczął ją nabijać.

- Wystrzeli ten rupieć?

- W zeszłym roku strzelałem.

- Może byłoby lepiej, gdybym przyniósł karabin...

- O tak. Wiem, że masz zakopaną broń, ale nie dorobię kuli karabinowej. Zresztą pomyśl, co by się stało, gdyby złapali cię z karabinem. Tak masz prawie czyste ręce. Broń powstała przed 1880 rokiem. Martwi mnie tylko, że jest jednostrzałowa. Jeśli spudłujesz, to rozszarpie cię na strzępy.

- Może nie będzie aż tak źle. Mam jeszcze srebrny nożyk. Pchnę ją w serce.

Było dobrze po dziesiątej, gdy zasadził się w krzakach koło domu sekretarza. Mijały godziny. Koło dwunastej, gdy już pra­wie tracił nadzieję, na ulicy pojawił się biały zarys ludzkiej sylwetki. Podsypał świeżego prochu i poprawił krzemień. Postać zbliżyła się. Nie miał wątpliwości. Chód i fryzura były nie do pomylenia. Wycelował i wystrzelił. Postać upadła na ziemię. Z chałup wybiegli ludzie. Ktoś pochylił się nad ciałem.

- Ludzie, to nie Jakubowska, tylko młoda Grzesiuczka! Prze­brała się i straszyła...

Pod Jakubem rozstąpiła się ziemia, a może to ugięły mu się kolana.

- Doktora, prędko, jeszcze dycha! - usłyszał.

Była więc jakaś nadzieja. W tym momencie ciężka ręka opadła mu na ramię.

- Jakubie Wędrowycz. Jesteście aresztowani w imieniu Pol­skiej Rzeczypospolitej Ludowej za usiłowanie zabójstwa z pre­medytacją, posiadanie nie zarejestrowanej broni palnej i profa­nację grobów.

Obejrzał się z nadzieją na oświetlone okna domu. Zobaczył stół, stojące na nim dwie butelki wódki oraz wiszące dwadzie­ścia centymetrów nad nim nogi gminnego sekretarza. Wzrok jego podążył ku górze i zatrzymał się na masywnym haku wbi­tym w sufit, o który zaczepiony był stryczek. Z tej strony nie mógł się już spodziewać żadnej pomocy.

Skazano go na cztery lata, ale dodano mu jeszcze dwa lata za złe sprawowanie. Wyrok odsiadywał w jednej celi z Josifem z Trościanki, który też dostał sześć lat. Trzy za bimber i kłusow­nictwo, a dalsze trzy za obrazę sądu i pogróżki pod adresem tej instytucji. Trzy dni po aresztowaniu Jakuba na łące koło zam­czyska zaktywizował się duch w meloniku z laseczką i tak obił jednego pijaczka, że ten poprzysiągł nigdy więcej nie brać do ust alkoholu i wytrzymał prawie pół roku.

OSTATNIA POSŁUGA

Jedynym uczuciem, jakie Semen Korczaszko żywił dla lekarzy, była totalna pogarda. Był to i tak pewien postęp, bo gdy był młodszy czuł do nich nienawiść. Ale potem na skutek pewnego drobnego wypadku nie­nawiść zamieniła się w niechęć. Korzenie nienawiści były głębokie i sięgały pierwszej wojny światowej, kiedy to Semen ranny podczas bitwy na Białej Górze trafił do niemieckiego szpitala polowego. Wyszedł z niego żywy, co przypisać należy nie tyle zasługom konowałów, ile wrodzonej odporności organizmu, który przetrwał zarówno odniesione obrażenia, jak i późniejsze zakażenie ran gronkowcami i dodatkową epidemię tyfusu, która wycięła ponad połową personelu, o pacjentach nie wspominając. Opuszczając szpital, Semen poprzysiągł nigdy więcej nie zadawać się z tymi rzeźnikami i zapewne dotrzymałby słowa, gdyby nie przykry fakt kolejnej wojny światowej. Gdy podniesiono go z pola koło Wojsławic, na którym padł trafiony w głowę odłamkiem uprzednio przez siebie zestrzelonego niemieckiego samolotu, był nieprzytomny i tylko dlatego nie protestował. Gdy doszedł do siebie w radzieckim szpitalu polowym, brakowało mu obrączki, papierośnicy, trzech złotych zębów z kieszeni (zęby były zdobyczne, z dentystami bowiem także się nie zadawał), oraz innych wartościowych drobiazgów. Ponadto ktoś, a on oczywiście podejrzewał personel, ukradł mu spodnie, buty i skórzany pas, w którym miał zaszyte trochę dolarów. Nawiasem mówiąc, towarzysze felczerzy po pijanemu zrobili mu trepanację czaszki dla sprawdzenia, czy uderzenie nie uszkodziło mu rozumu, a odłamka, który utkwił pod skórą, nie usunęli. W każdym razie i tym razem zdołał przeżyć, co osobiście uznał za życiowy sukces. Opuściwszy szpital, zaopatrzył się w ampułkę cyjanku i nosił ją pod kołnierzem ze szlachetnym zamiarem rozgryzienia jej natychmiast po kolejnym wypadku kwalifikującym go do przyjmowania pomocy lekarskiej. Powiedziawszy o nienawiści przejdę teraz do wypadków, które sprawiły, że zamieniła się ona w niechęć. Pewnego dnia jakieś trzydzieści lat po ostatnim kontakcie ze służbą zdrowia.

Semen wraz w wnukiem ładowali siano na wyżki w stodole. Stodoła - jak to często praktykowano w tamtych stronach zbudowana była z materiału dość wybrakowanego. Deska, o którą opierał się koniec drabiny pękła i Semen zwalił się na ziemię. Tym razem pomny na poprzednie doświadczenia ocknął się sam, i to niemal natychmiast. Stał nad nim jego wnuk Mychajło.

- Kiepska sprawa - powiedział. - Otwarte złamanie. Leż dziadku, zaraz wracam.

Semen popatrzył na swoją nogę, a potem wyjął z kieszeni rewolwer.

- Nigdzie nie pójdziesz! - wrzasnął.

- A ja do chałupy po opatrunki.

- Kłamiesz. Chcesz tu sprowadzić lekarza. Ale po moim trupie. A właściwie po twoim. Tylko się spróbujesz ruszyć...

W tym momencie nagły przypływ bólu odebrał mu przytomność. Gdy otworzył oczy, wnuka już nie było. Razem z wnukiem zniknął rewolwer, kosa i widły. Nikt nie mógł powiedzieć, żeby Mychajło nie był przewidującym człowiekiem. Semen zawył z wściekłości wobec takiego braku posłuszeństwa wobec starszych, a potem zaczął myśleć. Nawyk myślenia miał zakorzeniony od czasów, gdy jakieś osiemdziesiąt lat wcześniej studiował w Sankt Petersburgu biologię. Rozwiązanie problemu zaświtało mu po pięciu minutach intensywnej pracy umysłowej. W jakim celu wnuk pojechał po lekarza? Oczywiście po to, aby ten ostatni nastawił mu złamaną nogę, a potem ją zagipsował. Staruszek uśmiechnął się lekko. Gdyby tak udało mu się nastawić ją sobie samodzielnie, to miał przecież cały worek cementu, który powinien być równie dobry jak gips. To było tak proste, aż się zawstydził, że tak długo nad tym myślał. Trzeba było działać. Niestety, jak się już na wstępie przekonał, naciągnięcie złamanej nogi było trudniejsze, niż myślał. Ciągnięcie ręką wobec dość ograniczonego pola działania nic nie dawało. Poskrobał się z frasunkiem po głowie, a potem wpadł na kolejny ambitny pomysł. Ze ściany ściągnął zwój liny, po drugiej drabinie wdrapał się z powrotem tam, skąd dziesięć minut wcześniej spadł. Usiadł na belce i obwiązawszy sobie nogę w kostce liną, przymotał drugi jej koniec do belki, na której siedział. Teraz pozostawało już tylko jedno. Przeżegnał się zamaszyście, po czym rzucił się z belki w dół. Ciężar ciała powinien naciągnąć złamanie. Ponownie stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, wisiał głową w dół, do ziemi miał jakieś dwa metry, do belki tam na górze kolejne dwa, noga bolała go tak, że niemal wył z bólu, a w dodatku wcale nie wyglądało na to, żeby się specjalnie poprawiła. Tylko kość wyszła trochę przez skórę, co widział, bo objechały mu nogawki. Z tamtego miejsca ściekał cieniutki strumyczek krwi.

- Oj, nie dobrze - powiedział sam do siebie.

Znowu ocknął się w szpitalu. Pierwszą rzeczą jaką zrobił, gdy zorientował się, gdzie się znajduje, było wydobycie ampułki cyjanku spod kołnierzyka koszuli, która dziwnym trafem wisiała na krześle obok łóżka. Ampułka też tam była. Ułamał jej szyjkę i wytrząsnął zawartość na dłoń. Cyjanek miał biały kolor i nieprzyjemny zapach. Staruszek zlizał starannie proszek, po czym przybrał pozę godną nieboszczyka, to znaczy położył się na wznak i skrzyżował ręce na piersi. Upływały minuty, ale nic się nie działo. W ustach miał paskudny smak, nadal jednak był żywy.

- Cholera - zdenerwował się. - To chyba nie był cyjanek.

A potem przyszedł całkiem sympatyczny lekarz. Semen został wypisany do domu trzy dni później. Noga zrosła się w ciągu pięciu miesięcy wprost znakomicie. Od tamtej pory Semen kłaniał się miejscowym lekarzom gdy ich spotkał na ulicy, zamiast spluwać na ich widok, jak miał to dotychczas w zwyczaju. A gdy pewnego lata pojawiły się silne bóle w okolicach wątroby, rad nie rad udał się na czwarte spotkanie z tą białą mafią.

Gabinet był biały. Wszystko w szpitalu w Chełmie było białe. Semen siedział na wygodnym metalowym krześle i wpatrywał się mętnym wzrokiem w zdjęcie rentgenowskie. Patrząc pod światło, widział szereg różnych plam. Przeniósł wzrok na lekarza.

- Znaczit nie da się tego w diabły wyciachać?

- Niestety. Cud prawdziwy, że pan jeszcze żyje. Zostało panu nie więcej niż dwa trzy miesiące życia. I to cały czas na środkach przeciwbólowych.

Semen wściekł się. Wściekłość jego była całkowicie zimna i patrząc na Semena ciężko byłoby się jej się domyślić.

- Znaczit, że ja przeżyłem sto sześć lat, w tym trzy wojny, żeby teraz zabiło mnie jakieś takie niewielkie gówno w moim środku?

Lekarz bezradnie rozłożył ręce.

- Nic się już nie da zrobić. Nikt nic już nie może zrobić.

Semen spokojnie pokazał mu figę.

- Nie takie choroby się leczyło - powiedział spokojnie. - Mam jeszcze ochotę zobaczyć dwudziesty pierwszy wiek.

Rzucił z pogardą zdjęcie na stół i wyszedł z gabinetu. Dwie godziny później był już w domu w Wojsławicach. Skoro oficjalna medycyna nie mogła mu pomóc, pozostawały jeszcze ludowe metody. Osiodłał swoją klacz Karolinę. Wybił się lekko ze strzemiona i delikatnie ściągnął cugle.

- Przejedziemy się do Dubienki - powiedział.

Klacz popatrzyła na niego zaskoczona. Jej spojrzenie mówiło wyraźnie:

- To ponad dwadzieścia kilometrów. Czy jesteś pewien, że pekaesem nie byłoby szybciej?

- No szkapko - powiedział. - Nie zastanawiaj się, tylko w drogę.

No i pojechali. Na miejsce dotarli gdzieś około ósmej wieczorem. Na widok wsi Semenowi włosy stanęły dęba. Fakt, że jakoś nie bywał w tych stronach przez ostatnie sześćdziesiąt lat, ale zmiany i tak były uderzające.

- Cholera, co się z tą wiochą porobiło - mruknął sam do siebie.

Wyjechali na łąki nad Bugiem i pojechali w stronę Uhańki. Po drodze powinien być las, ale zdaje się, że go w międzyczasie wycięto. Góry za lasem też nie było widać. W każdym razie chałupa Waciuka, zbudowana kiedyś na polanie, stała obecnie w szczerym polu. Podjechał spokojnie do furtki i zeskoczywszy na ziemie, zapukał do drzwi. Z wnętrza wylazł jakiś facet około trzydziestki z zaczerwienionymi oczyma i splątanymi włosami.

- Nu, o co chodzi? - zapytał.

- Franko doma?

- Już ze dwadzieścia lat jak dziadek pochowany.

- Nie żyje? Przecież był młodszy ode mnie.

- Nu nie żyje. Ale może ja pomogę. Coś dolega jak mniemam. Jestem Omelajn.

- Aha. Semen Korczaszko.

- Proszę do środka.

Wnętrze jednoizbowej chałupy umeblowane było w sposób typowy dla domostw znachorów. Pod sufitem wisiały pęczki ziół, na kuchni kipiało kilka kotłów. Na półkach stały słoje z zakiszonymi żabami, końskimi pączkami i innymi takimi. Na ścianie niczym listy uwierzytelniające wisiały oprawione w ramki wyroki sądowe dla czterech czy pięciu kolejnych pokoleń za prowadzenie pokątnej praktyki lekarskiej.

- Proszę się położyć. - Znachor gestem wskazał kozetkę.

Semen położył się. Omelajn zaczął wykonywać nad jego ciałem osobliwe gesty.

- U, ni dobrze - powiedział.

- Wyleczysz? Zapłacę złotem. Lekarze postawili już na mnie krzyżyk.

- Znaczy nowotwór. Ciężka sprawa. Nie da się zoperować?

- Niestety. Myślałem, że znachorzy z Dubienki leczą wszystkie choroby.

- Może tak było kiedyś. Dzisiejsze choroby są trudniejsze do wyleczenia. Zresztą jacy znachorzy. Ja jestem ostatni, a poza tym, i tak robię kurs dla bioenergoterapeutów. Bardziej modne a i nie idzie się siedzieć.

Semen wstał. Czuł pogardę dla medycyny. Zarówno tej oficjalnej, jak i dla tej, której przedstawiciel zdiagnozował go bez użycia rentgena.

- To co mogę zrobić? - zapytał.

- Podobno pomaga picie nafty.

- A to się dobrze składa, bo mam w chałupie całą butelkę.

Rzucił na stół srebrnego rubla w charakterze honorarium i wsiadł na konia. W domu był dopiero po północy.

Następne dni były podobne do siebie. Semen pił bimber na przemian z naftą do prymusa. Oczywiście efekty, które w ten sposób osiągnął, nie przyniosły niczego dobrego. Nafta zgodnie ze swoją naturą działała przeczyszczająco i to do tego stopnia, że mało mu bebechów nie wyrwało, a bóle się nasiliły. Ósmego dnia przyjechał Omelajn.

- O? - Semen wyraził zdziwienie na jego widok.

- Wpadłem, bo coś mi się przypomniało.

Znachor był najwyraźniej na najlepszej drodze do zostania bioenergoterapeutą, był gładko przyczesany, miał na sobie garnitur, a pod pachą trzymał nowiutką skórzaną aktówkę. Semen zaprosił go do środka.

- Jak samopoczucie? - zapytał gość, biorąc ze stołu flaszkę z naftą. Popatrzył na etykietkę i skrzywił się.

- Ta nafta jest do dupy. Wypiłem sobie dwie szklaneczki i mało ducha nie wyzionąłem.

- Pije się nie taką. Trzeba kupić w aptece specjalnie oczyszczoną. Ale może będę miał coś lepszego.

Zza pazuchy wydobył litrową butlę pełną jakiejś mętnej cieczy.

- Zostało po dziadku - wyjaśnił. - Wprawdzie ma już ponad trzydzieści lat, ale było w szczelnie zakręconym słoiku, więc może się nada.

- Nu mogę spróbować. A co to?

- Balsam galicyjski. Lek na wszystkie choroby. Tylko po tym się traci przytomność na parę godzin. I głowa od niego boli.

Znachor nie zasiadywał się. Poszedł sobie. Na stole została butelka.

Semen odkręcił korek i powąchał. To, co było wewnątrz, było gęste jak śmietana i miało zapach ciepłego poranka na bagnach. Na etykietce nabazgrolono: Eliksir Bagienny pół szklanki na raz.

- Miał być balsam galicyjski - powiedział sam do siebie. - Ano dobra. Zobaczymy. Zaszkodzić to już mi nic nie może.

Semen poskrobał się po głowie, a potem przyszło mu do głowy jeszcze coś. Koty. Jeśli do chorego człowieka przyłoży się kota, to człowiek wyzdrowieje, za to kot... Semen poweselał. Pogwizdując sobie walca „Na sopkach Mandżurii" poszedł do apteki. W aptece kupił dziesięć butelek waleriany. Następnie polał tym swoje łóżko i otworzył szeroko okno. Przeżegnał się i wypiwszy pół szklanki preparatu, ułożył się wygodnie na wierzchu. Preparat ściął go z nóg momentalnie. Odpływając w ciemność, poczuł, jak pierwsze koty zwabione zapachem układają się wokół. Ocknął się po dwu dniach. Był głodny, a stada kiciorków nadal pokrywały jego łóżko warstwą. W powietrzu unosił się intensywny koci zapach. Tarzały się po nim i po pościeli. Czuł się już zdecydowanie lepiej. Tylko jego skóra była dziwnie sina i pokryła się jakąś lepką warstwą. Przejadł co nieco i powtórzył kurację. Minęły jeszcze dwa dni. Był dziwnie osłabiony, ale poza tym czuł się świetnie. Włosy, których miał na głowie dość niewiele, wyrosły gęściej. Były też mniej siwe. Za to wyleciały mu dwa zęby. Specjalnie się tym nie zmartwił, bo w ich miejsce rosły mu nowe. Podreptał do stajni. Karolina przez te cztery dni zjadła półtorej beli siana i wyczyściła całe wiadro owsa. Ile wypiła, nie był wstanie powiedzieć, bo miała automatyczne poidło. Uśmiechnął się do niej. W tym momencie złapał go gwałtowny paroksyzm bólu. Zwinął się w pół i upadł na ziemię. Ocknął się, gdy klacz polizała go po twarzy. Wstał. Zamyślił się na chwilę. Sto sześć lat. Prawie nikt nie dożywa tak sędziwego wieku. Popatrzył na swoją szkapę. A potem podjął decyzję.

- Tu się nie ma co bawić - powiedział cicho do siebie.

Nasypał świeżego owsa. Dorzucił jeszcze dwie bele siana. Następnie wrócił do domu. Napisał kartkę, uwalił się na łóżku pomiędzy kotami i pewnymi przejawami ich czynności życiowych po czym zdecydowanym ruchem przytknął do ust butlę i wytrąbił blisko litr za jednym zamachem. Umysł eksplodował mu pod czaszką z oślepiającą jasnością.

Następnego dnia zaszedł do niego Jakub Wędrowycz miejscowy egzorcysta amator. Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, wszedł do chałupy. Zobaczył pagórek miauczących kotów na łóżku kumpla i zdecydowanymi ruchami wyekspediował większość z nich przez okno. Pochylił się. Leżący był martwy. Wyglądał dość dziwnie. Skóra napięła mu się na twarzy, zniknęła część zmarszczek, nabrała lekko różowego odcienia jak u nałogowego alkoholika. Rysy zmiękły i starzec wyglądał o dobre czterdzieści lat młodziej. Tyle tylko że nie oddychał, a i nie można było wyczuć jego pulsu. Ciało wystygło zupełnie. Ze stolika przy łóżku wziął kartkę.

Drogi Jakubie.

Wóz albo przewóz. Zażyłem końską dawkę pewnego świństwa. Jeśli umrę, cała moja forsa, zakopana wiesz gdzie, jest twoja, pod warunkiem ze pochowasz moją klacz Karolinę w jednym grobie ze mną. Niech Bóg cię prowadzi.

Semen

PS Twój bimber to straszne świństwo.

Egzorcysta poskrobał się po głowie, a potem poszedł po gliniarzy i doktora. Kartkę schował. Po co postronni mają wiedzieć, że należy mu się jakieś złoto. I że nadal pędzi bimber. Milicja starannie wszystko obejrzała i spisała jego zeznania. Lekarz potwierdził zgon. W tej właśnie chwili Jakubowi coś zaświtało.

- Nie ma stężeń pośmiertnych - zauważył.

- To normalne - uspokoił go lekarz. - Zgon musiał nastąpić niedawno. Jeszcze się nie pojawiły.

Egzorcysta poskrobał się po głowie, ale nic nie powiedział. Jego wzrok przykuła butelka z resztką cieczy.

- A to co? - zaciekawił się.

Lekarz podążył za jego spojrzeniem.

- A, to, Semen miał raka. Miał bóle, zostało mu parę tygodni życia. Chyba próbował się leczyć jakimś świństwem.

Brwi Jakuba uniosły się do góry. Korzystając z chwili nieuwagi, ukradł butelkę z resztą zawartości.

* * *

Zmarły leżał w trumnie. Przyjechała cała jego rodzina. Sześciu synów, osiemnastu wnuków, ponad dwudziestu prawnuków. Było też kilku praprawnuków. Stali milcząc ponuro. Jakub przykląkł i modlił się. Kościelny szykował wszystko do mszy. Niespodziewanie do uszu egzorcysty doleciał cichy dźwięk, jak gdyby ciało w trumnie poruszyło się.

- Jestem przewrażliwiony - powiedział sam do siebie.

Wieko nie było jeszcze przykręcone. Przyszedł lekarz. Nie wiedzieć dlaczego od trzech dni pił na umór. Teraz nadszedł lekko się zataczając. Synowie Semena na jego widok jak na komendę skrzywili się.

- Dziadek nie chciałby, żeby jakiś lekarz przyszedł na jego pogrzeb - powiedział jeden z wnuków.

Lekarz czknął potężnie.

- Pomylili zdjęcia - powiedział. - On miał odłamek, a nie raka. On był zdrów.

- Co? - zawył Jakub. - Ty gnido!

- Ja bym go zaraz... - rzucił któryś z prawnuków z nienawiścią.

- Spokój - wrzasnął kościelny. - To dom Pański, a nie knajpa.

Ale egzorcysta już go nie słuchał. Kruszył właśnie krzesło na maczugę. Lekarz szarpnął się w ucisku kilku silnych rąk. Niepokojący zgrzyt z tyłu utonął w ogólnym hałasie. Nawet upadek wieka trumny na podłogę przeszedł niezauważony. Dopiero gdy nieboszczyk wmieszał się do bijatyki, awantura niespodziewanie ucichła. Już tylko Semen darł się na cały regulator.

- Uh ty! Zaraz ci gębę skuję felczerze od siedmiu boleści!

- Semen, tak nie wypada, ty przecież nie żyjesz - zauważył jeden z jego prawnuków.

Były nieboszczyk zasunął go pięścią w twarz.

- Co?! Ty też zaczynasz? Ja ci dam, że nie żyje.

Wrodzona delikatność nakazała Jakubowi oddalić się z miejsca zajścia. Koło kościoła wśród drzew spotkał księdza, który biegł w stronę kościoła.

- Co tam się dzieje? - zapytał zaniepokojony.

- Semen był w letargu. Właśnie się ocknął i bije lekarza. Może lepiej tam nie wchodzić.

Ksiądz popatrzył na Jakuba z niechęcią.

- To niedobrze - powiedział. - Będę musiał mazać w księgach.

Jakub wzruszył ramionami. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań. Z wnętrza świątyni dobiegały właśnie odgłosy waśni rodzinnej.

- Zobaczyli dziadka w trumnie i co? Ostatni raz pytam łachmyty, który z was rąbnął mi mój srebrny zegarek?

NA RYBKI

Południowa część stawu, znajdującego się w Wojsławicach, a należąca do straży pożarnej, była tego lata wyjątkowo silnie zarośnięta trzcinami. Pewnego sierpniowego dnia Józef Paczenko jechał koło stawu na rowerze i zobaczył wśród nich jakiś dziwny przedmiot. Wzrok miał już mocno przytłumiony i dlatego dopiero po dłuższej chwili domyślił się, co to jest.

- Ach - powiedział sam do siebie, a potem zjechał z szosy i ruszył wąską ścieżką nad wodą z zamiarem obejścia jeziora od drugiej strony.

Jakub Wędrowycz urządził się idealnie. Na wodzie wśród trzcin kołysała się dętka od traktora. Wokół niej przywiązano dwanaście butelek piwa „Perła", które chłodziły się zanurzone w wodzie. Jakub rozwalił się wygodnie w dętce i zwiesił nogi do wody. Chwilami wiatr rozwiewał nieco trzciny, a wtedy w odległości około dwóch metrów od dętki widać było pionowy słupek ozdobiony tablicą z napisem:

ŁOWIENIE RYB POD KARĄ WZBRONIONE.

Słupek przydał się w sam raz, żeby zaczepić o niego cumę. Jakub miał ochotę zerwać wraży napis gwałcący jego swobody, ale słoneczko rozleniwiło go tak, że nie miał siły się ruszyć. Od czasu do czasu wyławiał jedną butelkę i zerwawszy resztkami zębów kapsel, lal w gardło spienioną zawartość. Alkohol mile szumiał mu już w głowie, a palące problemy współczesności zeszły na plan dalszy. W lewej dłoni trzymał dwumetrowej długości kij, na którego końcu zaczepiona była żyłka z haczykiem. Na haczyk nadziany był plasterek mocno czosnkowej kiełbasy. Jakub lubił czasami posiedzieć z wędką nad wodą. Jeśli potrzebował trochę ryb, to brał elektrykę albo dynamit, a jeśli nie miał ochoty, to siedział sobie i moczył kij. Nikt mu nie przeszkadzał. Gdy Jakub wybierał się na ryby, ludzie starali się omijać staw. Wściekał się, że mu je płoszą. A w gniewie był nieobliczalny. Józef wszedł na resztki spróchniałej kładki i stojąc na jej końcu, zawołał kumpla:

- Biorą?!

Wędrowycz poruszył lekko jedną nogą i odwrócił się razem z dętką w jego stronę.

- Tak sobie, dzisiaj chyba nie pogoda na ryby. Napijesz się „Perły"? Mam jeszcze chyba ze sześć butelek?

- Nie, dzięki, muszę jakoś zajechać do domu.

- Ja tam się nie przejmuję. Koń sam zawiezie.

Jego kumpel poszukał wzrokiem klaczki Karoliny i stwierdził, że weszła w szkodę na pobliskim polu. Wzruszył ramionami.

- Co zrobisz, jak złapiesz złotą rybkę? - zagadnął.

Umysł jego przyjaciela był już nieco zmącony przez zawartość tych butelek, które opróżnione z zawartości, unosiły się wokoło na wodzie.

- Jak złotą, to przetopię.

- Nie, to nie taka. Taką, która spełnia życzenia. Złapiesz, a ona pyta: Co chcesz dostać, żebyś ją wypuścił.

- A. To słyszałem musi w bajkach. Ale tu takich nie ma.

- A wiesz, słyszałem wczoraj na targu dobry dowcip.

- A to opowiedz.

- Jeden ruski złapał złotą rybkę i ona mówi: „Wypuść mnie, a spełnię każde twoje życzenie".

- I co chciał?

- Początkowo nic, a potem zapragnął zostać bohaterem Związku Radzieckiego.

- Hm!

- No to ona zaklaskała w płetwy, a on patrzy, że siedzi w okopie, wokoło trupy sołdatów i jedzie na niego sto szwabskich czołgów. No wziął karabin i wali do nich, ale nic nie pomogło, bo ona pośmiertne mu dała.

Jakub obśmiał się koszmarnym śmiechem, płosząc stadko kaczek na rzeczce pół kilometra dalej.

- Galantny dowcip. A jeszcze jakieś takie?

- Aha. Tylko chciał zostać królem i zrobiła z niego tego tam francuskiego Ludwika, czy Filipa, co to go ścięli na gilotynie.

- Myślałem, że na gilotynie to Napoleona. Nu nic.

- Jak coś złowisz, to wpadnij do mnie. Upieczemy, popijemy, mam świetny ruski koniak.

- A pomyśle.

- No to bywaj.

- Do zobaczenia.

Poszedł sobie. Niebawem nadszedł posterunkowy Birski.

- Co wy tu robicie obywatelu? - zagadnął.

- Ach, pan posterunkowy. Może piwko?

- Obywatelu Wędrowycz...

- A tak, tak. Powtarzajcie moje nazwisko, bo jeszcze zapomnicie. Poza tym na służbie nie jesteście panem tylko obywatelem. Aha i na służbie nie wolno pić.

- Tu nie wolno pływać.

- A gdzie jest jakaś tablica z zakazem pływania? Zresztą ja nie pływam, tylko unoszę się na falach. Chcesz mnie spałować, to będziesz musiał tu wleźć.

Birski popatrzył na swój czyściutki mundur i zabłocone trzcinowisko dzielące go od Jakuba.

- Za stary jesteś, żeby cię pałować.

- No to aresztuj mnie za zakłócanie porządku, tyle że ja mam dziewięćdziesiąt lat i zaraz mnie zwolnią, a wszystko, co robię, podlega pod starczą demencję.

- Ty Jakub się nie zasłaniaj starczą demencją. Taka jasność umysłu nie zdarza się często nawet u czterdziestolatków.

- Ach. Miło słuchać.

- Co chcesz złowić?

- A złotą rybkę.

Birski roześmiał się.

- Znam świetny dowcip.

- O złotej rybce?

- Aha. Jeden ruski złapał złotą rybkę, a ona poprosiła, żeby ją wypuścił, to spełni jego życzenie. To on powiedział, że chce zostać księciem. W oczach mu zmętniało i zobaczył, że leży na jedwabnej pościeli. A potem weszła księżna i powiedziała: „Ferdynandzie zbudź się, jedziemy do Sarajewa".

- A to zrobiła go tym od wybuchu pierwszej światowej. Hi, hi, hi.

- Nu nic. Muszę lecieć. Ktoś właśnie popełnia przestępstwo.

- Kto taki? - zaciekawił się Jakub.

- Och, to takie powiedzenie z jednego filmu.

Poszedł sobie. Na polu spostrzegł klacz Jakuba, buszującą w zbożu. Wszedł w pszenicę po pas i ruszył w jej stronę. Na jego widok odwróciła się do niego tyłem i uniosła kopyto. Takie małe przyjacielskie ostrzeżenie. Zniknął. Jakub odkabzlował kolejną butelkę. W głowie nieźle mu już szumiało, a nadgarstki trochę mu napuchły. A potem wyciągnął wędkę z wody i zobaczył na jej końcu złotą rybkę.

- O karwia! - wymamrotał.

Odczepił ją zręcznie i wsadził do słoika z wodą.

- Nu nic, zje się. Dobrze, że nic nie mówi - powiedział sam do siebie.

- Jakubie...- odezwała się rybka ze słoika.

Wzdrygnął się. Na szczęście przypomniał sobie, że czasami gdy był pijany, to słyszał, jak zwierzęta rozmawiają ze sobą.

- Może to tylko delirium - pocieszył się.

Wyciągnął zza pazuchy flaszkę ze spirytusem i pociągnął dwa lub trzy łyki.

- Słuchaj, ubijemy interes - powiedziała rybka.- Ty mnie wypuścisz, a ja spełnię twoje życzenie.

- Jeszcze czego - wściekł się. - Już ja was znam rybki. Żadnych życzeń, tylko patelnia.

Dopił spirytus, ale wcale mu się od tego nie polepszyło.

- Popatrzcie na tego idiotę - powiedziała mama kaczka do swoich dzieci. - To miejscowy kłusownik Jakub Wędrowycz. Uważajcie na niego.

Potrząsnął głową. Nadgarstki mu pulsowały.

- Jasna cholera, zalałem się w trupa właśnie wtedy, kiedy mózg jest mi potrzebny do myślenia - zdenerwował się.

Brodząc po pas w błocie, wypełzł ze słoikiem w ręce na brzeg. Dopiero na twardym lądzie zrozumiał, jak bardzo jest pijany. Postawił słoik na ziemi i przycisnął go cegłą, żeby mu rybka nie wyskoczyła, i poszedł po konia. Karolina na jego widok odsunęła się.

- Najpierw się umyj, a potem właź na czyste zwierzę - powiedziała.

Nie mógł nie przyznać jej racji. Wrócił do jeziora i zdjął spodnie. Wrzucił je do wody, żeby się wypłukały, a sam świecąc gołym zadkiem, wrócił po konia. Tymczasem na brzegu jeziora pojawił się miejscowy plugawy (to znaczy plugawszy od Jakuba) degenerat Mariusz Bardak. Jakub biegał za klaczą, toteż nie zauważył go, zupełnie. Wreszcie udało mu się jej dosiąść. Kozacka krew zaważyła i mimo że był zupełnie pijany, zdołał nad nią zapanować. Myślał już tylko o jednym. Uciec, uciec jak najdalej od śmiercionośnej rybki.

- Do Józefa - rzucił polecenie, po czym zaczął odlatywać. Doszedł do siebie, gdy stał na podwórzu kumpla. Klacz Józefa Marika wyjrzała ze stajni.

- Znowu się ululał? - zapytała Karolinę.

- W trupa. Cholera, kiedyś go zrzucę prosto pod pekaes, tyle tylko, że mogę trafić na gorszego właściciela niż on.

- To jest pewne ryzyko.

W drzwiach chałupy stanął Józef. Zagdakał coś jak kura. Jakub padł mu w objęcia z pijackim szlochem.

- Ratuj stary, złowiłem złotą rybkę!

Józef uratował go, przenocował w stodole i dał mu nawet stare portki dla przykrycia nagości. Rano Jakub wskoczył na konia i uciekł do domu. Podobno zabarykadował się i przez miesiąc nie zbliżał do żadnej wody.

Ale czego to ludziska nie gadają.

Posterunkowy Birski stał na podwórzu plugawej siedziby plemienia Bardaków. Nowiutki mercedes na zachodnich numerach swoją nieskazitelną czystością wyraźnie psuł estetykę podwórka, na którą składały się zaniedbane budynki, snujące się wokoło, szare od brudu kury oraz jeziorko szaro-czarnej gnojówki.

- A więc pytam po raz ostatni: gdzie są papiery tego wozu? - posterunkowy tracił resztki cierpliwości.

- Nie ma - wymamrotał Bardak, patrząc w ziemię. - A może zresztą są w środku.

- Tak. A kluczyki, też ich nie ma? Skąd ten wóz? Pytam po raz ostatni.

- No złota rybka...

Dzieciaki i reszta plemienia Bardaków wycofali się do szop i domu.

- Ja ci pokażę złotą rybkę, cholerny złodzieju - wydarł się Birski, a potem zaczął walić pałą, aż drzazgi leciały.

ZBRODNIA DOSKONAŁA

Jakub Wędrowycz rzadko miał ochotę kogoś zabić. To znaczy ochoty takie miewał średnio kilka razy dziennie, ale tak na poważnie, ze skutkiem śmiertelnym, raczej mu się nie zdarzało. Aż do pewnego miłego wiosennego ranka, kiedy zaczerpnięte ze studni wiadro wody okazało się być wypełnione, delikatnie mówiąc, zawartością szamba. Studnia Jakuba była najstarsza w okolicy. Miała drewnianą cembrowinę i dawała najlepszą wodę w czterech gminach. Jakub oprzytomniał w ciągu kilku sekund. Zajrzał do studni. Brunatny zaciek i bijący ze środka smród nie budziły żadnych wątpliwości. Któryś z sąsiadów nocą podjechał szambiarką i spuścił zawartość właśnie tu. Zresztą ślady rury i kół ciężarówki dobrze odcisnęły się w wilgotnej ziemi. Jakub zawył. Mieszkańcy czterech sąsiednich gospodarstw słysząc to wycie, zagrzebali się głębiej w swoich łóżkach. Gdy Jakub był zły, mogło się to źle skończyć. Nawet dla niewinnych. Egzorcysta amator poszedł do swojej chałupy i wydobył z garnka na piecu kilogramową kostkę trotylu oraz zapalnik. Umieścił trotyl w wiadrze, podpalił lont i spuścił je na dół, przezornie odsuwając się jak najdalej od studni. Szczątki belek poleciały na kilka metrów do góry, po czym studnia zapadła się. Pozostał po niej tylko dół w ziemi, głęboki na jakieś dwa metry. Jakub splunął ponuro.

Wybuch usłyszało pół wsi. Ludzie zaszyli się w chałupach i nie wyściubiali nosa za próg. Jeśli Jakub był w takim nastroju, że brał się do materiałów wybuchowych, to był to zdecydowanie dzień, który należało przeznaczyć na siedzenie w domu. Lepiej takiemu nie wchodzić w oczy. Wytropienie sprawcy zatrucia studni nie zajęło Jakubowi dużo czasu. Osiodłał konia i ruszył świeżym jeszcze tropem za pojazdem. Szambowóz nie zrzucił całego ładunku i przez polne drogi ciągnął się szlak niewielkich plamek fekaliów. Trop ten doprowadził Jakuba do gospodarstwa niejakiego Guciuka. To zresztą nawet się zgadzało, bo tylko on miał w gminie prywatną szambiarkę. Jakub stanął za płotem i patrzył. Janusz Guciuk wylazł ze swojej chałupy z wiadrem czegoś dla świń. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Gospodarz odstawił wiadro.

- Won dziadu! - wrzasnął.

Oczy Jakuba zabłysły. Wyrok śmierci został wydany. Pozostawało jeszcze wymyślić sposób. To było najtrudniejsze. Oczywiście, zastrzelenie wroga nie stanowiło tu problemu. Pod chałupą Wedrowyczów zakopany był cały arsenał. Wystarczyłoby tego dobra na stoczenie krótkiej, ale z pewnością zwycięskiej wojny z całą armią. Strzelać też umiał, choć oczy na skutek picia różnych napojów były już nie tak dobre jak dawniej, wiadomo, metanol szkodzi. W celu zdobycia natchnienia Jakub udał się do gospody. Pomimo wczesnej pory siedzieli tu jego kumple. Wyłożył im swoje żale.

- Żaden problem - powiedział Józef Paczenko. - Zajdziemy go w nocy i z karabinami...

Paczenkowie też zawsze skrzętnie gromadzili broń palną i amunicję i trochę im tego zostało z dawnych dobrych czasów.

- Z karabinami robaczki? - zaciekawił się posterunkowy Rowicki z drugiego końca sali.

Ten facet miał koci słuch.

- Z karotenami panie władzo - sprostował Józef. - To takie barwniki roślinne, koloru czerwonego. Dodają ich do tego najtańszego wina.

- Odpada - szepnął Semen Korczaszko. - Usłyszał i nawet jeśli teraz uwierzył, to skojarzy.

- A może by go tak bimbrem z jakimś dodatkiem? - zaproponował Tomasz. - Tak jak we wojnę truliście Niemców.

Birski wyrósł koło nich.

- Dobra - powiedział. - Jakich Niemców chcecie zastrzelić?

- Wspominamy sobie wojenne przygody - wyjaśnił Jakub z godnością.

- A to chętnie posłucham. - Gliniarz przystawił sobie stołek i zamówił po piwie dla każdego. Po drugiej kolejce Jakub dał się namówić.

- No więc wlazłem ja i ten cały von Stauffenberg do Wolfensteinu. On miał przy sobie przepustkę, na wypadek gdybyśmy spotkali wrogów, i ja niosłem bombę, tę na Hitlera. A to był już dziewiętnasty lipca i zamach miał być następnego dnia, więc wyciągaliśmy nogi w tych korytarzach...

Birski popełnił jeden błąd, bo za często zamawiał następne kufle. Dla Jakuba i dla siebie. Jakub snuł opowieść.

- No więc on pojechał, a ja siedziałem za biurkiem, żeby dopilnować, jak Adolf rozerwie się na kawałki...

W pijackiej fantazji nie miał sobie równych. Snuł opowieść, jak schował się za palmą, w czasie gdy esesmani przetrząsali sztab. Wreszcie opowieść dobiegła swojego finału.

- Zobaczyłem, jak stoi koło biurka, i nacisnąłem detonator. Łup, i z Adolfa zostały strzępy.

- Zaraz, zaraz. - Birski trochę się ocknął. - Zamach w wilczym szańcu się przecież nie udał. Czytałem w książkach.

- Ty czytałeś, a ja widziałem na własne oczy - wyjaśnił Jakub. - Zaraz udowodnię.

- Ale on prowadził wojnę jeszcze przez pół roku....

- Nie, dali jego sobowtóra, bo bali się paniki; - Egzorcysta poszukiwał czegoś pilnie po kieszeniach. Wreszcie wyciągnął wyschniętą dłoń.

- O macie. Po zamachu zabrałem sobie na pamiątkę.

Parę osób wybiegło, aby zwymiotować. Birski wpatrywał się w dłoń mumii.

- To jest ręka Adolfa Hitlera? - zdziwił się.

- Jasne.

- A można by sprawdzić odciski palców?

- Masz w prezencie i postaw jeszcze jedno, bo muszę już lecieć.

Birski pstryknął palcami. Przyszła kelnerka.

- Jeszcze dwa duże - poprosił.

Stuknęli się kuflami i wypili. Birski patrzył z niejakim zdziwieniem, jak Jakub odlatuje jak rakieta, wyrywając w suficie dziurę.

- Stan nieważkości? - zdziwił się.

Cała knajpa kręciła się dookoła własnej osi. Gdy się podniósł spostrzegł, że dziury w dachu już nie ma. Ludzie w gospodzie mieli głowy psów, krów i koni.

- To na pewno delirium - pomyślał, waląc się pod stół.

Knajpa zakręciła się dookoła własnej, a może jego osi. Gdy się zatrzymała, stali nad nim Adolf i jakiś drugi.

- Jasna cholera, kapitanie, co pan narobił?! - wydarł się na niego Hitler. Wrzeszczał głosem aspiranta Rowickiego.

- Trzeba go chyba do izby wytrzeźwień, ale najpierw musimy go trochę docucić. Najważniejsze, to trzeba mu trochę wywalić z żołądka. Dam mu trochę środka wymiotnego, ale może wyciągniemy go na zewnątrz.

Birski rozpoznał mówiącego.

- Hailhitla, doktorze Mengele - wybełkotał, a potem walnął głową o ziemię.

Nad głową załopotały mu nazistowskie flagi. A może to były plastikowe obrusy w gospodzie?

Tymczasem Jakub szedł przez pola do domu. Część jego umysłu zaczadzona była alkoholem, ale pozostałe dziewięćdziesiąt procent, których człowiek normalnie nie używa, u niego pracowało na przyspieszonych obrotach. Z głębin głowy wypełzały wspomnienia. Te prawdziwe. Szedł ulicą Lubelską w Chełmie zaraz po wojnie. Z bramy wyjrzała rozczochrana dziewczyna.

- Może skorzysta pan okazji i da sobie powróżyć? - zapytała.

- Nie wyglądasz na Cygankę.

- Ja tylko naganiam klientów mistrzowi.

- Dobra.

Wszedł w bramę, potem do piwnicy. Facet, który tam siedział, wyglądał na Araba albo Turka. Siedział za biurkiem. Miał na sobie wytarty radziecki mundur. Przed nim paliła się świeca i leżała stara księga w skórzanej oprawie.

- Proszę podać mi lewą dłoń - powiedział dość łamaną polszczyzną. Jakub wyciągnął dłoń. Chiromanta odczytał całą jego przeszłość jak z książki.

- Niestety, w przyszłości nie osiągniesz ani szczęścia, ani majątku - powiedział.

- To też jest tu napisane? - zdziwił się przyszły egzorcysta, patrząc na swoją dłoń.

- Tak. Brak linii odpowiedzialnych za bogactwo. A linia życia jest króciutka i wróży jeszcze najwyżej dwa lata.

Jakub poskrobał się w głowę.

- A jak to powinno wyglądać, żeby było dobrze?

Mag otworzył książkę i pokazał mu rysunek ludzkiej dłoni z zaznaczonymi liniami.

- Tak jak tutaj - powiedział. - To rysunek dłoni szczęśliwej.

- Mogę sobie to przerysować?

- Proszę.

Jakub odrysował sobie obrazek na kawałku jakiejś gazety. Za wizytę zapłacił srebrną przedwojenną dziesięciozłotówką.

Nim doczłapał do chałupy, był już prawie trzeźwy i miał plan. Plan był szatański. Szatański w każdym calu. Następnego dnia rankiem wykopał zagrzebany pod progiem słoik z dolarami i wsiadł w pekaes. Późnym popołudniem wysiadł z pociągu na dworcu w Warszawie. Jego wiadomości okazały się dobre. Po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, w podziemiach świeżo otwartego hotelu Mariott był Pewex. Siedząca za ladą kicia zamarła ze zdumienia, gdy do sklepu wtoczył się malowniczo obdarty typ.

- Słuchaj no, kicia, macie tu różne kosmetyki? - zagadnął przymilnie.

- Mamy różne kosmetyki. Ale tu się płaci dolarami.

Jakub wyciągnął z kieszeni gruby plik studolarowych banknotów.

- Macie coś na zmarszczki?

- Kilka różnych środków.

- Dobra. Daj mi dziesięć, albo dwadzieścia tubek najmocniejszego.

Zamrugała oczami, ale posłusznie podała mu żądany specyfik. Zapłacił bez mrugnięcia okiem.

- Jak nie zadziała, to wrócę tu i spalę ten kurnik - zapowiedział i wyszedł.

O świcie był już z powrotem w Wojsławicach. Była czwarta rano.

Guciuk spał jeszcze snem sprawiedliwego w swoim plugawym barłogu, gdy Jakub przeniknął cicho na jego podwórze. Koło szambiarki stał duży słój pełen żółtawego kremu ochronnego do rąk. Jakub uśmiechając się szatańsko wcisnął do słoja dwadzieścia tubek kremu przeciw zmarszczkom i wybełtał zawartość patykiem. Zemsta! Zemsta! Zemsta!

Minęło kilka tygodni. Posterunkowy Birski był zły na Jakuba o rękę Hitlera, która okazała się być atrapą z lateksu. Z Guciukiem tymczasem działo się coś dziwnego Zawsze był dość majętny, ale teraz niespodziewanie zdziadział. Jego żona uciekła, pozbawiając go odrobiny szczęścia osobistego. Przy robocie też mu nie szło. Szambiarka psuła się raz po raz.

Pewnego dnia, jakiś miesiąc z kawałkiem po wycieczce do Warszawy, Jakub siedział w gospodzie i słuchał opowieści Tomasza. Tomasz opowiadał właśnie zmyślone przygody z czasów, jak pływał z rybakami po Bałtyku. Doszedł właśnie do wstrząsającego kawałka o tym, jak zaatakował ich wieloryb. Kawałek był podbudowany książką Julesa Verne'a „Wąż Morski" i obejrzanym u syna na wideo filmem „Szczęki", toteż było czego posłuchać. Niespodziewanie wszedł Guciuk. Choroba wyniszczyła go tak, że wyglądał jak żywy trup. Popatrzył na Jakuba z nienawiścią.

- To ty - wycharczał. - To twoja robota.

A potem oczy nagle wywróciły mu się białkami do góry i wywalił się jak długi. Pochylili się nad nim. Już nie żył. Jakub ujął dłoń nieboszczyka i odwrócił ją wewnętrzną stroną do góry. Skóra była idealnie gładka. Jak laminowana powierzchnia stołu. Milicja i lekarz weszli po chwili.

Odsunął się od ciała. Wiedział już wszystko.

Birski i Rowicki stali w pomieszczeniu prosektorium szpitala miejskiego w Chełmie. Na stalowym stole leżało ciało Guciuka. Obok stał lekarz z plikiem kartek pod pachą.

- No cóż - powiedział. - Nie znajduję tu żadnych przyczyn.

- Jak to żadnych? - zdziwił się Birski. - Jaka była przyczyna zgonu?

- Wedle naszej wiedzy nie było żadnej ani naturalnej, ani nienaturalnej. To wygląda, jakby życie z niego jakoś wyciekło.

- Trucizny, alkohol, narkotyki? - zapytał Birski.

- Nic z tych rzeczy.

- A może sugestia posthipnotyczna? - wtrącił się Rowicki.

- Jeśli pan umie wykazać na drodze sekcji zwłok sugestię posthipnotyczna, to proszę bardzo. - Lekarz wykonał zachęcający gest w stronę ciała.

- A co, nie dałoby się wyciąć dziury w głowie i zobaczyć, o czym myślał? - zaciekawił się posterunkowy.

Lekarz wzniósł oczy ku niebu.

- A ja myślałem, że te wszystkie dowcipy o milicjantach to tylko tak...

- Dobra, dobra - powiedział Rowicki. - Od myślenia to my tu jesteśmy. Więc nie ma żadnych śladów?

- Żadnych.

- Zbrodnia doskonała! Szefie mamy przypadek zbrodnii doskonałej!

Posterunkowy westchnął.

- Nie ma zbrodnii doskonałej. Nie uczyli cię?

- A ja myślałem, że to ten przypadek, który potwierdza każdą regułę.

- Wiem, kto zabił.

- Kto? - zapytali jednocześnie Rowicki i lekarz.

- Jakub Wędrowycz! Mamy motyw, bo Guciuk spuścił mu szambo do studni. Mamy ciało i zeznania świadków, bo zanim denat się przewrócił, to powiedział do Wędrowycza, że to wszystko jego wina.

- Ciekawe, co wszystko? - zamyślił się podwładny.

- Jakieś dodatkowe ślady? - zapytał lekarza.

- Tak. Na rękach miał resztki maści przeciw zmarszczkom, produkcji kapitalistycznej.

- Masz swoją zbrodnię doskonałą! Ta maść jest oczywiście toksyczna?

- Nie. Zupełnie nieszkodliwa.

- A w bardzo dużej ilości?

- Też nie. Z całą pewnością to nie maść spowodowała zgon. W narządach wewnętrznych nie ma po niej nawet śladu.

- Ale Wędrowycza, i tak przymkniemy - postanowił Birski.

- Może jednak sugestia?

- Co ty. On jest na to za głupi.

Jakub wdrapał się na wzgórza. Wiatr wiał taki, jak wtedy gdy Beria dusił Stalina poduszką. Jak tamtego wieczoru dwudziestego lipca pięćdziesiątego czwartego. Bo i dzisiaj zginął człowiek. Wszystko zapisane jest w liniach, a gdy nie ma linii, to nie ma też przeznaczenia. Gdy nie ma linii życia, to też oczywiście...

Wracając do chałupy oddawał się wspomnieniom. Wtedy, czterdzieści lat temu, po wyjściu od chiromaty odczuwał strach. Dwa lata życia. Ale Wędrowycze nigdy nie poddawali się losowi. Nigdy. Kupił butelkę piwa i usiadł na ławce w parku. Należało się spieszyć. Wypił piwo i rozbił flaszkę. Kartkę z rysunkiem położył obok siebie na ławce. Przygniótł ją kawałkiem cegły, aby nie odleciała. Kawałkiem szkła przystąpił do pracy. Zaczął od linii życia. Ryjąc szklanym odpryskiem w ciele przedłużył ją sobie aż na drugą stronę dłoni. Potem wgryzł się w ciało tworząc grubą i wyraźną linię bogactwa. Wyszła mu ślicznie. Na koniec zostawił sobie linię szczęścia. Zaledwie ją skończył, zza zakrętu alejki wyszła śliczna dziewczyna. Ożenił się z nią pół roku później. A jeszcze rok później zaciął się w dłoń drutem i powstała kolejna linia. Ta odpowiedzialna za paranormalne zdolności. I został egzorcystą... A linia pecha, sprawiająca, że bez przerwy go pudłowali do mamra, powstała przez pomyłkę przy podważaniu wieka trumny pewnego domniemanego wampira. I nawet nie wiedział, że ona tam jest.

Radiowóz ryknął silnikiem i wyjechał z wąwozu. Jak zwykle...

ZABÓJCA

Jakub Wędrowycz wioskowy egzorcysta-amator drgnął nieznacznie, gdy nie wiadomo przez kogo wystrzelona kula urwała mu kawałek ucha i zagłębiła się w ścianie szopy. Brwi jego uniosły się lekko do góry. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś go chciał zastrzelić, a zwłaszcza w taki piękny jesienny poranek, ale skoro ktoś właśnie usiłował to zrobić, nie było czasu do stracenia.

W następnym ułamku sekundy leżał już plackiem na ziemi, a jego własny rewolwer tkwił odbezpieczony w spracowanej dłoni. Kolejny pocisk zagłębił się w drzwi dobre pół metra od jego głowy. Jakub wydobył z kieszeni okulary i założył je na nos. Chwilę później rozbryznęła się ziemia, zasypując je dużą ilością piasku. Zaklął wściekle i zaczął się czołgać. Strzelec usadowiony nie wiedzieć gdzie, ale w każdym razie dość daleko, umilał mu czołganie, wystrzeliwując kolejne pociski.

Głucho zabrzęczało trafione wiadro. Rozprysła się szyba w oknie szopy. Zadzwoniła rynna. Egzorcysta doczołgał się do zapasowego wejścia do piwniczki i tam dopiero odetchnął z ulgą. Kimkolwiek był ten, który strzelał, z całą pewnością chciał go zabić. Jakub przeżył już tyle zamachów na swoje życie, że czuł to w kościach. Ściągnął z głowy czapkę i uniósł ją na kawałku kija przez dymnik. Nic się nie stało. Gdy jednak wysunął ją przez drzwi piwniczki, niewidoczny snajper znowu dał o sobie znać. Uderzenie kuli przebiło czapkę i wyrwało staruszkowi kij z ręki. Sądząc z poszarpanego końca kija, strzelec używał wrednego kalibru i paskudnie rozpryskowych pocisków. Poskrobał się lufą rewolweru za uchem. Następnie zaryglował drzwi i wydobywszy z jakiegoś kąta butelkę bimbru, pociągnął z lubością solidny łyk.

- Jeśli naprawdę chce mnie zabić, to zaraz tu będzie - wydedukował.

Pół flaszki później usłyszał skradające się kroki. Ktoś majstrował przy drzwiach wiodących do piwniczki. Jakub czknął, poprawił tkwiący za paskiem majcher i odbezpieczywszy rewolwer, podkradł się do drzwi. Ten po drugiej stronie wsadził w szczelinę ostrze ładnego niemieckiego nożyka, długości dobrych trzydziestu centymetrów i usiłował podważyć nim zasuwę. Egzorcysta popatrzył na ostrze i poskrobał się z frasunkiem po głowie. Ten tam na zewnątrz to był lepszy fachowiec. Szkoda tylko, że zezulec.

Jakub zabezpieczył rewolwer i cofnął się z powrotem w głąb pomieszczenia. Łyknął jeszcze trochę, a potem z dziury w ścianie wyciągnął lekko zardzewiałą pepeszę. Założył nowy talerz naboi, a potem wycelował w drzwi i od niechcenia puścił serię. W drzwiach powstały liczne dziurki, skrobanie nożem ucichło.

Egzorcysta opuścił karabin i pogmerał nieznacznie palcem w uchu. Kanonada ździebko go ogłuszyła. Łyknął sobie jeszcze łyk bimbru i ogłuszenie stopniowo przeszło. Coś ciekło mu za kołnierzyk. Krew. Ta z ucha. Zdezynfekował ranę resztką zawartości butelki, a potem wdrapał się po schodkach i odryglowawszy drzwi, otworzył je z rozmachem. Za drzwiami nie było nikogo. Było to o tyle dziwne, że biorąc pod uwagę ilość kul, które w nie wpakował, za drzwiami mogłaby leżeć połowa wioski. A tu nie było ani jednego zakichanego nieboszczyka. Jakub poskrobał się frasobliwie po głowie. Niespodziewanie przestał się drapać i przyjrzał się tkwiącemu mu za paznokciem wydrapanemu paprochowi. Paproch ruszał się. Zidentyfikowawszy go jako wesz, zlazł znów do piwniczki i polał głowę bimbrem z drugiej butelki. Zapiekło. Popatrzył na swój zegarek. Zegarek stał od kilku lat, ale przyzwyczajenie pozostało. Strzelanina z całą pewnością była słyszana we wsi i zaraz mógł się spodziewać wizyty smerfów. Podniósł z ziemi nóż i obejrzał go uważnie. Nóż miał pokrytą gumą rękojeść i był ostry jak brzytew. Jakub bez żenady przywłaszczył go sobie.

- To się przyda - powiedział w przestrzeń.

Wylazł z loszku. Zamachowcy nigdzie nie było widać. Nie było też śladów krwi. Ba, na ziemi nie odcisnęły się nawet ślady stóp. Z frasunkiem depnął mocniej nogą. Jego ślad był wyraźny. Niedawno padało. To było dziwne i nawet coś mu przypominało. Poczłapał do domu. Zabrał stamtąd siodło i osiodławszy swoją klaczkę, pojechał do gospody w Wojsławicach. Po drodze rozglądał się uważnie, ale nie wypatrzył niczego podejrzanego.

W gospodzie siedziało kilku jego kumpli od kieliszka i takich ogólnych. Było też paru takich, z którymi do kieliszka nie siadał nigdy. Jakub wziął kufel piwa i przysiadł się do stołu. Akurat mówił niejaki Witkowski.

- No i ta skatina włazi mi z wiatrówką do kurnika i bach, bach w moje kury! No to ja za orczyk, job jewo w łeb, aż się nogami nakrył.

- Fajno, fajno - powiedział Semen, którego też tutaj dzisiaj przyniosło. - A słyszeliście już o tym nowym piwie? „Perła Mocna" się nazywa.

- Ja tam wolę wino - powiedział Miszczuk, miejscowy rzeźbiarz. - Wino to napój artystów.

- A mnie dzisiaj rano chcieli zabić - wtrącił Jakub niewinnie.

- A ja wam mówię, że wino jest niczego sobie, ale trzeba je tak jak denaturat przez skórkę od razowca, to wtedy jest mniej szkodliwe. Bo jak czasem zajedzie siarą to aż... - nauczyciel wylany parę lat temu z pracy w szkole wtrącił swoje dwa grosze.

- Denaturat to oślepi z wolna - powiedział Bardak, który sam ledwo co widział. - Ale spirytus salicylowy jak się przepuści przez destylarkę, to nawet salicyl traci. Zostajo takie białe kryształki. Cienkie i długie.

- To co się pije? - zaciekawił się Semen.

- No jak to? Kryształki zostają z jednej strony, a esencja z drugiej.

- Prawie mnie zastrzelili - powiedział Jakub.

- A to łobuzy? - zdziwił się Tomasz. - Na pohybel.

Kilka szklanek uniosło się ku sufitowi i zaraz opadło w stronę gardeł. Wielkie mecyje, że ktoś chciał sprzątnąć Jakuba. Ciągle coś mu się przytrafiało. A to gliny go ganiali, a to Ruscy z KGB porywali do Moskwy. Miał szerokie znajomości.

- A ja wam mówię, że ajent dostał skrzynkę „Perły Mocnej" i schował na zaplecze dla swoich kumpli.

- Schował znaczy się? Uch, dawno już nikt nie podpalił mu chyba stodoły...- obudził się drzemiący w kącie Marek z Truścianki.

- Co dla kumpli? - wściekł się zza baru ajent. - Trza było powiedzieć, że chcecie spróbować!

- Ja! - wydarło się kilka gardeł.

Ustawili butelki rządkiem na stoliku. Po jednej dla każdego.

- Jaki toast? - zapytał Jakub.

W tym momencie przez okno wpadła kula i roztrzaskała cały rządek flaszek.

- K...a! Co jest? - wściekł się Bardak. - Jakub, to ciebie rano chcieli zabić? Co?

- No tak. Może nie zabić, może tak tylko dla postrachu.

- Że ciebie chcą zabić, to my tracimy tyle piwa! Won mi stąd, niech cię zabiją przed knajpą.

- Uch ty, zaraz ci mordę skuję, że cię rodzona chudoba nie pozna.

- Ty do mnie?

Krzesła i butelki zawirowały w powietrzu. Pospadały lampy. W oknach powstały dziury.

- Mam jeszcze jedną skrzynkę - darł się ajent, ale nikt go nie słuchał.

Kłąb splecionych ciał, na którego dnie znajdowali się Jakub i Bardak, przetaczał się po pomieszczeniu, łamiąc stołki i krzesła. Kolejna kula wpadła przez drzwi i roztrzaskała pięciolitrową butlę Stolnicznej, która królowała nad barem. Walczący przerwali na chwilę.

- No nie - powiedział Bardak. - Pobijemy się później. Najpierw trzeba sprawdzić, kto to. Macie broń?

Mieli wszyscy. Potłuczone butelki, łańcuchy od krów, siekiery, noże. Uzbrojona po zęby gromada wysypała się przed gospodę. Dziesięć par ponurych oczu potoczyło ołowianym spojrzeniem najpierw w prawo, potem w lewo. Na ulicy panował spokój. Kimkolwiek był tajemniczy strzelec, zniknął bez śladu.

- Tam jest - krzyknął Semen, pokazując jakiegoś typka w szarym garniturze, który znikał w perspektywie ulicy.

Typek niósł futerał na skrzypce, a ostatecznie od czasu do czasu oglądało się różne filmidła. Dziesięć gardeł zawyło ponuro i wataha puściła się w ślad za nim. Człowiek w garniturze odwrócił się lekko zdziwiony i na moment zamarł z przerażenia. A potem rzucił się do ucieczki. Pobiegł prosto, przeciął główny trakt miasta i wypadł na placyk koło zrujnowanej synagogi. Tam obejrzał się. Dzika banda zawyła ponownie. Nieznajomy znowu rzucił się do ucieczki. Za synagogą stało kilka zrujnowanych pożydowskich chałup. I właśnie do jednej z nich wbiegł. Zaryglował nawet za sobą drzwi. Kumple Jakuba wybili wszystkie okna i nimi to właśnie wdarli się do środka. Nieznajomy ze zdumiewającą, biorąc pod uwagę jego mizerną postać, energią, wdrapał się tymczasem na strych i wciągnął za sobą drabinę.

- No i co dalej? - zdenerwował się Jakub.

- Wykurzymy drania - zawył któryś, podpalając zapalniczką tapetę.

- Ja bym raczej podszedł po gliny - powiedział egzorcysta, ale nikt go nie słuchał.

Paliło się już wszystko. Podłoga i ściany, a uwięziony na strychu wzywał rozpaczliwie pomocy. Podpalacze opuścili lokal dopiero wówczas, gdy zapaliły się na nich ubrania. Przed płonącą chałupą stały już oba wojsławickie radiowozy, a wóz straży pożarnej właśnie przeciskał się od strony łąk pomiędzy drzewami. Cokolwiek uwędzony snajper, który zlazł po dachu, właśnie wylewał swoje żale.

- Ja to pół biedy, choć mało nie zaczadziałem. Ale moje skrzypce - otworzył futerał. - Tak wysoka temperatura mogła je zniszczyć...O tam są ci bandyci!

Podpalacze rzucili się do ucieczki. Gliniarze nawet za nimi nie pobiegli. Ostatecznie musieli pomóc przy gaszeniu i spisać protokół. Wataha tubylców zatrzymała się dopiero na Zamczysku.

- Cholera, to nie był ten - stwierdził Jakub. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś pomysły?

W tej chwili nadleciała kolejna kula. Otarła się o kawał muru pozostałego z ruin stajni dworskiej i zagłębiła się w nogę Tomasza. Tomasz zawył.

- Cholera Jakub, może ty sobie już idź, bo jeszcze nas skasuje przez pomyłkę zamiast ciebie! - zdenerwował się Bardak.

- A pewnie, że pójdę. Nie potraficie mi pomóc, to się obędę.

Ruszył w stronę miasteczka. Tylko Semen poszedł za nim. Reszta została. Trzeba było przecież opatrzyć rannego. Postrzał został zdezynfekowany sporą ilością spirytusu. To znaczy na ranę poszło w sumie niewiele, ale przecież wiadomo, że każda kula zostawia także w ciele trochę różnego brudu i dlatego niezbędne jest odkażenie wewnętrzne.

- Nu i co teraz, ha? - zapytał Semen.

- E, wracam do chałupy. Nie wyszła nam dzisiaj balanga.

- Może pojadę z tobą?

- Sam sobie poradzę.

Po drodze zaopatrzył się w jeszcze jedną butelkę wódki, dzięki czemu nie poczuł zmęczenia, a nawet jeśli się zmachał, włażąc na swoją górę, to i tak tego później nie pamiętał. Dotarłszy, uwalił się do swojego barłogu i zapadł w sen. A koń sam wrócił do domu.

Obudził się dość wcześnie rano. Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych, ponieważ jakiś łobuz wykorzystując jego mocny sen, związał go starannie. Łobuz siedział sobie na stole i ostrzył długi nóż o kawałek skórzanego pasa. Wyglądał dość dziwnie. Ubrany był całkiem na czarno. Włosy i oczy także miał czarne. Twarz miał pociągłą z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi. W oczach płonęły mu dziwne iskierki. Gdy ostrzył nóż, jego język nieznacznie oblizywał wąskie wargi.

- Rozwiąż mnie - zażądał egzorcysta.

- No co ty? - zdziwił się siedzący.

Mętne spojrzenie Jakuba omiotło całe pomieszczenie i zatrzymało się na stojącym koło drzwi snajperskim karabinie.

- Znaczy to ty do mnie strzelałeś? - zainteresował się.

- Aha.

- Kto cię wynajął?

- Widzisz Wędrowycz jestem zawodowym zabójcą egzorcystów. I co ty na to?

Jakub przeżył w życiu wiele niebezpieczeństw i spotkał wielu szaleńców na swojej drodze, ale z takim przypadkiem jeszcze się nie spotkał.

- Chyba dzisiaj nie lałeś - wyraził swoje zdumienie.

Zabójca egzorcystów sprawdził na swojej ręce, czy nóż jest wystarczająco ostry. Wyglądało na to, że jest, bo włoski posypały się na ziemie.

- No to wybieraj sobie, egzorcysto, sposób w jaki umrzesz.

Jakub miał ochotę poskrobać się po głowie, ale jego ręce były związane.

- Może ze starości? - zaproponował.

- Już jesteś stary, więc to na jedno wyjdzie. Wymyśl coś innego.

Jakub myślał przez chwilę.

- Ciapuś! - wrzasnął wreszcie. - Gdzie jesteś zdechlaku?

- Przecież nie masz psa - zdziwił się morderca.

Dwumetrowy pyton wystrzelił spod łóżka i owinął mu się wokół nóg.

- Co to jest? — zawył.

- Zdziwiony? To jest właśnie Ciapuś. Ciapuś, uduś pana.

Pyton najwyraźniej i bez tej zachęty miał ochotę to zrobić. Nawijał się coraz wyżej i wyżej. Morderca wyciągnął z kabury pistolet i zastrzelił węża.

- Cholera - powiedział Jakub w zadumie.

- Zdziwiony? - zapytał zabójca.

- Trochę.

- Twój wybór?

- Sam, wymyśl.

- Dobra. Wstrzyknę ci taki środek, który cię sparaliżuje na trzy dni. Pochowają cię żywcem.

Egzorcysta próbował się wyrwać, ale nie zdołał uwolnić się z więzów. Niebawem stracił przytomność.

Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Było mu duszno, ciasno i w dodatku wokół panowała ciemność. Obmacał rękami kieszenie. Miał na sobie białogwardyjski mundur, zapewne jeszcze z zapasów Semena. W górnej kieszeni znalazł zapalniczkę i paczkę papierosów. Zapalił ją. Przeczucie nie myliło go. Znajdował się w trumnie. W dodatku założyli mu za ciasne buty. Spróbował pchnąć wieko trumny rękami.

Zgodnie z jego przewidywaniami nie drgnęło nawet. Wyciągnął stopy z butów i kopnął kilkakrotnie w tylną ściankę. Ta również nawet nie drgnęła. W zadumie zaczął obmacywać rękami ściany swojego więzienia. W bok uwierał go jakiś znajomy kształt. Butelka. Ktoś ze znajomych włożył mu butelkę wódki do trumny. Jakub odkorkował i z lubością pociągnął kilka łyków. Okowita poprawiła mu nastrój. Ostatecznie bywał w gorszych opałach. Rozbił butelkę o burtę trumny i sporządziwszy z długiego szklanego wióra coś w rodzaju rylca, zaczął nim ze zdwojoną energią drapać w wieko.

Kumple Jakuba zebrali się w gospodzie. Wiadomo, po tak wybitnym człowieku należy wyprawić stypę. Ajent dostarczył piwo „Perłę Mocną”, z browaru w Lublinie. Pili. Wspominali. Nie zwracali praktycznie uwagi na siedzącego w kącie dziwnego, chudego typka ubranego na czarno. Było już dobrze po dwudziestej i wszyscy byli zdrowo podchmieleni, gdy otworzyły się drzwi. Drzwi zaskrzypiały złowrogo, więc wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Następnie parę osób zemdlało.

Pochowany tego dnia rankiem egzorcysta, wszedł jak gdyby nigdy nic do gospody i przepchnął się do baru.

- Jedną „Perłę" - zadysponował.

Ajent nic nie odpowiedział. Leżał za ladą nieprzytomny. Większość gości opuszczała właśnie lokal, skacząc przez okna.

- Co jest, kuźwa? - wściekł się. - Ducha zobaczyliście czy co?

- Nie - wykrztusił z siebie Tomasz. - Nic nie widzimy, prawda chłopaki?

Chłopaków już nie było. Tylko Semen został w kącie nad kuflem piwa.

- Mówiłem im, żeby zaczekali te trzy dni - powiedział w zadumie. - A tak na marginesie, to mogłeś zmyć z siebie warstwę gleby, zanim przyszedłeś między ludzi. Niektórzy mają słabe serca. I łachy trzeba było zmienić.

Paru takich, którzy ocknęli się z omdlenia, pełzło właśnie w stronę wyjścia.

- Cholera, co za ciemnota - zdziwił się Jakub.

- Ty chyba jesteś temu winien.

- Ja?

- A kto polował na duchy przez te wszystkie lata?

- No dobra. Jestem winien.

Sięgnął za ladę i wyjąwszy sobie ze skrzynki butelkę, odkabzlował ją o kant stołu, po czym wlał jej zawartość do gardła. Gdy piwo spłynęło do jego żołądka, rozejrzał się wokoło i spostrzegł zabójcę egzorcystów siedzącego spokojnie w kącie. Wyglądał na lekko zaskoczonego. Jakub trzasnął butelką o kant baru i uzbrojony w śmiercionośne narzędzie zbliżył się wolnym, skradającym się krokiem do nieznajomego.

- Zdziwiony?

Nieznajomy wypił resztkę z dna kufla, po czym niespodziewanie skoczył. W jego dłoniach błysnęły jakieś ostrza czy pazury. Egzorcysta wsadził mu butelką w twarz, ale to go nie zatrzymało. Semen wyrwał zza pasa siekierę i zaszedł ich od tyłu. Siekiera błysnęła w powietrzu i jej obuch uderzył zabójcę w potylicę. Semen znany był z tego, że potrafi zabić jednym takim uderzeniem tucznika. Wróg padł na podłogę.

- Kto to do cholery jest? - zapytał Semen.

- Czepił się mnie. Twierdzi, że chce mnie zabić.

Z rozbitej głowy wroga ciekła krew. W słabym świetle jednej żarówki pod sufitem wydawała się być zupełnie czarna. Odkorkowali jeszcze po jednej „Perle".

- To co robimy? - zapytał Semen. - Zaraz tu będą smerfy.

- No to niech mu sprawdzą kieszenie. A jeśli nawet kipnął, to w obronie własnej. Trzeba gościa wyjaśnić...

- Może sami sprawdzimy? Trochę waluty czy broń mogłaby się...

Wzrok jego skierował się na leżącego i umilkł. Ciało zniknęło. Ślady krwi wskazywały na to, że poczołgał się do wyjścia.

- Za nim!

Wybiegli przed gospodę. Było tu zupełnie pusto. Ślady urywały się na schodkach. Obaj kumple klęli długo i głośno. A potem wrócili do gospody, bo było bliżej. Ajent doszedł właśnie do siebie. Wyszedł chwiejnym krokiem zza baru i popatrzył smętnie na wywalone okna i potłuczone butelki. Zatrzymał się przy plamie czarnej krwi. Wziął jej trochę na palec i powąchał. Potem podniósł wzrok i popatrzył na Jakuba.

- Uch, ty - powiedział. - Znaczy żyjesz?

- Tak. Żyję.

- To zapłacisz sukinsynu za straszenie gości i wybite szyby. - Z zaplecza przyniósł szmatę i butelkę rozpuszczalnika. - I jeszcze zasmarowaliście podłogę smołą. No i czego tak stoicie? Won w diabły, będzie zamknięte do końca tygodnia!

WEŹMISZ CZARNO KURE

Jakub Wędrowycz stał wpatrując się ponuro w swoją niedo­szłą plantację malin na Białej Górze. Pole dobrane było idealnie. Południowa ekspozycja, solidnie zasilone obornikiem. Wąskie i długie. A jaki piękny był z niego widok.

Wzrok właściciela mógł się swobodnie ślizgać po całej doli­nie. Na lewo widać było wysadzaną drzewami drogę do Huty, dalej majaczyła kapliczka stojąca na rozstajnych drogach. Przed nim w dolinie leżały Wojsławice.

Wyraźnie widział białą sylwetkę kościoła i dach byłego ratu­sza. Za wsią wznosił się masyw Mamczynej Góry i Zamczyska i tylko źle dobrany punkt obserwacji utrudniał dostrzeżenie wiel­kiej piaskowni. Dalej, już na prawo od niego widać było kirkut i pagórki, za którymi leżała Tróścianka. Jeszcze dalej majaczył Witoldów, a kępa drzew wyznaczała położenie jego rodzinnego Starego Majdanu. Daleko. Prawie osiemnaście kilometrów.

Za plecami wznosił się niewielki pagórek, a dalej był las, poprzecinany licznymi parowami. W lesie znajdował się cmentarz z pierwszej wojny światowej. A tu była jego planta­cja. Jego niedoszła plantacja. Dziesięć arów malin, obecnie wgniecionych w ziemię kołami kombajnu, który przejechał tędy co najmniej cztery razy. Większość owoców opadło na ziemię. Niektóre krzaczki uniknęły losu swoich braci, lecz niewiele ich zostało.

- Podłość ludzka nie zna granic - powiedział w przestrzeń. Jego nieletni syn Mikołaj podniósł się z ziemi, gdzie badał ślady.

- Maliny zebrali najpierw z grubsza do wiader, a później pojeździli kombajnem. Sądzę, że nie po to, aby ukryć ślady, ale to jedyna droga tędy.

- Droga?!

- Przepraszam, tato. Miałem na myśli, że to jedyny równy kawałek pola. Ta świnia nie mogła przejechać polną drogą obok, bo ryzyko­wałby zerwanie bębna. Pojechał na skróty. Idziemy na milicję?

- Nie. Weźmiemy zemstę we własne ręce.

Na skraju pagórków od strony lasu pojawił się Józef Paczenko siedzący na swojej klaczce. Po chwili podjechał do nich.

- Ślady ciągną się aż do pola Jopka, które jest ślicznie skoszo­ne. Podobnie jak dwa sąsiednie. W jeden dzień na pewno nie dał rady. Musiał tu szaleć co najmniej trzy dni.

- Cholera i nikt mnie nie zawiadomił - zdenerwował się Jakub - żeby ich tak diabli wzięli. Jak im jestem potrzebny to jak sarenki do wodopoju, a tak to kamieniami rzucają. Kłody pod nogi. Na każdym kroku.

- Nu, nie denerwuj się. W gminie są dwa kombajny. A to myślę, że była „Vistula" Świrskiego. Job, jeho matery!

- A to świnia. Świnia, co kiedyś był kolegą.

- Nu, i co ty będziesz robił?

- Zajdziem go we dwu i przetrzepiemy mu gnaty. Ja na mili­cję chodzić nie będę.

- Za dobrze cię tam znają. Choroszo. Pójdziem we dwu, i przetrzepiemy mu skórę i co z tego wyjdzie? Obijem gówno, a będziemy odpowiadać jak za człowieka. Jeśli chcesz, to oczywi­ście ja zawsze z tobą.

- Ty Józef boisz się sprać jednego faceta? A pamiętasz jak we wojnę szlachtowaliśmy szwabów jak wieprzki.

- Wojna to co innego. Lepiej będzie zrobić mu jakieś subtelne kuku.

- Kuku? Subtelne...

Naraz Jakub urwał tknięty nagłą myślą. Twarz jego rozjaśnił ponury uśmiech.

- Jak subtelnie? - zapytał. - Co miałeś na myśli?

- Podpalimy mu stóg, albo i stodołę.

- Równie dobrze mógłbym się pod tym podpisać! Wiesz kogo gliny będą podejrzewać w pierwszej kolejności? Mnie. Nie zapominaj, ile czasu siedziałem za ukraińską partyzantkę.

- A ja miałem amnestię.

- Ale z tą subtelnością to miałeś dobry pomysł. Masz trochę bimbru? Tego mocnego?

- Dla ciebie zawsze. Ile ci trzeba?

- Dziesięć litrów!

- Dużo, ale znajdzie się. Wpadnij do mnie wieczorkiem. Po dojeniu.

Pożegnali się i Józef pojechał na swojej klaczce w dolinę. Jakub i Mikołaj obserwowali go przez chwilę.

- On jest jakiś dziwny tato.

- Zawsze taki był. Gdy się zdenerwuje, mówi jakoś dziwnie. A konie słuchają go jak psy.

- Dlaczego nigdy nie używa siodła?

- Sam go zapytaj. Konie go lubią. Zresztą jego ociec Anzelm też był dziwny. Ważne, że odleje mi spiritu.

- Po co ci aż dziesięć litrów?

- Zobaczysz. Subtelnie. Zemsta musi być subtelna.

Roześmiał się ponurym rechotem, którego nauczył się w wię­zieniu od najbardziej zatwardziałych kryminalistów. Sto metrów dalej poderwało się stadko kuropatw spłoszonych tym dziwnym dźwiękiem. Ich koń zastrzygł niespokojnie uszami, choć powi­nien już przywyknąć. Wsiedli na wóz i pojechali do domu.

Gdy tego wieczora Jakub zaszedł do zagrody Paczenków, dobie­gało właśnie końca wieczorne dojenie. W oborze panował dziwny niepokój. Koń przestępował z nogi na nogę, to znów uspokajał się.

- Co z nim? - zapytał Józefa.

- A nerwowy trochę. Siadaj i poczekaj, już kończę.

Pociągnął jeszcze kilka razy strzyki i klepnął krowę w zad. Zdjął z wiadra gazę i wycisnął pianę do niewielkiego kubka. Następnie przeszedł z nim w kąt obory, gdzie wlał jego zawar­tość do niewielkiej rurki sterczącej z polepy.

- Na co to robisz? - zdziwił się Jakub, który pochlebiał sobie, że zna wszystkie miejscowe zabobony.

- Jakby to powiedzieć, dla kotów w piwnicy. Bidne, głodne kotki.

- Masz piwnicę pod oborą?

Józef wzruszył ramionami.

- Czy to ważne. Chodź do chałupy. Naleję ci bimbru.

Poszli. Wewnątrz domu panował nieład, znać było brak kobiecej ręki. Jak to u wdowca. Wdrapali się na strych, gdzie sporą część pomieszczenia zajmował solidny kocioł i system rurek tudzież kilka kadzi z zacierem.

- Nie boisz się, że ci spadnie na łeb której nocy?

- Ni, solidna chałupa. A sufit sam stawiałem. Wytrzyma.

Podłoga posypana była warstwą piasku. W tym piasku leżały butelki pełne cieczy. Jakub podniósł jedną z nich i popatrzył przez nią na zachodzące słońce widoczne w niewielkim okienku.

- Lepszy niż Josifa.

- Pewno. Ja dbam o swój żołądek. Potrójnie destylowany. O kumpli też dbam. To na łapówkę?

- Jako honorarium.

- Ty nie wynajmuj żadnych łepków do łamania mu kości. Sypną się przy pierwszej okazji. Sami możemy to załatwić.

- Ja nie łepków. Mówiłeś „delikatnie" i ja nad tym myślałem. I mam pomysł pierwszej klasy.

- Skoro tak, to daj plecak.

Załadowali go do pełna, a potem jeszcze sprawdzili, czy sa­mogon na pewno jest dobry. Sprawdzanie zaczęło się od małej dawki, w której dawało się wyczuć jakiś obcy posmak, potem przyszła kolej na większą dawkę, dla dokładniejszego zbadania obcej domieszki. Dawka ta okazała się jednak niewystarczająca. Dopiero nad ranem udało się ustalić, że zapewne jest to dodatek soku z jabłek, który wcześniej znajdował się w tych butelkach, ale ostateczne zweryfikowanie tej hipotezy przyjaciele odłożyli na inną okazję.

Chata Karwowskiego leżała daleko od Uchań na wzgórzu koło przejętego przez „Herbapol" pałacu. Jej lokator najwyraźniej nie życzył sobie kontaktów z mieszkań­cami wsi, a oni równie mało życzyli sobie kontaktu z nim.

Z „Herbapolem" toczył wojnę podjazdową, milicja nękała go za prowadzenie „pokątnej praktyki paralekarskiej", a ludzie rzu­cali w niego kamieniami. Edward Karwowski był bowiem zna­chorem. Ponadto zajmował się wróżbiarstwem i kilkoma nauka­mi pokrewnymi. Podobno umiał też rzucać uroki, choć tego oczywiście nikt nie był w stanie sprawdzić w sposób jednoznaczny. Owszem gliniarze, krzy go nachodzili, cierpieli potem na świerzb i biegunkę, a jeden nawet wyłysiał, wyjątkowo często psuły im się zęby i radiowozy, a dwa razy spłonął posterunek, ale ostatecznie jakieś dziewiętnastowieczne choroby każdemu mogą się przytrafić, a posterunek może się zapalić z wielu powodów.

Podobnie jak każdy weterynarz może naukowo wyjaśnić utra­tę mleka u krów, a higienista powstawanie kołtunów na głowach miejscowych plotkarek.

Nieurodzaj dotykający wybiórczo pól jednych rolników, pod­czas gdy sąsiednie rodziły wysokie plony, był zapewne kwestią umiejętnego nawożenia, a gradobicia też się ostatecznie zdarza­ją, choć fakt dokładnego wycelowania w pola pegeeru może być już na ten przykład nieco zastanawiający.

Jakub Wędrowycz stanął przed chatą i rozejrzał się po okoli­cy. Nie podobało mu się to miejsce. Było dziwne.

W promieniu dwudziestu metrów od chaty gleba była wypa­lona na suchą glacę. Sterczały z niej smętne pozostałości jakichś badyli. Wyglądało to jak mały kawałek pustyni rzuconej w świat lasów i pól Lubelszczyzny.

Zjawisko było o tyle dziwne, że zaledwie dwanaście godzin wcześniej nad okolicą przeszła burza z piorunami i wszędzie wokoło stały kałuże wody.

Dom chylił się ku ziemi.

Wokoło powtykane w glebę patyki obwieszone kolorowymi szmatkami klekotały ponuro uderzając o siebie. Zdobiąca drzwi krowia czaszka ozdobiona paciorkami skła­niała do refleksji. Jakub zapukał.

- Zjeżdżaj - dobiegł go ze środka starczy głos.

- Wybacz mistrzu, że cię nachodzę, ale mam ważną sprawę - zaczął.

Z wnętrza dobiegł dźwięk oznaczający, że mieszkaniec rzucił w drzwi butem.

- Mam prezent - dodał.

Wewnątrz panowała przez chwilę cisza.

- Ktoś ty? - dobiegło wreszcie pytanie zabarwione ironią.

- Jakub Wędrowycz ze Starego Majdanu. Egzorcysta amator. Byłem już tu kilka razy, ostatnio cztery lata temu...

- Wejdź buć łaska.

Wszedł. W chacie panował potworny smród. Z boku pomieszczenia znajdowało się palenisko. Dalej stało zapadnięte łoże.

Na wprost od wejścia królowało potężne ciężkie biurko, z całą pewnością ukradzione z pałacu. Obok znajdował się rozwalony regał, a na nim kilka rozsypu­jących się książek. Koło biurka stał dumnie wyprostowany niewysoki staruszek w garniturze.

Garnitur zapewne także był kradziony, na oko sądząc, jeszcze przed pierwszą wojną światową, i od tego czasu ani razu nie widział prania.

- Nu i czego ty, ha? - zapytał czarownik skrzekliwym głosem. - Ty od duchów, ja od czarów. Na naukie fachu przyszedłeś?

- Nie. Mam problem z jednym złośliwym typem. Potrzebna mi twoja wiedza.

- Hy! Znaczy co? Chcesz go otruć?

- Nie. Chcę na niego rzucić urok.

Staruszek zaśmiał się złośliwie.

- Urok? Toś dobrzi trafił. Co chcesz? Gorączkę mogę i sracz­kę, i świerzb, i włosów wypadanie, nawet zgnilca mogie mu zadać.

- Co ty? Na to są leki. Muszę zaszkodzić jego maszynom. Pojeździł mi kombajnem po polu.

- Znasz ty, gdy uroki były pisane, to jeszcze maszyn ni było ani ani. Recept mogę ci podać, ale czy będzie dobrzi, to nie powim.

- Podaj. Spróbuję.

- Zara, zara. Ty mówił, że jest u ciebie dla mnie podarek.

Jakub wyjął z plecaka dziesięć butelek i ustawił je rządkiem na stole. Czarownik złapał jedną. Odkorkował i pociągnął z lubością kilka łyków.

- Gut - wyraził swoje uznanie. - Trzydzieści procent jak obszył.

- No, co ty. Pełne osiemdziesiąt. Mów recept.

- Nu, dobra. Weźmisz czarno kure...

Noc była pogodna. Widać było wszystkie gwiazdy. Droga mleczna przecinała niebo swoim łukiem. Ziemia powoli oddawała zgromadzone podczas długiego upalnego dnia ciepło. Gdzieś daleko ujadały psy. Dwa cienie przemknęły się bezszelestnie rowem. Rozległo się gdakanie kury. Odpowiedziały mu głosy innych kur, zamkniętych w kurni­kach. Gdakanie nasiliło się, a potem nagle umilkło.

- Tutaj? - rozległ się stłumiony szept.

- Tutaj - uspokoił go drugi. - Dawaj łom.

Zaskrzypiały odry­wane od płotu sztachety. Po chwili dwa cienie wślizgnęły się na podwórze. Pies otwo­rzył pysk, aby zaszczekać, ale w tym momencie jeden z nocnych gości przyłożył mu do pyska kawał szmaty nasączonej eterem. Pies szarpnął się kilkakrotnie i znieruchomiał. Dwa cienie przepełzły pod drzwi. Jakub zaczął kreślić kredą na kawałku betonu skomplikowane symbole.

Wreszcie zapalił zapałkę i w jej świetle przez chwilę porów­nywał sporządzony rysunek ze swoją pamięcią.

- Fertyg - powiedział wreszcie.

Józef przełknął nerwowo ślinę.

- Nie wiem, czy to zadziała - powiedział.

- Zobaczymy. - Wydobył z koszyka czarną kurę, urżnął jej łeb brzytwą, po czym starannie zachlapał krwią rysunek.

- Uhr hakau seczech - powiedział z namaszczeniem. - Oby ten, który tu mieszka, nigdy nie dojechał swoim kombajnem na pole.

W tym momencie na piętrze otworzyło się z rozmachem okno.

- Ha, złodzieje! - wydarł się Świrski.

- Chodu - wrzasnął nie mniej potężnie Jakub.

Obaj czarownicy rzucili się do ucieczki. Gospodarz wygarnął z dubeltówki w powietrze i stracił następne dziesięć minut na szukanie naboi i ponowne jej nabijanie. Nim skończył, obaj przyjaciele byli już daleko.

- Wywal to - powiedział Józef, patrząc na trzymany przez Jakuba bezgłowy zezwłok.

- No, co ty? Dobra kurka. Zjemy na śniadanie.

Ciężko los doświadczył Mariusza Świrskiego w następnych tygodniach. A było to tak.

Następnego dnia rankiem wsiadł na kombajn i ruszył w pole, gdzie miał umówioną robotę. Pech chciał, że dwadzieścia metrów od bramy gospodarstwa strzeliła mu prawa dętka. Koło zupełnie sflaczało. Wrócił więc do domu po traktor, żeby nim ściągnąć kombajn z powrotem na podwórze. Niestety, w czasie gdy uruchamiał traktor, nadjechała cięża­rówka prowadzona przez pijanego kierowcę i zwaliła kombajn do rowu.

Uruchomienie pojazdu zajęło mu czas do wieczora, a uro­zmaicone zostało wycieczką do kółka rolniczego, gdzie musiał wyżebrać odpowiedni lewarek, oraz wizytą faceta, z którym był umówiony na koszenie pola, a który to obił mu twarz i inne części ciała, a następnie opuścił jego posesję zabierając ze sobą wpłaconą wcześniej zaliczkę.

Następnego dnia zdołał przejechać aż kilometr, po czym pęk­ła mu tylna oś. Sprowadzenie nowej z Lublina trwało równo tydzień i wymagało wręczenia trzech łapówek, w tym dwu cał­kowicie bezproduktywnie.

Wreszcie gdy znowu ruszył na pole, na szosie pojawił się drugi w gminie kombajn należący do kółka rolniczego.

Szosa była dosyć wąska, ale przecież wielokrotnie już się na niej mijali. Świrski miał dobre oko i tym razem też prawie mu się udało. Wylądował w rowie. Potrzebna była pomoc mechani­ka. Żniwa dobiegały końca, gdy ponownie ruszył na szosę. Tym razem dojechał bez przeszkód na pole i zaczął kosić. Gdy dotarł do połowy, zapaliła się słoma wewnątrz pojazdu. Usiłował walczyć przez kilka minut za pomocą gaśnicy z rozprzestrzeniającym się ogniem, ale wysiłki jego okazały się bezowocne.

Kombajn po krótkotrwałym pożarze zakończył żywot efe­ktownym wybuchem, który z kolei podpalił leżący pokos słomy i stojące na polu zboże.

Prawdopodobnie spłonęłaby cała okolica, gdyby nie to, że jakoś bardzo szybko niebo zaciągnęło się chmurami i spadł deszcz. Ludzie zaczęli jakoś dziwnie omijać jego zagrodę, a po całej gminie rozpełzły się głupie plotki o czarach.

Przez parę tygodni był spokój, a potem zaczęły się wykopki. Pech strawiwszy kombajn zajął się dla odmiany jego traktorem.

Zaczęło się niewinnie od zerwania paska klinowego, następnie zatarł się silnik, ale prawdziwy ubaw nastąpił kilka dni później.

Z niewiadomych przyczyn zablokował się pedał gazu i jedno­cześnie odmówił posłuszeństwa hamulec. Traktor ciągnąc wyładowaną burakami przyczepę staranował bramę skupu i wyrżnął w podstawę potężnego silosu. Świrski cudem uniknął wypadku wyskakując w porę. Złośliwy los spra­wił jedynie, że wpadł na słup od linii wysokiego napięcia i osunął się na zalegającą w pobliżu słupa stertę gnijących karto­fli, wybił sobie siedem zębów i złamał rękę.

Silos był wyjątkowo solidnie wykonany i teoretycznie nawet uderzenie rozpędzonego czołgu nie powinno zrobić mu krzyw­dy, jednak na skutek uderzenia traktora przewrócił się jak długi i rozwalił na kawałki.

Przez następne trzy lata w tym miejscu na wiosnę wyrastały samosiejki pszenicy. Odbył się proces, ale nie zdołano udowod­nić celowego staranowania silosu, więc Mariusz otrzymał wyrok w zawieszeniu i skierowanie na badania psychiatryczne, podczas procesu bowiem wywrzaskiwał coś niezrozumiałego o klątwie i o tym, że zemści się na kimś.

Nie udało się ustalić, kogo miał na myśli. Z obserwacji wypu­szczono go po miesiącu, stwierdzając, że wprawdzie jest to czło­wiek wyjątkowo zabobonny, ale nieszkodliwy dla otoczenia.

Jakub karmił właśnie swoje świnki, gdy ktoś stanął w drzwiach obory. Poznał Świrskiego.

- Wejdź do środka, bo wyziębisz całe pomieszczenie - po­wiedział nieżyczliwie.

Gość wszedł.

- I czego chcesz, ha?

- Jakub, ty na mnie rzuciłeś klątwę.

- Nie klątwę, tylko urok, po za tym, co za pomysł? Czy ja wyglądam na czarownika?

- Tylko ty byś potrafił. Może jeszcze stary Karwowski z Uchań, ale on nie żyje, bo już nawet jeździłem sprawdzić, czy by mi nie pomógł i nie odczynił...

- A co mu się stało?

- Ponoć wypił na raz dziesięć litrów samogonu i szalał po wsi, aż wreszcie ktoś pokazał mu lustro i starzec padł na swój widok jak rażony piorunem.

Jakub poczuł swędzenie sumienia i podrapał się w tym miej­scu po głowie.

- Nu i co dalej?

- Odczyń urok. Już nie mogę tak żyć. Jutro chcę siać zboże.

Mrugnął i niezdarnie zaczął wciskać Jakubowi kopertę. Ten wziął i zajrzał ciekawie do środka. Wewnątrz było sześć miesię­cy spokojnego życia.

- Niech ci będzie - zgodził się łaskawie. - Dostarczysz dzi­siaj jeszcze następujące rzeczy...

Jakub i Józef noc spędzili pracowicie. Zarżnęli białą kurę dostarczoną przez gospodarza, powywrzaskiwali w przestrzeń magiczne formułki.

- A ty, łachmyto najpierw pomyśl dwa razy, zanim poje­dziesz na skróty przez czyjąś plantację - wrzasnął Jakub, gdy już było po wszystkim.

Dwaj czarownicy z godnością opuścili niegościnną ziemię. Następnie udali się do gospodarstwa Wędrowyczów, gdzie upie­kli kurę i delektowali się nią, popijając młodym winem.

- Tak swoją drogą, to kiedy znajdował ty czas, żeby majstro­wać mu przy kombajnie? - zapytał nieco już podpity Józef.

- No, co ja miałem majstrować. Rzuciliśmy urok. Nie pamiętasz?

- Pierdoły. Ni ma uroków.

- Teraz już nie będzie. Karwowski nie żyje.

- W ogóle nie było. Żyjemy w dwudziestym wieku.

- Haj, żywie wudziesty wiek.

Unieśli szklanki do wschodzącego słońca.

OKAZJA

Paweł Bardak orał zagon za stodołą. Dychawiczna szkapa leniwie ciąg­nęła pług przez rozmiękłą po deszczach ziemię. Oracz żuł wygasły niedo­pałek zwisający mu z kącika warg. W ustach mełł przekleństwa. Pośrod­ku pola lemiesz zatrzymał się, nieoczekiwanie uderzywszy w coś twarde­go. Do zamroczonego bimbrem umysłu Bardaka przeniknęła myśl, że w tym miejscu co roku trafiał na jakąś przeszkodę.

- Może kamień? - za­klął siarczyście i cofnął się nieco, ciągnąc za rączki pługa. Następnie mach­nął batem i zdzielił szkapę. Koń szarpnął się. Coś zazgrzytało, po czym uwolniony koń pobiegł do przodu, ciągnąc za sobą drewnianą ramę. Le­miesz został w ziemi. Bardak zaklął wściekle, a potem poszedł do chału­py. Po półgodzinie powrócił uzbrojony w szpadel. Klnąc pod nosem, wy­kopał sporą dziurę i wyrwał z ziemi żelaza. Oglądał dłuższą chwilę stę­piony grot i pękniętą odkładnicę. Z kieszeni wyciągnął flaszkę i pił chci­wie. Letni bimber dodał mu sił. Zaczął machać szybko szpadlem i po godzinie z okładem odsłonił leżący w ziemi dwumetrowej długości kamienny słup.

- Kurde - powiedział, w zadumie. - Musi pogański bałwan.

Słup pokrywały jakieś zapaćkane ziemią wydłubane w kamieniu ry­sunki. W pierwszej chwili chciał je oczyścić, ale zrezygnował. Ziemia by­ła wilgotna, a on człowiek oczeń kulturalnyj nie lubił brudzić się bez powodu.

- Przewróciło się, niech leży - powiedział w zadumie, a potem troskli­wie przysypał posąg cienką warstwą ziemi.

- Siem sprzeda - wydedukował. - Musi co, archeologi kupiom.

Z kieszeni wyciągnął kalkulator i zrogowaciałym paznokciem zaczął wystukiwać na nim różne numery. Przeliczał złotówki na dolary, a dolary na irackie dinary i stawał się coraz weselszy. Dopił resztkę bimbru i cisnął butelkę w stronę stodoły. Trafił w drzwi. Flaszka rozprysła się na ty­siące odłamków. Nadal zatopiony w myślach ruszył do chałupy. Jego za­mroczony mózg nadal prowadził obliczenia. Taki posąg wart jest co naj­mniej z tysiąc zielonych. A może tysiąc pięćset? Nim doszedł do stodoły, był już święcie przekonany, że nie może oddać posągu za mniej niż pięć tysięcy baksów.

Ból, który nieoczekiwanie przeszył jego stopę, na chwilę przerwał mu precyzyjny tok myślenia. Zawył i przewrócił się. Padając poczuł, jak coś wbija się w jego łopatkę. Uniósł ubłocony gumofilc do oczu i spostrzegł, że depnął na denko przed chwilą opróżnionej flaszki. Z denka sterczało kilka paskudnych szklanych drzazg i jedna z nich widocznie przebiwszy podeszwę, ugodziła go w podbicie. Z niejakim trudem wyrwał denko, a potem wydobył nogę z buta. Stopa krwawiła, a dziurawa skarpetka zgniło-zielonego koloru zrobiła się w kilku miejscach czerwona.

- Diabli nadali - zaklął.

Poczuł, że coś ścieka mu po plecach. Sięgnął dłonią i stwierdził, że gdy upadł, inny kawałek szkła wbił mu się w plecy. Wyrwał to kalecząc palce, a potem wsparł się drugą ręką o ziemię, aby łatwiej wstać. Odła­mek szkła rozciął mu dłoń. Kulejąc i brocząc krwią jak szlachtowana świ­nia, poczłapał do domu, mniej pokaleczoną ręką nadal obliczając przy­szłe zyski. Nim otworzył drzwi chałupy, zaklejony krwią kalkulator od­mówił posłuszeństwa.

Jakub Wędrowycz szarpnął się gwałtownie do tyłu, ale już było za póź­no. Aparatura eksplodowała obsypując go gradem odłamków defibratora, chłodnicy i termometru. Goła żarówka zawieszona u powały piwnicy zamigotała, ale nie zgasła. Z rurki biegnącej od pokrywy kotła z zacierem nadal wydobywały się obłoczki pary niosącej alkohol, ale obecnie marno­wały się bezproduktywnie. Cały układ skraplający diabli wzięli. Egzorcys­ta przez chwilę wpatrywał się ze smutkiem, jak dopiero co przedestylowany samogon płonie błękitnym płomieniem, a potem z kąta pomiesz­czenia wziął łopatę i nabrawszy piasku, sypnął im hojnie, gasząc pożar. Coś okrągłego potoczyło się po stole.

Kartofel - pomyślał w pierwszej chwili genialny egzorcysta, ale zaraz rozpoznał w tym przedmiocie granat typu cytrynka. Widocznie przez ostat­nie kilkadziesiąt lat leżał spokojnie w kącie i dopiero teraz... Płomień z sykiem przedarł się przez piasek i liznął śmiercionośny przedmiot. Jakub wpatrywał się przez chwilę, jak stalowa skorupa staje się coraz bardziej czerwona, a potem rozpaczliwie runął w stronę drabinki biegnącej na górę. Wyskoczył z bunkra w ostatniej chwili. Wybuch wyrwał strop wraz z mas­kującymi go krzewami porzeczek. Następnie cała konstrukcja zapadła się w ziemię. Jakub stał przez chwilę, wpatrując się ponuro w pogorzelisko.

Nieoczekiwanie zaobserwował niecodzienne zjawisko. Na trawie koło je­go stóp pojawiały się czerwone plamki. Przybywało ich z minuty na mi­nutę. Popatrzył w niebo, ale nic nie wskazywało, by akurat zaczął padać deszcz krwi.

- To ze mnie. Krwawię - wydedukował Jakub, po czym ruszył do cha­łupy. Przejrzał się w lustrze wiszącym koło drzwi. Lustro było bardzo mętne i przy odrobinie dobrej woli można się w nim było dopatrzyć wielu nieistniejących szczegółów własnej fizjonomii. Eks-bimbrownik spostrzegł, że całą twarz ma pociętą drobnymi rankami, które powstały zapewne w chwili wybuchu chłodnicy. Z szuflady wyjął pęsetę i wytarłszy ją o spod­nie, pousuwał z ran odłamki szkła.

- Cholera - powiedział w zadumie. - Coś mi tu nie gra. Już sześćdzie­siąt lat pędzę bimber i nigdy jeszcze nie wyleciałem w powietrze. Coś się nieuważny na stare lata zrobiłem?

Wsiadł na motor i pojechał do Wojsławic. Tak doniosły problem nale­żało dokładnie przemyśleć nad kilkoma kuflami „Perły".

Semen Korczaszko rzucił kłodę drewna na cyrkularkę i puścił prąd. Silnik zawył. Stary kozak szarpnął ręką pas transmisyjny. Koło zamacho­we zaczęło się obracać. Wbił siekierę w krawędź belki i naprowadził ją na właściwy tor. Piła tarczowa z jękiem wgryzła się w drewno. Semen, zręcz­nie manipulując trzonkiem siekiery, prowadził kloc. Wreszcie puścił i naszykowaną żerdką popchnął kłodę. W tej chwili piła wydała dziwny dźwięk i rozsypała się na kawałki. Odłamki tarczy nadal miały znaczną szybkość. Gwizdnęły we wszystkich kierunkach. Pechowy drwal zasłonił się ręką, i to prawdopodobnie uratowało mu życie. Gdy w pięć minut później Ja­kub wjechał na podwórze, staruszek siedział i wpatrywał się w dłoń, któ­rej brakowało jednego z palców.

- Co się stało? - Zdziwiony Jakub przełączył pokrętło i silnik pracują­cy dotąd bezproduktywnie zamilkł. Koło zamachowe kręciło się jeszcze przez chwilę, a potem znieruchomiało. U stóp Semena powstała spora kałuża krwi.

- Upitoliło mi palec - powiedział stary kozak.

Egzorcysta podniósł z ziemi kawałek tarczy i unikając jej ostrych jak brzytwa krawędzi, zbliżył ciekawie do oczu.

- Dziwne - powiedział.

- Co dziwne? - Semen, stosując ucisk, powstrzymał wreszcie krwa­wienie.

- Czasami zdarza się, że piła pęknie od korozji wzdłuż porów metalu albo bo w odlewie był pęcherzyk powietrza i materiał jest w tym miejscu słaby. Ale tu nie widać nic takiego.

Obejrzał inny kawałek.

- Tu też nic.

- Może wpadła w rezonans molekularny - podsunął Semen.

- Albo uderzenie spowodowało pęknięcie wibrującego ze znaczną częs­totliwością metalu - dokończył fachowo Jakub.

- Co ja teraz zrobię bez palca? - jęknął Semen.

- Ty już kumplu niedługo pociągniesz - Jakub bywał czasami rozbra­jająco szczery. - Więc i tak nie długo by się przydawał.

- Lepiej mieć, a nie potrzebować, niż nie mieć i nie potrzebować - odgryzł się ranny. - A kto cię tak uślicznił po twarzy?

- Tresowałem kota - mruknął egzorcysta.

Na płycie znalazł dziwny ślad. Jakby zadrapanie pazurem. Potem po­patrzył na krew przyjaciela wsiąkającą w pył podwórza.

- Ziemia spragniona jest krwi - powiedział w zadumie. Odrzucił głowę do tyłu i węszył w powietrzu. Aura okolicy powoli zmie­niała się. Wróg. Nadciąga.

- Chodźmy się napić - zaproponował Semenowi. - Dziś ja stawiam.

Poszli.

Posterunkowy Birski dostojnie sunął poboczem drogi, usiłując utrzy­mać się w pionie. Wracał właśnie z akcji likwidacji bimbrowni na Witol­dowie. Trzeba przyznać, że do zadania tego przyłożył się niezwykle su­mienie. Dla ustalenia, czy naprawdę chodzi o samogon, wypił pół wiader­ka produktu i jeszcze wziął kilka butelek ze sobą, żeby przeprowadzić specjalistyczne badania laboratoryjne. Wdrapał się na wzgórze koło kap­liczki i właśnie przed jego oczyma zarysowała się panorama doliny i leżą­ce na jej dnie miasteczko, gdy niespodziewanie minął go pędzący z zupeł­nie niedozwoloną szybkością samochód.

- A żebyś wylądował w rowie - wrzasnął za nim gliniarz.

Musiał wymówić to w złą godzinę, sto metrów bowiem dalej pojazd znios­ło z szosy i rąbnął z całym impetem w drzewo. Posterunkowy przyczłapał po chwili. Pechowy kierowca wyrzucony przez okno siłą uderzenia leżał w rowie. Ciekła z niego krew. Birski popatrzył na niego ponuro. Uczyli go oczywiście udzielania pierwszej pomocy, ale teraz wpatrując się w liczne rany cięte i tłuczone, zwątpił w możliwość opanowania wycieku krwi.

- Wykrwawi się - wydedukował wreszcie. - Będzie odstraszający przy­kład dla innych.

Wyjął z kieszeni radiotelefon i wezwał Rowickiego. Ktoś musiał tu po­sprzątać.

Jakub siedział w kącie gospody i wlewał w siebie piąty kufel. Czuł się coraz lepiej. Leniwie przysłuchiwał się rozmowom prowadzonym przy sąsiednich stolikach. Ludzie naradzali się między sobą, szeptali i popat­rywali w jego stronę. Wreszcie Tomasz i Semen wystąpili jako coś w ro­dzaju delegacji.

- Jakub - powiedział Semen - wyliczyliśmy to statystycznie. Każdy z tu obecnych dzisiaj się poharatał. W skali wsi daje to setki litrów krwi. Coś nam się tu nie zgadza.

Jakub oderwał zamglone spojrzenie od kufla.

- Mnie też się coś nie zgadza - powiedział z pewnym ociąganiem. - I poziom się nie zgadza - westchnął, patrząc na prawie pusty kufel.

Ktoś z miejsca pobiegł go napełnić. Z wdzięcznością umoczył usta. Delegacja nadal stała.

- Jakub, co się dzieje? - zapytał Tomasz.- Dlaczego tak?

- Ziemia łaknie krwi - powiedział egzorcysta, po czym ze zmartwie­niem stwierdził, że kufel znowu jest pusty. Napełniono go w mig.

- Od czego tak się zrobiło? - zapytał ktoś z tłumu otaczającego stolik zwartym kręgiem.

- Czasami tak bywa - zauważył Jakub i znowu się napił.

- Czy to niebezpieczne? - zapytał ajent. Jakub kiwnął poważnie głową.

- Jeśli nic nie zrobimy, połowa z was umrze w ciągu trzech dni - po­wiedział poważnie.

- Połowa z was? - zdziwił się koś. - To ty nie jesteś nasz?

- Połowa z was - powtórzył. - Ja jestem wiedzącym, więc wiem, jak się uchronić.

W powietrzu zakotłowało się od wściekłych okrzyków, a kilka butelek roztrzaskano na „tulipany".

- Odłóżcie to - powiedział Jakub. - Bo będzie jeszcze gorzej. Dużo gorzej. To pożąda krwi.

Zamilkli. Z jakichś pociętych palców już kapały na podłogę czerwone krople.

- Kto jest winny? - zapytał Semen. - Przez kogo to wszystko? I co się dzieje?

Jakub w zadumie popatrzył w kufel, jakby w pianie szukał odpowiedzi.

- Zaraz tu wejdzie - powiedział. - Nie możecie go zabić, nie tutaj. To otworzy nam drogę prosto do piekła.

Jego bełkotliwy glos zabrzmiał bardzo poważnie.

Czekali milcząc, a on wypił jeszcze kufelek. Nieoczekiwanie otworzy­ły się drzwi. Do knajpy wszedł rozpromieniony Paweł Bardak.

- Dziś jest mój wielki dzień - powiedział. - Wkrótce dostanę trzy ty­siące dolarów. Wszystkim stawiam.

Odpowiedziało mu milczenie.

- To on - powiedział spokojnie Jakub. - To wszystko przez niego, choć nie ma w tym jego winy. On ucierpiał pierwszy...

- Co ty bredzisz, pomerdało ci mózg? - Paweł spostrzegł nienaturalny spokój panujący w karczmie. Egzorcysta wstał zza stolika i podszedł do gościa.

- Gdzie to jest? - zapytał, patrząc mu prosto w oczy.

- Co? - zdziwił się Bardak.

- Wiesz, o co pytam - powiedział Jakub. - O naszego starego boga, któremu nie stało wyznawców. I ofiar - dodał po chwili ciszej.

Paweł cofał się powoli, ale trafił plecami na twardy mur stłoczonych ludzi.

- Zaprowadź nas - powiedział Jakub. Miękko, ale tonem wykluczającym sprzeciw.

Pół godziny później stanęli na polu za stodołą Bardaka. Zadzwoniły o kamień łopaty. Posąg udało się odsłonić w całości. Otaczały go potrzas­kane naczyńka wyrobione ręcznie z gliny. Mimo upływu tysiąca lat widać w nich było jeszcze ciemną zaskorupiałą masę. Jakub wyjął z kieszeni buteleczkę z wodą święconą.

- Masz pecha - powiedział do posągu. - Za dwadzieścia lat nikt nie już by nie wiedział, jak to zrobić. Trafiłbyś do muzeum i niósłbyś śmierć między nas. Ale na szczęście są jeszcze po wsiach odpowiednio ciemni ludzie. Ludzie, którzy nie szanują pamiątek przeszłości. Wredni niszczy­ciele zabytków. Nazywaj nas, jak chcesz.

Posąg milczał. Leżącą w ziemi statuę zaczął otaczać świetlisty pancerz.

- Odsuńcie się - rozkazał Jakub. - To się robi niebezpieczne.

- Ale co się dzieje? - zaniepokoił się Tomasz.

- Wypił sporo krwi przez dzisiejszy dzień. Pożąda więcej.

- Co mamy robić? - jęknął ktoś.

- Jest głodny, więc będzie bił na oślep. Ale jeśli sobie troszkę podje, zaśnie. Wtedy go wykończymy.

- Mówisz tak otwarcie - zauważył Semen.

- Spokojnie. I tak nie rozumie po naszemu.

Kamienne powieki posągu podniosły się ze zgrzytem, odsłaniając ży­we, choć nieludzkie oczy.

- Pora - mruknął Jakub, popychając skamieniałego ze zgrozy Bardaka bliżej brzegu wykopu. Następnie wyjął z kieszeni starą jak świat, wy­szczerbioną, fryzjerską brzytwę i przejechał mu po gardle, przecinając obie tętnice. Ludzie odwrócili głowy. Paweł runął na posąg. Krew lała się z niego strumieniami. Wsiąkała w kamień i ziemię bez śladu.

- To nic osobistego - powiedział Jakub do konającego - ale sam rozu­miesz, że ten, kto zakłóca spokój dawnych bogów, musi ponieść konsek­wencje. Pewnie pójdziesz prosto do nieba, jako męczennik za wiarę złożony na pogańskim ołtarzu...

Urwał, widząc, że śmiertelne drgawki już ustały. Ciało Bardaka znika­ło, roztapiało się w kamieniu. Demon przetrawi jego myśli, odczyta wspo­mnienia i zgodnie z wiedzą i logiką zabitego będzie wyznaczał kolejne ofiary. Na razie posąg utracił pozory życia. Zapadł w sen, trawił.

- No to do roboty - warknął egzorcysta.

Chlusnął wodą święconą na krzyż. W miejscach, gdzie upadła na ka­mień, wypaliła dziury.

- Do dzieła - powiedział odsuwając się. .

W powietrzu uniosły się siekiery kilofy i młoty. Echo uderzeń niosło się przez wieś. Sam egzorcysta cofnął się kawałek. Z kieszeni wygrzebał woreczek z tytoniem i kawałek szarego papieru pakowego.

- Nie mogłeś od razu wodą święconą? - zapytał szeptem Semen. - Po cholerę go wykończyłeś?

Jakub zaciągnął się skrętem z machorki.

- Widzisz, mogłem oczywiście, bez wody też byśmy sobie poradzili, ale z Bardakami to mam jeszcze od czasów wojny porachunki i teraz tra­fiła się dobra okazja...

ŚWIŃSKA REBELIA

I

Kropla wybielacza ACE wpadła do flaszki z denaturatem. Jakub Wędrowycz popatrzył w zadumie na zachodzące w butelce procesy i uśmiechnąwszy się promiennie, wpuścił kroplomierzem jeszcze jedną kroplę. Fioletowy barwnik powolutku wytrącał się z cieczy. Usta egzorcysty wykrzywiły się w triumfalnym uśmiechu.

Ból przyszedł nagle. Jakub Wędrowycz jęknął i kopnął konwulsyjnie, nogami trafiając w wiadro z karmą dla świń, a ono odbiło się od podłogi i potoczyło, rozlewając zawartość. W chwilę później on sam uderzył o klepisko, aż dom zadrżał. Walcząc rozpaczliwie z ogarniającym go bezwładem, zdołał założyć blokadę mentalną. Zrobił to w ostatniej chwili, bo nastąpiło kolejne uderzenie. Słoiki i gliniane garnki stojące na szafce rozprysły się w pył. Jednocześnie wyleciały szyby w oknach, a żarówka wisząca pod sufitem zapaliła się bez niczyjej pomocy i po chwili także rozleciała na kawałki. Ogień pod płytą wygasł. Samego Jakuba obróciło kilkakrotnie wokół osi, po czym wyrzuciło przed dom, na skróty przez ścianę. Na szczęście, w tym miejscu belki były trochę przegniłe. Zetknięcie z pylistą powierzchnią podwórza było średnio przyjemne. Egzorcysta amator znieruchomiał i udawał nieżywego. Miał nadzieję, że wróg, niezależnie kim jest, zostawi go teraz w spokoju. Niespodziewanie poczuł, jak czyjaś myśl wciska mu się do mózgu. Wróg istotnie sprawdzał, czy jeszcze żyje. Jakub uśmiechnął się lekko, wiedział już, co zrobi. Umieścił sobie zegarek w zasięgu wzroku, po czym wyłączył myśli. Wyłączania mózgu nauczył się kiedyś w knajpie, po kilkunastu głębszych, i teraz ta umiejętność przydała mu się. Myśl wroga wtargnęła do środka jego ciała. Zbadała uszkodzenie, a potem skontrolowała stan mózgu. Mózg nie pracował. Uspokojony nieprzyjaciel wycofał się. Wskazówka zegarka dotknęła dwunastki. Punkt szósta rano. Myśli Jakuba włączyły się samoczynnie. Nie lubił telepatii i innych takich nowomodnych sztuczek, ale jak musiał, to potrafił z nich skorzystać. Założył nową blokadę, po czym zbadał stan swojego ciała. Pomijając drobne otarcia i stłuczenie, było dokładnie tak zdewastowane jak zwykle. Wróg grzebiąc w jego umyśle, zostawił ślad. Przejście było nadal aktywne i właśnie nim Jakub puścił kontrę złożoną z najbrudniejszych myśli, jakie tylko przyszły mu do głowy. Następnie chytrze zerwał połączenie między umysłami. Wstał i otrzepał się z wszelakiego śmiecia, które przywarło do niego na podwórku, po czym zadowolony z siebie podreptał do kuchni. Eksperyment naukowy nie wyszedł, bo butelkę z denaturatem rozerwało na kawałki. Troszkę go to zmartwiło, ale miał jeszcze trochę wybielacza, a z „jagodzianką na kościach" nie było problemu, można ją było nabyć w każdym okolicznym sklepiku. Zza pieca wyciągnął nowiutką, nigdy jeszcze nie używaną szufelkę do śmieci (szufelkę podarował mu syn, ale staruszek nie bardzo wiedział, jak się tego używa, i na wszelki wypadek nie używał), po czym za jej pomocą pozamiatał do wiadra rozchlapaną karmę. Czy chcieli go zabić, czy nie, zwierzaki trzeba było nakarmić.

Dochodził właśnie do chlewika, gdy dosięgnął go trzeci strzał. Upuścił wiadro i znowu zawartość wylała się na ziemię, po czym wyprowadził potężne kontruderzenie. Tym razem był gotowy. Dwie moce o zbliżonym potencjale starły się nad wsią. Dla postronnego obserwatora to, co się działo, musiało wyglądać jak potop, pożar i huragan jednocześnie. Wreszcie wróg wycofał się. Tym razem musiał zdrowo oberwać. Jakub poszedł po szufelkę i ponownie pozgarniał świńskie żarcie do wiadra.

We wsi ludzie zaczęli ostrożnie wychodzić z ruin swoich domostw. Kilkunastosekundowe wyładowanie mocy przepaliło wszystkie korki, pozrywało dachy domów i wybiło szyby. Stare chałupy poprzekrzywiały się, nowe murowańce stały gołe, pozbawione całkowicie tynku. Liście drzew zalegały ziemię, a powalone płoty niczego już nie ogradzały. Mieszkańcy jak zwykle, gdy działo się coś dziwnego, podnieśli oczy na stojące na wzgórzu domostwo Wędrowycza. Wśród powszechnego zniszczenia jego chałupa i okalające ją budynki stały sobie, wesoło bielejąc w słońcu. Nietknięte. Ale tak to już w życiu bywa. Przypadki chodzą po ludziach, jednego rozdepczą, a drugiego nie.

Jakub z wiadrem wszedł do chlewa. Pierwotnie budynek ten funkcjonował jako rupieciarnia, gospodarz naściągał tu wszelkiego możliwego szmelcu w rodzaju starych telewizorów, pralek, części różnych maszyn i innego badziewia, pozyskanego z gminnego wysypiska śmieci. W wolnych chwilach w przypływie dobrego humoru zamykał się w środku z kilkoma flaszkami i aż do rana w świetle lampy naftowej zgłębiał zasady działania współczesnej techniki.

W kącie szopy zbudował kojec, w którym przybierały stopniowo na wadze jego dwa prosiaki, Mielony i Schabowy. Jakub sam wymyślił im te imiona i był z siebie bardzo dumny. Podszedł jak zwykle do barierki kojca i przechylił wiadro, celując do koryta. A potem stało się coś tak zaskakującego, że po raz trzeci upuścił kubeł. Schabowy przemówił do niego ludzkim głosem:

- Słuchaj no, Wędrowycz, musimy sobie ustalić pewne zasady.

Oczywiście, zdarzało się czasami, zazwyczaj gdy był bardzo pijany, że słyszał głosy zwierząt, ale zdawał sobie prawie zawsze sprawę z tego, że to tylko urojenie. Tym razem był trzeźwy jak niemowlę i nawet nie miał kaca, a to działo się naprawdę.

- Czego chcesz świnio? - zapytał.

Postarał się żeby to „świnio" zabrzmiało odpowiednio pogardliwie i chyba nawet mu się to udało.

- Mamy pewne uwagi natury formalnej - powiedział Mielony. - Musimy to przedyskutować.

Jakub nie lubił dyskutować. A zwłaszcza z trzodą chlewną. Zastanawiał się przez chwilę.

- Czego? - zagadnął prawie uprzejmie.

- No cóż - stwierdził Schabowy - nie odpowiadają nam ogólne warunki bytowania i wyżywienie.

- Do tego ciekawi jesteśmy, dlaczego nosimy takie dziwne imiona? - rąbał słowo po słowie Mielony.

- A za bezprawne wykastrowanie nas przed trzema miesiącami chcemy uzyskać zadośćuczynienie. Finansowe.

- O kurde - powiedział Jakub, po czym chyłkiem wybiegł z chlewika i zatrzasnąwszy drzwi, podparł je kołkiem.

- Diabli nadali - powiedział sam do siebie. - Zachciało mi się na stare lata hodowlę zakładać.

Wyciągnął z przybudówki motor i odpalił silnik. Była środa. Dzień targu. Od siedemdziesięciu lat, nie opuszczając ani jednego tygodnia, spędzał ten dzień w knajpie.

II

Jakub Wędrowycz idzie przez zrujnowaną wieś. Ludzie schodzą mu z oczu. Domy to tylko cegły i drewno, a życie ma się jedno. Każdy kryjąc się w zgliszczach chałupy, robi rachunek sumienia. Jakub nigdy nikogo nie zaatakował pierwszy. Musiał być jakiś powód. Egzorcysta potknął się o kawał belki leżącej w poprzek drogi. Wstrząs wyrwał go z zamyślenia. Rozejrzał się wokoło, spostrzegł uszkodzone chałupy.

- O cholera, trzęsienie ziemi przegapiłem? - zdziwił się.

III

Już świtało, gdy przyczłapał z powrotem. Był zalany bardziej niż w trupa, ale przed uwaleniem się spać pomyślał sobie, że przecież w sumie nie ważne, czy świnie mówią, czy nie, ale nakarmić je na noc trzeba. Wziął do ręki wiadro, nawrzucał do niego różnych różności i zaniósł do chlewa. Otworzył drzwi i zmrużył oczy porażone nagłym blaskiem. Cicho warczał elektryczny agregat. Żarówka u powały oświetlała Mielonego, który trzymając w racicy ołówek, szkicował na pobielonej ścianie jakiś skomplikowany rysunek techniczny.

- A Jakub - ucieszył się prosiak. - Mógłbyś nam odpalić tak z pół litra benzynki? Jakoś się odwdzięczymy.

Jakub zawsze lubił pomagać znajomym, więc poszedł do drugiej szopy, gdzie oparty o ścianę drzemał jego motocykl. Ponieważ nie wiedział, jak przynieść benzynę nie wylewając jej z baku, przetoczył go w całości do chlewa.

- Sami sobie spuścicie - powiedział.

- Silnik o dużej mocy - ucieszył się Schabowy. - Zbudujemy samo...

- Ci - uciszył go drugi tucznik. - Później...

- Czego jeszcze wam potrzeba? - zagadnął Jakub - Bo już idę spać.

- Nic nic, śpij sobie - uspokoiła go trzoda.

I poszedł spać. Obudził się w środku nocy i przypomniał sobie jak przez mgłę, że na targu widział kobietę, która kupowała kurczęta. Same czarne.

- Czary - mruknął sam do siebie.

Zwlókł się z łóżka i podreptał do kuchni. Do dużego emaliowanego garnka wrzucił garść suszonych muchomorów sromotnikowych, dodał koński pączek i kilka własnych włosów, następnie zagotował to wszystko i wyszedłszy przed dom, sporządzonym wywarem wymalował wielki dziwny znak na ziemi.

- Mełgełe - rzucił w przestrzeń i złożył palce w odpowiedni sposób.

W promieniu czterdziestu kilometrów do rana padły wszystkie czarne kury.

IV

Jakub wyszedł przed chałupę i przeciągnął się. Uniósł ku wschodzącemu słońcu butelkę z denaturatem. Barwnik wytrąciło na dno. Uniósł ją do nosa. Zapach nie zmienił się jakoś specjalnie, a nawet jakby stał się bardziej obrzydliwy.

- To by było na tyle - mruknął sam do siebie, odstawiając butelkę na kamień koło schodów. I wtedy ją zobaczył. Kobieta z targu stała przed nim.

- Nu czego? - zagadnął.

- Pan Jakub Wędrowycz? - zagadnęła.

- A któż by inny? - zagadnął.

- Chcę się tu osiedlić.

Jakub usiadł na schodkach i ścisnął głowę dłońmi. W zasadzie to sprawami meldunkowymi zajmowali się gliniarze z posterunku w Wojsławicach, ale był pewien wyjątek.

- A czym się pani zajmuje? - zagadnął uprzejmie.

- Potrzebuję miejsca, gdzie mogłabym się uczyć. - Zmaterializowała z powietrza niedużą kulę ognia.

- Ach. Miło. Najpierw usiłuje mnie pani zabić...

- Nie zabić, tylko podporządkować.

- To się nie uda. Nie znalazł się jeszcze nikt, kto byłby ode mnie silniejszy.

- Nie ma tu kolizji interesów. W tej gminie nie ma czarownika. Nie ma też znachora.

Jakub skrzywił się.

- Gdzieś dzwoniło, tylko nie wiadomo w jakim kościele - powiedział w zadumie. - Struktura jest inna. Po pierwsze nie liczy się obecny podział administracyjny kraju. My, ludzie obdarzeni, stosujemy sieć parafialną. I w danej parafii może być tylko jeden. Jeden obdarzony. Nie ma znaczenia, że nie ma tu nikogo poza mną. Ja jestem, a tym samym brak wolnych miejsc.

Oczy nieznajomej zwęziły się w szparki.

- A znachorka z Grabowieckiej? Ona umarła, ale tyle lat żyła tu pod twoim bokiem.

Egzorcysta skrzywił się.

- Była moją daleką krewną. W rodzinie pewne rzeczy załatwia się inaczej. Poza tym ona nie dysponowała mocą.

- Ty też nie dysponujesz.

- Najpierw zajrzyj do swoich kurczaków, a potem pogadamy, kto czego nie ma.

Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Jej astral opuścił ciało i poleciał gdzieś na północny wschód. Do Wojsławic. Po chwili otworzyła oczy.

- Cofam to, co powiedziałam. Masz moc.

- Dobra. Teraz sobie idź.

- Ja nie zrezygnuję. Jedno z nas pozostanie na tej ziemi, a drugie w niej.

- Niech będzie i tak - powiedział Jakub. - Nigdy jeszcze nie zabiłem kobiety, ale jeśli trzeba, to chyba mogę spróbować.

Wykonała gest ręką w powietrzu i zniknęła. Coś nieśmiało zabrzęczało mu pod czaszką. Nie był to tym razem atak. Tylko informacja.

Zajrzyj do chlewika.

Poskrobał się po głowie, a potem poszedł. Zaraz za drzwiami czatował jakiś taki człekopodobny sukinsyn, zmajstrowany z różnych takich tam elektronicznych gówien. Jakub przyładował mu kopa gumofilcem i robot wywalił się jak długi. Jeden prosiak siedział w fotelu i stukał w klawisze komputera, a drugi bebeszył stary telewizor. Stosik części leżał obok na stole.

- Czego? - zagadnął ten od komputera. - Proszę się umówić na wizytę. Nie widzi, że pracujemy?

- Przepraszam - wymamrotał Jakub.

Postawił robota na nogi i wycofał się speszony. Usiadł na progu domu i ścisnął głowę rękami. Folwark Zwierzęcy, psia krew.

Wypił łyczek odbarwionego denaturatu i poprawił zaraz swoim bimbrem. W głowie szumiało mu. Ale trzeba było walczyć. Zastanawiał się przez chwilę, a potem poszedł do chałupy.

Kiedyś dawno temu, podczas okupacji usłyszał taką historię. Do chałupy jego kumpla przyszło dwóch wermachtowców i zażądało wiadra gorącej wody. Zagrzał im takie na piecu. Gdy woda zagotowała się, jeden z Niemców wsypał do niej garść dziwnego proszku i wiadro wody zamieniło się w wiadro wódki. Niemcy zabrali je i poszli. Jakub pytał o to wielu ludzi, niektórzy byli nawet uczeni, i wszyscy zgodnie twierdzili, że to niemożliwe. Nie zraził się tym. Nakupił różnych odczynników chemicznych i spróbował sam sporządzić cudowny proszek. Męczył się pięć lat i nie zdołał tego dokonać. Ale przy okazji odkrył coś ciekawego. I tego właśnie potrzebował teraz. Z szafki wydobył słój szarego pyłu. Pył wyglądał podejrzanie i miał obrzydliwy zapach. Z szafy wyciągnął garnitur i lakierowane półbuty. Z torby papierowej olśniewająco białe skarpetki. Westchnął ciężko, jak zawsze gdy musiał postąpić wbrew swoim zasadom. Umył się, przezwyciężając swój wstręt do wody i mydła (zawsze sądził, że mydło produkowane jest ze zdechłych krów). Wyszczotkował włosy i na swój codzienny strój naciągnął garnitur. Następnie stanął przed zamglonym lustrem, nabrał stołową łyżką proszku ze słoika i wsypawszy do gęby, zalał zaraz bimbrem. Stał czekając. To nadchodziło. Niespodziewanie zatoczył się. Przez jego ciało przelatywały skurcze. Gdy wreszcie zmusił się, by spojrzeć w lustro, był już kimś innym.

Tomasz Ochyd strzepnął niewidoczne pyłki z garnituru. Założył tkwiące w kieszeni druciane okulary. Spojrzał na trzymaną w wąskiej, wypielęgnowanej dłoni flaszkę i z wyrazem głębokiego obrzydzenia odstawił ją na szafkę. Poprawił węzeł krawata.

- Nareszcie - mruknął sam do siebie. - Nareszcie wolny.

Otworzył w zamyśleniu radziecką lodówkę rzężącą w kącie. W lodówce tkwiła wbita na sztorc półtusza z wilczura. Wybiegł na zewnątrz i porzygał się. Wypłukał twarz w rudej wodzie leniwie kapiącej z kranu. Żaden z ręczników nie nadawał się do użytku. Wytarł się wiszącą w szafie szmatą, którą jego drugie wcielenie uważało za odświętną koszulę.

- Dobra - powiedział sam do siebie. - Po pierwsze do Chełma po lewe papiery. Potem słoik z dolarami i hajda na Ziemie Odzyskane albo przez góry do RFN. Życia dużo nie zostało, ale może jeszcze zdążę dochrapać się magistra.

Przypomniał sobie poprzedni raz przed trzydziestu laty. Dlaczego wówczas musiał ustąpić? Nie mógł sobie przypomnieć.

- Ochyd, ty sukinsynu! - rozległo się pod jego czaszką. - Nie myśl tyle, tylko do roboty.

Rozpoznał głos Jakuba Wędrowycza.

- Wała - powiedział głośno i z przekonaniem.

Rysy twarzy wykrzywiły mu się w nieoczekiwanej męce. Po chwili wstał i ruszył sztywno do Wojsławic. Szedł jak zombie, nie myślał o niczym. Godzinę później dotarł do wsi. Jakub siedzący wewnątrz przełączył mózg na postrzeganie ponadzmysłowe. Czarownica pozostawiała za sobą wyraźny ślad. Dogonił ją na targu, gdzie bezskutecznie szukała czarnych kurcząt. Poczuła jego myśl i odwróciła się gwałtownie. Rozglądała się dłuższą chwilę, zdezorientowana. Jakuba Wędrowycza nigdzie nie było. Uspokojona odwróciła się do sprzedawcy. Wówczas Ochyd wyciągnął spod garnituru maczetę i jednym płynnym ruchem odciął jej głowę. Ludziska zawyli ze zgrozy. Gdzieś od strony budki z piwem błysnął flesz. Ochyd rzucił się do ucieczki, wymachując zakrwawioną maczetą. Wpadł w gęste krzaki porastające brzegi rzeczki i zniknął. W chwilę później uzbrojona w co popadnie wataha wdarła się w gąszcz. Na brzegu rzeczki moczył nogi Jakub Wędrowycz.

- Co się stało? - zagadnął uprzejmie. Woń denaturatu niosła się wokoło.

- Widziałeś tego faceta? - zawył ktoś.

- Tam pobiegł - Jakub machnął ręką w kierunku krzaków po drugiej stronie.

Tłum wyjąc, zaczął się przeprawiać. Egzorcysta uśmiechnął się leciutko. Garnitur leżący na dnie został z całą pewnością wdeptany w muł. A nawet jeśli nie, nie miało to najmniejszego znaczenia.

V

Powróciwszy do domu, ruszył prosto do chlewika. Spodziewał się, że po usunięciu czarownicy, wszystko wróci do normy, ale najwyraźniej nie wróciło. Oba prosiaki kończyły właśnie budować coś w rodzaju samolotu odrzutowego.

- Wybieracie się gdzieś? - zagadnął złośliwie.

- Tak - powiedział Mielony. - Zamierzamy wyemigrować do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Tam nie jada się wieprzowiny.

- A ja co będę jadł, ha? - zagadnął Jakub.

- Dla pana panie Wędrowycz zbudowaliśmy syntetyzator żywności - odezwał się Schabowy. - To ta maszyna w kącie. Wystarczy wsypać piasku i dolać wody, a ona zrobi, co tylko pan sobie życzy.

Jakub popatrzył nieufnie na dwa rzędy przycisków, pokrętła i mrugające kolorowo lampki. Przypomniał sobie, jak dawno temu usiłował zrozumieć zasady działania pralki „Frania".

- To zbyt skomplikowane jak dla mnie - powiedział.

- Nauczymy pana...

- Ech, nie.

W jego dłoni błysnął rewolwer. Szopa była mała, a robot nie działał. Sąsiedzi usłyszeli dwa strzały i ukryli się pod łóżkami. Przez następny miesiąc Jakub jadł wyłącznie kotlety. Na przemian schabowe i mielone.

OSTATECZNA POLISA NA ŻYCIE

Pośrodku Wojsławic sterczała w niebo malowniczo odrapana piętro­wa rudera. Rudera od strony ulicy miała ścianę z pociemniałych desek, pozostałe ściany zbudowane były z cegieł. Deski wypaczyły się, a tynk popękał. Dach leciutko się zapadł, ale wyglądał jeszcze całkiem solidnie. Drzwi i okna zabito na głucho. Wokoło ruiny ciągnęły się chaszcze lebio­dy, ostów i łopianu. Budynek ozdabiał miasteczko jak grzyb ścianę. A prze­cież miało być zupełnie inaczej...

W zamierzchłej przeszłości, gdy Wojsławice były jeszcze miastem, rad­ni miejscy wpadli na ambitny pomysł wzniesienia pośrodku osady okaza­łego ratusza z wieżą, który pomieściłby przy okazji cyrkuł i inne przydat­ne instytucje. Roboty wykończeniowe i przebudowy ciągnęły się dość dłu­go, ale wreszcie, akurat na powstanie styczniowe, prace ukończono, dzię­ki czemu powstańcy mieli gdzie zanocować, a wojska rosyjskie miały co spalić, w ramach represji. Zaraz po powstaniu odbudowano ratusz, tyle, że miasto zaraz po tym straciło prawa miejskie.

Radni wykazali się wyjątkową genialnością i na dobre sto trzydzieś­ci lat przed nadejściem epoki prywatyzacji sprywatyzowali ratusz, sprze­dając go miejscowemu żydowskiemu „biznesmenowi", za psie pienią­dze zresztą. Budynek przechodził różne koleje losu, stając się po kolei: domem mieszkalnym, sklepem, masarnią i wędzarnią, siedzibą władz odrodzonego kraju, aż wreszcie tuż przed drugą wojną światową stał się knajpą. Tej szlachetnej funkcji nie pełnił długo, właściciel bowiem podpisał folkslistę i wywiesił sobie na frontonie budynku wielką, pięk­ną niemiecką flagę z ogrooomną swastyką. Pech chciał, że gdzieś w czterdziestym trzecim w okolice miasteczka zapuścił się niewielki od­dział ukraińskiej partyzantki, który widząc tak oznakowany budynek, wysadził go w nocy w powietrze, biorąc za koszary SS. Po wybuchu z ratusza ocalało jedno skrzydło. Budynek służył znowu jako knajpa, aż w końcu uległ całkowitej dewastacji i został ostatecznie porzucony.

Einstein

Paweł Skorliński zatrzymał półciężarówkę i wysiadł mrużąc oczy w os­trych promieniach wrześniowego słońca.

- Hy hy - powiedział sam do siebie.

Wyjął z kieszeni akt własności i porównał zawarte w nim dane z tab­liczką ozdabiającą fronton budynku.

- Cholera - powiedział pod adresem swojego nieobecnego wspólnika.

Zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do obiektu. Klepnął jadowi­cie różową ścianę. Ściana odpowiedziała głuchym odgłosem. Tynk wi­docznie odszedł od muru.

- Jasna cholera - powtórzył wolno i z namysłem biznesmen.

Wyłowił z kieszeni pęczek kluczy i wybrawszy jeden z nich, wsa­dził go do dziurki pod klamką. Zamek chodził gładko, ktoś musiał go ostatnio przeczyścić. Przekręcił klucz i pociągnął drzwi do sie­bie. Otworzyły się ze zgrzytem. Ten, kto przeczyścił, zamek najwy­raźniej zapomniał o naoliwieniu zawiasów. Wewnątrz było ciemna­wo. Namacał na ścianie kontakt i przekręcił go. Znajdował się w spo­rej sali. Tu zapewne koncentrowało się miejscowe życie w czasach, gdy ratusz był knajpą.

Pod ścianą nadal królowała potężna murowana lada, dalej widać by­ło drzwi prowadzące gdzieś w trzewia budynku. Paweł podszedł do la­dy i zajrzał za nią. Za ladą coś leżało. W pierwszej chwili biznesmen pomyślał, że to nieboszczyk, ale owo coś wyraźnie pochrapywało. Pod­niósł z podłogi pogrzebacz i walcząc z obrzydzeniem odrzucił na bok jakiś łachman będący zapewne w zamierzchłej przeszłości derką do na­krywania koni. Na starym brudnym pasiastym materacu drzemał jakiś malowniczo obdarty typ.

- Halo! - zagadnął Paweł - Proszę się obudzić!

Typ otworzył jedno oko i zlustrował nim otoczenie. Poderwał się nie­spodziewanie z ziemi i wbił lufę odrapanego rewolweru w brzuch nowe­go właściciela. Stali tak na przeciw siebie przez chwilę. Ręka Pawła nieznacznie wędrowała w stronę kieszeni gdzie ukryty miał własny rewol­wer. Niespodziewanie staruszek czknął wonią czosnkowej kiełbasy i prze­trawionego wysokooktanowego alkoholu.

- Hy - powiedział - Paweł Skorliński, biznesmen. Kopę lat.

Paweł zdumiał się, ale niespodziewanie przypomniał sobie tę twarz.

- Jakub Wędrowycz? - domyślił się.

Egzorcysta wyskoczył zza lady i usiadł na niej. Wyciągnął z kieszeni kapciuch z tytoniem, dwa kawałki gazety i z niebywałą wprawą skręcił z tego dwa papierosy grubości kubańskich cygar. Podsunął jeden z nich Skorlińskiemu. Ten wziął i wsadził do ust. Jakub wyjął z kieszeni zapal­niczkę Zippo i podał mu ogień. Sobie też podał. Zaciągnęli się głęboko. Biznesmen zakrztusił się i przez chwilę rozpaczliwie walczył o odzyska­nie oddechu.

- Za mocne? - zaniepokoił się Wędrowycz. - To tytoń pierwszego gatunku. Na skupie nie chcieli, powiedzieli, że za dużo nikotyny. Sześć razy norma, coś takiego. Na - podał znajomemu manierkę odczepioną od paska.

Paweł zgasił skręta o ladę, po czym odkręciwszy korek, pociągnął łyk. Czymkolwiek było to, co pociągnął, zwalił się na ziemię i znowu nie mógł złapać oddechu. Jakub podał mu wyłowioną zza lady butelkę piwa i pomógł usiąść z powrotem.

- Wy, miastowi, jesteście słabi - powiedział, puszczając kółka smoliś­cie czarnego dymu. - Byle napój i już z nóg zwala.

Zarechotał ucieszony. Następnie łyknął nieco bimbru z manierki. Z kie­szeni wyciągnął kawałek gazety. Odwinął z niego pęto kaszanki i odgryzł kawał a resztę podał biznesmenowi. Ten odmówił kręcąc głową. Wolał nie ryzykować trzeciego takiego wstrząsu.

- Also gut - Jakub nieoczekiwanie odezwał się po niemiecku. - Co potrzeba? Znowu duchy wyłażą z dywanu, czy może trzeba wygnać egzo­rcystów?

Paweł pokręcił głową.

- Nie, nie tym razem - powiedział. - Mieszkasz tu? - Gestem poka­zał, że chodzi mu o budynek.

- Nie, tak tylko sobie przysnąłem, wracając z knajpy, żeby nie leźć smerfom na oczy. A co?

- To teraz moje.

Jakub zaczął się śmiać, że mało się nie zwalił na podłogę.

- No co ty? Kupiłeś to?

- Tak jakby. Mój wspólnik kupił.

- A to go w jajo zrobili - Jakub był pełen uznania dla przedstawicieli gminy. - Nie miał głupszego pomysłu?

- Widać co nie.

- A tak właściwie, to po co wam biznesmenom ta szopa? - zaciekawił się Jakub.

- Mam zamiar otworzyć tu hurtownię - wyjaśnił Skorliński. - W Ho­rodle otworzyli granicę. Tędy będzie jechał jeden samochód pełen rus­kich na godzinę.

Jakub natychmiast stracił pozę wioskowego przygłupa.

- To wygląda wcale nie głupio - powiedział - Czym chcecie obra­cać?

- Tekstyliami - wyjaśnił biznesmen - Kurtki, spodnie, inne takie. Może garnitury.

- Ja widziałem, jak tak czasem jeżdżą, że oni głównie to wożą kapustę i pralki.

- Kapustę?

- Aha. Widać u nich jest droższa niż u nas. Albo zupełnie jej nie ma. Ale ciuchy też pewnie wożą, tylko w bagażnikach i nie widać.

Wyjął Skorlińskiemu z dłoni butelkę z piwem w wypił resztę. Zgasił niedopałek o ladę.

- Nu, czas na mnie - powiedział. - Wpadnę na dniach...

- Czekaj - zatrzymał go Paweł. - Będę potrzebował ekipy, żeby tu chociaż trochę odmalować. Nie znasz tu jakichś fachowców?

- Czemu nie - powiedział Jakub. - To nawet ja sam odmaluję. Tylko piętro jest schrzanione. Te belki - pokazał palcem na sufit. - Ja bym tam na wszelki wypadek nie właził.

- Może wymienić?

- Stropowe? To by sporo kosztowało, ale chyba nie głupi pomysł. Dob­ra. Wymienimy.

- Dwadzieścia tysięcy starczy?

- I, za dwadzieścia tysięcy, to ja bym pięć takich chałup kupił. Daj pięć, resztę oddam najwyżej.

Paweł odliczył pięćdziesiąt banknotów i wsiadł do samochodu.

- Na przyszły tydzień będzie zrobione - zapewnił go Jakub.

- Zdążysz?

- Pewnie. Zagonię do roboty kilku takich nierobów.

Biznesmenowi nie spodobał się jego uśmiech, ale nie zastanawiał się nad tym. Wcisnął pedał gazu i samochód drąc kołami łany lebiody i ostu odjechał.

- No to do dzieła - powiedział Jakub.

I zarechotał obłędnie. Szykowała się zabawa.

II

Ostatnio nic się jakoś nie działo. Gliniarze przychodzili na posteru­nek, odsiedzieli swoje osiem godzin i szli do domu. Gminę ogarnęła je­sienna melancholia i nawet czołowi rozrabiacy tacy jak Wędrowycz, Paczenko, Korczaszko czy Bardak siedzieli dziwnie cicho. Nawet donosy ziały nudą. Posterunkowy Birski siedział W swoim gabinecie opierając nogi o politurowany blat biurka.

- Chyba zaczyna się martwy sezon - powiedział w zadumie.

Pociągnął ostrożnie łyk świeżo zaparzonej kawy. Jego wyczulone na niebezpieczeństwa policyjne podniebienie wyczuło ślad jakiegoś obcego posmaku.

- Rowicki! - wrzasnął.

Rowicki wszedł do gabinetu i zasalutował.

- Obywatel kapitan mnie wzywał?

- Tak. Co to za kawa?

- Chodziła taka dziewuszka i rozdawała z koszyczka. Powiedziała, że to promocja.

- Promocja - wycedził kapitan. - A może ona chciała nas otruć?

- Co pan. Przecież ja piłem już rano i nic.

- Czymś to zajeżdża. Jakby ziołami.

- Możemy sprawdzić...

Rowicki przyniósł paczkę i wysypał jej zawartość na blat przed kapitanem. W brązowym pyle poniewierały się pokruszone kawałki jakiegoś zielska.

- Widzisz?

- Przepraszam kapitanie.

- Z pudełka odciski palców tej dziewczyny. Portret pamięciowy wy­konać. Zielsko do laboratorium.

- Tak jest! - wrzasnął Rowicki ucieszony z takiego obrotu sprawy. Wreszcie coś do roboty.

W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe. W progu stanął Jakub Wędrowycz. Dziwnie się jakoś uśmiechał. Birski popatrzył na niego uważnie i nagle uświadomił sobie, że to na pewno on zatruł kawę.

- Czego sobie..? - zagadnął, nadając swojemu głosowi wyjątkowo pas­kudne brzmienie.

Jakub popatrzył mu prosto w oczy. Posterunkowym wstrząsnęło coś na kształt uderzenia prądem.

- Pan - podpowiedział Jakub.

Birski poczuł dziwny zamęt w głowie. To pewnie ta kawa - pomyślał. A potem posłusznie powtórzył:

- Czego pan sobie życzył

Natychmiast stwierdził, że jego pytanie nadal jest ordynarne i nie li­cuje z powagą gościa. Uśmiechnął się z przymusem.

- Czym możemy służyć? - zapytał.

Głos Jakuba wyjaśnił wszystkie zaszłości.

- Zdejmijcie mundury, żeby się nie pobrudziły. - Rzucił im pod nogi dwa komplety ubrań roboczych. - I gońcie do ratusza.

Gliniarze przebierali się jak roboty. Jakub uśmiechnął się. Wycho­dząc z gabinetu posterunkowego, natknął się na sekretarkę.

- Odbieraj telefony i zapisuj kto czego chciał - powiedział. - Jak się pojawi zmiana, to przyślij ich do ratusza. Tylko nie zapomnij nalać im termosu kawy na drogę. Dzień taki chłodny...

Pokiwała głową. Po południu na budowę dotarły posiłki w postaci trzech funkcjonariuszy. Dwaj byli odurzeni spreparowaną kawą, trzeci niestety nie. Tego Jakub nie przewidział.

- Zmieniać mundury na drelichy i do roboty - zakomenderował. - Widzicie przecież, że kumple ledwo łażą.

Dwaj nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać i posłusznie zaczęli się przebierać. Trzeci patrzył na to zdumiony.

- Co wam się stało? - zapytał.

Jakub zaszedł go od tyłu i puknął cegłą w głowę. Nieprzytomnemu wlał nieco mikstury do gardła i ocucił wiadrem wody. Gdy gliniarz oc­knął się, stwierdził, że ma na sobie robocze ubranie.

- Co się dzieje? - zapytał.

- Wstawaj bumelancie - powiedział Jakub wesoło. - Kumple harują, a ty się wylegujesz. Idź mieszać zaprawę.

Gliniarz pomyślał, że faktycznie trzeba pomóc, i posłusznie zabrał się do pracy. Jakub popatrzył jeszcze przez chwilę, jak im to sprawnie idzie, po czym wsiadł w radiowóz i pojechał na posterunek. Wyminął panienkę, wszedł do gabinetu posterunkowego. Przebrał się w mundur i wrócił do sali ogólnej.

- Były telefony? - zapytał.

- Tak. Dzwonili z Kolonii Partyzantów, jakaś rozróba.

- Dawno?

- Dopiero co.

- Proszę zaparzyć termos kawy. Gdzie są kajdanki?

- W sejfie.

Jakub stanął przed stalową skrzynią i zamyślił się na chwilę. Przyło­żył do stalowych drzwi ucho i pokręcił przez chwilę pokrętłami. Dawno nie obrabiał banków, ale jeszcze umiał. Otworzył drzwi, zabrał sześć par, wsiadł w samochód i pojechał. Rozróba była na całego. Sześciu młodzień­ców pijanych w sztok okładało się pięściami przy wtórze wyjątkowo nie­cenzuralnych wrzasków. Jakub nie patyczkował się. Rzucił między nich granat z gazem obezwładniającym, skuł kajdankami i zawiózł na komen­dę. Wywalił ich na stos w głównej sali. Kawa właśnie się zaparzyła.

- Macie tu lejek? - zagadnął dziewczynę.

- Tak. W kuchni na suszarce - wyjaśniła ochoczo.

Wlał każdemu w gardło tak po pół szklanki.

- I co, szmaciarze? - zagadnął. - Popracujecie tydzień, to wam durne pomysły z pustych łbów wyparują.

W czasie gdy gliniarze odsypiali, żuliki pracowali aż milo. Do środy budynek został całkowicie wyremontowany. Nowe tynki lśniły bielą. Bel­ki i deski podłogi na piętrze zostały wymienione. Piece przemurowano. Jakub ustawił swoich robotników rzędem.

- To się nigdy nie wydarzyło - powiedział z naciskiem. - A teraz spieprzać.

III

Paweł Skorliński siedział sobie wygodnie na ladzie. Stos spodni dżin­sowych pospinanych drutem w paczki po sto sztuk piętrzył się pod ścia­ną. Próbki towaru leżały obok niego. Skorliński popijał sobie coca-colę z glinianego kubka i rozmyślał.

- Przejścia graniczne to filary kapitalizmu - powiedział wreszcie z na­maszczeniem.

Przez drzwi wszedł Jakub Wędrowycz.

- Jak leci? - zagadnął,

- Nieźle. Całkiem nieźle - powiedział biznesmen. - A co u ciebie?

- Wpadłem na taki mały pomysł - powiedział Jakub. - Nie sądzisz, że powinieneś się ubezpieczyć?

- Zostałeś agentem ubezpieczeniowym? - zaciekawił się Skorliński. Widział w życiu tyle dziwnych rzeczy, że nawet w coś takiego był w sta­nie uwierzyć.

- Tak jakby - uśmiechnął się Jakub.

- Chyba trochę źle trafiłeś. Jestem już ubezpieczony. W Warcie i PZU.

Wargi Jakuba wykrzywiły się z pogardą.

- A co oni mogą?

- A ty, kogo reprezentujesz? - zaciekawił się biznesmen. Jakub przysiadł koło niego i wyciągnął z kieszeni złożoną starannie kartkę papieru.

- A o! - podał ją kumplowi.

- Ostateczna polisa na życie - przeczytał Skorliński. - Co to takiego?

- A to ja rysowałem - powiedział Jakub. - Ładne?

- Śliczne. Dobra, ile chcesz za to ubezpieczenie?

- Daj mi parę portek i styknie - Jakub uśmiechnął się promiennie. Skorliński też się uśmiechnął i podał mu granatowe dżinsy. Jakub przy­łożył je i sprawdził, czy nogawki mają odpowiednią długość.

- Fajne - powiedział. - Słuchaj, muszę już lecieć. Schowaj polisę i uważaj na siebie. Jak się robi interesy z rusami, to czasami może się noga podwinąć.

- Spokojna marchewka - uśmiechnął się biznesmen.

Sięgnął ręką za ladę i wyciągnął ze stojącego tam akwarium metrowe­go pytonka.

- To jest Ciapuś - powiedział.

- Fajne - ucieszył się Jakub. - To się je?

- Nie, chociaż podobno smaczne. To zamiast pieska.

- A rozumiem.

Zeskoczył z lady. Zwinął spodnie w rulon i umieścił troskliwie pod pachą. Po chwili zniknął.

IV

- Chyba sobie poszli - pomyślał Skorliński.

Leżał za ladą i czekał z rewolwerem w dłoni. Ścianę nad jego gło­wą ozdabiał rząd dziur po kulach. Trzej ukraińscy mafioso z kałasznikowami musieli już zwiać. Jak się robi strzelaninę w środku mias­ta, to trzeba się szybko ulatniać. Poprawił uchwyt palców na kolbie. Zdziwiło go nieco, że aż tak się poci. Ostatecznie bywał już w gor­szych opałach.

- Poszli - zdecydował.

Ostrożnie wychylił głowę zza lady. Oczy zdążyły uchwycić widok fa­ceta z kałasznikowem. Poczuł uderzenie w czoło. Jego uszy przekazały jeszcze paskudny odgłos, gdy pocisk przebijał mu czaszkę.

- A więc tak to wygląda - zdążył pomyśleć. A potem wszystko ogarnęła ciemność.

V

Prowizoryczna kostnica urządzona była w piwnicy gminnego ośrodka zdrowia w Wojsławicach. Zbigniew Podpałko podniósł się znad stołu. Był bardzo blady.

- Tak, to mój wspólnik - powiedział wreszcie. - Kto go?

- Jeszcze nie wiemy, ale pracujemy nad tym - powiedział Birski. - Chyba może pan zabrać ciało. Jeśli kogoś znajdziemy, to powiadomimy pana.

- Dobrze zajmę się pogrzebem - powiedział biznesmen. - Chyba w Warszawie na Powązkach.

- Chce go pan wieźć taki kawał samochodem?

- Był moim przyjacielem. Jestem mu to winny.

- Mamy na posterunku trumnę - powiedział Rowicki. - Zabraliśmy kiedyś na zabawie w remizie. - Skoczę po nią?

Birski przyzwalająco machnął ręką. Pół godziny później Podpał­ko jechał już samochodem w stronę Warszawy. Gdzieś na wysokości Starego Majdanu drogę zabiegł mu malowniczo obdarty typ w no­wiutkich spodniach. Zamachał rękami jak wiatrak. Biznesmen zatrzymał samochód. Potrzebował towarzystwa. Cholernie potrze­bował.

- Dokąd podrzucić dziadku? - zagadnął, otwierając drzwi.

- Na Stary Majdan - wyjaśnił domniemany autostopowicz.

- Gdzie to jest?

- Tam - dłoń machnęła w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.

- Trochę mi nie po drodze, ale podrzucę - powiedział Podpałko. Zawsze miał miękkie serce.

- Ty nie rozumiesz - powiedział Jakub. - Wiem, kim jesteś. Po samo­chodzie poznałem. Wiem, co masz tam z tyłu. Sięgnął za pazuchę i wydobył Ciapusia. - Byliśmy kumplami, a zresztą on ma polisę na życie.

Biznesmen nic nie zrozumiał z tej przemowy, ale pomógł gościo­wi wsiąść. Pojechali na Stary Majdan. Walące się budynki gospodar­cze sprawiały przygnębiające wrażenie. Po niebie przesuwał się wał ciemnych, burzowych chmur. Jakub wysiadł z szoferki i pociągnął boczne drzwi. Drzwi odjechały na bok. Wędrowycz szarpnął trumnę i wywlókł ją z wozu. Odwalił kopem wieko. Zbigniew usiłował zapro­testować, ale jeden rzut oka na szaloną twarz egzorcysty amatora zniechęcił go do jakichkolwiek komentarzy.

Plastikowy worek ustąpił od jednego pociągnięcia nożem. Zbigniew zamknął oczy. Jego wspólnik wyglądał tragicznie. Dziura wlotowa w czo­le była jeszcze w sumie mała. Dziura wylotowa na potylicy...

- Pomóż - warknął Wędrowycz.

Przenieśli wspólnym wysiłkiem zwłoki do walącej się szopy. Błysnęło, a po chwili dobiegł ich grzmot.

VI

Paweł Skorliński otworzył oczy. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje, w następnych chwilach też się tego nie dowiedział. Leżał na stole, pod wybrzuszonymi nieco deskami jakiegoś sufitu. Przechylił gło­wę w prawo i zobaczył szafę wypełnioną dziesiątkami butelek. We flasz­kach leniwie fermentowały jakieś dziwnie substancje. Ciągnęły się od nich szklane rurki. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś zrobił sobie labora­torium z wygrzebanych ze śmietnika surowców i tak też było w rzeczy­wistości. Obrócił głowę w drugą stronę i zobaczył siedzącego na zwich­rowanym krześle Jakuba Wędrowycza.

- No i jak? - zagadnął egzorcysta.

- W porządku - wychrypiał biznesmen.

Nagle przypomniał sobie strzelaninę. Odruchowo dotknął dłonią czo­ła. Nie było w nim dziury, ale też nie wszystko z nim było w porządku. Pod palcami wyczuł coś dziwnego. Usiadł i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. W ciemnym kącie stała trumna. Wyglądała na świeżo wy­kopaną, jej wieko oklejały jeszcze drobiny gliny. Obok leżała wiertarka z zamontowaną niewielką piłą tarczową. Piła była umazana czymś czerwonym, może nawet krwią. Jakub podał mu spore lustro.

Lustro było zmatowiałe, ale biznesmen spostrzegł, że ma pośrodku czoła wszytą łatę ze skóry odrobinę innej karnacji. Szwy wyglądały pas­kudnie, zupełnie jak te, którymi Wędrowycz pocerował swoją koszulę. Jakub nie umiał szyć.

- Warunki zawarte w polisie zostały z mojej strony wypełnione - za­gdakał Jakub. - Jeśli chcesz przedłużyć ubezpieczenie, to musisz załat­wić mi skórzaną kurtkę.

Zdziwił się. Koło drzwi siedział jego wspólnik od hurtowni - Zbigniew Podpałko był blady jak ściana i miał zasikane spodnie.

- Co się stało? - zagadnął go Skorliński.

Zbigniew zawył i wyczołgał się gdzieś na zewnątrz.

- Co z nim? - zapytał Paweł Jakuba.

- Chyba będziesz musiał poszukać sobie nowego wspólnika - powiedział Jakub beztrosko. - Ten wyglądał całkiem nieźle, ale nerwy miał za słabe.

- Nowego wspólnika?

Jakub uderzył się kciukiem w dumnie wypiętą do przodu pierś.

- Ach tak...

Skorliński zeskoczył ze stołu. Jego bosa stopa nadepnęła na coś dziw­nego.

- Nie depcz podręcznika! - wrzasnął na niego Wędrowycz.

Skorliński popatrzył odruchowo. Sta na leżącej, grzbietem do góry, otwartej książce. Spod bosej stopy wystawał kawałek tytułu: „...enstein" Ach, to pewnie o fizykach - pomyślał.

PRZECIW PIERWSZEMU PRZYKAZANIU

Gospodyni wyglądała dziwnie. Miała około sześćdziesiątki, była w wieku, w którym czas zaczyna już zacierać defekty oblicza, ale patrząc na nią, nie można było się oprzeć paskudnemu wrażeniu, że ma się przed sobą starą wyleniała gorylicę. Miała wystające kości policzkowe, silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe, czoło jej nachylało się pod dziwnym kątem i prawie nie miała brody.

- Znaczy tu będzie ksiądz teraz mieszkał - powiedziała, otwierając drzwi pokoju. Mówiła niewyraźnie, jakby przez nos a, w jej głosie drgały dziwne nuty.

Ksiądz Paweł Markowski wszedł do pomieszczenia i ciekawie się rozejrzał. Pokój był dziwnie umeblowany. Prycza z nie heblowanych desek nakryta siennikiem, uszytym chyba ze starych worków, prosty stół do pracy wykonany z grubej płyty paździerzowej opartej na solidnych nogach zespawanych ze starych rur wodociągowych, w kącie sekretarzyk z wstawionymi grubymi tomikami oprawionymi w skórę. Jedynym niecodziennym elementem był stojący na stoliku pod oknem komputer. Kable walały się po podłodze. Jego poprzednik pozostawił po sobie sterty papierów. Luźne kartki zapisane maczkiem piętrzyły się równym stosikiem w kącie. Na stole leżały odbitki ksero, było ich bardzo dużo, co najmniej dwie ryzy. Na ścianie pysznił się potężny Krzyż z przytwierdzoną do niego figurą wykonaną z czarnego dębu. Ksiądz odwrócił się do gospodyni z uśmiechem.

- Co to za papiery?

- A ja tam nie wiem - powiedziała. - Spalić by to wszystko, z tej pisaniny nigdy nic dobrego nie wynika. Ja jak poczytam gazetę, to potem głowa boli. Na kolację, co będzie jadł?

- Cokolwiek - wzruszył ramionami.

Poczłapała sobie gdzieś w głąb domu. Ksiądz poczuł nieoczekiwaną ulgę. Jak gdyby pozbył się ciężaru. Odwrócił się i podszedł do łóżka. Położył na nim swoją walizkę. Wyjrzał przez okno. Okno wychodziło na łąki, miał stąd ładny widok. Za łąkami były niewielkie pagórki. Chwycił dłońmi krawędź łóżka i wykonał kilka pompek. Krew żywiej zaczęła mu krążyć w żyłach. Splótł palce, a potem wykręcił ręce dłońmi na zewnątrz. Zrobił jeszcze kilka wymachów ramionami, a potem podszedł do komputera i włączył go. Wejście do systemu zabezpieczone było hasłem. To go odrobinę zaskoczyło.

- Ano nic, pobawimy się przy okazji - mruknął do siebie. Zamknął pokój na zamek „gerda" i wyszedł przed plebanię. Jego oczom ukazał się kościół. Nieduża ładna barokowa świątynia obsadzona wokoło starymi lipami. Uśmiechnął się i ruszył w jej stronę. Z bliska spostrzegł dość świeże paskudne pęknięcia muru. To go zaniepokoiło. Drzwi zamknięte były na głucho. Miał w kieszeni klucz. Włożył go w zamek i przekręcił. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i ksiądz wszedł do kruchty. Posadzka zrobiona z kamienia nie pasowała mu do tego wnętrza. Spodziewał się, że będzie wyślizgana nogami wiernych i gładka jak lustro, ona tymczasem była dość chropowata. Była nowa. Pchnął drzwi prowadzące w głąb świątyni. Uchyliły się ze skrzypnięciem. Zaraz na progu w podłogę wpuszczono epitafium. Zatrzymał się porażony. Tablica, wykonana ze zwykłego, szarego żyłkowanego kamienia, teoretycznie powinna być już od dawna nieczytelna. Tymczasem, jeśli wierzyć dacie na niej wyrytej, leżała tu od trzystu lat, a wyglądała jak położona dopiero wczoraj. Litery miały ostre krawędzie. Wszystkie szczegóły herbów były wyraźnie widoczne. Ruszył naprzód. Wspiął się po schodkach do prezbiterium i minął ołtarz. Za ołtarzem znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne prowadziły do zakrystii, drugie kryły schodki w dół do podziemi. Spokojnie przekręcił klucz w zamku. Z otworu powiało wilgocią i stęchlizną. Wymacał na ścianie kontakt, a gdy go przekręcił, zachęcająco zapalił się rząd żarówek. Ruszył po schodach. Było tu czysto i sucho. Ściany pobielono przed kilku laty, ale już szpeciły je zacieki. Koło kabla powiewało kilka nitek pajęczyny. Schodził coraz niżej, aż wreszcie znalazł się w kryptach. Pomieszczenie było niskie, domyślił się, że podczas jakiejś większej powodzi musiała wedrzeć się tutaj woda, a potem nie usunięto błota. Potężne, ważące wiele setek kilogramów, sarkofagi z marmuru stały w długim posępnym szeregu. W ostrym świetle żarówek lśniły złocone napisy na kamiennych pokrywach. Kruszewscy herbu Habdank. Litery oznaczające długość ich życia zacierały się gdzieniegdzie. Pierwsze sarkofagi wstawiono tu w szesnastym wieku. Widocznie kościół był przebudowywany, ale krypta nie została naruszona. Sarkofagi były różne. Dwa lub trzy musiały zawierać po dwie trumny. Gdy starł dłonią kurz z inskrypcji, przekonał się, że tak też było w rzeczywistości. Kilka zupełnie malutkich kryło w sobie zwłoki dzieci. Przechodząc do drugiej sali pochylił głowę. Tu nie było sarkofagów, to znaczy było ich klika, ale dostrzegł je dopiero po chwili. Podłogę pokrywało błoto. Woda ściekała po ścianach. Pod ścianą stały trumny. Było ich kilkanaście. Zwalone jedna na drugą, popękały, odsłaniając swoją zawartość. Białe i żółte kości, resztki ubrań i wyściółki. Majestat śmierci w całej okazałości. Te najniżej przegniły i pokryły się kożuchem białej pleśni. Odwrócił się tknięty lękiem. Obok w karnym szeregu stały trumny znaczniejszych obywateli miasteczka. Nie było na nich żadnych napisów, mógł tylko się domyślać, kto może w nich spoczywać. Opuścił krypty z ulgą. Zamknął drzwi, a potem zamknął kościół. Wrócił do plebani. Zdjął sutannę i ubrał się w cywilną szarą kurtkę z szorstkiego płótna i dżinsowe spodnie. Tylko koloratka pod szyją wskazywała na jego przynależność do stanu duchownego. Z sieni wyciągnął rower - rozklekotaną „Ukrainę". Podpompował koła i pojechał na przejażdżkę po okolicy. Rower chodził ciężko, ale niebawem wyjechał poza wieś i wspiął się na wzgórze. Niedaleko od szosy leżał cmentarz. Zsiadł z roweru i prowadząc go, wszedł przez uchyloną żelazną bramę. To, co zastał na cmentarzu, zaskoczyło go. Jedynie nieliczne grobowce były jako tako zadbane. Miejsca pochówków większości mieszkańców okolicy zaznaczały jedynie kopczyki ziemi, zarośnięte trawą z powbijanymi krzywymi drewnianymi krzyżami. Usiadł na rozklekotanej ławce i ścisnął głowę dłońmi. Coś mu się tu nie zgadzało. Cmentarz nie był podobny do żadnego z tych, które widział poprzednio. Podniósł głowę i spostrzegł przed sobą świeży kopczyk ziemi. Poszedł do niego i przyjrzał się tabliczce przybitej jednym gwoździem do drewna. Jego poprzednik, rezydent tej parafii, zmarł w wieku dwudziestu sześciu lat. Jego nazwisko nic mu nie mówiło, choć znał je z listu biskupa z poleceniem objęcia tej parafii. Poniżej tabliczki ktoś zardzewiałą pinezką przypiął kawałek papieru:

Do Wynajęcia. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju.

Jakub Wędrowycz

Poniżej był adres. Adres nic proboszczowi nie mówił. Poskrobał się po głowie, po czym zdjął kartkę z krzyża i zajrzał na jej drugą stronę. Straszliwymi kulfonami naniesiono krótką, a treściwą informację:

Do aktualnego proboszcza. Jego zabili. Sprawdź w teczkach. Tam znajdziesz odpowiedź.

Poskrobał się w głowę. Schował kartkę do kieszeni. Wkrótce wrócił na plebanię. Gospodyni przedstawiła mu kościelnego. Był to wyjątkowo ponury typ z mordą zawodowego mordercy. Jego rysy przypominały rysy gospodyni do tego stopnia, że wydawali się być rodzeństwem. Rozmowa była krótka i ponura. Kościelny stwierdził, że pęknięcia murów są stare i nic się nie dzieje. Pomysł wykopania studni dla odwodnienia krypt skwitował bezczelnym uśmieszkiem i oświadczył, że płacą mu tylko tyle, żeby nie zdechł, więc on sobie nie będzie dokładał obowiązków. Ksiądz wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i zasłonił okno. Zapalił światło i odsunął łóżko. Kawałek podłogi pod łóżkiem dał się bez większego wysiłku wyjąć. Duchowny odsłonił masywne drzwiczki dużego sejfu wpuszczone w podłogę. Znał kod. Po chwili drzwiczki ustąpiły. Pochylił się nad ciemnym wnętrzem skrzyni. Znajdowały się w niej tekturowe teczki. Było ich około setki. Wyjmował je i układał obok na podłodze. Pod teczkami było jeszcze metalowe pudło zawierające dokumenty związane z ustanowieniem parafii oraz spory woreczek z czymś ciężkim. Wysypał jego zawartość na podłogę. Plastikowe woreczki wypełnione były złotem. Sztabki i monety. Woreczki miały metryczki wypełnione zgodnie z wytycznymi, których i on się uczył. Rezerwa na wypadek wojny, rezerwa na sieroty w wypadku wojny, bieżąca działalność misyjna, świętopietrze, podatki dla kurii. W niedużym czarnym zeszyciku zapisano starannie każdą pozycję. Musiał to przeliczyć. W jakiejś wolnej chwili. Wsypał złoto z powrotem do woreczka i umieścił go ponownie w sejfie. W oddzielnej teczce ze skóry znajdowała się cienka paczka kanadyjskich dolarów. Wrzucił ją do sejfu, po czym zabrał się do teczek. Jego poprzednik bardzo starannie prowadził ewidencję. Teczki opatrzone były napisami zrobionymi kopiowym ołówkiem. Ród wymarł. Ród przeniósł się do... - tu następowała nazwa parafii.

Rodziny, których członkowie wstąpili do Świadków Jehowy, także były zaznaczone za pomocą namazanych na teczkach niebieskich trójkątów. Na szczęście w tej parafii tej zarazy nie było dużo. Na jednej teczce odkrył znak cyrkla i kątownika. Ktoś z nich wstąpił do masonów. Gdzieniegdzie widniały czerwone gwiazdki, ci mieli sympatie lewicowe. Na kilku widniały sierpy i młoty. Członkowie gminnej organizacji PZPR. Niemal wszystkie teczki oznaczone zostały ponadto dziwnym rysunkiem czymś w rodzaju litery n i przekreśloną rzymską jedynką. O ile wszystkie poprzednie symbole były mu znane (był to zwykły wyuczony w seminarium kod do oznaczania teczek), o tyle te były wyraźnie produktem umysłu jego poprzednika. Poskrobał się po głowie, po czym rozsznurował jedną z nich. Zawartość teczki była zwyczajna do znudzenia. Drzewo genealogiczne rodziny, karty ewidencyjne wszystkich jej członków, także wypełnione szyfrem. W kartach było wszystko. Data pierwszych komunii, późniejsza częstotliwość przystępowania do sakramentów, wreszcie data śmierci i liczba mszy odprawionych za pokój duszy zmarłego. Tego ostatniego nie było. Zaraz za datą pogrzebu naniesiono za pomocą czerwonej kredki inną datę. Czerwona data zaopatrzona była w mały czerwony znak zapytania. Zdziwił się nieco. Z sejfu wygrzebał księgę przychodu i rozchodu parafii. Zagłębił się w lekturze. Wpływy z niedzielnej tacy były minimalne. Ślubów najwyraźniej prawie wcale nie udzielano. Większość ludzi została pochowana bez udziału księdza.

- Co to może być? - zdziwił się.

Mszy za zmarłych prawie nie odprawiano. Czytał księgę coraz bardziej zdumiony. Parafia musiała stać cały czas na krawędzi bankructwa. Jedyny poważniejszy dochód pochodził ze sprzedaży sprowadzonych bezcłowo samochodów. Uzyskane fundusze poszły na remont dachu kościoła, opłacenie organisty, kościelnego i na KUL. Zgromadzenie tej odrobiny złota zakrawało w tych warunkach na cud. Raz jeszcze wyjął zeszycik załączony do rezerwy. Przekartkował go. Większość monet trafiła do worka jeszcze przed pierwszą wojną światową. Najnowszym wpisem były cztery sztabki po dziesięć gram. Zestawienie dat pozwoliło ustalić, że zakupiono je z pieniędzy za sprzedane samochody. Przejrzał jeszcze kilka teczek, ale nie wyjaśnił zagadki. Schował je i zamknął sejf. Siadł na chwilę na łóżku i oparł się o ścianę. Nagle poczuł chłód. Skąd ten tajemniczy Jakub Wędrowycz wiedział o teczkach? Przecież nikt nie wiedział. Z wyjątkiem proboszczów. Ewidencję wiernych ściśle ukrywano przed maluczkimi. Podszedł do komputera i włączył go. System zapytał go o hasło. Na początek sprawdził, czy nie jest zapisane cieniutkim ołówkiem na obudowie lub odwrotnej stronie klawiatury. Nie było go tam. Spróbował z imieniem zmarłego. Potem wpisał nazwę parafii. System odrzucał jego próby. Wpisał imiona świętych, których obrazy wisiały w kościele. Nadal nic. Wreszcie w desperacji wpisał imiona kilku upadłych aniołów i wybitnych działaczy partyjnych. To także nie pomogło. Wyjął ze swojej walizki dyskietkę systemową i zresetował komputer. Tym razem powiodło mu się lepiej. Wszedł do systemu i wyświetliła się lista plików. Jego poprzednik odwalił tu mrówczą pracę, wpisując w pamięć maszyny zawartość kronik i ksiąg parafialnych. Zapewne tych, które leżały wszędzie wokoło. Westchnął i postanowił wejść w pierwszy z brzegu plik. System zapytał go ponownie o hasło, a potem maszyna zrobiła automatyczny reset. Duchowny poczuł zmęczenie. Otarł czoło. Wyłączył złośliwą maszynę. Poskładał trochę papiery, tworząc z nich jeden wielki stos. Wreszcie położył się na łóżku. Usłyszał podejrzany szelest spod poduszki. Sięgnął ręką i wyciągnął zeszyt obłożony w ceratę. Otworzył go. Na pierwszej stronie widniał napis: Sprawy do Załatwienia.

Zaczął go kartkować machinalnie. Zaraz na początku wspomniano o dachu kościoła. Jako sposób finansowania remontu wpisano „samochody". Domyślił się, o co chodziło. Strona została skreślona na czerwono i nosiła adnotację „Załatwiono". Na następnej była wymiana instalacji elektrycznej w kościele i na plebani. To także zostało sfinansowane z pieniędzy za czyjś pogrzeb i pieniędzy zaoszczędzonych na zakupie węgla na zimę. Na następnej było coś o wielodzietnej rodzinie, której dwie latorośle wybierały się do liceum. W rubryce sposób finansowania wpisano „Różańce". Podobna adnotacja znajdowała się kawałek dalej, w miejscu gdzie proboszcz zanotował konieczność wzmocnienia pękniętego fundamentu koło kaplicy.

- Co też mogą oznaczać te różańce? - zdziwił się ksiądz Markowski. - Podatek od kółek żywego różańca?

Wyszedł z pokoju i odszukał gospodynię.

- Ile mamy węgla na zimę? - zapytał.

- A tam taki wągil. Musi co z pół metra. Ni jak nie starczy.

Zapisał sobie w zeszycie, że musi kupić węgla. Jak się okazało, wymiany wymagała także kanalizacja. Pomyślał, że warto by założyć francuskie szambo biologiczne. Ostatecznie Kościół powinien poza wartościami duchowymi siać także ziarna postępu cywilizacyjnego. Zanotował sobie to na następnej stronie i wyszło mu, że deficyt sięga już ponad czterech tysięcy złotych. Czterdzieści tac, albo i lepiej. Westchnął ciężko. Może kuria udzieliłaby mu kredytu, albo wręcz dofinansowania? Chciał napisać list w tej sprawie, ale komputer był nieczynny. Zablokowany. Siadł i napisał list ręcznie. Poprosił o dofinansowanie lub przysłanie przynajmniej węgla, gdyby udało się go gdzieś taniej kupić. Ponadto poprosił o przysłanie informatyka, żeby odblokował komputer. Kolację zjadł skromną. Gospodyni najwyraźniej nie umiała gotować. Chleb był nieco zatęchły, a wędliny z pewnością pamiętały czasy jego poprzednika. Pod koniec posiłku zmusił się do jedzenia jedynie wysiłkiem woli. Powtarzał w myślach starą mądrą sentencję: Lepiej niech grzeszne ciało pęknie, niż miałyby się zmarnować dary „Boże". Po kolacji położył się spać. Czuł się zmę­czony.

Obudziło go w środku nocy walenie do okna. Zerwał się z łóżka i otworzył okno. Za oknem stał jakiś malowniczo obdarty typ w czarnej kurtce mundurowej SS i rudej papasze na głowie.

- No o co chodzi? - zapytał rozespany.

- Mój przyjaciel umiera. Potrzebuje księdza. Mam motor - wyrzucił z siebie dziwny gość.

- Minutę!

Wciągnął na siebie sutannę i porwał małą walizeczkę zawierającą potrzebne przybory. Zatrzasnął drzwi i wybiegł przed plebanię. Dziwny przybysz siedział na równie jak on starym i zdewastowanym motorze.

- Proszę siadać do przyczepki - polecił.

Ksiądz zdążył się ulokować i motor ruszył z rykiem silnika.

- Tam jest kask - powiedział.

- A pan?

- Mi nie trzeba.

Ksiądz wymacał coś kulistego i ku swojemu zdumieniu wydobył z przyczepki kask strażacki. Założył go na głowę. Motor nabierał szybkości.

- Kim pan jest?

- Wołają mnie Jakub Wędrowycz.

- Znalazłem kartkę od pana.

- Później. - Głos jego dziwnego towarzysza utonął w ryku torturowanego silnika.

Motor pędził bezdrożami, przeskakując rowy i miedze. Przez chwilę gdy pędzili po jakiejś szosie, reflektory nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu oświetliły twarz Wędrowycza. Na obliczu tym malowało się szaleństwo i ekstaza. Jakub dodał gazu. Motor pędził teraz z szybkością tak oszałamiającą, że księdzu wydawało się, że w ogóle nie dotyka ziemi. Wreszcie zaparkowali gwałtownie przed walącą się chałupą stojącą wysoko na wzgórzach. Jakub zeskoczył na ziemię. W drzwiach stanęło kilka osób. Ksiądz przestraszył się. Wyglądali strasznie. Ubrani w byle co, przygarbieni, ich twarze nosiły piętno grzechu. Nigdy nie przypuszczał, że to może być aż tak widoczne. Pewnie była to cecha charakterystyczna okolicznej ludności, ale wszyscy mieli trochę małpie rysy.

- Czego? - zapytał najstarszy z nich, spluwając Jakubowi pod nogi.

- Przywiozłem księdza do Mychajły.

Facet splunął ponownie i wykonał wysoce obraźliwy gest.

- On tego chce - powiedział Jakub z naciskiem.

- Wynoście się - powiedział jeden z młodszych.

Jakub wyciągnął zza pasa siekierę, a potem wytrząsnął z rękawa kawał krowiego łańcucha.

- Nu co? - zagadnął trzeci z nich. Jego twarz do tego stopnia przypominała mordę małpy, że duchowny zdziwił się, gdy ten przemówił.

- Mychajło sobie tego życzy - powiedział Jakub z naciskiem.

Za jego plecami pojawiło się jeszcze dwu. Jeden trzymał w ręce sztachetę. Ze sztachety sterczały dwa gwoździe.

- Padnij - powiedział Jakub do księdza.

Markowski posłuchał natychmiast. Rozległ się ryk Wędrowycza i łańcuch zatoczył w powietrzu krąg. W kiepskim świetle padającym z zawieszonej nad drzwiami żarówki zalśnił jak błyskawica. Ksiądz Paweł podniósł, się. Trzej przeciwnicy leżeli na ziemi. Jeden trzymał się dłonią za twarz i skowyczał. Drugi leżał kawałek dalej z własną sztachetą wbitą w bebechy, ale wyglądało na to, że niespecjalnie głęboko. Trzeci usiłował właśnie wstać na czworaka. Jakub kopnął go w twarz kaloszem i wróg opadł na ziemię. Egzorcysta amator podniósł z ziemi siekierę. Podszedł do drzwi.

- Lepiej otwórzcie - powiedział.

Z wnętrza dobiegł odgłos przesuwania czegoś ciężkiego. Jakub zawył ponownie i zaczął rąbać drzwi.

- Czy tak można? - zagadnął ksiądz. - Chyba nas tu nie chcą.

- Oni nie, ale umierający tak.

Drzwi padły. Za drzwiami stał ciężki kredens. Jakub rąbał z furią i niebawem usunął przeszkodę. Zapalił latarkę i poświecił do środka. Z pokoju na wprost wyjrzał ten najstarszy z dubeltówką w dłoni. Egzorcysta zbił duchownego z nóg. Kula przeleciała im nad głowami. Wyciągnął z kieszeni odrapany rewolwer i oddał kilka strzałów do środka. Dubeltówka odezwała się ponownie. Poderwał się z ziemi i wskoczył do wnętrza. Księdza dobiegły odgłosy gwałtownej bijatyki. Wstał, otrzepał sutannę i zaczął chyłkiem wycofywać się w stronę szosy. Odgłosy bijatyki urwały się. Przez połamane deski przeskoczył Jakub.

- Droga wolna - powiedział dumnie.

- Chyba... - zaczął Markowski, ale oczy egzorcysty zwęziły się nagle w szparki, a w jego dłoni błysnęła broń.

- Do środka - powiedział.

Tak jak do konia, łagodnie, ale z naciskiem wykluczającym nieposłuszeństwo. Weszli. Stary leżał pod ścianą i wyglądało na to, że usiłuje dojść do siebie. Potrząsał głową, ale na jego twarzy nie było oznak, że coś to pomaga. Jakub kopnął drzwi. Były zamknięte. Strzelił pod klamkę, a potem kopnął je jeszcze raz. Znaleźli się w pokoju. Przy łóżku, na którym leżał jakiś starzec, stało trzech ponurych facetów.

- Spadać - powiedział Jakub.

Zamiast zastosować się do jego prośby, skoczyli na niego. Łańcuch uderzył na krzyż. Zostali sprowadzeni do parteru. Resztę załatwił kaloszami. Po chwili przestali zdradzać oznaki życia. Wypchnął ich na korytarz i zamknął drzwi. Następnie przesunął ciężką szafę, a drugą zasłonił okno. Podszedł do leżącego na łóżku.

- Mychajło, to ja Jakub.

- Jakub, kumplu, myślałem, że już cię nie doczekam.

- Przyprowadziłem księdza.

- Dziękuję.

- Proszę teraz go wyspowiadać - powiedział do duchownego. - A ja popilnuję drzwi.

Chory mówił z wysiłkiem, powtarzając kanon spowiedzi. Wreszcie dotarł do części poświęconej grzechom.

- Zgrzeszyłem przeciw pierwszemu przykazaniu - powiedział z wysiłkiem.

A potem oczy wywróciły mu się do góry i skonał.

- Za późno - powiedział egzorcysta i opatrzył swoją wypowiedź przekleństwem.

- Nie, chciał się wyspowiadać, będzie mu zaliczone - uspokoił go ksiądz.

- Jeśli tam na górze. - Egzorcysta zazezował na sufit. - Jeśli tam go chcieli, to nie mogli poczekać?

- Nie nam o tym roztrząsać.

- Dobra. Bierzemy ciało i wychodzimy.

- Zaraz, po co nam ciało?

- Żeby je po chrześćjańsku pochować oczywiście!

- A rodzina?

- Rzeczywiście. Zapomniałem o tej hołocie, ale jeśli spróbują go zatrzymać, to wystrzelam im dziurki w uszach na kolczyki.

- Ale czy oni nie zadbają o pochówek?

- O jak cholera. Sam ksiądz widział.

- Zaraz. To, że nas nie lubią, o niczym nie świadczy.

Egzorcysta podszedł do niego. Stali twarzą w twarz.

- Pokój jest zbyt mały i słyszałem, co mówił. Zresztą znałem jego grzechy.

- To znaczy?

- Oni złamali pierwsze przykazanie. I nie tylko oni. Ale do kościoła go przyniosą. Możemy iść.

Duchowny ruszył w stronę drzwi.

- Nie tędy.

Odsunął szafę blokującą dostęp do okna. Wybił kolbą szybę.

- Słuchajcie - powiedział do tych, którzy czaili się w mroku. - Nie ma już powodu, żebyście na nas polowali. Mychajło nie żyje i zdążył się wyspowiadać. Liczę do pięciu, a potem wychodzimy. Każdy, kto znajdzie się w zasięgu mojego wzroku, umrze.

W odpowiedzi nadleciał kamień. Trafił go w twarz, ale on jakby tego nie poczuł.

- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! - policzył głośno, a potem wyjął z kieszeni granat i wyrwawszy zawleczkę, wyrzucił za okno. Wybuch oświetlił walące się zabudowania, a podmuch wybił resztę szyb. Jakub skoczył oknem, a potem pomógł wydostać się duchownemu, który zaplątał się w sutannę. Pod ich nogami leżało coś miękkiego. Chyba ciało. Obiegli budynek dookoła.

Motor płonął.

- Cholera - zawył Jakub, - Przegięliście pałę. Na ziemię - rozkazał duchownemu.

Z przytroczonej do pasa sakwy wydobył kilka lasek dynamitu z lontami. Laski wsadzono fachowo w metalowe rurki. Zapalił pierwszy lont i przez wyłamane drzwi wrzucił ładunek do wnętrza domu. Eksplozja podrzuciła do góry dach i spowodowała popękanie ścian. Kolejną laskę wyekspediował silnym rzutem w stronę stodoły. Złożyła się jak domek z kart. Nadal nikt się nie pojawiał.

- Dobra, wynosimy się - rozkazał leżącemu.

Ruszyli szybkim krokiem. Przed nimi wyrósł płot od ogrodu. Ustąpił pod ciosem siekiery. Zaraz za płotem stał stary volkswagen „garbus". Wędrowycz wywalił siekierą szybę, otworzył drzwiczki, rozbił stacyjkę i zwarł na krótko druty. Silnik zagrał.

- Proszę wsiadać - zachęcił.

- Ale to kradzież. Ja...

- Ksiądz nie będzie miał grzechu, bo to pod przymusem. - W ciemności znowu błysnęła odrapana lufa.

Ruszyli ze znaczną szybkością przez podwórko. Po drodze Jakub cisnął w otwarte drzwiczki jakiejś szopy trzecią ostatnią laskę dynamitu. Wygasił światła i wyjechał na polną drogę. Szopa przestała istnieć. W oddali widać było błyskające niebiesko światełko. Zbliżało się.

- Cholerne gliny - mruknął i dodał gazu.

- Mogę uzyskać wyjaśnienia? - zagadnął ostrożnie ksiądz.

- A co tu wyjaśniać? - zdziwił się egzorcysta. - Z tą hołotą trzeba na ostro.

- Napisał pan, że wszystko jest w teczkach. Co to znaczy?

- Pański poprzednik wiedział za dużo. Zabili go.

- O tym słyszałem. Nie udało się ustalić kto.

- Jest taka mądra maksyma po łacinie. Nie pamiętam, jak to szło, ale sens jest taki, że ten jest winny, kto odnosi korzyść. Zalał im sadła za skórę. Dlatego musiał zginąć.

- A policja?

- Ta sama sitwa. Swoich nie ruszą. Gdybym był potrzebny...

- Mam adres.

- Tam na razie nie będę mieszkał. Z pewnością mnie poznali. Raczej przyczaję się gdzieś na jakiś czas. Gdybym był potrzebny, to proszę zadzwonić do Semena Korczaszki w Wojsławiach. Telefon numer sto dziesięć. Tak jak w tym enerdowskim filmidle o ichnich glinach.

Zatrzymał się przed plebanią.

- Do zobaczenia. W razie czego, jestem do dyspozycji.

- Ale o co tu chodzi?

- Wkrótce sam się dowiesz.

Silnik ryknął i samochód zniknął w ciemności.

- „Gdyby ludzie znali ciężar prawdziwej wiary, byłoby więcej ateistów" - zacytował w zadumie zasłyszane kiedyś zdanie.

A potem przypomniał sobie, jak jego dziwny towarzysz rąbał drzwi siekierą po to, aby umierającemu przyjacielowi umożliwić odbycie spowiedzi i poczuł mimowolny szacunek. Sam chyba nie zdobyłby się na taki czyn. Wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i otworzył sejf. Szukał teczki Jakuba Wędrowycza, ale nie znalazł. Dopiero potem przypomniał sobie, że przecież Wojsławice leżą w sąsiedniej parafii.

Westchnął sobie jeszcze raz i położył się spać.

* * *

Kurki dziobały okruszki ze śniadania. Ksiądz Markowski patrzył na nie z rozczuleniem. Nocne wypadki zatarły mu się nieco w pamięci. Prawie zdołał sobie wmówić, że to był tylko koszmarny sen. Wieś w dziennym świetle wyglądała uroczo. Typowa ulicówka ciągnąca się kilometrami, leżąca w dolinie. Pola wspinały się na wzgórza, by skryć się w gęstych lasach. Wzdłuż drogi rosły topole. Była jesień. Drogą przejechał ciągnik. Sobota. Jutro odprawi pierwszą mszę. Westchnął z lubością. Już lubił tę wieś. Na podwórko wtoczył się radiowóz. Radiowóz był zniszczony, podwozie trzymało się chyba tylko na warstwie rdzy. Był ubłocony i miał brudne szyby. Zatrzymał się i wysiedli z niego dwaj faceci. Właściwie to nie wyglądali na gliniarzy. Przypominali dwa małpoludy wciśnięte w byle jak wykonane mundury. Byli do siebie podobni jak rodzeni bracia i w pewien sposób przypominali ludzi, z którymi bił się w nocy Jakub. Mieli wyraźne grube wały nadoczodołowe, lekko przypłaszczone nosy, wystające kości policzkowe i cofnięte brody.

- Ksiądz Markowski? - upewnił się pierwszy małpolud. - Jestem tu posterunkowy. Wołają mnie Józwa.

- Czym mogę służyć, poświęcić posterunek?

- My tu nie na głupoty przyszli, tylko po zeznania - wyjaśnił drugi pitekantrop. - Widzieli księdza ludzie w nocy, jak się spaliła zagroda Bardaka.

- Owszem dziś w nocy spowiadałem umierającego człowieka w jakiejś zagrodzie na wzgórzach.

- Nu, a kto tam księdza zawiózł?

- Ponieważ nie wolno mi kłamać, zmuszony jestem wykorzystać klauzulę o wolności sumienia i odmawiam dalszych zeznań - oświadczył z godnością.

- Że co? - zdziwił się gliniarz.

- Znaczy, że nie powie - wyjaśnił mu pierwszy.

- Co nie powie? - zdenerwował się drugi, łapiąc za pałkę.

- Nu ostaw. - Ostudził go Józwa. - To niedobrze. Trzeba się będzie po księdzu przejechać - powiedział - idziemy. Ale jak dorwiemy transport, to będą bęcki. Urząd celny zawiadomimy, co tu wyrabiacie. Zakichana czarna mafia.

Wsiedli do swojego radiowozu i odjechali. Ksiądz wrócił do swojego pokoju i w zadumie zaczął kartkować zeszyt z zapisami machinacji finansowych. Kilkanaście ostatnich kartek było pustych. Niespodziewanie spostrzegł, że są oznaczone w rogu maleńkim znaczkiem przedsta­wiającym dwójkę z przekreślonym ogonkiem. Szyfr. Coś, co zostało ukryte. Powąchał zeszyt. Leciutki ledwie wyczuwalny zapach cebuli przebił się przez woń starego papieru. Uśmiechnął się lekko. Sok z cebuli. Najprostszy atrament sympatyczny. Poszedł do gospodyni i pożyczył od niej żelazko. Przeprasował starannie kartkę. Linie narysowane sokiem pociemniały szybko. Oddał żelazko i zagłębił się w lekturę. Zapisek opatrzony został datą. Datą sprzed tygodnia. Ten, który go zostawił, miał żyć jeszcze dwa dni.

Do mojego ewentualnego następcy. Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Przeanalizowałem wszystkie dostępne dokumenty. Ta parafia to miejsce zesłania dla księży o nieco bardziej liberalnych poglądach. Czas pobytu na tym probostwie wynosi w przybliżeniu około roku. Kończy się zawsze śmiercią. Trzy wyjątki w ciągu ostatnich dwustu lat. Za każdym razem okres przebywania wyniósł wielokrotnie za dużo. Od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Zapewne księża pokumali się z tą hołotą. Kuria położyła krzyżyk na tej ziemi i tych ludziach. Są za słabi, żeby nakazać ich eksterminację, choć to chyba jedyny sposób, żeby pozbyć się tej zarazy. Czuję, jak wokoło mnie zaciska się pętla. Wiem już jak, nie wiem jeszcze, dlaczego przymykają na to oczy. Parafia jest deficytowa. Oni chcą, żeby kościół popadł w ruinę i żeby można go było zamknąć. Tu zachodzi zbieżność interesów kurii i ich. Zawiozłem zdjęcia znajomym archeologom. Oni twierdzą, że to rzadkie nagromadzenie cech recesywnych. To na dobrą sprawę rasowi neandertalczycy. Nie wiem jeszcze, jak to możliwe. Jest ich siedem klanów. Wędrowycz twierdzi, że stary Mychajło Bardak się wyłamuje. Trzeba by z nim pogadać, ale on już nie wychodzi z domu, a wejść do środka, to znaczy narazić się na pewną śmierć.

Na tym zapiski urywały się.

- Neandertalczycy? - zdziwił się ksiądz. - Oni rzeczywiście tak wyglądali... I znał Wędrowycza.

Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer domu emerytowanych księży w Lublinie. Poprosił do telefonu ojca Rogowskiego.

- Słucham? - rozległ się w słuchawce głos starego spowiednika.

- Paweł Markowski się kłania.

- Witaj chłopcze. Jakie to problemy zaprzątają twoją głowę?

- Szukam odpowiedzi na kilka pytań. Dostałem właśnie własną parafię...

- Gratuluję. Jak ci idzie?

- Tu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem co. Cała ta Dębinka...

- Zrobili cię proboszczem w Dębince Dworskiej?

-Tak.

- Co przeskrobałeś?

- Więc jest tu coś?

- Mało powiedziane. Tam się umiera. Dziwnie szybko. I mało który proboszcz zmarł naturalną śmiercią. Gdy ja studiowałem w seminarium, a było to ponad sześćdziesiąt lat temu, to chodziły słuchy, że to przeklęte miejsce. Ilu miałeś wiernych w niedzielę na mszy?

- Jeszcze nie odprawiałem. Dopiero co osiadłem.

- Hm. To się zdziwisz. No nie ważne. Musisz uważać na dawnych mieszkańców tej dziury. Na autochtonów.

- To są jacyś nowi?

- Tak. Przesiedleńcy zza Bugu. Starych rozpoznasz od razu. Tacy mocno małpowaci. Jakby cofnięci w rozwoju. Wielopokoleniowe chroniczne niedożywienie i alkoholizm, jak sądzę. Uszkodzenia genotypu. Siedem albo osiem rozgałęzionych rodzin. Wyjątkowo odporni na Słowo Boże.

- Mam jeszcze drugi problem. Grasuje tu niejaki Jakub Wędrowycz...

- Racja. Wojsławice blisko. Hy, hy. Stary Jakub.

- No właśnie. Kto to jest?

- Jakub? Wszechstronny specjalista. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju. To znaczy tak długo, jak długo jest trzeźwy, a raczej nie często mu się to zdarza. Czasami Kościół korzysta po cichu z jego umiejętności.

- Na czym one polegają? Co on potrafi?

- Jest taki dowcip o wypędzaniu diabla belzebubem. To z grubsza na tym polega. Wydaje się, że ciemne moce nie są w stanie wytrzymać w jego towarzystwie. Dwaj księża, którzy próbowali go spowiadać, doznali szoku.

- To brzmi niezbyt zachęcająco.

- E, nie jest tak źle. To po prostu obłąkany alkoholik i socjopata. Łamie wszelkie możliwe przepisy z czystej radości, jaką daje mu ich łamanie. Ale swoich nie skrzywdzi.

- Swoich?

- Jeśli zaproponował ci swoją pomoc, to możesz spać spokojnie. Włos ci z głowy nie spadnie. A jeśli poprosisz go o pomoc, to udzieli.

- Hym. Jeszcze jedno pytanie.

- Wiem jakie. O co tutaj właściwie chodzi? Ta parafia jest skazana. Istnieje pięćset lat. Niedawno doszli do wniosku, że czas się dopełnił i należy się poddać.

- Nie rozumiem.

- To wszystko, co mogę ci powiedzieć.

W słuchawce rozległ się dźwięk świadczący o przerwaniu połączenia. W zadumie wyłączył telefon. Wrócili gliniarze. Tym razem na dachu radiowozu mieli przymotaną trumnę zbitą byle jak z desek.. Z radiowozu wygramolił się Jóźwa.

- Nu ociec, trza go pochować po chrześcijańsku - powiedział bez wstępów.

- Wnieście do kościoła - powiedział spokojnie. - Zaraz poszukam katafalku. Msza chyba jutro rano?

- Wolimy dziś wieczorem - odezwał się drugi z gliniarzy. Mówił niewyraźnie, jakby dźwięki ludzkiej mowy rodziły mu się głęboko w gardle. - Jutro niedziela. Nie chcemy przeszkadzać.

Kiwnął głową.

- Ile to będzie kosztowało? - zapytał Jóźwa.

Może sprawił to ton jego wypowiedzi, ale ksiądz nieoczekiwanie poczuł dziwną pewność, że jeśli poda sumę zbyt wygórowaną, to zostanie natychmiast zabity tymi owłosionymi łapami.

- Nie ma cennika. Płaci się co łaska - powiedział. - Powinny minąć trzy dni...

- Mamy akt zgonu - powiedział ten drugi. - Zakopać wieczorkiem i zapomnieć,

- Ale to cała ceremonia...

- Będziemy wszyscy - przerwał Jóźwa. - Odpowiada na piątą?

- Oczywiście.

Dwaj gliniarze zarzucili sobie trumnę na ramiona i zanieśli ją do świątyni. Dźwignęli ją bez wysiłku, jak gdyby nic nie ważyła. Pobiegł przodem otworzył drzwi i z piwnicy przyniósł katafalk złożony z kilku części. Zmontował podwyższenie i gliniarze postawili na nim trumnę. Wyszli z kościoła i zaraz za bramą zawyli syreną. Tak jakby zwoływali swoich.

Ksiądz oparł głowę o kamienny portal kościoła.

- Jestem chyba przewrażliwiony - powiedział sam do siebie.

Popatrzył w zadumie na mur budowli. Pęknięcie pod oknem było paskudne. Zagryzł wargi. Fundament osiadał. Trzeba zrobić odkówkę włożyć stalową szynę i zalać cementem, a szczelinę zamurować. Tylko za co? Wszedł do wnętrza i popatrzył w zadumie. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest nie tak. Podszedł do jednego z bocznych ołtarzy i przesunął ręką po poczerniałym drewnie. Ołtarz wyglądał na bardzo wiekowy, ale dotyk rozwiewał złudzenia. Drewno było dość nowe. Tandetnie oszlifowane, miało zadziory i pociągnięto je czarną bejcą, a potem nawoskowano. Przyjrzał się gotyckim rzeźbom zdobiącym ołtarze. Nie trzymały zbyt dobrze kanonu. Falsyfikaty. Pod trumnę wsunięto kopertę. Wyciągnął ją i przeliczył zawartość. Średnia miesięczna. Dobre i to. Węgiel na zimę. Ale remont fundamentów trzeba by przeprowadzić, zanim nadejdą mrozy. Warto by ściągnąć inspektora nadzoru budowlanego, żeby określił stopień uszkodzeń. Może wojewódzki konserwator zabytków mógłby pomóc? Westchnął. Zamknął świątynię i wyszedł. Musiał się przygotować. Do piątej wcale nie zostało zbyt wiele czasu.

* * *

Zebrali się chyba w komplecie. Siedzieli w ławkach, jakby kije połknęli. Msza za zmarłego nie interesowała ich. Wykonywali wprawdzie wszystkie konieczne ruchy i odmawiali modlitwy tam, gdzie było trzeba je odmówić, ale Paweł nie mógł pozbyć się wrażenia, że w ich pozie jest fałsz. Tak jakby przyszli, żeby pokazać, jakimi to gorliwymi są katolikami. Patrzył na nich i z każdą chwilą ogarniało go coraz większe zdumienie. Przekleństwo, piętno grzechu, czy co to było, dotknęło ich w różnym stopniu. Obaj gliniarze wydawali się prawie normalni w porównaniu z niektórymi członkami klanu. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że oto odkrył zaginione ogniwo. Zwłaszcza trzej młodzieńcy siedzący na samym przodzie wywoływali w nim szok swoim wyglądem. Mieli owłosione łapska wielkie jak łopaty, a z dziurek w spłaszczonych nosach sterczały im kępki czarnego włosia. Wyglądało to ohydnie. Ledwo zdążył zakończyć, już kilka par silnych rąk porwało trumnę i ruszyło do wyjścia. Spieszyło im się jak diabli. Ledwo zdążył zamknąć kościół, kościelny gdzieś zniknął i dogonił ich tuż koło bramy cmentarza. Dół czekał. Może należało by napisać grób, ale to nie był grób. Dziura w ziemi głęboka na dwa metry o nieregularnym kształcie przypominała głodną gardziel.

- Hej, hop - zawył stary i cisnęli trumnę w dół. Ksiądz mało nie zemdlał, słysząc, jak zwłoki przemieściły się wewnątrz skrzyni.

- No!- przynaglił go ten najstarszy.

Zdążył wypowiedzieć sakramentalną formułę o obracaniu się w proch i poświęcić mogiłę, gdy małpowaci porwali za łopaty i zasypali grób. W kopczyk ziemi wbili zbity byle jak z desek krzyż i rozeszli się bez słowa. Ksiądz opadł bezsilnie na kamienny nagrobek obok. Z krzaków wyszedł Jakub Wędrowycz. Stan jego stroju wskazywał na to, że spędził w tych krzakach całą noc.

- Nu i jak się podobało? - zapytał.

- Słyszałem, że świadkowie Jechowy tak robią. Zakopać i do widzenia, ale nie sądziłem...

- Świadki nie pokazują się tu od lat. Boją się.

- Dlaczego?

- Pamiętaj, z czego się spowiadał.

Jakub wyciągnął z krzaków dwa szpadle. Wręczył jeden księdzu.

- Nu nie ma się co zasiadywać.

- Chwileczkę, co pan zamierza zrobić?

- Pochowamy go pod kościołem. Lepiej, żeby tu nie zostawał.

- Ale oni...

- Oni się nie liczą. Jeśli go nie wykopiemy, to wrócą po niego w nocy. A tego przecież nie chcemy.

- Proszę dodatkowe wyjaśnienia.

- Mają własne miejsce grzebania. I własne obrzędy. Do dzieła.

- Odmawiam. To byłaby profanacja. Zresztą nie ma dowodów. Trochę są upośledzeni, ale...

- Więc spotkajmy się tu o północy. Albo lepiej o jedenastej.

- Nie przyjdę. Nie ma po co. On został pogrzebany. Znajdą go za pięćset lat archeolodzy.

Jakub prychnął.

- Myślałem, przysłali młodego i zdolnego. Myślałem przysłali fachowca. Pomyliłem się. Trudno, nie pierwszy raz w życiu.

Podniósł oba szpadle i oddalił się z godnością. Ksiądz wzruszył ramionami i wrócił na plebanię. Włączył komputer. Maszyna zażądała od niego hasła. Wpisał ze złości: WĘDROWYCZ

Maszyna ruszyła. Wszystkie aplikacje były aktywne. Wszedł w plik pod tytułem RAPARCHIT.DOC.

Raport Architektoniczny dotyczący kościoła w miejsco­wości Dębinka Dworska.

Dla zbadania stopnia zniszczenia fundamentów przeprowadziłem cztery wykopy sondażowe. W ich toku ujawniłem trzy rurki drenujące, założone w sposób wskazujący na celowe złe działanie. Rurki zamiast odprowadzać wodę, transportują ją w pobliże ściany od północnej strony kościoła. Zbierająca się tam wilgoć miała za zadanie uszkadzać fundamenty poprzez ich regularne podmywanie. Rurki założone zostały świeżo na kilka dni przed objęciem przeze mnie parafii.

Wnioski.

Hipoteza A: Miejscowe klany negatywnie nastawione do instytucji Kościoła planowały jego stopniowe zniszczenie.

Hipoteza B: System zbudowano na polecenie Kurii w tym samym celu.

Zamknął plik i otworzył kolejny. Był to spis wyposażenia świątyni. Raport potwierdzał jego obserwacje. Całe wyposażenie wymieniono na nowe, podrobione. Zapewne w tym celu, aby wraz ze zniszczeniem budynku nie utracić tego, co cenne i zabytkowe. Potarł czoło, a potem otworzył kolejny plik.

Dziennik Bazylego Swojaka.

12 marca 1834

Chyba wiem już, o co tutaj chodzi, choć dysponować mogę zaledwie jedną nicią wiążącą fakt zniknięcia zwłok z cmentarza za wzgórzem. To dziwne, że nikt nigdy nie sprawdził, co naprawdę zawierają trumny w podziemiach kościoła i dlaczego groby na cmentarzu są puste...

Poderwał się jak dźgnięty sprężyną. Groby na cmentarzu są puste. Co mówił Wędrowycz? Że przyjdą w nocy go wykopać? Trumny w podziemiach kościoła. Złapał z półki klucz i wybiegł z pokoju. Zmierzchało się. Kościół stał milczący i cichy. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Zapalił światło. Przez chwile męczył się z drzwiami krypty, a potem przekręcił kontakt i skacząc po kilka stopni zbiegł na dół. Wszedł miedzy sarkofagi. Złapał za pokrywę pierwszego z nich i pociągnął. Zaraz jednak zrezygnował. Pokrywa była kamienna i mogła ważyć kilkaset kilogramów. Poszedł dalej, tam gdzie w kupie jedna na drugiej piętrzyły się trumny. Szarpnął za jedną z nich i ściągnął ją na ziemię. Od uderzenia o posadzkę odpadło jej wieko. Szkielet wyglądał zupełnie normalnie. Otworzył sąsiednią, a potem jeszcze jedną. Nic. A potem odwrócił się tam, gdzie stały w karnym szeregu trumny miasteczkowych notabli. Spróbował otworzyć pierwszą z nich, ale wieko było solidnie przykręcone. Namacał w kieszeni nóż myśliwski. Wbił go w szczelinę pod wiekiem i podważył. Drewno poddało się z jękiem. W trumnie nie było ciała. Leżało w niej tylko kilka kamieni okręconych szmatami.

- Tylko waga się zgadzała - powiedział sam do siebie. - To znalazł?

Otworzył kolejną. W tej dla odmiany był wór z piaskiem. W trzeciej jakieś stare cegły. W czwartej leżał szkielet. Szkielet był dość bogato odziany. Resztki materiału trzymały się nadal na zwłokach. Duchowny pochylił się i wyjął z grobu czaszkę. Obracał ją przez chwilę w dłoniach. Czaszka miała silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe. Kości policzkowe sterczały w postaci niemal guzów. Szczęka zakończona była gładko. Potylica wysunięta silnie do tyłu. Obrócił ją, by popatrzeć na nią z boku. Czoło tego człowieka póki żył, musiało znajdować się pod wybitnie ostrym małpim kątem. Odłożył ją na miejsce, zamknął kościół i pobiegł na cmentarz. Jakub pracował i na jego widok nie przerwał swojego zajęcia. Krzyż stał oparty o drzewo. Grób otaczał wał wyrzuconej z niego ziemi. Łopata Wędrowycza postukiwała już o wieko trumny.

- Jakub...

- No i jak? Rozum do głowy?

- Sądzisz, że on jeszcze tam jest?

Egzorcysta amator wbił krawędź szpadla w wieko i depnął potężnie. Kilkoma następnymi ciosami poszerzył otwór. W trumnie leżała owinięta w szmatę oś od ciągnika.

- Skąd wiedziałeś? - zapytał, wygramoliwszy się na górę.

- Zajrzałem do trumien w podziemiach kościoła. Większość była taka, a w jednej znalazłem coś dziwnego...

Jakub otarł pot z czoła, potem wyjął z kieszeni piersiówkę i pociągnął kilka łyków, po czym podał księdzu. Paweł pociągnął jeden łyk, po czym zatkało go. Zanim wstąpił do seminarium, pijał różne rzeczy. Alpagę, jabole, różne wynalazki produkcji swoich kumpli, ale czegoś takiego w życiu nie próbował. To było gorsze niż politura. Wprawdzie nie wiedział, jak politura smakuje, ale był pewien, że znacznie lepiej.

- Przepraszam - powiedział Jakub, klepiąc go po plecach. - Może trochę za mocne.

- Co to jest? Rozpuszczalnik?

- Nie, to tylko mój bimber.

Wstał i podszedł z łopatą do sąsiedniego grobu, w którym spoczywać miały zwłoki poprzedniego proboszcza. Wyrwał krzyż i troskliwie wetknął go w ziemie byle gdzie, po czym zaczął kopać.

- Czy to potrzebne? - zaniepokoił się Paweł.

- Niezbędne. Zresztą to ciekawe.

Trumna była płytko. Odsłonił ją i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wieko, zanim wbił pod nie łopatę. Trumna była pusta. Rzucił szpadel na ziemię.

- Chyba czas na nas - powiedział.

- Co mamy zrobić? - zaniepokoił się duchowny. - Trzeba zakopać te trumny.

- Nie chce mi się. Musimy jechać. Dawno trzeba było z tym skończyć.

- Ale...

Jakub bezceremonialnie złapał go za ramię i poprowadził. W krzakach za cmentarzem stała szambiarka przyczepiona do traktora. W kabinie siedział ktoś i palił papierosa. Na widok nadchodzących wysiadł z drugiej strony i zniknął w mroku.

- Mogłeś polecieć na orbitę - wrzasnął za nim Jakub.

- Kto to był? - zapytał ksiądz.

- Och, po prostu przyjaciel. Woli nie pokazywać swojej twarzy. W drogę.

Ksiądz usiadł niewygodnie na błotniku. Jakub wrzucił pierwszy bieg i pojechali polną drogą. Niebawem zakręcili w las. W lesie była spora górka. Na jej szczycie rosło uschnięte drzewo i stała nieduża szopka. Koło szopki parkowało osiem samochodów, w tym policyjny radiowóz. Jakub odbezpieczył broń.

Weszli do szopy. Była pusta. Tylko w kącie sączył się gdzieś z podłogi słaby blask. Jakub podniósł klapę i zeszli po drabince w dół. Było tu elektryczne oświetlenie. Ksiądz milczał zdumiony. Przyglądał się ścianom. Zbudowane zostały z wielkich kamiennych płyt pokrytych rzeźbionymi falistymi liniami.

- Widziałem takie we Francji - powiedział.

- Megality, nieprawda? Tak się to nazywa?

- Tak ale...

- Chodźmy dalej.

Ruszyli naprzód. Niebawem dotarli do poprzecznej galerii. W niskim chodniku leżały tysiące kości. Zwalono je na stos. Poszli naprzód i zatrzymali się u progu wielkiej sali. Pośrodku pomieszczenia nakrytego kamienną płytą o średnicy pięciu metrów dogasało ognisko. Wokoło walały się kości, butelki po piwie i wódce. Wszyscy uczestnicy spali zmorzeni alkoholem i żarciem. Ksiądz patrzył zdumiony. Na ścianach wyryto rysunki przedstawiające mamuty. Jakub dotknął jego ramienia. Wycofali się.

- To się nie zgadza - szepnął duchowny. - Ci, którzy zbudowali megality, żyli trzydzieści tysięcy lat po tym jak wybito mamuty. I siedemdziesiąt tysięcy później niż neandertalczycy..

- Widocznie wymalowali sobie według zdjęć z książek - powiedział Jakub. - To w sumie nie ważne. Ważne, że są tu wszyscy. Łącznie z dzieciakami.

Wyszli z szopki. Egzorcysta odmotał od szambiarki rurę i wtłoczył ją pod klapę.

- Co chcesz zrobić? - zdziwił się ksiądz.

- Spalę to świństwo. Za mojego zeżartego kumpla i dla ogólnego dobra ludzkości.

- Ale tak nie można.

- Dlaczego?

- Przecież ich zabijesz.

- A cóż to znaczy? Przecież to nie są ludzie. To neandertalczyki. Nie wiem, jak udało im się tak długo przetrwać, ale teraz to już koniec. Krzyżowali się między sobą. Mieli własną religię, zżerali swoich. Należy im się to, choćby za twojego poprzednika.

Otworzył spust. Tysiąc litrów ropy popłynęło w dół.

- Ale naprawdę...

Jakub odbezpieczył rewolwer i przystawił mu pod brodę.

- Z punku widzenia nauki Kościoła w ogóle ich nie ma. Dlatego nic się nie stanie.

Opuścił broń i wyprostował zagięcie parcianego węża.

Ksiądz schylił się i podniósł połówkę cegły. Połówka zatoczyła w powietrzu krótki łuk. Jakub zobaczył przed sobą fontannę iskier. W pierwszej chwili przestraszył się, że szambiarka napompowana ropą wybuchła, a potem padł na ziemię i wszelkie problemy przestały być dla niego aktualne.

* * *

Gdy doszedł do siebie dniało. Dotknął ręką bolącego miejsca z tyłu czaszki. Szambiarki nie było. Samochody też zniknęły. Zajrzał do szopki. Dziura prowadząca do świątyni była zasypana. Zszedł do wioski. Wieś była jak wymarła. Otwarte drzwi chałup chwiały się na wietrze. Nigdzie nie było ani śladu mieszkańców. Tylko różne porzucone graty świadczyły o tym, że opuścili swoje domy w szaleńczym pośpiechu. Podszedł do kościoła. Wrota świątyni były otwarte na oścież. W bramie wisiał chwiejąc się na solidnym sznurze trup księdza Markowskiego.

- Małpia wdzięczność - mruknął sam do siebie. - Wynieśli się. Ale wrócą. Oni zawsze wracają. Za dziesięć lat, za dwadzieścia. Ale to nie mój problem.

Dotknął dłonią muru kościoła. Popatrzył na pęknięte ściany. Na tę świątynię tak czy siak wydano już wyrok.

- Jeśli dożyję to będę na nich czekał - powiedział Pawłowi.

Ciało chwiało się na słabym wietrze. Poczuł, że tym razem zawiódł.

PARK JURAJSKI

Znany reżyser rozłożył bezrad­nie ręce.

- Panie Skorliński. Niech się pan postawi w mo­jej sytuacji. Rozu­miem, że chce pan film z dinozaurami. Akceptuję pomysł scenariusza, ale musi pan pojąć, że umieś­cić w filmie dinozaury można tylko na dwa spo­soby. Albo wynająć amerykańców od efektów spe­cjalnych, którzy je zmontują na komputerze, albo zbudować atrapy naturalnej wielkości, poru­szane za pomocą silników i hydrau­liki. Na to wszystko potrzeba wielkich pieniędzy.

Stali na wzgórzu. W dolinie poniżej husaria ścigała pierzchające watahy Mongołów, a może Kozaków. Jakub Wędrowycz siedział na składanym krzesełku z napisem „Reżyser" i chłonął widowisko. Kręcenie filmu podobało mu się. Kilka razy zdarzyło mu się być w kinie, ale przy filmowaniu jeszcze nigdy.

- Moje środki, choć poważne, nie są nieskończone - powiedział biznesmen. - Z pewnością budowa atrap dinozaurów pochłonie z milion dolarów...

- Raczej koło pięciu. Minęły czasy gdy Godzillę grał facet ubrany w gumowy kombinezon, przewracający tekturowe bloki mieszkalne. Obecnie kino stało się wido­wiskiem... Kosztownym widowiskiem.

Jakub zaciągnął się wonnym skrętem z własnego tytoniu. Szary papier pakowy węglił się pomału, wzbogacając aromat. Na dole coś pokrzykiwali. Husaria wróciła na miejsce. Ujęcie będą powtarzać. Po raz szósty tego dnia. Egzorcysta ziewnął. Mimowolnie zwrócił ucho w stronę rozmawiających.

- Cholera - powiedział Skorliński. - Dużo bym dał za niewielki rezerwat, z które­go można by wyłapywać dinozaury do filmów.

Brwi Jakuba uniosły się lekko do góry a na twarz wypełzł mu dziwny, obleśny, kłusowniczy uśmiech. Rezerwat...

Znał to słowo.

- Spielberg też pewnie sporo by dał - uśmiechnął się reżyser. - Na razie wyba­czy pan, ale muszę trochę popracować.

Biznesmen skinął dłonią na Jakuba. Staruszek podniósł się z krzesełka i ruszył w ślad za nim.

- Jakieś problemy? - zagadnął, sadowiąc się na tylnym siedzeniu opla.

- Ech. Chcę nakręcić film z dinozaurami, a tu fachowcy od efektów specjalnych za dużo chcą ze mnie zedrzeć.

- A co to takiego te dinozaury? - zainteresował się Jakub.

- Wielkie gady z zamierzchłej przeszłości - cierpliwie wyjaśnił Skorliński. - Daw­no temu wymarły.

- Jak duże były? - zaciekawił się egzorcysta.

- Takie mniejsze wielkości kota. Ale te największe przekraczały wzrostem słonia.

Pasażer pokiwał w zadumie głową.

- To ja chyba widziałem - mruknął.

- Gdzie? - uśmiechnął się reżyser.

- A u syna na video. „Park jurasicki". Przyleciał taki i zeżarł faceta w wygódce... I ile chcą ci od grafiki komputerowej? - zaciekawił się.

- Kilka milionów dolarów.

Egzorcysta wyjął z kieszeni odrapany kalkulator z pękniętym wyświetlaczem i przez chwilę coś przeliczał.

- Zrobi się - powiedział. - Za dziesięć tysięcy.

- Skąd weźmiesz tak tanich grafików komputerowych? - zdumiał się biznesmen.

Jakub uśmiechnął się lekko.

- Po co nam rysunkowe dinozaury? Albo kukłowe?

- Masz lepszy pomysł?

- Żywe są najlepsze.

- Żywe wymarły przed stu pięćdziesięciu milionami lat. A może się mylę?

- Chodzi ci o gada wielkości ciężarówki z długimi zębami? - zdenerwował się.

- Tak.

- To będziesz ich miał do wypęku. Po dziesięć tysięcy dolarów za sztukę.

- Nie wierzę ci - powiedział biznesmen. - Najpierw chcę zobaczyć towar.

- Mi nie wierzysz?

- Zapłacę, jak zobaczę.

- No to stówa z góry. Za tydzień spotkamy się w piwiarni koło pawilonu.

Biznesmen uśmiechnął się i wręczył Jakubowi zielony banknot z dwoma zerami.

- Trzymam cię za słowo.

W zamierzchłej przeszłości w Wojsławicach coś budowano. Po budowlańcach pozostał zdezelowany barakowóz. Dłuższy czas stał na rynku, koło przekształcone­go w hurtownię Ratusza. Później ściągnął go na swoje podwórko miejscowy kombi­nator. Obił starannie wnętrze płytą gipsowo-kartonową, wstawił bar z nieheblowanych desek i podwędzoną w parku ławkę. Żarówkę pod sufitem ustroił w girlandy z krepiny, a sam stanął za barem i zaczął obsługiwać wielbicieli niedrogich, a wysoko­oktanowych trunków.

Paweł Skorliński, biznesmen, wszedł po trzech nadgniłych schodkach i pochyliw­szy głowę, bo drzwi były niskie, wkroczył do wnętrza speluny. W progu potknął się o jakiegoś typa, leżącego malowniczo na podłodze. Typ otworzył oko i popatrzył na niego złowrogo, choć niezbyt przytomnie.

- Jeszcze raz to samo - wybełkotał i zasnął.

Jakub siedział przy stoliku i siłował się na rękę z barmanem. Na stoliku po obu stronach leżały denka butelek przekształcone w tulipany. Ręka barmana wolno, ale nieubłaganie zbliżała się do ostrych szklanych drzazg.

- Litości - jęknął.

- Cztery kufle perły - Jakub bezlitośnie wyznaczył cenę.

Barman kiwnięciem głowy wyraził zgodę. Egzorcysta puścił go i dłonią wska­zał biznesmenowi kawałek wolnej ławki. Dosiadł się do niego i po chwili stukali się wygranym piwem.

- No i gdzie masz tego dinozaura? - zagadnął Paweł.

- No przecież nie trzymam go w krzakach na zapleczu. Wkrótce powinien tu być łowiec - wyjaśnił Jakub.

- Łowca dinozaurów?!

Wypili jeszcze po jednym. Zapadał zmrok, gdy przed knajpę podjechał wreszcie zdeze­lowany, trzydziestoletni mercedes na ukraińskich numerach. Drzwiczki trzasnęły i odpad­ły, po czym ze środka wygramolił się niewysoki typek w okularach przeciwsłonecz­nych, ubrany w założone na gołe ciało skórzane spodnie i takąż kurtkę. Typek, jak przystało na ukraińskiego biznesmena, obwieszony był złotem. Zęby oczywiście też miał złote. Wtarabanił się do wnętrza. Jakub na jego widok wstał z namaszczeniem.

- Josif Kleszczak - przedstawił się przybysz Skorlińskiemu, po czym zwrócił się do Jakuba. - Czegoś mnie kumplu wezwał, ha?

- Ty znasz co to dinozaury? - zapytał egzorcysta.

Gość kiwnął głową. Biznesmen zauważył, że brakuje mu jednego ucha.

- Takie duże jaszczurki - powiedział. - No, jak autobus. A co? Jest jakiś interes?

- Ten tu mój przyjaciel, biznesmen, chciałby kupić kilka takich.

Ukrainiec nie okazał zdumienia.

- Ile sztuk?

- Ze dwadzieścia - pospiesznie powiedział Jakub. - Potrzeba nam do filmu... Tylko żeby były jak w encyklopedii. Identyczne.

Kleszczak ze smutkiem pokręcił głową. ,

- Ciężka sprawa - powiedział.

Wyjął z kieszeni plik kolorowych fotografii.

- Nada się? - podsunął je Skorlińskiemu.

Na pierwszym zdjęciu obrzydliwy, pokryty jakimiś glutami potwór czochrał się o brzozę. Był znacznie większy niż autobus. Skórę pokrywały mu kolorowe plamy.

- Co to jest? - zdumiał się biznesmen.

- Dinozaur. No, prawie dinozaur - wyjaśnił ochoczo przybysz. - Nie widać? Są jeszcze dwa z tego gatunku. Albo takie - podsunął następną fotkę.

Widać było na niej olbrzymiego żółwia na pięciu nogach. Pancerz porastało mu coś w rodzaju pierza.

- Co to jest u diabła? - zdziwił się biznesmen.

- Czarnobylskie mutasy - wyjaśnił Jakub. - A co, nie nadają się?

- Wyglądają pokracznie - westchnął Skorliński.

- Pokracznie? - zdenerwował się przybysz, wyciągając z kieszeni granat.

- Spokój Kleszczak! - warknął Jakub rozkazująco. - Nie trzymają kształtu. Nie­wymiarowe.

- To ja z bratem latamy pół roku po strefie, żeby je sfotografować, a wy nie chcecie?

- Masz - Wędrowycz wcisnął mu zielony banknot. - Na film do aparatu. Nie zro­zum nas źle, ale potrzebujemy paskudztw identycznych, jak te, które kiedyś żyły. No i oczywiście, żeby, jak nasrają, nie trzeba było odchodów pakować do ołowianych pojemników i zakopywać na głębokości kilometra.

- Przecież na filmie nie widać, że one promienne - mruknął Kleszczak. - Ano trudno. Nie chcecie, to idę.

Jakub wręczył mu flaszkę truskawkowej pryty „na drogę" i przemytnik zmył się.

- Dobra - mruknął egzorcysta. - Załatwimy to inaczej.

Skorliński odetchnął z ulgą. Ukraiński „kolega po fachu" wyraźnie nie przypadł mu do gustu.

- Jak zamierzasz się za to zabrać? - zapytał. - Poruszane hydraulicznie, czy me­chanicznie?

- Zaufaj mi - twarz Wędrowycza rozciągnęła się w szerokim, szczerym, słowiań­skim uśmiechu. Uśmiech Jakuba nie wzbudzał w biznesmenie szczególnego zaufania.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał Skorliński.

Nie miał dotąd pojęcia, że pod jego hurtownią znajdują się takie kazamaty.

- Spokojnie, jeszcze kawałek - mruknął Jakub..

W świetle latarek widać było, że niektóre cegły, tworzące sklepienie niskiego i wil­gotnego lochu, ledwo się trzymają.

- To przejście z ratusza do kościoła - powiedział wreszcie niechętnie. - Dawno tu nie byłem - oświetlił odnogę korytarza, w której leżało kilka szkieletów.

- Co to za jedni? - wyszczekał zębami Skorłiński.

- Nic się nie bój, oni nie żyją.

- Właśnie dlatego się boję - mruknął. - Nie wstaną?

- Przykołkowani - egzorcysta oświetlił szkielety.

Koścista dłoń jednego z nich zaciskała się na solidnym osikowym kołku, wbitym pomiędzy żebra.

- Ten chyba próbował wyrwać - jęknął biznesmen.

- Spoko. Dorosły człowiek, a boi się jak jakaś baba - ofuknął go Jakub.

Ruszyli naprzód i niebawem drogę zagrodził im ceglany mur.

- Narzędzia - polecił egzorcysta.

Biznesmen podał mu łom. Jakub zręcznie wyskrobał część zaprawy i po chwili zaczął podawać mu cegły.

Paweł odkładał je na ziemię. Z otworu wionęło suchym, ciepłym powietrzem. Po chwili weszli do środka. W świetle latarek ukazała się ponura, półkoliście skle­piona krypta. Wypełniały ją potężne, kamienne sarkofagi. Jakub starł kurz z pier­wszego z brzegu. Zabłysnął wykuty w kamieniu i obłożony listkami złota herb Trzywdar.

- Jan, Mikołaj, Franciszek, Alojzy, Aureli, Leopold, Tytus - odliczał sarkofagi. - Zna­czy ten.

- Wydaje mi się, że nasze działania są nieco niezgodne z prawem - zauważył Skorłiński.

- A kupowanie czarnobylskich mutasów od ukraińskiego przemytnika niby było zgod­ne z prawem? - zdenerwował się egzorcysta.

- Przecież nie kupiłem.

- No właśnie.

Rozpiął kufajkę i zdjął z głowy papachę.

- Czemu tu jest ciepło?

- Bo kotłownia pracuje za ścianą. Trzeba przecież ogrzewać kościół. Czapką omiótł sarkofag z kurzu. Na wieku pojawiła się wyryta postać rycerza.

- Z jakiego to okresu? - zdziwił się Paweł.

- Zmarło mu się, na szczęście dla okolicy, w początkach ubiegłego wieku, ale to nie ma znaczenia. Zawsze miał szmergla na punkcie starożytności swojego rodu. Ano zobaczymy...

Pod wieko sarkofagu wbił samochodowy lewarek i powoli, z wyczuciem zakręcił kor­bką. Z upiornym zgrzytem wieko zaczęło się unosić. Po chwili egzorcysta przesunął je z wysiłkiem na bok. W sarkofagu leżała trumna z czarnego dębu. Mosiężne okucia pozie­leniały lekko, a drewno pokryło się szarym nalotem. Jakub z cholewki buta wyjął bagnet od kałasznikowa i ostrym czubkiem zaczął wykręcać zardzewiałe śruby.

- Szczerze mówiąc, nie widzę związku pomiędzy moim filmem z dinozaurami, a na­szą tu działalnością - zauważył Skorliński.

- Gotowe - Wędrowycz wykręcił ostatnią śrubkę. - Pomóż.

We dwóch podnieśli wieko trumny i wyjęli je z sarkofagu. Egzorcysta poświecił ciekawie do wnętrza skrzyni. Hrabia Tytus leżał na spłowiałym atłasie ubrany w piękną zbroję rycerską i czerwony niegdyś płaszcz. Spod zardzewiałej przyłbicy błyszczały żółte zęby.

- Co dalej? - zapytał Skorliński.

- Trzymaj - Jakub rozpiął sparciałe nieco, skórzane paski i podał biznesmenowi przednią część pancerza. Po chwili wyciągnął spod nieboszczyka drugą część.

- To chyba odrobinę nieetyczne - zauważył Paweł, patrząc jak Jakub wytrząsa z hełmu czaszkę hrabiego. - Bezczeszczenie grobów...

- Później oddamy - mruknął jego towarzysz, wydłubując z rękawic kości palców. Popatrzył krytycznie na blaszane buty z ostrogami i machnął ręką.

- Pakuj to do wora i spływamy.

Biznesmen posłusznie zaczął wrzucać rynsztunek do parcianego worka, a egzorcysta wstawił na miejsce wierzch od trumny i zasunął płytę sarkofagu.

- Po co nam to wszystko? - Paweł aż ugiął się pod ciężarem worka.

- Potrzebne - uciął.

Wyszli przez korytarz.

Nieopodal starego miasta w Lublinie stał, bielejąc w słońcu, nieduży, ładny pała­cyk. No dobra. Nie bielał w słońcu, bo o czwartej rano było jeszcze zupełnie ciem­no. Dwa cienie bezszelestnie prześlizgnęły się przez krzaki.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał Skorliński.

- To pałacyk wojewody Adama Tarły - wyjaśnił egzorcysta szeptem.

- Cholera, to na prowincji wojewodowie tak dobrze zarabiają? - zdziwił się Skorliń­ski. - Ta buda musiała kosztować...

- Uch, ty durny! Tarłę zabił brat Stanisława Augusta Poniatowskiego przed prze­szło dwustu laty. Teraz w pałacu jest dom kultury.

Z podeszwy buta wyjął żydowski włos.

- Podsadź mnie.

- Dlaczego mamy się włamywać do domu kultury? - zaniepokoił się biznesmen. - To zupełnie...

- Chciałeś mieć dinozaury, to nie mędrkuj, tylko mnie podsadź.

- Są w środku?

Po chwili Jakub wgryzł się w kratę. Nie minął kwadrans, a wypiłował w niej dziurę na tyle dużą, że mógł przez nią przeleźć. Okno na szczęście było uchylone. Obaj włamywacze wylądowali wewnątrz na solidnej, kamiennej posadzce.

- Nie ma alarmu? - zapytał Paweł.

- A po co? Tu nie ma nic cennego. No, może gdzieś tam jest biblioteka i magnetowid. Zaraz, i chyba projektor filmowy. Tam pewnie jest alarm. Ale tu nie ma nic ciekawego.

- To po co się włamaliśmy? - Skorliński w wyraźnie nie nadążał.

- Zaraz zobaczysz.

Jakub sforsował wytrychem drzwi i weszli do niewielkiej sali, ozdobionej postaciami rycerzy, wymalowanymi na ścianach.

- Tu ma treningi Brac­two Miecza i Kuszy - oś­wiadczył z dumą Jakub.

Duma brała się stąd, że potwierdziły się jego in­formacje.

- Aha. Udają rycerzy. Ale nadal nie rozumiem po co tu się włamaliśmy?

Egzorcysta otworzył wytrychem sporą skrzynię. Wyjął z niej podłużny kształt, zawinięty w nawoskowane płótno. Odwi­nął je ostrożnie. W świet­le latarki zabłysła klinga wykonana z resoru od Sta­ra. Miecz miał co najmniej półtora metra długości. Jakub zręcznie wywinął nim kilka młynków w po­wietrzu.

- Chy - powiedział. - Niezły. Tylko trzeba naostrzyć.

- Po co ci to żelastwo?

- Nie mnie, tylko tobie. Przyda się do... tego filmu.

- Do filmu mogę zamówić w warsztatach. Zrobią na zamówienie. Nie musimy kraść rekwizytów...

- To czegoś wcześniej nie powiedział? Ano trudno. I tak nie ma czasu czekać, aż zrobią.

- Zostawię może trochę pieniędzy - biznesmen wyjął portfel.

- Nie trza. I tak za kilka dni oddamy.

W domu Jakuba cuchnęło. Biznesmen polerował zbroję nasączonymi w nafcie szmatkami. Semen siedział pod oknem i wycinał ze starej, obitej skórą walizki nowe paski do połączenia wszystkich części rynsztunku.

- Sądzisz, że mu się uda? - zagadnął.

- Uda, uda - Jakub uruchomił szlifierkę i ostrzył potężny miecz. - Hy, jak brzy­tew będzie.

- Ale po co to wszystko? - zdenerwował się Skorliński.

- Dla dobra sprawy, będziesz musiał jakiś czas rżnąć rycerza - powiedział Jakub.

- Nikogo nie będę zarzynał!

- Rżnąć czyli udawać - wyjaśnił mu Semen, przewlekając rzemień przez dziur­kę w pancerzu. - Mógłbyś się nauczyć mówić po naszemu.

- Mam włożyć na siebie zbroję zdartą z nieboszczyka?! Nigdy w życiu.

- Ty zobacz jaki się nagle wybredny zrobi! - zdenerwował się egzorcysta. - Co ci za różnica skąd wzięta? A ty myślisz, że po co marnowałem pięć litrów samogonu? Żeby ją odkazić! Ciesz się, że to twój rozmiar.

- Ale po co to wszystko? - jęknął biznesmen.

- Żebyś miał swoje dinozaury do filmu! - wrzasnął Jakub, tym razem naprawdę zły.

Znowu noc... Tym razem dwu włamywaczy otaczała miła dla oka zabudowa Chełma.

- Co my tu robimy? - jęknął Skorliński.

- Nie mędrkuj, tylko pomóż - warknął Jakub, mocując się z zardzewiałym wła­zem do kanału.

Po chwili wahania Paweł naparł na łom. Klapa uniosła się ze szczęknięciem. Z otworu powiało dziwnym fetorem.

- Na dół - polecił egzorcysta.

Zleźli po zardzewiałych klamrach. Jakub rozwinął plan kanalizacji i wyjął kompas.

- Naprzód - zakomenderował. - Zakręcamy w trzeci chodnik po lewej.

- Ja już nie chcę dinozaurów - wymamrotał Skorliński. - Nakręcę film o czymś innym.

- Jeszcze mi potem będziesz dziękował - Wędrowycz popchnął go. Ruszyli betonową rurą. Spod nóg w pewnej chwili wyskoczył im szczur. Jakub nie ścigał go. Wreszcie zatrzymali się w miejscu, oznaczonym na planie krzyżykiem.

- Gdzie jesteśmy? - zaciekawił się biznesmen.

- Pod muzeum. - oświetlił szyb prowadzący do góry. - Wychodzi na ich podwórze.

- Tego już za wiele! Obrabiamy trupy, kradniemy dzieciom zabawki, a teraz pewnie włamiemy się do muzeum?

- Jak zgadłeś? No właź.

Po chwili znaleźli się na dziedzińcu.

- Jeśli mnie pamięć nie myli, pilnuje tego interesu jeden wartownik - mruknął egzorcysta. - Trzeba go będzie wyeliminować. Z nogawki spodni wyjął kij bejsbolowy.

- Chcesz go zabić?

- No co ty. Po co? Chińską narkozę mu dam i tyle.

- Skąd masz taki ładny kij?

- Leżał na podwórku, pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje.

- Tak po prostu leżał?

- Ni. Obok leżał dres.

- Dres?

- Adidasa. W dresie był człowiek.

- A co on robił na twoim podwórzu?

- Nie wiem. Zapomniałem zapytać, zanim wystrzeliłem. - zeznał mętnie. - W każ­dym razie teraz się przyda.

Ciecia znaleźli w stróżówce. Drzemał a obok niego stały dwie opróżnione butelki po prycie.

- Sam się wyeliminował - Jakub zabrał mu pęczek kluczy. - Rozsądny pacjent. No to do dzieła.

- Wyjątkowo nieetyczne - mruknął biznesmen i ruszył za nim.

Po chwili sforsowali drzwi magazynu. Na solidnych, drewnianych regałach stały dziesiątki kartonowych pudełek. Jakub mijał je obojętnie. Zatrzymał się dopiero na końcu pomieszczenia, gdzie stały, wstawione w stelaż, obrazy. Z pomiędzy nich wy­jął niewielką płytę z brązu. Jej środkową część pokryto srebrem i wypolerowano.

- Mamy to - na obliczu egzorcysty zapłonął uśmiech.

- Lustro secesyjne, udające magiczne zwierciadło mistrza Twardowskiego - Paweł odczytał przywieszkę z opisem katalogowym.

- Ponieś - Jakub obarczył go płytą, a sam zabrał się za zamykanie zamków. Po chwili podrzucili klucze cieciowi i przez kanał opuścili gościnne progi muzeum.

- Ale po co to wszystko? - jęknął biznesmen przygięty do ziemi ciężarem płyty.

- Przecież chcesz mieć dinozaury?

Ziemianka, w której Jakub zainstalował swoją bimbrownię wyglądała nieco dziw­nie. Dziwność owa polegała na tym, że na jednej ze ścian zawieszono ciężką pły­tę z brązu. Część pokrytą srebrem wypolerowali starannie radzieckim proszkiem diamentowym, aby lśniła jak lustro. Egzorcysta zapalił dwanaście świec.

Skorliński ubrany w zbroję wyglądał odrobinę cudacznie. Pod przyłbicę, która bez przerwy spadała mu na oczy, wsadził starą dwudziestozłotówkę z Nowotkiem. Dyskretny zapach nafty i świeżo wypastowanej skóry niósł się wokoło. Pierońsko ciężki miecz zarzucił na ramię. Jakub Wędrowycz, ubrany w garnitur z jakiegoś syntetycznego tworzywa rodem z lat pięćdziesiątych, także wyglądał nieco dziwnie.

- Uhr hakau seczech - wymamrotał. - Ommne idi soten...

Rozmyte sylwetki na blasze... Odbicia płomyków świec stawały się coraz bledsze, aż zapadła ciemność. Nagle biznesmen poczuł się nieco lżejszy. Jakub zapalił zapałkę.

- Dobra - powiedział. - Udało się. Gdzieś tu powinny być drzwi.

- Jakie drzwi? - zdziwił się Skorliński. - Przecież weszliśmy włazem przez sufit?

Jakub zapalił kolejną zapałkę i w słabym świetle ukazały się zbudowane z gła­zów ściany.

- Gdzie my u diabła jesteśmy? - zdziwił się biznesmen.

- W świecie równoległym. Tak twierdzi Semen, a on jest uczonym człowiekiem, studiował jeszcze za cara na uniwersytecie. Gdzieś tu są drzwi. O są!

Otworzył ciężkie, drewniane odrzwia. Wyszli na niewielki taras zbudowanego z gła­zów zamku. Wokoło ciągnęły się fantastycznie poszarpane, skalne turnie. Powietrze było czyste i chłodne.

- O żeż k... - jęknął zakuty w zbroję. - To...

- Idziemy - Jakub ujął go pod ramię.

Przeszli przez długi korytarz i znaleźli się przed kolejnymi potężnymi wrotami. Jakub zastukał w nie kołatką z brązu.

Otworzyli im dwaj ubrani w kolczugi strażnicy. Ukłonili się na widok obcego ryce­rza. Skorliński, dyskretnie kopnięty przez towarzysza, także się ukłonił.

- Prowadźcie nas do króla - zażądał egzorcysta.

- Macie zaproszenie na audiencję? - zapytał jeden z wartowników.

- Po co te formalności? Powiedzcie królowi, że Jakub Wędrowycz ze Starego Majda­nu przywiózł wódkę.

Jeden z wartowników zniknął za zakrętem korytarza, a po chwili wrócił i wyko­nał zachęcający gest.

- Król oczekuje, szlachetni panowie - ukłonił się w pas.

Jakub uśmiechnął się.

- Stary nałogowiec. Siedź cicho, dopóki nie zapytają - rozkazał biznesmenowi. - Żebyś czego nie palnął.

- To jest świat alternatywny, gdzie meteoryt nie uderzył? - zapytał Paweł.

- Jaki znowu meteoryt? - Jakub łatwo się irytował, gdy czegoś nie rozumiał.

- No ten, od którego wyginęły dinozaury. Znaczy tu jeszcze nie wyginęły?

- Później pogadamy!

Poprzedzani przez drugiego z wartowników weszli do sali tronowej. Król siedział na tronie wykładanym złotą blachą i kością słoniową. Na głowie miał złotą koro­nę, w ręce dzierżył stalowe berło, a w drugiej złote jabłko. Ubrany był w kolorową szatę z połyskliwego jedwabiu, a na nogach miał gumofilce.

Widocznie Jakub bywa tu od czasu do czasu - przemknęło przez głowę Skorlińskiemu.

Służba zaraz przyniosła dwa krzesła dla czcigodnych gości.

- Witaj kumplu - powiedział król odkładając berło. - Z czym przybywasz?

Jakub wyjął z torby litrową flaszkę ukraińskiej paprykówki.

- No przecież nie przyjdę do króla w odwiedziny z pustymi rękami.

Król skinął na dworkę i po chwili przed tronem stanął stolik ze szklankami i mis­ka kiszonych ogórków.

- Zdrowie waszej wysokości - powiedział Jakub, wznosząc pierwszy toast.

- Zdrowie wielkiego czarnoksiężnika Jakuba - król wzniósł drugi toast.

- Niech żyje fizyka fałd czterowymiarowej zakrzywionej przestrzeni nieeuklideso­wej - przepił Skorliński.

- O czym mówisz, czcigodny rycerzu? - zdziwił się władca.

- Pije za czary, które nas tu sprowadziły - wyjaśnił Jakub. - A więc jest taki prob­lem. W naszym świecie smoki zostały niemal całkowicie wytępione, a tradycja naka­zuje, żeby każdy pasowany na rycerza czym prędzej stoczył walkę z taką bestią. Ten tu mój czcigodny towarzysz, sir Paweł, już od dziesięciu lat przeczesuje lasy góry i bagna naszego świata w poszukiwaniu bestii. I cały czas bezskutecznie,

- Smoków ci u nas dostatek - uśmiechnął się król, dolewając do szklanek. - Z radoś­cią odstąpimy jednego z nich, abyś, drogi gościu, mógł wypełnić waszą tradycję...

- Dziękuję - powiedział wzruszony Skorliński, któremu po czwartej szklance za­częło wydawać się, że faktycznie jest rycerzem.

- Problem jest bardziej złożony - wtrącił się Jakub. - Mój przyjaciel nie jest jedy­nym, którego nęka ten problem.

- Potrzeba wam więcej smoków - zafrasował się król. - To może zagrozić ich po­pulacji w naszym ekosystemie...

- Planowaliśmy schwytać kilka małych i przenieść je do nas - sprecyzował żą­dania Jakub. - Tam mogłyby się rozmnożyć i za kilka lat, gdy odtworzymy nasze stada potworów, tradycja znowu będzie mogła rozkwitnąć.

- Zamierzenia wasze są bardzo szlachetne - powiedział król. - Jednak sami musicie zrozumieć, że smoki są zwierzyną niezwykłą i każdy walczący z nimi musi wnieść do skarbca królewskiego stosowną opłatę...

Jakub uśmiechem dał do zrozumienia, że docenia dbałość o finanse władcy.

- Nie dysponujemy miejscową walutą - powiedział. - Ale sądzę że się dogadamy. Z torby wyjął nieco sfatygowany dres i parę adidasów. Król w zadumie zbadał fak­turę ubioru. Fakt, że tkanina rozciąga się i kurczy wzbudził jego zainteresowanie.

- Dziurawy trochę - zauważył.

- Należał do bardzo mężnego wojownika - wyjaśnił egzorcysta. - Stoczyłem z nim długą i wyczerpującą walkę.

Król w zadumie przełożył palec przez jedną z licznych dziur po kulach na plecach dresu.

- Zaszedłeś go od tyłu? - zdziwił się.

- Ni, gdy został śmiertelnie raniony na plecach zaczęły wyrastać mu kolce - ze­łgał błyskawicznie egzorcysta. - Do tego dołożymy jeszcze magiczny ogień - pstryk­nął zapalniczką.

Król uśmiechnął się i dolał wódki do szklanek.

- Myślę, że dojdziemy do porozumienia - powiedział. - Ile małych smoków bę­dzie wam potrzeba?

- Dwanaście. Zazwyczaj jest tuzin w miocie?

Król poważnie kiwnął głową, potwierdzając wiadomości Jakuba.

- No to umowa stoi - egzorcysta wyciągnął dłoń. Uścisnęli się.

Następnego dnia świtem na gościńcu prowadzącym ku górom pojawiło się dwu jeźdźców na koniach. Pierwszy jeździec ubrany był w błyszcząca zbroję, a przez plecy przerzucony miał długi i paskudnie ostry miecz, wykuty z resoru od Stara. Obok na koniu jechał staruszek w samych slipkach. (Garnitur z syntetyku przegrał poprzed­niego wieczora, grając z królem w karty). Na szczęście było ciepło. Przy siodle dyn­dała mu torba z wyposażeniem". Za jeźdźcami snuł się w krystalicznie czystym powietrzu smród nafty i przetrawionego alkoholu.

- Nadal nie wiem, czy to był najlepszy pomysł - powiedział Skorliński w zadumie, lustrując wzrokiem posępne szczyty.

- Będziesz miał dwanaście dinozaurów praktycznie za darmo - powiedział Jakub. - Jeśli wolisz wywalać w błoto miliony dolców to proszę bardzo, możemy zawrócić.

- To nie to, ale nie pomyślałeś czasem, że małe dinozaurzaki mogą mieć mamusię?

- E, to nie są stadne zwierzęta. Zresztą będziemy się martwili jak dojedziemy. O ile dojedziemy... - mruknął widząc trzech uzbrojonych w maczugi oprychów. Tarasowali dalszą drogę.

- I co dalej? - jęknął biznesmen.

- Jak to co? Poucinaj im głowy mieczem.

- Jestem pacyfistą!

- No to nas zaraz spacyfikują - westchnął Jakub. - E wy tam, zejdźcie nam z dro­gi, jesteśmy potężnymi czarownikami - krzyknął.

Oprychy roześmieli się ponuro.

- Daj pistolet - powiedział do Skorlińskiego.

- Zostawiłem w marynarce - poklepał się po pancerzu.

Zabrzmiało to bardzo ponuro, a nawet trochę pogrzebowo. Egzorcysta westchnął i z torby wyciągnął rakietnicę.

- Zejdźcie nam z drogi, bo rzucę w was kulą ognia - zagroził.

- Czary to tylko zabobon. Czarownicy są hochsztaplerami, podtrzymują w nas strach przed siłami lewej strony mocy, żebyśmy się ich bali i płacili podatki - oświadczył z godnością najwyższy z bandytów, zapewne będący przywódcą.

- Ateiści - mruknął Jakub.

- Co to jest lewa strona mocy? - zdziwił się Paweł.

- Taki lokalny zabobon.

Jakub wystrzelił racę, a potem razem ze Skorlińskim obserwowali jak trzej napastnicy wspinają się bez żadnych zabezpieczeń po prawie pionowej skale. Wyglądało na to, że bardzo im się spieszy.

- Miejscowi czarownicy powinni nam przynajmniej podziękować - powiedział egzor­cysta. - Właśnie trzej agnostycy ponownie uwierzyli w czary.

- Agnostycy to nie...

- W drogę - Jakub popędził swojego wierzchowca.

Przed wieczorem dotarli do niewielkiej karczmy na przełęczy. Jakub za długopis kupił sobie skórzany kaftan i samodziałowe portki. Za następny długopis zjedli sutą wieczerzę.

- Świat nie jest taki zły - powiedział Skorliński, ściągając z siebie zbroję.

Pokoik był niewielki, ale gustownie urządzony. Dwie prycze zbite z desek, kulawy sto­lik, okno przeszklone gomułkami, świeca w lichtarzu... Jakub przyssał się do dzbana z miodem.

- Nie odkryli tu jeszcze destylacji - wyjaśnił. - A królisko lubi, oj lubi wypić.

- Naucz ich - zaproponował Skorliński. - Niezłą kasę zarobisz.

- E, po co ręce brudzić. Jeszcze się zalkoholizują jak ludzie z Wojsławic.

- Słuchaj, czegoś tu nie rozumiem - powiedział Paweł - Jak nieśliśmy tę zbroję korytarzem to była pierońsko ciężka, a teraz jest znacznie lżejsza. Ja też czuję się lżejszy. Od czego tak?

- Semen twierdził, że tu jest mniejsza planeta i grawitacja słabsza. A powietrze dla odmiany gęściejsze...

- Byłeś tu z Semenem?

- A owszem. Parę razy łaziłem po tej krainie. Wakacje sobie zrobiliśmy. Tu taniocha. Trzeba tylko zabrać długopisów, breloczki z hologramem, świecących papierków i gotowi za to złotem płacić. A pisemka z gołymi kobitkami... aż im oczy wypadają. Tylko potem te męty z Muzeum zaiwanili mi lustro i kicha. Na razie pora spać...

- Słuchaj, jeszcze jedno pytanie. Dlaczego tu wszyscy mówią po polsku?

- Przecież jakby mówili inaczej to byśmy się z nimi nie dogadali! - ofuknął go Jakub.

Ponure wycie niosło się pośród gór. Drzwi pokoju otworzyły się z rozmachem. Jakub i Skorliński obudzili się od razu. Obok nich przebiegł karczmarz i zatrzasnął okiennice.

- Co się stało? - zaniepokoił się biznesmen.

- Idą - powiedział karczmarz i pobiegł zatrzaskiwać pozostałe okiennice.

- Co idzie? - zapytał bezradnie Jakuba.

- Elati - wyjaśnił Wędrowycz.

Skorliński poskrobał się po głowie, a potem założył na wszelki wypadek zbroję.

- Co to są elati?

- Trudno jednoznacznie określić - mruknął egzorcysta. - Chyba ogniwo pośred­nie między ghulami i zombie.

- Zombie!

Wyszedł do głównej sali, a Skorliński bezwiednie podążył za nim. Przestraszeni goście siedzieli zbici w kupkę. Z zewnątrz słychać było ponury, przypominający chichot hien, rechot.

- Dużo ich? - zapytał Jakub.

- Ze dwadzieścia sztuk - powiedział ponuro karczmarz. - Ale może więcej.

Na widok zakutego w zbroję Skorlińskiego jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

- Pan jest rycerzem. Chwała bogini Nefet!

- Co z tego, że jestem rycerzem? - zdziwił się biznesmen.

Ludzie popatrzyli na niego z nadzieją i oczekiwaniem.

- Idź i wyszlachtuj to tałałajstwo - wyjaśnił mu Wędrowycz. - Śmiało, zbroi nie przegryzą.

Skorliński popatrzył na ludzi i w ich oczach wyczytał wyrok.

- Pójdę i zobaczę, co da się zrobić - powiedział.

Ktoś usłużnie podniósł belkę, zabezpieczającą drzwi. Paweł ostrożnie wyszedł przed karczmę. W ciemności niewiele było widać. A potem pomiędzy drzewami za­paliła się jedna para czerwonych oczu, a po chwili następna i jeszcze jedna. Zanim doliczył do dwudziestu było ich zdecydowanie zbyt wiele. Ruszył wzdłuż ściany i po­sługując się węchem odnalazł wychodek. Popatrzył z niepokojem na liche drzwi. Może dożyje do rana, jeśli się zabarykaduje w środku...

Upiorny chichot ponownie rozdarł ciemność. Nieoczekiwanie obok pojawił się Jakub Wędrowycz.

- Jak ci idzie? - zapytał. - Zaszlachtowałeś już jakiegoś?

- Jeszcze nie - wyszczekał zębami rycerz. - Może same sobie pójdą?

- Ech, dupa wołowa z ciebie, a nie biznesmen - warknął. - Zatkaj uszy! Z torby wyjął granat F1 i, wyrwawszy zawleczkę, cisnął w stronę największego sku­piska czerwonych ślepi. Granat eksplodował, odłamki zagwizdały we wszystkie strony.

- Tu powietrze jest gęściejsze, więc wybuch ma mocniejsze skutki - wyjaśnił. - Chodź, dobijemy rannych.

Egzorcysta oświetlał latarką wijące się w konwulsjach istoty, a rycerz dzielnie prze­bijał je mieczem. Z karczmy wylegli uzbrojeni w pochodnie i tasaki goście.

- Zwycięstwo - krzyknął karczmarz. - Trzy razy hura na cześć bohaterów!

Skorliński ciekawie przyjrzał się jednej z zaszlachtowanych przez siebie postaci. A potem zemdlał.

Wąska ścieżka pięła się w górę. Skorliński jęczał z cicha. Po festynie z okazji zwycięstwa bardzo bolała go głowa. Jakub jechał w ślad za nim i pociągał z gąsiorka złocistego klina. Nad górami krążyły jakieś cienie. Zapewne ptaki, a może pterodaktyle. Nieoczekiwanie przebyli przełącz i ich oczom ukazał się kamienny most, rozpięty nad potokiem.

- Kurde - stwierdził Jakub, opuszczając dzban.

Na moście stał obcy rycerz w czarnej zbroi.

- Co to jest? - jęknął biznesmen.

- Psychopata z mieczem - wyjaśnił egzorcysta. - Czasami się tu trafiają. Przy­puszczam, że aby jechać dalej trzeba go będzie pokonać - westchnął.

- Mam z nim walczyć?

- Jasne. Przecież to ty nosisz zbroję.

- Możemy się zamienić!

- Dinozaurów się zachciało. Wyskakuj z tych blach, tylko z życiem.

Czekając aż Skorliński się rozbierze, zaczął coś majstrować przy mieczu. Okrę­cił rękojeść plastrem opatrunkowym i w zadumie popatrzył na swoje dzieło. A potem, uśmiechnięty, ubrał się w zbroję i wsiadł na konia. Ujął miecz w dłoń. Tajemniczy rycerz na moście dobył swojego. Jakub wydał z siebie ponury okrzyk bojowy, złożony z różnych wojsławickich powiedzonek i ruszył galopem na spotkanie wroga. Paweł ob­serwował z niepokojem szarżę. Ku jego zdumieniu, ledwie egzorcysta dotknął mieczem broni tamtego, wróg padł jak podcięty i, zwaliwszy się z konia, zastygł w bezruchu.

Podjechał ostrożnie do miejsca potyczki. Jakub właśnie obszukiwał kieszenie po­walonego.

- Jak tyś to zrobił? - zdziwił się biznesmen.

- Ot jak - egzorcysta pokazał porażacz elektryczny, podczepiony zręcznie do klin­gi swojego miecza. - Jak mu wpakowałem trzy tysiące wolt od razu się uspokoił.

- Ty to masz głowę - powiedział biznesmen z podziwem. - Nie będzie nas gonił?

- Nie będzie - uspokoił go Jakub.

Z torby wyjął dwie tubki kleju poxipol i, wymieszawszy, nakapał we wszystkie za­wiasy zbroi czarnego rycerza.

- Zanim się z tego wypcze upłynie trochę czasu - uśmiechnął się złośliwie.

- A jeśli się nie wypłacze?

- Sępy będą miały konserwę.

Ruszyli dalej pod górę.

Nocowali w korycie wyschniętego strumienia.

- Chyba już jesteśmy niedaleko? - zauważył biznesmen.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Rozglądasz się po okolicy, jakbyś czegoś szukał.

Jakub kiwnął poważnie głową.

- Będziemy potrzebowali przynęty - powiedział. - Najlepsza byłaby dziewica, ale uważam, że to byłoby trochę nieetyczne, ostatecznie kobieta też chce żyć... Mam nadzieję, że niebawem natrafimy na pasterzy. Kupimy od nich jedną owcę.

- Pasterze pewnie są niepiśmienni. Oddadzą owcę za długopis?

- Mam miejscową walutę - egzorcysta pokazał pękatą sakiewkę. - Zabrałem te­mu czarnemu świrowi.

- Jeśli będziemy tędy wracali, to może będzie chciał ją odzyskać.

- I tak będzie chciał, więc nie ma to większego znaczenia.

Skorliński, zasypiając, widział jak Jakub przelicza dziwne, trójkątne złote monety pokryte hieroglifami.

- Dinozaurów mi się zachciało - mruknął.

Od zapachu nafty bolała go głowa.

* * *

Pasterzy spotkali następnego dnia rankiem.

- Potrzebuję jednej owcy - wyjaśnił Jakub. - Dobrze zapłacę.

Przywódca pasterzy uśmiechnął się po słowiańsku.

- Ceny owiec poszły w gorę. Mamy spore straty w tym roku - powiedział. - To będzie dużo kosztowało...

Jakub rzucił mu sakiewkę. Pasterz rozsupłał ją i przeliczył zawartość.

- Ile owiec potrzeba? - zapytał rzeczowo. - Dziewięć wypasionych czy tuzin nieco chudszych?

- Jedną - wyjaśnił egzorcysta. - A za resztę mamony informację.

- Jaką informację?

- Straty tegoroczne są spowodowane działalnością dużych, zielonych, latających paskud?

- Tak.

- Gdzie najchętniej żerują?

- Widzieliśmy jedną samicę. Chyba ma młode, bo atakowała niemal codziennie.

Jakub skinął poważnie głową i wydobył z torby sztabówkę drukowaną na perga­minie. Pasterz bez wahania wskazał odpowiednie miejsce.

Owca beczała rozpaczliwie, gdy Wędrowycz pakował jej coś do gardła. Wreszcie zostawił ją uwiązaną na środku łączki, a sam cofnął się do ukrytego pod drzewami Skorlińskiego.

- Musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz - odezwał się ponuro biznesmen. - Aż do tej pory mówiłeś o dinozaurach. Teraz wyjeżdżasz ze smokami. To na co w końcu polujemy?

- To są na dobrą sprawę dinozaury - powiedział Jakub. - Tylko, że latające... Am­putujesz skrzydła i będą jak u Spielberga.

- Niech cię cholera. Już lepsze byłyby te czarnobylskie mutanty. Przynajmniej nie musielibyśmy się taki kawał fatygować.

- To trzeba było z Kleszczakiem gadać - zezłościł się Jakub. - Nawet przez gra­nicę by ci je przerzucił. A tak, mnie narażasz...

- Dobrze, już dobrze - mruknął pojednawczo. - A nie trzeba było tej owcy na­dziać smołą i siarką?

- Ach ty. Za dużo bajek się w życiu naczytałeś.

- To może granat wsadzić? Po co ci ta owca?

Zanim Jakub zdążył odpowiedzieć, z nieba runął wielki, obleśny, zielony smok i porwawszy nieszczęsne, zwierzę wzniósł się w niebo.

- Tak… - westchnął Skorliński. - Można by kręcić nie tylko Park Jurajski III, ale nawet przygody szewczyka Dratewki.

- To już twój problem, co nakręcisz. W drogę.

Wyjął z kieszeni niewielki przyrząd.

- Dokąd? - zdziwił się biznesmen. - Skąd wiesz, gdzie poleciał?

- Poleciała. To samica. I to chyba kotna. A gdzie poleciała - uśmiechnął się po­kazując urządzenie. - Wsadziłem w owcę pluskwę, taką, jak gliniarze pakują pode­jrzanym autom. Teraz doprowadzi nas prosto do gniazda.

Prowadzeni słabnącymi sygnałami pluskwy przedzierali się trzy dni przez wąwozy i przepaście. Wreszcie zatrzymali się na krawędzi bardzo głębokiego urwiska. Jakub zajrzał do środka.

- Gniazdo - powiedział ucieszony. - No to teraz się obłowimy.

Skorliński popatrzył do dziury.

- Są - mruknął - Dziesięć małych. Widać słaby miot.

- Spoko. Oskara masz już w kieszeni. Trzeba będzie tylko trochę popaść steryda­mi i obciachać w diabły te niepotrzebne skrzydła.

Rozwinął zwój liny i spuścił do środka.

- Dziwne - westchnął biznesmen. - Czuję, że o czymś zapomniałem.

- Nie wybierałeś nigdy smocząt z gniazda, stąd ta trema - wyjaśnił egzorcysta. - Zostaw tu tę zbroję, tylko będzie zawadzała.

Spuścili się na dół. Młode smoki były wielkości mniej więcej jamników. Bez protestów dały się złapać i wpakować do worka.

- To by było na tyle - powiedział Jakub. - Wsiąkamy.

Nieoczekiwanie coś zasłoniło słońce.

- Wiem już, o czym zapomniałem - powiedział biznesmen. - Te smoki mają mamusię.

Z pochwy na plecach wydobył miecz i stanął w postawie bojowej. Jakub popat­rzył na niego z uznaniem, a potem złapał worek i zaczął wspinać się do góry. Smoczyca nadleciała lotem nurkującym. Biznesmen uskoczył w bok i drasnął ją mieczem w podbródek. Potwór, machając ciężko skrzydłami, zakręcił i ponownie ruszył w jego stronę. Nieoczekiwanie łeb bestii stanął w płomieniach.

- Na górę - krzyknął Jakub z wierzchołka urwiska.

Paweł pospieszył w jego ślady. Smoczyca spadła na dno doliny. Płonęła jak po­chodnia.

- Kurcze, jak ja to zrobiłem? - zdziwił się.

- Rozcharatałeś jej przypadkowo zbiornik z glejem - wyjaśnił egzorcysta ochoczo.

- Z czym?

- Glej. To taki naturalny napalm. Dość gęsty, zawiera wiele koloidów, zapala się w kontakcie z powietrzem. Miała pełne wole i na twój widok zaczęła go przetaczać do kanałów jadowych. Gdy trafiłeś, zaczął wyciekać na zewnątrz i zapalił się.

- Ekstra - westchnął biznesmen. - To co, do domu?

Egzorcysta energicznie kiwnął głową i podniósł worek.

EPILOG

Łomot do drzwi wyrwał Jakuba Wędrowycza ze snu. Otworzył leniwie oko, ale zaraz je zamknął. Jakiś sukinsyn w mundurze akurat zapalił światło.

- Oto podpisany przez prokuratora nakaz ścisłej rewizji - darł się Birski. - Zaraz wyświetlimy wszystkie twoje grzeszki.

- Kurde, nie wolno po nocy - jęknął egzorcysta. - O co jestem oskarżony?

- Szefie, znalazłem coś dziwnego - wrzeszczał ktoś z sadu.

Birski poprowadził Jakuba w tamtą stronę. W głębokim dole leżało dziesięć ma­łych, zdechłych smoków. Ciążenie w naszym świecie okazało się dla nich zbyt silne.

- Kłu-so-wni-ctwo! - huknął Birski. - Ty zgniły recydywisto! Pięć lat jak obszył.

- Co to jest? - zagadnął Jakub, wskazując padlinę.

- Smoki... - posterunkowy stracił nieco pewność siebie.

- Świetnie. Proszę to wciągnąć do protokołu. Prowadzący rewizję znajduje się w stanie naprania jakimiś prochami.

- Ja też to widzę - zauważył policjant.

Jakub popatrzył na niego zimno.

- Takich zwierząt nie ma. A jak zwierząt nie ma, to znaczy, że nie można na nie kłusować. Lepiej zastanówcie się, jak to będzie wyglądało w raporcie. Zdechłe smo­ki znaleźliście - parsknął. - Kto w to uwierzy?

Ręka Birskiego opadła. W tym momencie z wnętrza domu wyszedł aspirant Rowicki.

- Szefie, znaleźliśmy lustro ukradzione z muzeum i zbroję hrabiego Tytusa.

Na twarz Birskiego wypłynął szeroki, szczery, słowiański uśmiech. Jeszcze szer­szy i bardziej słowiański niż Jakubowy.

- Rowicki, masz awans.

- Ku chwale ojczyzny. A za co?

- Udowodniłeś właśnie w sposób niebudzący zastrzeżeń, że ten cały Wędrowycz to zwyczajna hiena cmentarna!

Jakub jęknął.

- No, co powiesz? - zagadnął Birski. - Skąd masz tę zbroję?

- Wrogowie podrzucili - mruknął.

W barakowozie biznesmen Paweł Skorliński pił truskawkową prytę z ukraińskim biznesmenem Josifem Kleszczakiem.

- Mutasy czarnobylskie będą prosto na plan filmowy. Celnicy już przekupieni. Zna­leźliśmy chyba dokładnie takie, o jakie chodzi.

Biznesmen popatrzył na fotografię przedstawiającą młodego stegozaura, czochra­jącego się o wrak UAZa.

- Po prostu znakomite - powiedział.

Truskawkowa pryta zaczynała mu smakować.

HOCHSZTAPLER

Prolog

Czasami dom jest nawiedzony. Oczywiście zdarza się to raczej rzadko, ale jak już się zdarzy, lepiej uciekać drzwiami i oknami. Czasami duchy porozrabiają, rozbiją telewizor za dwa tysiące złotych, zerwą żyrandol i potłuką kupione od ruskich kryształy, a potem sobie pójdą. Czasami nic nie zniszczą, ale będą skrzypiały schodami, udając, że po nich wchodzą. W zamkniętych pomieszczeniach pojawią się zimne przeciągi, a nocami coś będzie wyło w piwnicy albo na strychu. Normalka. Niekiedy wszystko rozegra się po cichu. W środku nocy zobaczycie białe sylwetki jakby zrobione z firanek. Sylwetki w przeciwieństwie do firanek czy zwykłego dymu z papierosów będą poruszały się pod wiatr i przechodziły przez ściany. Ci, którzy je zobaczą, wyłysieją, zacznie im się psuć wzrok i będą wypadać zęby. Objawy te nazywane są często błędnie syndromem Burcharda, choć jako pierwszy opisał je niejaki Jakub Wędrowycz. Wprawdzie Burchard porównał objawy z tymi wywołanymi przez poddanie tkanki silnemu promieniowaniu jonizującemu, Wędrowycz zaś odnalazł analogie do schorzeń wywołanych przez nałogowe picie denaturatu, ale to w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli duchy nie wyniosą się same, a wam nie uda się ich wypłoszyć za pomocą wieszania czosnku i innymi domowymi sposobami, pozostaje wynająć fachowców.

Fachowcy egzorcyści dzielą się na cywilnych i duchownych. Duchowni nie zajmują się raczej zwalczaniem dusz potępionych (o ile takie nie wlezą w człowieka), choć jeśli zdołacie ustalić miejsce pochówku tego, który zatruwa wam życie, mogą to miejsce poświęcić, co zazwyczaj eliminuje problem. Fachowcy cywilni dzielą się na trzy kategorie. Po pierwsze są fachowcy tani i mało skuteczni. Po drugie (i tych jest zdecydowanie więcej) drodzy i mało skuteczni. Trzecią kategorią są członkowie towarzystw psychotronicznych, którzy pracują często za darmo, a efektów ich działań nie sposób przewidzieć. Kiedyś byli jeszcze wioskowi znachorzy, którzy potrafili to i owo, oraz różnego rodzaju mądre babki. Niestety, przemiany społeczne i nieudane próby zbudowania w naszym kraju socjalizmu spowodowały całkowitą zagładę tej pożytecznej skądinąd grupy. Oddzielny problem stanowią fachowcy zza Buga, którzy nic nie umieją, ale bardzo się starają. A gdy wszystko zawiedzie, jest jeszcze Jakub Wędrowycz.

I

Zgrzyt laubzegi przedzierającej się przez bukową sklejkę, syk pary z żelazka. Szum wody w czajniku. Delikatne szybkie uderzenia lekkiego młotka. Paweł Skorliński zszedł z mieszkania do warszatu. Ze szczytu schodów objął wzrokiem całe pomieszczenie. Kiedyś dawno, dawno temu znajdowało się tu kilka klitkowatych pokoików. Właściciel kazał wyburzyć ścianki działowe i uzyskał sympatyczną halę fabryczną o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Robotnicy pracowali z zapałem, ale na ich twarzach wyczytał zmęczenie. Kończył się pierwszy tydzień od uruchomienia fabryczki. Norma produkcji przekroczona o dwadzieścia cztery koma siedem procent. Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Wyjął z kieszeni rewolwer i kolbą uderzył w mosiężny gong. Oderwali się od pracy i popatrzyli na niego.

- Jest piątek wieczorem - powiedział. - Myślę, że na dzisiaj skończymy. Życzę miłego weekendu.

Zaszurały odsuwane krzesła. Ścinki papieru, szmatek i skóry ktoś zaraz pozmiatał na kupki, a ktoś inny wrzucił do dużego metalowego kubła na odpadki. Jeszcze ktoś inny starannie przeciągnął stoły zmoczoną szmatą. Zatupotały nogi w korytarzu. Po chwili nie było już nikogo. Paweł zszedł na dół. Przeszedł przez salę i krótką sień. Zamknął drzwi wejściowe na potężną zasuwkę. Sprawdził, czy mocno trzyma. Zgasił światło w sieni. Zamknął na klucz drzwi z hali do sieni. Potem zajrzał jeszcze do magazynu. Tu także wszystko było w porządku. W zadumie zatrzymał się na końcu linii produkcyjnej i podniósł ze stołu ładny notatnik formatu B5. Notatnik był prawie skończony. Skórzany grzbiet wykończony kapitałką z cienkiego rzemyczka, oprawa z szarego płótna, w rogach mosiężne okucia, nieduży zameczek na małą kłódkę, uniemożliwiający obcym poznanie sekretów właściciela. Piękny, niezniszczalny wyrób. Obejrzał go jeszcze raz. Ten egzemplarz został już skończony. Nie brakowało przy nim niczego. Wyłowił spod stołu plastikową torbę, wsadził go do środka i włączywszy zgrzewarkę, zaspawał plastik. Nie miał wprawy, folia trochę zanadto się podtopiła. Sięgnął dłonią do pudełka i nalepił na wierzchu naklejkę:

produkt wykonano i konfekcjonowano w polsce.

DO JEGO PRODUKCJI UŻYTO WYŁĄCZNIE POLSKICH SUROWCÓW, POLSKICH MASZYN I POLSKIEJ SIŁY ROBOCZEJ.

Poczuł się dumny. W zadumie odłożył notatnik do pudełka i wszedł po schodach na górę. Zamknął za sobą klapę. Klapa także wyposażona była w zamek. Przekręcił klucz dwa razy, aż napotkał opór. Przeszedł do salonu i włączył wideo.

Ocknął się, coś go zaniepokoiło. Siedział w fotelu, telewizor śnieżył. Popatrzył na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazały godzinę. Minęła północ. Pstryknął pilotem i telewizor przesta) śnieżyć. I wtedy to usłyszał.

Ktoś szedł sobie, najwyraźniej w ciężkich butach. Dźwięk dobiegał nie wiadomo skąd. Paweł wyciągnął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go z trzaskiem. Włączył celownik laserowy. Widok ogniście czerwonej kropki tańczącej po ścianach uspokoił go. Otworzył drzwi na korytarz i wyskoczył, omiatając wiązką lasera każdy zakamarek. Pusto. Prześlizgnął się do swojego pokoju i założył noktowizor. Ciemności panujące w domu zamieniły się w ogniście zielone piekło. Przeszukał starannie całe piętro i poddasze, ale nie znalazł intruza. Zatrzymał się niezdecydowany. Kroków nie słyszał już od dobrych kilku minut. Wszystkie okna były zamknięte, drzwi także. Jeśli ktoś tu był, to na pewno nie mógł uciec. Klapa prowadząca na dół do warsztatu także zamknięta była na głucho. Przyłożył do niej ucho. Z dołu dobiegł go skrzyp, jakby ktoś oparł się o schody. Był jego. Wysunął delikatnie bolec zabezpieczający klapę i jednym ruchem odrzucił ją na bok. Przesadzając po kilka stopni, zbiegł na dół. Czerwona kropka celownika tańczyła po ścianach, ale w noktowizorze ziała pustka. Nikogo. Zajrzał pod schody, pod stołami także nikogo nie było. Drzwi do magazynu były też zamknięte. Otworzył mimo to i sprawdził. W magazynie nie było nikogo. Wyszedł do sieni, a potem otworzył drzwi na dwór. Wszystkie były zamknięte tak, jak je zostawił. Nikt nieproszony nie wdarł się nocą do fabryczki. Zbadał jeszcze wszystkie okna, otworzył klapę i zajrzał do piwnicy, Pustka, cisza, bezruch. Oparł się o stół i wówczas usłyszał skrzypnięcie. Ktoś wchodził lub schodził po schodach. Odwrócił się z rewolwerem w dłoni. Skrzypienie schodów ucichło. Były puste.

- Cholera! - zaklął.

Wróg musiał jakoś się przyczaić, gdy sprawdzał sień, a teraz wymknął się na górę. Otworzył sobie okno, zeskoczy, ostatecznie pierwsze piętro to żadna wysokość, i zniknie. Z bronią w dłoni rzucił się po schodach na górę. Pusto. Sprawdził wszystkie pomieszczenia i wszystkie okna. Żadne nie zostało otwarte. W pokojach oczywiście nikogo nie było. Zdenerwowany zawrócił do salonu. Telewizor milczał, ogień na kominku pełgał jeszcze, leciutko, powinien dołożyć kilka szczapek, żeby starczyło do rana. Spostrzegł go nagle. Intruz pochylał się nad jego perskim dywanem. Wystrzelił kilkakrotnie, celując w nogi, a potem zapalił światło, żeby zobaczyć, kogo stuknął. Podłoga była czysta. Żadnego trupa czy rannego. Nigdzie też nie widać było śladów krwi.

- Ups - powiedział sam do siebie. - Przecież go trafiłem?

Niespodziewanie poczuł, że ktoś mu się przygląda. Odwrócił się gwałtownie. Czerwona kropka celownika spoczęła na zamkniętych drzwiach. Nikogo. Raz jeszcze obszedł cały dom. Wszędzie było pusto i cicho.

- To z przepracowania - powiedział, a potem poszedł do swojej sypialni i walnął się na łóżko. Nic mu się nie śniło.

II

Wiatr wył za oknem, ale potrójne szyby osadzone w aluminiowych ramach z uszczelkami z silikonu sprowadzały to wycie do cichego szmeru. Wiatr targał gałęziami klonów rosnących między paskudnymi czynszówkami z czerwonej cegły. W pomieszczeniu było prawie mroczno, jedyne źródła światła to kominek i telewizor. Paweł rozwalił się jak basza w fotelu, wyciągnięte nogi oparł na krześle. Drzemał. Gazeta z programem wysunęła mu się z ręki i leżała na podłodze. Z kieszonki koszuli wystawał pilot od telewizora. Napięty materiał wcisnął niektóre guziki, ale urządzenie celowało w sufit. Podłoga zaskrzypiała. Paweł ocknął się. Minęło pięć dni i to, co przeżył tamtego piątkowego wieczoru, zatarło mu się już częściowo w pamięci. Uchylił powieki i bezmyślnie omiótł nimi pokój. Ktoś pochylał się nad dywanem. Tak jak wtedy. Ktoś pochylał się nad perskim dywanem wartym siedem tysięcy nowych złotych. Paweł poderwał się z fotela, sięgając pod oparcie. Dłoń zacisnęła się na kolbie rewolweru. Odbezpieczył z trzaskiem i wycelował, ale nikogo tam już nie było. Gdy zrywał się, pilot wypadł mu z kieszeni i uderzył o podłogę.

- Ej, ty! - rozległo się gdzieś z boku. - Do ciebie mówię.

Odwrócił się i strzelił trzy razy. Telewizor raniony śmiertelnie wydał dziwny dźwięk i eksplodował. Paweł otarł pot z czoła i bezmyślnie popatrzył na pozostałości urządzenia i zasłaną odłamkami szkła podłogę.

- Cholera - powiedział sam do siebie.

W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wyciągnął tylko wtyczkę z gniazdka i zbiegł na parter. Zatrzymał się przy drzwiach.

- Kto tam? - zapytał.

- Policja - usłyszał. - Proszę otworzyć.

Popatrzył przez judasza, trzej faceci za drzwiami faktycznie wyglądali na gliniarzy, a zza załomu muru błyskało coś na żółto i na niebiesko, zapewne przy ulicy Wawelberga zostawili radiowóz. Ale on już nie takie sztuczki widział w swoim życiu.

- Proszę wsunąć legitymację policyjną przez szparę na listy - powiedział.

Jeden z gliniarzy spełnił jego prośbę. Legitymacja upadła mu do stóp. Podniósł ją i obejrzał. Była autentyczna. Oczywiście mogła też być perfekcyjnie podrobiona, stojący za drzwiami mógł ją ukraść lub kupić na bazarze, ale przy zachowaniu pewnych środków ostrożności mógł ich wpuścić. Przekręcił zasuwkę. Pchnął drzwi, a sam się szybko cofnął. Gdyby czegoś próbowali, miał ich jak na strzelnicy. Weszli. Jeszcze raz zlustrował ich szybkim spojrzeniem i odetchnął z ulgą.

- Dzień dobry, czego panowie sobie życzą? - zagadnął uprzejmie.

- To pan strzelał? - zapytał rzeczowo najwyższy z nich.

- Ja. - Nie było sensu się wypierać, bo ciągle jeszcze trzymał w dłoni rewolwer. Kropka celownika laserowego tańczyła po podłodze. Wyłączył go i zabezpieczywszy spluwę, umieścił ją troskliwie w kieszeni.

- No cóż. Przepraszamy za najście, ale mamy obowiązek zapytać, do czego pan strzelał?

Poczuł, że czerwieni się idiotycznie.

- Rozwaliłem mój telewizor - powiedział wreszcie.

- Możemy się tu trochę rozejrzeć?

Wiedział, że o to zapytają, ale nie widział najmniejszych przeciwwskazań.

- Proszę. - Zrobił ręką zachęcający gest.

Obejrzeli telewizor i trochę się obśmieli koszmarnym rechotem. Paweł pomyślał, że musieli się tego nauczyć od zatwardziałych kryminalistów. Wyłuskali z wraku trzy kule.

- Przepraszamy za najście - powiedział ten najwyższy. - Ale sam pan rozumie, taka strzelanina, a tu jest niezbyt spokojna dzielnica.

- Dla mnie żaden kłopot. Dziękuję za troskę.

- Za troskę? - zdziwił się gliniarz.

- Przecież to mnie mogli zastrzelić.

- Ach tak. Nie boi się pan tu mieszkać?

- Mam szyby oklejone folią antywłamaniową, na dole w warsztacie są kraty, broń cały czas pod ręką.

Gliniarz coś sobie przypomniał i poprosił go o okazanie pozwolenia, pozwolenie wisiało na ścianie oprawione w ramki i oszklone, co wywołało kolejną salwę koszmarnego rechotu.

- To pan nie wie, co tu było przedtem? - zagadnął znowu gliniarz.

- Hm, dom średniej kadry technicznej zakładów Wawelberga. Tak mówił właściciel.

- Pan to kupił czy tylko wynajmuje?

- Wynajmuję, choć rozmawiałem już z właścicielem, za rok może za dwa lata, jak interes dobrze pójdzie...

- A to ma pan jeszcze szansę się wycofać - powiedział gliniarz.

- Przepraszam, co pan chce przez to powiedzieć?

- To niedobre miejsce. Nawet nie chodzi o okolicę. Ten dom stał wiele lat pusty i niszczał. Władze dzielnicy skazały go, ot tak, na zniszczenie. Na dole, tam gdzie ma pan warsztat, była odlewnia, jeszcze za socjalizmu. Robili w gipsie popiersia Lenina i różnych tam takich partyjnych gierojów. Ale potem się wycwanili i zaczęli odlewać z brązu.

- Odlewać z brązu, ot tak, w mieszkaniu?! - zdumiał się Paweł.

- No właśnie, coś im źle poszło i całe piętro wypaliło się doszczętnie. A potem z piętnaście lat nikt tu nie zaglądał. Wykosztował się facet na remont, ale mieszkać tu nie chciał - rozejrzał się na boki i zniżył głos do szeptu - to podobnie wyglądało. - Wsadził w coś sześć kul i skoczył oknem. Nogę złamał.

- Hm, nie widzę związku.

- Ludzie gadali, że ducha zobaczył, a to podobno tradycyjnie złe miejsce. Żadna matka tu dzieciaka nie zostawi na podwórku po zachodzie słońca.

- Skoro to zła dzielnica...

- No nie taka znów najgorsza, nie przesadzajmy. Na sąsiednich podwórkach to zabawa do dziesiątej, przy latarniach kopią piłkę łebki aż miło. A tu nie. Ludziska mają coś w rodzaju instynktu samozachowawczego. Nawet nie wiedzą, dlaczego coś robią, ale podświadomość myśli za nich.

- Jak byłem mały - powiedział drugi gliniarz - mieszkałem tu niedaleko. - Machnął ręką. - To też mówili, że tu straszy. Podobno dwu z tej odlewni się pochlało i zostali na noc gdzieś w kanciapie na zapleczu. I coś ich tak wystraszyło, że jeden posiwiał, a drugi zwiewał przez podwórko, niosąc Lenina z brązu w objęciach i krzycząc, że ma światopogląd materialistyczny i że duchów nie ma, więc niech się od niego odczepią. Całkiem mu odbiło.

Paweł popatrzył na nich uważnie, ale nie wyglądało na to, by mieli żartować. Ich twarze były poważne i zmęczone.

- Może się panowie poczęstują - powiedział, wyjmując z barku tacę ciastek i orzechów.

Siedli przy stoliku. Gliniarze stali się rozmowni, pierwsze lody zostały przełamane. Miał jeszcze trochę martini gdzieś w szafce w kuchni, ale zrobił tylko herbatę.

- Mówili - zaczął ten najwyższy, z lubością wdychając aromat cejlońskiej liściastej, że tu było morderstwo gdzieś jeszcze przed pierwszą światową. Tu mieszkali tacy tam młodsi technicy, zresztą to pan sam powiedział, dom kadry technicznej. Bo inżynierowie mieli gdzie indziej i tamtego domu już nie ma. Tu były nieduże mieszkania. Pan, jak ma całe piętro, dwieście metrów dla siebie, to pan jest król. A oni się tu gnieździli jak szprotki w oleju, znaczy w puszce. Z rodzinami i dzieciakami, tak że nie mieli wcale lepiej niż ci w tych trzech kamienicach - machnął ręką w stronę okna. - Bo tam to mieszkali zwykli robotnicy z rodzinami. Była jeszcze czwarta kamienica trochę dalej, tam jest teraz taki trawnik i podsypane ziemią, ale kształt jak stała widać, bo to taki prostokąt. Ją we wojnę rozwalili, a potem niby mieli remontować, ale szło to wolno i jakoś rozebrali w końcu. A wiec tu był taki technik, już starszy facet i miał córkę. I on poszedł jakoś do fabryki i przyłapał robotników, jak z jakiejś maszyny części wykręcali czy coś. Doniósł na nich...

- Za pierwszym razem nie doniósł, bo był dobry człowiek - przerwał mu ten drugi, który mieszkał niedaleko. - Zagroził im, znaczy, że na nich doniesie, jeśli się powtórzy. Ale to była cała szajka, podkradali różne rzeczy i on się dowiedział i poszedł do Wawelberga i powiedział: było tak a tak. I wszyscy, w sześciu albo ośmiu, bo jeszcze mieli wspólników na innych zmianach, wylecieli z roboty. No to postanowili się zemścić. Zaszli w nocy i tego technika i jego córkę zatłukli łomami czy rurami, ale ktoś to widział albo słyszał, bo przecież takich rzeczy się nie da po cichu, i wylecieli z mieszkań technicy, wybiegli z kamienic ci zwykli robotnicy i ich tu zaraz przy wejściu złapali. Jak się dowiedzieli, że ta dziewczyna, znaczy zabita, to ludzi szał ogarnął, bo ona prowadziła ochronkę, takie tam przedszkole dla ich dzieci i jeszcze im coś tam pomagała. I tych ośmiu zaraz bez sądu na miejscu pobili na śmierć. To carska Ochrana nawet nie szukała, kto to zrobił, tylko tych osiem trupów zabrali i całą sprawę zatuszowali. Tak mi dziadek opowiadał.

Wysoki gliniarz skinął poważnie głową.

- Można by poszukać u nas w archiwum - powiedział w zadumie. - Tyle tylko, że te stare archiwalia po wojnie podobno spalili, a zostały te nowsze, takie od lat trzydziestych. A te najnowsze to są już zupełnie nieciekawe.

- Tu ich zabili, w tym budynku? - zapytał Paweł.

- Tak, ale może pan spać spokojnie, nic nie zostało. Ten świrnięty literat, co to remontował, to zdarł wszystkie tynki, tu w środku były wszystkie ściany wyburzane, pozmieniał całkiem rozkład. Nawet podłogi są nowe, bo stare stropy były nieco wyeksploatowane. A tam - machnął dłonią w stronę drugiego skrzydła - tam to w ogóle ściany popękały, fundament naruszony. Dopiero wsadzili w nie takie grube stalowe szyny, dwuteownik, i zalali betonem, i to pomogło. A fundament też jakoś wzmacniał. Wykosztował się facet, aż przykro.

- Ale ruderę odszykował, nie do poznania - wtrącił ten trzeci, który dotąd się nie odzywał. - Bo jak tu zaglądałem trzy lata temu, czy się w piwnicy narkomaniaki nie zbierają, to strach było wejść. Cegły leciały na głowę, a tynk to leżał na ziemi jak śnieg. A tu, gdzie pan teraz siedzi, to leżała kupa ziemi, ot takiej z próchnicy, starych desek co zgniły i z tego rosła sobie topola. Była prawie taka gruba jak moje ramie.

- W pokoju?

- Dachu nie było. Ładnie rosła. Topole są odporne na warunki. Czas na nas. Wprawdzie miło się gawędzi, ale jeszcze trochę trzeba pojeździć.

- Przepraszam, że tak zatrzymałem...

- Nic nie szkodzi - klepnął radiotelefon. - Jakby było coś pilnego, to daliby znać.

Wychodzili już, gdy wpadała mu jeszcze jedna myśl. Wyłowił z pudła cztery notatniki wyprodukowane w jego własnej fabryczce.

- No na pamiątkę - powiedział. - I jeden dla kumpla w radiowozie.

- Ładne - ucieszył się wysoki gliniarz. - Pewnie niezły interes?

- Jaki tam interes, dwie hurtownie w całym mieście skusiły się na większe partie, a tak nikt tego nie chce brać. Na razie mam pieniądze, żeby jeszcze przez trzy miesiące płacić ludziom, a potem trzeba będzie chyba zawiesić produkcję.

- Ludzie nie mają gustu - stwierdził drugi gliniarz.

Podziękowali i poszli. Wrócił do salonu i pozbierał kawałki telewizora. Szklanki po herbacie wyniósł do kuchni. Potem raz jeszcze zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Wszędzie było pusto. Poszedł spać.

III

To było w sobotę. Choć właściwie to już była niedziela. Nowy telewizor szumiał cicho. Paweł siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Rżał ze śmiechu, oglądając powtórkę jakiegoś Tok Show. Gościem programu był pieprznięty staruszek, wygrzebany przez prowadzących gdzieś na lubelszczyźnie, niejaki Jakub Wędrowycz. Ubrany był w złachmanioną jeansową kurtkę, na nogach miał gumofilce posztukowane drutem i łatane krążkami gumy z dętek rowerowych. Przy plecionym ze sznurków od snopowiązałki pasie, przytrzymującym spodnie uszyte z czegoś w rodzaju płótna workowego, wisiała pękata manierka, z której od czasu do czasu pociągał łyk. Było to coś wysokooktanowego, bo rozkręcał się coraz bardziej. Z ust staruszka płynął stek tak potwornych bredni, że Paweł żałował już, że nie włączył magnetowidu.

- A niech pan powie - zagadnął prowadzący - co sprawiło panu w życiu największą trudność?

Staruszek zazezował w stronę kamery. Kamerzysta pokazał na zbliżeniu głęboko osadzone świńskie oczka gościa, po czym obraz odjechał trochę i na ekranie pojawiła się rosnąca kępkami, nie golona od trzech dni broda. W brodzie tkwiły wióry i jakieś kłaczki.

- Największą trudność? - zdziwił się staruszek, po czym poskrobał się z frasunkiem po głowie.

Gdy tak się drapał, Paweł przypomniał sobie, jak kiedyś dawno temu w ZOO oglądał drapiącego się szympansa. Gest był niemal identyczny.

- No chyba nauka pisania i czytania - powiedział Jakub. - Znaczy za cara to się uczyłem nie tego alfabetu, tylko tego, co nim Rusy pisali, a teraz ten nowy to już kiepsko wchodził, bo chyba byłem za duży. Za małego dobrze wchodzi, potem już nie.

- To nie nauczył się pan czytać? — zaciekawił się prowadzący.

- Jak to nie? - zdenerwował się Jakub. - Ja nawet ze cztery książki w życiu przeczytałem.

Prowadzący uśmiechnął się szeroko, po amerykańsku, pokazując zęby. Usta zaproszonego do studia drgnęły kilkakrotnie. Coś subwokalizował. Paweł pomyślał, że chyba liczy zęby gospodarza programu.

- Dobrze, a co w życiu stanowi dla pana największe osiągnięcie? - zagadnął.

Jakub znowu poskrobał się po głowie.

- Tyle było tych sukcesów - powiedział w zadumie. - No szacunek ludzi, który zdobyłem, różni tacy przyjeżdżają zachodnimi maszynami, pieniądze dają, żebym pomógł. To pomagam. Na mnie nie ma mocnych, jeszcze się takie widmo nie wylęgło, żeby mi dało radę, choć bywało i ciężko - dorzucił w zadumie. - Gdyby jeszcze gliniarze nie przeszkadzali, a tak, nie mają pojęcia o niczym, a kota dostają na mój widok. Wiadomo, w tym zawodzie to trzeba czasem grób otworzyć i kołkiem gościa przyszpilić, a tu zaraz brak poszanowania ludzkich szczątków, że ja hiena cmentarna i inne takie. A co w gazetach pisali. Że ja moje zęby... - Wyszczerzył się do kamery. Kamerzysta zrobił zbliżenie, prawie wszystkie były złote. - Że ja te zęby znaczy nieboszczykom powyrywałem i sobie wsadziłem. Ciemnota taka, przecież na tym byłby trupi jad, zresztą to nie każdy ząb pasuje. Trzeba na wymiar robić.

- Jak pan sądzi, czy grozi nam kolejna epidemia duchów, tak jak w latach trzydziestych?

Jakub zamyślił się.

- Może być - powiedział wreszcie. - Nowe morderstwa ludzie zrobią, to i straszyć potem będzie, choć ja nie słyszał jeszcze, żeby straszyło w takim zwykłym bloku. Ale jest inne zagrożenie. - Zaszła w nim nieoczekiwana, subtelna przemiana. Zniknął silny wschodni akcent, zdania niespodziewanie zaczęły być poprawne gramatycznie. Przestał się drapać, a jego twarz była teraz skupiona. Oczy straciły swoją maślaność i patrzyły teraz przenikliwie w kamerę. - Pojawiło się dużo literatury dotyczącej magii - powiedział. - Większość tego to śmieci, niewarte przeczytania, ale w niektórych pobrzmiewają niebezpieczne nuty. Mnoży się różnych nawiedzonych wyznawców New Age. W większości to niegroźni maniacy, ale nawet oni usiłując rekonstruować dawne obrzędy, mogą zbudzić niebezpieczne moce. To samo dotyczy sekt. Ich ekspansywność, a zwłaszcza ogromne możliwości zaćmiewania umysłów adeptów wskazują, że jest tam coś więcej niż zwykłe wyłudzanie forsy. Obce siły usiłują zdobywać przyczółki w naszym kraju. Jeśli do tego dodamy upadek autorytetu Kościoła oraz spadek kwalifikacji duchownych egzorcystów, możemy się któregoś dnia obudzić z ręką w nocniku. Obym był fałszywym prorokiem, ale w Erę Wodnika wejść możemy jako społeczeństwo jeszcze normalne, a za dwadzieścia, może trzydzieści lat, cały naród może być już zmanipulowany. Zanik świadomości chrześcijańskiej wzmocni sługi ciemności. To, co dla nas jest egzotyczną opowieścią, dla naszych dzieci może stanowić smutną rzeczywistość. Postępująca desakracja wielu starych cmentarzy wywoła fale. Niestety, ustawy okołokonkordatowe zezwalają na pochówki innowierców na cmentarzach katolickich. To tragiczny błąd, za który przyjdzie odpokutować następnym pokoleniom. Uważam, że należy wprowadzić ostre przepisy. Każdego byłego członka partii komunistycznej pogrzebać za murem, w niepoświęconej ziemi i przybić osikowym kołkiem. Jedno bolszewickie ścierwo desakruje cały cmentarz, a wówczas mogą wstawać z grobów także ci, którzy byli prawie w porządku i z poświęconej ziemi nigdy by nie wstali. Ponadto uważam, że wszystkich pogrzebanych już komunistów należy ekshumować, przypalikować i pochować ponownie za murem. Tylko to daje nam gwarancję bezpieczeństwa. Ciała bezbożników można też palić i rozsiewać popioły, ale to nie zawsze pomaga - dodał po chwili.

Prowadzący siedział z otwartymi szeroko ustami, wpatrywał się w mówiącego. Widząc, że ten skończył, nabrał w płuca powietrza. Jakub powrócił do swojej pozy wioskowego przygłupa. Wyciągnął kapciuch z tytoniem, kawałek papieru pakunkowego i zaczął kręcić z tego koszmarnego skręta.

- Macie tu popielniczkę? - zagadnął.

- Znajdziemy - powiedział prowadzący, robiąc gwałtowny ruch ręką do kogoś, kto stał poza polem widzenia kamer. - A jak pan sobie wyobraża taką ekshumację? - zagadnął.

- W mieście to trudno, nikt nie wie, kim kto był i gdzie leży. Ale na wsi żaden problem.

Ktoś z personelu obsługującego postawił na stoliku puszkę po orzeszkach. Jakub podziękował mu kiwnięciem głowy. Wygrzebał z kieszeni metalową zapalniczkę. Była zaśniedziała i oblepiona jakimś czarnym syfem, który na zbliżeniu kamery wyglądał jak smoła. Pstryknął i zapalił swojego skręta owiniętego w szary, pakowy papier. Zaciągnął się i puścił bardzo ładne kółko z dymu. Dym był czarny, jak z płonących szmat.

- Trzeba to zrobić tak. Najpierw robi się spis pogrzebanych. Potem zbiera do kupy dziesięciu starych ludzi, z posterunku pożycza teczki, choć z własnego doświadczenia to tyle powiem, że mi nie dali. A potem wszystkich partyjnych wykreśla się z listy. Potem dalej, samobójców, rozwodników, świadków Jehowy, mormonów, żydów i innych takich. Potem robi się weryfikację katolików i innych ochrzczonych, którzy zostali na listach. Kto głosił poglądy socjalistyczne, won. Kto wywieszał flagi na pierwszy maja - won. Kto chodził na pochody - won. Kto składał kwiaty utrwalaczom władzy ludowej - won. I tak aż do skutku.

- A co będzie, jeśli na takiej liście zostaną dwie albo trzy osoby?

- No to trzeba ich ekshumować i pochować pod kościołem. A cały cmentarz jak leci, osikowymi kołkami. I już tam ludzi porządnych więcej nie chować. Zdesakrowany.

Strząsnął porcję popiołu do puszki. Potem ujął ją w dłoń i zaczął ciekawie czytać zdobiące ją angielskie napisy.

- Orzeszki ziemne? - zdumiał się. - Na tym obrazku wyglądają jak fasola.

Prowadzący popatrzył na zegarek i widać było, że odetchnął z ulgą.

- Wysłuchali państwo wypowiedzi naszego gościa, egzorcysty amatora z Wojsławic, Jakuba Wędrowycza.

Rozległy się brawa siedzących na widowni klakierów. Jakub wrzucił skręta do puszki i powstał, po czym ukłonił się najpierw publiczności, a potem do każdej z kamer po kolei. Na koniec podał rękę swojemu rozmówcy i potrząsał nią przez chwilę.

- Aż chce się żyć, jak sobie człowiek coś takiego obejrzy - stwierdził Paweł.

Na ekran wskoczyła reklama pieluszek.

- Ciągle te reklamy o sraniu i szczaniu - zdenerwował się.

Wrażenie czyjejś obecności było bardzo silne. Kątem oka spostrzegł ruch. Tym razem tylko położył dłoń na rewolwerze i odwrócił powolutku głowę. Tak jak przedtem ktoś pochylał się nad dywanem. Paweł miał nerwy jak postronki, ostatecznie jeździł kiedyś jako kierowca ciężarówki z konwojami pomocy humanitarnej do Czeczenii i Bośni. Tylko dlatego nie wrzasnął na całe gardło. Nad dywanem pochylały się dwie sylwetki. Były nieco ciemniejsze niż ciemność panująca w pokoju. Widział przez nie listwy boazerii na ścianie.

- Duchy - przemknęło mu przez myśl.

Większy duch podniósł się niespodziewanie i popatrzył prosto na niego. Paweł z rozpaczą wycelował z rewolweru, nagle odebrał płynące wprost do mózgu uczucie. Było to rozbawienie. Pstryknął przełącznikiem. Czerwona kropka lasera pojawiła się na ścianie za sylwetką, a jednocześnie pojawiła się różowa smuga, tak jak wtedy gdy promień lasera przechodzi przez mgłę. Sylwetce musiało to sprawić przykrość, bo zeszła z linii strzału. Druga podniosła się znad dywanu. Przez chwilę jakby ze sobą rozmawiały, po czym obie podeszły do ściany i wtopiły się w nią. Na korytarzu za ścianą rozległo się kilka puknięć, jakby ktoś szedł w ciężkich butach po drewnianej podłodze. Paweł zapalił światło, po czym z szuflady pod telewizorem wydobył książkę telefoniczną. Zaczął szukać hasła „egzorcyści", ale nie znalazł. Sprawdził, czy jest hasło „duchy". Takiego też nie było. Zdenerwowany rzucił ją na podłogę. Miał dosyć. Wypił ćwiartkę wódki, a potem położył się spać. Znowu nic mu się nie przyśniło. Następnego dnia rankiem znalazł w skrzynce na listy kopertę z pieczątką działu handlowego jednego z supermarketów. Rozpruł ją nożykiem i wydobył ze środka kartę formatu A4. Ci z działu handlowego supermarketu byli zachwyceni przesłaną im próbką towaru. Ci z działu handlowego zamawiali tysiąc pięćset sztuk notatników ze skórzanymi grzbietami, okuciami na rogach i kapitałkami z cienkiego rzemyka. Ci z supermarketu chcieli jedynie, żeby wkleił do środka trzy kolorowe wstążeczki w charakterze zakładek. Policzył przewidywalny zysk i widmo zamknięcia fabryczki odsunęło się o dwa miesiące. Zszedł do warsztatu z pismem w dłoni. Uderzył pałeczką w mosiężny gong.

- Mam dla was dwie wiadomości - powiedział do swoich pracowników. - Tradycyjnie jedna jest dobra, druga jest zła. Po pierwsze dostałem grubsze zamówienie. Trzeba dostarczyć tysiąc pięćset sztuk, a zła wiadomość jest taka, że do końca przyszłego tygodnia. Abyście dotrzymali terminu, obiecuję wam premię po dwieście złotych na łepka.

Zawyli radośnie. Zostawił ich w warsztacie, a sam pojechał po kilka motków kolorowych wstążeczek.

IV

Był sobotni wieczór. Za oknem dość paskudna pogoda. Padał deszcz i wiał wiatr.

- No nie jest źle - powiedział Paweł przez telefon do swojego wspólnika Tomasza. - Boję się tylko, że nasi robole padną. Od tygodnia zasuwają na dwie zmiany. Jak nas dorwie inspekcja pracy, to nas to tak dupnie, że lepiej nie gadać.

- Innymi słowy, sugerujesz, żeby podwoić zatrudnienie?

- Powinno wystarczyć. Na razie. Rozejrzyj się tam u siebie na prowincji za jakąś budą i można by posadzić jeszcze ze dwadzieścia osób.

- Cholera, myślałem, że te pieniądze wydam inaczej... Jak ze zbytem?

- Idealnie. Dzisiaj dostałem czwarte zamówienie i znowu na tysiąc sztuk. Już chwyciło, teraz nie mogę się wycofać, bo stracimy wiarygodność jako partner handlowy. Do końca miesiąca musze dostarczyć pięć tysięcy, robotnicy zrobią cztery maksymalnie. Muszę zwiększyć zatrudnienie.

- Zanim ci nowi się dotrą...

- To szybko pójdzie. Tydzień na naukę zawodu i zasuwać. Zresztą to wszystko jest przecież prościzna.

- Dobra. Posyłam ci piętnaście tysięcy nowych. Jutro z rana będziesz je miał na koncie. Tym samym mój wkład?

- Masz teraz czterdzieści dwa procent udziałów. Plus piętnaście tysięcy, to będzie równo czterdzieści dziewięć.

- Fajnie. No to do usłyszenia.

- Na razie.

Paweł odłożył słuchawkę. W tej chwili z parteru dobiegł go skowyt, jaki wydaje człowiek w obliczu czegoś strasznego.

- Jezu - jęknął. - Wypadek.

Pognał korytarzykiem do schodów. Po drodze troszkę się uspokoił. Najniebezpieczniejszym narzędziem tam, piętro niżej, była wiertarka. Nic się nie mogło stać, co najwyżej ktoś przytłukł sobie palec młotkiem. No może niechcący wywiercił dziurę w ręce. Wszystkie składki na ZUS i dodatkowe ubezpieczenia były opłacone. Zbiegł po schodach. Robotnicy, stłoczeni wokół siedzącego na krześle kolegi, rozstąpili się. Siedzący nie wyglądał na zranionego, ale miał obłęd w oczach.

- Co się stało? - zapytał Paweł łagodnie.

- Ona tam stała - wybełkotał robotnik. - Stała przy schodach, pomachała mi ręką!

- Kto? - zapytał Paweł.

- No ona. Była przejrzysta - dukał robotnik. - Popatrzyłem i Jezu, ona pomachała do mnie.

- Co to było? - zapytał pozostałych. - Co widzieliście?

- No ducha - powiedziała dziewczyna, która zajmowała się pleceniem kapitałek. - Stał przy schodach.

- Kto jeszcze go widział? - zapytał.

Podniosły się tylko trzy ręce, w tym siedzącego na krześle.

- Słuchajcie - powiedział spokojnie. - Jest późno, jesteście zmęczeni. To moja wina, bo gonię was do roboty ponad siły. Jest już prawie dwudziesta druga. Duchy pojawiają się dopiero o północy. Poza tym straszą raczej w zamkach, a nie w fabrykach. Musiało wam się przywidzieć...

Siedzący na krześle jęknął i jakoś tak dziwnie spadł z krzesła. Usta mu podsiniały. Musiał zemdleć, bo raczej nie wyglądało to na zawał. Parę osób przeżegnało się zamaszyście. Wpatrywali się w coś za jego plecami. Obejrzał się ostrożnie. Coś, co przypominało obłok pary, stało koło schodów, jakby się im przyglądało. Nie wiedział, co to jest. To znaczy widział, ale nie dopuszczał do siebie tej myśli. Odwrócił i się i odchrząknął.

- Musiała puścić rura z ciepłą wodą w piwnicy, tu jest chłodno, to i widzimy obłoki pary. - Nie wypadł zbyt przekonywająco. Może dlatego, że głos mu drżał tak, że ledwo mógł mówić. - Jest późno, jesteście zmęczeni. Idźcie już do domu, a ja zostanę i załatwię ten problem.

Nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać. Gdy ucichł tupot, poszedł i zamknął drzwi. Wrócił do mieszkania naokoło przez boczne wejście.

Następnego dnia rankiem Paweł pojechał na giełdę staroci na Koło. Kupił jedenaście ikon i wróciwszy do domu, porozwieszał je w mieszkaniu i w warsztacie. Od razu poczuł się nieco pewniej.

Ludzie lubią zarabiać, w następnym tygodniu z pracy zrezygnowały tylko dwie osoby, ale udało się przyjąć dwie inne na ich miejsce. W Urzędzie Pracy na Ciołka zostawił ofertę zatrudnienia jeszcze dla piętnastu osób. Zwolnieni z pracy nie umieli utrzymać języka za zębami. Poznał to bez trudu. Gdy wchodził do sklepiku spożywczego urządzonego na parterze jednej z kamienic Fundacji Wawelbergów, ludzie milkli ma jego widok. Chętni do roboty nie pojawiali się. W środę przyszedł za to dziennikarz z „Super Ekspresu", żeby przeprowadzić z nim wywiad. Wywiad miał dotyczyć możliwości fabryczki, perspektyw na rynku artykułów papierniczych i innych takich, ale rozmowa szybko zeszła na sprawę duchów i Paweł zmuszony był usunąć dziennikarza z terenu zakładu, w czym spontanicznie pomógł mu uświadomiony aktyw robotniczy. W czwartek i w piątek pojawili się dziennikarze z „Wróżki", „Detektywa", „Nie z tej ziemi", „Skandali" i jakiegoś czasopisma poświęconego problematyce UFO. Pogonił ich wszystkich, po czym napisał na kawałku papieru oświadczenie, które rozplakatował na okolicznych przystankach, w sklepiku i na drzwiach zakładu. W sobotę jeden dziennikarz podszył się pod szukającego zatrudnienia, żeby tylko dostać się do środka. Paweł przyjął go do roboty, po czym przydzielił mu wyjątkowo niewdzięczne zadanie przybijania nitami okuć i narzucił taką normę, że dzielny wysłannik gazety po dwu godzinach sam się zmył. Biznesmen obserwował jego odwrót przez okno i chichotał.

- Pomogły ikony - powiedział sam do siebie.

Pod wieczór wypogodziło się wreszcie. Nalał sobie kieliszek malibu i zasiadł przed telewizorem. Skończył oglądać gdzieś koło północy. Wziął butelkę z zamiarem wstawienia jej do lodówki i ruszył w stronę drzwi do kuchni. Stopy zapadały się w dywan jak w mech. Lubił to uczucie. Niespodziewanie grzmotnął jak długi. Fakt, że potknął się na zupełnie równym dywanie, zaskoczył go i zdezorientował. Upuszczona butelka toczyła się po parkiecie, a potem ktoś z niedbałym wdziękiem zatrzymał ją stopą. Paweł poderwał się z rewolwerem w dłoni, ale ducha już nie było. Podniósł butelkę i obejrzał ją uważnie. Naklejka w kilku miejscach odbarwiła się. Odbarwienia układały się w ślad palców nogi. Jednego dużego i czterech małych. Palce były drobne, noga musiała być znacznie mniejsza niż jego. Noga młodej dziewczyny. Zaklął i poszedł na parter. Wyszedł z domu i przechadzał się między kamienicami. Drzewa szumiały nad jego głową.

Dzielnica była podobno paskudna, ale miał przy sobie broń. Zresztą nawet najbardziej sceptyczni żule nie pojawiali się po zmroku na podwórku przed fabryczką. Uspokoił się. Przywidzenie. Tylko przywidzenie. Przecież duchów nie ma. To znaczy komuniści twierdzili, że duchów nie ma, a teraz nie ma komunistów, to może duchy jednak są? Odganiał takie myśli. Wracając, zajrzał do skrzynki. Tkwiło w niej coś małego. Otworzył skrzynkę. W dłoni trzymał wizytówkę. Wydrukowano ją na kredowym papierze:

nicolae eminescu

egzorcysta.

Poniżej był numer telefonu. Telefon musiał znajdować się daleko, numer bowiem był dość długi, a zaczynał się kierunkowym do Rumunii. Paweł wrócił do domu i starannie zamknął za sobą drzwi. Wziął telefon i wystukał numer. Odezwała się automatyczna sekretarka. Prośba o zostawienie informacji nagrana była po polsku, niemiecku i rumuńsku. Poprosił o przysłanie ekipy i usunięcie ducha. Im szybciej, tym lepiej.

VI

Ta sobota była wolna. Ludzie nie dawali rady. Tomasz na prowincji bez problemów uruchomił produkcję, a zbyt był niezły, bo fakt nawiedzenia fabryki działał jak najlepsza reklama. Tomasz sugerował umieszczanie na opakowaniu nalepki przedstawiającej trupią czaszkę albo ducha, i Paweł zaakceptował ten pomysł.

Właściwie nie miał nic do roboty, więc siedział sobie i odpoczywał. Około ósmej, zaraz po pogodzie usłyszał dzwonek do drzwi. Zszedł na parter.

- Kto tam? - zagadnął.

- Nicolae Eminescu, egzorcysta - powiedział człowiek za drzwiami.

Paweł otworzył je i faktycznie zobaczył stojącego na progu egzorcystę. Egzorcysta miał na sobie płaszcz, a przez ramię przewieszoną ortalionową torbę czymś wypełnioną.

- Pan zamawiał usunięcie ducha? - zagadnął.

Mówił nieźle po polsku. Ale obcy akcent był bardzo wyraźny.

- Tak. Proszę za mną.

Odwrócił się. W tym momencie zrobiło mu się zupełnie jasno przed oczyma, a zaraz potem zupełnie ciemno. Upadku na podłogę już nie czuł. Doszedł do siebie, gdy ktoś nim delikatnie potrząsnął. Otworzył oczy. Potrząsał nim ten wysoki gliniarz.

- Co się stało? - jęknął.

- Sami chcielibyśmy wiedzieć. Sąsiedzi usłyszeli strzały i zaraz potem kilku facetów wyskoczyło oknami. Jest tam na dole trochę krwi, świadkowie mówią, że któryś sobie rozcharatał łeb.

Paweł usiadł z wysiłkiem.

- Wezwałem egzorcystę - powiedział. - Przyszedł. Zaprosiłem go do środka, a potem nic nie pamiętam. Chyba mi dał w łeb. - Pomacał się po potylicy. Wyczuł tam ogromnego guza i trochę krwi.

- Proszę sprawdzić, czy nic nie zginęło.

Wstał chwiejnie na nogi i wszedł na piętro. Srebrny dzbanek do kawy stał na kominku w salonie. Dywan leżał na podłodze. Szable wisiały na ścianie. Sejf za obrazem Malczewskiego był nietknięty.

- Nic nie zginęło - powiedział. - A nawet jakby przybyło. Na podłodze stała torba, z której wystawała lufa palnika acetylenowego i szlifierka kątowa.

- Proszę niczego nie ruszać, zaraz przyjedzie ekipa. Na pewno nic nie zginęło?

- Zupełnie nic.

- A sąsiednie pokoje?

- Zamknięte i nieumeblowane.

Popatrzył na wywalone okna. Żaluzje były połamane, szyby wytłuczone.

- Skakali bezpośrednio, nie marnując czasu na otwieranie - powiedział gliniarz. - A tak właściwie, to po co był panu potrzebny egzorcysta?

Paweł uśmiechnął się smutno.

- Straszy.

W tej chwili do pomieszczenia weszło kilku policjantów pod wodzą energicznego oficera.

- Kapitan Sowa - przedstawił się. - Tylko proszę bez głupich komentarzy. Proszę opowiedzieć, co właściwie się stało.

Paweł opowiedział. Kapitan uśmiechnął się lekko.

- Banda Sierpagena.

- Co proszę?

- Grasuje taki Rumuniec. Świetnie zna polski, pracował jako psychiatra w Bukareszcie. Podobno jeszcze za Ceaucesku zajmował się badaniem jakichś prań mózgu czy czymś takim. Scenariusz zawsze ten sam. Urządza seanse spirytystyczne. W trakcie seansu hipnotyzuje ofiary i otwiera drzwi. Resztę robią jego kumple. Wynoszą wszystko, co się da wynieść, prują ściany w poszukiwaniu sejfów. Biorą wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Jak w garażu jest samochód, to też.

- Cholera.

- Tak, to już drugi seans spirytystyczny w ich wykonaniu. Poprzedni zrobili na wybrzeżu. Facet był jeszcze bardziej łatwowierny niż pan. Zostawił egzorcystę na całą noc w swoim domu, a rano nie było tam nawet mebli, tylko w kącie jakiś taki cyganowaty z fachowo poderżniętym gardłem i kartka, że to on straszył. Jak się z panem skontaktował?

Paweł przeszukał kieszenie, ale nie znalazł wizytówki, musiała się mu gdzieś zapodziać.

- Szkoda - powiedział kapitan. - Można by dać znać Rumuńcom, żeby wzięli mieszkanie pod obserwację.

- Zaraz, nic straconego. Przecież można zażądać od telekomunikacji bilingu moich rozmów, to wtedy będzie można ustalić numer. Ja do Rumunii dzwoniłem tylko raz w życiu, to znaczy wczoraj.

Gliniarz podziękował. Zebrali odciski palców i inne takie i poszli sobie. Wyszukał numer telefonu pogotowia szklarskiego i zadzwonił. Do rana szyby były wstawione i znowu oklejone folią antywłamaniową, choć nocna próba pokazała, że wcale nie jest to taki dobry wynalazek. Tej nocy biznesmen spał przy zapalonym świetle.

VIII

- Ma pan coś o duchach? - Paweł Skorliński zagadnął sprzedawcę.

Pytanie było zupełnie bezsensowne, znajdował się bowiem wewnątrz księgarni ezoterycznej, a wszelaka możliwa literatura wypełniała ciasno półki.

- A co panu konkretnie jest potrzebne? O duchach jest cały tamten regał - machnął ręką. - Mamy leksykony, katalogi, polskie i zagraniczne. Mamy historie nawiedzonych domów. Wszystko, co pan zechce. Oczywiście mamy też sporo beletrystyki. Horrory po polsku, angielsku, nawet kilka po rosyjsku. Ciekawa lektura.

- Wolałbym poradnik.

- Ma pan ducha w mieszkaniu? - sprzedawca nie okazał zdziwienia. - Domowy Egzorcysta, przepraszam, pan czyta po angielsku?

- Tak.

- Domowy Egzorcysta Burcharda. Jest tam kilka cennych wskazówek, jak pozbyć się nieproszonych gości, takich co tupią po nocy i prześwitują na biało. Nie jest to nadzwyczajne, ale nic lepszego, chyba że ma pan znajomych w policji.

- A jeśli mam?

- Ja tego nie czytałem, słyszałem tylko, ale w szkole policyjnej w Szczytnie mają rękopis książki Jakuba Wędrowycza.

- Słyszałem już gdzieś to nazwisko.

- Był program, jakoś tak na dniach. Na Polsacie zdaje się. Swoją drogą lepszy cyrk odstawiał, normalnie nie jest taki.

- Mówił pan o rękopisie.

- No właśnie. Kiedyś jeden z gliniarczyków zrobił odpis kilkunastu stroniczek. Te kilkanaście jest więcej warte niż cały ten sklep.

- Przepraszam, nie rozumiem. Dlaczego ten rękopis jest w szkole policyjnej w Szczytnie?

- Długa historia. Raz robili u niego rewizje, pędził bimber i szukali jeszcze broni. No wiec któremuś gliniarzowi wpadł w oko zeszyt pokryty jakimiś koszmarnymi bazgrołami. Skonfiskowali go, czy może po prostu zabrali, bo sam pan wie, jakie to były czasy, i wysłali tam, żeby kryptolodzy i grafolodzy mieli na czym trenować. To jest napisane po polsku, częściowo cyrylicą, ma bardzo pomysłową ortografię i kaligrafię, o interpunkcji nie wspominając. Ale są tam rzeczy ciekawe. Gdyby udało się panu zrobić ksero, to dam tysiąc złotych.

- Obawiam się, że moje możliwości nie są wystarczające. Niech pan da tego Burcharda.

IX

Dochodziła północ. Paweł stał w salonie z książką w ręce i czytał na głos straszliwe ciągi zaklęć. Duch wyjrzał ze ściany i przyglądał mu się na bezczela.

- Cholera - zaklął wreszcie biznesmen. - Do dupy tą książka.

Duch pokiwał głową, a przynajmniej tak to wyglądało. Paweł otworzył drzwiczki kominka i już miał cisnąć dzieło w płomienie, gdy spostrzegł na okładce reklamę:

zespół fachowców - egzorcystów.

zwalczanie wszelkiego rodzaju zjaw, widm i duchów

rutynowani specjaliści! 100% satysfakcji lub zwrot kosztów.

dożywotnia, a nawet pośmiertna gwarancja.

ponad czterdzieści udokumentowanych przypadków powodzenia.

referencje

Poniżej był numer.

- Yeach! - zawył Paweł.

Spłoszony duch zniknął bez śladu. Mimo późnej pory biznesmen sięgnął po telefon.

X

Był paskudny jesienny wieczór. Wiatr wył za oknem. Drzewa szumiały niepokojąco. W domu coś trzeszczało, jak to zwykle w starych i nawiedzonych budynkach. Rozległ się dzwonek do drzwi. Paweł zbiegł na dół i otworzył. W ciemności na jasnym prostokącie światła rzucanego z wnętrza budynku stała trójka cywilnych egzorcystów, fachowców, ponad czterdzieści udokumentowanych przypadków. Egzorcyści mieli na sobie długie skórzane płaszcze i kapelusze o szerokich rondach. W dłoniach trzymali walizki.

- Pan Paweł Skorliński? - zapytał najstarszy z nich, lekko posiwiały pan po sześćdziesiątce.

- Tak.

- To pan wzywał ekipę do usunięcia ducha?

- Tak. Proszę wejść.

Weszli do przytulnego, jasno oświetlonego holu.

- Jestem prezesem towarzystwa - powiedział siwy. - Nazywam się Janusz Bratkowski.

Uścisnęli sobie dłonie. Drugi egzorcysta zdjął kapelusz i okazał się być kobietą.

- Małgorzata Koćko - przedstawiła się.

Drugi mężczyzna, którego twarz zniszczyła jakaś choroba podobna do ospy, wyciągnął dłoń wyschniętą jak ręka mumii.

- Józef Etter - przedstawił się.

- Wspaniale. Zapraszam na pokoje.

Weszli do salonu. Goście zdjęli płaszcze i zostawili je w holu, po czym siedli wygodnie w fotelach.

- Dobrze. Na co się pan uskarża - zapytał prezes.

Jego wygląd budził zaufanie. Na opuszkach palców miał wytatuowane kabalistyczne symbole. Na szyi wisiał mu jakiś dziwny amulet. W jednym uchu miał kolczyk z białym kamieniem.

- Stuka- powiedział Paweł.

- Tylko stuka? Jaki rodzaj stukania? Pojedyncze czy może ciągi stuków?

- Nie tylko. Stuka, jakby szedł ktoś z drewniana nogą. Takie jakby kroki. Czasami widać sylwetki. Pojawiają się pośrodku pomieszczenia i czasami idą w stronę ściany.

- Mężczyźni czy kobiety?

- Trudno powiedzieć.

- W porządku. Czy próbował pan ustalić listę dotychczasowych mieszkańców tego budynku?

- Szczerze mówiąc, nie. Ale z tego, co ludzie mówili, chodzi o technika zatrudnionego w zakładach Wawelberga i jego córkę.

Prezes pokiwał głową i skinął na Józefa. Ten otworzył walizkę i wydobył z niej całą furę rozmaitego sprzętu. Wziął w dłoń drewnianą różdżkę widełkową i obszedł pomieszczenie dookoła. Potem wyjął z walizki różdżkę uchylną, wykonaną z miedzianego drutu i znowu zaczął chodzić po pomieszczeniu: Drut wychylał się w różne strony. Wyglądało to niezwykle fachowo.

- Spróbuję nawiązać kontakt - powiedział.

- Trzeba zgasić światło? - zapytał właściciel.

- Nie. To nic będzie konieczne.

Egzorcysta siadł na środku dywanu. W dłonie wziął dwa kawałki kamienia, przycięte w kształt graniastosłupów. Zamknął oczy.

- Jest kontakt - powiedział.

W tym momencie zebrani zobaczyli, że przygląda im się duch. Duch wyszedł ze ściany. Był przezroczysty. Wyglądał na mężczyznę. Duch zrobił ręką ostrzegawczy gest i zniknął. Drugi pojawił się w miejscu, w którym kiedyś były drzwi. Wyglądał jak mglisty opar, ale stopniowo przybrał kształty młodej dziewczyny. Duch skrzyżował dłonie na piersi i przyglądał się siedzącemu.

- One się boją - powiedział Józef.

- To chyba dobrze - wtrącił Paweł - bo trzeba je...

- Wypowiada się pan w sposób skrajnie nieuświadomiony - zaprotestowała dziewczyna. - To przyjazne duchy. Takich nie należy ruszać. Mogą się przydać.

- To wyłazi - powiedział siedzący. - Co to do diab...

- Ci! - upomniał go prezes.

- Siedzi w dywanie - powiedział Józef.

Zerwał się niespodziewanie i odskoczył w bok.

Paweł przetarł oczy. Z miejsca, w którym wcześniej siedział egzorcysta, wystrzeliła macka. Wyglądała jak utkana z dymu. Musnęła uciekającego, wyrywając mu z koszuli na plecach kawał tkaniny. Dziewczyna wyrwała ze swojej walizki pistolet skałkowy i wycelowała. Macka rozwiewała się w powietrzu. Opadła na dywan. Prezes podszedł i zebrał odrobinę pyłu do probówki.

- Wygląda jak ektoplazma - powiedział.

- Czy ektoplazma to nie jest przypadkiem wydzielina z istot żywych? - zaciekawił się gospodarz.

- Niekoniecznie - Józef doszedł najwyraźniej do siebie. - Zasadniczo w niektórych przypadkach może ją wytworzyć dowolna materia organiczna. Na przykład wełna. Cholera, mam wrażenie, że wyrwał mi pół głowy.

- Obudziłeś go - prezes oskarżycielsko wyciągnął palec wskazujący.

- Jasna cholera! Co teraz? Póki siedział, wszystko było w porządku. Załatwilibyśmy go po cichu.

- Sam by się obudził - odciął się Józef.

- Przecież nie paliliśmy czarnego płomienia. Nie powinien był.

- Gdybyśmy zapalili czarny płomień, byłoby już po nas. Co mówią kamienie?

Józef zacisnął dłonie na graniastosłupach i skoncentrował się. Macka wystrzeliła ponownie. Uchylił się w ostatniej chwili i tylko rozszarpała mu nogawkę.

- Otwiera się przejście - powiedziała dziewczyna.

Ona także miała zamknięte oczy.

- Przejście do enklawy Ozark? - zapytał prezes.

Paweł usłyszał w jego głosie autentyczny lęk i sam przestraszył się jeszcze bardziej. Wyglądało na to, że fachowcy wpadli w jakieś szambo. Duchy mężczyzny i dziewczyny znowu stały na swoich miejscach.

- Nie, nie do enklawy Ozark - uspokoił go Józef. - On już raz został pobity i... Ach tak. Używali go jako mechanizmu napędowego do dywanu, ale był za słaby.

W tym momencie oba kamienne ostrosłupy w jego dłoniach rozprysły się niemal w pył.

- Proponuję dywan pociąć i spalić - powiedział prezes. - To pewnie arabski dżin. Jeśli go spalimy, to przejście się zamknie. Prawie na pewno - zaakcentował to prawie.

W jego głosie zabrzmiała nadzieja.

- Czy dżiny nie mieszkają czasem w miedzianych lampach? - zagadnął ostrożnie Paweł.

- Za dużo się pan bajek naczytał.

- Zapłaciłem za niego siedem tysięcy - zaprotestował. - Nie da się go jakoś zneutralizować?

- Niemożliwe. Będziemy mieli szczęście, jeśli da się go spalić - zaczął prezes, ale nie skończył.

Dywan eksplodował. Drobne kłaczki uniosły się w powietrze. Zalepiły drzwi i okna. Józef rzucił się i złapał za klamkę. Kłaczki pokryły jego dłoń. Zawył i zaczął je zdzierać. Gdy w końcu mu się to udało, jego ręka aż do łokcia pokryta była drobnymi krwawiącymi rankami. Duch dziewczyny zmaterializował się tuż koło nich. Był tak materialny, jak tylko zdołał. Nawet prześwitywały leciutkie kolory. Trochę różowości na policzkach, błękit na sukni. Coś mówiła, ale nic nie było słychać. Małgorzata stanęła naprzeciw niej.

- Jeszcze raz - poprosiła.

Dziewczyna mówiła, a potem zniknęła.

- Co powiedziała? - zapytał prezes.

- Jesteśmy tu uwięzieni. To coś pożywi się naszymi umysłami i wzrośnie w siłę. Od środka nie zdołamy pokonać zapory. To można zrobić tylko od zewnątrz. Mamy dwanaście godzin życia. Potem nas zeżre.

- Cholera, tyle to i ja wiem. Kiedy przyjdą pracownicy do warsztatu? - zapytał prezes Pawła.

- Mamy piątek wieczorem. Dopiero w poniedziałek rano.

Józef podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. Z obu sitek strzelił płomień. Odłożył ją na miejsce.

- To bardzo poważne? - zagadnął Paweł.

- Nic gorszego już chyba nie mogło nas spotkać.

- Jak to nie - zapeszyła się dziewczyna. - A pamiętasz, jak Michała wciągnęło do enklawy? Wymóżdżyło go całkiem, zanim wrócił.

- Śmierć fizyczna właściwie mnie nie przeraża - powiedział prezes. - Ale te wszystkie diabelstwa niszczące duszę... Musimy się zastanowić, co robimy. Jeśli spróbujemy nawiać, to może mamy szansę... Tak z dziesięć procent. Może nie będzie nas gonił.

- Będzie - powiedział ponuro Józef. - Musiał być cholernie głodny, skoro chciał mnie capnąć. Przecież mam amulet, a Dagonwoht.

- Trzeba będzie spróbować przez ścianę - powiedział prezes. - Mamy szable. Może przerąbiemy się...

- Małe szanse - powiedział Paweł. - To wszystko jest z przed­wojennych cegieł. Grubo na trzy.

- Alternatywą jest nic nie robić.

- Jeśli nie ma innej możliwości, to moje szable są do waszej dyspozycji.

Prezes zdjął szablę ze ściany. Wyciągnął ją z pochwy. Szabla była skorodowana na wylot.

- To się stało niedawno - powiedział. - Przedtem były dobre?

- Tak. Natarłem je towotem. Nie powinny zardzewieć.

Małgorzata wyjęła z walizki bryłę czegoś w rodzaju plasteliny.

- Wyrwiemy dziurę plastikiem - powiedziała.

- To chyba nielegalne - zaniepokoił się. - Poza tym ja to mieszkanie tylko wynajmuje...

Cala trójka westchnęła ciężko. Dziewczyna przyklejała już wałek materiału wybuchowego na ścianie, za którą był korytarz. Pociągnęła dwa długie kable.

- Połóżcie się na podłodze, zasłońcie uszy, zamknijcie oczy i otwórzcie usta - polecił prezes.

Wyjął jej z dłoni kable i przykręcił do zapalarki. Potem położył się za kanapą i wcisnął guzik. Eksplozja była straszna. Lampa pod sufitem zakręciła się jak szalona, ale nie zgasła na szczęście. Meble podmuch poprzesuwał bezładnie. Ściana jednak nawet się nie zarysowała. Pokryte strzępkami dywanu szyby w oknach także ocalały.

- O cholera - powiedział Paweł. - Już po nas.

- Nie, nie jest aż tak źle - powiedział prezes. - Nawiążemy kontakt telepatyczny. Musimy połączyć siły. Usiądźcie w krąg.

Pośrodku pomieszczenia coś zaczęło wyłazić z podłogi. Wyglądało jak utkany z dymu fraktal.

- Gdy się odpowiednio zmaterializuje, załatwi nas - powiedział Józef. - Na razie jest za słaby.

Coś na podłodze warknęło. Siedli w krąg i wzięli się za ręce. Małgorzata zamknęła oczy. Paweł poczuł, jak coś przesuwa się przez jego umysł. Wrażenie było nieprzyjemne. Zaraz jednak poczuł, że to działa. Stwór rosnący z podłogi wyraźnie się wkurzył.

XI

To było święto. Jakub przepijał pieniądze zarobione za udział w programie. W knajpie było pół wsi. Wszyscy mu gratulowali, że tyle ciemnot udało mu się puścić w kraj. Oczywiście każdy poczuwał się w obowiązku wypić z tak sławnym człowiekiem. Było koło dziesiątej.

Większość towarzystwa straciła już poczucie rzeczywistości. To przyszło nagle. Żarówka zwisająca z sufitu zadrżała.

Jakub Wędrowycz przerwał wlewanie w siebie kolejnego kufla „Perły". Jedenaście poprzednich kufli zaćwierkało w jego wnętrznościach.

- Nu co? - zapytał Semen - Za dużo?

Jakub odchylił się do tyłu i poleciał razem z krzesłem na ziemię. Dwadzieścia centymetrów od podłogi krzesło zawisło niespodziewanie i trwało w pozycji niemożliwej do wyjaśnienia za pomocą praw fizyki.

- Ty, co ż tobą? - zaniepokoił się Józef Paczenko.

Przez twarz Jakuba przebiegały delikatne skurcze.

- Natychmiast przybywam - powiedział całkiem wyraźnie.

Twarz jego odzyskała niespodziewanie właściwy kolor. Krzesło wróciło do pionu. Samo. Kumple wytrzeszczyli oczy. Jakub wypił „Perłę" i wstał z krzesła.

- Ty, co się stało? - zapytał Semen.

- Troje egzorcystów w śmiertelnym niebezpieczeństwie - powiedział Jakub. - Muszę natychmiast wyruszać.

- Przecież ty ledwo stoisz na nogach - zaniepokoił się Tomasz.

Jakub zamrugał oczkami.

- Daj jeszcze flaszkę spirytu na drogę - powiedział do ajenta.

- Na krechę?

- Oni zapłacą - zabrał flaszkę i pozostawił kompletnie zbaraniałych kumpli.

Przed gospodą ścisnął głowę dłońmi. Ostatni pekaes do Chełma odszedł przed godziną. Jego motor akurat nie był na chodzie. Wypił długi, drażniący łyk spirytusu. Miał około jedenastu godzin i ponad trzysta kilometrów do przebycia. Mógł zrobić to tylko w jeden sposób. Poszedł pod sterczący przed apteką pomnik. Pomnik postawiono kiedyś dla cara Aleksandra II... Na cokole widniał napis:

błagoditielu - narod

Od przeszło siedemdziesięciu lat w miejscu cara na cokole stał niejaki Tadeusz Kościuszko, napis zatarto zaś artystycznie cementem. Jakub wygarnął z kieszeni monety. Pomiędzy aluminiowym peerelowskim bilonem poniewierało się kilka złotych carskich świnek. Wdrapał się na cokół i dotknął dłonią zasmarowanego cementem owalu. Zaczął odmawiać dziwne śpiewne kawałki po starocerkiewnosłowiańsku. Pod cementem znajdowało się wyobrażenie dwugłowego orła. Dłoń zaczęła świecić. Oderwał ją od kamienia. Świecenie ogarniało już całe jego przedramię. Nadal, bełkocząc coś pod nosem, zaczął obchodzić obelisk wokoło. Kumple, którzy wysypali się z gospody obserwowali go zdumieni.

- Co on tam robi? - zdziwił się Semen. - Musi co zwariował.

- Może to derilium? - zastanawiał się Tomasz. - Bredził zupełnie od rzeczy.

W tym momencie Jakub zniknął. Niespodziewanie i bez śladu.

- Co? - zdumiał się Paczenko.

Pobiegli pod pomnik, ale po ich kumplu nie było nawet śladu.

- Nie podoba mi się to - powiedział Semen. A potem wrócili do knajpy. Jakub, jeśli przeżyje, pojawi się właśnie tutaj.

XII

Egzorcyści puścili dłonie.

- Co się dało zrobić? - zapytał Paweł.

- Całkiem sporo - uśmiechnęła się dziewczyna. - Wezwałam na pomoc Jakuba Wędrowycza.

- Dlaczego właśnie jego? - zdenerwował się prezes. - To hochsztapler. Dupa wołowa, a nie egzorcysta. Nie potrafiłby wygonić nawet ducha pekińczyka.

- Tylko on odpowiedział na wezwanie.

- Trzeba próbować dalej. Zresztą nawet jeśli dostał wiadomość, to i tak nie zdąży do nas dotrzeć. To trzysta kilometrów, a o tej porze nic już nie chodzi. Nawet jeśli dojedzie okazją, to zanim nas znajdzie w tym mieście...

- Zobaczymy - zaprotestowała.

- Przepraszam - zagadnął Paweł. - Kto to właściwie jest ten cały Jakub Wędrowycz? Ciągle ostatnio słyszę to nazwisko.

- Naciągacz i hochsztapler - powiedział prezes. - Oglądał pan może program sprzed paru dni?

- Aha.

- Podrywa tylko autorytet naszej profesji. Powinno mu się zakazać prowadzenia jakiejkolwiek działalności na tym polu. Zresztą to nałogowy alkoholik, połowę swoich przygód przeżył w postaci delirycznych omamów.

- A drugą połowę sam wymyślił - uzupełnił Józef. - W sam raz się nadaje, żeby zwalczać białe myszki, takie jakie się pojawiają po dużej dawce alkoholu. Gdyby zobaczył w życiu jednego ducha, to by w portki narobił ze strachu.

- I jeszcze pieprzy w telewizji trzy po trzy - dorzucił prezes mściwie.

- Jemu się wydaje, że ta Era Wodnika to będzie okres powszechnego upadku ludzkości. A tymczasem otwierają się przed nami nieskończone możliwości poznania. Era Wodnika stanie się okresem, w którym odrodzi się życie duchowe. Kto wie, może nawet zdołamy ukierunkować reinkarnację.

- Wydrzemy tajemnice bytów ponadzmysłowych - uzupełnił Józef.

- Era Wodnika...

- Przepraszam, a na czym to polega? - zagadnął Paweł. - Bo słyszę o tych erach i...

- Obecnie mamy Erę Ryb - powiedziała Małgorzata. - To era chrześcijaństwa, Moce ponadzmysłowe uległy silnemu wytłumieniu. Obecnie Słońce wejdzie w znak Wodnika. Otworzą się przed nami takie same możliwości, jakie istniały na Atlantydzie przed dwunastoma tysiącami lat.

- Zaraz, to era trwa tysiąc lat? Nie rozumiem.

- Słońce wędruje po nieboskłonie. Przesuwa się, zasłaniając kolejno pewne gwiazdozbiory zodiaku. Obecnie jest w znaku Ryb. Astronom wyjaśniłby to panu lepiej. Albo astrolog. Pobyt w każdym ze znaków trwa tysiąc lat. To jest jedna era. Znaków jest dwanaście. Dwanaście tysięcy lat temu także była Era Wodnika. Ludzkość osiągnęła stan powszechnej szczęśliwości. Doskonalono swoje moce ponadzmysłowe. Niestety, potem era zakończyła się. Miało to tragiczne konsekwencje dla Atlantydy. Działalność wulkaniczna w tym obszarze Ziemi powstrzymywana była mocą umysłów jej mieszkańców. Gdy moc osłabła, Atlantyda zapadła się w morze.

Paweł pomyślał, że to jakieś brednie i chyba nawet miał rację.

- To co robimy? - zagadnął.

- Gdyby już była Era Wodnika - powiedział Józef w rozmarzeniu - to załatwilibyśmy to bydlę jednym mrugnięciem powieki.

- Faktycznie trzeba coś wymyśleć, bo nie doczekamy Ery Wodnika - powiedział ponuro prezes. - Małgorzato, pani czytała całą literaturę New Age. Czy było tam coś na temat arabskich dżinów?

- Chyba nie, ale pamiętam, że w Leksykonie Ezoterycznym coś czytałam na ten temat. Muszę sobie przypomnieć.

XIII

Osiemdziesiąt lat wcześniej Jakub przestał okrążać pomnik. Oderwał od niego dłoń. Blask jego ciała przygasał. Miał na sobie mundur. Pomnik był nowiutki, jak prosto spod igły, a na jego szczycie stała głowa cara zamiast postaci ludowego bohatera.

- Udało się - powiedział sam do siebie.

Popatrzył na zegarek elektroniczny od syna. Jedenaście godzin czasu.

- Ano trza się pospieszyć - mruknął.

Obok pomnika znajdował się urząd pocztowy i jednocześnie stacja kurierska. Stacja była reliktem poprzedniej epoki, czasów sprzed skonstruowania telegrafu optycznego. Tędy szła najkrótsza droga z Kijowa do Warszawy, czasami jeździli tędy carscy kurierzy i tylko dla nich utrzymywano jeszcze stary szlak. Wszedł na podwórko. Z kantoru wyszedł prowadzący stację Żyd.

- Czego pan sobie życzy? - zapytał.

- Konia - powiedział Jakub w jidysz. - Muszę się dostać do Warszawy. Jak najszybciej.

Po chwili osiodłany koń stał przed nim. Zapłacił pięć rubli za start i pożyczył róg. Alkohol trochę go rozbierał, ale wskoczył na siodło i zdołał się na nim utrzymać.

- Hylaja! - wrzasnął i ścisnął konia piętami. Koń pomknął pustą polną drogą na Krasnystaw. Piętnaście kilometrów dalej spostrzegł szyld kolejnej stacji. Zagrał na rogu i nim dojechał do budynku, kolejny koń czekał osiodłany. Nawet nie dotknął nogą ziemi. Przeskoczył na konia i rzucił opiekunowi stacji monetę. Ten odprowadził zmęczone galopem zwierzę do stajni, a Jakub pędził już dalej.

XIV

- Rośnie - prezes popatrzył na poruszającą się na podłodze masę. - Trudno. Na tego hochsztaplera Wędrowycza nie możemy liczyć. Zresztą i tak nie dałby rady nam pomóc. Bałwan i naciągacz. Zafajdany alkoholik podrywa tylko autorytet naszej profesji

- To co robimy? - zapytał Józef.

- Może jeszcze raz wysadzimy ścianę. Może teraz pójdzie.

- A może spróbujemy przebić się przez podłogę do warsztatu - zaproponowała Małgorzata.

- To betonowa wylewka - zaoponował gospodarz. - Czterdzieści centymetrów grubości. I jeszcze zbrojenia.

- A sufit?

- Sufit jest cieńszy, ale jak tam się dostać?

Faktycznie sufit był wysoko, a grubo tapicerowane meble nie dałyby odpowiedniej stabilności.

- Trudno, czekamy - powiedział prezes. - Jak się zmaterializuje do końca, to stanie się bardziej podatny na urazy. Podziurawimy go srebrnymi kulami. Może się uda.

- A co by zrobił Wędrowycz na naszym miejscu? - zagadnął biznesmen.

- Gówno by zrobił. On by nawet nie poczuł, że coś tu jest. My się wprawiamy od lat, żeby odczuwać zmiany w aurze budynków. Szkolimy się w postrzeganiu ponadzmysłowym i czasami jesteśmy w stanie nawet dostrzegać złe astrale. A co może taki Wędrowycz? Odkopie co najwyżej trupa i wsadzi mu kołek w pierś. Gdyby znalazł prawdziwego wampira, to by się sfajdał ze strachu. A dostrzegać to może co najwyżej białe myszki i różowe słonie. Zresztą my mamy naukowe podejście. Robimy zdjęcia, pobieramy próbki ektoplazmy, spisujemy spostrzeżenia. Wie pan, że na sąsiednim domu siedzi astralna sowa?

- To dobrze czy źle?

- Najlepszy jest astral złocisty, sowa była trochę przydymiona, ale nie jest zła. Raczej obojętna dla tamtego budynku.

- A tu jest coś astralnego?

- Nie, ale dom ma złą aurę. My to czujemy.

- A można się tego nauczyć?

- Tylko jeśli ma się naturalne predyspozycje. Ale gdy nadejdzie Era Wodnika, to będzie dużo łatwiej. Już teraz możliwości zwiększają się z roku na rok. Na przykład łatwiej jest patrzeć w przeszłość.

- I wszystko można tak zobaczyć?

- Nie, tylko jakieś detale, związane z przedmiotem, który jest przewodnikiem.

- Pewnie kiedyś zbudują wehikuł czasu.

- Niemożliwe. Z fizycznego i logicznego punktu widzenia. To się nigdy nie uda, choć oczywiście pojawią się hochsztaplerzy w rodzaju Jakuba Wędrowycza, którzy będą twierdzili, a to że wzbudzili prąd elektryczny w podkowie podgrzewanej świeczką, a to że mają perpetuum mobile w garażu. Naciągaczy nie brak. Dlatego my staramy się o udokumentowanie każdego przypadku. Mamy listy z referencjami od czterdziestu osób, którym pomogliśmy. Pana też poprosimy o krótki opis naszych możliwości - tu spostrzegł, że troszkę się zagalopował. -O ile wyjdziemy z tego żywi - dodał.

XV

Ciemności, droga widoczna w postaci jaśniejszej smugi na ziemi. Dobrze, że przyświeca księżyc. Kolejna stacja. Ręka namacała w kieszeni dno. Ile jeszcze do Warszawy? To już Otwock. Jakub zeskoczył z konia. Zapłacił ostatnią złotą pięciorublówką i oddał trąbkę. Popatrzył na zegarek. Jeszcze dwie godziny. Pociągnął łyk spirytusu. Dotknął zegarka i zaczął okręcać się w kółko. Po dziesiątym obrocie stał w ogródku jakiegoś domu. Pies czuwał. Wyskoczył z ciemności i skoczył na niego. Jakub machnął w powietrzu pętlą z linki hamulcowej i po chwili psisko miotało się jak ryba złapana na wędkę. Egzorcysta zawirował jak bąk. Pies skomląc leciał w powietrzu jak na karuzeli, potem przestał skomleć. Jakub przełazi przez ogrodzenie i niosąc psa pod pachą, wszedł na dworzec kolejowy. Zdjął z psa pętlę i pomacał go. Pies był nadzwyczajnie tłusty. Uśmiechnął się obleśnie, ale położył go na peronie. Trudno. Nie będzie przecież targał ze sobą zabitego psa przez całe miasto. Psisko otworzyło oczy i zawarczało. Jakub też zawarczał. Pies sprężył się do skoku. Chciał złapać go za gardło.

- Nawet nie próbuj - powiedział egzorcysta.

Pies spróbował. Jakub kopnął go dziurawym gumofilcem w bok i pokazał mu linkę trzymaną w lewej dłoni. Na stację wjechał pociąg. Po chwili pies został sam. Chyba ucieszył go taki obrót sprawy.

Materializacja dobiegała końca. Niespodziewanie ktoś od zewnątrz nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się, a po chwili zatrzasnęły. Jakub Wędrowycz wszedł do pokoju. Ubrany był w czarną esesmańską kurtkę mundurową, zszarganą do nieprzyzwoitości, na nogach miał spodnie od ortalionowego dresu i rozpadające się gumofilce z wywiniętą cholewą, cerowane tu i ówdzie drutem.

- Co jest? - zdenerwował się, szarpiąc za klamkę.

Dywan pogryzł go w rękę, po czym sczerniał i opadł na podłogę. Stężenie alkoholu we krwi Wędrowycza było zbyt silne. Jakub zrobił krok do przodu i potknął się o materializujące się na podłodze coś.

- O karwia! - zaklął, wlepiając arabskiemu demonowi kilka kopów kaloszem. - Żebyś mi więcej nóg nie podstawiał - zapowiedział.

Podszedł do grupki skulonej pod ścianą.

- A wy co? Ocipieli?

- Pan Wedrowycz? - zapytał ostrożnie prezes.

- A kto inny? Wy dzwonili po pomoc telepat... no tym, tego?

Od gościa ziało wonią piwa, stęchlizny, dawno niepranych skarpetek i zagonionego konia.

- Hm. Bardzo nam miło. Nie tyle może dzwoniliśmy, co... Może mógłby nam pan pomóc?

- A w czym?

Dziewczyna wskazała na widmo

- To? - w głosie Wędrowycza odbiło się rozczarowanie i miażdżąca pogarda. - I wy nie możecie tego załatwić?

- Gdyby pan mógł pomóc... - nieśmiało wtrącił gospodarz.

- Ty tu szef?

- Nie, właściciel.

- Pół litra się znajdzie?

- Tak.

Jakub podszedł do dżina. Kopnął go raz jeszcze. Kalosz zadymił.

- Swojego czasu kumpel poprosił mnie o pomoc w załatwieniu czegoś takiego, co mu się zagnieździło w bimbrowni - powiedział i wyciągnął z kieszeni flaszkę z resztą spirytusu. - Oczywiście przyjechałem do niego. Można prosić zapalniczkę? Dziękuję. A więc wleźliśmy do piwnicy i pojawiło się takie sukinsyństwo. Wypisz wymaluj takie jak to - polał stwora spirytusem. - Łaziło i łaziło, a potem ja podpaliłem go zapalniczką o tak.

Przypalił demona. Rozległ się skowyt, a po chwili na podłodze została tylko kupka popiołu. Dywan zalepiający okna i drzwi opadł na ziemię, życie opuściło go całkowicie. Egzorcyści zebrali sprzęt i natychmiast zwiali. Drzwi na dole trzasnęły.

- Partacze - rzucił za nimi Jakub. - Cholera, co za ciemnota. Żeby nie wiedzieć, że ektoplazma się pali. Moje pół litra?

Paweł mechanicznym krokiem podszedł do barku i podał mu litrową butelkę Johny Walkera. Jakub popatrzył nieufnie na żółtą zawartość.

- Musi co kiepsko destylowana - zauważył.

- Ile się należy? - właściciel wyjął z kieszeni portfel.

- Czterdzieści rubli złotem. Jazda konno za cara była droga.

Gospodarzowi wypowiedź wydała się nie na temat, ale nie skomentował.

- Co się stało z tym duchem u pańskiego przyjaciela?

- Też się zchajcował, ale od niego zajęła się cysterna z osiemdżiesięcioprocentowym bimbrem. Nu i chałupa wyleciała w powietrze. A jak byś jeszcze kiedyś potrzebował egzorcysty - puścił oko do dziewczyny, która wyjrzała ze ściany i przyglądała mu się z wyraźnym obrzydzeniem. - To sprowadź sobie fachowca. Tyle się tych hoszteplerów namnożyło...

Formatowanie i poprawienie skanowania - Bogusław P. Marcela

77



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrzej Pilipiuk Jakub Wędrowycz Pogromca Pierścienia
Pilipiuk Andrzej Jakub Wedrowycz 02 Pogromca pierścienia
Pilipiuk Andrzej Jakub Wedrowycz 01 Wojna światów
Pilipiuk Andrzej Jakub Wedrowycz 01 Wojna światów
Pilipiuk Andrzej Jakub Wedrowycz 01 Wojna światów doc
Pilipiuk Andrzej Jakub Wedrowycz 02 Pogromca pierścienia
Pilipiuk Andrzej Kroniki Jakuba Wędrowycza rtf
Andrzej Pilipiuk Weźmisz czarno kure rtf
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Andrzej Pilipiuk Pogotowie doc
Andrzej Pilipiuk Święty Mikołaj Spotyka Dziadka Mroza
Andrzej Pilipiuk Zamek
ANDRZEJ PILIPIUK OPOWIADANIA
Andrzej Pilipiuk Okazja 2

więcej podobnych podstron