003 Donnelly Jane Kiedy jestesmy sami


JANE DONNELLY

Kiedy jesteśmy sami


ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Który więc to zrobił? - zapytała Livvy.

Dziewczynka nie przestawała spazmować. Dwa koty syjamskie przyglądały się bez zmrużenia oka. W końcu mniejszy zaczął się oddalać powolnym kroczkiem. Większy otarł się ruchem winowajcy o Livvy, która westchnęła:

- Och, Misza, niedobry jesteś!

Któryś z kotów podrapał czteroletnią Daisy. Na jej pulchnej nóżce widniała niewielka różowa kreska. W sekundę potem, matka wpadła z dziewczynką na rękach obwieszczając: „Któryś ją podrapał!

Sonia Baines była przesadnie opiekuńczą matką psotnego bachora. Daisy musiała się drażnić z kotem, ale jej matka reagowała zawsze tak jakby jej kochana córeczka nigdy nie mogła być winna.

- Posmaruj zadrapanie merkurochromem - zaproponowała Livvy zmęczonym głosem.

Otworzyła apteczkę i wyjęła butelkę, co spowodowało nasilenie spazmów Daisy.

- To nie będzie bolało - trzęsła się nad nią Sonia. - Mamusia nie pozwoli, żeby bolało.

Ale Daisy się zamachnęła i butelka wyleciała z rąk Soni. Rozbiła się na płytkach podłogi i opryskała kawał ściany.

Livvy odnawiała właśnie pokój. Było to jedno z jej zwykłych zimowych zajęć w pensjonacie i bynajmniej nie ucieszyły jej fioletowe plamy na jeszcze wilgotnej jasnoniebieskiej ścianie.

- O, kochanie! - jęła lamentować Sonia.

- A, cholera! - zaklęła Livvy, co uciszyło z miejsca Daisy, dostatecznie rozgarniętą, by się połapać, że zrobiła coś niezbyt mądrego.

W drzwiach stanął wysoki mężczyzna. Biała broda i czerstwa cera nadawały mu wygląd tego, czym był - emerytowanego marynarza.

- Można sobie zedrzeć gardło. Taki tu rejwach, że nie wiem, czybyście usłyszały syrenę mgłową. Co się znowu stało?

- Misza ją podrapał! - wykrzyknęła Sonia, na co on pogroził palcem Daisy.

- Ciekawe, co ona zrobiła Miszy, eh? Przed domem czeka jakiś facet. Pyta o pannę Murrin. Było to nazwisko Livvy.

- Czego chce? - zapytała.

- Nie mam pojęcia, moja droga.

Daisy zaczęła znowu płakać, więc kapitan huknął: „Dosyć tego!", a Sonia zagruchała: „Mamusia pocałuje, to przestanie boleć".

Livvy skierowała się w stronę podestu i zbiegła po schodach do dużego, jasnego hallu, a Misza plątał się jak cień tuż koło jej bosych stóp. Dziewczyna poruszała się sama z wdziękiem kotki. Była dość wysoka, szczupła, z prostymi jasnymi włosami opadającymi na ramiona, wydatnymi kośćmi policzkowymi i niebieskimi, lekko skośnymi oczami.

Na podjeździe zobaczyła samochód kombi. Misza szukając przebaczenia otarł jej się o kostki, a kiedy się zatrzymała u szczytu schodków prowadzących na zewnątrz, zaplątał jej się między stopy, tak że poleciała w dół. Wylądowała niezręcznie, ale na nogach, i zaraz się wyprostowała. Natomiast kot wywinął koziołka.

- Myślałem, że koty zawsze spadają na cztery łapy - usłyszała męski głos.

- Syjamy nie mają najlepszej równowagi. - odpowiedziała. - Czym mogę panu służyć?

Stał przy starym czerwonym ceglanym murze, skąd się otwierał widok na ogród. Ruszył teraz w jej stronę długim krokiem i coś w jego wyglądzie zaparło jej dech w piersi. Był nieprzeciętnie wysoki szeroki w ramionach, miał niesforne ciemne włosy i szczupłą smagłą twarz. Przyglądał jej się badawczo, a kiedy się uśmiechnął, błyskając zębami kontrastującymi bielą z opalenizną twarzy, odpowiedziała mu dość nerwowym uśmieszkiem.

- Jeżeli pan szuka lokum, to pensjonat jest zamknięty. W tyle samochodu rozszczekał się wściekle pies, bo Misza

jął się przechadzać ostentacyjnie w pobliżu. Livvy wiedziała, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa bo w przeciwnym razie po Miszy nie byłoby już śladu.

- To odważny kot - zauważył mężczyzna. Misza puszył się po samczemu, prowokując psa.

- Gdzie tam odważny - odparła Livvy. - Niech pan spróbuje otworzyć drzwiczki, a zobaczy pan, jak będzie zmykał. Czy my się znamy?

Czuła, że go skądś zna, a miała dobrą pamięć do twarzy. Usiłowała sobie przypomnieć, ale jego zdecydowane „nie" wyprowadziło ją z błędu. A więc szuka lokum. Jednakże Słodkie Sady - które przestały być gospodarstwem sadowniczym z górą dwadzieścia lat temu - zamykały się na zimę z końcem września, a teraz była druga połowa listopada.

- Jeśli pan przyjechał na wypoczynek, to mogę polecić...

- Przyjechałem się zobaczyć z panną Murrin.

Nie czekał, aż skończy, lecz przerwał jej, jak ktoś przywykły do posłuchu, więc Livvy przybrała ostrzejszą nutkę:

- Już się pan z nią widzi.

- Z panną Maybelle Murrin?

- A-a!

Ciocia Maysie nie oczekiwała wprawdzie dzisiaj żadnych wizyt, ale nie było powodu, dlaczego Livvy nie miałaby go zaprowadzić do pokoju na górze. Jednakże po plecach przebiegł Livvy nagły dreszcz.

Ciocia Maysie nazywała to jej kocim instynktem. Livvy miewała te swoje nieoczekiwane przeczucia. Dla zyskania na czasie Livvy zawołała: „Chodź tu, Misza!" - i podeszła do tyłu auta złapać syjama.

- To jest pies? - zdumiała się.

Wielki kosmaty łeb przypominał bardziej yeti.

- Tak. Wabi się Luke - odrzekł mężczyzna.

- Cześć, Luke. Chodź tu, Misza, ty głupcze! Co byś zrobił, jakbyś spotkał taką bestię ciemną nocą?

Zaniosła kota pod dom i puściła na schodki. Mężczyzna przyjrzał się jej bosym stopom z pomalowanymi na srebrno paznokciami i zapytał:

- Umie pani chodzić także po rozżarzonych węglach? Na żwirowanym podjeździe zdarzały się ostre kamyki, ale

Livvy od dzieciństwa przywykła do chodzenia boso po kamienistej plaży. Kiedy pensjonat był czynny, ubierała się elegancko i chodziła oczywiście w pantoflach, ale lubiła biegać boso. Obróciła w jego kierunku drwiące niebieskie oczy.

- Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Może bym i umiała.

Roześmiał się.

- Niech pani poćwiczy, zanim pani wskoczy nogami w ogień. Nie chciałbym mieć na sumieniu zrobienia z pani żywej pochodni.

- Spokojna głowa - odparła wesoło. - Mnie się ogień nie ima. Wejdźmy do środka.

Od czerwonych kamiennych płyt podłogowych do błyszczących mosiężnych naczyń na politurowanym stole, starych malowideł olejnych do obitej perkalem kozetki - wszystko w hallu było jak w starym zamożnym domu farmerskim.

- Tutaj - powiedziała Livvy otwierając drzwi. Pokój, który nazywała swoją kancelarią, też przypominał minioną epokę. Miała tu wprawdzie szafkę na dokumenty, maszynę do pisania i mały komputer, ale tapety w pnące róże imitowały dawny styl, a meble pamiętały lata, nim na świat przyszła ciocia Maysie.

- Niech pan siada - zaprosiła Livvy zajmując miejsce za biurkiem z drzewa różanego.

- Nazywam się Corbin Radbrook - przedstawił się i Livvy jakby jakaś klapka zaskoczyła w mózgu.

Radbrook? Oczywiście, Corbin Radbrook!

- Pan jest tym pisarzem - powiedziała równocześnie z jego:

- Zbieram materiały do serialu telewizyjnego.

Tak, pewnie go widziała w telewizji. Albo może na zdjęciu w jakimś piśmie czy gazecie. Specjalizuje się w sensacjach dziennikarskich, demaskuje przestępstwa i skandale, pisze książki, artykuły, scenariusze. I wygląda na takiego, jaki jest - twardy, bezkompromisowy.

- Przyjechałem tutaj - ciągnął - śladem historii, która się wydarzyła sześćdziesiąt lat temu, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zginął młody malarz. Niejaki Laurence Charles. Słyszała pani o tym?

- Niewiele. To było bardzo dawno. Mówi pan, że to dla telewizji? Niech pan mi powie coś więcej.

Nie była pewna, czy go zwiedzie swoimi sztuczkami, ale słuchała z uchylonymi wargami i rozszerzonymi oczyma.

- Serial ma mieć cztery godzinne odcinki. Morderstwa czy domniemane morderstwa, w których główne role odegrały kobiety: Lizzie Borden, Florence Bravo, Madeline Smith. Trzy osławione śmiercionośne białogłowy, a na zakończenie chcę dodać bohaterkę zapomnianej zagadki, Czarną Damę.

- Kogo?

- Prasa rozpisywała się wówczas o tym, kim jest owa Czarna Dama. Znaleziono prawie doszczętnie zniszczony portret kruczowłosej dziewczyny.

Livvy kiwnęła ponownie głową.

- Obiło mi się coś o uszy. Ale dlaczego chce pan o tym mówić z ciocią Mysie? Pochodzi z farmerskiej rodziny. Nie sądzę, żeby miała cokolwiek wspólnego z tutejszymi artystami.

W pobliżu istniała kiedyś komuna malarzy i rzeźbiarzy, którzy się jednak rozproszyli po świecie wiele, wiele lat temu.

- Znajduje się razem z Laurence'em Charlesem na zdjęciu zrobionym podczas jakiegoś pikniku - poinformował ją.

- Opublikowała je w owym czasie jedna z gazet. Livvy zareagowała na to fałszywym entuzjazmem.

- Więc istnieje zdjęcie? Och, chciałabym je zobaczyć. A propos, jestem 01ivia Murrin. Wszyscy nazywają mnie Livvy. Mój dziadek i Maybelle byli rodzeństwem.

Wyciągnął rękę. Uścisk jego palców był chłodny i silny. Po chwili podjęła konfidencjonalnie: - Ale nie sądzę, żeby pan się mógł wiele dowiedzieć od cioci Maysie. Jest bardzo słaba i myśl jej co chwila ucieka. - Ale kłamie! - Choruje przy tym na serce i każdy stres powoduje pogorszenie, więc muszę się porozumieć z lekarzem, czy jej pozwoli na rozmowę z panem.

Trudno mu było oponować na taką obiekcję, odparł wiec, że zrozumiałe.

- Dziękuję. - Livvy posłała mu swój najbardziej czarujący uśmiech, który rzadko zawodził. - I myślą państwo o filmowaniu tutaj?

W jej głosie zabrzmiała nutka podniecenia.

- To bardzo prawdopodobne - uniósł brew. - Czy pani nie jest przypadkiem początkującą aktorką?

- Przypadkiem nie jestem. - Chociaż gra teraz, jakby przez całe życie nic innego nie robiła. - Prowadzenie pensjonatu pochłania mi lwią część czasu i energii. Czy scenariusze do trzech początkowych odcinków już pan napisał?

- Historie Lizzie i Florence są zapięte na ostatni guzik. A Madeleine mam na ukończeniu.

- Och, słyszałam o niej! - Prawie klasnęła w dłonie; chętnie by się za to uściskała. - To była ta dziewczyna z kakao.

- Ta sama

- Taka historia może człowiekowi obrzydzić kakao na całe życie.

- Nigdy za nim nie przepadałem.

Pochyliła głowę, tak że jej połyskliwe popielatoblond włosy opadły do przodu jak jedwabna zasłona. Oczy jej się zaiskrzyły.

Tak, nie robi pan wrażenia mężczyzny, który by pił kakao.

Madeleine Smith błyszczała jako jedna z piękności Glasgow w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, dopóki nie znudził jej się potajemny kochanek, który zaczął zagrażać jej planom. Przewód sądowy wykazał, że na krótko przedtem, nim umarł otruty arszenikiem, odwiedził pod osłoną nocy dom Madeleine i że ta mu podała przez kraty swojej sypialni filiżankę kakao. Jednakże werdykt brzmiał: „Brak dowodów"

- Musiała być fascynującą dziewczyną - powiedział Corbin Radbrook.

- Co nie przeszkadza, że historia jest świetna - odparła wesoło Livvy. - Nasza Czarna Dama znajdzie się w doborowym towarzystwie. - Rozmawiało im się znakomicie, tak jakby mu się spodobała od pierwszego wejrzenia. - Ale zostawmy tę sprawą do jutra, dobrze? - zaproponowała. - Porozumiem się z doktorem Aslettem. Niech pan przyjedzie jakoś po południu, powiedzmy koło trzeciej, to zobaczymy.

Wyznacza mu randkę, roztaczając przy tym swój cały czar.

- Jutro koło trzeciej - potwierdził.

- A gdzie pan się zatrzymał? - Teraz nadała głosowi nutkę żalu. - Pensjonat jest niestety nieczynny. Zaproponowałabym panu pokój, ale zamknęliśmy już wszystko na zimę. Odmawiam właśnie, co zresztą widać.

Wstała pokazując plamy farby na dżinsach i koszuli.

- W Bocianim Gnieździe. Był to motel odległy o parę mil.

- Powinien się pan tam czuć jak u siebie w domu. A więc do jutra... I przyjemnej zabawy z Madeleine. - Oczy zabłysły jej figlarnie.

Roześmiał się, po czym wyszli z kancelarii i z domu. Livvy, stojąc na schodkach, pomachała ręką, gdy samochód odjeżdżał, z wielkim kosmatym psim łbem w tylnej szybie, zwróconym w jej stronę.

Kiedy została sama, dłoń opadła jej ciężko w dół, a uśmiech zamarł na wargach. W hallu natknęła się na Sonię z Daisy. Daisy miała na nodze plaster z opatrunkiem.

- Okazuje się, że to Szula - oznajmiła Sonia.

- Co Szula?

- Podrapała Daisy.

Oczywiście, Misza miał zawsze kompleksy. Kiedy się zrobił rwetes, wpadł w panikę.

- Wcale mnie to nie dziwi - odrzekła Livvy, która miała już dosyć tego hałasu o nic. - Będę dzwonić do doktora Asletta. Chcesz, żebym załatwiła Daisy zastrzyki przeciw wściekliźnie?

Sonie sparaliżowała groza, a Daisy, która się do tej pory świetnie bawiła, popatrzyła na matkę z otwartymi ustami.

- To wcale nie jest śmieszne - powiedziała sztywno Sonia.

- Skończ więc o tym mówić - odparła Livvy. - Daisy nie umrze od tego.

Livvy normalnie tak się nie zachowywała, teraz więc gdy minęła je z kamienną twarzą, Sonia zapytała:

- Stało się coś?

- Może - powiedziała Livvy.

Kiedy mąż rzucił Sonię, zostawiając ją w londyńskim mieszkaniu z nie zapłaconym komornym, bez pieniędzy i z dwuletnim dzieckiem, Livvy przyszła jej z pomocą. Były dawnymi koleżankami szkolnymi, które utrzymywały ze sobą kontakt, i propozycja Livvy, żeby u niej zamieszkała, dopóki sobie czegoś nie znajdzie, stanowiła dla Soni wybawienie. Spodobało jej się w Słodkich Sadach tak bardzo, że raz przyjechawszy, Sonia nie chciała myśleć o wyjeździe. W sezonie pomagała w gotowaniu i wraz z Daisy stały się rezydentkami.

Pensjonat zapewniał wszystkim utrzymanie, Livvy była wielkoduszna. Nie przejmowała się niczym zbytnio, z większością spraw radziła sobie bez trudu. Kiedy więc Livvy przyznała, że może coś się stało i minęła ją z grobową miną, Soni serce zamarło w piersi.

- Chodzi o pieniądze?

Livvy zatrzymała się i obróciła do przyjaciółki. Sonia była pospolitą dziewczyną o bladej, okrągłej twarzy, która mogła by wyglądać atrakcyjnej gdyby nie brak jakiegokolwiek makijażu i mysiobure włosy z przedziałkiem pośrodku głowy, związane w luźny węzeł na karku. W jej oczach malował się teraz strach, Livvy zmusiła się więc do uspokajającego uśmiechu.

Nie, nic z tych rzeczy.

Zostawiła Sonię na schodach i weszła przez szeroko otwarte drzwi jednego z pokojów. Odkąd Livvy pamiętała mieszkał w nim stały lokator, pensjonowany kapitan marynarki handlowej Henry Webb, i pokój sprawiał wrażanie powiększonego wydania kabiny okrętowej. Nawet łóżko miało wygląd koi. Wyłożone boazerią ściany były do sufitu bądź obwieszone sztychami statków i mapami morskimi, bądź zastawione półkami pełnymi książek. W prostokątnym wykuszu z oknem stała luneta.

- Henry? - zawołała Livvy wchodząc i rozglądając się.

W pokoju nie było nikogo. Livvy podeszła do lunety i nakierowała ją na drogę prowadzącą wzdłuż nadmorskiego urwiska do miasteczka.

Samochód kombi zatrzymał się na skraju przepaści niedaleko Słodkich Sadów. Pies, wyglądający jak kosmaty kucyk, hasał tam i z powrotem. Mężczyzna stał oparty o auto, z założonymi rękami, i patrzył na nią. Przez potężne soczewki wydawał się oddalony na wyciągniecie reki. Nagle ich oczy jakby się spotkały, aż Livvy wciągnęła głośno powietrze. Patrzył najwyraźniej w to okno.

Nie może nic widzieć, choć stoi bez ruchu, jakby ją obserwował. O czym myśli? Na co czeka? Livvy cofnęła się czym prędzej od okna.

Wróciwszy do kancelarii, nakręciła numer doktora. Miała szczęście, bo sam odebrał telefon. Wiedziała, że rozmawia z przyjacielem i może liczyć na jego pełną uwagę i życzliwość.

- Chodzi o ciocię Maybelle. Zjawił się dziennikarz, który chce z nią robić wywiad.

Powiedziała mu, w jakiej sprawie, na co doktor spytał:

- W czym problem?

- W osobie tego dziennikarza. To Corbin Radbrook.

- Słyszałem o nim. Podobno jest dobry.

- Jest groźny. Nie powinno się go pod żadnym pozorem dopuścić do chorej osoby.

Poczuła, że Clifford Aslett się uśmiecha.

- Maybelle nie byłaby zachwycona określaniem jej jako chorej osoby. Ani przesiewaniem jej gości. Jeśli nie będzie chciała z nim rozmawiać, to jej sprawa, ale nie widzę żadnych przeciwwskazań.

Miała ochotę na niego krzyknąć, lecz wiedziała, że musi zachować spokój.

- A jeśli zechcą potem ściągnąć kamery telewizyjne z całą obsługą?

- Będziemy się o to wtedy martwić.

- To znaczy, że nie wyrazi pan jako lekarz sprzeciwu wobec jego wizyty?

- Nie z takiego powodu, Livvy. Niepotrzebnie się tak tym przejmujesz.

Nie pozostawało jej nic innego jak skapitulować z gracją. - No cóż, pan jest jej lekarzem.

Kiedy Maybelle Cramer po śmierci męża wróciła z Ameryki, najwyższą kondygnacje domu, składającą się z kilku stryszków, przerobiono na dobrze wyposażone mieszkanie. Rodzice Livvy borykali się w tym czasie z przekształceniem domu farmerskiego w pensjonat. Większą cześć ziemi już sprzedali, ale wciąż potrzebowali pieniędzy. Maybelle ich użyczyła.

Miała wówczas sześćdziesiąt parę lat i za sobą długie, szczęśliwe małżeństwo, ale tu wszyscy ją nazywali panną Maybelle Murrin.

Była uroczą kobietą, lubianą i jeszcze trzy lata temu niemal równie ruchliwą i zwinną jak jej cioteczna wnuczka. Aż upadek i złamane biodro uczyniły z niej kalekę. siedziała teraz na szezlongu obitym dymno niebieskim pluszem, obłożona pół tuzinem gazet i kolorowych dodatków niedzielnych. Kapitan, usadowiony głęboko w fotelu, zżymał się i sapał nad napastliwym artykułem w jednym z pism.

Na oparciu kanapy leżała wyciągnięta Szula, kotka, która podrapała Daisy, po czym się oddaliła, pozwalając Miszy wziąć na siebie winę. Była syjamką o płowym tułowiu, popielatych uszach, ogonie i łapkach oraz o bardzo ostro zarysowanym białym pyszczku. Przyglądała się błyszczącymi niebieskimi oczami Livvy.

- Ale numer z ciebie! Nic ci nie pomoże robienie słodkich oczu.

Maybelle wróciła z Ameryki z dwoma kotami i od tej pory zawsze były w domu dwa syjamy. I nigdy nie brakowało ludzi, którzy uważali, że Livvy często przypomina te jej i swoje pupile.

Maybelle zresztą także. Jej niebieskie oczy wprawdzie wyblakły, a jasnozłote włosy posrebrzały, zachowała jednak dawną delikatną budowę i pozostała nadał taką samą porządnicką, często bliską pedanterii.

Henry uniósł głowę znad gazety.

- Rozmawiałaś z tym młodym człowiekiem?

- Tak.

- Mam wrażenie, jakbym go już gdzieś widział. Henry próbował ją sondować, ale nie chciała z nim rozmawiać w obecności cioci Maysie, powiedziała więc:

- Za chwile powinien się zjawić Andy. Muszę się umyć i przebrać.

- Baw się dobrze - zawołała za nią Maybelle.

Livvy zdjęła poplamiony farbą strój roboczy i ubrała się w granatowe aksamitne spodnie i chabrowy sweter z jagnięcej wełny. Jej oczy, umiejętnie umalowane, zrobiły się wielkie. Patrząc na nie w lustrze, zastanowiła się, czy potrafi oczarować takiego przenikliwego dziennikarza jak Corbin Radbrook, oczarować tak dalece, żeby go skłonić do zostawienia w spokoju cioci Maysie.

Musi omotać go słodkimi słówkami. Ze swoją przejrzystą skórą i wilgotnymi oczami wygląda na łagodną i słodką. Ale wiedziała, że w aksamitnych paluszkach kryje ostre pazurki i, przyparta do muru, będzie umiała nimi drapać. Chociaż Andy nigdy by w to nie uwierzył.

Z Andym przyjaźniła się od dzieciństwa, a przez ostatni rok więcej niż przyjaźniła. Andy pracował w agencji sprzedaży nieruchomości i tego popołudnia pojechała obejrzeć z nim posiadłość, którą jego firma dostała do sprzedania. Potem wstąpili wypróbować kuchnię w restauracji, która przeszła niedawno w nowe ręce.

Tuż po dziesiątej Andy odwiózł ją do domu i pożegnali się ze zwykłą czułością. Andy był naprawdę kochanym chłopcem jednakże nie przyszło jej do głowy, żeby się z nim podzielić tym, co ją gnębi.

W hallu wszystkie drzwi zastała zamknięte, ale z małego saloniku dochodziły odgłosy telewizji. Livvy weszła na piętro, a stamtąd na poddasze, do mieszkania Maybelle. Było tu ciemno, jeśli nie liczyć różowawej lampki, która łagodnie oświetlała salonik i rzucała do sypialni lekki blask przez zawsze uchylone drzwi.

Livvy postała przez chwilę przy łóżku, przyglądając się Maybelle troskliwym wzrokiem matki pochylonej nad śpiącym dzieckiem. Na twarzy starszej pani, pogrążonej w głębokim śnie, prawie nie było zmarszczek jej srebrzyste włosy wydawały się delikatne jak jedwabna przędza. Robiła wrażenie kruchej, lecz pogodzonej ze sobą. Jeżeli coś jej się śniło, były to przyjemne sny.

Nie przypominały niczym gorączkowych koszmarów, jakie ją dręczyły po wypadku, kiedy to Livvy czuwała przy niej dzień i noc, przerażona, że ktoś inny mógłby posłyszeć jej majaczenia o piekle zazdrości. I zrozumieć słowa jakie wybełkotała u szczytu delirium: „Zabiłam Lauriego..."


ROZDZIAŁ DRUGI

Były to najczarniejsze dni w życiu Livvy.

Śmierć rodziców w wypadku samochodowym wydawała jej się końcem świata. Oczywiście zbiegli się przyjaciele, dom był ich pełen dzień i noc, a Maybelle i Livvy uchwyciły się kurczowo siebie.

Maybelle okazała się silniejszą z nich dwóch. Livvy płakała, a ona wstrzymywała łzy i jej blada, zastygła twarz dodawała Livvy sił. Razem stały podczas pogrzebu, razem wróciły z cmentarza do domu.

Był to ostatni dzień, kiedy Maybelle chodziła pewnie na własnych nogach. Może nie widząc dobrze, gdy dała w końcu upust łzom, przewróciła się i złamała biodro, co wywołało atak serca. A może spazm serca spowodowała przeżyta tragedią. Maybelle znaleziono na podłodze jej mieszkania, w parę minut po powróci z pogrzebu i dla Livvy rozpoczął się nowy koszmar.

Do tej pory nikt nie zdawał sobie sprawy, że Maybelle ma tak chore serce. O wzięciu jej na stół operacyjny nie mogło być mowy, co oznaczało, że w najlepszym wypadku zostanie na resztę życia półkaleką. W najgorszym groziła jej śmierć. Leżąc w szpitalu chciała za wszelką cenę wracać do domu, ale ledwo się znalazła z powrotem we własnym łóżku, temperatura jej podskoczyła i nastąpił nowy kryzys.

Zaangażowano stałą pielęgniarkę, którą jednak tej nocy Livvy namówiła, żeby się poszła trochę przespać. Później Livvy się zawsze zastanawiała, czy przypadek zrządził, że została sama z ciocią Maysie, czy też kierowało nią przeczucie.

Kiedy Maybelle jęknęła: „O, mój kochany, kochany!" - Livvy myślała, że chodzi o Edwarda, jej zmarłego męża. który uśmiechał się z fotografii na szafce nocnej. Przetarła rozgorączkowaną twarz starszej pani bibułką nasączoną wodą kolońską i pochyliła się, żeby ją pocałować, szepcząc przez łzy:

- Nie opuszczaj mnie. Nie odchodź.

Maybelle leżała nieprzytomna w gorączce, ale powtórzyła jak echo: „Nie opuszczaj mnie, Laurie" - po czym wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją kurczowo na palcach Livvy. Livvy nie miała pojęcia, kim był Laurie, ciocia Maysie nigdy o nim nie wspominała.

Livvy usunęłaby się, gdyby mogła, ale ręka zaciśnięta na jej dłoni trzymała ją mocno. Przepełniło ją współczucie, gdy starsza pani przemieniła się z powrotem w dziewczynę targaną zazdrością. Maybelle przeżywała jeszcze raz scenę jakiejś nieznośnej udręki. Jęczała i łkała. Tylko nieliczne słowa wypowiadała głośno, ale w jej rozpalonym mózgu musiał wrzeć nieznośny zgiełk.

Livvy próbowała ją wyrwać z transu, ale nic do niej nie docierało. Znajdowała się w innym miejscu i w innym czasie. Aż nagle jej oczy szeroko się rozwarły. Lecz nie widziała Livvy. Prawie nie poruszając wargami, powiedziała głuchym, martwym głosem: „Zabiłam go. Zabiłam Lauriego".

To halucynacja, wytłumaczyła sobie Livvy. Przywidzenie, makabryczny omam. Ważne było tylko jedno: utrzymać ciocię Maysie przy życiu. Kiedy jej napięta dłoń zwiotczała i Maybelle wypuściła palce Livvy, w Livvy zamarło serce. Ale Maybelle oddychała nadal. Była nieprzytomna, ale oddychała.

Następnego ranka, gdy przyszła pielęgniarka, starsza pani otworzyła oczy. Potrzeba było jeszcze paru dni, by doktor Aslett orzekł, że niebezpieczeństwo minęło. Przez cały ten czas Livvy sypiała na amerykance obok łóżka chorej, nie oddalając się ani na chwilę poza zasięg głosu. Pensjonat stał zamknięty, liczyła się tylko ciocia Maysie. Gdyby halucynacje wróciły, Livvy chciała być w pobliżu, żeby ją ukoić.

Maybelle pozostawała jeszcze długo słaba, lecz jej umysł robił się z każdym dniem jaśniejszy. I absolutnie nie pamiętała swego regresu do przeżyć sprzed ponad pół wieku, kiedy to patrzyła na śmierć ukochanego. Tego Livvy była pewna.

Jednakże fakt pozostawał faktem. I chociaż Livvy chciała wierzyć, że był to tylko koszmar senny, musiała się upewnić.

Pierwszego popołudnia, gdy ciocia Maysie opuściła dom, zniesiona po schodach, opatulona na tylnym siedzeniu auta Henry'ego i zawieziona w odwiedziny do przyjaciół, Livvy zamknęła się w jej mieszkaniu.

Ciocia Maysie była kolekcjonerką. Szuflady miała pełne pamiątek, listów, fotografii, w lwiej części z lat pobytu w Ameryce. Ale przeglądając gorączkowo jej papiery, Livvy nie natrafiła nigdzie na wzmiankę o nikim imieniem Laurie.

Dopiero na dnie wielkiej skrzyni znalazła ów szkic. Rysunek piórkiem na kartoniku w liliowej kopercie, która zawierała również wyblakłą fotografię grupki kilkunastu młodych osób.

Livvy przyjrzała się uważnie postaciom na zdjęciu, ale naprawdę zelektryzował ją rysunek. Czuła do siebie obrzydzenie za to, co robi, ale kurcz ścisnął jej gardło dopiero, gdy się przyjrzała piórkowemu portretowi młodego mężczyzny i dziewczyny podobnej do niej jak siostra bliźniaczka. Tyle że pod spodem figurowała data 1929 oraz imiona Maybelle i Laurence.

Po swoim imieniu Maybelle dopisała nazwisko Charles. Maybelle Charles. Sądziła widać wówczas, że tak się będzie nazywała. Napisała nazwisko na próbę i pewnie sprawiło jej to przyjemność, gdyż rysunek był swego rodzaju listem miłosnym od autora. Wskazywał na to intymny, porozumiewawczy sposób, w jaki na siebie patrzyli. Lecz mężczyzna zginął jeszcze tego roku, a Maybelle wyznała w gorączce, że go zabiła.

Do tego czasu Livvy niewiele wiedziała o sprawie. Słyszała o niej oczywiście, opowieści weszły do miejscowej tradycji. Ale nie znała nawet właściwego imienia zabitego.

Imię Laurence widniało wypisane wyraźnie tym samym czarnym tuszem, którym wykonany został rysunek. Tuszem, który spłowiał do szarości.

Livvy zaczęła pakować z powrotem rzeczy do skrzyni. Układała wszystko w dawnym porządku, schowała kartonik do koperty, kopertę i fotografie ukryła na dnie. Skończywszy nalała sobie solidną porcję whisky z jednej z georgiańskich karafek na kredensie cioci Maysie.

Boże, chroń mnie przed takim zakochaniem, myślała wówczas Livvy, gdyż miłość doprowadziła ciocie Maysie do szaleństwa. Szaleństwo szczęśliwie minęło. Maybelle przemieniła się w pogodną, opanowaną kobietę, odepchnęła szaleńczą, żywiołową namiętność, która nią targała. Zagrzebała ją, tak jak rysunek i fotografią, pod tym wszystkim, co przeżyła potem.

Dziś śpi spokojnie w swojej sypialni za uchylonymi drzwiami, a na skrzyni z cedrowego drzewa stoi przyćmiona różowa lampa. Livvy była pewna, że nikt po niej nie zaglądał do skrzyni. Chociaż to zapewne przedruk ukrytej na dnie fotografii sprowadził do domu Corbina Radbrooka.

Istnieje więc zdjęcie? - zapytała go. Te słowa brzmiały jej jeszcze w uszach. Szczęśliwie nie wie nic o rysunku. Postanowiła, że przy pierwszej okazji, gdy tylko zostanie sama w mieszkaniu cioci Maysie, wygrzebie go z dna skrzyni i zniszczy.

Szula pobiegła za nią, kiedy Livvy schodziła na dół. Niesamowite, jak te koty chwytają fluidy!

Sonia i Henry oglądali w saloniku telewizję. Istniał również duży salon, przeznaczony dla gości, ale salonik stanowił pokój „rodzinny" i „rodzina" zbierała się tutaj również, gdy pensjonat był nieczynny.

Stały tu stare wygodne meble, ściany były seledynowe, aromat z emaliowanej wazy pełnej ziół i płatków róż mieszał się z zapachem bierwion płonących w wiktoriańskim kominku.

Henry siedział jak zwykle w wysokim, obitym czerwoną skórą fotelu z bocznymi oparciami dla głowy, Sonia wtuliła się w kąt wysiedzianej trzyosobowej kanapki. Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze, odkąd Sonia z Daisy tutaj się sprowadziły. Tyle że teraz tykała w domu bomba zegarowa, o czym wiedziała jedynie Livvy i koty.

Sonia i Henry rozpromienili się, gdy weszła, ale ich uśmiechy zgasły na widok jej poważnej miny.

- Osobnikowi, który przyjechał się dziś zobaczyć z panną Murrin - poinformowała Livvy - nie chodziło o mnie. Chciał rozmawiać z ciocią Maysie.

- To Corbin Radbrook - wykrzyknął tryumfalnie Henry. - Przypomniałem sobie.

Podniósł książkę, która leżała u jego stóp, i pomachał nią. Livvy usiadła na brzeżku kanapy, z Szulą na kolanach.

- Przyjechał, bo pisze dla telewizji scenariusz o czymś, co się tutaj wydarzyło w latach dwudziestych, kiedy... - przełknęła - ... został zabity pewien malarz. Niejaki Laurence Charles.

- Słyszałem o tym - przytaknął wesoło kapitan. - Ale co to ma wspólnego z Maysie?

- Mieszkała tu w tym czasie. Być może go znała. Facet chce z nią zrobić wywiad. Nie podoba mi się to. Tylko jej zawróci głowę. To dziennikarz bez skrupułów, zdenerwuje ją.

Kapitan parsknął śmiechem.

- Jeszcze nie spotkałem mężczyzny, który by potrafił zawrócić głową Maybelle! - Podał Livvy książkę. - Mam drugą jego książkę na górze. Powiedzą ci coś o nim. To nie jest człowiek, który by chciał denerwować starszą panią taką jak Maybelle. Nie patyczkuje się tylko z kryminalistami.

Livvy wzięła książkę, spuściwszy delikatnie kotkę na podłogę.

- Dziękuję. Dobrze mi zrobi coś do poczytania. Może łatwiej zasnę.

- O, to cię nie uśpi - powiedział Hanry.

Livvy poszła do swojego pokoju, niosąc książkę tak ostrożnie, jakby się bała, że jej za chwilę wybuchnie w ręku. Nie chciała jej czytać. Nie chciała jej brać ze sobą do łóżka.

W drzwiach spojrzała na kolkę mówiąc: „No, zmykaj do siebie, nie potrzebuję twojego pocieszania" - i Szula pobiegła na drugie piętro, ułożyć się do snu na swojej poduszce w mieszkaniu Maybelle.

W łóżku Livvy zabrała się do czytania i wkrótce tego pożałowała. „Trójca nieświęta" okazała się opowieścią o trzech hochsztaplerach i o tym, jak Corbin Radbrook doprowadził do ich przykładnego ukarania. Nie było to pocieszające. Nie podniosła jej na duchu również jego fotografia ani parę linijek biografii na skrzydełku, z których wynikało, że odebrał wykształcenie prawnicze. W jego twarzy też nie dopatrzyła się cienia słabości. Jeśli taki człowiek dostrzeże najmniejszą szansę dotarcia do prawdy, któż zdoła go wywieść w pole, nawet jeśli chodzi o wypadki sprzed sześćdziesięciu lat?

Po przeczytaniu jednej trzeciej zamknęła książkę z trzaskiem. Nie wolno mu dać żadnych poszlak. Nie może się domyślić, że Maybelle Murrin łączyło z Laurence'em Charlesem coś więcej niż wspólna fotografia.

Livvy odłożyła książkę na podłogę przy łóżku, zgasiła lampkę nocną i spróbowała zasnąć. A kiedy czas było wstawać, czuła się gnuśna i ociężała. Książka leżała oczywiście koło łóżka. Corbin Radbrook nie był jedynie majakiem sennym.

Weszła pod prysznic, zamknęła oczy i uniosła twarz, pozwalając wodzie spływać po sobie. Potem wytarła włosy do sucha i nałożyła na twarz wystarczającą ilość makijażu, żeby zatuszować ślady niespokojnej nocy. Wszystko musi nosić pozory normalności, kiedy po południu przyjedzie Corbin Radbrook.

Przedtem należy uprzedzić ciocię Maysie. Tego się bała najbardziej, wiedziała, że wspomnienie Laurence Charlesa narazi jej chore serce.

Livvy zaniosła na górę herbatę i dokonała z ciocią codziennej selekcji jej ubrania na nadchodzący dzień. W mieszkaniu Maybelle zainstalowane zostały dzwonki alarmowe, jak dotąd nieużywane. Kiedy Livvy przyszła drugi raz, ze śniadaniem na tacy, pocztą i gazetą, zastała Maybelle ubraną, siedzącą przy stoliku pod oknem.

Jak zwykle w poczcie było coś dla niej. Rozcinając kopertę nożem o trzonku z perłowej macicy, Maybelle spytała:

- Co właściwie chciał wczoraj ten jegomość? Ten, o którym mówił Henry?

Trzeba się było pożegnać z rozmową naokoło. Henry na pewno jej powiedział o profesji Corbina Radbrooka.

- Pisze dla telewizji coś o Laurence Charlesie.

Nadal wykładała zawartość tacy na stolik, starając się nie patrzeć na ciocię Maysie, lecz zauważyła, że dłonie rozcinające kopertę zastygły.

- Chciał z tobą rozmawiać - podjęła - bo odkrył jakąś fotografię w gazecie, na której jesteście oboje. Powiedziałam, że nie sądzę, żebyś mu mogła wiele pomóc. To było tak dawno.

- Faktycznie - przytaknęła Maybelle. Blask zgasł w jej oczach. Zrobiły się matowe jak kamienie. - A o czym ten człowiek chciałby ze mną rozmawiać? Livvy dolała herbaty z imbryczka.

- Pewnie o nim i o jego przyjaciołach. - Nalała trochę mleka do herbaty. - Mówiąc między nami, nie bardzo mi się podobał. Sprawił na mnie wrażenie dość bezczelnego, więc go na razie spławiłam. Ma wrócić dzisiaj, ale chętnie bym mu pokazała drzwi.

Maybelle nasypała sobie sama cukru. Mieszała go powoli.

- Zrób, co uznasz za stosowne.

- Zostaw to już mnie - powiedziała Livvy, po czym nie mogła się powstrzymać od spytania:

- Dobrze się. czujesz, ciociu?

- O, tak - odparła Maybelle. Popatrzyła na ołowiane niebo i wstrząsnął nią dreszcz. - Idzie zima. Nigdy nie lubiłam zimy.

Laurence Charles zginął pewnej zimowej nocy, przypomniała sobie Livvy. Wiedziała, że Maybelle myśli o tym samym.

Livvy zabrała się do pracy. Skończyła łazienkę i przystąpiła do zrywania tapety w jednym z pokojów, kiedy wskazówka zegara jęła się nieubłaganie zbliżać do trzeciej.

Sonia uważała, że Livvy zbytnio się trzęsie nad Maybelle, nie chcąc do niej dopuścić Corbina Radbrooka.

- Nie widzę w tym nic złego, że chce jej zadać kilka pytań - powiedziała. - Wygląda wspaniale na tym zdjęciu w książce. A jak w naturze?

- Zabójczo - odparła Livvy.

Na górze Henry rozmawiał z Maybelle o planowanym programie telewizyjnym. Ciocia powitała Livvy wesołym:

- Henry uważa, że powinniśmy przyjąć tego pana Radbrooka. Że to by była dla nas dobra reklama.

- Nie sądzę - odparła stanowczo Livvy.

- Chociaż nie wiem, co bym mu mogła powiedzieć - dorzuciła Maybelle. - Załatwisz to z nim, prawda?

Sprawa była oczywiście tematem dnia. Zrozumiałe, że o tym mówią, ale tym razem nie zaskoczyło to już cioci Maysie. Nie wie, że się zdradziła w gorączce, i myśli, że jej poranny wstrząs uszedł uwagi Livvy. Jest zdecydowana strzec swojej tajemnicy.

- Załatwię wszystko - uspokoiła ją Livvy.

Jeśli go nie przekona, żeby sobie pojechał i więcej tu nie wracał, będzie musiała się jakoś wkraść w łaski tego typa. Choćby go miała uwieść...

Sonia zagwizdała, kiedy Livvy zeszła z góry.

- O której go się spodziewamy? - spytała.

- Lada chwila - odrzekła Livvy.

Ubrała się w kremowy sweter polo, brązowe spodnie i brązowe zamszowe pantofle. Sonia uśmiechnęła się złośliwie.

- Myślałam, że ci nie przypadł go gustu?

- I dobrze myślałaś.

- No, facet na pewno od razu to zrozumie. Będzie wiedział, że nie zadałaś sobie żadnego trudu, narzuciłaś tylko pierwsze lepsze stare łachy.

Corbin Radbrook przyjechał punktualnie. Widząc o trzeciej nadjeżdżające auto, Livvy otworzyła drzwi, nim się zdążyło zatrzymać. Wychodziła mu na powitanie, żeby dać do zrozumienia, że nie ma nic do ukrycia i pragnie być jak najbardziej pomocna. Miała zamiar podejść do niego z uśmiechem, ale u dołu niskich schodków zatrzymała się ogarnięta nagłym strachem, bo ruszył ku niej Jakby ją chciał schwytać.

Sprężyła się i cofnęła lekko do tyłu na przyjęcie zderzenia, do którego nie doszło. Ale przez moment miała wrażenie, jakby się zetknęła gwałtownie z jego ciałem, aż jej zaparło dech, tak że wciągnęła głośno powietrze, nim wykrztusiła:

- Dzień dobry.

- Wszystko w porządku? - zapytał. Zmusiła się do uśmiechu.

- Tak, a u pana?

- Nie może być lepiej.

Livvy odwróciła się w stronę domu, rzucając: „Proszę wejść!" przez ramię, chociaż oczywiste było, że gość nie zostanie na dworze. Idąc przodem do saloniku, słyszała za sobą jego kroki.

- Niech pan siada - zaprosiła. - Napije się pan czegoś?

- Może później - odparł.

A więc liczy, że będzie jakieś później. Nie wyprowadzała go na razie z błędu. Sama chętnie by coś wypiła dla kurażu. Usiadła na kanapie ze sztuczną swobodą, a Szula, która się nie dała zwieść, wskoczyła jej na kolana.

- Dzwoniłam wczoraj do doktora cioci - zaczęła konwersacyjnym tonem. - Powtórzyłam mu to, co pan mi powiedział. Nie był tym bynajmniej zachwycony.

- Druga rzecz, jaką słyszałem o kotach syjamskich - oznajmił Corbin Radbrook - to, że chronicznie zezują.

Szula wpatrywała się w niego doskonale nieruchomymi oczami.

- Znowu się pan myli - odparła Livvy. - Większość z nich zezuje tylko trochę w chwilach szczególnego napięcia. Może to być także objaw wielkiej miłości. - Wymierzyła w niego oczy przez kurtynę opadających włosów, robiąc straszliwego zeza. - O, coś takiego.

- To musi być męczarnia!

- Wcale nie. - Zdjęła Szulę i postawiła ją na podłodze. - Jak już mówiłam, każde podniecenie jest niebezpieczne dla cioci. Doktor oświadczył, że nie bierze na siebie odpowiedzialności za to, co może nastąpić. Wspomniałam jej o tym malarzu. Mówi, że go ledwo pamięta, więc nie wiem, co by panu mogła powiedzieć. Znaleźli go martwego w Wąwozie Czarnej Turni... Wspomnienie dawnych czasów mogłoby ją wyprowadzić z równowagi, więc sam pan rozumie. Doktor powiedział nie.

- Rozmawiałem rano z doktorem Aslettem - oznajmił jej sucho.

- To bardzo sprytnie z pana strony - zauważyła zimno.

- Jestem profesjonalistą.

Nie wątpiła w to. Jest także twardy jak stal, a ona, głupia, myślała, że sobie z nim poradzi.

- Ciocia Maysie jest moją jedyną rodziną - podjęła z desperacją. - Znaczy dla mnie więcej niż dla doktora. A co on panu powiedział?

- Że pani ciocia na pewno chętnie ze mną porozmawia. I że na pewno mi się spodoba. Zapytamy jej?

- Nie! - Wyrwało jej się to słowo. - Więc dobrze, to jego zdanie. Jest przyjacielem, lubi ciocią Maysie. Wszyscy ją lubią. Ale ona jest naprawdę słaba, drżą o nią przez cały czas. Bo ma naprawdę chore serce, doktor panu to potwierdzi. - Spróbowała ponownie zaapelować do jego wrażliwości. - Muszą istnieć jacyś inni ludzie, z którymi pan może porozmawiać o tym nieszczęśniku.

- Jeżeli istnieją, to nie udało mi się ich dotąd odnaleźć. Mówiła pani, że chciałaby pani to zobaczyć. - Wyciągnął z kieszeni złożony arkusz i przesiadł się do niej na kanapę. - To jest ta fotografia.

Była to odbitka tytułowej strony miejscowej gazety z soboty, 16 grudnia 1929 roku. Nagłówek brzmiał: „Tajemnicza śmierć malarza", a nad zdjęciem, złożony mniejszymi czcionkami, widniał napis: „Laurence Charles w gronie przyjaciół".

Livvy wzięła od niego arkusz i jęła się wpatrywać w zdjęcie, jakby je pierwszy raz widziała. Na liście osób pod nim figurowali „panna Maybelle Murrin ze Słodkich Sadów" oraz „zmarły malarz". Niektóre spośród innych nazwisk Livvy też znała, należały do miejscowych rodzin. Ale Corbin Radbrook miał rację, wszyscy oni nie żyli.

- Znała pani którąś z tych osób? - spytał.

- Niech pan się zlituje! Jak pan sądzi, ile ja mam lat? Uśmiechnął się.

- Szesnaście.

Jego twarz była blisko, oczy przysłonięte ciężkimi powiekami. Odpowiedziała mu uśmiechem.

- Niech panu będzie, że szesnaście.

Ujął ją teraz palcami pod brodę i przesunął delikatnie kciukiem po jej dolnej wardze.

- Nie jestem już taki pewny, czy szesnaście - powiedział.

Wie dobrze, że nie szesnaście. Ale wytrzymując jego badawcze spojrzenie, zastanawiała się rozpaczliwie, co on może wyczytać z jej twarzy. Opuściła wzrok i zatrzepotała długimi, jedwabistymi rzęsami.

- Niełatwo panią rozgryźć - zawyrokował. - Musimy się bliżej poznać.

- Musimy?

- O, tak.

Zabrzmiało to, jakby decyzja już zapadła.

- A jak to zrobimy? - spytała Livvy wesoło.

- Moglibyśmy zacząć od wybrania się gdzieś wieczorem na kolacją. I długiej rozmowy.

Livvy pomyślała przelotnie, że Andy by tego bynajmniej nie pochwalił, lecz zaraz wszelka myśl jej uleciała, bo Corbin Radbrook pocałował ją. Powinna się była tego spodziewać. Głowę miała odchyloną, a on wodził palcami lekko po jej brodzie. Ale kiedy musnął ustami jej usta, wargi jej się rozchyliły i zalała ją fala słabości.

Umiał całować. Jej doświadczenie Jeśli chodzi o pocałunki miłosne, było ograniczone, ale wiedziała, że to dotkniecie mistrza. Potrzebowała całej siły woli, żeby się nie poddać i nie pozwolić cudownemu doznaniu trwać w nieskończoność. Z trudem się oderwała.

- I co, uważa pan, że w ten sposób się lepiej poznamy? - spytała tonem, który sugerował, że pocałunek sprawił jej wprawdzie przyjemność, ale nie doprowadził do palpitacji serca.

- W każdym razie to dobry początek.

Powiedział to tak, jakby i jemu pocałunek sprawił przyjemność. Ale gdyby mu wsunęła rękę pod marynarkę, tam gdzie bije serce, przekonałaby się z pewnością, że nie przyspieszyło ono swego rytmu. To ona była wstrząśnięta, chociaż starała się wyglądać na ubawioną.

- Ale ja płacę za siebie. Chce mieć głos w sprawie menu.

- Może mi pani zaufać.

Przekomarzali się jak starzy znajomi i potencjalni kochankowie. Livvy nieraz droczyła się i żartowała z Andy'm, ale nigdy z takim poczuciem niebezpieczeństwa. Ani podskórnego napięcia seksualnego. Wiedziała, że nie wolno jej ufać temu mężczyźnie, który w każdej chwili może się przemienić we wroga, musi natomiast zdobyć jego zaufanie. Powróciła na pewniejszy grunt.

- A ile pan ma lat?

- Trzydzieści dwa.

Myślała, że jest starszy, pod czterdziestkę. Zmarszczki mu się zaostrzały, kiedy był niezadowolony, przeorywały czoło i rozcinały pionową kreską brwi. Ale kiedy się uśmiechał, miał twarz młodego człowieka.

Tylko nie oczy. Te były oczami kogoś, kto widział więcej niż większość ludzi zobaczy przez całe życie. Kazały się domyślać osobowości złożonej i charyzmatycznej. Fascynujące byłoby go poznać lepiej. Ale Livvy pamiętała o tym, co ma do ukrycia. Nie może dopuścić, by się domyślił istnienia tajemnicy.

Obejmował ją ramieniem, ale delikatnie, więc zdecydowała się nie odsuwać. Lepiej niech tak zostanie, niewymuszony, przyjacielski gest.

- Miał pan jakieś plany na popołudnie? - zainteresowała się.

- Chciałem porozmawiać z Maybelle Murrin.

- Wypoczywa teraz. Zawsze po południu wypoczywa. Wie pan, co? Mogłabym się popytać, może żyje jeszcze ktoś, kto go znał.

- Pani jest rzeczywiście zdecydowana mnie do niej nie dopuścić. To by nie było przesłuchanie. Zwykła towarzyska rozmówka przy herbatce.

- Może kiedyś - odparła, żeby nie pomyślał, że ma na tym punkcie obsesje. - Ale nie śpieszy się z tym, prawda? Niech pan mi powie, jak się pisze scenariusz telewizyjny?

- Interesuje to panią naprawdę?

- Fascynuje. Moją największą atrakcje w zimie stanowi dobór farb do malowania pokojów. A tu się nagle okazuje, że mamy swój własny dreszczowiec. A czy pan przypadkiem... - wytoczyła cały arsenał trzepotów rzęs w komicznym błaganiu. - ... czy pan nie potrzebuje asystentki?

- Jeśli tą asystentką ma być pani - powiedział - proszę się za nią uważać.

Zakrawa to na początek romansu; którego nic nie zdoła powstrzymać, tak się wszystko toczy szybko i gładko. Musiał wyczuć jej podatność w tym pocałunku, choć przecież jej nie okazała. Zaskoczenie zaparło jej dech, prawda, ale nie straciła głowy.

- Niech więc pan mi udzieli lekcji - poprosiła. - Niech pan mi powie, jak to się robi.

Nie musiała udawać, że chłonie każde jego słowo, bo tak było, kiedy odgrywał dla niej scenką z ekranu telewizyjnego, naśladując soczysty głos spikera.

- Dzisiaj powrócimy do zagadki z lat dwudziestych. Chociaż dawno zapomniana, była to historia mająca wszystkie składniki najlepszych dreszczowców: namiętność, skandal, pięknych bohaterów i nagłą śmierć. W komunie artystycznej na wyspie Wight tworzył młody malarz u progu błyskotliwej kariery. Nazywał się Laurence Charles.

I dalej już własnym głosem:

- Fotografia Laurence'a. - Prztyknął w odbitką z gazety. - Powiększenie tego, jeśli nic lepszego nam się nie trafi.

Livvy pomyślała o rysunku na dnie cedrowej skrzyni i użytku, jaki by z niego zrobił, i wstrząsnął nią dreszcz.

- Potem narysujemy szkic charakterowy. Miał dwadzieścia pięć lat. Obijał się po świecie, nim tu przyjechał. Był czarusiem, urodziwym artystą. Nie brakuje o nim wzmianek w prasie z tamtych czasów. Następnie miejsce. Dom, w którym mieszkał i miał atelier, jest obecnie wynajmowany letnikom. Mieścił się tam przedtem posterunek Służby Ochrony Wybrzeża. Obecnie to Willa Halkjon.

- Ach, tak?

- Potem damy krótki przegląd wydarzeń roku, dalsze fotografie i fragmenty kronik, i wreszcie przystąpimy do historii komuny i wypadków, które doprowadziły do jego śmierci. Posłużymy się aktorami, ale w miarą możności postaramy się filmować w autentycznych miejscach. Mamy zezwolenie na użycie willi i odtworzenie wnętrza według tego, co o nim wiemy.

- A więc rekonstrukcja?

Oczywiście, telewizja zawsze tak opowiada dawne historie.

- Nazywamy to fakcją. Fakty, jak dalece je znamy, plus fikcja dla nadania im rumieńców życia.

Nie obchodziło jej, jak to nazywają. Zaniepokoiło ją to nadawanie rumieńców życia.

- Z aktorem w roli Laurence'a Charlesa? - Tak, a to jest jedyny materiał Jakim dysponują. Nie wiem nawet, jak wyglądał. Był brunetem czy blondynem, jak pani sądzi?

Trudno było powiedzieć na podstawie odbitki z gazety lecz na podstawie fotografii i rysunku w cedrowej skrzyni przypuszczała, że był blondynem. - Czymś pośrednim - odparła. - Czy to ma znaczenie? - Chciałbym wiedzieć jak wyglądał, jaki miał głos. Jeśli pani ciocia widziała go nawet tylko raz, na tym przyjęciu, na pewno wspomnienie o nim wryło się w pamięć ze względu na to, co się wydarzyło później.

Nie może dopuścić, żeby się dowiedział, co się naprawdę wydarzyło później.

- I kiedy to wszystko obejrzymy? - zapytała.

- Od ukończenia scenariusza do rozpoczęcia filmowania upływa zwykle koło roku.

Dwanaście miesięcy, nim duchy powstaną z grobu. Stłumiła dreszcz i podjęła:

- I naprawdę zamierzacie filmować w tej willi?

- Chciałaby ją pani obejrzeć?

Teraz wstrząsnął nią faktycznie dreszcz.

- A więc nie? - powiedział.

- I owszem. Czemu nie? Wezmę tylko kurtkę.

- Livvy - zawołał za nią, gdy dochodziła do drzwi. Obróciła głowę.

- Tak?

- Niech pani prędko wraca. Uśmiechnęła się.

- Skoczę na jednej nodze!

Rzeczywiście omal nie puściła się biegiem. Wpadła do swego pokoju, chwyciła brązową pikowaną kurtkę i długi kremowy szal, narzuciła je na siebie, naciągnęła kremowe, wełniane rękawice.

Miała ochotę zamknąć się na klucz i zostać, ale gdyby to uczyniła, przyszedłby po nią na górę. I rzeczywiście, kiedy wyszła na podest schodów, stal czekając w hallu na dole. Była dwa schodki od niego, gdy wyciągnął ręce, tak że zbiegając musiała wpaść w jego ramiona.

- Stęskniłem się za tobą - powiedział.

Nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo akurat do hallu wkroczyła Sonia i ogarnęła scenę jednym spojrzeniem.

- No, widzę, że już śpiewasz na inną nutę - powiedziała.

Livvy natychmiast wyzwoliła się z jego objęć.

- To Corbin Radbrook - przedstawiła, jakby Sonia tego nie wiedziała. - A to moja przyjaciółka, Sonia Baines.

- Miło mi panią poznać.

- Dzień dobry - odrzekła Sonia. - Co, czy Livvy pozwoliła panu zrobić gwiazdę telewizyjną z cioci Maysie?

- Nie! - rzuciła Livvy wściekle.

- No - zachichotała Sonia - z tego, co widzę, nie wygląda, żebyś potrafiła panu czegokolwiek odmówić.

Livvy roześmiała się, chociaż uwaga Soni była żenująco nietaktowna. Toteż Corbin zapytał przed domem:

- Jaką ona odgrywa rolę w pani życiu?

- Mieszka tutaj. Pomaga mi przy gościach. Chodziłyśmy podobno razem do szkoły. Ale niech pan sobie nie obiecuje zbyt wiele po jej uwadze, chyba potrafiłabym panu czego odmówić.

- Wielki Boże, oczywiście!

Ale przez kurtkę i sweter poczuła uścisk jego palców na ręce. Owładnęło nią to samo uczucie, co od dotknięcia jego warg na ustach, mrowienie przebiegające po całym ciele.

- Dobrze, że pan to rozumie - powiedziała.

- Och, zawsze uważałam, że nie należy nic robić pochopnie - odrzekł. - Myślę, że musi minąć co najmniej tydzień, nim dojdziemy do stadium, gdy nie będziemy sobie nawzajem potrafili niczego odmówić.


ROZDZIAŁ TRZECI

Livvy poczuła rumieniec palący jej twarz. Zrobi wszystko, żeby go urzec i wywieść w pole, ale do łóżka z nim nie pójdzie. - Ja też uważam, że nie należy nic robić pochopnie - powiedziała.

Do Wąwozu Czarnej Turni były jakieś dwie mile. Wżynał się on od morza w głąb lądu i prowadził wysoko w górę. Kiedy zaczęli się zjeżdżać artyści, dawny posterunek Służby Ochrony Wybrzeża, stojący nad urwiskiem, z widokiem na morze, znajdował się już w stanie bliskim ruiny. Ale Laurence Charles odnowił go i uczynił swoim mieszkaniem oraz atelier na ostatni rok życia. Dom stał na uboczu, oddalony nawet od siedzib innych członków kolonii.

- Można podjechać w pobliże autem - powiedział Corbin.

Otworzył drzwiczki i z tyłu łypnął na nią nieżyczliwie pies.

- A co z Luke'em?

- Czeka, żeby się z panią zapoznać.

- Zapoznać się? Nie pożreć mnie? Jakież on ma wielkie zęby? No, urodziwy to on nie jest, nie uważa pan?

- Moja panienko, ze swoimi zezowatymi kotami nie masz prawa do osobistych uwag.

- Ależ moje koty są piękne - zrobiła obrażoną minę.

- A ja uważam, że Luke jest piękny.

- Wobec tego coś musi być nie w porządku z pańskim wzrokiem albo z pańskim gustem.

- Co to, to nie. Nie wtedy, jak na panią patrzę. Pocałował ją powtórnie, muskając szybko zmysłowymi

wargami jej policzek. Usiłował dosięgnąć jej ust, ale zdecydowanym ruchem odwróciła głowę.

- Czy pani przyjaciółka Sonia czuwa na posterunku obserwacyjnym? - spytał.

- Nie widuje mnie zbyt często w ramionach obcych mężczyzn.

- Miło mi to słyszeć. Co miała znaczyć jej uwaga, że pani już śpiewa na inną nutę?

- Wie, że nie chciałam dopuścić do nękania cioci Maysie.

- Nękania? - To słowo go ubodło. - Dlaczego pani Sądzi, że grozi jej z mojej strony nękanie?

Livvy wzruszyła ramionami.

- Przeczytałam wczoraj kawałek jednej z pańskich książek. Jak można inaczej nazwać to, co pan robi? - Tamtych nękał dlatego, że mieli mnóstwo do ukrycia. Mamy stałego lokatora, emerytowanego kapitana marynarki, i on mi przyniósł do przejrzenia pańską książkę. Stale kupuje książki albo je wycygania i nigdy żadnej nie wyrzuca.

- Czy to ten starszy pan którego wczoraj spotkałem przed domem?

- Ach tak, oczywiście. I on pana rozpoznał. Dał mi pańską książkę do poczytania.

- I co, ukołysałem panią do snu?

- Nie, prawdę mówiąc, nie dał mi pan spać.

- Świetnie - powiedział. - Na to właśnie liczę, kiedy panią wezmę do łóżka.

- Mamy więc czytać w łóżku pańską książkę?

Na twarzy zachowała wyraz świętej naiwności, więc westchnął z politowaniem.

- Dziewczyna jest głupia - zauważył zwracając się niby to do psa. - Piękna, ale głupia.

Teraz Livvy obróciła się na siedzeniu, twarzą do Luke'a.

- Powiedz temu panu, że dziewczyna mogłaby go jeszcze tego i owego nauczyć.

Akurat, nauczyć! Opowiedzieć coś, nie daj Boże, o Laurence Charlesie, ale nie nauczyć.

- Nie mogę się doczekać.

Milczenie, które między nimi zaległo nie było ciążące, tak jakby wystarczało to, że są razem. Gdyby się poznali w innych okolicznościach, ogromnie by jej się spodobał z tym swoim humorem, siłą i zaczepnością seksualną, która ją podniecała, a zarazem przejmowała strachem.

Jazda nie trwała długo. Livvy oczywiście znała wąwóz i drogę do niego. Przydrożne pole, które służyło w lecie za parking, stało teraz puste. Obok znajdował się przełaz do ścieżki, którą można było zejść w dół do zatoki albo wspiąć się w górę na płaskowyż nad wąwozem.

Pies, wypuszczony z auta, ignorując Livvy szalał koło Corbina. Corbin podał Livvy rękę.

Ująwszy jej dłoń, już jej nie wypuścił. Był bez rękawiczek i kiedy zaczęli się wspinać ze splecionymi palcami, Livvy poczuła znów jakby prąd elektryczny, ogrzewający ją całą w chłodzie dnia.

Wiał ostry wiatr, niebo wisiało szare, wyblakły już jesienne barwy wrzosów i orlicy, drzewa stały nagie. Latem było tu pięknie, pięknie we wszystkich porach roku, ale jedynym, co teraz przychodziło Livvy do głowy, to że tu tak samotnie.

- Dawno pan tu jest?

- Od środy. Zmarnowałem cztery dni.

- Hm?

- Nie poznając cię wcześniej - odpowiedział. Roześmiała się.

- Jest pan Irlandczykiem? Bo zalewać to pan umie.

- To nie jest zalewanie.

Uniósł jej dłoń, ściągnął rękawiczkę, schował ją do kieszeni. Potem pocałował wnętrze jej dłoni i splótł z nią z powrotem palce, a ona czuła się taka naga i bezbronna, jakby jej położył rękę na piersi.

Krew tak jej dudniła w uszach, że prawie nie słyszała, co mówił, tylko szła obok w milczeniu. A on opowiadał o tym jak tu kiedyś było.

- Na wybrzeżu stał pusty dom, w którym zainstalowało się pięciu czy sześciu malarzy. Ale były także różne szopy i stodoły, więc zjeżdżało ich coraz więcej.

Zastanawiała się, czy może go poprosić: „Niech pan mi odda rękawiczkę, palce mi marzną". Wcale jej nie marzły, ale czułaby się bezpieczniejsza z dłońmi we własnych kieszeniach.

Ścieżka skręciła stromo w górę, wiatr się wzmagał w miarę jak się wspinali wyżej. Kiedy wyszli zza zakrętu, za którym się otwierał widok na dom, Livvy była bez tchu. Dom musiał się zupełnie zmienić, nie jest już tym miejscem co wówczas tak samo jak ciocia Maysie nie jest już tamtą dziewczyną, ale Livvy nie chciała wchodzić do środka.

Za szybami były zamknięte żaluzje albo okiennice, dom sprawiał wrażenie miejsca, w którym kryje się jakiś sekret. Widząc, że Corbin wyciąga klucz, Livvy pomyślała: „To chyba nie ten sam klucz i drzwi pewnie nie te same".

Drzwi otworzyły się gładko, miały naoliwione zawiasy. Za nimi panowała kompletna ciemność i przez głowę przemknęła Livvy szalona myśl: „Co robić, jeśli ktoś szepnie w środku 'Maybelle'?"

Nie wejdzie w tę ciemność. Gdyby Corbin nie wszedł bez niej, może by się go uczepiła. Ale wszedł i pies za nim, a Livvy została sama na schodkach. Słyszała jego kroki, potem przekleństwo, kiedy na coś wpadł, i już otwierał okiennice, a światło zaczynało się wsączać do środka.

Pierwszy rzut oka uspokoił ją nieco, bo wnętrze miało wygląd taki nowoczesny i zwyczajny. Typowy domek dla letników. Gruby dywan nie do zdarcia, trzyczęściowy komplet brązowych mebli, kilka foteli, niski stolik oraz we wnęce kuchennej goły sosnowy stół i ławy. W głębi drzwi prowadzące zapewne do łazienki i otwarte drewniane schody z podestem u szczytu i widocznymi dalszymi drzwiami na górze.

- I pan chce tutaj filmować? - zapytała z niedowierzaniem. - Przecież tutaj nic nie zostało. Nic nie jest tak, jak było.

- Ale to jest to samo miejsce. - Wszedł na górę i usiadł na najwyższym stopniu. - Niech pani tu wejdzie.

Wspięła się powoli po schodkach i pozwalając mu się pociągnąć, usiadła obok niego.

- A teraz niech pani wysili wyobraźnię - powiedział. - Chyba pani ma wyobraźnie?

- Wiem, co widzę. Co by pan chciał, żebym zobaczyła?

- Dom chylił się ku ruinie. Stał pusty przez lata. Podłoga była z płyt kamiennych, tynk opadał ze ścian. Ale przez lato Lurence pobielił wnętrze, narąbał drzewa na opał.

Obecnie w kuchni stał piecyk gazowy. Livvy jednak dobrze znała woń płonących bierwion i potrafiła sobie wyobrazić zapach palonych listów. Przed oczami miała zwijające się kartki i fioletowy atrament, jakim pisała Maybelle, blaknący, aż papier obrócił się w popiół.

- Postawił stół i krzesła, sofę z wyłażącym włosiem, porozkładał chodniki, czarny futrzak kolorowy szmaciak. Malował głównie farbami olejnymi, przygotowywał się do wystawy. Sztalugi miał kolo tamtego okna, obrazy poustawiane pod ścianą i na górze.

- Tak pan to sobie wyobraża?

Patrzyła na niego, nie w dół na ciasny pokój, pozbawiony jakiegokolwiek charakteru.

- Nie. Wiem to z lektury. Odwiedził go tu reporter jednej z ogólnokrajowych gazet i wszystko to opisał.

- I co dalej? - zapytała, bo nie mogła powiedzieć: „Nie chce tego słuchać. Wolałabym nic nie wiedzieć".

Ciało malarza znaleziono na dnie wąwozu. Spadł z urwiska i nikt nie wiedział, czy przypadkiem, czy w wyniku jakiejś kłótni. Natomiast w domu ślady gwałtownych wydarzeń były widoczne: wyciągnięte i wywrócone szuflady, splądrowane szafki, popalone papiery. A na podłodze portret dziewczyny, który ktoś oblał rozpuszczalnikiem, tak że rozpoznawalne pozostały tylko wspaniałe krucze włosy.

Czarna Dama. Zrodziły się co do niej różne przypuszczenia. W okolicy znaleźli się zazdrośni mężowie i kochankowie, którzy podejrzewali, że to ich ciemnowłose bogdanki pozowały do portretu. Domysły obejmowały żonę pewnego baroneta, która pływała własną żaglówką do pobliskiej zatoki, i hiszpańską tancerkę, która występowała wprawdzie w Anglii, ale którą często widywano na promie kursującym między nią a wyspą. I kilka innych kobiet

Lecz wszyscy podejrzani mieli alibi, a w domu nie natrafiono na żadne poszlaki. Również na urwisku nad przepaścią nie pozostały żadne ślady, bo w nocy padał ulewny deszcz.

- Nie ma pan uczucia, że wywołuje dawne duchy? - zapytała Livvy.

Corbin błysnął w uśmiechu zębami, wskazując na Luke'a, który chrapał w najlepsze u stóp schodów.

- On tak nie uważa. Gdyby tu spacerowały duchy, byłby cały zjeżony.

- Może fluidy nie przenikają przez tę grubą sierść. Moje koty już by skakały jak szalone.

- Po pani kotach można się wszystkiego spodziewać - powiedział. - Ale od tego czasu mieszkali w tym domu różni ludzie. Właściciele, z którymi się skontaktowałem, nie pamiętają w ogóle Laurence'a Charlesa. W nocy nie straszą tu żadne strachy.

- To pan tak twierdzi.

- Możemy się przekonać. Moglibyśmy tu zostać do rana. Zapadał zmrok, za oknami zaczynały się kłaść cienie, wiec

Livvy zerwała się na nogi.

- Kanapa rozkłada się prawdopodobnie w podwójne łóżko, dałbym pani swoją kurtkę do przykrycia. Luke też grzeje jak piec, kiedy się do niego przytulić.

Zbiegła szybko po schodach. Przypuszczała, że Corbin jedynie żartuje, ale wolała stąd wyjść jak najszybciej. Schroniła się na dworze, gdy Corbin zamykał okiennice.

- Znowu dostałem kosza - powiedział Corbin. Spróbowała się roześmiać, ale jej to nie wyszło.

- Stało się coś? - zapytał.

Ujął ją za ramiona i obrócił twarzą do siebie. Pomyślała, że chyba nigdy nie będzie mu potrafiła spojrzeć w oczy, kiedy na nią patrzy takim wzrokiem. Zamknęła na moment powieki.

- Jestem głupia. Mam tę przeczuloną wyobraźnie, która mnie obezwładnia. Może się pan ze mnie śmiać, ale czuję czasami w powietrzu fluidy. Natura mnie obdarzyła kocimi zmysłami.

- To wcale nie taka zła rzecz. Koty mają instynkt Ponoć żyją dziewięć razy, więc coś musi w tym być.

Wszystko dlatego, że zbyt żywo odmalował przeszłość.

- Nie często mi się to zdarza. Zwykle zachowuję zimną krew.

- Ogień się pani nie ima, mówiła pani. Miałem nadzieję, że nie ima się tylko pani stóp.

Objął ją ramieniem i tak poprowadził. Pocałował ją idąc, tak że było to tylko krótkie muśnięcie warg, ale żar przeszedł ją aż do palców u nóg. Jego ogień imał się każdego skrawka jej ciała.

- No, to gdzie pojedziemy na kolacje? - zapytał w aucie.

- Gdzie pan dotąd jadał?

- W żadnym miejscu, gdzie podają srebrną zastawę. Dzisiaj idziemy do Ritza.

- Pytanie tylko, czy nas tam wpuszczą - rzuciła wesoło.

Ubrani byli po sportowemu, ale nie wyobrażała sobie, żeby gdziekolwiek mieli nie wpuścić Corbina Radbrooka. W odpowiedzi wycedził posępnie przez zęby, ze sztywną górną wargą, imitując Humphreya Bogarta:

- Powiedz, gdzie chcesz iść, kochana, a ja już załatwię, że wyłożą dla ciebie czerwony dywan.

Przybrała gardłowy głos Lauren Bacall.

- Znam taki ustronny lokal, gdzie wystarczy, żebym zagwizdała.

- I co się wtedy stanie?

- Zbiegną się oczywiście wszyscy, żeby nas obsłużyć. - I niech się lepiej rozbiegną jak tylko nas obsłużą, bo chcę

cię dzisiaj mieć wyłącznie dla siebie.

W takim frywolnym nastroju Livvy gotowa była niemal zapomnieć, że jutro jej kłopoty zaczną się na nowo.

- Prawdę mówiąc o tej porze roku niewiele lokali jest otwarte po tej stronie wyspy. Ale znam bar z restauracją, gdzie jest całkiem niezła kuchnia.

- Mówi się, trudno - odparł.

Wskazała mu drogę do gospody koło nabrzeża, do której ją zawiózł poprzedniego wieczora Andy.

- Przyniesiemy ci, piesku, kolację - obiecała Luke'owi i weszła przodem do baru w stylu wiejskiej izby.

Wczoraj siedzieli tutaj przy stoliku, a za przepierzeniem imitującym kratkę z kutego żelaza miejscowa drużyna ćwiczyła grę w strzałki. Dzisiaj Livvy skierowała się do otwartych drzwi z napisem „Kuchnia Callie". Nowa zarządzająca powitała ją uśmiechem.

- Miło mi panią tak szybko wiedzie znowu. Zobaczyła Corbina i jej powitalny uśmiech przemienił się w mówiący, że Livvy zdaje się mierzyć coraz wyżej.

W restauracji nie było nikogo. Stało tu sześć stolików nakrytych czerwonymi obrusami, z czerwonymi świecami w białych lichtarzach. Usiedli w rogu, a Callie zapaliła im świece i podała menu.

- Dobre są frutti di mare - powiedziała Livvy.

Jakieś stwory morskie jadł wczoraj Andy. Ona sama zamówiła rodzaj omletu, ale była tak przejęta spodziewaną wizytą Corbina, że nie zwróciła uwagi na subtelny ziołowo-korzenny smak.

Dzisiaj sytuacja niewiele się zmieniła. Niepokoiła się tak samo. Była jednak bardziej głodna, a Corbin zarażał swoją żywotnością. Lokal nie mógł pretendować do pięciu gwiazdek, lecz z przyjemnością siedziała mając naprzeciwko Corbina.

Zdecydowała się na półmisek frutti di mare, on zamówił jaja na szynce i kotlet schabowy, co Callie zapisała z miną gospodyni ceniącej dobry apetyt u gościa, który płaci za swój posiłek. Przyniósłszy im zamówione dania i butelką białego wina, zamknęła drzwi, tak że zostali sami.

Livvy nie mogła oderwać oczu od talerza Corbina. Kotlet był olbrzymi, do tego solidny kawał szynki. Corbin nie robił wrażenia mężczyzny, który się przejada. Rosły, o twardych mięśniach, ale bez zbędnego tłuszczu.

- Sama mu pani obiecała kolację - powiedział.

- To dla Luke'a?

- Normalnie dostałby puszkę psiego specjału i parą biskwitów, ale po pani obietnicy będzie oczekiwał czegoś lepszego.

- Wobec tego może i ja się dołożą? - zażartowała. - Co by powiedział na scampi?

- To - Corbin stuknął kotlet widelcem - w zupełności wystarczy. Może coś z ryb dla kotów?

- Wcale by mi za to nie podziękowały. Są bardzo wybredne.

- Następnym razem zamówimy stolik u Ritza. Często pani tu bywa?

- Byłam wczoraj. - Pociągnęła trochę wina, pozwoliła chłodnemu trunkowi spłynąć do gardła. - Przedtem nie byłam tu od niepamiętnych czasów. Ale restauracja przeszła w nowe ręce, wiec wybraliśmy się spróbować tutejszej kuchni.

- We dwoje z mężczyzną?

- Tak.

- Nie przyszło mi do głowy, że może pani być z kimś związana. - Powiedział to, jakby przegapił coś, co powinno się samo narzucać. - Przedstawiła się pani jako panna Murrin, nie nosi pani obrączki ani pierścionka. Ale wystarczy na panią spojrzeć, żeby wiedzieć, że muszą się koło pani kręcić mężczyźni. Ktoś specjalny?

- Ktoś bardzo miły - powiedziała ciepło.

- To jakoś przeżyję - mruknął.

A ona pomyślała: „Co za mdłe określenie! Miły!" To samo by mogła powiedzieć o Henrym.

- Mam nadzieję, że nie wiąże pani z nim poważnych planów - podjął Corbin.

- Niech pan lepiej opowie o sobie - odparowała. - Ma pan kogoś specjalnego?

- No, myślę.

Patrzy na nią, ma ją na myśli. Powinna teraz zażartować: „Mówi pan to każdej dziewczynie?" - ale ten banał nie przeszedłby jej przez gardło. Nie mogła jednak oderwać od Corbina oczu.

Była to obezwładniająca chwila, w której nagle nabrał sensu romantyczny nonsens o dwojgu oczu spotykających się przez szerokość zatłoczonego pokoju, rozpoznających kogoś, kto jest w stanie sprawić, że świat się uśmiechnie i zaświeci słońce. I akurat jest to mężczyzna, do którego nie wolno jej się za żadne skarby zbliżyć.

- Nie zna mnie pan - odrzekła siląc się rozpaczliwie na lekki ton.

- Więc niech mi pani powie, co powinienem wiedzieć. Musi od niego oderwać wzrok.

- Nie ma wiele do opowiadania. Prowadzę pensjonat Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowych trzy lata temu. Zostałyśmy we dwie z ciocią Maysie. Chociaż można by uważać, że Sonia i Henry też należą do rodziny. A pan?

- Mój ojciec był adwokatem. Ja też ukończyłem prawo, praktykowałem przez jakiś czas. Czy zdaje pani sobie sprawę, ilu na świecie jest oszustów i krętaczy?

Siedzi tak blisko jednej z nich, że mogliby sobie podać ręce przez stół. Potrząsnęła bardzo nieznacznie głową, bo zdawał się oczekiwać odpowiedzi.

- Prowadziłem sprawę, o której nie mogłem zapomnieć długo potem Jak się skończyła i zapadł wyrok. Napisałem coś o pomyłkach sądowych i od tego się zaczęło. Zainteresowałem się nie rozwiązanymi sprawami, wciągnęło mnie dochodzenie prawdy.

- I co, udaje się panu zawsze dojść prawdy? Oczywiście, że nie. Nie zawsze i dopomóż Boże, żeby nie

doszedł tym razem.

- Naturalnie, że nie zawsze - odparł.

- Co pana naprowadziło na sprawę Laurence Charlesa? Szukał pan czegoś prawie zapomnianego, ale przecież istnieją setki takich spraw.

- Czysty przypadek. Grzebiąc się w archiwum natrafiłem na jej opis.

- I zaskoczyło? - strzeliła palcami. - O tak? Przyjechał pan szukać Czarnej Damy?

- Przyjechałem znaleźć panią.

Przeżywała jeden z najlepszych wieczorów swego życia, chociaż wiedziała, że szaleństwem jest rozkoszować się towarzystwem tego mężczyzny, który wydaje się dla niej stworzony. Są nastrojeni na tę samą długość fal albo na długość tak zbliżoną, że różnica nie odgrywa żadnej roli. Odprężeni jak starzy przyjaciele. On ją pobudza do śmiechu, ona mu opowiada różne historie, bo jest równie dobrą gawędziarą.

Callie zebrała talerze, przyniosła owoce i deskę serów. Livvy posłała jej uśmiech i podziękowała, ale naprawdę czuła się, jakby była z Corbinem sama, a cały świat przestał istnieć. Bawiła się tak dobrze, że kiedy wstali, żeby wyjść ze zdziwieniem spostrzegła, że zajęte są dwa inne stoliki. Luke czekał w samochodzie na parkingu. Owinęli kotlet grubo w serwetki, ale pies go poczuł i wsunął między nich kosmaty łeb.

- Nie w aucie - powiedział Corbin i schowawszy pakunek pod siedzenie odkręcił okno.

Byli syci i zapach mięsa nie sprawiał im przyjemności. Corbin przeprosił i sięgnął przez Livvy, żeby odkręcić drugie okno. Potem odchylił się z powrotem na swoje siedzenie, uniósł jej włosy i powąchał z uznaniem za jej uchem.

- To pachnie lepiej. Co to takiego?

- Moje perfumy? - Roześmiała się, bo jego wargi łachotały ją w ucho. - Są niepowtarzalne. Wątpię, czy pan znajdzie drugie takie. Mieszanka, którą sporządziłam w zeszłym tygodniu z resztek pozostałych w czterech różnych buteleczkach. Niektóre pamiętały zeszłoroczną Gwiazdkę, a przypuszczam, że zlane razem starczą mi do tegorocznej Gwiazdki. Prawdę mówiąc, wyszła zupełnie przyjemna mikstura, a mogło wyjść coś odrażającego.

W bladym świetle bardziej czuła, niż widziała Corbina, jego szczupłą twarz przy swojej, siłę jego krzepkiego ciała promieniującą nawet przez grube ubranie. Luke warknął, a ona pomyślała: „Aha, nie ufa mi" - i była właściwie zadowolona, bo przywodziło ją to z powrotem do rzeczywistości.

- Nie może się doczekać swojej kolacji - powiedział Corbin.

Włączył bieg i wrócili do Słodkich Sadów, prawie bez słowa.

Mam uczucie, jakby cię znała od niepamiętnych czasów - myślała Livvy. - Może ci jutro wszystko powiem. Może zrozumiesz.

Światła paliły się na dole w „rodzinnym" saloniku i na górze w pokoju Soni. W oknach na najwyższym piętrze jarzył się różowy blask lampki nocnej. Widać ciocia Maysie śpi.

Livvy wysiadła z auta. Corbin podszedł dookoła. Wyciągnął rękę, żeby ją pogłaskać po policzku, po czym położył jej dłoń na ramieniu.

- Ten Andy... - zaczął.

- Kto? - zapytała mimo woli.

Wygłupiła się przez tę jego bliskość, przez jego dotknięcie i uczucie, że ją znowu pocałuje. Wstrząsnęła się niecierpliwie.

- Niech pan zapomni, co powiedziałam. Dziękuję i dobranoc.

- Do jutra rana - zawołał za nią.

- Byleby nie przed dziesiątą - odkrzyknęła nie odwracając się.

Poszła prosto do mieszkania Maybelle. Ciocia spała spokojnie, natomiast koty się przebudziły.

- Śpijcie dalej - szepnęła i żaden z nich nie pobiegł za nią na dół, czując, że dzisiaj nie potrzebuje od nich pociechy.

Nie chciała również, żeby Sonia i kapitan zaczęli ją wypytywać, gdzie się tak długo zasiedziała i co robiła z mężczyzną, wobec którego była tak wrogo nastawiona jeszcze parę godzin temu.

Znalazłszy się w swoim pokoju, włączyła radio i poszukała muzyki, przy której można by się oddać marzeniom, po czym przystąpiła leniwie do rozbierania i szykowania sobie stroju na jutro. Ma podjąć swoją nową „pracę" jako asystentka Corbina, nie może więc wystąpić w dżinsach i koszuli poplamionej farbą. Jeśli będzie kończył scenariusz poświęcony Madeleine Smith, przyda mu się pewnie jako maszynistka. Jeśli ma zamiar pracować nad dokumentacją do Laurence'a Charlesa, musi nad nim czuwać.

Przejrzała całą swoją garderobę, nim się zdecydowała na popielatą flanelową spódnicę i koralowy sweter, z wysokimi czerwonymi butami albo czerwonymi pantoflami na płaskim obcasie. Do tego weźmie płaszcz z wielbłądziej wełny i skórzaną torebkę w piaskowym kolorze, prezent od cioci Maysie na ostatnie urodziny.

Zachowuje się, jakby jutro przypadła jakaś specjalna okazja. Oczy jej błyszczały, twarz płonęła, kiedy się przejrzała w lustrze. Wyglądała jak dziewczynka przed kinderbalem. Albo jak kobieta przed randką z fascynującym mężczyzną.

Nie powinna tak wyglądać, nie po winna sobie pozwalać na takie uczucia. Podoba się Corbinowi, a jest on mężczyzną, który sięga po to, co mu się podoba. Mężczyzną, który do pewnego momentu może z siebie dawać, ale w ostatecznym rozrachunku będzie zawsze więcej brał. Byłby na pewno doświadczonym i namiętnym kochankiem, ale nikt nie posiądzie go nigdy z duszą i ciałem, tak jak Laurence Charles posiadł kiedyś Maybelle Murrin.

Tak właśnie mogło się to kiedyś rozpocząć między Maybelle a Laurence. Sympatia i wzajemny pociąg, przeradzające się w rodzaj miłosnego odurzenia. A potem zazdrość, cierpienie i szał niszczenia owej nocy w samotnym domku.

Czy Laurence już wówczas nie żył? Pokłócili się w deszczu, idąc skrajem urwiska? „Zabiłam Lauriego" - wyznała Maybelle. Czy zacieranie śladów w domku miało miejsce przedtem, czy potem? Kiedy spaliła listy i oblała rozpuszczalnikiem portret rywalki? Czy to w końcu takie istotne? Dość że młoda dziewczyna wróciła owej nocy do Słodkich Sadów, przez nikogo nie zauważona i żyje w nich sześćdziesiąt lat później jako stara kobieta.

Livvy ją kocha. Były do siebie na swój sposób podobne. I od nocy gorączkowych rojeń ciotki Livvy żyła w ustawicznym strachu przed zatraceniem się z miłości do mężczyzny. To stanowiło jeden z powodów, dla których odpowiadał jej Andy.

Rumieniec znikł z jej twarzy. Była teraz blada, wstrząsały nią dreszcze. Skończyła się rozbierać, narzuciła szlafrok i poszła do najbliższej łazienki zrobić sobie gorącą kąpiel.

W wannie dreszcze minęły. Pozwoliła chmurze pary wypełnić niewielkie pomieszczenie i wyszła z wody dopiero, gdy się poczuła senna i rozluźniona. Wytarła się do sucha i sięgała po szlafrok, kiedy się rozległo pukanie do drzwi.

Westchnęła zirytowana. W domu były cztery inne łazienki. Komu się zachciało akurat tej?

- Zaraz wychodzę - zawołała.

- To ja! - huknął za drzwiami Henry.

- Na twoim miejscu poszłabym na drugi koniec korytarza. Tu jest para jak w saunie.

Drzwi były grube, mógł nie dosłyszeć, więc Livvy uchyliła je odrobinę, żeby para buchnęła na zewnątrz.

- Mam do ciebie słówko - zawołał Henry.

Wyszła zawiązując pasek szlafroka i zobaczyła w tyle za nim Corbina.

- Chodzi o przenocowanie tego młodego człowieka - oznajmił Henry. - Wypiliśmy razem kusztyczek rumu.

Rum Henry'ego był wysokoprocentowym marynarskim samogonem, potencjalnie tak zabójczym, że rzadko nim częstował. Jego zawsze rumiana twarz wyglądała teraz jak ognisty zachód słońca, oczy prawie zniknęły. Nieźle się zaprawił!

- Idź się kłaść - upomniała go surowo Livvy. Popatrzyła na Corbina w głębi korytarza. - A co pan tu robi? Zdawało mi się, że się pożegnaliśmy.

- Po sprawiedliwości, moja droga - wtrącił się Henry. - Ja go zaprosiłem. Wyszedłem kiedy odjeżdżał. Chciałem mu powiedzieć, jak bardzo mi się podobają jego książki.

- Nie musiałeś go po to raczyć rumem - powiedziała. Parę kieliszków wina do kolacji, to jeszcze ujdzie. Ale rum

Henry'ego na dodatek! Pękłby od chuchnięcia po tym każdy balonik policyjny. Nie podejrzewała Corbina o taką lekkomyślność. Chyba że chodziło mu o wmeldowanie się tu na nocleg.

- Moja wina - pokajał się Henry.

- No, dobrze - zgodziła się Livvy - ale tylko na tę jedną noc. Gdzie jest Luke? Nie chcę, żeby koty zeszły z góry i natknęły się na niego.

Luke, nakarmiony, śpi w aucie, poinformował ją Corbin.

- Może pan się przespać w tym pokoju - powiedziała otwierając drzwi i zapalając światło.

Kiedy wróciła po paru minutach z naręczem pledów i pościeli, Henry zniknął, a Corbin wyglądał przez okno, chociaż noc była za ciemna, żeby cokolwiek zobaczyć. Stał bez ruchu, lecz zdawał się swoją osobą wypełniać pokój sporych przecież rozmiarów. Livvy odczuwała jego obecność jak fizyczne dotknięci.

- Dziękuję - powiedział, kiedy zaczęła mu słać łóżko. - Nie miałam wielkiego wyboru. Nie pozwoliłabym usiąść

za kierownicą nikomu, kto się raczył rumem Henry'ego.

- Tak, to mocna rzecz.

Wyglądał na trzeźwego i język mu się nie plątał ale raz zgodziwszy się, żeby został, Livvy musiała być konsekwentna. Obtykając prześcieradło, podjęła rzeczowo:

- Trzeba było poprosić Henry'ego o piżamę. Moja będzie na pana za mała.

- Nie używam piżamy. Odepchnęła od siebie ten obraz.

- I umowa stoi, będzie się pan trzymał swojego pokoju. Zostawiła drzwi siebie otwarte i Henry z pewnością szukał jej najpierw tam. Corbin wie, gdzie jest jej pokój i może mu przyjść do głowy ją odwiedzić.

- Umowa stoi - odparł. Nie ruszył się od okna. - Chociaż oddałbym parę lat życia, żeby panią przy sobie zatrzymać. Mówię jako człowiek, który umie się cieszyć życiem.

Spojrzała na niego przez łóżko i przemknęła jej przez głowę szaleńcza myśl, czyby z nim nie dobić targu. Ona - w zamian za pozostawienie Maybelle w spokoju. Ale jeśli pójdzie z nim do łóżka, może się fatalnie sparzyć.

- Nie mam zwyczaju wskakiwać mężczyznom do łóżka po pierwszej randce - powiedziała.

Święta prawda, jedynym łóżkiem, do którego wskakuje, jest jej własne.

- Ja też nie mam zwyczaju iść z nikim do łóżka po pierwszej randce. - Nie spuszczał z niej wzroku. - Mógłbym jednak zrobić dla pani wyjątek, bo pani jest wyjątkowa. Ale mamy mnóstwo czasu.

- Mnóstwo - powtórzyła.

Ale ruszył w jej kierunku. Nie może pozwolić, żeby jej dotknął. Odwróciła się na pięcie, pociągając pasek szlafroka, który wplątał się pod koce. Nie przytrzymane niczym poły rozleciały się na obie strony.

Pod spodem była goła. Wydała zduszony okrzyk i chwyciła rozchylone poły.

- Po sprawiedliwości, jak mówi Henry - powiedział Corbin. - Chociaż kto twierdzi, że życie musi być sprawiedliwe?

- Niech pan zapomni, co pan widział.

Jedną ręką przytrzymywała poły szlafroka, drugą przewlekła ciągnący się po ziemi pasek.

- Niemożliwe - odrzekł. - Zachowam to wspomnienie we wdzięcznej pamięci.

Śmiejąc się Livvy uciekła na korytarz i do swego pokoju. Miała nadzieję, że Corbin nie podejrzewają o umyślną prowokację. Dobrze, że nikt nie widział Jak wybiega półnago z jego pokoju i nikt nie wie Jak przyjemnie byłoby tam zostać i śmiać się dalej.


ROZDZIAŁ CZWARTY

Obudziło Livvy wycie. Usiadła w ciemności i nasłuchiwała. Z pewnością to Luke. Nafosforyzowana tarcza jej podróżnego budzika wskazywała parę minut po szóstej. Ktoś musi uciszyć to nieszczęsne zwierzę. Oczywiście Corbin. Zapaliła lampkę nocną i wysunęła się z łóżka.

Ledwie wyszła z pokoju, kiedy w swoich drzwiach ukazał się Corbin naciągając pośpiesznie sweter.

- Przepraszam za ten hałas - powiedział. - Pójdę go wyprowadzić.

- Dziękuję. - Ziewnęła.

Naciągnęła dżinsy i sweter i wyszła na korytarz. W domu panowała cisza, widocznie nikt więcej się nie obudził. Jedyne światło na schodach zapalił niewątpliwie Corbin.

W kuchni nalała wody do imbryka i nasypała do kubków kawy. Czekając, aż woda się zagotuje, poszła do drzwi wyjściowych i wyjrzała na deszcz, który zapowiadał paskudny dzień.

Po chwili oczy jej się przystosowały do ciemności, lecz mimo to widziała tylko podjazd. Nawet jeżeli Corbin wziął z auta latarkę, to nigdzie nie było widać jej światła.

- Chodźcie do domu! Przeziębicie się obaj na śmierć!

- Jak długo ten pies musi spacerować? Nie czuje, że leje jak z cebra?

Poprowadziła ich korytarzem do kuchni. Otworzyła drzwiczki piecyka i przesunęła parę razy pogrzebaczem po ruszcie wytrząsając popiół spomiędzy czerwonych węgli. Potem wyjęła z szafki ręczniki.

- Wyglądacie obaj jak zmokłe kury - powiedziała. Luke otrząsał się energicznie pośrodku kuchni. Corbin zaczął go wycierać. Pochylony, uniósł głowę, kiedy nalewała wodę do kubków i zapytał:

- Nikt pani nigdy nie mówił, żeby nie wychodzić bez potrzeby na deszcz? Sama wygląda pani jak podtopiony kociak.

Rzeczywiście była tak samo mokra jak oni. Dotknąwszy włosów, poczuła pod palcami wodę. Otrząsnęła się szybko jak przed chwilą Luke.

- We mnie woda nie zdążyła wsiąknąć, zmokłam tylko po wierzchu.

- Wygaduje pani czasem głupstwa - powiedział Corbin - ale nie znam nikogo, z kim bym tak chętnie wypił poranną kawę jak z panią.

Mogłabym polubić twoją codzienną obecność - pomyślała.

Postawiła kubki na stole i usiadła. Patrzyła, jak Corbin kończy wycierać psa, po czym ten ułożył się przy piecyku, a Corbin podszedł do stołu.

- Skąd pan go wytrzasnął? - spytała.

- Z przytułku dla psów - odparł. - Jest przybłędą. Ktoś go pewnie wyrzucił, bo rósł za duży. A wtedy było jeszcze daleko do końca.

Luke pomachał leniwie ogonem.

- No, wyrósł pięknie, fakt. Wozi go pan wszędzie ze sobą?

- Kiedy wyjeżdżam za granicę, zostawiam go u przyjaciół. Poza tym, tak. Ale gdzie są koty?

- W mieszkaniu cioci Maysie, na drugim piętrze. Rzadko schodzą na dół, zanim się rozwidni.

Zamknęła na wszelki wypadek drzwi kuchni, ale Corbin musi wyprowadzić Luke'a, zanim się zjawi Szula. Zresztą Misza też może się zrobić agresywny, jak zobaczy psa.

Za oknami panował jeszcze mrok. Przyjemnie było tak siedzieć, rozmawiało im się równie dobrze jak wczoraj. Czas biegł tak szybko, że kiedy drzwi się otworzyły, ze zdumieniem stwierdziła, że siedzą tu ponad godzinę.

Nie była jednak tak zaskoczona jak Sonia. Idąc korytarzem, Sonia słyszała śmiech Livvy i zdziwiło ją, co takiego zabawnego może jej opowiadać o tak wczesnej porze Henry.

Kiedy nacisnęła klamkę i ujrzała Corbina trzymającego Livvy za rękę i opowiadającego jej coś, co wprawiało Livvy w paroksyzm śmiechu, zamarła z szeroko otwartymi oczami. Nie spodziewała się tego po Livvy. Zesztywniała, tak zaskoczona, że z ledwością wykrztusiła odpowiedź na „Dzień dobry" Corbina.

- Jeśli są w ogóle dobre dni - spróbowała zażartować Livvy, co niewiele pomogło.

- Chodź, staruszku - powiedział Corbin do psa. Luke podniósł się niechętnie i poczłapał za nim.

- No i co? - spytała Sonia.

Zjeżyła się pod ubawionym spojrzeniem Livvy.

- Wiem, to nie moja sprawa, to jest twój dom i twoje życie. Ale on jest w końcu obcym mężczyzną i wiesz o nim niewiele ponad to, że z niejednego pieca musiał chleb jeść. Owszem, jest atrakcyjny, ale mimo wszystko nie spodziewałam się po tobie czegoś takiego. Nie po tobie!

- Uspokój się - powiedziała Livvy. - Nie było niczego takiego. Henry wciągnął wieczorem Corbina i uraczył go tym swoim rumem. Potem go ruszyło sumienie i poprosił, żebym pozwoliła Corbinowi przenocować. Spał w pokoju gościnnym, pies w aucie, a spotkaliśmy się tutaj rano, kiedy pies zaczął wyć. Musiałaś słyszeć wycie. Nie? Tak w każdym razie było.

Livvy nie miała na twarzy makijażu, choćby cienia różu czy szminki. Nawet gdyby upadła tak nisko, żeby pójść z nim po paru godzinach do łóżka, chyba by mu się nie pokazała w takim stanie rano? Nawet nie uczesała włosów. Sonia rzadko się ostatnio malowała, ale pewno by to zaczęła robić, gdyby się ponownie zakochała.

- Przepraszam - mruknęła - ale byłam taka zaskoczona! Wczoraj też nie wiedziałam, co myśleć, jak cię zastałam na schodach w jego ramionach.

- Nie myśl sobie za wiele - odrzekła Livvy.

Przebywanie w towarzystwie Corbina miało swoje cudowne momenty, a kochanie się z nim byłoby pewnie ziszczeniem marzeń. Ale po jakimś czasie, w jakimś stadium czarowny sen mógłby się zbyt łatwo przerodzić w koszmar.

- Wyglądasz, jakbyś była w nie najlepszej formie - powiedziała Sonia. - Ty też piłaś ten ohydny rum?

- Czy wyglądałabym choćby tak rześko, gdybym piła? - Livvy wstrząsnęła się i zrobiła miną, a że akurat wszedł z powrotem do kuchni Corbin, dorzuciła z zastanowieniem: - Na panu to jakoś zdaje się nie wywarło większego wrażenia, ten ram kapitana? Silnym mężczyznom urywał się po nim film na dwadzieścia cztery godziny. Jak pan to robi?

- Obserwowałem Henry'ego, a kiedy po pierwszym kieliszku zaszkliły mu się oczy, wziąłem na wstrzymanie.

- I nie zauważył tego?

- Dolewał mi ciągle, jest gościnnym gospodarzem, ale wlewałem większą część z powrotem do karafki. Chodził parę razy na górę po książki.

Corbin mógł się wymówić od picia, gdyby chciał. Lecz wówczas Henry nie zaproponowałby mu tutaj noclegu, w pobliżu Livvy. I w pobliżu Maybelle Murrin.

- A, to mu pan zrobił kawał - powiedziała Sonia. Livvy uświadomiła sobie, że ma niezadowoloną minę. Roześmiała się i skłamała:

- Dzięki Bogu, że pan tego nie wylewał do doniczki z palmą, boby się dzisiaj podpierała nosem.

Na szczękach i nad ustami miał ciemną szczecinę zarostu. Nie zauważyła tego, kiedy się śmiali i rozmawiali. Teraz wydał jej się przez to znowu starszy.

- Kim właściwie był ten człowiek, o którym pan chce pisać? - spytała Sonia. - I co się z nim stało?

Zwykle Sonia robiła sobie szybko kawę i biegła z powrotem do Daisy. Ale dzisiaj oczywiście zostanie, żeby porozmawiać z Corbinem. A, niech sobie rozmawia. Nic, co powie, nie może mieć większego znaczenia.

Jednakże podczas kilku minut nieobecności Livvy zszedł na dół Henry. Nie miał już tak purpurowej twarzy. Kawę zrobił sobie zupełnie czarną, ale siedząc przy stole z Corbinem i Sonią robił wrażenie całkiem przytomnego. Na widok wchodzącej Livvy powiedział:

- Livvy na pewno się zgodzi. Moglibyśmy Corbina tu ulokować, prawda, moja droga?

Na twarzy Corbina pojawił się wyraz rozbawienia.

- Czyj to pomysł? - spytała Livvy.

- Mój - odparł spiesznie Henry. - Chętnie bym widział drugiego mężczyznę w domu.

- Pensjonat jest nieczynny - powiedziała. - Jak wiecie, aplikuję domowi kuracje upiększającą przed nowym sezonem.

Malowała i tapetowała pokój po pokoju, więc Sonia i Henry zaprotestowali chórem. Zawsze jest jakiś wolny pokój, oświadczyła Sonia, a pranie i gotowanie dla jednej dodatkowej osoby nie zrobi żadnej odczuwalnej różnicy. Henry zaś, któremu najwidoczniej przypadła do gustu wczorajsza sesja, wdał się w rozważanie, jakim atutem dla Słodkich Sadów będzie goszczenie sławnego autora telewizyjnego. Co za reklama dla pensjonatu, kiedy serial pójdzie na antenę!

O mało nie przyprawiło to Livvy o atak histerycznego śmiechu. Może się to skończyć antyreklamą najgorszego rodzaju. Jednakże po dwóch kubkach kawy na pusty żołądek czuła się jakoś beztrosko.

- Poza wszystkim - zakończył Henry - nie próbuj nam wmawiać, że nie przyda ci się trochę pieniędzy.

Popatrzyła na Corbina, który rzekł:

- Oczywiście, chętnie bym tu został.

A że nie mogła zdradzić prawdziwych powodów, dla których go tu nie chce mieć, więc powiedziała:

- No, dobrze. Zobaczymy Jak to będzie, przez dzień albo dwa.

Dalej potoczyło się wszystko gładko. Livvy przygotowała śniadanie i zostawiła Corbina z Henrym nad grzankami i dżemem, a sama poszła zanieść na górę tacę z poranną herbatą dla cioci Maysie.

Koty powitały ją w saloniku Maybelle.

- Aż boję wam się powiedzieć kim jest nasz nowy lokator. W każdym razie jest większy od was obu razem.

Maybelle czekała siedząc w łóżku, zupełnie rozbudzona.

- Co to za lokator, moja droga? - zainteresowała się.

- Miałam na myśli psa. Należy do kogoś, kogo proteguje Henry, bo chciałby mieć drugiego mężczyznę w domu.

Postawiła parującą herbatę na szafce nocnej, zanim dorzuciła swobodnym tonem:

- To ten pisarz, Corbin Radbrook.

Ale Maybelle sięgnęła po filiżanką pewną ręką.

- Wygląda więc na to, że trzeba bodzie z nim porozmawiać.

- Nie musisz, jeśli nie masz ochoty.

- Nie bardzo wiem, co bym mu mogła powiedzieć, ale chętnie z nim porozmawiam.

- Jak uważasz - zakończyła Livvy. - Wobec tego zaprosimy go któregoś dnia na górę.

Sonia i Henry byli zachwyceni. Miesiące zimowe stanowiły nudny okres, widzieli więc w Corbinie Radbrooku kogoś, kto pomoże trochę zapełnić pusty dom i puste dni. Wczoraj wieczorem Corbin poinformował Henry'ego, że być może przyjedzie jeszcze parę osób z telewizji i Henry był za otwarciem dla nich pensjonatu. Z pewnością Livvy nie odprawi z kwitkiem takich klientów?

- I nie martw się zbytnio o Maybelle - powiedział Henry. - Będzie w swoim żywiole wspominając dawne czasy.

Livvy nie mogła mu zdradzić, że nie zapowiada się to bynajmniej dla Maybelle na miłą przechadzkę po krainie wspomnień. Patrząc na ich uszczęśliwione twarze, myślała: Gdybyście wiedzieli, w jaką mnie wciągnęliście pułapkę.

Nie może tego nikomu zdradzić. A już najmniej Corbinowi. I powinna się mieć bezustannie na baczności przed magnetyzmem ciał, który ją do niego ciągnie, gotów jej zaćmić zdrowy rozsądek.

siedziała przy swoim biurku w kancelarii, potwierdzając rezerwacje na lato, która wpłynęła tego dnia, kiedy weszła Sonia ze słowami:

- Mogłabyś mu urządzić tutaj miejsce do pracy. To przecież coś w rodzaju gabinetu, prawda? No, i jest tu ciepło.

Większość pokoi na górze trzymano nie ogrzewaną, kiedy pensjonat był zamknięty dla gości. Kancelaria stanowiłaby rzeczywiście dobre miejsce do pracy dla pisarza. Jej okno wychodziło na patio z małą oranżerię i ogrodem w głębi. Corbin mógłby tu także mieć przy sobie psa.

- Nie skacz koło niego za bardzo - powiedziała Livvy. - Nie chcą, żeby tu osiadł na dobre.

Sonia uśmiechnęła się porozumiewawczo.

- Myślisz, że Andy byłby niezadowolony?

- A co przeciw temu może mieć Andy? Pamiętaj, że to nie ja nalegałam na przyjęcie Corbina.

- Ale się zgodziłaś - odparła Sonia.

Wszyscy czekali na jego przyjazd. Po lunchu Henry zasiadł w swoim wykuszu okiennym, z lunetą skierowaną na drogę, którą miał nadjechać Corbin.

- Jedzie! - zawołał ze szczytu schodów.

Livvy wróciła po lunchu do kancelarii. Słyszała kroki Soni biegnącej przez hall, ale nie przerwała swego zajęcia. Opróżniła w biurku parę szuflad, przekładając ich zawartość do innych . Udostępnienie mu kancelarii nie było wcale złym pomysłem. Znaczyło, że ona będzie miała dostęp do jego papierów.

Wszedł w towarzystwie Henry'ego, Soni i Daisy.

- Zgadzasz się, prawda, Livvy? - powiedziała Sonia. - -Corbin będzie mógł pracować w tym pokoju?

- Ewentualnie - orzekła Livvy, a kiedy zaczął jej dziękować, dorzuciła: - To był pomysł Soni.

Posłał Soni uśmiech, od którego się rozpromieniła.

- To będzie idealne rozwiązanie - powiedział. - Dziękuję, że pani o tym pomyślała.

Livvy słyszała, jak ich czaruje przy wnoszeniu rzeczy. Umiejętność zjednywania sobie ludzi należy oczywiście do jego zawodu, ale nie ulega wątpliwości, że wkrótce będzie miał trójkę oddanych wielbicieli. Sonia chciała go karmić, chociaż jadł już lunch. Henry był zachwycony męskim zrozumieniem. Daisy zapytała:

- Pan naprawdę pisze książki?

- Naprawdę - odrzekł. - Umiem także opowiadać wspaniałe historie.

Wkrótce jego rzeczy znalazły się na górze. Do kancelarii trafiła maszyna do pisania, magnetofon i walizeczka pełna tekturowych teczek i papierów. Kiedy zostali sami, Livvy otworzyła dwie szuflady w biurku i powiedziała:

- Opróżniłam je dla pana. Aha, i jeśli chce pan tu trzymać Luke'a, to niech pan zamyka drzwi.

Zamknął je teraz i Livvy czuła, że chce ją wziąć w ramiona. Jęła się usuwać, starając się pozostać poza zasięgiem jego rąk. W końcu się zatrzymał i ona też. Byli oddzieleni od siebie połową szerokości pokoju.

- Jeżeli ma pan tutaj mieszkać - powiedziała - to niech pan pamięta o wczorajszej umowie.

- Pamiętam, ale co w tym złego, jeśli się zbliżę.

Ich wzajemny pociąg był tak silny, że każdy nerw w ciele Livvy zdawał się napięty i obolały od wysiłku trzymania się z dala od niego. Jej głos zabrzmiał ostro i przenikliwie.

- Nie tutaj. Sonia może wejść w każdej chwili z talerzem jakiejś pożywnej zupy. Już i tak nie wie, co myśleć. Uważa, że z pana szybki Bill, ale ma nadzieję, że ja się opieram.

- Zgadza się. I jedno, i drugie.

- I tak niech zostanie. Corbin się roześmiał.

- Dobrze więc. Bierzmy się do pracy. - Włożył większą część papierów i teczek do górnej szuflady wyjaśniając: - To Madeleine. Pracuję nad nią zawsze do południa. - A to Laurence - powiedział kładąc znacznie cieńszą teczkę na biurku. - Jemu poświęcam resztę dnia.

Nie zebrał jeszcze zbyt wiele, ale przyjechał tu przecież po to, żeby wypełnić tę teczkę.

- Będę mogła w tym uczestniczyć? - zapytała skwapliwie. - Pozwoli mi pan pomagać?

- Może pani ze mną robić, co pani tylko zechce, z moim całkowitym przyzwoleniem. - Zerknął na nią spod oka roześmiał się, po czym wyciągnął z teczki arkusz zapisany pismem maszynowym. - Zacznijmy na przykład od tego. Kiedy będę mógł porozmawiać z panną Murrin?

Przed dwiema godzinami, kiedy Livvy zaniosła jej tacę z lunchem, ciocia Maysie powiedziała:

- Jeśli ten młody człowiek przyjedzie po południu, to mogłabym z nim porozmawiać, żeby mieć to za sobą.

- A co, gdybym pana poprosiła - powiedziała teraz Livvy - żeby pan ją ze względu na mnie zostawił w spokoju?

- Czemu?

Jego oczy nabrały znowu tej badawczości. Żadnego ciepła, tylko szybka, chłodna przenikliwość. Livvy się domyślała, że Henry musiał z nim wczoraj rozmawiać o Maybelle i pewno mu powiedział, że ma ona umysł jasny jak słońce. Im rozpaczliwiej Livvy będzie się upierała, tym bardziej podejrzliwy będzie się stawał Corbin.

Wykręcała nerwowo palce, ale zdołała nadać głosowi takie brzmienie, jakby przyznawała, że jej zachowanie jest niemądre.

- Może przesadzam, ale mam poczucie, że jestem tu za wszystko odpowiedzialna i musze się wszystkimi opiekować. A ciocia Maysie jest stara i drżę o nią.

- To mogę zrozumieć - powiedział cicho. - Ale kto się opiekuje panią? Andy?

- Chętnie by to robił. - Oczywiście, że chętnie. - Tylko że ja nie potrzebuje opieki. Opiekuje się sama sobą. Pójdę teraz na górę zobaczyć, czy ciocia nie śpi. Jeśli nie, spytam, czy pana przyjmie. Ale błagam, niech pan jej zbytnio nie meczy.

- Obiecuję - powiedział. - Zresztą pani będzie czuwała, z pazurkami gotowymi, żeby mi wydrapać w razie czego oczy.

Zamierzyła się niby na niego, z palcami zakrzywionymi jak kocie pazury, po czym wyszła z uśmiechem z kancelarii.

W jego towarzystwie uśmiechała się przez większą część czasu, a jednak nigdy w życiu nie była taka przerażona. Może tylko kiedy myślała że Maybelle umiera, ale wtedy nikt się nie silił na uśmiechy. Teraz pod uśmiechem kryła taki strach, że mogła zacząć coś mówić z chichotem, a skończyć z płaczem.

Może niedługo będzie to miała za sobą. Dość żeby Maybelle powiedziała: owszem, mieszkałam tutaj, kiedy Laurence Charles i jego przyjaciele założyli tę swoją komunę, ale tego, co pamiętam, nie wystarczy na pięć minut opowiadania. A Livvy będzie czuwała przy Corbinie, żeby usuwać wszystko, co mogłoby wskazywać na związek Maybelle z Laurencem. Największym niebezpieczeństwem jest sama Maybelle. To, co stanowiło przez tyle lat jej wyłączną tajemnicę, powinno być teraz nie do odtworzenia, jeśli tylko ona zachowa zimną krew i nie załamie się pod naciskiem.

Nikt by się nie domyślił tego wszystkiego kiedy Maybelle, siedząc na szezlongu, powitała Corbina czarującym uśmiechem. Jeszcze teraz była uderzająco piękną kobietą, tak że Corbin zatrzymał się, nie dowierzając własnym oczom. Mimo dzielących ich pięćdziesięciu lat jej kokieteria nie miała w sobie nic groteskowego, przeciwnie, była zniewalająca.

- Livvy mnie uprzedziła, że chce ze mną rozmawiać młody człowiek, ale mi nie powiedziała, że jest taki przystojny. Natomiast od Henry'ego wiem, że sławny.

- Henry mi pochlebia.

- To cały Henry.

Henry był zwykle obcesowo szczery, uśmiechnęła się więc wraz z Corbinem z tego żartu.

- Ale niech pan siada.

Usiadł w fotelu naprzeciwko niej, a Livvy usadowiła się na samym brzeżku szezlonga, z założonymi rękami i dłońmi zaciśniętymi na łokciach, siląc się, żeby nie wyglądać na wystraszoną.

- Przyjechał pan tu, żeby napisać o...

Maybelle zatrzepotała dłonią w powietrzu, jakby usiłowała schwytać ulatujące nazwisko.

- ...o Laurence Charlesie - podpowiedział Corbin.

- Tak, oczywiście.

Livvy wiedziała, że jest to nazwisko, którego Maybelle nigdy nie zapomni, i zastanawiała się, od jak dawna nie wypowiedziała go. Teraz nie chciało jej przejść przez gardło.

- Mój Boże, jak to było dawno. Byłam wtedy młodsza od ciebie. - Popatrzyła z czułością na Livvy.

- Pamięta go pani w ogóle? - zapytał Corbin.

- Wiem, że go widziałam.

- Na garden party? - podpowiedział znowu.

Livvy uprzedziła Maybelle, że Corbin ma zdjęcie z gazety.

- A tak, wtedy go widziałam. O ile mnie pamięć nie myli, był przystojnym młodym człowiekiem. I śmiał się dużo. No, wszyscyśmy się dużo śmiali. Może to tylko moja wyobraźnia, ale zdaje mi się, że świeciło słońce i był piękny dzień.

- Rozmawiała pani z nim?

- Zamieniliśmy parę słów. Artyści i wyspiarze nie mieli sobie nawzajem wiele do powiedzenia. Ale przypominam sobie, że garden party urządzono na jakiś cel charytatywny. Coś związanego z kościołem. - Maybelle pochyliła się do przodu, uśmiechnięta, jakby to była zabawa towarzyska. - Co by pan chciał, żebym panu powiedziała?

- Mogłaby go pani opisać?

- O ile sobie przypominam, był wysoki, o jasnych włosach, przystojny, mówiłam już. Ale skoro pan o nim pisze, pewno wie pan o nim więcej niż ja. Czego pan się dowiedział?

- Niewiele - odparł Corbin. - To, co wówczas pisały gazety. Jego rodzice jeszcze żyli w tym czasie. Innej rodziny nie miał. Znalezienie po sześćdziesięciu latach ludzi, którzy go znali, to trudne zadanie, a ja dopiero zacząłem. Dałem ogłoszenia. W jutrzejszym wydaniu „Wiadomości Środka Tygodnia" ukaże się mój apel o jakiekolwiek informacje. Chciałbym także odszukać jakieś jego prace. Widziała je pani kiedyś?

- Nie - powiedziała Maybelle.

- Przygotowywał się do wystawy. W domku zgromadził dużo obrazów, więc coś się może znajdzie. Oczywiście nie portret Czarnej Damy. Ten został zniszczony. Zdaje się, że nikt nigdy nie pomyślał o sfotografowaniu tego, co z niego zostało.

Livvy pragnęła objąć ramieniem kruche stare ciało cioci Maysie.

- Po jego śmierci musiało się dużo mówić o Czarnej Damie. Pamięta pani to? - spytał Corbin.

- Nie, bo mnie tu wtedy już nie było - odrzekła Maybelle pogodnie. - Wyjechałam do Ameryki. Wyszłam w tamtym roku za mąż.

Laurence Charles zginął w nocy, Maybelle Murrin odpłynęła następnego dnia. Livvy znała daty, Corbin nie. I nie ma powodu ich sprawdzać. Nie przypuszcza, że Maybelle potrzebuje alibi.

- Byłbym wdzięczny, gdyby mi pani pomogła odtworzyć wydarzenia owego roku. Wszystko, co się tu działo. Jak się toczyło tutejsze życie. Może ma pani jakieś fotografie. Zrobiłaby to pani dla mnie?

- Oczywiście. To był mój ostami rok w Anglii na prawie czterdzieści lat. Poczują się znowu młoda.

- Pan Corbin przyjął mnie na asystentkę - wtrąciła Livvy z nienaturalną wesołością. - Możesz opowiedzieć mnie. Przeprowadzę z tobą wywiad.

- Z tobą mogę rozmawiać codziennie - odparła Maybelle takim tonem Jakby się świetnie bawiła. - Ale nieczęsto chcą mnie słuchać przystojni mężczyźni.

Myśli, że go zwiedzie pochlebstwami. Może i tak, jeśli Corbin się nie połapie, że Maybelle ma coś do ukrycia. Ale jego niefrasobliwy sposób bycia to tylko zewnętrzna powłoka, pod którą kryje się umysł zimny jak stal. Niewielu jest ludzi tak twardych jak on.

Maybelle zaczęła opowiadać, jak wyglądało życie za jej dziewczęcych lat, a Livvy siedziała i przyglądała się Jak Corbin słucha uważnie. Po pewnym czasie przerwał:

- Zobowiązałem się nie męczyć pani za długo. Będę mógł panią jeszcze odwiedzić?

- Nie będę się mogła doczekać - odrzekła Maybelle. Livvy odprowadziła go na podest schodów.

- Dziękuję, że pan jej dłużej nie trzymał.

- Wystarczająco długo. Opowiadałaby dalej, ale zaczęła się robić zmęczona.

- Tak pan uważa?

Maybelle była wesoła i ożywiona, gdy wspominała lata swojej młodości, lata, kiedy słońce zdawało się nigdy nie zachodzić. Livvy uważała, że spisała się bez zarzutu, ale Corbin rzekł:

- Czułem, że to dla niej wysiłek psychiczny. Nie wiem, dlaczego.

Kurcz strachu ścisnął Livvy za gardło.

- Już panu mówiłam. Bo jest stara i chora na serce. Sprowadzę pana na dół i powinnam chyba do niej wrócić.

Ten Corbin! Ma jakiś dar wyczuwania więcej, niż ludzie mu zdradzają. Niech Bóg ją chroni, jeśli się kiedyś zwróci przeciwko niej. Zerwie z niej warstwę pozorów i Livvy stanie przed nim obnażona jako pospolita oszustka.

- Co za uroczy człowiek - powiedziała Maybelle, kiedy Livvy wróciła do jej pokoju.

- Bardzo uroczy - odparła Livvy chłodno. - Nie w moim typie, ale ma swoich wielbicieli. Sonia się nad nim rozpływa. Henry też. Nawet Daisy o nim mówi.

- Ale ty go nie lubisz? Maybelle wydawała się zdziwiona.

- Sprzedałby własną babkę, żeby zdobyć dobrą historie do opisania.

Maybelle uniosła brwi.

- Dużo o nim wiesz.

- Dowiaduje się - odparła Livvy. - Korzystając, że tu jest, próbuje mnie uwieść w wolnych chwilach.

Faktycznie próbuje, a ona go nie zniechęca. Ale jeśli Maybelle pomyśli, że Corbin ją napastuje, nie będzie tym zachwycona. Istotnie zrobiła zatroskaną minę.

- Czy to nie bezczelność? - ciągnęła Livvy. - Powiedziałam mu o Andym, ale on należy do takich, których by nie powstrzymała nawet obrączka na moim palcu. Wiesz, poznawszy go, tym bardziej cenie Andy'ego.

Okropne, jakie ona wygaduje kłamstwa. Corbin wyparł Andy'ego z jej myśli do tego stopnia, że nawet w tej chwili, mówiąc o nim, zastanawiała się, czy będzie w stanie wrócić do Andy'ego, kiedy to wszystko dobiegnie końca i Corbin sobie pojedzie. Kłamstwo jest tym gorsze, że wcale nie tego pragnie.

- Dlaczego mi to wszystko mówisz? - spytała cicho Maybelle. - Znam zalety Andy'ego.

- No, dlatego że Corbin niewiele ich posiada - odrzekła Livvy. - Ale czy nie powinnaś trochę odpocząć? Czy też przysłać na górę Henry'ego, żeby ci wyłuszczył, dlaczego mnie zmusił do przyjęcia lokatora, kiedy już zamknęłam pensjonat na zimę?

Wszystko to musiało wytrącić Maybelle z równowagi. Livvy nie bardzo chciała zostawiać ją teraz samą. Henry może nie stanąć na wysokości zadania, jeśli Maybelle będzie nagle potrzebowała swoich proszków. Jednakże Maybelle powiedziała:

- Och, przyślij na górę Henry'ego. Nie czuje się wcale zmęczona. - A kiedy Livvy się odwróciła do wyjścia, dorzuciła: - Co do tych starych fotografii, o które on pytał. Ja chyba nie mam nic takiego.

- Tak przypuszczałam - powiedziała Livvy. W tym momencie stanął w drzwiach Henry.

- Mogę wejść?

Corbina zastała w oranżerii, na którą wychodziły okna kancelarii.

- Wszystko w porządku? - zapytał nie odwracając się. Livvy była znowu boso, weszła prawie bezszelestnie.

- Skąd pan wie, że to ja?

- Och, ja panią zawsze poznam.

Nie mogła się oprzeć, podeszła i stanęła koło niego.

- Miał pan rację, poczuła się zmęczona.

Patrzyła na deszcz, dopóki Corbin nie ujął jej za ramiona i nie obrócił do siebie.

- Musiała być do pani bardzo podobna. Kiedy ją zobaczyłem, od razu pomyślałem, sześćdziesiąt lat temu była taka jak Livvy.

Akurat przyda jej się to przypomnienie, żeby się w nim nie zadurzyć tak, jak Maybelle w Laurence.

- Och, pewnie jest jakieś podobieństwo rodzinne - powiedziała lekkim tonem. - Maybelle uważa, że z pana wielki czaruś, widać więc i myślimy czasem podobnie.

Tego dnia wprowadził ją we wszystkie materiały dotyczące Laurence Charlesa. Livvy przeczytała odbitki wycinków ze starych gazet, kopie korespondencji z właścicielami Willi Halkjon, z miejscowymi gazetami i bibliotekami. Pokazał jej także listę kontaktów nawiązanych w celu odnalezienia jego obrazów. Po jutrzejszym apelu w gazecie może się ponadto zgłosić ktoś kto będzie im mógł powiedzieć coś więcej.

siedzieli obok siebie przy biurku z drzewa różanego i Corbin bynajmniej nie starał się trzymać rąk z dala od niej. Uśmiechał się do niej, odgarniał jej włosy opadające na czoło, splatał z nią palce. A ona z nim flirtowała, na ile miała odwagę.

Przyprowadził z auta Luke'a, który był wytrawnym podróżnikiem, nawykłym do nowych miejsc. Obwąchał pokój, warknął cicho na Livvy, po czym się ułożył.

- Czuje w pani kotkę - powiedział Corbin. - Ja to zaakceptowałem, ale on będzie potrzebował więcej czasu.

Na dworze padało przez cały dzień, lecz w domu wszystko wydawało się ładnie pięknie. Maybelle z pewnością się denerwowała, ale nikt by tego po niej nie poznał.

Livvy zamknęła koty w jej mieszkaniu i zeszła na dół. Kiedy wychodziła z saloniku, żeby zobaczyć, co z ciocią, Corbin zaczynał opowiadać Daisy historyjką o jej ukochanej zabawce, wełnianej sowie. Dziewczynka słuchała jak urzeczona, gdy opisywał, jak Daisy wzlatuje do jednej z gwiazd uczepiona rozpostartych skrzydeł sowy, i Livvy pomyślała, jaka to ironia, że Corbin wymyśla bajki, podczas gdy ona robi wszystko, żeby przed nim ukryć prawdziwą tragedię.

Kiedy wróciła, scena w saloniku zmieniła się o tyle, że na kanapie obok Corbina zamiast Daisy siedziała wniebowzięta Sonia, słuchając go z takim samym wyrazem zachwytu na twarzy jak jej mała córeczka.

- Chyba to już nie bajka o Sówce Wełnówce? - zapytała Livvy, nie wiedzieć czemu poirytowana.

Sonia zachichotała.

- Wyobraź sobie, że Corbin zna wszystkich! Zna... Jęła recytować listę nazwisk znanych z telewizji i prasy.

Okazało się, że go zapytała, czy rozmawiał kiedyś z Terry'm Woganem i Corbin zaczął jej opowiadać różne zakulisowe ploteczki, za którymi przepadała.

Livvy nie pamiętała, kiedy Sonia była taka ożywiona. Dobrze, niech się trochę rozerwie, ale nie można dopuścić, żeby się zadurzyła w Corbinie. Nie dlatego, że Corbin interesuje się Livvy, bo z tego na dłuższą metą nic nie wyniknie, lecz dlatego że pasują do siebie jak pięść do nosa.

Rozległ się dzwonek u drzwi i Luke jął szczekać.

- Któż to znowu?... - zaczęła Livvy i zaraz sobie przypomniała.

Andy, całując ją w niedzielę na dobranoc, powiedział: To do wtorku, ale Livvy miała od tego czasu głową tak nabitą ważniejszymi sprawami, że na śmierć zapomniała. Zerwała się teraz na nogi mówiąc:

- Ja otworze. To na pewno Andy. Wciągnęła go z deszczu papląc:

- Czy to nie okropne? Nie wyjdziemy chyba nigdzie w taką pogodę, prawda? Zresztą mamy gościa, którego musisz poznać.

Ujęła go za rękę, tak jak spacerowali całymi milami przez ostatnie lata, i od razu wiedziała, że odczuwa do niego jedynie sympatie, bo nie było w tym dotknięciu tej elektryczności, co w dotknięciu Corbina. Kiedy weszli do saloniku, trzymając się ciągle za ręce, Corbin podniósł głowę i omiótł ich spojrzeniem. Był znacznie wyższy od Andy'ego. Czy też tylko tak jej się wydawało dlatego, że jest dominującą osobowością?

- Andrew Becker - przedstawiła Livvy. - Mówiłam panu o nim.

- I owszem, mówiła pani - mruknął Corbin.

- A to Corbin Radbrook. Pracuje nad scenariuszem dla telewizji. Zatrzymał się u nas na parę dni.

Andy był najpierw zaskoczony, następnie zaintrygowany, gdy Corbin zaczął opowiadać o swojej pracy. siedzieli rozmawiając, z początku o Laurence Charlesie, potem o innych sprawach, o zajęciu Andy'ego, o nieruchomościach na wyspie Wight, o wszystkim i o niczym. Corbin pozostawał wciąż jednakowo uprzejmy, jednakowo czarujący, tak że Sonia była jak urzeczona, Andy zaś zapomniał zupełnie, że przyjechał w nadziei spędzenia wieczoru sam na sam z Livvy.

Andy polecił Corbinowi restaurację po czym zwrócił się do Livvy:

- Moglibyśmy się tam wybrać. Co byś powiedziała na niedzielę wieczór?

- Moglibyśmy się wybrać wszyscy czworo - zaproponował Corbin. - Muszę wyskoczyć w piątek do Londynu, ale w niedziele wrócę. Wybralibyśmy się wszyscy razem.

- To by było bombowo - przytaknęła entuzjastycznie Sonia. - Henry by został z Daisy.

Żegnając się z Livvy w hallu przy wyjściu, Andy skwitował to mówiąc z uśmiechem:

- Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Sonia chciała tak gorliwie zostawiać Daisy z Henry'm. Nie mogła oderwać oczu od tego Corbina. Wygląda, że tego właśnie jej potrzeba.

- Albo wręcz przeciwnie - ucięła Livvy. - Mogłaby się zdrowo sparzyć, bo on jest bez skrupułów, mimo że ma wytworne maniery, kiedy mu to na rękę.

Idąc z powrotem przez hall, zobaczyła u szczytu schodów Corbina. Powiedzieli już sobie wszyscy dobranoc i Sonia poszła do swego pokoju, a Corbin zaprowadził do swojego Luke'a. Teraz stał w mroku na górze, czekając, aż odjedzie Andy. No, nie musiał długo czekać.

- Czy Luke jest unieszkodliwiony? - zapytała. - Bo musze wypuścić na parą minut koty.

- Zamknąłem go w pokoju.

- Na co pan czeka? Zaczęła wchodzić po schodach.

- Żeby pani powiedzieć dobranoc bez świadków.

- Jak pan nie lubi świadków, to po co pan aranżował tę wspólną wyprawą w niedzielą?

Doszła na podest, gdzie stał oparty o ścianą, z założonymi rękami.

- Nie chciałem pani puścić samej z Andym - wycedził.

Nie ruszył się, kiedy zaczęła wchodzić wyżej, do mieszkania na górze. Maybelle spała, koty wyszły za Livvy, gdy szepnęła ich imiona. Corbin przyłączył się do małej procesji, którą Livvy poprowadziła do kuchni. Otworzyła tylne drzwi na dwór.

- Andy uważa, że pan jest tym, czego potrzeba Soni - poinformowała go, nalewając mleka na dwa spodeczki.

- Co to, to nie! - odrzucił natychmiast. - Jestem tym, czego potrzeba pani. I vice versa. Z przyjemnością zauważyłem, że pani zapomniała o wizycie Andy'ego.

- Wcale nie zapomniałam - burknęła.

Livvy ustawiła na ziemi spodeczki dla kotów, które wyszły na dwór, a stwierdziwszy, że pada, wróciły czym prędzej.

- Andy to przyzwyczajenie - ciągnął tymczasem nie zrażony Corbin. - Coś takiego jak mycie zębów. Jak dawno pani go zna?

- Od zawsze. - To prawda. Lubi go, jest do niego przywiązana. - Dał mi śliczną nakręcaną kaczuszkę na piąte urodziny - powiedziała wesoło.

Corbin uśmiechnął się szeroko.

- A co pani dał na ostatnie? Kluczyk do nakręcania kaczuszki?

- Bardzo dowcipne. Koty chłeptały mleko.

- Może panu też coś zrobić? - zakpiła. - Filiżankę kakao?

- Z pani rąk bym je przyjął. Coś takiego mógł powiedzieć kochanek Madeleine, kiedy mu je podała ze słowami: „Wierz mi" .

Żartował, ale Livvy zrobiło się nagle głupio. Nie powinien jej ufać. Jak to możliwe, że będąc takim przenikliwym w stosunku do innych, nie widzi tego? Musi patrzeć na nią przez różowe okulary. Mogła się tylko modlić, żeby jej nie przejrzał.

- Nie chce pan kakao? - rzuciła wesoło. - Wyście skończyły? - Koty wychłeptały już mleko. - Chodźmy więc.

Szła ostatnia, gasząc po drodze światła. U stóp schodów na drugie piętro powiedziała:

- To dobranoc, - Po czym dorzuciła: - Pan naprawdę nie używa piżamy? - Corbin pokręcił głową.

- Niech więc pan będzie tak dobry i zawija się ręcznikiem, chodząc do łazienki, bo tu mieszkają kobiety. Mam na myśli Sonie i Daisy.

- Niech pani się nie obawia. Trzymam w pogotowiu szlafrok na wypadek pożaru. Ale dziś nie będzie pożaru, prawda?

Sięgnął po jej rękę i przesunął koniuszkiem palca po błękitnych żyłkach nad jej nadgarstkiem. Było to jak płomyk, który mógłby buchnąć nie kontrolowanym płomieniem, gdyby nie oswobodziła ręki. Pobiegła na górę, rzucając przez ramię.

- Nie będzie żadnych pożarów! I wypraszam sobie chodzenie po korytarzu, w szlafroku czy bez szlafroka!

Kiedy dobiegła do górnego podestu i obejrzała się na niego, zawołał cicho:

- Dobranoc, piękna panienko.

- Dobranoc, kochany - usłyszała swoją odpowiedź. Została przez jakiś czas w mieszkaniu Maybelle, skulona i cicha w głębokim fotelu. To jedynie chemia ciał! Czuje do niego nieodparty pociąg, jest nim szaleńczo zauroczona. Ale to nie jest, to nie może być miłość!


ROZDZIAŁ PIĄTY

Następnego dnia Henry wziął z hallu gazety idąc na śniadanie i wkroczył do kuchni czytając podpis pod zdjęciem Corbina na stronie tytułowej, „Corbin Radbrook, znany reporter kryminalny, który przybył na wyspę w nadziei rozwiązania starej zagadki. Patrz strona trzecia."

Rozpostarł gazetę na stole i zaraz podbiegła Sonia piszcząc: Pokaż i mnie.

Tajemnica Wąwozu Czarnej Skały - głosił tytuł. - Jak zginął Laurence Charles? Pod spodem widniała fotografia wąwozu w lecie. Następowała kilka akapitów o Corbinie, o jego dorobku telewizyjnym, oraz wiadomość, że p. Radbrook zbiera na miejscu materiały do programu telewizyjnego. Znajdowała się również dosyć wyczerpująca relacja wydarzeń sprzed sześćdziesięciu lat zatytułowana „Kim była Czarna Dama?"

Livvy stała z tyłu, przysłuchując się, jak Henry i Sonia z uciechą odczytują urywki artykułu. Henry żałował, że wkroczył na scenę tragicznych wydarzeń czterdzieści lat za późno.

Maybelle poprosiła o gazetę, kiedy Livvy zaniosła jej poranną herbatę. Przeczytała artykuł, podczas gdy Livvy krzątała się po pokoju. Maybelle była blada, wyglądała na zmęczoną, więc Livvy zapytała:

- Jak spałaś?

- Nie za dobrze,

I nie zaprotestowała na propozycję Livvy: - To zjedz śniadanie w łóżku. Wstaniesz jak się poczujesz lepiej.

Na dole Livvy zakomunikowała:

- Jest dzisiaj zmęczona. Koniec z wywiadami na jakiś czas.

Livvy mogła powrócić do tego, co robiła, nim Corbin wtargnął w jej życie: do zrywania tapet w jednym z pokoi gościnnych.

Corbin pracował w kancelarii, do której bezustannie wpadała Daisy, dopóki Sonia nie narzuciła jej wreszcie twardej reguły: drzwi muszą pozostać zamknięte, bo jak Luke się wydostanie do hallu, może pogryźć koty.

Sonia nie stosowała jednak tej reguły do siebie. Pokój, który Livvy odnawiała, znajdował się niedaleko podestu pierwszego pietra. Livvy miała otwarte drzwi, słyszała więc, ilekroć Sonia szła przez hall, a potem pukała i mówiła:

- Kawy?

Przy śniadaniu Corbin powiedział, że wypija morze kawy, kiedy pracuje. Sonia uznała widać, że oznacza to nową filiżankę co pół godziny, stwierdziła wreszcie Livvy. Zeszła na dół i przygotowała mu sama termos.

Sonia siedziała przy stole kuchennym, z jakimś magazynem otwartym na stronie z modnymi fryzurami. Nie podnosząc oczu, spytała:

- Jak myślisz, dobrze by mi było w takim uczesaniu? Normalnie Livvy by się ucieszyła widząc, że Sonia zaczyna

się znowu interesować swoim wyglądem. Ale teraz chodzi o Corbina, a to diablo niebezpieczne.

- Ładne - przyznała Livvy. - Byłoby ci w tym dobrze.

Sonia zobaczyła termos.

- Dla kogo to?

- Dla Corbina. Powinno mu tego starczyć do lunchu.

- Uczesze się tak na niedziele - postanowiła.

Livvy wyszła do ogrodu koło oranżerii i patio, gdyż chciała łyknąć trochę świeżego powietrza. Trzęsła się ze złości. Jakby jeszcze nie dość było jednego kłopotu, Sonia musiała się na dodatek zakochać w Corbinie!

W nocy przestało padać i temperatura spadła. Zmarznięta trawa chrzęściła pod bosymi stopami Livvy. Chłód przeniknął ją tak szybko, że rada weszła do oranżerii. Luke, leżący koło Corbina, warknął.

- Zdaje się, że on nie tyle czuje w pani kotkę - powiedział Corbin - co jest po prostu zazdrosny.

W kuchni Livvy miała ochotę warczeć i fukać na Sonię.

Czy to znaczy, że i ona robi się zaborcza wobec Corbina?

- Bzdura - powiedziała, zła na siebie. - Kawa, pełen termos. Przy tym ciągłym przerywaniu nigdy pan nie skończy.

Postawiła termos na biurku, obok maszyny do pisania i poprzedniej półpełnej filiżanki i pochyliła się, żeby popatrzeć na fotokopię jakiegoś listu.

- Madeleine? - spytała.

- Tak. Oczywiście kopia. Oryginały stanowiły materiał dowodowy, a kiedy je wydobyto po stu latach z archiwum jeszcze pachniały jej perfumami.

Stanowiło to z pewnością nie lada zaskoczenie dla tego kto otworzył pudełko z listami. Livvy wciągnęła powietrze.

- To musiały być mocne perfumy!

- O tak, Madeleine przepadała za mocnymi efektami. - Corbin posłał Livvy szeroki uśmiech, po czym dmuchnął delikatnie w jej włosy. - A propos zapachów, zmieniła pani dzisiaj perfumy.

Nie używała dzisiaj w ogóle perfum Jej włosy i skóra pachniały tylko czystością i odrobiną makijażu. Natomiast ręce się lepiły, a na dżinsach miała plamy. Usiadła na brzegu biurka i zamachała długą nogą.

- Te perfumy to płyn do usuwania tapet i stary klej - powiedziała.

- Ciekawe. Natomiast Daisy pachnie pani perfumami. A więc Daisy dobrała się znowu do jej toalety. Livvy wywróciła oczy ku niebu.

- Daisy jest psotna jak małpka. Nie wchodzi do pokoi gościnnych. Natomiast gospodaruje bez przerwy w moim pokoju.

Corbin odchylił się w fotelu, obserwując jej rozhuśtaną nogę.

- Wolałbym, żeby pani chodziła w pantoflach.

- A to dlaczego? Co panu przeszkadzają moje nogi? - Przybrała minę udanego zatroskania. - Jest pan fetyszystą? Obsesja na punkcie stóp?

- Tylko pani stóp.

- Przepraszam. Nie miałam najmniejszego zamiaru burzyć pańskiego spokoju. Już je zabieram.

- Niech pani uważa chodząc - ostrzegł. - Ma pani piękne stopy, nie chciałbym, żeby pani im zrobiła krzywdę.

Livvy wolałaby znaleźć się w objęciu jego opiekuńczych ramion zamiast wciąż błaznować.

- No, czas wracać do mojego striptizu - powiedziała. - Mam do zdjęcia trzy warstwy tapety. - A otwierając drzwi do hallu, dorzuciła:

- Ciekawam, co wyniknie z tego artykułu w „Wiadomościach".

Ona modliła się, żeby nic nie wynikło, i jej życzenie nieomal się spełniło. Do piątku redakcja otrzymała kilka starych fotografii, żadnej Laurence Charlesa, oraz zgłoszenia czworga wiekowych osób, które twierdziły, że go znały. Dwoje z nich, teraz po siedemdziesiątce, było w owym Czesię nastolatkami.

Livvy pojechała z Corbinem na wywiady i była świadkiem, jak umiejętnie nawiązuje kontakt z rozmówcami, pozyskując stopniowo ich zaufanie i sympatię. Pozwalał im swobodnie dywagować, ale niewiele z tego wynikło. Ich całe wspomnienia sprowadzały się do tego, że byli tu za czasów komuny, przypuszczalnie spotykali Laurence Charlesa i pamiętają poruszenie oraz pogłoski wywołane jego nagłą śmiercią.

Czarna Dama była cygańską tancerką, twierdziła dziewięćdziesięciolatka upajając się rolą gwiazdy domu starców, udzielającej wywiadu panu z telewizji. Wracając do Słodkich Sadów, Corbin powiedział w aucie do Livvy:

- Dałbym wiele za to, żeby znaleźć kogoś, kto faktycznie widział ten cholerny portret przed zniszczeniem.

Maybelle go widziała. Ale portret został namalowany w tajemnicy, nikt się nie znalazł wówczas, więc tym mniej prawdopodobne, żeby się znalazł teraz.

- Może panu się poszczęści - powiedziała Livvy zdawkowo, a Corbin zdjął na chwilę rękę z kierownicy i położył na jej dłoni.

- Już mi się poszczęściło - powiedział. - Ty jesteś moim szczęściem i moją miłością. Te dwie rzeczy rzadko chodzą w parze, ale jak się czasami zejdą, są nie do pokonania.

Nie jest ani jego szczęściem, ani miłością, a kłamstwem jest nawet uśmiech, którym mu odpowiada. I jej słowa:

- Ta-ak, jestem tym wszystkim, a w dodatku umiem pisać na maszynie. I przepisze panu te wywiady, jak pana nie będzie.

Wywiady zostały nagrane na taśmę, a ona może równie dobrze postukać przez weekend na maszynie, jak nalepiać tapety.

Corbin odwiózł ją do domu i odjechał niemal zaraz do Yarmouth, skąd przyjaciele mieli go zabrać jachtem do Anglii. Livvy stała przy aucie, przyglądając się, jak wkłada do bagażnika mniejszą ze swoich walizek i jak Luke wskakuje na siedzenie.

- Do widzenia - zawołała. - Do zobaczenia w niedziele.

- Do zobaczenia. Na pewno.

Pocałował ją, a ze schodków przed domem Sonia i Daisy zawołały chórem: „Pa, pa!, machając entuzjastycznie rękami.

Odjeżdżając Corbin krzyknął „Do widzenia" - i Livvy została z rekami w kieszeniach, wciąż jeszcze czując na ramionach jego dłonie a na wargach zmysłowe dotkniecie jego ust. Chciała mu odkrzyknąć: „Nie jedź!" Miała takie wrażenie, jakby to była próba generalna chwili, gdy będzie odjeżdżał na zawsze.

Sonia czekała na nią przy drzwiach wejściowych.

- Kim są ci przyjaciele, z którymi się spotyka? - zapytała.

- Nie wiem.

- Po co on właściwie pojechał do tej Anglii?

- Też nie wiem.

- W ogóle niewiele wiesz. - Kto wie, czy nie pojechał do przyjaciółki. Albo do żony.

- Nie przypuszczam - odparła Livvy idąc z Sonią przez hall.

- Jest sławny, prawda? - podjęła Sonia. - Gdyby miał żonę, tobyśmy o tym wiedziały. Ale pewnie niewiele jest kobiet, które by mu powiedziały „nie".

Wściekłość zawrzała w Livvy, tak że o mało się nie rzuciła na Sonię jak lwica. Zagryzła miękką wewnętrzną powierzchnię wargi, by powstrzymać gniewne słowa.

- Tak czy inaczej - zakończyła Sonia - nudno tu będzie bez niego.

Rzeczywiście, chociaż wyjechał tylko na dwa dni, różnica dawała się odrzuć. Dom robił wrażenie cichego bez klekotu maszyny do pisania, dziwnie było zostawiać otwarte drzwi bez sprawdzenia, gdzie są koty i czy się nie natkną na Luke'a. Nawet Daisy marudziła więcej niż zwykle i chociaż Sonia czytała jej przed snem, historyjki nie mogły konkurować z opowieściami Corbina, w których główne role grały zabawki Daisy.

Livvy spodziewała się, że będzie jej łatwiej pod nieobecność Corbina, ale nie mogła przestać o nim myśleć i przez większość czasu nawet się nie wysilała. Słuchała stale jego głosu z taśm i zdarzało się, że przegrywała je po kilka razy, bo słuchanie Corbina przywodziło na jej wargi uśmiech.

Roboty miała pod dostatkiem, ale godziny wlokły się. Zawsze dotąd lubiła miesiące zimowe, kiedy pensjonat przemieniał się w zwykły dom rodzinny. Teraz, bez Corbina, wszystko jakby się rozmyło, utraciło swoją ważność i atrakcyjność.

Skończyła przepisywanie i robiła ostatnie poprawki na maszynopisie, gdy Sonia i Daisy wróciły od fryzjera. Sonia miała skrócone włosy i nową fryzurę, Daisy była jej kopią w miniaturze. Wpadły obie do kancelarii, jakby wykonywały numer kabaretowy i Livvy jęła je szczerze oklaskiwać, bo Sonia była odmieniona nie do poznania, a Daisy wyglądała jak laleczka.

- A to będzie sensacja - wykrzyknęła. - Wyglądacie obie cudownie.

Stolik został zarezerwowany na siódmą w niedzielę, ale o szóstej nie było jeszcze śladu Corbina. Sonia przygotowywała się już od kilku godzin. Kupiła sobie sukienkę luźno dopasowaną, ale jaśniejszą, niż zwykle nosiła, z wielobarwnego dżerseju. Umalowała się również po raz pierwszy od lat.

Daisy się dąsała. Nie chciała zostawać sama, podczas gdy mamusia wychodzi z Livvy i będą ją mogli zapakować do łóżka, kiedy im się spodoba.

Chociaż Sonia wyszła z wprawy, malowanie się sprawiało jej przyjemność. Po pierwszej próbie musiała zdjąć nieudany makijaż, ale za drugim razem poczuła się wystarczająco pewnie, żeby zapukać do pokoju Livvy.

- Jak wyglądam?

- Jak dawna Sonia - odparła Livvy, co było niemal prawdą.

Kiedy nadjechał Andy Jej pewność siebie zyskała dodatkową podbudowę, bo nie proszony oznajmił, że Sonia wygląda oszałamiająco.

- Zrobiłaś coś z włosami, tak?

Sonia i Livvy wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

- Och, nic wielkiego - powiedziała Livvy.

- Corbin wrócił? - spytał Andy. - Czy też będę sam z dwiema szampańskimi dziewczynami?

Sonia zrobiła nieszczęśliwą miną.

- Nie ma go jeszcze. Byłoby straszne, gdyby nie przyjechał.

- Na pewno przyjedzie - powiedziała Livvy z przekonaniem.

- Skąd wiesz? - zapytał Andy. - Jakoś się nie śpieszy.

- Powiedział, że przyjedzie, to przyjedzie.

Jej pewność go zdziwiła. Miała na sobie czarną aksamitną spódniczką, czarne rajstopy, lakierki na niskim obcasie i czarny moherowy sweter z naszytymi drobnymi perełkami, które przypominały płatki śniegu lub łzy. Jej popielate włosy opadały luźno, gładkie i lśniące. Oczy promieniały, lekki rumieniec barwił wysokie kości policzkowe. Wyglądała tak ślicznie, że porwałby ją w ramiona, gdyby nie przyglądał i się wszyscy, Sonia, Daisy i Henry, porwałby choćby po to, żeby jej przypomnieć, a siebie upewnić, że należy do niego.

Nie minęło kilka minut, gdy usłyszeli nadjeżdżające auto i po chwili głos Corbina przebiegającego przez hall na górą:

- Zaraz będę gotów.

- Nie byłam taka pewna jak ty, że przyjedzie - zaszczebiotała Sonia. - Mogła mu się trafić jakaś lepsza okazja. Albo mógł mieć wypadek.

Wiedziałabym to, pomyślała Livvy. Wiedziałabym tak samo, jak teraz wiem, że to będzie cudowny wieczór.

Uczyła się odsuwać na bok obawy o przyszłość i cieszyć się tym, co jest teraz. To nie będzie trwało, nie może trwać, to kradzione chwile. Ale tak się cieszyła, że go znowu zobaczy.

Pojechali samochodem Andy'ego. Livvy siedziała z przodu koło niego, Corbin z Sonią z tyłu, lecz mimo to Livvy odczuwała tak przemożnie obecność Corbina, jakby byli sami we dwoje.

Spędził te dni z przyjaciółmi, załatwili parę interesów. Pochwalił uczesanie Soni. Sonia się wdała w rozwlekłą relacje o tym, jak Daisy wybierała u fryzjera uczesanie dla nich obu. Andy mówił o nieruchomościach. Zwykle Livvy słuchała z zainteresowaniem. Lecz tego wieczora ich głosy przepływały nad nią. Wyglądała przez okno, potem odwróciła głowę i spojrzała przez ramie do tylu.

Corbin posłał jej uśmiech. Ich ręce spotkały się z boku siedzenia, niewidzialne dla innych. Zwinęła palce w jego dłoni i wydała ciche westchnienie satysfakcji. Siedziała rozluźniona, prawie się nie odzywając. Corbin też rzucał tylko z rzadka jakąś uwagę, która zachęcała tamtych dwoje do mówienia.

Livvy i Corbin porozumiewali się dotykiem. Szybkie uściski, które mówiły: „Jesteś tu. I ja tu jestem. Teraz już wszystko w porządku". Dłoń ocierała się o dłoń, palce splatały z palcami. W ciągu dwudziestu minut przebiegli cały arsenał sygnałów dotykowych, od żartobliwych do namiętnych. Dopiero gdy auto się zatrzymało, Livvy niechętnie cofnęła rękę.

Tak przebiegł cały wieczór, pod wieloma względami jakże różny od tego, czym się wydawał na pozór. Sonia i Andy byli w świetnych humorach, w znacznej mierze dzięki Corbinowi. Corbin śmiał się z ich dowcipów, zadawał im pytania, na które potrafili odpowiedzieć. Dbał, żeby się dobrze bawili. Ale szampan pienił się tylko na powierzchni. Pod spodem płynął inny, głębszy nurt.

Livvy i Corbin zachowywali się, jakby byli kochankami, każde słowo, które wymieniali, było pieszczotą. Livvy nie pojmował, jak Andy i Sonia mogą nie widzieć tego, co się rozgrywa na ich oczach. Lecz wszyscy inni, zdawali się egzystować w innym wymiarze, być nastrojeni na inną długość fal, bawiąc się i nic nie podejrzewając.

W lokalu był dansing. W lecie przygrywała tu orkiestra, teraz zastępowała ją muzyka z taśma, ale większość gości wychodziła pokręcić się na parkiecie. Niektórzy tańczyli przytuleni, inni wirowali osobno. Livvy zatańczyła z Andy'm, Corbin z Sonią.

Andy był wytrawnym tancerzem i Livvy zawsze lubiła z nim tańczyć. Lecz gdy zamieniły z Sonią partnerów i znalazła się w ramionach Corbina, wydało jej się, że nie tańczy, lecz płynie. Wszyscy inni rozwiali się jak cienie, pozostał tylko ten jeden mężczyzna, z przystojną orlą twarzą i pięknymi płomiennymi oczami.

- Przez cały wieczór - powiedziała marzycielsko - mam przedziwne uczucie, jakbyśmy byli zupełnie sami.

- Bo jesteśmy - odrzekł. - Nie ma nikogo poza nami. Livvy pragnęła, żeby ten taniec trwał wiecznie. Ale się

skończył, skończył się cały wieczór.

Kiedy jadąc z powrotem, zobaczyli z daleka dom, prawie wszystkie okna były oświetlone i Sonia wydała zduszony okrzyk:

- Pożar!

Jasność była nieruchoma, nie falująca, i nie koloru ognia, wiec Corbin sprostował szybko:

- To tylko światła!

- Jakoś dużo tych świateł - powiedziała Livvy i gardło jej się ścisnęło, bo coś się musiało stać.

Andy dodał gazu, skręcił na podjazd z piskiem opon i zatrzymał wóz przed schodkami ze zgrzytem hamulców.

Niemal zanim stanęli, Sonia wyskoczyła z tylnego siedzenia, Livvy z przedniego. Dobiegli do drzwi wszyscy czworo jednocześnie i Livvy jęła szukać w torebce kluczy. Ale drzwi były otwarte i Sonia wpadła do hallu z okrzykiem:

- Moje dziecko? Gdzie moje dziecko?

W domu panowała cisza, tylko z kuchni dochodziło szczekanie Luke'a. Na ziemi leżały resztki połamanej żardiniery oraz kupa potłuczonych doniczek i rozsypanej ziemi. W pierwszej chwili Livvy się przeraziła, że coś się stało Maybelle, ale to wyglądało bardziej na włamanie, na robotą wandali. Nie wiedząc, co myśleć, pobiegła ku schodom. Sonia, wciąż wołając, biegła za nią.

Na podeście ukazał się Henry, z purpurową twarzą, z nastroszoną siwą brodą i potarganymi skąpymi włosami.

- Co tu się stało? - zawołała Livvy.

- Gdzie moje dziecko? - pisnęła Sonia. - Twoje dziecko - huknął Henry - jest pod łóżkiem!

W jakiś sposób Corbin minął je obydwie i stanął przy Henry'm, który go powitał jak kawalerię przybywającą w krytycznej chwili z odsieczą.

- Dzięki Bogu, jesteś z powrotem, mój chłopcze. Smarkula schowała się pod łóżko Livvy. Może matce uda się ją wyciągnąć, mnie się nie udało.

- Co ona robi pod łóżkiem? - natarła Sonia.

Henry wciągnął dech, żeby trochę ochłonąć, po czym prychnął:

- Nabroiła i schowała się. Dom jest jednym wielkim pobojowiskiem.

W hallu panował większy chaos, niż Livvy zauważyła w pierwszym przelotnym momencie. Wszystkie rzeczy zostały zmiecione ze stołu, krzesło przewrócone.

Widać Daisy urządziła horrendalną awanturę. Chociaż dla Henry'ego stanowiło to niewątpliwie ciężkie przejście, Livvy chciało się śmiać. Przede wszystkim z ulgi, że nic się nie stało Maybelle, ale także dlatego, że wyobrażenie Henry'ego uganiającego się za Daisy, która ucieka wywracając wszystko po drodze i w końcu chowa się pod łóżko miało swoją zabawną stronę.

- Chcesz powiedzieć, że to Daisy tak narozrabiała? - spytała Livvy dostrzegając kątem oka, że Corbin tłumi śmieszek.

Henry, wciąż trzęsąc się z gniewu, poprowadził ich do pokoju Livvy.

- Daisy wypuściła psa - jął opowiadać. - Wiedziała, że jest zamknięty w kuchni, wie również o kotach. Zabroniliśmy jej schodzić na dół, wymknęła się cicho jak myszka. Koty były w hallu, a ona wypuściła psa.

- A gdzie są koty? - zaniepokoiła się znowu Livvy. Sądząc po jego szczekaniu, Luke był w swoim żywiole, ale co z kotami?

- Są w mieszkaniu Maybelle - odparł Henry. - Nie zdołał ich dopaść, ale zrobiło się piekło. Gonił je po całym domu, z dołu do góry i z powrotem, przewracając wszystko po drodze.

Henry zrobił przerwą. Z ową chwilą kryzys został zażegnany, reszta była operacją porządkową.

- Maybelle siedziała w swoim saloniku - wskazał ruchem głowy górny podest - więc ją zapakowałem do łóżka i nalałem kieliszek brandy. Koty przybiegły na jej wołanie. Potem zamknąłem Luke'a z powrotem w kuchni i nalałem sobie kieliszek rumu. Potem zacząłem szukać Daisy.

Wyglądał i sapał tak, jakby miał za chwilę dostać apopleksji.

- Skąd wiesz, że to Daisy wypuściła psa? - spytała Sonia defensywnie, chociaż Livvy nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości.

- Bo była na dole - parsknął Henry. Mogło się wydawać, że z uszu buchnie mu zaraz para. - Bo kiedy ją znalazłem, powiedziała: „Mamusia nie powinna wychodzić i zostawiać mnie samej. Teraz pożałuje". Gdyby mi się udało wyciągnąć ją spod tego łóżka - warknął Henry - to sama by pożałowała.

Sonia zbladła. Najgorsze, co mogło było spotkać Daisy, to gromka bura i szybkie zapakowanie z powrotem do łóżka, ale Daisy wolała nie ryzykować i Livvy jej się nie dziwiła. Mała dobrze wiedziała, że posunęła się za daleko.

- Nie proś mnie, żebym kiedykolwiek więcej z nią został. Następnym razem gotowa podpalić dom!

Z tym poczłapał sapiąc do swego pokoju.

- Na mnie też już czas - oznajmił Andy. - Biedny Henry! - Uśmiechnął się szeroko. - Mam nadzieje, że ją wydostaniecie spod tego łóżka.

- Jest wystraszona - powiedziała Sonia. - To tylko dziecko. - Uklękła koło łóżka Livvy i zagruchała: - Daisy, mamusia tu jest. Bądź teraz grzeczną dziewczynką i wyjdź. - Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszeptała chrapliwie: - Chyba się nie udusiła?

- Oczywiście, że nie - odparła Livvy. - Powietrza tam nie brak.

- Będę ją musiała wyciągnąć. - Sonia wsunęła głową i ramiona pod łóżko, po czym utknęła. Wydostała się po chwili szamotania. - Nie dam rady. Może ty, Livvy?

Łóżko stało przysunięte do ściany, a Daisy zwinęła się w kąciku jak kotka. Wielki palec miała wsunięty w usta i zdawała się głęboko uśpiona. Livvy wywlokła ją delikatnie.

- Śpi maleńka - rozczuliła się Sonia, chociaż powieki Daisy wyraźnie drgały. - Położę ją do łóżka.

Zaniosła ją do swojego pokoju i ułożyła w łóżeczku. Buzia Daisy, przypominająca małego aniołka, odbijała różowo od bieli poduszki.

- Nie powinnam jej była pewno zostawiać - powiedziała Sonia.

- Nie mów przy niej takich rzeczy - doradził Corbin od drzwi.

Byli teraz ze sobą wszyscy na ty.

- Nie słyszy mnie, śpi - odparła Sonia.

- Mylisz się grubo - stwierdził wesoło. - Wiedziała doskonale, że jak będzie miała zamknięte oczy, zostanie po prostu położona do łóżka. A liczy, że do rana wszyscy zapomną o tej historii. Nawet Henry.

- Choć teraz jest na nią wściekły. - Livvy się roześmiała. - No, muszę zajrzeć do cioci Maysie. I do kotów.

- A ja do Luke'a. Spotkamy się potem na dole?

- Dobrze.

Minęło trochę czasu, nim mogła do niego zejść. Wprawdzie zastała Maybelle w łóżku, ale światła w sypialni paliły się i starsza pani czekała na nią, żeby się dowiedzieć, jak przebiegł wieczór, i porozmawiać o Daisy. Cała historia nie była wcale zabawna. Maybelle stała trzymając się balustrady najwyższego piętra i przyglądając bezradnie, jak biedny Henry ugania się za rozpędzoną kocio-psią menażerią. Szczęśliwie nikomu nie stała się krzywda. Koty siedziały z zadowolonymi minami na swoich poduszkach, Luke nie zdołał ich dopaść, więc wyszedł bez draśnięcia. Ale stylowa żardiniera poszła w drzazgi, a Henry'emu z pewnością skoczyło niebezpiecznie ciśnienie. Ktoś musi się rozmówić z Sonią i z Daisy.

- Zrobię to rano - przyrzekła Livvy. Usiadła koło łóżka Maybelle i zaczęła opowiadać. - Bawiliśmy się cudownie. - Wyszczególniła menu, opisała lokal. - W stylu statecznej rezydencji. Boazerie na ścianach, olejne obrazy, galeria ze stolikami dookoła, pośrodku parkiet do tańca

- Andy pojechał do domu? - spytała Maybelle.

- Oczywiście.

- A gdzie Corbin?

- Na dole.

- Czeka na ciebie?

- Mam zejść na chwilę, tak. - A gdy Maybelle skwitowała to uśmiechem, Livvy spytała: - Coś ci jeszcze trzeba?

- Zgaś światło wychodząc.

Większa część świateł w domu była już pogaszona, hall wejściowy posprzątany. Potłuczone doniczki zostały wyrzucone, ziemia wymieciona, reszta poustawiana. Drzwi do saloniku stały otworem, więc Livvy tam się skierowała. Corbin siedział przy kominku.

- Ty to posprzątałeś? - zapytała. Wiedziała, że on, bo nikt inny nie schodził na dół.

- Przepraszam za szkody - powiedział. - Pokryje je.

- Mogły je równie dobrze spowodować koty.

- Nie, to Luke miażdży wszystko jak czołg. Oświetlenie saloniku - boczne lampki i blask kominka - było łagodne. Livvy utkwiła zdumione oczy w człapiącą ku niej dziecinną zabawkę, szeroko uśmiechniętego, nakręcanego, białego pieska w czarne cętki.

- Co to?

- Prezent na twoje piąty urodziny.

- Co takiego?

- Andy dał ci wtedy kaczuszkę, ja ci dałem pieska. Byłem tutaj. Przychodziłem, jak daleko możesz sięgnąć pamięcią.

Usiadła na dywanie koło kominka, z nogami podwiniętymi pod siebie. Zabawka posuwała się urywanymi ruchami, dopóki nie natrafiła na ścianę, po czym się przewróciła i leżała turkocząc.

- Tak - powiedziała Livvy.

- Moi rodzice mieli domek w Zatoce Słodkiej Wody. Przyjeżdżaliśmy tu zawsze na wakacje. Twoje urodziny są dwudziestego lipca.

- Kto ci to powiedział?

Każdy mógł mu powiedzieć. On tymczasem powtórzył: „Przychodziłem tu, przychodziłem stale" i Livvy zrobiło się żal, że go nie znała przez całe życie, choć miała takie uczucie, jakby znała.

Wciągał dalsze prezenty z torby przy fotelu. Lalka o drewnianych przegubach na jej szóste urodziny. Baryłka marmoladek o kształcie małych ludzików na siódme.

- Był z ciebie wtedy okropny łasuch.

- Do dzisiaj lubię łasuchować.

- Wiem - odrzekł, jak gdyby wiedział o niej wszystko. Dalej szczotka, grzebień i lusterko, dziecięcy komplet z wymalowanymi na nim niebieskimi ptaszkami.

- Bo włosy ci się okropnie plątały, kiedy spacerowaliśmy po plaży. Chodziłaś boso, włosy powiewały za tobą na wietrze.

- Więc chodziliśmy po plaży?

- Nie sami. Zawsze większą grupą. Ja miałem wtedy szesnaście lat, ty byłaś jeszcze maluchem. Ale włóczyłaś się za nami, byłaś okropnie ciekawska. Rozgarnięta jak na swój wiek, ale za młoda dla mnie.

Prawie go widziała, wyższego o głowę od wszystkich rówieśników, od wszystkich inteligentniejszego. Przeczesała włosy dziecięcą szczotką i powiedziała:

- Nie mogłam się doczekać wakacji i twojego przyjazdu. Lubiłam najbardziej lato, kiedy można się było kąpać i drapać po skałach.

Zakrawało to na nieprawdopodobieństwo, ale przeżywali jakby rzeczywiste wspomnienia w miarę, jak z torby wyłaniały się coraz to nowe prezenty, po jednym na każdy rok. Prezent na siedemnaste urodziny zaparł Livvy dech w piersiach. Wszystkie prezenty były odtąd piękne i drogie.

- Zaczynało mi świtać - mówił Corbin - że nie jesteś zwykłą dziewczyną. Byliśmy tylko bliskimi przyjaciółmi, ale lubiłem tu przyjeżdżać, spotykać się z tobą, rozmawiać. O niektórych rzeczach, potrafiłem opowiadać tylko tobie.

Livvy ukryła twarz w kaszmirowym swetrze niebieskiej barwy jej oczu.

- Tak o niego dbałam - wyznała. - Prałam go z nieskończoną pieczołowitością, bo chciałam, żeby trwał wiecznie.

Dalej były staromodne kolczyki, ametysty w filigranowej złotej oprawie, i na następne urodziny bransoletka do kompletu. Potem tom „Poezyj" Johna Donne'a oprawny w skórę, o których Corbin powiedział:

- Z początku nie miałaś do niego zbytnio serca, dopiero jak ci przeczytałem kilka moich ulubionych wierszy, zaczęłaś go cenić.

Książka była piękna, w wytłaczanej skórzanej oprawie i z pergaminowymi stronicami o złoconych brzegach. Rozkosz sprawiało Livvy samo patrzenie na nią, dotykanie jej. Dalej szła miniaturka kotki syjamskiej, która przypominała Szulę, perfumy w kryształowej buteleczce, jedwabna bielizna, oprawna w srebro szczotka do włosów wraz z grzebieniem.

Wymyślali dla każdego prezentu odpowiednią historię, mając cały czas uczucie, jakby wspominali dawne dzieje. Aż doszli do ostatnich urodzin. Livvy, nigdy dotąd nie rozpieszczana, siedziała na dywanie, otoczona górą prezentów, czesząc znowu włosy, tym razem szczotką w srebrnej oprawie.

- Chciałem ci kupić pierścionek. W końcu znamy się tak długo. Wiemy, że jest nam dobrze razem. Ja wiem, że cię kocham. - Serce podskoczyło jej na te słowa, lecz on już ciągnął dalej: - Ale postanowiłem poczekać do twoich następnych urodzin, nim się poproszę, żebyś została moją żoną. Tymczasem przywiozłem ci to.

Żeby została jego żoną! Livvy z wrażenia przestała czesać włosy, zatrzepotała powiekami. Wyprostowana spojrzała najpierw na niego, potem na obraz, który wyciągnął jak prestidigitator zza fotela. Oparł go o fotel naprzeciw niej, jakby to było ukoronowanie gry, którą prowadzili.

- I co ty na to? Autentyczny Laurence Charles. Nagły mróz przeniknął ją do szpiku kości Jakby jakaś ręka

wywlokła ją z tego ciepłego pokoju w chłód zimowej nocy. Wpatrywała się w obraz, niezdolna wykrztusić słowa.

- Nie za dobry, co? - odezwał się w końcu Corbin. Siedziała jak zahipnotyzowana, nie mogła oderwać wzroku.

Obraz miał żywe kolory, wyglądał jak nowy. Widok morza, ze słońcem połyskującym złoto na piasku, a srebrno na wodzie, z wysokim jachtem o wydętych żaglach.

- Gdzie go znalazłeś? - wyszeptała.

- Przyjaciele szukają dla mnie. I trafili na ten obraz. Należał do kogoś, kto był członkiem komuny w czasie, gdy Charles tu przebywał.

Koniuszkiem języka oblizała suche wargi.

- Czy ten ktoś jeszcze żyje?

- Niestety nie. Dotarli do syna. Jego ojciec miał w młodości ciągoty artystyczne, ale ostatecznie wylądował w firmie rodzinnej. Hurtowy handel owocami. Firma prosperuje do dziś dnia, więc może słusznie zrobił. Ale to nie wszystko.

Corbin myśli, że ona jest taka podekscytowana odkryciem, którym się z nią dzieli.

- Listy. Paczka listów do narzeczonej, rodzaj dziennika z rysunkami na marginesach. Pobrali się, kiedy wrócił, i żona przechowała jego listy. Jeszcze ich nie czytałem. Przestudiujemy je jutro razem.

Zasadzka minionego czasu. Obraz, który wygląda jak nowy, i głos dochodzący z przeszłości. Ktoś, kto prowadził dziennik, musiał w nim wymieniać nazwiska, a jeśli choć raz wspomniał Maybelle Murrin, obudzi to czujność Corbina.

- Gdzie masz te listy? - zapytała.

- W kancelarii.

Ona musi je przeczytać pierwsza. Nie może ryzykować zniszczenia ich, nawet jeśli jest w nich coś niebezpiecznego, ale będzie przynajmniej przygotowana. I uprzedzi Maybelle. Na miłość Boską, Maybelle ma przeszło osiemdziesiąt lat. Wystarczy, żeby pokręciła głową i westchnęła: „Nie pamiętam".

- Późno się zrobiło - powiedział Corbin. - Jesteś zmęczona.

Widać po niej napięcie, a Corbin czyta w niej jak w otwartej księdze, jeśli chodzi o wszystko prócz tej jednej sprawy.

- Dzień był emocjonujący - odrzekła wesoło. - Obraz, listy, prezenty.

Popatrzyła na stos podarków koło siebie. Miały taką magiczną moc! Aż do ostatniego, po którym cały czar prysł.

- Oddaj Daisy rzeczy, z których wyrosłaś.

- Pomyśli, że Gwiazdka nadeszła wcześniej w tym roku. Corbin spakował prezenty z powrotem do torby i pomógł Livvy zanieść je na górę.

Wszystkie prócz obrazu. Ten zaniósł do kancelarii. Livvy przyglądał się, jak go ustawia na biurku obok paczki pożółkłych kopert, przewiązanych spłowiałą błękitną wstążeczką.

Kiedy wszyscy zasną, zejdzie na dół, weźmie listy i przeczyta je w swoim pokoju. Jutro będzie musiała powtórzyć tę lekturę z Corbinem. Modliła się rozpaczliwie, żeby została jej oszczędzona chwila, gdy trzeba będzie odegrać scenę zdumienia, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom, że widzi imię Maybelle.

W jej pokoju Corbin postawił torbę, ona zaś położyła na toaletce część prezentów, którą niosła, po czym zapytała:

- A co ja ci dawałam przez te wszystkie lata, kiedy ty mnie obsypywałeś prezentami?

Wziął ją na chwilę w ramiona, popatrzył z góry na jej bladą twarz.

- Więcej niż ktokolwiek - odparł.

Pocałował ją delikatnie, powiedział: „Dobranoc" - i wyszedł zamykając za sobą cicho drzwi.

Livvy musiała odczekać co najmniej godzinę, więc przyszykowała się do snu i położyła na chwilę, żeby się trochę odprężyć. Ale nic z tego nie wyszło, mózg pracował jej jak szalony. Wiedziała, że prędzej czy później coś takiego się zdarzy. I tak miała szczęście, że Corbin czekał z przeczytaniem listów na nią. Mógł równie dobrze zaskoczyć ją po powrocie pytaniem: „Dlaczego Maybelle twierdzi, że nic nie wie o komunie artystów? Bywała tam częstym gościem. Znała dobrze Laurence Charlesa".

Nie zapaliła światła. Oczy miała nawykłe do ciemności, a dość blasku wpadało przez okna, żeby dojrzeć poręcz i schody. Skradała się jak myszka - tak Henry wyraził się o Daisy - i kiedy skrzypnęły schody, zaklęła w duchu. I natychmiast zaszczekał Luke.

Sklęła go także, chociaż zaraz umilkł, a ona zsunęła się na palcach z reszty schodów i przemknęła przez hall. Zasłony w kancelarii były zasunięte, więc podeszła do okna wychodzącego na patio i wpuściła odrobinę poświaty, żeby widzieć, gdzie leżą listy.

Miała je w reku, kiedy z hallu wpadła smuga zapalanego światła. Szybko, instynktownie odłożyła listy, zapaliła w kancelarii lampę i podeszła do drzwi. Wiedziała, że to będzie Corbin.

- Cieszę się, że nie zapomniałeś nałożyć szlafroka - powiedziała.

Miał na sobie krótki granatowy szlafrok frotowy, spod którego wyglądały gołe łydki. Na bosych stopach zdawał się sunąć bezszelestnie przez hall.

- Też nie mogłeś spać czy też zawsze przeprowadzasz inspekcję, kiedy Luke zaszczeka?

- Nie spałem i pomyślałem, że to może ty. Co tu robisz?

- Chciałam jeszcze raz popatrzeć na obraz. - Obeszła biurko i stanęła z założonymi rękami, twarzą do obrazu. - To prawdziwe odkrycie. Leżałam i myślałam o nim. Zeszłam, żeby jeszcze raz na niego rzucić okiem i żeby sobie zrobić coś do picia.

- Mogę ci dotrzymać towarzystwa?

- Tutaj?

Pokazał wszystkie zęby.

- Gdybym miał wybór, powiedziałbym, w twoim albo w moim pokoju.

Livvy potrząsnęła głową.

- Ale ponieważ nie mam, to może w saloniku? Dorzucimy do kominka. - Wziął z biurka listy. - I oddamy się lekturze.

Tak wymykała się Livvy szansa przeczytania listów przed nim. Nawet gdyby powiedziała: Myślę, że na górze byłoby zabawniej, czego oczywiście nie może zrobić, i tak byłby to tylko manewr opóźniający. Corbin już zsunął wstążeczkę i wyciągał z koperty pierwszy list.

- A więc zapoznajmy się z kolegami Laurence Charlesa - powiedział. - Może natkniemy się na Czarną Damę.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wśród popiołów na kominku żarzyły się jeszcze resztki drzewa. W saloniku nie było zimno, ale ona zeszła w szlafroku narzuconym na piżamę, a Corbin prawdopodobnie nie miał pod szlafrokiem nic. A jeśli się okaże, że w listach wspomniana jest Maybelle, krew zetnie jej się w żyłach na lód. Przyglądała się chwile, jak na drewno wypełzają małe płomyczki. Chętnie by cisnęła całą te paczkę listów do ognia.

Corbin siedział na kanapce, czytając pierwszą stronę.

- Listy są ułożone w porządku chronologicznym - poinformował. - Facet przyjechał tutaj w maju. Nazywał się Wallace Witts, miał dwadzieścia jeden lat.

Wysunął rękę i pociągnął ją koło siebie na kanapkę.

- Był tu od maja do początku listopada. Szkoda, że nie posiedział miesiąc dłużej.

Sam widok daty u góry pierwszej kartki przyprawił Livvy o mdłości, ale rozumiała, czemu przyszła pani Witts zachowała listy. Warto było choćby dla rysunków na marginesach. Wallace opuścił komunę na wyspie i wrócił do miasta, żeby poślubić swoją dziewczynę i sprzedawać przez resztę życia owoce, ale kiedy prowadził dla niej ten dziennik, był artystą.

Część rysunków miała charakter scenek rodzajowych. Wallace mieszkał w opuszczonym domu na farmie i równolegle z opisem szkicował niektóre miejsca i ludzi. Livvy musiała się powstrzymywać, żeby nie wyrwać Corbinowi z ręki listów, które po wyjęciu z kopert trzymał tak, że mogła czytać z równą łatwością co on.

- Laurence Charles!

Corbin stuknął palcem w kartkę. Laurence przygotowuje wystawę. Laurence ma własny domek. Szczęśliwie Wallace nie naszkicował ani jego, ani domku.

Był, pewnego dnia na garden party.

„Kościół jest drewniany, toczony przez korniki, a za otarcie się o miejscowych notabli musimy zapłacić po szylingu od głowy. Uważają nas za próżniaków i nicponiów, ale pójdziemy, bo zapowiada się wyżerka jak się patrzy".

- A to dobre - skomentował Corbin.

Livvy sięgnęła mu przez rękę po następny list. Wyglądało, że jedzenie spełniło oczekiwanie braci artystycznej, a o Maybelle nie było wzmianki.

- Ciekawym, czy jest na tej fotografii - zastanowił się Corbin. - Musimy spytać, może syn będzie wiedział.

Listów było w sumie dwadzieścia pięć i Livvy oddychała szybko, ściśniętą z emocji piersią, dopóki Corbin nie odłożył ostatniego. Dopiero gdy się upewniła, że nie ma w nich nic, co by wiązało Maybelle z Laurence zdała sobie sprawę jak ją pieką oczy. Do tej chwili pożerała stronę za stroną, ledwie ważąc się mrugnąć powieką i teraz pokój rozpłynął jej się przed oczami.

Przesłoniła je dłonią, a Corbin objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Zaczął ją głaskać po włosach, a ona, wtulona w niego, czuła ciepło jego nagiej skóry pod szlafrokiem.

Sama była jakby naga pod nikłą osłoną, jaką jej dawał cienki materiał. Ręce wyrywały jej się mimo woli, by się złączyć na jego szyi lub przyciągnąć go jeszcze bliżej. Aż nagle palce jej zesztywniały i położyła mu rozpostarte dłonie na piersi, odpychając go od siebie. Wyślizgnęła się z jego objęć. Oczy miała pociemniałe i nieszczęśliwe.

- Dlaczego mi się nie pozwalasz kochać? - spytał. - Czego się boisz? Przecież nie mnie. Wiesz dobrze, że prędzej bym zrobił krzywdę sobie niż tobie. Skrzywdzenie ciebie byłoby największą krzywdą dla mnie samego.

Nie mogła wykrztusić słowa.

- To nie z powodu Andy'ego - ciągnął Corbin. - Czy był ktoś inny?

- Dlaczego o to pytasz? - wykrztusiła wreszcie.

- Bo kryjesz w sobie jakieś cierpienie. Albo lęk.

Był to lęk przed samą sobą. Pragnęła przestać się bronić. Nie wiedziała dotąd, co to żądza, doznanie mroczące umysł.

Nigdy przedtem nie czuła się pusta, jak człowiek wygłodzony, jęczący w duszy z łaknienia. Lecz skądś wzięła siłę, by się oprzeć, gdy położył dłonie na jej odpychających go rękach i chciał je odsunąć.

Oczywiście byłby w stanie to zrobić. Mógłby unieść jej dłonie do góry i zostawić ją nie osłoniętą i bezbronną, ale załkała: „Nie!", a on zapytał jeszcze raz: „Dlaczego?"

Nie może się z nim mocować. Już jest winna prowokacji nad miarę, żąda od niego samokontroli, jakiej nie ma prawa oczekiwać żadna kobieta.

Gdyby nie te nieszczęsne listy, nigdy by tu nie zeszła w takim stroju. Obawa, co mogą ujawnić, uczyniła ją ślepą na większe niebezpieczeństwo. Posunęła się już o wiele za daleko. Musi natychmiast zacząć mówić, dziękując swojej gwieździe, że Corbin jeszcze chce z nią rozmawiać.

- Może to Andy - wyjąkała. - On myśli... utrzymywałam go w przekonaniu...

To prawda, lecz Andy nie odgrywa w tym żadnej roli i Corbin to dobrze wie.

- Nie - powiedział teraz.

- A może Sonia. Jej historia jest przestrogą.

- Co to ma wspólnego z nami?

Oczywiście nic. Uchwyciła się bezsensownych wymówek, byleby ją puścił. Wszystko lepsze niż prawda.

Uścisk jego dłoni na jej przegubach zelżał i Livvy oswobodziła ręce, a Corbin wyprostował się na siedzeniu.

- Koty to nieufne stworzenia - spróbowała zażartować, lecz nie zdołała przy wołać uśmiechu na wargi.

Pod ścianą wciąż leżał nakręcany piesek, o którym zapomnieli zbierając prezenty, więc Livvy spróbowała jeszcze raz, chwytając się rozpaczliwie uprzedniej fikcji.

- Wiem, znamy się od wielu lat, ale powiedziałeś, że poczekasz do moich następnych urodzin. Byliśmy zawsze dotąd tylko bliskimi przyjaciółmi, więc proszę cię, nie ponaglaj mnie teraz.

- Mogę się przenieść do domku.

- Do domku Laurenca? Nie byłoby ci tam zbyt przyjemnie.

Powiedziała pierwszą rzecz, jaka jej przyszła na myśl, lecz zabrzmiało to, jakby nie chciała, żeby się wyprowadzał.

- Tu też nie jest bynajmniej przyjemnie w nocy - powiedział sucho. - Spać pod tym samym dachem co ty i tak bardzo cię pragnąć.

Zerwała się w popłochu, rzucając panicznie:

- Proszę cię!

Uśmiechnął się teraz z przekąsem, może wobec niej, a może wobec samego siebie.

- Już dobrze. Wracaj do łóżka. Ja uporządkuje listy.

- Przepraszam - rzuciła załamującym się wciąż głosem, a on posłał jej jeden ze swoich ironicznych uśmieszków.

- Może by mi się lepiej powiodło, gdybym zapomniał nałożyć szlafroka.

Tym razem się uśmiechnęła.

- Znowu się przechwalasz - rzekła i uciekła na górę. Zamknęła się na zasuwkę chociaż wiedziała, że Corbin nie przyjdzie do jej pokoju. Może się bała, że ona sama wstanie w lunatycznym śnie, bo przez ostatnie noce miała rojenia pełne żądz.

To, do czego omal nie doszło na dole, było najkrytyczniejszym momentem jej życia. Corbin mógłby tak łatwo zrobić z nią wszystko, gdyby jej tylko zamknął usta. Słowa stanowiły jedyną obronę w chwili, gdy każdy nerw ciała rwał się do niego.

Cudownie byłoby się z nim kochać, lecz nic by to nie zmieniło. Rano musiałaby go nadal tak samo oszukiwać z powodu człowieka, który zginął czterdzieści lat przedtem, nim się urodziła.

Rano Daisy zjawiła się w kuchni przygaszona, prowadzona przez Sonię za rękę. Zeszły nieco później niż zwykle. Corbin, Henry i Livvy pili przy stole pierwszą filiżankę kawy. Wzrok Daisy pobiegł ku Henry'emu, który na nią łypnął spod oka.

- Daisy bardzo żałuje, że narobiła wczoraj takiego zamieszania - przeprosiła za nią Sonia. - Zeszła na dół napić się mleka i pies się wymknął, kiedy otworzyła drzwi.

Daisy kiwała gorliwie głową. Akurat prawdopodobna historia, pomyślała Livvy.

- Hmm - mruknął Henry. Ochłonął trochę po przespanej nocy, a Daisy miała rzeczywiście skruszoną minę. - No, poprzestaniemy na tym wytłumaczeniu - powiedział. - Tym razem - dorzucił.

- Daisy przeprosi także ciocie Maysie. - Sonia nie zapomniała, że Henry musiał zaaplikować Maybelle brandy po awanturze. - Czuje się już dobrze, mam nadzieję?

- Czuła się lepiej już wczoraj - odrzekła Livvy. - Gniewała się bardzo na Daisy, ale jakoś przyszła do siebie. Właśnie niosę jej na górę herbatę. Daisy może pójść ze mną.

Weszła pierwsza, zostawiając Daisy na podeście schodów i delikatnie obudziła Maybelle. Dopiero kiedy Maybelle popijała herbatę, wprowadziła Daisy, która szepnęła: „Przepraszam" bardzo niepewnym głosikiem.

- Słyszę, że zeszłaś się napić mleka? - powiedziała Maybelle.

Daisy zaszurała nóżkami.

- Więc był to nieszczęśliwy wypadek, a wypadki się zdarzają - ciągnęła Maybelle. - Ale gdybym myślała, że wypuściłaś psa naumyślnie, żeby zrobić psotę, to bardzo bym się na ciebie gniewała. Rozumiesz, prawda?

Daisy kiwnęła głową i jęła się cofać tyłem od łóżka.

- No, to zmykaj - powiedziała Maybelle i Daisy puściła się biegiem, jak szybko mogły ją unieść nogi.

Livvy uśmiechnęła się.

- Myślisz, że wyciągnie z tego naukę?

- Jeśli wyciągnie - odrzekła sucho Maybelle - to najpewniej naukę, że dorośli są łatwowierni. Jak tam dzisiaj Henry? Wczoraj był czerwony, jakby miał zaraz dostać apopleksji.

- Dzisiaj ma już normalniejszą cerę. Zwolnił Daisy warunkowo od kary. Ale jeszcze jeden taki psikus, a zakuje ją w dyby.

Kiedy Livvy zeszła na dół, Daisy czekała w hallu, przy drzwiach do saloniku. Drzwi niebyły zamknięte, Daisy zajrzała do środka i zobaczyła nakręcanego pieska. Ściskając go teraz, spytała Livvy:

- Czyj ten piesek?

- Przywiózł go wczoraj Corbin - wyjaśniła Livvy. - Przywiózł mnóstwo różnych rzeczy. - Musiała teraz posłać Corbinowi uśmiech. - Miedzy innymi kilka zabawek. Daisy znalazła jedną z nich. Co na to Henry?

Henry zastanawiał się chwilę. Daisy nie spuszczała tymczasem rozmarzonego wzroku z zabawki, nie śmiejąc jej dotknąć. Kiedy wreszcie burknął: „No, dobrze", złapała pieska i ukryła się z nim za krzesłem w kącie, żeby jak najmniej zwracać na siebie uwagę, bo a nuż dorośli zmienią zdanie.

- Czy mogę powiedzieć o obrazie i listach? - spytała teraz Livvy.

Była to naturalna rzecz, jaką powinna zrobić.

- Oczywiście - odparł, więc podjęła:

- Mamy obraz Laurence Charlesa i rodzaj dziennika jednego z artystów, którzy tu przebywali w owym czasie.

Sformułowała to tak, żeby odkrycie wyglądało na wspólny sukces.

Zresztą tamci tak to odbierali, bo była to ich historia, rzecz, która się rozgrywała na ich podwórku. Musieli natychmiast obejrzeć obraz i przeczytać dziennik. Pobiegli do saloniku, kiedy Corbin im powiedział, gdzie mają szukać, i przyglądali się malowidłu, jakby to było bezcenne arcydzieło. Sonia wypatrzyła inicjały „LC", a Henry skomentował:

- Autentyczny Laurence Charles. Wygląda jak nowy.

- Został oczyszczony - wyjaśnił Corbin. - Marszand, który go dla mnie znalazł, usunął warstwę brudu.

- Jest jak wczoraj malowany - dorzucił Henry. - Możemy go pokazać Maybelle?

Nie było sposobu powstrzymania ich. Kiedy Livvy poszła na górę ze śniadaniem, Henry szedł za nią z obrazem. Maybelle siedziała już przy swoim zwykłym stoliku.

- Corbin odnalazł obraz Laurence Charlesa - oznajmiła Livvy od progu, starając się przygotować Maybelle na rewelację.

Stanęła między nią a Henrym, ale Maybelle nie zareagowała. Dla Livvy było to, jakby się rozmyślnie ukryła za zasłoną nieuwagi, natomiast Henry uznał, że Maybelle nie dosłyszała.

- Obraz Laurence Charlesa - powtórzył. - Tego malarza z Wąwozu Czarnej Skały.

- A, oczywiście. - Maybelle zmrużyła oczy. - Bardzo ładny.

- Corbin przywiózł także dziennik - ciągnął Henry - który jeden z tych malarzy prowadził dla narzeczonej.

- Przeczytałam to wczoraj - wtrąciła szybko Livvy. - Laurence jest tam wspomniany tylko raz.

- Wygląda jak wczoraj malowany, prawda? - zagadnął Henry. - Wiedziałem, że będziesz go chciała zobaczyć.

Livvy zabrała obraz i wyszła zostawiając ich pogrążonych w rozmowie o Daisy.

Maybelle jak dotąd się trzyma, ale ten obraz musiał na niej zrobić wrażenie. Niespokojna, Livvy przez całe przedpołudnie wynajdywała preteksty, żeby wpadać do niej na górą i sprawdzić czy wszystko w porządku. Wyglądało, że tak. Maybelle była pogodna i ożywiona, zjadła z apetytem lunch, po czym położyła się na popołudniową drzemkę.

Corbin pojechał zrobić fotokopie listów, które wczoraj przywiózł, a Livvy zabrała się z powrotem do malowania. Kiedy po jakimś czasie poszła na górę zobaczyć, czy Maybelle dobrze się czuje, zastała drzwi zamknięte na klucz. Jęła stukać i kołatać klamką, a kiedy Maybelle wreszcie uchyliła drzwi, Livvy wtargnęła niemal do środka.

- Dlaczego się zamknęłaś? - zapytała z pretensją. - Dobrze się czujesz?

- Czułabym się lepiej, gdyby mnie zostawiono w spokoju.

Maybelle, oparta na lasce, mierzyła ją złym wzrokiem. Paliła papiery w małym kominku. Cedrowa skrzynia stała otwarta, na podłodze leżały rozrzucone listy i papiery. Maybelle musiała siedzieć przycupnięta niewygodnie na stołeczku koło kominka. Nie powinna była rozpalać ognia!

- Możesz spowodować pożar, ten komin nie był czyszczony od lat - powiedziała Livvy. - Co byś zrobiła za zamkniętymi drzwiami, gdyby coś wypadło z kominka i dywan się zajął?

Jak na komendę z kominka wyfrunął poczerniały strzęp papieru i opadł na dywan. Patrzyły obie, ale dywan się nie zajął.

- Corbin pytał, czy nie mam jakichś starych fotografii, więc postanowiłam poszukać - wyjaśniła Maybelle. - Uzbierało się tu mnóstwo szpargałów, palę je.

Nie szuka wcale fotografii dla Corbina. Chce zniszczyć ostatnie ogniwo łączące ją z Laurence Charlesem. Skrzynia jest pusta, Maybelle dokopała się do dna, a to nie było bynajmniej łatwe dla kaleki takiej jak ona.

Przy kominku leżało kilka kupek papierów, fotografii, listów, a obok, oddzielona od innych, liliowa koperta. A więc jeszcze jej nie spaliła! Siedziała widać rzucając na stos ofiarny całą resztę i zbierając się na odwagę, by wrzucić w płomienie tę jedyną rzecz, która się liczy.

- Jeżeli się zdecydowałaś na to całopalenie, to pozwól, że ci pomogę.

Livvy uklękła koło kominka, a Maybelle, krzywiąc się z bólu, przycupnęła niezdarnie na stołeczku. Przyciągnęła laską poukładane kupki, zakrywając przy tym liliową kopertę.

- Pośpiesz się więc - zakomenderowała ostro. - Dym zaczyna mnie dusić.

- Mogę je spalić na dole.

- Nie, chcę być przy tym. Jestem sentymentalną idiotką, żegnam się ze swoją przeszłością. Stare śmiecie, spal je! - powiedziała. - Dobra z ciebie dziewczyna.

Livvy wrzucała papiery w płomienie, jak najszybciej się dało. Dym się zwiększał i kiedy wzięła w rękę liliową kopertę, Maybelle zakaszlała i odwróciła głowę. Livvy położyła resztę papierów na palenisku. Buchnął płomień, do góry poszły iskry. Kiedy wszystko obróciło się w popiół, spojrzała na Maybelle.

Blask, który zdawał się czynić Maybelle młodą, jakby się wypalił, więc Livvy się poderwała i wzięła ją w ramiona.

- Nic mi nie jest, zmęczyłam się tylko - szepnęła Maybelle. - Nie odpoczywałam dzisiaj. Teraz odpocznę.

Livvy położyła ją do łóżka, podała jej proszki, które Maybelle miała zażywać w razie nagłej słabości i zeszła prosto do telefonu, wezwać doktora Asletta. Zastała go w domu. Przyszedł przed wieczornymi przyjęciami.

- Co ty tu robisz, Clifford? - zapytała Maybelle.

- Ja wezwałam doktora - wyjaśniła Livvy.

- Budzisz mnie, bo wezwałaś doktora? Powiedz jej, Clifford, że stare kobiety łatwo się męczą.

Doktor Aslett uśmiechnął się wraz z nią. Zbadał jej puls i serce, pogawędził chwile. Sonia i Henry czekali wystraszeni, kiedy zszedł z Livvy na dół. Jego diagnoza była względnie pocieszająca. Serce bije nieregularnie jak zawsze, ale Maybelle jest w dobrym nastroju.

- Opiekuj się nią tylko jak dotąd, moja droga. - Poklepał Livvy po ręce. - Wiem, jak się o nią troszczysz.

Ale Livvy się bała. Wiedziała, że dzisiejsze przejścia nie miną bez echa.

Corbin wrócił wkrótce po odjeździe lekarza. Zawołał jej imię wchodząc do domu i spytał, ledwo się ukazała:

- Stało się coś?

Starała się przybrać pogodną minę, ale Corbin był niespokojny, więc musiała mu wyjaśnić.

- Nie podobał mi się wygląd cioci Maysie, ale doktor twierdzi, że nie ma powodu do paniki.

- Najmniejszego - oświadczył zdecydowanie Henry. - Straciłaś głowę i zrobiłaś niepotrzebny alarm, co, Livvy?

Corbin się uśmiechnął.

- Wolne żarty - powiedział. - Livvy nie traci głowy. Ty umiesz zachować zimną krew, prawda, śliczna panienko?

Objął ją ramieniem, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.

- Skoro tak twierdzisz.

Ale drogo ją kosztowało zachowanie zimnej krwi. I w stosunkach z Corbinem, które nie mogą się posunąć dalej, i w chwili, kiedy zdecydowała się schować do kieszeni liliową kopertę.

Nie mogła jej spalić, byłoby to świętokradztwo. Leży teraz schowana w szufladzie jej toaletki. Nawet gdyby Maybelle nie odwróciła się wtedy, Livvy nie zdobyłaby się na wrzucenie do ognia tego posłania miłosnego Laurence.

Musi zachować zimną krew, nie może stracić głowy, chociaż nie będzie to łatwe.

Jednakże przez następne kilka dni nie okazało się i zbytnio trudne. Rankami Corbin pracował wykańczając scenariusz odcinka o Madeleine Smith, Livvy zaś zajmowała się sprawami domowymi. Popołudniami analizował i porządkował dane, jakie miał o Laurence Charlesie, a Livvy mu asystowała i przepisywała na maszynie. Czasami chodzili na spacery z Luke'em. Wieczorami siedzieli w domu.

Z Corbinem nie miała przez cały tydzień kłopotów poza kłopotem ze swymi własnymi reakcjami, bo wszystko się w niej wyrywało do niego. On natomiast, po owej nocy, której ją próbował zdobyć, a ona go odepchnęła, zdawał się uważać, iż następny ruch należy do niej. Wiedziała, że jest pewny, iż koniec końców sama do niego przyjdzie.

Odnosili się do siebie przez ten tydzień jak serdeczni przyjaciele. Dobrze było mieć Corbina w domu, kiedy wieczorami zaciągali zasłony i zasiadali w cieple kominka. Sonia zrobiła się pogodniejsza od jego przyjazdu, prawie już nie wzdychała, a Henry zwracała się do niego per „Mój chłopcze" jak do odzyskanego syna.

Corbin nie próbował więcej wypytywać Maybelle o Laurence Charlesa, uznawszy widać, że powiedziała mu wszystko, co wie, ona zaś przepadała za jego towarzystwem i kokietowała go nadal. Daisy sprawowała się tak grzecznie, że gdyby Livvy się nie domyślała, iż chce zasłużyć na resztę zabawek, które przywiózł Corbin, toby się zastanawiała, co takiego knuje.

W piątek wieczorem Daisy, w swojej flanelowej koszulce nocnej, siedziała w saloniku chłonąc wieczorną bajkę Corbina. Od obejrzenia rysunków na marginesach listów Corbin zaczął również ilustrować historie, które wymyślał dla Daisy.

Okazało się, że ma talent. Narysował Daisy, którą wszyscy rozpoznali, oraz jej zabawki i fantastyczne twory, jakie owe zabawki napotykały w swych wędrówkach. Poprzedniego wieczora sportretował mamusię Daisy, bezwstydnie upiększając zarumienioną Sonię, oraz Henry'ego żeglującego po siedmiu morzach jako pirata pod flagą z trupią czaszką i piszczelami. Dzisiaj przyszła kolej na Livvy. Rysował ją jako królową zamku pełnego syjamskich kotów, a Daisy piszczała z uciechy, śledząc błądzący po papierze ołówek. Gdy Corbin się zatrzymał, spytała:

- To trudno, narysować Livvy?

- Bardzo trudno.

Daisy zsunęła się z kanapki.

- Ja wiem, gdzie jest zdjęcie Livvy. Wyszli we dwoje z pokoju.

- Ciekawym, co mu pokaże - zachichotała Sonia. Livvy nie przerywała swojej roboty, reperowania rozklejającego się aksamitnego passe-partout.

- Za chwilą się dowiemy - powiedziała. - Pewno wybierze najpodlejszą fotkę. - W domu było pełno jej amatorskich zdjęć, a Maybelle miała jej fotografię portretową. - Zależy, gdzie ostatnio grzebała.

Wcisnęła trochę kleju i przydusiła materiał do tektury, gdy nagle echo własnych słów uruchomiło dzwonek alarmowy w mózgu. Daisy szpera po szufladach i wyciąga różne rzeczy.

Ta myśl uderzyła ją jak cios w twarz i Livvy porwała się równe nogi. Wybiegła do hallu. Zawołała: „Daisy! - i jęła wbiegać po dwa stopnie na górę. Drzwi do jej pokoju stały szeroko otwarte, w środku paliło się światło. Corbin stał nad wysuniętą szufladą toaletki, z kartonikiem w ręku. Nie odwracając się do Livvy, polecił:

- Wracaj na dół, Daisy.

Daisy się nie opierała. Dała nura obok zastygłej Livvy i wybiegła z pokoju, a Livvy usłyszała głos, który był niewątpliwie jej własnym głosem.

- Chcesz pewnie wiedzieć, dlaczego?

- Nie fatyguj się. Sam do tego dojdę.

Powiedział to tak, jakby mu zaoferowała pomoc przy rozwiązywaniu krzyżówki.

- A więc tak wyglądał.

Livvy wsunęła się bokiem do pokoju. Corbin miał szerokie bary, które przesłaniały światło lampki, i chociaż pokój był jasno oświetlony, Livvy wydał się teraz spowity mrokiem.

- Był kobieciarzem - powiedział - a Maybelle jedną z uwiedzionych. Nic wielkiego, po tylu latach, więc nie rozumiem, dlaczego tak rozpaczliwie to przede mną ukrywałyście.

Uważa, że jesteśmy przeciw niemu w zmowie, pomyślała Livvy.

- Maybelle nie wie, że to mam - wyznała zdruzgotana. Na schodach rozległy się szybkie kroki i w drzwiach stanęła Sonia z czerwoną twarzą.

- Znowu szperała w twoich rzeczach? Szukała pewnie tych zabawek. Och, tak mi przykro!

- Powiedz jej, że na dzisiaj koniec bajek - polecił Corbin.

- Oczywiście. - Sonia obróciła się do Livvy, na której skamieniałej twarzy malowała się gorycz, i uczyniła bezradny ruch ręką. - Jest taka niesforna. Nie zrobi tego nigdy więcej.

Corbin zamknął drzwi, gdy Sonia wyszła, a po chwili zasunął również rygiel. Livvy zrozumiała, jak musi się czuć przesłuchiwany więzień w obliczu śledczego.

- To przesądza sprawę - powiedział. - Koniec bajek. Zacznijmy teraz od początku. Chcę znać prawdę. Kiedy to znalazłaś?

- Parę lat temu.

Ledwo wymówiła te słowa, zorientowała się, że powinna była powiedzieć: „W zeszłym tygodniu". Ale umysł miała jak wyprany, opuściły ją wszystkie siły.

- Więc przez cały ten czas wiedziałaś, że Maybelle i Laurence byli kochankami?

- Te rzeczy wyglądały inaczej w owych czasach - zaryzykowała. - Mogli wcale nie być tym co my dzisiaj nazywamy kochankami.

- A ty jesteś specjalistką, jeśli chodzi o nie skonsumowane związki. - W jego głosie brzmiała paląca drwina. - W każdym razie mieli coś, co byśmy nazwali romansem?

Dowodził tego rysunek, a majaczenia Maybelle w gorączce świadczyły, że wiązała ich namiętność, która zerwała wszystkie tamy. Bez słowa kiwnęła głową, a on stwierdził cicho:

- Skąd mogłabyś być tego taka pewna, gdyby Maybelle ci nie powiedziała?

- Maybelle nic mi nie mówiła, znalazłam to w jej papierach. Maybelle jest stara i chora i nie pozwolę, żebyś ją brał na spytki.

- Kto jeszcze o tym wie? Henry? Sonia? Andy?

- Nie.

- Nikt? Z nikim o tym nie rozmawiałaś?

- Nie!

- Ukrywasz wiec romans sprzed sześćdziesięciu lat?

Znalazła się w pułapce. Corbin mówił powoli, z rozmysłem, wiedziała, że ich zniszczy. Nienawidziła go za to. Nawet jeśli ona odmówi powiedzenia jednego słowa więcej, on i tak dojdzie prawdy. Nie spuści z niej oka i odpowie sobie sam na wszystkie pytania. Zapędził ją w ślepą uliczkę. Przygląda jej się jak sep, za chwile zatopi szpony w jej sercu.

- Nikt nigdy nie połączył jej imienia z imieniem Laurence Charlesa. W prasie było do licha i trochę wywiadów dotyczących sprawy, ale w żadnym nie wypłynęło nazwisko Maybelle. Romans pozostał ich słodką tajemnicą. Nie chciała wówczas, żeby się wydał, to zrozumiale, skoro była zaręczona z Edwardem Cramerem. Ale teraz to już nie ma znaczenia. Maybelle może nie chce o tym mówić, ale ty powinnaś to widzieć we właściwych proporcjach. Z perspektywy tylu lat nie masz nawet powodu być zgorszona. Wiec dlaczego sztywniejesz ze strachu na każdą wzmiankę o tym?

Krew odpływała jej coraz bardziej z twarzy w miarą, jak mówił. Pewnie jest teraz biała jak kreda.

- Co takiego jeszcze wiesz? Kiedy Maybelle stąd wyjechała?

- N-nie wiem - wyszeptała zdrętwiałymi wargami. - Wiesz dobrze - powiedział cicho. - A ja się także dowiem.

Przy swoich reporterskich sposobach wykryje z łatwością, kiedy Maybelle odpłynęła do Ameryki. Powiedziała mu, że jej tu niebyło, kiedy zginął Laurence, ale to nieprawda. Livvy miała ochotę rzucić się z pazurami na jego nieprzejednaną twarz.

- Zdobędziesz sensacyjną historie, ale nie będzie to zbyt pięknie wyglądało, jeśli wpędzisz do grobu starą kobietę. - O mało się nie dławiła własnymi słowami. - Czy ty nie masz żadnej etyki, krztyny sumienia? Bo oczywiście nie obchodzi cię to, że ja cię znienawidzę na resztę życia.

- Oj, znienawidzisz - powiedział.

Schował kartonik do kieszeni, a Livvy przemknęła przez głowę szaleńcza myśl, żeby spróbować mu go w jakiś sposób odebrać. Sięgnął do jej ramion. Uścisk jego palców był miażdżący, wyrwałaby się, gdyby mogła, lecz trzymał ją blisko i wysoko, jak szmacianą lalkę.

- Już teraz mnie nienawidzisz - powiedział i uśmiechnął się do jej przerażonej twarzy. - Tym razem nie udajesz, co, śliczna panienko? To naga prawda, płynąca prosto z serca.

Livvy zamarła z przerażenia. Nie zdarzyło jej się jeszcze nigdy spojrzeć w czyjeś oczy i zobaczyć w nich diabła. Corbin zadawał jej ból, lecz nie na tym koniec krzywdy, jaką jej może zrobić. W oczach miał czerwone błyski, chociaż przemawiał do niej jak kochanek.

- Byłem głupcem. Oszukiwałaś mnie od pierwszej minuty. Dzieliłem się z tobą natychmiast wszystkim, czego się dowiedziałem, i gdybym znalazł ten portret gdziekolwiek indziej, wierzyłbym do tej chwili, że nic o nim nie wiedziałaś. - Manipulowałaś mną, jak chciałaś. Zostawiłbym starszą panią w spokoju, gdyby się zaczęło robić gorąco. Ze względu na ciebie. Ze względu na ciebie. - Posłał jej szyderczy uśmiech. - Nie wyglądasz teraz zbyt ponętnie. Szkoda, że przestałaś grać. Gdybym się chciał dowiedzieć, gdzie Maybelle była owej nocy, kiedy ciemność zapadła dla Laurence'a, jakbyś mnie powstrzymała od zapytania? Czy tak?

Przyciągnął ją ramieniem, ujął rękę za tył głowy i pocałował. Złapała głośno powietrze, kiedy puścił jej głowę.

- Nie udawaj czystej lilii! - warknął. - Wypróbowałaś na mnie wszystkie sztuczki. Całe to certowanie służyło tylko temu, by mnie rozpalić. Mogłem cię mieć w każdej chwili.

Nie podda mu się tak łatwo. Jęknęła: „To podłość!" - i poleciała na łóżko, rzucona pod samą ścianę.

- Zabiorę jutro rzeczy - powiedział. - Nie byłabyś bezpieczna, gdybym został na noc w tym domu. Nie dlatego żebym się chciał wmeldować do twego łóżka. Znacznie większą satysfakcję sprawiłoby mi spuszczenie ci solidnego lania.

- Ty kłamliwa mała dziwko! - rzucił cicho i wyszedł. Po chwili usłyszała jego odjeżdżające auto.

Musi wstać, pójść do łazienki, obmyć się pod prysznicem. Musi się obmyć nie po tym, co z nią zrobił, lecz po tym Jak na nią patrzył.

Nie powinna była nigdy próbować go oszukiwać. Udawać zakochaną, zwodzić go, łudzić obietnicami. Czy zdaje pani sobie sprawę., ilu na świecie jest oszustów i krętaczy? - zapytał wówczas. Teraz wie, że go okłamywała od samego początku. Ośmieszyła go jako mężczyznę i jako dziennikarza.

Historia Laurence Charlesa trafi teraz na pierwsze strony gazet nawet, jeśli Livvy uda się nie dopuścić Corbina więcej do Maybelle. Doktor Aslett może ją poprze Jeżeli mu wyjawi powód. Ona sama będzie warowała przy drzwiach i przy telefonie. Jednakże Corbin ma rysunek i dojdzie, że Maybelle tu była w chwili śmierci Laurence'a.

Krew pulsowała, łomotała jej w głowie, bolało ją całe ciało, gdy się poruszyła. Usiadła na łóżku, z twarzą ukrytą w dłoniach. Pragnęła zaszyć się gdzieś i umrzeć.

- Gdzie pojechał Corbin? - spytała Sonia i zmarła zobaczywszy z bliska Livvy. - O, mój Boże! - Jej usta uformowały bezgłośne słowa, po czym Sonia wydała zdławiony okrzyk: - Co on ci zrobił?

Wyrwało to Livvy z szoku i o mało nie przyprawiło jej o histerię. Ubranie miała w nieładzie, włosy potargane. Zdjęła koszulę, naciągnęła sweter i usiadła na taborecie przed toaletką. Sięgnęła po szczotkę w srebrnej oprawie, którą dostała od Corbina, lecz wstrząsnęła się dotknąwszy jej. Odłożyła ją i przygładziła włosy rękami.

Ramiona jej drżały, w piersi wzbierał straszny śmiech. Co Corbin jej zrobił? Mniej więcej to samo, co ona jemu. Ugodził w jej dumę. Czuje się teraz okropnie, wygląda okropnie. A on prowadzi auto w furii, która może sprawić, że spadnie z urwiska. No, wówczas byłoby po problemie.

Usłyszała własne jęknięcie i pokręciła głową do swego odbicia w lustrze. O nie, Corbin nad sobą panował i będzie tak samo panował nad autem. Dojedzie bezpiecznie, dokąd zmierza. To ona jest tutaj w wielkim niebezpieczeństwie. Pragnęła jednak, żeby dojechał bezpiecznie.

- P-posprzeczaliśmy się z Corbinem - wykrztusiła Livvy i omal nie zachichotała.

Byłby to histeryczny śmiech. Nie mogła tego wytłumaczyć Soni. Pragnęła teraz tylko zostać sama, zebrać myśli i zdecydować, ile i komu powie.

- Nic mi nie jest - powiedział. - Nie zostałam zgwałcona, jeśli o tym myślisz - oświadczyła Livvy prosto z mostu.

- Oczywiście, że nie - odparła Sonia, chociaż nie była tego wcale taka pewna.

- Ale doszło do szamotaniny - dodała Livvy.

- Ale cię nie...?

- Nie.

- No, to chyba w porządku - powiedziała Sonia. - Sama wiesz najlepiej, czego chcesz. I czego nie chcesz - dodała nie bez dezaprobaty. - Ale musze przyznać, że zachodziłam w głowę. Myślałam, że ze sobą śpicie.

Pół godziny później Livvy zeszła na dół. Była już opanowana, blada, lecz nie drżąca, chociaż co się działo w jej duszy, to inna sprawa. Sonia na nią czekała. Położyła Daisy do łóżka i we dwoje z Henrym siedzieli przy telewizji, żadne jednak nie patrzyło na ekran, a gdy Livvy weszła, Sonia wstała i zgasiła telewizor. Henry odchrząknął.

- Hmm, ja mam jeszcze coś do zrobienia na górze - powiedział. - To do jutra.

Był wyraźnie zakłopotany. Livvy patrzyła, jak się kieruje ku schodom, zostawiając je same.

- Corbin wróci, prawda? - spytała Sonia.

- Przyjedzie zabrać rzeczy.

- Wobec tego musze z tobą porozmawiać. - Sonia poczekała, aż Livvy usiądzie, nim podjęła. - Zawsze możesz powiedzieć, żebym pilnowała swego nosa, ale jesteśmy przecież przyjaciółkami i byłaś dla mnie zawsze taka dobra... Nie rozumiem, dlaczego ty traktujesz Corbina w ten sposób.

Blady uśmieszek wykrzywił wargi Livvy.

- Uważasz teraz, że powinnam była z nim pójść do łóżka? Parę dni temu ostrzegałaś mnie przed tym. Wydawało mi się, że sama masz na niego chętkę.

Lepiej pozwolić jej powiedzieć, co ma do powiedzenia. Gdyby odmówiła wysłuchania jej, Sonia gotowa za nią chodzić i węszyć, a Livvy chciała mieć zapewnioną absolutną dyskrecje, kiedy pójdzie porozmawiać z Henrym.

- Oczywiście, żebym miała - odrzekła Sonia, niemal wyłamując ręce dla jak najdobitniejszego podkreślenia swego punktu widzenia - gdybym się łudziła, że kiedykolwiek na mnie spojrzy. Podoba mi się naturalnie, ale wiem, że nie spojrzałby na mnie na bezludnej wyspie. Ale wy dwoje przez ostatni tydzień! On nie mógł utrzymać rąk z dala od ciebie, a ty się do niego wprost lepiłaś.

- Nic podobnego - powiedziała Livvy.

Był to okres dobrego koleżeństwa, ale ich bliskość opierała się na fałszu i teraz się rozwiała.

- Lepiłaś się, lepiłaś - pisnęła Sonia. - Andy dzwonił, ale nie chciałaś z nim nigdzie pójść.

Andy dzwonił rzeczywiście kilka razy, ale Livvy zdawało się, że ma istotne powody do odmowy. Była naprawdę zajęta.

- Jeżeli Corbin posunął się dalej, niż sobie życzyłaś - oświadczyła zdecydowanie Sonia - to wyłącznie twoja wina. Posyłałaś mu niedwuznaczne sygnały i nie możesz mieć teraz do niego pretensji. Uważam, że powinnaś go poprosić, żeby wrócił.

- Tak po prostu?

- Możesz to zrobić. Szaleje na twoim punkcie. Szaleje to właściwe słowo. Livvy jeszcze czuła uścisk jego

dłoni na ramionach, a wspomnienie to nie przypominało niczym dreszczu, który jeszcze nie tak dawno przenikał jej wszystkie nerwy za każdym jego dotknięciem. To była kara, uścisk, który miał sprawić ból. Kiedy Corbin wróci, będzie to gorzka konfrontacja, nie czułe pojednanie. Livvy nie mogła tu dłużej siedzieć dla spacyfikowania Soni, która nie ma zielonego pojęcia, co się wydarzyło i co się jeszcze wydarzy.

Na kanapce leżały wciąż rysunki Corbina, z nie dokończonym szkicem Livvy jako królowej krainy syjamskich kotów, przymocowanym do deszczułki.

- Możemy to głęboko schować - powiedziała Livvy. - Corbin nie będzie już tu opowiadał bajek.

- Na pewno będzie - odparła Sonia. - Nigdy nie wypuścisz takiego mężczyzny jak Corbin.

Sonia pragnęła, żeby jej przyjaciółka była szczęśliwa, a właściwym mężczyzną dla niej jest Corbin, nie Andy. Oczywiście Andy pozostałby na lodzie, a jest miłym chłopcem. Sonia od początku wiedziała, że Corbin znajduje się daleko poza zasięgiem jej możliwości, ale gdyby Livvy rzuciła Andy'ego, niewykluczone, że ten by się zainteresował Sonią.

Henry był w swoim pokoju. Siedział z książką w ręku i szklaneczką na stoliku obok; Słyszał nadchodzącą Livvy. Sonia, zbiegłszy z góry po rozmowie z Livvy i położywszy prędko Daisy do łóżka, przyszła go poinformować, że Livvy i Corbin się pokłócili i że Corbin odjechał. Sprzeczka zakochanych, ale Livvy jest załamana i nieszczęśliwa. Sonia już z nią porozmawiała, bo uważa, że Livvy postępuje niemądrze.

Henry, który wiedział, że Livvy dwukrotnie przewyższa Sonie inteligencją, uznał, że lepiej się usunąć. Słysząc teraz Livvy zmierzającą w stronę jego pokoju, ciekaw był, czy ją zobaczy zirytowaną, czy ubawioną. Przypuszczał jednak, że Livvy go upewni, iż rzekoma sprzeczka to wiele hałasu o nic i razem się pośmieją z Soni w roli pocieszycielki.

Jeden rzut oka na twarz Livvy przekonał go, że sprawa nie jest do śmiechu. Zerwał się tak szybko, że upuścił książkę. Podbiegł do Livvy.

- Chodź, siadaj, moja droga - zatroszczył się. - Jest aż tak źle?

Livvy usiadła. Henry zamknął drzwi i zabrał się do robienia jej cocktailu.

- Daj mi czystej whisky - zażądała.

To się jeszcze nie zdarzyło. Henry nie widział także nigdy, żeby Livvy łyknęła alkohol duszkiem i potem siedziała krztusząc się i łapiąc powietrze.

- Jest gorzej, niż przypuszczasz - powiedziała Livvy. - Lepiej usiądź.

Henry osunął się na swój fotel, nie spuszczając oka z Livvy.

- Niech Bóg ma nas w swojej opiece - wymamrotał.

- Święte słowa - potwierdziła Livvy. - Potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o sprawę, która tu sprowadziła Corbina. O scenariusz, który pisze. Kiedy Maybelle była taka chora, potem jak złamała nogę, majaczyła pewnej nocy w gorączce. Czuwałam przy niej sama, więc nikt inny tego nie słyszał, ale fakt, że mówiła o Laurence Charlesie.

- Jakieś wspomnienie z czasów, kiedy była młodą panienką? - spróbował wtrącić Henry.

- Była w moim wieku i miała z nim romans - wyjaśniła Livvy. - Przeżywała na nowo smutny finał, szalała z zazdrości. Wszystko to jej wróciło w gorączce, jakby się działo w tej chwili. O mało mi serce nie pękło.

- Biedne dziecko - mruknął Henry, nie wiadomo, mając na myśli Livvy czy Maybelle. Na jego ogorzałej twarzy malowało się współczucie. - Ale żyła potem tyle lat szczęśliwie z Edwardem, więc co to ma teraz za znaczenie?

- Odpłynęła do Ameryki w dzień po śmierci Laurence'a - wyjaśniła z ciężkim sercem Livvy. - Była tu owej nocy. Mogli się wtedy pokłócić.

- Mogli, ale nie musieli - powiedział Henry.

- W każdym razie Corbin wie, że kłamała. Zacznie się dopytywać. Ma szkic, na którym Laurence narysował siebie i Maybelle uśmiechających się do siebie. Jest to tak wymowne, jakby ich narysował w objęciach. W dodatku na rysunku są podpisy, jej jako Maybelle Charles. Przechowywała szkic przez wszystkie te lata, nikt o nim nie wiedział. Chciała go spalić w zeszłym tygodniu, jest przekonana, że spaliła, ale ja go schowałam. I teraz wpadł w ręce Corbina.

Zamilkła, żeby Henry miał czas to trochę przetrawić. Zmarszczki na jego twarzy się pogłębiły.

- O toście się pokłócili? - spytał wreszcie.

- Tak.

- Jak Corbin wróci, utniemy sobie we troje małą pogawędkę, poprosimy go, żeby zostawił Maybelle w spokoju. Ma wystarczająco sensacyjną historię bez wyciągania jej nazwiska.

Henry nie dopuszcza myśli, że Maybelle była zamieszana w śmierć kochanka, i wyobraża sobie, że Corbin Radbrook okaże się równie ufny. Jednakże Corbin więcej niż podejrzewa, on wie. Reporterski instynkt powrócił mu w momencie, gdy Daisy wygrzebała rysunek. Do tamtej chwili przesłaniało mu wzrok zauroczenie osobą Livvy.

Wiara Henry'ego, że przyjacielska pogawędka wpłynie na Corbina, jest naiwnością. Henry nie dostrzega faktów bijących w oczy. Nawet gdyby Livvy mu zdradziła, co Maybelle powiedziała w gorączce, Henry jeszcze by się upierał, że Livvy się przesłyszała.

A więc Livvy będzie musiała ostrzec Maybelle. Oznacza to konieczność wyjaśnienia jej, w jaki sposób rysunek wpadł w ręce Corbina i skąd Livvy wiedziała. Oczywiście Livvy nie musi jej zdradzać, że słyszała owo: „Zabiłam Lauriego". I może się tylko modlić, żeby Maybelle starczyło sił na niepowtórzenie tego nigdy więcej.

- Nie będziemy nic mówili Maybelle, dopóki nie porozmawiamy z Corbinem - powiedział Henry.

Nie rozumie, że ta rozmowa nic nie zmieni. Ale robi się późno, niech Maybelle ma względnie spokojną przynajmniej tę noc. Zresztą Henry też. Pewnie będzie się trochę przewracał na łóżku nie mogąc zasnąć, lecz nie ma potrzeby ostrzegać go teraz, że dzięki głupocie Livvy zrobili sobie śmiertelnego wroga.

- Nie mów także Soni - dorzucił Henry. - Nie powiedziałaś jej jeszcze, mam nadzieję? - Pokiwał z aprobatą głową, gdy Livvy zrobiła przeczący ruch. - Słusznie, to nie jej sprawa. Maybelle by sobie tego nie życzyła.

Ale Sonia i tak się dowie prędzej czy później, wszyscy się dowiedzą. A Maybelle Murrin będzie podejrzana, może nawet oskarżona, o coś znacznie gorszego niż potajemny romans.

- Poczekajmy do jutra - powiedziała Livvy. - Dziękuję ci.

Wychodząc pochyliła się i pocałowała Henry'ego w policzek, bo go kochała, a nadchodziły ciężkie chwile. Henry odwzajemnił jej się uśmiechem.

- Nie susz sobie tym pięknej główki.

Wchodziła powoli po schodach do mieszkania Maybelle. Corbin nie nazwie jej już nigdy swoją śliczną panienką. „Nie wyglądasz teraz zbyt ponętnie" - powiedział i Livvy mogła sobie wyobrazić, jaką ją musi po tym wszystkim widzieć. Odrażającą do szpiku kości. I taka się czuła.

Koty wybiegły jej na spotkanie, gdy weszła do saloniku. Ciocia Maysie leżała już w łóżku, wcześniej niż zwykle. Na pytanie Livvy odparła, że nic nie potrzebuje, więc Livvy powiedziała jej dobranoc i zamknęła drzwi nie pozwalając Szuli zbiec za sobą na dół.

Sonia czekała na Livvy na podeście pierwszego piętra.

- Rozejrzałam się w pokoju Corbina - oznajmiła. - Zabrał ze sobą większość papierów, ale nie zabrał rzeczy. Nie znalazłam jedynie przyborów do golenia i piżamy. Może pojechał tylko na noc, bo zostawił wszystkie ubrania w szafie.

- Nie używa piżamy - powiedziała Livvy.

- Skąd wiesz?

Livvy wzruszyła ramionami i przeszła obok Soni kierując się do swojego pokoju. Sonia podreptała za nią.

- Livvy, kiedy wróci, pogodzisz się z nim, prawda? To nie była aż taka kłótnia?

- Wojny wybuchały z błahszych powodów - odrzekła cierpko Livvy.

- Nie wygaduj głupstw! - wybuchnęła Sonia. - Wystarczy zobaczyć, jak na siebie patrzycie, żeby wiedzieć, co do siebie czujecie.

Livvy otworzyła drzwi do swego pokoju.

- Właśnie, sprawdziło się to dzisiaj. Ja na niego patrzyłam jak na mężczyznę, od którego bym uciekała, gdzie pieprz rośnie, a on na mnie jak na szmatę, o którą by nie wytarł nóg.

Zostawiwszy osłupiałą Sonię na korytarzu, oparła się o zamknięte drzwi w ciemnym pokoju, przytłoczoną poczuciem straszliwej samotności. Jakby to był koniec świata. Faktycznie, biorąc pod uwagę perspektywy na przyszłość, był to koniec jej świata.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Następnego dnia w kuchni Sonia, spostrzegłszy sińce pod oczami Li wy, powiedziała:

- O, ktoś nie spał w nocy.

Livvy, która nie zmrużyła oka, nic nie odpowiedziała. Była jedyną osobą w tym domu, która nie chciała więcej widzieć Corbina. Wiedziała, że Corbin zburzy ich przytulny mały świat i żal jej było tych dwojga. Kiedy Livvy przygotowała poranną herbatę do zaniesienia na górę, Henry szepnął: Ani słówka Maybelle. Zdaje mu się, że jest rycerzem w błyszczącej zbroi. Nie rozumie, że ma przeciwko sobie przeciwnika groźnego jak odbezpieczony granat

Kiedy Livvy wkroczyła z herbatą i Maybelle mogła jej się przyjrzeć z bliska, nawet jej stare oczy dostrzegły, że coś jest bardzo nie w porządku.

- Stało się coś? - zapytała z niepokojem. - Źle się czujesz?

- Pokłóciłam się wczoraj z Corbinem.

- O, nie! Och, Livvy, wy dwoje nie powinniście się ze sobą kłócić. O co poszło?

Do pokoju wkroczył Henry. Livvy wiedziała, że nie dowierza jej zdolności panowania nad sobą. Wychodząc usłyszała jeszcze płaczliwy głos Maybelle:

- Livvy mówi, że się pokłóciła z Corbinem. Henry zarechotał.

- Wiesz, jacy są ci młodzi. To na pewno nic poważnego.

Corbin powiedział, że wróci po rzeczy, ale z kancelarii zabrał wszystko, co do niego należało. Nic nie zostało na biurku ani w szufladach. Nie było obrazu ani listów. Żadnego śladu, że tu kiedykolwiek pracował, z Livvy siedzącą u jego boku i Luke'em wyciągniętym na dywanie.

Livvy odruchowo poukładała swoje rzeczy z powrotem w pustych szufladach. Nadeszło już kilka życzeń świątecznych, wiec wyjęła prywatną książeczkę adresową i zabrała się do podpisywania kartek i adresowania kopert. Ale nie bardzo jej to szło. Przez większą część czasu siedziała patrząc w przestrzeń i czekając.

Wiedziała, kiedy przyjechał Corbin, bo Sonia otworzyła z impetem drzwi i syknęła:

- Już jest. Nie wyjdziesz?

Henry i tak go tu przyprowadzi, więc Livvy nie miała po co wychodzić. Zresztą nie była pewna, czy nogi nie odmówiłyby jej posłuszeństwa. W głowie jej się kręciło z bezsenności i niejedzenia. Z tego i z nagiego strachu przed stawieniem mu ponownie czoła. Pokręciła głową.

- Jesteś uparta i taka głupia! - rzuciła Sonia i trzasnęła drzwiami.

Minęło parę minut. Livvy zaadresowała jeszcze jedną kopertę trzęsącym się pismem, które z ledwością sama poznawała. Corbin przyjechał po rzeczy, pakuje teraz walizki w pokoju na górze. Ale Henry zrobi wszystko, żeby go tu ściągnąć przed odjazdem, więc nic jej nie pomoże dalsze krycie się za zamkniętymi drzwiami.

Oparła dłonie na poręczach fotela, próbując się podnieść, i w tym momencie Henry wprowadził Corbina. Livvy opadła z powrotem na siedzenie. Widziała walizki stojące w hallu i Henry'ego, ale w pierwszej chwili nie była w stanie spojrzeć na Corbina, chociaż czuła jakby padający na nią jego cień.

Domyślała się słów, jakimi się posłużył Henry: „Masz chwilę czasu, chłopcze? Chcielibyśmy zamienić z tobą parę zdań, Livvy i ja".

- Nie mamy ze sobą o czym mówić, prawda? - zapytała.

- My dwoje, nie - odparł, spojrzał jednak pytająco na Henry'ego, który rzekł:

- Livvy mi powiedziała, że Maybelle coś bredziła o tym malarzu, kiedy leżała w gorączce po złamaniu nogi. Podobno byli ze sobą blisko w pewnym okresie.

- Podobno - odrzekł Corbin.

Henry, zniżywszy głos do poufnego szeptu, podjął z miną człowieka, który zamierza poprosić o drobną przysługę:

- Maybelle utrzymywała to w tajemnicy przez to wszystkie lata. Nie ma pojęcia, że Livvy o tym wie, nie wspominając już o mnie. Wprawiłoby ją to w wielkie zakłopotanie, gdyby rzecz się rozeszła, stała tematem powszechnych plotek. Była wówczas młodą panienką. Nie lepiej by było o tym zapomnieć?

Na próżno się wysila apelując do Corbina. Nie wskórałby nic proponując mu nawet łapówkę wartości królewskiego okupu. Livvy wiedziała, że nic nie powstrzyma Corbina od opisania owej końcowej sceny. Corbin jest nieprzystępny i cyniczny. Wygląda teraz na więcej niż te jego trzydzieści dwa lata i nikt nie jest mu już przyjacielem w tym domu. Biedny stary Henry nie może liczyć na żadne uprzejmości. Nic mu nie da, że przybrał teraz taki ton, jakby wpadł na idealne rozwiązanie.

- Jeszcze lepiej by było, gdybyś rzucił w diabły ten cały pomysł.

Nawet Corbina zaskoczył jego tupet.

- To znaczy, gdybym wyrzucił do kosza scenariusz? Henry się rozpromienił.

- Co to dla takiego błyskotliwego dziennikarza jak ty? Znalazłbyś sobie szybko inny temat.

- To nie takie proste. Zobowiązałem się do napisania tego scenariusza. Jest to zawarowane w moim kontrakcie.

Livvy wiedziała, że Corbin bawi się z nimi w kotka i myszkę. Lecz Henry przyjął jego uśmiech za dobrą monetę, a kiedy Corbin rzekł: Ale zobaczę, co się da zrobić, Henry chwycił jego dłoń i potrząsnął nią energicznie.

- O nic innego nie prosimy. Zostawiamy sprawę w twoich rękach. I wiedz, że zawsze tu będziesz mile widziany.

- Nie traćmy więcej czasu - wtrąciła się ostro Livvy.

- Dziękuję, ale za dużo rzeczy rozpraszało mnie tutaj w pracy.

Henry uznał, że chodzi o Luke'a i koty. I o Livvy.

- Zrozumiałe - powiedział. - Dokąd się przenosisz?

- Do Willi Halkjon.

- Ale jeszcze cię zobaczymy?

- Tego możecie być pewni.

Popatrzył chwile, na Livvy, a ona wytrzymała jego wzrok. Livvy nie da mu jeszcze satysfakcji zobaczenia, że się kuli pod jego spojrzeniem. Kiedy się schylił po swoje walizki, Henry zamachał do niej: Idź, pożegnaj się z nim.

W hallu wskoczyła na nią Sonia:

- Czy on odjeżdża? Chyba nie?

Livvy musiała się od nich uwolnić, zanim zacznie krzyczeć. W domu nie ma ucieczki. Stało się to najgorsze i ona musi teraz stawić czoło Corbinowi bez oparcia w nikim. Ale już się nie bała. Postąpiła źle, ale on także jest nie bez winy. To, co zrobił wczoraj, jest niewybaczalne.

Corbin włożył największą walizkę i obrócił się do niej. Oczekiwała, że Luke zacznie warczeć, lecz wielkie kosmate psisko pozostało tym razem cicho. Corbin czekał, aż ona się odezwie. Wczoraj zostawił ją szlochającą na łóżku, ale Livvy już nigdy więcej nie będzie się przed nim kulić.

- Nie muszę ci wyjaśniać - powiedziała - że zaproszenie cię przez Henry'ego to była jego własna inicjatywa. Henry jest dżentelmenem starej daty i tkwi w mylnym przekonaniu, że ty też jesteś dżentelmenem.

- Nie tylko dżentelmenem, lecz także idiotą - odrzekł Corbin. - Łatwo było o takie mylne przekonanie sądząc po moim dotychczasowym zachowaniu. Możesz mu ode mnie powiedzieć, że nie jestem ani jednym, ani drugim.

Livvy spojrzała odruchowo na silne palce, które tak boleśnie ściskały jej wczoraj ramiona. Corbin pobiegł za jej wzrokiem, po czym uniósł prawą rękę. Livvy zesztywniała, ale sięgnął tylko do klamki samochodu.

- Nie wpadaj w panikę - powiedział. Usiadł za kierownicą, drzwiczki zostawił otwarte. - Dzisiaj nie mam ochoty ani cię sprać, ani zerżnąć.

Zatrzasnął drzwiczki, uruchomił silnik i zostawił ją w lodowatym podmuchu wiatru przed domem. Obróciła się na pięcie i pomaszerowała z powrotem do domu. Jeśli się nie zmusi do zjedzenia czegoś, gotowa jest zemdleć.

Obok niej wyrosła Sonia pytając, jakby już nie pierwszy raz:

- Co, wszystko w porządku?

- Nie, bardzo nie w porządku - odparła Livvy i pomaszerowała dalej w stronę kuchni.

Zdążyła otworzyć spiżarnię, kiedy wpadł Henry zacierając ręce.

- No, kochana, sprawa załatwiona?

- Co-o?

Livvy zamrugała, lecz zadowolenie nie opuściło Henry 'ego.

- Rozegraliśmy to pierwsza klasa. Myślę, że nie zrobi już krzywdy Maybelle. Ani tobie. Ma do ciebie słabość.

Promieniał, oczy mu błyszczały. Poczciwy Henry, nie mylił się tak bardzo jeszcze nigdy w życiu.

- Mój drogi - powiedziała zmęczonym głosem Livvy - Corbin nie ma żadnej słabości, do nikogo ani do niczego. Mo-że nam zrobić śmiertelną krzywdę. Jest urodzonym myśliwym, zabójcą.

Wstrząsnęło to Henry'm do głębi.

W tym momencie rozległ się w kuchni dzwonek alarmowy, który przez wszystkie te lata zadźwięczał tu tylko raz. Gdy go wypróbowywali.

Livvy rzuciła się do drzwi. W hallu dźwięczał drugi z dzwonków zainstalowanych na parterze. Gapiąca się na niego Sonia zapytała:

- Czy to ciocia Maysie?

Oczywiście, że ciocia Maysie. Dzwonek alarmowy z jej mieszkania. Livvy ominęła Sonię i puściła się biegiem po schodach. Za nią sapał Henry. O mało się nie przewróciła o Miszę, który wyskoczył na podest, gdy tylko otworzyła drzwi. Kiedy wpadła do sypialni, dzwonek ucichł.

Maybelle, siedząc w fotelu, trzymała koniec laski na przycisku dzwonka. Chciała, żeby ktoś się natychmiast zjawił, ale nie wyglądała bynajmniej na chorą.

- Dlaczego dzwoniłaś? - wysapała Livvy. Maybelle łypnęła okiem za plecy Livvy i Henry'ego, na Sonię, która się ukazała w drzwiach.

- Nic mi nie jest, moja droga - rzuciła odprawiając Sonię ruchem laski. A kiedy Henry zamknął za nią drzwi, natarła na Livvy: - Corbin znowu odjechał.

Wyglądała widać przez okno.

- Jak ty go mogłaś puścić? Jesteście z Corbinem...

- Nie - zaprotestowała Livvy.

- Nie opowiadaj mi tu tylko o Andrew! - zgromiła ją Maybelle. - Andrew nie dorasta Corbinowi do pięt i nie zmieni tego żadna kłótnia.

Maybelle irytuje się z niewłaściwego powodu. Najwyższy czas jej uświadomić, co im grozi ze strony Corbina Radbrooka.

- Wobec tego muszę ci powiedzieć, o co się pokłóciliśmy. Tylko proszę cię, staraj się zachować spokój.

- Jeżeli zaczniesz mi znowu bajdurzyć, że cię chce uwieść - Maybelle wywróciła w zniecierpliwieniu oczy - to zachowujesz się jak głupia pensjonarka i bardzo ci się dziwię.

- Zapomnij o tym - odparła Livvy. - Corbin nie był nigdy uwodzicielem, to nie jego styl. Mamy kłopot z nim jako dziennikarzem.

- Chodzi o tego malarza - dorzucił Henry. Maybelle czekała, co powie Livvy.

- Mówiłaś o nim, kiedy leżałaś nieprzytomna w gorączce. Nie pamiętasz?

- Nie.

- Nikt inny nie słyszał. Tylko ja.

- Livvy powiedziała mi dopiero wczoraj - wtrącił Henry. - Dlaczego nam nigdy o tym nie opowiedziałaś?

- To było tak dawno. - Maybelle oparła laskę o fotel. - I o to pokłóciłaś się z Corbinem?

- Ja nie spaliłam tego rysunku - wyznała Livvy, na co Maybelle drgnęła. - Daisy go znalazła. Myślała, że to mój portret i pokazała go Corbinowi.

- I Corbin teraz uważa - powiedziała Maybelle - że ukrywałaś... jak to się nazywa... dowód rzeczowy?

- Coś w tym rodzaju.

- Wie, że ja tam byłam?

Maybelle ma niewątpliwie na myśli noc, której zginął Laurence Charles.

- Tak - powiedziała Livvy.

- Wobec tego muszę z nim pomówić. Sprowadzać go tutaj. Wiesz, gdzie go szukać?

- Chyba wiem.

Livvy sięgnęła po dłoń Maybelle i objęła palcami jej przegub, szukając pulsu. Starsza pani, zorientowawszy się, o co chodzi, znieruchomiała, z iskierką przekory w oku.

- Nienajgorszy - oświadczyła Livvy.

Tak było istotnie. Teraz Maybelle zaczęła uspokajać Livvy.

- Och, nic mi nie będzie.

- Oczywiście, że nie - przytaknęła Livvy. U stóp schodów czekała Sonia.

- O co jej chodziło?

- Chce, żeby sprowadzić Corbina - odparła Livvy.

- Czyż nie pragniemy tego wszyscy? - spytała Sonia. - I co?

- Jadę po niego - rzuciła Livvy wchodząc do swego pokoju i zostawiając na podeście Sonię, która pomyślała melancholijnie, że chciałaby też móc jechać po takiego mężczyznę jak Corbin, kiedy jej przyjdzie ochota.

Lecz Livvy bynajmniej nie pragnęła ściągać z powrotem Corbina. Nałożyła sweter od Arona, dopasowane spodnie narciarskie, wzięła kurtkę z kapturem, rękawiczki na kożuszku. Na nogi naciągnęła wełniane skarpety i najstarsze buty, gdyż były zarazem najsolidniejsze.

O tej porze roku zmrok zapadał wcześnie, ołowiane niebo już zdawało się wisieć niżej. Wiał ostry wiatr, pachnący zapowiedzią śniegu. Livvy zawahała się przez chwilę, jednakże obejrzawszy się na dom, zobaczyła w oknach twarze i wiedziała, że wszyscy zaczną ją molestować, jeśli teraz zawróci.

Wsiadając do auta powiedziała na głos: Jestem taka zmęczona! Prowadziła nieustającą batalię, odkąd zjawił się tu Corbin Radbrook. Nic dziwnego, że teraz, kiedy przegrała wszystko, o co walczyła, czuje się wyczerpana i przybita.

Może wcale nie pójdzie do willi Halkjon. Może podjedzie na jakiś odludny punkt widokowy, popatrzeć, jak zimne fale rozbijają się o brzeg. Albo odwiedzi jakichś znajomych. Lecz dziesięć minut później znalazła się na pustym polu, koło przełazu prowadzącego do ścieżki w górę.

Na polu pustym Jeśli nie liczyć auta Corbina. A więc przyjechał wprost tutaj. W powietrzu wirowały drobne płatki śni-egu, kiedy parkowała obok jego kombi. Wysiadła i zajrzała do stojącego samochodu. Walizek nie było w środku. Corbin musiał się wspinać z nielichym ładunkiem, ale wyjechał na długo przed nią.

Mogłaby mu zostawić kartkę pod wycieraczką, gdyby miała coś do pisania. Zaczęła grzebać w schowku koło tablicy rozdzielczej, ale znalazła tylko kredkę do brwi. Zaczęła nią pisać na odwrocie koperty: „Zadzwoń do Słodkich Sadów", ale kredka się rozkruszyła po pierwszym słowie. Livvy zrezygnowała, schowała kopertę do kieszeni.

Zdąży wejść na górę, zostawić wiadomość i wrócić, nim śnieg się rozpada na dobre. Musi się zdobyć na stawienie mu czoła. Wtykanie kartki pod wycieraczkę to niegodny wybieg. Ruszyła zdecydowanie do przełazu.

Nie będzie sobie przypominała, jak Corbin podał jej rękę poprzednim razem i jak ją grzała jego dłoń, chociaż wiał zimny wiatr. Wiatr, który wiał teraz, ciskał jej w twarz płatki śniegu i przenikał ją do szpiku kości. Naciągnęła kaptur, pochyliła głowę i zaczęła się wspinać krętą ścieżką, zmuszając się do szybkiego marszu, dopóki nie zabrakło jej tchu. Zatrzymała się dla wytchnienia, łapiąc powietrze, odwrócona plecami do wiatru. Okazało się to gorsze od marszu, stojąc można było zamarznąć. Ale przecież nie musi się wcale trzymać prowadzącej zakosami ścieżki, może iść na przełaj przez zwiędłe orlice i jałowce, jeśli weźmie sensowne tempo.

Widać była jednak w diablo podłej formie, bo wspinanie stawało się zabójczo trudne. Buty ciążące jak z ołowiu plątały się w krzewy, gruba kurtka przytłaczała jak stukilowe brzemię. Z Corbinem wydawało się, że to krótki spacerek. Tak samo dawniej, kiedy chodziła tędy bez niego. Teraz zaczynało jej się kręcić w głowie i na chwilę ogarnęła ją wątpliwość, czy w ogóle dojdzie.

Zdławiła czym prędzej uczucie paniki. W końcu to tylko górka, nie jakiś wierch, pierwszy śnieg, nie zamieć. A na szczycie widać już palące się światełko. Musi przestać się potykać i dyszeć, lecz wspinać się wytrwale, nie spuszczając oka z lampy w oknie, coraz bliższej za każdym krokiem.

Wpatrywanie się w tę lampę dodało jej sił. Nie dla niej została zapalona, lecz pali się tam, dokąd ona zmierza. A kiedy wreszcie wyłonił się zarys domu, zatrzymała się i odetchnęła głęboko, wiedząc, że gdyby nie ten wiatr, słyszalne byłoby jej wołanie.

Lodowate powietrze zakłuło ją w płuca jak pchnięcie noża, o mało jej nie udławiło, tak że kasłała jeszcze, gdy zdjęła rękawicę, żeby zastukać w drzwi.

W środku zaczął szczekać Luke i drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Corbin ją poznał, chociaż kaptur zasłaniał jej większą część twarzy.

- Czego, u diabła, chcesz?

Ze środka płynęło ciepłe powietrze.

- Wejść.

- Nie!

Livvy wyjaśniła z godną podziwu cierpliwością:

- Przemarzłam.

- Biedactwo.

- Mam dla ciebie wiadomość.

- Nie przekroczysz tych drzwi, choćbyś miała nie wiem co.

Śnieg ją oblepiał przemieniając błękit jej kurtki i spodni w połyskliwą szarość. Zamrugała oczami, żeby strząsnąć płatki, które jej zalepiały powieki, tak że wszystko dokoła zdawało się odpływać. Aż i ona, z lekkim tylko uczuciem zdziwienia, odpłynęła zanurzając się w ciemność...

Otworzyła oczy i zobaczyła Luke'a. Bez poruszania głową widziała także kanapę, na której leży, i pokój, w którym się znajduje. Skądś z tyłu doszedł ją głos Corbina:

- Nie spytaj tylko: Gdzie ja jestem?, bo cię zabiję. Wiedziała, gdzie jest i co się stało. Dziwiło ją to, bo nie zemdlała dotąd nigdy w życiu.

- Nie radzę - powiedziała. - Ludzie wiedzą, dokąd poszłam.

- To był zręczny numer. Zauważyłem, że kiedy zemdlałaś - nadał temu słowu powątpiewającą intonację - upadłaś do wewnątrz, nie na zewnątrz.

- To znaczy - zapytała z niedowierzaniem - że gdybym upadła na zewnątrz, zostawiłbyś mnie na dworze?

- Jakbyś zgadła. Byłby do tego zdolny.

- Nie wierzysz, że zemdlałam?

Nic nie jadła od blisko doby, nie zmrużyła oka ostatniej nocy, do tego doszło napięcie i wspinaczka tutaj. Miała prawo zemdleć, ale nie może liczyć na jakiekolwiek współczucie z jego strony.

- Nie uwierzę ci nawet, jak powiesz, że pada śnieg. Okiennice są nie zamknięte, w jednym oknie pali się lampa,

za drugim widać wirujące płatki. A ona musi wyjść w te ciemność i wrócić do auta.

- Przyniosłam wiadomość od Maybelle. Wie, że masz ten rysunek, i chce z tobą pomówić.

- Zrobiłyście próbę tego, co mi powie?

- Nie!

- No, to się zapowiada bombowo. Przyjadę jutro.

- Świetnie - odparła.

Corbin przeszedł do wnęki kuchennej, a ona podniosła się powoli z kanapy. Wraca szybko do siebie. Może stać i chodzić. Omdlenie nie trwało widać długo, bo śnieg na jej kurtce nie roztopił się jeszcze w cieple pokoju. Są na niej ciągle zaskorupiałe miejsca. Podniosła z podłogi rękawiczką, którą musiała upuścić, naciągnęła ją i powiedziała:

- Do widzenia.

W nozdrza ukłuł ją smakowity zapach. Nie jest głodna, ale jednak zemdlała. Gdyby to się stało na dworze, mogłoby z nią być źle. Nie wiadomo, czyby w porę odzyskałaby przytomność albo ktoś ją znalazł. Może jej się to przytrafić ponownie. Zaczynała z niej kapać woda.

- Mogę wysuszyć kurtkę? - zapytała.

Od gazowej kuchenki rozchodziło się miłe ciepło.

- A susz - zgodził się Corbin, ale kiedy zaczęła mu dziękować, przerwał: - Nie kuś szczęścia, już raz cię zawiodło.

- Czy ja tego nie wiem! - mruknęła ponuro. - Pierwsza prawdziwa zawieja tej zimy, a ja tutaj na tej górze.

Corbin zamknął okiennice i wirujący śnieg jakby przestał istnieć. Livvy rozwiesiła kurtkę, na krześle, możliwie najbliżej ognia i wkrótce zaczęła się z niej unosić para. Ściągnęła zabłocone buty, zostając w grubych czerwonych skarpetach. Chętnie zdjęłaby również wilgotne spodnie narciarskie. Wprawdzie miała sweter tak długi, że mógłby uchodzić za minisukienkę, ale wzdrygnęła się na myśl, że a nuż Corbin uznałby to za prowokację.

Dowodziło to, że niezupełnie wróciła jej jeszcze trzeźwość umysłu. Corbin wie dobrze, że nigdy więcej nie będzie próbowała z nim żadnych sztuczek. Zresztą nie wyglądałaby wcale prowokacyjnie, tylko idiotycznie.

Corbin karmił w kuchence Luke'a, a Livvy usiadła przy piecu. Kiedy zapytał, czyby zjadła trochę zupy, odparła skwapliwie:

- O tak, proszę! - I zaraz wyjaśniła: - Nie jadłam lunchu.

Ani kolacji, ani śniadania, ale tego już nie dodała. Przyjęła z wdzięcznością parującą miseczkę i łyżkę, które Corbin jej podał. W miseczce była gęsta zupa jarzynowa. Corbin nie potrzebował jej ostrzegać, że zupa jest gorąca, bo przez grube naczynie poczuła palcami ciepło. Zresztą i tak by jej nie ostrzegł, bo więcej się do niej nie odzywał. Przestał ją w ogóle zauważać. Usiadł przy stole i zabrał się do jedzenia, czytając przy tym książkę.

Livvy łykała powoli zupę, czując jak w miarę jedzenia powracają jej siły. Ale nawet kiedy odstawiając miseczkę powiedziała Dziękuję, Corbin tylko kiwnął głową, nie podnosząc oczu znad książki, ani się nie odzywając. Zostawiła miseczkę i łyżkę w zlewie, i podeszła do drzwi.

- Bardzo by ci przeszkadzało, gdybym przeczekała?

- Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdybyś spadła z urwiska - odrzucił. - Tylko siedź cicho, jeśli chcesz zostać.

Tym razem mu nie podziękowała. Nie ma wobec niego żadnych długów wdzięczności. To jego wina, że jest tu uwięziona. Czyż nie mógł pojechać do motelu? Gdyby nie zastała jego auta na dole, nie ryzykowałaby wspinaczki na górę przy takiej pogodzie i wszyscy nie martwiliby się teraz w domu, dlaczego nie wraca. Ale nic na to nie poradzi. A tu Corbin zabiera się jeszcze do pisania na maszynie, bębni jej tym cholernym stukotem po skroniach.

Kurtka prawie już wyschła, więc ją nałożyła z powrotem i usiadła na kanapie, naciągnąwszy kaptur na uszy i większą część twarzy, odgradzając się ostentacyjnie od tego pokoju i wszystkiego, co ją otacza. Zamknąwszy oczy, mogła sobie wyobrażać, że jest w domu, we własnym łóżku. Poczuła się straszliwie znużona.

Wtuliła się głębiej w kanapę i zapadła w spokojny sen. Aż do momentu, kiedy się obróciła w bok i omal nie zsunęła na podłogę. Corbin poderwał się od maszyny. Musiało to wyglądać, jak znowu zemdlała.

- Przepraszam, zasnęłam - rzuciła z irytacją.

- Jak to przyjemnie mieć czyste sumienie - wycedził.

- Jestem zmęczona.

- Więc połóż się i śpij. Wstań.

Gestem przynaglił ją do podniesienia się, po czym rozłożył kanapę do spania. Z wyciągniętymi poduszkami i pledem podróżnym kanapa wyglądała nader ponętnie. Livvy wiedziała, że to zbędne pytanie, a jednak zapytała:

- A ty gdzie będziesz spał?

- Na pewno nie z tobą - odparł. - Na górze jest dosyć łóżek.

- Dziękuję bardzo - wyszeptała niepewnym głosem.

- Nie spodziewasz się chyba, że powiem: Cała przyjemność po mojej stronie.

- Niczego się po tobie nie spodziewam.

- Na to za bardzo nie licz. Możesz się spodziewać wielu rzeczy.

Posłała mu wściekle spojrzenie. Minę miał ponurą.

- Zdecyduj się, czego chcesz. Kłócić się czy żebym siedziała cicho?

- Idź lepiej spać.

- To jest łazienka?

Na dole były tylko jedne drzwi wewnętrzne. Livvy skierowała się ku nim, zanim zdążył potwierdzić.

Łazienka okazała się mała i klinicznie czysta. Mydło, ręcznik i neseser stanowiły jedyną oznakę, że ktoś jej używa, ale z kranu pociekła gorąca woda. Przyjemnie byłoby się wykąpać. Musiałaby tu tkwić parę godzin, nimby zapukał i zapytał, czy nic jej nie jest. Z pewnością wyrzucił ją z myśli tak dokumentnie, że zapomina o jej istnieniu, ledwo mu zniknie z oczu. Mogłaby się utopić, a on by nie pamiętał, że tu jest, dopóki by sam nie potrzebował łazienki.

Nic nie stało na przeszkodzie, żeby się rozebrała i zanurzyła w ciepłej wodzie, prócz tego, że nie czułaby się bezpieczna nago nawet za zamkniętymi drzwiami. Nie tknąłby jej, nie spojrzałby na nią. W jej rozumowaniu nie ma cienia sensu. A jednak nie wykąpałaby się tu za żadne skarby. Zresztą jest tak zmęczona, że mogłaby się naprawdę utopić.

Więc umyła tylko ręce i twarz, myśląc, że jej podbite oczy rano były szczytem urody w porównaniu z tym, jak teraz wygląda. Ciemne sińce i blada maska nieszczęsnego arlekina!

Małe okienko łazienki nie miało okiennicy i śnieg układał się w ruchome wzory na matowej szybie. Livvy zauważyła, że zamek przy futrynie jest wyłamany i zastanowiła się mimo woli, czy okno dałoby się wyważyć z zewnątrz. Jeśli tak, to mogłaby tu kiedyś wrócić i wykraść rysunek. Tylko, że prawdopodobnie albo by utkwiła w okienku, albo by się okazało, że rysunku nie ma w domu.

Corbin nie podniósł głowy, kiedy weszła z powrotem do pokoju. Skuliła się na kanapie, pewna, że natychmiast zaśnie. Kiedy przedtem siedziała, oczy same jej się zamykały. Teraz była nie mniej zmęczona, ale sen jakoś nie przychodził. Trudniej było też sobie wyobrazić, że się znajduje gdzie indziej.

Słyszała maszynę do pisania i cichą muzykę. Kiedy stukot maszyny milknie, Corbin pewnie myśli albo słucha muzyki. Nie mogła odgonić sprzed oczu jego obrazu. Widziała go tak wyraźnie jak gdyby uniosła głowę i obserwowała go nad oparciem kanapy. Mimo kaptura naciągniętego na uszy słyszała muzykę. To jazz, myślała, tak, to jazz. A więc taką muzykę lubi. Dobrze przynajmniej, że nastawił ją cicho.

Stukot maszyny i muzyka irytowały ją z początku, lecz po trochu się rozluźniła, zrobiła senna. Przez krótką chwilę, gdy balansowała na krawędzi snu, dźwięki napełniły ją nawet pewną otuchą. Prawie tak, jakby wszystko było w porządku.

Zasnęła twardo i coś jej się śniło. Kiedy się przewróciła na kanapie, w pokoju panowała ciemność. Tylko jedno pasemko płomyków w piecyku gazowym, utrzymujące ciepło w pokoju, jarzyło się lekkim blaskiem. Na pól uśpiona, zdała sobie sprawą z równego, głębokiego oddechu kolo siebie. Zapytała szeptem: „Corbin?" - i wyciągnęła rękę.

Namacawszy sierść, zerwała się na kanapie. Zerwał się również Luke warcząc i szczerząc zęby. Gdy Livvy wydala okrzyk, pies zaczął szczekać.

U szczytu schodów ukazał się Corbin, a ona krzyczała:

- O mało nie umarłam ze strachu przez tego psa! Zabierz go z mojego łóżka!

- Z czyjego łóżka?

Wymotała się z pledu i zsunęła na podłogę.

- Nie powinno mnie tu być.

- Co do tego jesteśmy zgodni.

Luke, niepewny, gdzie się czai niebezpieczeństwo, biegał tam i z powrotem po pokoju, szczekając.

- Ci-icho! - syknęła Livvy.

- Sama bądź cicho - odburknął Corbin. - To ty go doprowadzasz do furii. Nie jest przyzwyczajony do kobiecych histerii w środku nocy.

- A to mi nowina! Przy tobie powinien chyba być!

Wiedziała, że palnęła głupstwo, ale była zupełnie wytrącona z równowagi. Uchyliła drzwi wyjściowe, wyjrzała i oznajmiła:

- Przestało padać.

Wiatr nie wył już, tylko chwilami jakby zawodził. Na czarnym niebie nie widać było śladu księżyca ani gwiazd, lecz okrywająca wszystko biel żyła własną niesamowitą poświatą.

- Idę - oznajmiła Livvy.

Naciągnęła buty i zaczęła szukać rękawic. Spała w całej reszcie ubrania, co nie było zapewne zbyt mądre. Corbin zamknął drzwi, a gdy się do niego obróciła, oświadczył:

- Pójdziesz, jak się rozwidni.

Zszedł z góry boso, w tym samym krótkim granatowym szlafroku frotowym. Livvy, opatulona po oczy, natarła na niego wojowniczo:

- Nie zatrzymasz mnie. Znam dobrze drogę.

- Tak, na głowę w dół - odparł. - Powiedziałem, że możesz sobie spaść z urwiska, ale to już raz było. Nie skończyłem jeszcze z jedną sprawą i niepotrzebna mi następna zagadka pod tytułem: „Spadła czy została zepchnięta".

Przekręcił klucz w zamku i schował go do kieszeni. Livvy nie wzięła mu tego za złe, schodzenie nocą byłoby ryzykowne, ale czuła się w obowiązku zaprotestować:

- Nie masz prawa mnie tu trzymać!

- Dobranoc - odrzekł. - Choć niewiele już tej nocy zostało.

Zaczął wchodzić po drewnianych schodach, a pies za nim.

- Mogłabym wyjść przez okienko w łazience - zawołała za nim. - Zamek jest zepsuty.

- Musiałabyś się rozebrać do naga i nasmarować tłuszczem - odkrzyknął. - Nie zauważyłaś Jakich ono jest rozmiarów? Ale jeżeli jesteś taka zdecydowana, to proszę bardzo, w lodówce znajdziesz masło.

Zamknął za sobą drzwi, a Livvy rzuciła z przekąsem: Dziękuję pięknie, choć nie mógł tego już słyszeć. Zdrowy rozum kazał poczekać do rana, nim zacznie schodzić, ale zrobi to, gdy tylko się rozwidni. Nie pamiętała, co jej się śniło, ale wiedziała, że spodziewała się znaleźć go koło siebie, gdy się przebudzi, a takie sny mogą ją zgubić.

Wszystko przez to, że została tu uwięziona w jednym domu z kimś, kto powinien być dla niej partnerem, lecz nie jest. Teraz otrzeźwiała już zupełnie i potrafi się bronić. Corbin Radbrook jest ostatnim mężczyzną, koło którego chciałaby się budzić, a ona jest ostatnią kobietą, którą on chciałby mieć u swego boku.

Odkręciła jeszcze jedno pasemko płomyków w piecu gazowym, zapaliła lampę w oknie. Otworzyła okiennice w drugim oknie, żeby widzieć, kiedy niebo zacznie się rozjaśniać. Potem przeszła do wnęki kuchennej, gdzie na stole stała maszyna do pisania. Obok nie było żadnych teczek ani papierów; oczywiście, nie zostawił nic.

Rozbolała ją trochę głowa, więc otworzyła apteczkę w łazience, ale nie znalazła nawet aspiryny. Corbin nie miewa boli głowy, nie potrzebna mu aspiryna. Gdyby zapukała do jego drzwi i zapytała, czy ma coś na sen, poszczułby ją pewnie psem. W końcu wyciągnęła się na kanapie i widać zdrzemnęła, bo nagle usłyszała Corbina schodzącego po schodach. Niebo za oknem zrobiło się szare.

Wypuścił psa, po czym wszedł do łazienki, z której się wyłonił ogolony i ubrany.

- Zostaniesz na śniadanie? - zapytał.

Nie spadło więcej śniegu. Ścieżka była zasypana, ale Livvy wiedziała, że przy odrobinie ostrożności zejdzie na dół.

- Nie, dziękuję. Co mam powiedzieć cioci Maysie? O której może się ciebie spodziewać?

- Przyjadę zaraz po tobie. Nie napijesz się nawet kawy? Stała przy oknie patrząc, jak Luke gania tam i z powrotem.

- No, może trochę.

Nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie zawołał:

- Proszę.

Podeszła i wziąwszy kawę ze stołu kuchennego, wróciła do okna. Łatwiej było, gdy wyglądała przez okno, nie musiała wówczas patrzeć na Corbina. Nie ma sensu pogarszać sprawy przez odgryzanie mu się. Ilekroć się do niej odzywa, to chłodno i uszczypliwie, a ona przybiera ten sam ton, chociaż jakaś jej cząstka rwie się, by zawołać: Nie odpychaj mnie, bo ja cię nigdy nie zdołam zapomnieć.

W najlepszym wypadku by ją wyśmiał nie ustępując ani na cal; w najgorszym, gotów by powiedzieć: Faktycznie, nie zapomnisz mnie do śmierci, jak się z tobą porachuję. Więc stała tyłem do pokoju, łykając gorącą kawę i tłumiąc przemożną ochotę, żeby mu spojrzeć w oczy, cokolwiek by powiedział, i przekonać się, czy nie ma w nich nic prócz pogardy dla niej.

Wyszli równocześnie i brnęli aż do parkingu właściwie razem, nie rozmawiając jednak ani się nie dotykając, lecz przemierzając szlak w jednakowym tempie. Pogoda była wciąż mroźna, ale kiedy zaczęli schodzić z płaskowyżu nad urwiskiem, warstwa śniegu stała się cieńsza. Livvy stąpała ostrożnie, za nic w świecie nie chciała się poślizgnąć. Corbin nie wierzy, że wczoraj zemdlała, i upokarzające by było zbierać się z ziemi pod jego ironicznym spojrzeniem.

Nie miałaby jednak nic przeciwko temu, żeby Corbin się przewrócił. Przerwałoby to przynajmniej ciszę.. Śnieg tłumił wszystko, nawet węszenie Luke'a, który człapał z nosem przy ziemi. Livvy czuła się jak na zimnej, bezludnej planecie.

Oczywiście Corbin się nie przewrócił. Livvy była również przekonana, że nie przeszkadza mu milczenie, które jej tak działało na nerwy, że o mało nie wydała okrzyku radości na widok oszronionych aut. Zabrała się do czyszczenia swojego. Chuchała na kluczyki na zamek, dopóki nie udało jej się otworzyć drzwiczek, potem oskrobała szyby, wreszcie zapaliła nie bez trudu silnik. Kiedy wyjeżdżała z parkingu, auto Corbina ruszyło za nią.

- Będę jechał za tobą - oznajmił.

Dostrzegła go w lusterku, po czym już nie spuszczała wzroku z drogi przed sobą. Sama nie potrzebowała się przeglądać, żeby wiedzieć, że wygląda jak upiór.

W domu dowie się pewno, że ktoś już wyruszył na jej poszukiwanie. Muszą być o nią niespokojni przy takiej pogodzie. Zresztą nie bez racji, goniła naprawdę resztkami sił, gdy dotarła do Willi Halkjon.

Wbiegła po schodkach, otworzyła drzwi z klucza i zostawiając je uchylone dla Corbina, skierowała się prosto do kuchni. Jest jeszcze wcześnie, tam prawdopodobnie wszystkich zastanie. Rzeczywiście, i Henry, i Sonia, i Daisy siedzieli przy śniadaniu.

Jeżeli się o nią martwili, to jakoś nie popsuło im to apetytu. Mają wszyscy pogodne miny. Nawet Daisy się uśmiechnęła, kiedy tuż za Livvy wkroczył do kuchni Corbin.

- Dzień dobry - powiedział Henry.

Sonia mu zawtórowała, z domyślnym uśmieszkiem na twarzy.

- Zanim dotarłam na górę, zrobiła się zawieja - oznajmiła Livvy.

- Tak też myśleliśmy - odrzekł Henry. - Ale wiedzieliśmy, że nic ci nie grozi pod opieką Corbina.

Wyobrażają sobie, że w małym domku nad urwiskiem doszło do upojnego pogodzenia, podczas gdy na dworze szalała zawierucha.

- Nie przyszło wam do głowy, że mogłam utknąć w połowie drogi? Rozpadało się, ledwo zaczęłam wchodzić na górę. Henry zarechotał.

- Ty jakbyś sobie postanowiła, tobyś się wdrapała nawet na Everest.

Pewnie powinna być rada, że się o nią nie martwili, ale stanowczo za bardzo wierzą w jej krzepę. Nie jest nadczłowiekiem.

- Czułam się, jakbym zdobywała Everest - mruknęła. Henry wskazał wolne krzesło przy stole.

- Siadaj z nami, chłopcze. Livvy będzie pewno chciała zajrzeć do Maybelle.

Livvy wyszła z kuchni, przesuwając się koło Corbina, nie patrząc jednak na niego. Zdążyła osuszyć łzy gniewu, nim pokonała dwie kondygnacje schodów. Nie ma powodów do złości, ale to takie deprymujące, kiedy wszyscy ją uważają za silną, a ona jest samotna i nieszczęśliwa. Everest? - myślała otwierając drzwi, zza których wyskoczyły zaraz koty. - Czuję się w tej chwili tak, żebym nie weszła na byle górkę!

- Przywiozłaś Corbina? - zawołała z sypialni ciocia Maysie.

- Tak - odparła Livvy. - W co się dzisiaj ubierzesz? Wyjęła wskazane przez Maybelle rzeczy, po czym uciekła

do swojego pokoju ze słowami:

- Muszę się sama umyć i przebrać.

Chciała sobie nadać ludzki wygląd przed czekającą ją przeprawą. Okazało się to trudniejsze niż zwykle. Potrzebowała całej sztuki, żeby zatuszować sińce pod oczami i zrobić makijaż, za którym będzie się mogła ukryć. Kiedy wreszcie wstała od toaletki, miała zaróżowione wargi i policzki, srebrnawe cienie na powiekach, a jej oczy, dyskretnie podkreślone, zdawały się równie niebieskie jak Szuli.

Kotka, która za nią przyszła do pokoju, przyglądała się jak Livvy nakłada miękki kremowy sweter polo, brązowe spodnie i brązowe zamszowe pantofle. Tak samo ubrana wyszła pierwszy raz z Corbinem. Może próbuje w ten sposób odwrócić czas? Na toaletce stały perfumy, które przywiózł jej Corbin. Do wyboru miała jedynie tamte resztki, które zlała w jedną buteleczkę, więc sięgnęła po jego prezent. Dlaczego miałaby się odżegnywać od jego perfum? Używała ich już w zeszłym tygodniu, przecież ich teraz nie zwróci.

Corbin był w pokoju Henry'ego. Zostawili otwarte drzwi, dochodził głos Henry'ego. Stali w prostokątnym wykuszu przy oknie, z lunetą zwróconą na morze, Corbin patrzył przez nią, a Henry go informował, że statek na horyzoncie to „Queen Elizabeth II".

- O, jest Livvy - oznajmił Henry.

Corbin nie przestał wyglądać na morze nawet, kiedy do nich podeszła.

- Królewska piękność - co? - podjął Henry mając na myśli statek.

- Patrzyłam na ciebie stąd przez lunetę, kiedy pierwszy raz tu przyjechałeś - poinformowała Livvy. - Zatrzymałeś auto nad brzegiem i przyglądałeś się naszemu domowi. Zachodziłam w głowę, o czym myślisz. Teraz wiem.

- Ta-ak?

- Tam mieszka Maybelle Murrin. Jak ją pociągnąć za język i co mi ma do powiedzenia?

- A co mi ma do powiedzenia?

- Czeka na ciebie - oznajmiła Livvy. - Ale ostrzegam cię: obchodź się z nią delikatnie.

- Widzę, że jesteś znów pod bronią.

- Jak już ginąć, to z rozwiniętymi sztandarami - odparła.

Maybelle siedziała na szezlongu, ze swoim czarującym uśmiechem na twarzy. Powitała Corbina, jakby był jej ulubionym gościem, i wskazała mu miejsce na końcu kanapy.

Corbin, wysoki, długonogi i zabójczo przystojny, usadowił się na wskazanym miejscu, uśmiechnięty i rozluźniony. Henry usiadł sztywno w swoim zwykłym fotelu z bocznymi oparciami, Livvy zaś przycupnęła jak poprzednim razem na brzegu szezlonga i zaczęła głaskać Szulę, która jej wskoczyła na kolana.

Corbin przeniósł wzrok z Maybelle na Livvy. Ta partia należała do niego, Livvy musiała grać kartami, które on będzie rozdawał. Stajesz przeciwko mnie, sygnalizowała mu. Ogarnął spojrzeniem jej twarz, potem kotkę. Obie wpatrywały się w niego nieruchomymi niebieskimi oczami.

- Wezwała mnie pani - zwrócił się Corbin do Maybelle.

- Gdybym tego nie uczyniła, pan by się postarał o widzenie ze mną.

- Oczywiście.

- Wziął pan ten rysunek. Ma go pan ze sobą?

Livvy mogła za niego odpowiedzieć, że nie. Gdyby go przyniósł, Maybelle by zażądała zwrotu, a to jego największy atut. Nie odezwała się, a gdy Corbin rzekł: Niestety, nie, Maybelle podjęła:

- Laurence wyglądał tak, jak na rysunku. Chciał pan to wiedzieć, prawda? Chce się pan o nim wszystkiego dowiedzieć. Powiem panu, ale po trochu i swoimi własnymi słowami.

Corbin kiwnął głową, a Livvy pomyślała, na pytania przyjdzie czas później. Jest za dobrym reporterem, żeby nie umieć milczeć, gdy okoliczności tego wymagają.

- Był równie wysoki jak pan i chyba jeszcze przystojniejszy - ciągnęła Maybelle. - Miał szare oczy i umiał się tak uśmiechać, że tylko ja to wiedziałam. Miał jasne włosy, ja wówczas też, tego samego koloru co Livvy.

Popatrzyła na Livvy, ale jej spojrzenie zdawało się nieobecne.

- Spotkaliśmy się pierwszy raz wówczas na garden party, z której pan ma to zdjęcie. Ja przyszłam w swoim towarzystwie, on w swoim, ale poczułam na sobie jego wzrok. Obróciłam się - odwróciła od nich na chwilę głowę - stał dość daleko i rozdzielało nas sporo osób, ale rozpoznaliśmy się tak, jakbyśmy się znali całe życie. Ja miałam pod koniec roku płynąć do Nowego Jorku, żeby poślubić Edwarda. Byłam zaręczona od dwudziestego roku życia. Kończyłam dwadzieścia trzy lata, wówczas kiedy zobaczyłam Lauriego i od razu się w nim zakochałam. A on we mnie. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, ale patrzyliśmy na siebie przez cale popołudnie, co było lepsze od rozmowy, bo nikt nas nie mógł podsłuchać.

Mówiła jakby do siebie. Jej wzrok błądził gdzieś za nimi, na twarzy miała tajemny uśmiech dziewczyny z rysunku.

- I nikt nas nigdy nie podsłuchał, bo wiedziałam, że gdyby nasza miłość się wydała, ludzie by ją zbrukali. Przeżyliśmy cudowne lato.

Twarz jej teraz promieniała.

- Laurie flirtował z innymi dziewczętami, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Próbował obudzić we mnie zazdrość, ale kończyło się zawsze na śmiechu, taka byłam jego pewna. A on był wtedy pewien mnie. Spotykaliśmy się przeważnie nocą. Na wydmach albo na plaży. Niekiedy on przychodził tutaj, niekiedy ja chodziłam do domku na górze. Laurie przygotowywał wówczas wystawę, to płótno, które pan odnalazł, nie należało do jego najlepszych. Pamiętam je wszystkie, mogłabym opisać każde po kolei. Jego domek też. - Zauważyła teraz z powrotem Corbina. - Pewnie się zupełnie zmienił?

Corbin przytaknął głową.

- Mogę panu dokładnie powiedzieć, jak wyglądało wnętrze.

Maybelle musiała wobec tego widzieć również portret Czarnej Damy. Livvy czekała, kiedy Corbin o to zapyta, ale nie uczynił tego. Nagle Maybelle oświadczyła:

- Byłam tam tej nocy, kiedy zginął Laurie.

Livvy poderwała się na siedzeniu, z ostrzeżeniem na wargach, lecz Corbin pohamował ją gniewnym gestem i Maybelle podjęła opowiadanie, spokojnie, jakby snuła jakąś smutną starą historię.

- Miałam odpłynąć następnego dnia, ale Laurie nie chciał przyjąć do wiadomości, że mogłabym poślubić kogoś innego. Myślał, że przychodzę, żeby z nim zostać. Nasza miłość powinna była wystarczyć, bo nic porównywalnego nie wydarzyło się nigdy w moim życiu, ale wtedy co innego wydawało mi się ważne. Obowiązek, obietnica dana człowiekowi, który na mnie czekał od lat. Teraz wiem, że było to zwykłe tchórzostwo. Edward reprezentował bezpieczeństwo na resztę życia. Z Lauriem przeżyliśmy letnie szaleństwo. Bałam się. Więc powiedziałam Lauriemu, że jadę do Edwarda, i tak to się skończyło.

Oczy miała teraz jak niebieskoszare kamienie. Powiedziała, że tak to się skończyło, lecz historia nie została zakończona.

Kiedy Maybelle przemówiła znowu, jej głos brzmiał martwo i głucho.

- Laurie pił, zanim nadeszłam. Nie widziałam go dotąd pijanego, zresztą nie był pijany, ale musiał coś przeczuwać, wychylił pół szklanki whisky, kiedy mu próbowałam tłumaczyć.

Livvy słyszała już strzępy wspomnień tego bolesnego spotkania, lecz teraz się okazuje, że z zazdrości szalał Laurence, nie Maybelle. On pałał gniewem, rzucał oskarżenia.

- Zaczął biegać po pokoju - podjęła Maybelle - i zbierać do torby wszystko, co mu kiedykolwiek dałam. Były to same drobiazgi. Wyciągał szuflady, otwierał szafki i palił listy. Portret zrzucił ze szczytu schodów.

Teraz Corbin odezwał się po raz pierwszy:

- Portret Czarnej Damy?

- Więc pan wie - potwierdziła Maybelle.

- To była pani? - zapytał, a Livvy głośno wciągnęła powietrze.

- Byłam Czarną Damą jego nocy - powiedziała Maybelle. - Cygańską królową. Wylał na portret coś takiego, że wyglądałam jak twór rodem z piekła. Nie mogłam na to patrzeć, uciekłam. Przez cały dzień padało, teraz rozpętała się burza. Mogłam spaść z urwiska tak jak Laurie. Ale dotarłam bezpiecznie do domu, ściskając wciąż tę torbę, i nikt nie zauważył, że wychodziłam. Odjechałam następnego dnia rano i pobraliśmy się z Edwardem. Kiedy wróciliśmy z podróży poślubnej, czekały na nas listy. Z domu napisano mi, że Laurie nie żyje.

- Czy Edward wiedział? - spytał Corbin.

- Nie był na tyle domyślny - odparła Maybelle - a ja nie chciałam mu zakłócać spokoju.

- Dałam mu szczęście - powiedziała cicho Maybelle. - Nie okazało się to takie trudne, bo go kochałam tak, jak on mnie kochał przez te wszystkie lata. Ale była to inna miłość niż z Lauriem. Przy Lauriem stałabym się inną kobietą. W pewnym sensie moje życie zakończyło się także owej nocy. Zabiłam samą siebie, zabijając jego. Bo zginął z mojej winy. Błąkał się pewnie nad urwiskiem i nie wiem, czy spadł przypadkiem, czy rzucił się naumyślnie. Ale przeze mnie tam się znajdował i przeze mnie zginął.

W ciszy, która zaległa, Livvy wyszeptała:

- Wiec to miałaś na myśli. Wszyscy obrócili na nią oczy.

- W gorączce powiedziałaś - wyjąkała Livvy - Zabiłam Lauriego. Myślałam, że to ty szalałaś z zazdrości. Myślałam, że mogło dojść do szamotaniny nad urwiskiem. Myślałam...

Zrobiła bezradny gest. Henry potrząsnął z niedowierzaniem głową.

- Myślałaś - wybuchnął - że Maybelle zabiła człowieka? Na ludziach to ty się nie znasz, Livvy!

- Nie znam się, tak? Szkoda, że mi tego nie powiedziałeś wcześniej.

- Była to sprawa, którą nie miałam ochoty się chwalić - przyznała cicho Maybelle. - Jak tam teraz jest w tym domku?

Skierowała pytanie do Corbina, a gdy ten zaczął jej opisywać wnętrze, Livvy wstała i wymknęła się z pokoju.

Maybelle czuje się z pewnością dotknięta. To jedna rzecz być moralnie odpowiedzialnym za czyjąś śmierć, a inna, gdy ktoś przyjmuje, żeśmy go zabili własnymi rękami. Henrym wstrząsnęło to do głębi. Nikt nie zrozumie, czym było słuchanie Maybelle w gorączce. Wśród powodzi niezrozumiałych majaczeń tylko te dwa krótkie zdania wymówiła wyraźnie: Nie opuszczaj mnie i Zabiłam Lauriego.

Livvy wzięła ze swego pokoju kurtkę, a kiedy schodziła do hallu, wybiegła jej naprzeciw Sonia.

- Co się dzieje? Gdzie ty idziesz?

- Nie pytaj mnie - odparła Livvy.

Ominęła Sonię i wyszła na podjazd, gdzie stały oba auta. Nie zamierzała nigdzie iść, ale prędzej czy później wyjdzie z domu Corbin.

Nie miała pojęcia, co mu powie, ale słowa przyjdą jej same w krytycznej chwili. Myliła się i zachowywała głupio, lecz teraz, gdy nieporozumienie się wyjaśniło, miała nadzieję, że będą mogli znów zostać przyjaciółmi.

Panowało przejmujące zimno. Drżąc spacerowała tam i z powrotem, a kiedy Luke zaszczekał w aucie, podeszła i wypuściła go.

- Moglibyśmy żyć ze sobą w zgodzie - powiedziała - ty i ja. Musiałbyś się tylko trzymać z dala od kotów.

Pies zamachał ogonem i skierował się do drzwi.

- Nie mogę cię wpuścić, piesku, ale twój pan niedługo wyjdzie. Chodź, pobiegamy tymczasem.

Corbin wyszedł z domu sam, co upraszczało sprawę. Żałowała, że nie może do niego podbiec tak jak Luke. Oczywiście nie podskokach, ale podbiec zamiast stać jak zaklęta w miejscu, przy czerwonym ceglanym murze, skąd otwiera się widok na ogród.

Zobaczył ją, ale nie pokazał po sobie, czy go to zaskoczyło. Z jego zachowania nic nie mogła wywnioskować. Tyle że spojrzał i zobaczył ją. Ruszył do swojego kombi, zaparkowanego w pobliżu, a gdy się zbliżył, Livvy zapytała:

- I co, rozmowa była bombowa?

- Owszem.

- Dla mnie to taka ulga - wyrzuciła jednym tchem. - Maybelle powiedziała wtedy w gorączce, że go zabiła, a ja to wzięłam dosłownie. Dlatego tak drżałam, żeby się nie przyznała przed tobą.

- Do romansu?

- Myślałam, że go zabiła. Bałam się, że może nie przeżyć, jeśli to się wyda.

- Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że jej to ulżyło

- odparł Corbin, a Livvy zdobyła się na uśmieszek.

- Na pewno ulżyło mnie.

Wielki strach powinien był odpłynąć, lecz Livvy bała się nadal, gdyż Corbin nie przestawał być taki daleki.

- Musiałaś dobrze nakręcić głową, odkąd się tu zjawiłem

- powiedział sucho.

Wpuścił Luke'a do auta, zaraz wsiądzie i odjedzie, a ona z nim wcale nie porozmawiała. Musi działać. Przeszła na drugą stronę samochodu i położyła mu dłoń na ręce.

- Nie moglibyśmy pozostać przyjaciółmi? - zapytała. Wzmogła uścisk, lecz Corbin uczynił ruch, żeby zamknąć

drzwiczki za Luke'em, i w ten sposób się wyswobodził.

- Nadszedł, zdaje się, czas na wyznania - oznajmił. Oddalił się o parę kroków, pod czerwony mur, i stanął patrząc na ogród pokryty płatami śniegu. Livvy stanęła obok niego i powtórzyła unosząc brwi, nie wiedzieć czemu wylękniona:

- Wyznania?

- Wspomniałem ci sprawę, która mnie pchnęła na drogę reporterską.

Skinęła głową, ale Corbin na nią nie patrzył.

- Byłem w nią osobiście zaangażowany, ale nie jako adwokat, tylko dlatego, że chodziło o mojego najbliższego przyjaciela. W jego życie wkroczyła kobieta, która się wydawała dla niego idealną partnerką. Okazało się, że kłamie, że go oszukuje, i w rezultacie doprowadziła go do ruiny. On się zorientował poniewczasie, dla mnie była to jednak lekcja, którą zapamiętałem na całe życie. Nie biorę odtąd za dobrą monetę żadnych pięknych słówek i wydawało mi się, że potrafię rozszyfrować każdego oszusta.

To nie zimne powietrze paliło Livvy w twarz tak, że się zaróżowiła po korzonki włosów, lecz Corbin tego też nie widział.

- Przyglądałaś się przez lunetę, kiedy się wówczas po pierwszej wizycie zatrzymałem i patrzyłem na dom - ciągnął. - Nie myślałem wcale o Maybelle, tylko o tobie. O tym, co mi się wtedy wydało cudem znalezienia ciebie.

O mało go znowu nie ujęła za rękę, żeby go zmusić do spojrzenia na siebie, jednakże nie odważyła się na dotknięcie widząc jego profil nieruchomy jak z brązu.

- Od dziesięciu lat miewam przyjaciółki i kochanki, ale dla żadnej nigdy nie straciłem głowy. Dopiero dla ciebie pierwszej. Byłem tobą zauroczony, jakbym cię znał i ufał ci przez całe życie, a ty mnie od początku wodziłaś za nos.

Teraz się do niej obrócił, a nawet uśmiechnął, lecz Livvy nie dodało to otuchy.

- Nie mam do ciebie pretensji. Maybelle jest twoją jedyną rodziną i troska o nią przynosi ci chlubę. Tylko, że jesteś za dobrą aktorką, śliczna panienko. Jeśli sobie życzysz, możemy pozostać przyjaciółmi, masz pewnie wielu przyjaciół. Ale nie umieszczaj mnie za wysoko na liście. Nie licz na mnie i nie dzwoń do mnie.

- Chcesz, żeby tak było?

- Tak.

Powiedział, że poznanie jej wydawało mu się od pierwszej chwili cudem i chociaż jego analityczny umysł ją teraz odrzuca, pociąg fizyczny musi nadal działać. Ona ilekroć dotknie Corbina, cała płonie, a on z pewnością odczuwa to samo. Zbyt przemożna jest siła przyciągania miedzy nimi. Zbliżyła się tuż do niego, przechyliła twarz.

- Pocałuj mnie na pożegnanie - powiedziała. Spojrzał na nią z góry i Livvy wytężyła całą siłę woli, żeby

zmusić tę jego stężałą twarz do rozluźnienia się. Żeby chociaż niechętny uśmieszek zaigrał w kąciku jego warg, żeby uniosła się brew. Jakakolwiek szczelina w tym jego pancerzu dałaby jej odrobinę nadziei. Lecz w jego głosie nie zabrzmiała najlżejsza nutka czułości, gdy powiedział:

- Nie bądź śmieszna.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę. Nie malował się na niej nawet gniew, tylko nieprzystępność, która jej uświadomiła, że to naprawdę rozstanie i że w jego życiu nigdy już nie będzie dla niej miejsca.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Patrząc na odjeżdżające auto Livvy pomyślała, czy tak samo się. czuła Maybelle: jakby odchodziła od niej wszelka nadzieja szczęścia. Czy za sześćdziesiąt lat Livvy tak samo powie: Byłabym inną kobietą, miałabym inne życie?

Tyle że przed nią nie stoi żadna inna ewentualność. W jej życiu nie będzie żadnego Edwarda. Nie będzie także Andy'ego. Nie liczy się nikt prócz Corbina, musi więc go w jakiś sposób odzyskać, bo bez niego nie ma dla niej życia. Panika o mało nie popchnęła jej do pobiegnięcia za autem i drapania się ponownie do domku nad urwiskiem. Byłoby to jednak szaleństwo.

Musi wierzyć, że prędzej czy później jakoś się to uładzi, bo inaczej zaczęłaby krzyczeć na głos i nigdy nie przestała. Lecz w głębi serca wiedziała, że uśmierciła wszystko, co Corbin do niej czuł.

Ruszyła szybkimi, długimi krokami jak najdalej od domu, nadmorską drogą prowadzącą do miasteczka, w odwrotnym kierunku od wąwozu i Willi Halkjon. Droga była pusta, tylko z rzadka mijało ją jakieś auto.

Po raz pierwszy w życiu kocham - myślała - kocham człowieka, którego oszukiwałam. On ma uraz do oszustów, więc co mam teraz począć? Co robić, żeby mi zaufał i żeby mnie kochał tak, by nie chciał nigdy innej kobiety.

- To beznadziejna sprawa - powiedziała na głos - prawdziwe zdobywanie Everestu.

I z piersi wyrwał jej się szloch. Lecz płacz jest równie bezcelowy jak krzyk. Musi się opanować i wrócić do domu. Stanęła na chwilę, próbując wziąć się w garść. Była bliska histerii. Po ciele rozchodził jej się chłód płynący od serca, aż się poczuła cała drętwa i martwa. Zawróciła ku domowi.

W hallu czekała na nią Sonia.

- Gdzie byłaś - zapytała.

- Chodziłam - odparła Livvy w sposób, który nic nie wyjaśniał, lecz Sonia była zbyt podekscytowana, żeby na to zwracać uwagę.

- Coś podobnego! Ciocia Maysie z Laurencem Charlesem! Byli przyjaciółmi, mówi Henry, i podobno ona ma opowiedzieć Corbinowi wszystko o nim i opisać Jak wyglądał domek. Czy byli bardzo bliskimi przyjaciółmi?

- Bardzo - odparła Livvy, a Sonia uśmiechnęła się i westchnęła.

- Czy to nie romantyczna historia? Ty o tym wiedziałaś?

- Tak.

- Aleś ty tajemnicza! I ukrywałaś to przed Corbinem?

- Nie długo mi się to udawało. Teraz już wie.

- Oczywiście, on się wszystkiego dowie - stwierdziła Sonia. - Trudno coś ukryć przed takim człowiekiem.

- Trudno - przyznała Livvy i zaczęła wchodzić po schodach, by stawić na piętrze czoło Henry'emu.

On widać także na nią czekał, ale bez uśmiechu. W oczach Henry'ego Livvy uchodziła dotąd za osobę niezdolną do niczego złego. Odezwał się z wyrzutem i ze smutkiem:

- Nie mieści mi się w głowie, jak mogłaś pomyśleć coś takiego o Maybelle.

- Wzięłam dosłownie jej majaczenia - odrzekła Livvy. - Jak ona się ma?

- Jest zadziwiająco spokojna, biorąc wszystko pod uwagę. - Henry łypnął na nią wzrokiem mówiącym, że to nie zasługa Livvy. - Zdumiewająca kobieta!

- Tak, zawsze to powtarzasz.

Livvy zapukała do mieszkania Maybelle.

- Mogę wejść? - zawołała.

- Oczywiście - odkrzyknęła Maybelle. - Dlaczego pytasz?

Livvy zawsze dotąd wchodziła do Maybelle bez pukania. Teraz oznajmiła:

- Do Henry 'ego nie będę wpadała przez jakiś czas bez pozwolenia. Patrzy na mnie teraz tak jak na Daisy po tej historii z psem.

Maybelle się roześmiała i natychmiast znowu spoważniała.

- Co ja takiego mówiłam?

Ma oczywiście na myśli to, co mówiła w gorączce. Livvy podeszła i usiadła przy niej na szezlongu. Odezwała się cichym głosem:

- Powiedziałaś: Nie opuszczaj mnie, Laurie. Ale to ty go opuściłaś.

- Nie tak definitywnie jak on mnie - odrzekła Maybelle. - Ja pozostałam na tym świecie. Biedna Livvy - dorzuciła po chwili. - Bardzo cię przeraziłam?

- Bałam się, że umierasz. Byłaś w malignie, roiły ci się jakieś dawne przeżycia, a kiedy powiedziałaś: Zabiłam Lauriego, dziękowałam Bogu, że nikt więcej tego nie słyszał. Gdyby ktoś przy tym był, przeraziłoby mnie to naprawdę. Nie wiedziałam, kim był Laurie, i mało mnie to obchodziło. Modliłam się tylko, żebyś nie umarła. Dopiero później znalazłam w twojej skrzyni rysunek i fotografię, i dowiedziałam się, że chodziło o Laurence Charlesa. Nikt więcej by się o tym nie dowiedział, gdybym spaliła ten rysunek. To był mój błąd. Gdyby Corbin go nie zobaczył, nie doszłoby do tego wszystkiego.

- Cieszę się, że go nie spaliłaś - powiedziała cicho Maybelle - chociaż nie chciałam, żebyś o tym wiedziała. Nie dlatego, żebym się wstydziła miłości do Lauriego, tylko dlatego, że się okazałam tak słaba pod koniec. Miał wspaniałą przyszłość przed sobą i wszystko to poszło na marne.

- To był wypadek - zapewniła Livvy, o czym była przekonana. - Tragiczny wypadek.

- Corbin mówi to samo. Przez tyle lat nigdy z nikim nie rozmawiałam o Lauriem, a teraz jestem zmuszona.

Okazywało się, że Corbin miał rację. Ciężar tajemnicy został zdjęty z Maybelle i Livvy widziała, że wcale jej to nie zaszkodziło. Przeciwnie, wstąpiły w nią jakby nowe siły.

- I co dalej? - spytała Livvy.

- Corbin ma jutro wrócić. - Głos Maybelle zabrzmiał tak, jakby oczekiwała tego z radością. - Cieszysz się, że wróci, prawda?

Livvy wzruszyła ramionami.

- Nie unoś się honorem - powiedziała Maybelle błagalnie. - Nie wolno ci go utracić. Od razu tego pierwszego dnia poznałam po sposobie, w jaki na ciebie patrzył, że istnieje między wami specjalna więź.

Istniała, ale już nie istnieje. Teraz na dworze Corbin patrzył na nią, jakby była powietrzem.

- Jesteśmy przyjaciółmi - odparła Livvy.

Nawet to było nieprawdą, lecz jakoś zadowoliło Maybelle. Nim Livvy wyszła, Maybelle usadowiła się przy swoim biurku, by zacząć spisywać swoje wspomnienia.

W hallu czekał na Livvy Henry.

- Co do tych ludzi z telewizji, o których wspominał Corbin. Ma się z nimi skontaktować i ściągnąć ich tutaj, kilkoro przyjaciół. Umieścimy ich u nas?

- I Corbina też? - spytała.

- Nie, Corbin zostanie w domku. Zastanowiła się.

- Oznaczałoby to wyszykowanie pokoi i gotowanie, a zbliża się Boże Narodzenie. Oni by przyjechali przed Świętami?

- Jeżeli pogoda się nie popsuje. Dwa pokoje na dwa dni. Henry chciał ich tu mieć. Uśmiechnął się, gdy powiedziała:

No, dobrze. Był jeszcze zgorszony, że Livvy mogła tak źle pomyśleć o Maybelle, ale nie potrafił się na nią długo gniewać.

- To powinni być interesujący ludzie - oświadczył. Przygotowania na ich przyjęcie dostarczą Livvy roboty, to dobrze. Ostatnia rzecz, jakiej sobie życzyła, to nadmiar czasu na rozmyślania. Tak się złożyło, że przez resztę dnia miała zajęcie, gdyż Sonia zapytała:

- Czy nie powinnyśmy pomyśleć o dekoracjach świątecznych, skoro się spodziewamy gości?

Zwykle w tym czasie przystępowały do dekoracji. Ubierały mały salonik na uroczystości „rodzinne", a hall i duży salon na przyjęcia gwiazdkowe.

Tak więc Livvy wyprawiła się na strych, skąd podawała w dół tekturowe pudła z błyszczącymi bombkami i girlandami. Większość z nich używano od lat, lecz wyglądały nadal tak świeżo i lśniąco, że Daisy nie posiadała się z uciechy, zupełnie jakby jej roztaczano przed oczami baśniowe skarby.

Ściągnięto z góry Maybelle, która wraz z Henrym nadzorowała ubieranie, przypominając, gdzie każda ozdoba ma swoje miejsce, od chińskich lampionów poczynając, na żłobku z rzeźbionymi drewnianymi figurkami kończąc.

- Nie, moja droga, ten srebrny sznur nie tutaj. Nad oknem zawsze wisi złoty.

Livvy i Sonia wymieniły uśmiechy na szczycie drabin.

- Co by się stało, gdybyśmy zmieniły układ? - szepnęła Sonia.

- Maysie ściągnęłaby sznur swoją laską - odszepnęła Livvy.

Honorowe miejsce w hallu zajmowała srebrna choinka przeszło dwumetrowej wysokości. Dawniej przywożono, co roku prawdziwą jodłę, dopóki jodłowa szpilka nie wbiła się w łapkę jednego z kotów i nie wywiązało się zakażenie. Maysie kupiła wówczas srebrne drzewko, które obwieszono bombkami i lampkami od pięciu lat i pod którym układano zawsze stos prezentów.

- Ściąć trochę ostrokrzewu i jemioły? - upewniła się Sonia.

Corbin przyjechał po południu, kiedy na drzwiach wejściowych wisiał już wianek z ostrokrzewu, ostrokrzew stał w brązowym wazonie na stoliku w hallu, a w górze nad pierwszym schodkiem wisiał pęk jemioły.

Sonia otworzyła mu akurat, gdy Livvy wchodziła do hallu. Corbin rozejrzał się i oznajmił:

- To mi się podoba.

- Ożywiło trochę stary dom - zauważyła Livvy.

- Gdzie będziesz na Boże Narodzenie? - zapytała go Sonia.

- U przyjaciół. Sonia się nadąsała.

- A czyż my nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi?

- Oczywiście, że jesteście - odparł prędko, po czym podniósł głowę w górę, na choinkę i jemiołę. - Jemioła?

- Chyba wiesz, do czego służy jemioła? - Sonia uśmiechnęła się kokieteryjnie.

- Nieczęsto ją się już widuje.

- Przecież to tradycja.

- Oczywiście.

Podniósł Daisy, która zapiszczała z uciechy i pocałował ją w nos. Kiedy ją postawił z powrotem na podłodze, przyskoczyła Sonia. Zarzuciła mu ramiona na szyje, gdy ją całował, aż Livvy pomyślała: Nie zjedz go tylko.

Przeszła koło nich ku schodom. Na górze czeka na niego ciocia Maysie, do niej tu przyjechał, czemu wiec tu sterczy? Kiedy puścił Sonie, weszła jeszcze schodek wyżej, zaśmiała się i powiedziała:

- Ze mną to nie przed Gwiazdką.

- Wtedy mnie tu nie będzie.

- Ach! - wykrzyknęła z przesadnym żalem. - No, może to przeżyje.

- Nie wątpię w to - odrzekł.

Kiedy wchodził za nią po schodach, podjęła:

- Słyszę, że mają tu zjechać twoi telewizyjni koledzy?

- Tak, dwie osoby z produkcji, jeśli znajdziesz dla nich miejsce.

- Kiedy?

- W przyszły wtorek.

- Jakoś się to zrobi Jeśli nie trzeba będzie koło nich za bardzo chodzić.

- To ma być sesja robocza. Chcą się trochę rozejrzeć po okolicy.

- I poznać Maybelle?

- Ona będzie gwiazdą ostatniego odcinka.

Kiedy zaczęli wchodzić na drugą kondygnacje, Livvy była wciąż o parę stopni przed Corbinem. Nie odwracając się, żeby na niego spojrzeć, powiedziała:

- Miałeś racje. Teraz, kiedy nie zostało już nic do ukrywania, Maybelle się rwie, żeby mówić o Laurence.

Nim Livvy otworzyła drzwi, Corbin znalazł się nagle przy niej i położył pierwszy dłoń na klamce.

- Wolałbym z nią porozmawiać sam. Przy tobie mogłaby się czuć skrępowana.

- Co-o?

- Krepowała się ciebie przez lata.

- Czy to ma być dowcip? - zapytała ostro Livvy.

- Przy tobie bynajmniej mi nie do śmiechu - odparł.

- Całe szczęście. I bez tego zakrawa to wszystko na kiepski żart. Jak mówi Henry: na ludziach to ja się nie znam.

- Ja też się nie popisałem inteligencją. Byliśmy obydwoje ślepi jak krety.

- Chociaż to jedno nas łączyło.

- I cholerne mnóstwo innych rzeczy.

- Święta racja - powiedziała. - Jeśli nie liczyć tej jednej drobnej pomyłki, ty zawsze masz rację. To musi być przyjemnie, zawsze mieć rację, co?

Corbin otworzył drzwi, zawołał: Czy można?, a na zaproszenie Maybelle zamknął Livvy drzwi przed nosem.

O mało nie wkroczyła za nim. Jak on śmie zamykać jej przed nosem drzwi w jej własnym domu? Jeszcze trochę, a znienawidzi go naprawdę. Bezczelny typ! Dobrze, że się w nim nie zadurzyła na tyle, żeby tego nie widzieć.

Na dole czekała na nią Sonia z błyszczącymi oczami.

- Pocałował mnie!

- Jest w tym dobry - odrzuciła Livvy.

- Dlaczego ty mu się nie pozwoliłaś pocałować?

- Bo jest w tym za dobry. Nie chcę stracić głowy.

- Żartujesz sobie?

- Oczywiście, że żartuję.

Kiedy dom ucichł wieczorem i wszyscy pozasypiali, Livvy zebrała w swoim pokoju prezenty otrzymane od Corbina i wyprawiła się z nimi na strych. Porozdaje je ludziom, ale dopiero, gdy Corbin odjedzie z Wyspy. Tymczasem umieściła je w starej farmerskiej skrzyni w ciemnym kącie pod okapem, z daleka od dyndającej, zakurzonej żarówki. Tak będzie najrozsądniej.

Po owej chwili paniki, kiedy Corbin odjechał, postanowiła być rozsądna. Trzeba się pogodzić z tym, na co nie ma rady. Co się stało, to się nie odstanie. Musi jakoś żyć dalej, a żeby żyć, musi się zająć pracą.

W ciągu następnych dni nabrały tempa przygotowania do Świąt. Livvy zajęła się sprawami, które byłaby załatwiła wcześniej, gdyby Corbin nie zajmował jej tak wiele czasu - wysyłaniem życzeń, kupowaniem prezentów.

Daisy dyktowała matce listy próśb do Świętego Mikołaja, które się wydłużały z każdym dniem, wprawiając w coraz większy popłoch Sonię. Henry wybaczył Livvy Jakkolwiek w dalszym ciągu nie pojmował, jak mogła być taka niemądra. A Maybelle kwitła.

Od lat nie wyglądała tak zdrowo, zupełnie jakby wspominanie młodości nie tylko wydobywało z zapomnienia fakty, lecz także wygładzało jej skórę i nadawało blask oczom.

Corbin przywiózł magnetofon, na który nagrywali swoje rozmowy. Czasami go zostawiał i Livvy zauważyła, że Maybelle przesłuchuje taśmy i czasami sama coś nagrywa. Postanowiła, że po Bożym Narodzeniu Jak trochę się uciszy, zapyta ją: Pozwolisz mi przesłuchać te nagrania?

Najchętniej by przeczytała skończony scenariusz, ale to oznaczałoby poproszenie Corbina o zgodę. Nie ma przecież prawa nic cenzurować. Kiedy zjadą ludzie z telewizji, Livvy skorzysta z okazji, żeby z nimi pomówić. Co do Corbina, to nigdy teraz nie życzył sobie jej obecności przy rozmowach z Maybelle. Zresztą Livvy miała zawsze mnóstwo innych rzeczy do roboty.

Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, Słodkie Sady zawsze w Wigilię stały otworem dla gości. Od południa do wczesnego wieczoru schodzili się co roku sąsiedzi i chociaż Livvy i Sonia przywykły do prowadzenia kuchni dla pensjonariuszy, przygotowanie zimnego bufetu wymagało sporego zachodu.

Corbin nie chciał zostać na Boże Narodzenie, chociaż Maybelle, Henry i Sonia wielokrotnie go zapraszali. Livvy tego nie robiła. Wiedziała, że to strata czasu, jakkolwiek przyjeżdżał prawie codziennie. Nikt z domowników nie zauważał zmiany w jego zachowaniu, bo też nie zmienił się w stosunku do nich. Jedna Livvy wiedziała, że nic z tego naprawdę go nie obchodzi.

Rozwiał się zaczarowany krąg, który otaczał ją i Corbina, a wraz z tym uleciała cała bliskość i całe ciepło, które mogłyby ją utrzymać wiecznie młodą. Stała się jak wszyscy inni osobą postronną.

Czuje do niej całkowitą obojętność, choć czasami w spojrzeniach, jakimi ją obrzuca, Livvy dostrzegała coś na kształt goryczy. Tak jakby za to, że pozwolił jej się zwieść, winił w równej mierze siebie, co ją.

Byłoby lepiej, gdyby się od niego odżegnała, ale za żadne skarby nie potrafiła się na to zdobyć. Musiała koło niego krążyć jak ćma koło światła. Trzymała się zwykle z dala, kiedy rozmawiał z Maybelle, lecz natykali się na siebie zawsze na dole.

Któregoś dnia sprawdzała listę gości, gdy pochylił się nad jej ramieniem.

- Tylu masz przyjaciół! - I dalej, z błyskiem chłodnego rozbawienia w oczach: - Nie znam nikogo, kto by bardziej od ciebie zasługiwał na przyjaźń. Widzę, że Andy znajduje się na jednym z czołowych miejsc.

Livvy uniosła szeroko otwarte oczy.

- Czołowe miejsca zajmują ci, na których mogę liczyć.

- Touche - powiedział i przesunął koniuszkiem palca lekko po policzku ruchem, który mógłby być pieszczotą, lecz był jak trafienie szpadą.

Coraz mniej go lubiła. Terapia przez awersje. Będzie sobie powtarzać: Lubię go z każdym dniem mniej. Kiedy nie będzie go już mogła znieść, przestanie z pewnością wyciągać do niego rękę we śnie.

Za dnia nie przedstawiało to trudności, gdyż Corbin nie okazywał jej sympatii, lecz gdy zostawała sama w swoim pokoju i kładła się do łóżka, zbyt zmęczona, by się bronić, wkraczał w jej rojenia, pokonywał jej opory. We snach był królem, który ją ubóstwia, a więc potrzebowała czasu, żeby się wyleczyć.

Tymczasem nadszedł dzień przyjazdu jego współpracowników. Wiadomo było, że przylecą helikopterem i Corbin ich przywiezie do Słodkich Sadów, lecz w rezultacie zjawili się, nim Livvy zdążyła wrócić do domu.

Widząc auto Corbina na podjeździe, zaparkowała swoje w pośpiechu, wpadła do kuchni i po chwili wkroczyła do salonu, skąd przez otwarte drzwi dochodziły głosy.

Zebrali się tu na powitanie gości wszyscy domownicy. Ciocia Maysie prezydowała w fotelu z podnóżkiem. Henry stał przed kominkiem. Daisy ostrożnie roznosiła filiżanki, do których Sonia nalewała herbatę, ze srebrnego imbryczka.

Ośrodek zainteresowania stanowili mężczyzna i kobieta: on krepy, łysiejący, z wąsami i jowialnym sposobem bycia; ona ładna, drobna, srebrnowłosa. Obecność kobiety zaskoczyła nieco Livvy, która się spodziewała dwóch mężczyzn, chociaż nie wynikało to wyraźnie z wypowiedzi Corbina.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała. - Jestem Livvy Murrin.

- Poczekaj, oko ci zbieleje! - mruknęła do niej Sonia kącikiem ust

Corbina nie było w salonie. Henry wysunął się do przodu i przystąpił do prezentacji:

- To pan Hedley Higgins, kierownik produkcji, dobrze mówię? A to pani Higgins.

- Proszę mi mówić Valerie - odezwała się srebrnowłosa kobieta.

- Pani jest producentką? - zapytała Livvy. Na policzkach Valerie pojawiły się dołeczki.

- Skądże znowu! Zabrałam się w ostatniej chwili, na przyczepkę. Takie małe wakacje. Producentką serialu jest Anne-Marie, która wyszła na chwilę z Corbinem. Anne-Marie Benoit

- Anne-Marie to szałowa kobieta - zauważyła melancholijnie Sonia.

Livvy poczuła się jakby dostała obuchem w głowę. Jakoś udało jej się opanować na tyle, żeby prowadzić sensowną rozmowę. Miała kilkuletnią praktykę w przyjmowaniu nieznajomych gości, więc spytała nowoprzybyłych, czy to ich pierwsza wizyta na Wyspie Wight (pierwsza) i gdzie zwykle jeżdżą na urlopy (na południe po słońce). Ale przez cały czas cisnęło jej się na usta jedno jedyne pytanie: Gdzie jest Corbin z tą szałową Anne-Marie i co robią?

Minęło najwyżej parę minut, choć Livvy wydawało się, że znacznie więcej, nim do salonu wkroczył Corbin z dziewczyną. Kiedy się pojawili w drzwiach, tylko Livvy nie spojrzała od razu w ich stronę. Musiała oczywiście podnieść w końcu głowę, choć wolałaby patrzeć nadal w filiżankę, bo od pierwszego rzutu oka wiedziała, że przybyła jest kobietą, która powinna stać przed kamerą, a nie za nią. Była wyższa od Livvy, z figurą modelki, złotą opalenizną i burzą płomiennych włosów. Trzymała Corbina pod ramię.

- Więc to pani jest Livvy - rzekła i błysnęła wspaniałymi zębami.

Corbin widać o niej opowiadał. Livvy czuła, że jej własna twarz jest jak wyszczerzona w uśmiechu maska.

- A pani jest Anne-Marie. Miło mi panią powitać. Wstała i podeszła do nich. W rzeczywistości nie było jej

nigdy mniej miło kogokolwiek powitać.

- Przygotowała mi pani bardzo ładny pokój - mówiła tymczasem Anne-Marie - ale obawiam się, że z niego nie skorzystam. Corbin uważa, że powinnam zamieszkać w tym domku na górze. Będziemy tam filmować, więc chciałabym się trochę rozejrzeć, wczuć w atmosferę.

Higginsowie wymienili ubawione spojrzenia.

- Oczywiście, powinnaś się bezwzględnie wczuć w atmosferę - powiedział Hedley. - Jest tam dosyć miejsca na dwie osoby?

- Domek może pomieścić sześć osób - odparł Corbin. Hedley uśmiechnął się szeroko.

- Wybaczycie, że wam nie dotrzymamy towarzystwa. Sądzimy, że tu nam będzie wygodniej.

- Oczywiście, wybaczymy - powiedział Corbin, a Hedley zarechotał.

- Tak myślałem!

Pili herbatę, rozmawiali i żartowali dalej, przy czym Livvy była równie ożywiona jak wszyscy, chociaż czuła się jak nakręcana lalka. Wątpiła, czy rozbawione towarzystwo w ogóle zauważyło, gdy mruknęła: Przepraszam na chwilę, muszę zajrzeć do kuchni - i wymknęła się z salonu. Anne-Marie siedziała z Corbinem na kanapie, oparta na jego ramieniu.

Livvy przeszła przez hall do kancelarii i usiadła przy biurku. Ukryła pulsującą głowę w dłoniach. Targała nią zazdrość. A jednak mogłam się nie mylić co do cioci Maysie - myślała nieszczęśliwa. - Maybelle mogła zabić mężczyznę, którego kochała. Nienawidzę tej kobiety. Nienawidzę Corbina. Mogłabym go zamordować! Albo popełnić samobójstwo. Jak przeżyję tę noc wiedząc, że śpią tam razem? A nawet te dni, kiedy będą razem pracowali?

Poderwała głowę, bo do kancelarii weszła Sonia.

- Dobrze się czujesz?

- To dopiero niespodzianka - usłyszała Livvy swój głos. Niespodzianka? Piorun, który ją obrócił w popiół. Sonia podeszła do biurka, przejętą współczuciem. - Przyjechał tutaj sam, ale przecież musiały być jakieś kobiety w jego życiu. Zawsze to wiedziałyśmy.

- Tak, zawsze wiedziałyśmy.

Wystarczyło, żeby mężczyzna o magnetyzmie Corbina pojawił się w jakimkolwiek liczniejszym towarzystwie, a już mógł mieć każdą kobietę, gdyby tylko zapragnął. Lecz Livvy nie widziała go nigdy dotąd z kobietą, której by pragnął. Bywała zazdrosna nawet o Sonie, a tutaj się zjawia ta Anne-Marie, która jest jawnie jego kochanką. Ta świadomość kłuła jak ostrze wwiercające się w serce.

- To niesprawiedliwe! - użaliła się Sonia. - Ta kobieta ma wszystko. Ty przy niej wyglądasz jak kopciuszek, a co dopiero ja.

- Nie wyszłaś przynajmniej na taką idiotkę jak ja - odrzekła Livvy.

- Chciałaś go, prawda?

- Tak.

Bardziej, niż potrafiłaby to wyrazić.

- Ta kobieta ma wszystko! - jęknęła powtórnie Sonia. - Stanowią rzeczywiście idealną parę. - Nie była to szpileczka od adresem Livvy, Sonia powiedziała jedynie prawdę. - I co ty teraz zrobisz? - zapytała.

- Będę im schodziła z drogi.

Nie może się równać z Anne-Marie ani urodą, ani inteligencją, przynajmniej w zakresie pracy, która ją tu przywiodła. Anne-Marie nie będzie odstępowała Corbina jak długo zostanie na wyspie. Livvy to wiedziała i wiedziała, że nie zniesie tego widoku.

- Gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w kuchni, zajmuje się obiadem.

Trzeba było przygotować obiad, parę. zwykłych dań a la carte, które pichciła z Sonią tyle razy, że mogłaby to teraz zrobić z zawiązanymi oczami.

Kręciła krem z awokado do sałatki, kiedy ponownie zjawiła się Sonia z oznajmieniem:

- Valerie jest wegetarianką.

- Nie powinno być z tym problemów - odrzekła Livvy.

- I dwie osoby mniej do stołu. - Sonia powiedziała to tonem osoby przynoszącej hiobową wieść. - Corbin i Anne-Marie wychodzą, chcą dotrzeć na górę, zanim się ściemni.

- Dwie osoby mniej - powtórzyła Livvy.

- To kawałek drogi, a jest ślisko, bierze mróz. Choć Corbin zawsze ją podtrzyma. - Sonia zagryzła wargi i wyjąkała. - Przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć.

Livvy zmusiła się do uśmiechu.

- Oczywiście, że ją podtrzyma. Już w salonie się o niego opierała, jakby nie mogła usiedzieć o własnych siłach.

Sonia zachichotała.

- Taka silna, dorodna dziewczyna, a potrzebuje oparcia. Nie było w tym nic śmiesznego, ale obie się zaśmiały.

- Cieszę się, że się śmiejesz - powiedziała Sonia.

- Jak człowiek przegrywa - odparła Livvy - to niech chociaż przegrywa z uśmiechem na ustach.

- To rozumiem - przytaknęła gorliwie Sonia i poszła z powrotem do salonu.

Livvy wlała krem z awokado do sosjerki. Wcale nie umiała przegrywać z uśmiechem na ustach, przegrywała ze łzami w oczach, nie chciała tylko wciągać domowników w otchłań swojej rozpaczy.

Zasiadła do obiadu z Sonią, Henry'm, Maybelle i państwem Higginsami i odegrała rolę wesołej, uroczej gospodyni. Higginsowie orzekli, że jedzenie jest wyśmienite, a po obiedzie zgodzili się zagrać z Henry'm i Maybelle partyjkę brydża.

Livvy pogadała trochę przez telefon, po czym zabrała się do pakowania prezentów, które kupiła przed południem w miasteczku i do wypisywania na nie nalepek.

Czuła się jak w półśnie, udawało jej się jednak wykonywać rzeczy, które miała do zrobienia, i znajdować właściwie słowa, kiedy musiała się odezwać. Natomiast prawdziwą przeprawę stanowiło pożegnanie z Maybelle, które należało do codziennego wieczornego rytuału, gdyż Maybelle widziała jak sprawy się mają między Corbinem a Anne-Marie. Livvy zdawała się niezbyt tym przejęta, zdawała się w dobrym nastroju. Jednakże kiedy weszła do pokoju Maybelle, ta czekała na nią.

- Wszystko w porządku, moja droga? - zapytała.

- W porządku - odparła Livvy. - Ładna z nich para, prawda?

- Higginsowie mówią, w każdym razie Valerie twierdzi, że Anne-Marie zagięła od dawna parol na Corbina. Nie przepuściłaby takiej okazji, powiedziała Valerie.

- Daj jej Boże.

- Miałam nadzieje, że wy dwoje... - zaczęła Maybelle.

Livvy się uśmiechnęła. Wcale nietrudno było się uśmiechać. Wystarczyło rozciągnąć wargi i uważać, żeby glos się nie załamał.

- Jesteśmy przyjaciółmi - powiedziała lekkim tonem. - Nic więcej między nami nie było. Pocałowała Maybelle w policzek.

- Skoro tak twierdzisz... - odrzekła Maybelle, a ponieważ bardzo nie chciała, żeby Livvy krwawiło serce, pewno w to uwierzyła.

Natomiast Szula wiedziała. Pobiegła za Livvy do jej pokoju i zwinęła się w kłębek na puchowej kołdrze. Livvy leżała w ciemności, głaszcząc kotkę. Była pewna, że wybuchnie niepohamowana płaczem, gdy tylko się odpręży w łóżku, tymczasem oczy miała suche, a ból przejawiał się tępą pustką.

Tej nocy po raz pierwszy nie śnił jej się Corbin. Była tego pewna, chociaż nie wiedziała, czy śniło jej się w ogóle cokolwiek. Obudziwszy się przypomniała sobie Anne-Marie i natychmiast, jak po narkozie, ogarnęło ją otępienie.

Na dole okazywała wszystkim, najpierw domownikom, potem Higginsom, wesołość, po której nie widać było sztuczności. Nie wyszła, kiedy Corbin i Anne-Marie przyjechali po Hedleya i Valerie. Przez cały dzień wraz z Sonią, a nawet z pewną pomocą Daisy przygotowywała potrawy na jutrzejsze przyjęcie, wykładała porcelanę, sztućce i szkło.

Po południu doszło do przykrego spięcia, gdy Hedley, Anne-Marie i Corbin zaczęli się zastanawiać nad obsadą ostatniego odcinka serialu. Nie było ich przez cały dzień, ponadto Corbin z Anne-Marie mieli wyjść za chwilę gdzieś indziej na kolację, lecz teraz siedzieli wszyscy w salonie, a Livvy i Sonia nalewały im kawę i sherry. Hedley, który wychylił właśnie duże sherry, powiedział nagle:

- To wstyd, że nie możemy pani zaproponować roli młodej Maybelle, Livvy.

- C-co?

Livvy o mało się nie oparzyła strumieniem kawy, która się polała z ekpresu na spodeczek.

- Musi pani być bardzo podobna do młodej panny Murrin. Nie grała pani nigdy zawodowo?

- Nie grałam w ogóle nigdy - odparła Livvy.

- Nie wierzę w to - odezwał się Corbin. - Masz wrodzony talent, byłabyś wspaniałą aktorką.

- Na jakiej podstawie tak sądzisz? - zapytała Anne-Marie.

Zlustrowała Livvy od stóp do głów krytycznym wzrokiem jak aktoreczkę pretendującą do głównej roli.

- Instynkt mi mówi - odparł Corbin.

- W każdym razie to niemożliwe - ucięła Anne-Marie. - Związek Aktorów by się na to nigdy nie zgodził.

- Ja też nie - powiedziała Livvy.

Wiedziała, że Corbin śmieje się z niej w duchu i zastanawiała się, czy się wieczorem podzieli dowcipem z Anne-Marie.

Następnego dnia przypadała Wigilia i od południa spodziewano się gości. Niestety Hedley i Valerie, Anne-Marie i Corbin nie mogli zostać dłużnej i wziąć udziału w przyjęciu. Po śniadaniu miał przylecieć helikopter i zabrać pierwszych troje z powrotem do Anglii, gdzie byli poumawiani na Święta. Corbin zaś, po odwiezieniu ich na lądowisko, miał jechać autem dalej, do Cowes, gdzie na niego czekali przyjaciele. Livvy do ostatniej chwili unikała spotkania z nim i z Anne-Marie.

Higginsowie zjedli śniadanie i czekali spakowani. Byli wprawdzie krótko, ale rekonesans wypadł znakomicie, oświadczył Hedley; wie teraz doskonale, jak się zabrać do filmowania tutaj. Wizyta okazała się wielkim sukcesem i wraz z Valerie bezwzględnie wpiszą Słodkie Sady na swoją listę urlopową.

Kiedy nadjechał Corbin, Livvy rozmawiała z Valerie, nie mogła wiec w żaden sposób uciec bez zwracania uwagi. Corbin i Anne-Marie weszli do hallu. Corbin niósł kilka paczek, które położył na stercie pod choinką.

- Przygotowałyśmy z Daisy coś dla ciebie - oznajmiła Sonia.

Był to krawat opakowany wzloty papier. Sonia pokazała go wcześniej Livvy, która orzekła: „Śliczny", wiedząc dobrze, że Corbin nigdy nie wybrałby go.

Livvy nie przygotowała dla niego nic. Rzuciła okiem na paczki. Jedna miała niewątpliwy wygląd obrazu, zapewne dla Maybelle, może coś Laurence Charlesa; druga była w kształcie kanciastej butelki, pewnie ten obrzydliwy rum dla Henry'ego. Dla Daisy jest z pewnością to wielkie pudlo, a dla Soni i dla niej dwa identyczne płaskie pakieciki.

- Mam nadzieje, że paniom się spodobają - powiedziała Anne-Marie. - Kupiłam to wczoraj specjalnie dla was.

- Dziękujemy - odparły chórem.

- No, to na pożegnanie - zawołała Anne-Marie wskazując jemiołę nad schodami.

Zaczęło się ogólne całowanie i życzenia dobrej drogi, ale Corbin nie pocałował Livvy, zresztą ona trzymała się z tyłu, żeby do tego nie dopuścić. W końcu wszyscy wyszli do auta.

- Do zobaczenia po świętach - rzekł Corbin biorąc walizkę Valerie.

Anne-Marie zatrzymała się, żeby rzucić ostatnie spojrzenie na choinkę, tak że została na chwile w hallu sam na sam z Livvy.

- Naprawdę wspaniale się tutaj czuję - oznajmiła.

- Cieszę się - skłamała Livvy z uśmiechem. Anne-Marie się rozpromieniła.

- Ten domek na górze jest taki przyjemny, że wprost nie mogę się z nim rozstać. Postanowiliśmy tam wrócić, jak odwieziemy Hedleya i Valerie.

Livvy nie wiedziała, czemu zawdzięcza te. nieoczekiwaną informację, dopóki Anne-Marie nie dorzuciła bardzo cicho:

- Będziemy sami we dwoje przez całe Boże Narodzenie. Czyż można sobie wyobrazić coś rozkoszniejszego?

Wyszła szybko do auta, nim Livvy miała czas cokolwiek odpowiedzieć. Zresztą cóż by jej mogła powiedzieć? Anne-Marie widać, wie, jak Livvy się czuje. Może się domyśliła, może Corbinowi wyrwało się coś, co nasunęło jej podejrzenia. W każdym razie Anne-Marie zależało, żeby Livvy się dowiedziała, jak sprawy stoją między nią a Corbinem.

Wiedziałam i bez tego - myślała. - Zaraz zaczną się schodzić goście, nie będę więc miała czasu o tym myśleć.

Od tej chwili wszystko się działo w biegu. Gotując, podając śniadanie i wykonując różne prace domowe, Livvy miała długi kitel na świątecznym stroju, złożonym ze srebrnej bluzki koszulowej i bufiastej czarnej szyfonowej spódnicy. Zdjęła teraz kitel i poświęciła parę minut na poprawienie makijażu, nie żałując różu dla pokrycia swojej bladości.

Od południa cały dół był pełen. Dopisali wszyscy zaproszeni i większość pozostała na dłużej. Zimny bufet, poncz owocowy i wina musujące były równie dobre jak co roku, a wszyscy się znali, znajdowali się wśród swoich i mieli sobie nawzajem mnóstwo do powiedzenia.

Wszyscy całowali Livvy pod jemiołą i wszyscy jej mówi-li, jak ładnie wygląda, gdy przechodziła od grupki do grupki, by się upewnić, czy nikomu nic nie brakuje. Kiedy ją pytano o Corbina, odpowiadała: Och, wróci po Bożym Narodzeniu.

Wszyscy się rozpytywali o wizytę ludzi z telewizji i o film, który mają tu kręcić, lecz Maybelle mówiła tylko: Sądzę, że będzie parę sensacji - i nie pozwalała się wyciągnąć na dalsze zwierzenia. Henry i Sonia też powtarzali wszystkim tylko, żeby poczekali, to zobaczą. Upajali się swoją tajemnicą, natomiast Livvy uciekała, ilekroć posłyszała imię Corbina.

Istotną cześć zabawy stanowiły prezenty. W stosie pod choinką znajdowały się drobiazgi dla wszystkich zaproszonych, których większość przyniosła także symboliczne prezenciki dla mieszkańców Słodkich Sadów. Prezenty „rodzinne" miały czekać do pierwszego dnia świąt, lecz Sonia podeszła do Livvy i Andy'ego z dwoma pakiecikami zostawionymi dla nich przez Corbina.

- Nie mogą wytrzymać - oznajmiła. - Muszę zobaczyć, co nam kupiła Anne-Marie. - Odpakowując swój prezent, zachęciła Livvy: - Zobacz, czy ty dostałaś to samo.

Okazało się, że są to podkoszulki zimowe z długimi rękawami.

- Też coś! - skrzywiła się Sonia.

- Mogła chociaż wybrać te z koronkami - powiedziała Livvy. - Wyobraża sobie, że my tu żyjemy w arktycznych mrozach.

- Coś mi się zdaje, że Anne-Marie ma rację - wtrącił się Andy. - Dziś po raz pierwszy czułem się, jakbym całował bryłę lodu.

Andy pocałował Livvy dwukrotnie, kiedy przechodzili pod jemiołą. Livvy, która ledwo poczuła jego wargi na swoich, zażartowała teraz:

- A czego ty się spodziewałeś całując mnie na oczach wszystkich sąsiadów?

Lecz w jej spojrzeniu Andy dostrzegał coś, co go niepokoiło.

- Nie zapomniałaś chyba, że mamy jechać do Roba Wilsona? - zapytał.

Jeden ze współpracowników Andy'ego wydawał wieczorem przyjęcie, na które byli zaproszeni od dawien dawna. Livvy zapomniała o tym na śmierć, powiedziała jednak szybko:

- Oczywiście, że nie. O której powinniśmy wyruszyć. Było po szóstej, a goście rozchodzili się zwykle koło siódmej.

- Już - odrzekł Andy. - Przypominałem ci wczoraj. - W jego głosie brzmiał sarkazm. - Nie pamiętasz, że wczoraj dzwoniłem?

- Oczywiście, że pamiętam. - Teraz sobie przypomniała. - Poradzisz sobie sama? - zwróciła się do Soni. - Zostaw pobojowisko do mojego powrotu.

Sonia pokiwała głową.

Wyszli przez kuchnie. Po drodze Livvy wzięła z wieszaka wiatrówkę i małą, płaską latarkę kieszonkową, którą zawsze trzymano pod ręką w szufladzie.

Niebo było tego wieczora rozgwieżdżone, świecił księżyc. Panowało zimno i cisza, świat jakby zastygł w oczekiwaniu. Andy ruszył przodem do swojego samochodu, zaparkowanego przed domem. Wychodzili akurat jacyś goście, lecz Livvy szła tuż za Andy'm i wskoczyła do auta, nim ją zauważyli.

Andy włączył ogrzewanie, gdy tylko ruszyli, ale jeszcze było zimno i szyby się zapociły, więc Livvy otworzyła i zamknęła parę razy okno po swojej stronie i przetarła szyby bibułką. Potem oparła się na siedzeniu i patrzyła na przesuwający się krajobraz. Nie widziała jednak nic, tak samo jak nie słyszała pełnego goryczy głosu Andy'ego.

Do jego kolegi jechało się drogą prowadzącą w kierunku domku na górze, gdzie Corbin i Anne-Marie spędzają sam na sam Boże Narodzenie. Więc co ja tutaj robię? - pomyślała nagle Livvy jak wyrwana z głębokiego snu. - Nie wiem, co począć, ale wiem, gdzie chcę teraz być.

Obróciła się na siedzeniu i spojrzała na Andy 'ego jak na obcego człowieka. Na pewno nie tutaj, na pewno nie z nim.

- Nie słuchasz mnie - powiedział Andy z wyrzutem. - Ostatnio w ogóle nie słyszysz, co mówię. Nie widzisz mnie nawet.

Zobaczyła go teraz Jego przyjemna, otwarta twarz była napięta, stężała.

- Przepraszam - odrzekła.

- Chcesz tam ze mną w ogóle jechać? Miała na to tylko jedną odpowiedź:

- Nie!

Andy nacisnął hamulec tak, że polecieli do przodu na pasach.

- Chcesz, żeby cię odwieźć do domu? Chcesz wysiąść? Livvy odpięła pas.

- Wysiadam.

- Co się z tobą właściwie dzieje?

Nie przypuszczał, że Livvy naprawdę wyskoczy z auta. - Nic nie poradzisz na to, co się ze mną dzieje - zawołała.

Puściła się biegiem po łagodnym zboczu, tak żeby jej nie mógł zatrzymać. Zawsze szybko biegała. Zresztą nawet gdyby ją dogonił, to co by powiedział? Szalona dziewczyna ta Livvy! Prawdę mówiąc, to cześć jej uroku. Pragnął ją złapać i zatrzymać, ale zanim zdążył wysiąść, rozejrzeć się i zastanowić, co u licha, robić, rozpłynęła się w mroku. Biegła nie oglądając się. Nie słyszałaby go, gdyby zawołał jej imię.

Prowadziła tędy druga droga do domku, dłuższa niż z łąki, ale łatwiejsza niż poprzednia wspinaczka, bo nie było wiatru ani śniegu. Livvy otuliła się wiatrówką. Pantofle miała lekkie, lecz na płaskim obcasie. Świecił księżyc, w ciemniejszych miejscach przyświecała sobie latarką.

Corbin jest w domku i musi ją wysłuchać. Przyniosłam ci prezent gwiazdkowy - powie mu. - Dałeś mi tyle prezentów przez te wszystkie lata, a ja ci nigdy nic nie dałam. Bo znamy się przecież od lat, prawda? Nie wiedziała pani tego, Anne-Marie?

Zatrzymała się widząc światło. Są tam, wiedziała to. I wie, że będzie musiała stawić czoło im obojgu. I że to może okazać się największym upokorzeniem jej życia. Ale nie zawróci za nic w świecie.

Nie unoś się honorem - ostrzegała ją Maybelle. Punktem jej honoru jest teraz nie pozwolić Corbinowi odejść bez uświadomienia mu straty. Ich spotkanie zakrawało na cud, powiedział, więc musi zrozumieć, co chce odrzucić. Musi ją wysłuchać. Musi wiedzieć.

Zastukała do drzwi i wstrzymała dech. Nikt nie odpowiedział, chociaż paliła się lampa. Kiedy zajrzała do środka, w pokoju nie zobaczyła nikogo. Może są na górze. Livvy skuliła się na tę myśl. Lecz jeśli są na górze, to już ona ich ściągnie.

Zaczęła walić w drzwi, ale nadal nikt nie odpowiedział. Luke by już na pewno szczekał na cały dom, narobiła przecież hałasu, który by obudził umarłego. A więc nie ma ich, może poszli gdzieś na kolację. Ale wrócą. Livvy mogłaby albo zejść na dół, gdzie zaparkują auto, albo usiąść na schodkach i zamarznąć na śmierć. Albo wybić okno!

Otwór okazał się malutki, ale ona jest szczupła i gibka. Jak się pozbędzie wierzchniej odzieży, może się jakoś przeciśnie. Zdjęła wiatrówkę, położyła ją na ziemi, na nią bufiastą spódnice. Podciągnęła się do framugi i wsunęła głowę w otwór.

Okienko było bardzo ciasne. Musiała się skręcać jak w tańcu brzucha, wić i obracać, zaczepiła koszulę, podrapała skórę. Przez parę panicznych sekund myślała, że utknęła, ale oswobodziła się szarpnięciem i wpadła do wanny. Leżała dysząc przez następne kilka sekund.

Musi odzyskać przynajmniej spódnicę. Weszła do pokoju. Było tu dość ciepło, paliła się lampa i jedno pasemko płomyków w piecyku gazowym. Ale Corbina i Anne-Marie nie ma w domu, bo drzwi są zamknięte na klucz, nie na zasuwę, a klucza nie widać. Nie wyjdzie przez drzwi, musi więc jakoś wciągnąć ubranie do środka. W szafce kuchennej znalazła miotłę, która powinna się do tego nadać.

Nie było to najlepsze narzędzie. Udawało jej się chwycić ubranie na miotłę, ale nie udawało podciągnąć. Raz już miała spódnicę pod samym oknem, jednakże w ostatniej chwili zsunęła się ona z miotły i wylądowała jak na złość dalej niż przedtem. Wiatrówka zaś okazała się za ciężka, żeby nią manewrować. Była to zabawa głupiego. Mogłaby się przecisnąć na dwór, wrzucić rzeczy i powtórzyć całą procedurę wkręcania się do środka. Jednakże była tak zdyszana i drżąca, że wątpiła, czyby jej się udało powtórnie to dokonać.

W końcu zarówno spódnica Jak wiatrówka ześlizgnęły się poza zasięg miotły, więc Livvy zamknęła okienko i usiadła na brzegu wanny, żeby odsapnąć.

Nagle usłyszała szczekanie Luke'a. Spojrzała w popłochu na okienko, ale nie było czasu na ucieczkę. Usłyszała teraz głos Corbina. Sięgnęła do zasuwki, chcąc się zamknąć w łazience, lecz uprzedził ją Luke, który wpadł do środka, otwierając na oścież drzwi.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Na widok Livvy pies przestał szczekać i zamachał ogonem. Cieszy się, wszystko więc będzie dobrze, pomyślała niemądrze. Corbinowi drgały wargi, kiedy na niego podniosła wzrok.

- Jej Książęca Mość, o ile się nie mylę - powiedział chrapliwym głosem.

W poszarpanej srebrnej bluzce i srebrnych siatkowych rajstopach, rozdartych na kolanie wyglądała bardziej na księcia żebraka z inscenizacji w podrzędnym teatrzyku, ale dziękowała niebiosom, że Corbin zachował przynajmniej poczucie humoru. Uśmiecha się, to dobrze.

- Weszłam przez okienko - oznajmiła.

- Bez pomocy masła?

- Jakoś się udało.

Wyszła z łazienki, rozglądając się trwożnie po pokoju.

- Pozwolisz, że skoczę po spódnicę? - Doszedłszy do drzwi, zapytała: - Nie zamkniesz chyba przede mną drzwi na klucz.

- Co by mi z tego przyszło. I tak wejdziesz przez okno? Anne-Marie nie było ani w pokoju, ani na dworze przed

wejściem. Biegnąc na tyły domku Livvy dziękowała w duchu swojej szczęśliwej gwieździe. Zebrała swoje rzeczy i naciągnęła z powrotem spódnicę, gdy tylko wróciła do domku.

- No, teraz lepiej - powiedziała.

- Gdzie Anne-Marie? - spytała. - Mówiła mi, że spędzacie tutaj razem Boże Narodzenie, więc gdzie jest?

- Ze znajomymi.

- Czeka na ciebie?

- Wróciłem po prezent, którego zapomniałem.

Stół w kuchence jest nakryty na dwie osoby, więc mieli tu wrócić, ale Corbin wrócił sam. To może jej ostatnia szans, a więc powinna być skupiona i ostrożna. Zaczęła się powoli przechadzać po pokoju, patrząc wszędzie, tylko nie na niego.

- Przyniosłam ci prezent - oznajmiła. - Tyle prezentów mi dałeś przez te wszystkie lata, a ja ci nigdy nie dałam nic. Więc ci przyniosłam prezent. Siebie.

Spojrzała na niego i zaraz odwróciła wzrok, bo milczał.

- Uważasz, że jestem dobrą aktorką, ale ja wcale nie grałam. Zadurzyłam się w tobie, a jeśli w to nie wierzysz, przyjrzyj mi się teraz. Nie gram, po co bym miała grać? Kocham cię i ty mnie powinieneś kochać, bo Anne-Marie nie może ci dać nic w porównaniu z tym, co my możemy sobie dać nawzajem. Czy to, że mężczyzna, który był twoim przyjacielem, został oszukany przez kobietę, powinno...

- To był mój ojciec - powiedział, czym zamknął Livvy usta. - Ten mężczyzna to był mój ojciec, a kobieta to była moja matka. Wiedziałem od dłuższego czasu, że go zdradza, i on chyba też, ale kiedy go rzuciła, dostał zawału i umarł.

- Przykro mi - wykrztusiła zdławionym głosem.

- Jej też było przykro. Nigdy nie chciała nikogo skrzywdzić, po prostu trafiła jej się lepsza oferta. Ale on był dla mnie nie tylko ojcem, lecz także najlepszym przyjacielem i ta historia odmieniła moje życie.

- Nie pozwól, żeby to zmarnowało nasze życie - powiedziała cicho. - Proszę cię, nie idź jeszcze.

Położyła dłoń na jego policzku dotknięciem, które nie prosiło o nic prócz możności pocieszenia go.

- Może będę miała szczęście i zacznie się zadymka.

- Napijesz się wina? - zapytał.

- Chętnie.

Usiadła na kanapie i przyglądała się, jak Corbin ustawia na tacy butelkę i kieliszki.

- Zjesz coś? - zapytał. - Czy też jadłaś przez cały dzień?

- Głównie podawałam. Chętnie coś zjem. Ser, owoce, cokolwiek masz pod ręką. Jakoś wrócił mi nagle apetyt.

Roześmiał się. Gniew gdzieś uleciał, znowu się przekomarzają. Siedzą na kanapie i popijają wino w przyjacielskim milczeniu. Jest jak przedtem, nim Daisy pokazała mu ten rysunek.

Może Livvy robi sobie za wielkie nadzieje, ale jest tak dobrze, że Anne-Marie nie wydaje się większym zagrożeniem niż Andy. Rozpłynęli się jak cienie.

Jedząc jabłko i popijając wino, zaczęła mu opowiadać.

- Wiesz, co zrobiłam z tymi wszystkimi prezentami, które mi dałeś?

- Spaliłaś je albo oddałaś na loterie fantową?

- Nie. Schowałam je w starym kufrze na strychu. Myślałam, że je tam zagrzebuję na zawsze, ale schowałam je tylko w bezpiecznym miejscu. Zniosę je teraz z powrotem na dół. Czy prezent, który przyniosłeś dla cioci Maysie, to obraz Laurence'a Charlesa?

- Tak.

- Drugi? Pokiwał głową.

- Ucieszy się. A dla Henry'ego rum?

- Musiałem się rozpytać wśród jego znajomych, żeby odkryć, gdzie kupuje ten rum. Nie dziwię się, że go nie ma w powszechnej sprzedaży.

Livvy się roześmiała.

- Powinna być na nim nalepka ostrzegawcza.

- Miała być jeszcze żardiniera od Luke'a - podjął Corbin - ale facetowi, który jej szuka, nie udało się dotąd znaleźć takiej samej.

- Dziękuję, Luke. Jesteś bardzo miły.

Pies, który leżał wyciągnięty obok kanapy, zastukał ogonem na dźwięk swojego imienia.

- Prezent dla mnie i dla Soni kupowała Anne-Marie?

- Sama się ofiarowała, tak. Uważałem, że to bardzo ładnie z jej strony.

Livvy uniosła brwi, a Corbinowi w odpowiedzi zadrżały wargi. Motywy Anne-Marie nie były zupełnie bezinteresowne.

- Ciepłe koszulki.

- Ta-ak?

- Sam rozumiesz.

- Nie znam się za bardzo na damskiej bieliźnie.

- Są koszulki i koszulki.

Wyciągnęła rękę, żeby podać Luke'owi resztę biskwita.

- Mogłabym ci zademonstrować różnice, gdybym miała na sobie coś takiego.

Zaczęła rozpinać bluzkę. Oddała mu się już w słowach, lecz teraz ręce jej drżały tak, że nie mogła sobie poradzić z guzikami. Serce kołatało jej w piersi aż do bólu.

Z twarzą płonącą rumieńcem, zsunęła z ramion bluzkę i odpięła ładny koronkowy stanik. Skórę miała gładką, aksamitną, piersi jędrne. Czyż Corbin nie widział jej już nagiej? Ale nigdy tak.

- Masz chyba najpiękniejsze ciało świata - powiedział chrapliwie.

Wcale tak nie jest, lecz on może sprawić, że tak będzie. Przy nim Livvy może się stać najpiękniejszą kobietą świata.

Ogarnęło ją raptem onieśmielenie, tak że się odwróciła do niego tyłem. Dotknął jej pleców.

- Co to?

Zapiekło ją, wiec sobie przypomniała.

- Zadrapałam się wchodząc przez okno.

Poczuła lekkie dotkniecie jego warg przesuwających się po jej krzyżu. Opuściła głowę, zamknęła oczy.

- Nie wiem, kto to wymyślił, że nie potrzebujesz opieki. Zemdlałaś, jak tu przyszłaś poprzednim razem. Teraz się podrapałaś. Coś za szybko wykorzystujesz te swoje kocie dziewięć żywotów.

- Martwi cię to? - zamruczała. Obrócił jej twarz do siebie.

- Nie mogę dopuścić, żebyś tak szafowała żywotami. Może to już dziewiąty. Muszę zadbać, żeby był dobry i długi.

- Nie mam nic przeciwko temu - szepnęła. Osunęła się w jego ramionach na futrzak przed piecykiem.

Jeśli posłanie, na którym leżeli, było twarde, to Livvy tego nie czuła. Patrzyła w górę na jego twarz, śledziła na niej grę świateł i cieni, i czuła, jak jego dłonie błądzą po jej ciele delikatnie, lecz pewnie. Przesunęła koniuszkami palców po jego wargach. Sycili się sobą, dotykali i smakowali siebie nawzajem, wymieniali czułe pieszczoty, jakby chcieli rozkoszować się tym przez cale życie.

Potem nadeszła chwila, gdy znieruchomieli leżąc i patrząc sobie w oczy, a Livvy czuła, jak ze wzmagającą się, przerażającą intensywnością narasta w niej żądza, tak że nie wystarczają już delikatne dotknięcia. Chciała go mieć jeszcze bliżej, w sobie, jako cząstkę siebie.

- Kochaj mnie - jęknęła przez zaciśnięte zęby, a gdy to uczynił, wszystkie nerwy zawibrowały w niej nowym życiem.

Nie miała liczącego się doświadczenia ani umiejętności, pozwalała jemu wprawiać się w cierpienie i rozkosz. Chwilami nie wiedziała, które to z tych dwojga doznań, ale wszystko było cudowne, a ilekroć jej się wydawało, że nie może nastąpić już nic więcej, wznosiła się na nowe wyżyny uniesienia, aż szybowała chyba wyżej gwiazd. Aż w końcu kosmos eksplodował i poczuła się jak ostatnia gwiazda, opadająca milionem świetlistych odłamków.

Leżała wyczerpana, zbyt zmęczona, by otworzyć oczy, lecz szczęśliwsza ponad wszelkie wyobrażenie. Potem, bardzo powoli, uniosła ręce i wyciągnęła ramiona nad głową, napawając się dziwem swego kobiecego ciała. Jest cudowne, a mężczyzna, który się okazał taki bezbłędny pod każdym względem, to najwspanialszy mężczyzna pod słońcem.

Powieki miała ciężkie. Czuła ciężar rzęs, kiedy je uniosła, żeby na niego spojrzeć.

- Dziękuję - powiedział i uśmiechnął się. - Za prezent gwiazdkowy.

Livvy odwzajemniła się uśmiechem.

- Bardzo proszę.

Jej ubranie leżało nieopodal. Naciągnęła figi, a gdy sięgała po stanik, przyszedł jej do głowy szelmowski pomysł. Trzepocząc rzęsami, poruszając rękami i ramionami, kręcąc biodrami, rozpoczęła groteskowy striptiz a rebours, ubierając się zamiast rozbierać, aż skończyła boso, ale kompletnie ubrana, obrotem bufiastej spódnicy.

- No, jak ci się podobało? - zapytała opadając na kanapę.

- Salome przy tobie wysiada - zaśmiał się Corbin. - Nie wpadła na pomysł owijania się siedmioma woalami zamiast rozwijania z nich. To znacznie bardziej podniecające.

- Och, lubię być oryginalna. - Czuła się idiotycznie z tym swoim szczęściem. - Mam dla ciebie jeszcze wiele niespodzianek.

Naprawdę zaskakiwała samą siebie.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś utalentowana - odparł. - Ale nie wiedziałem, że masz zadatki na wielką tancerkę. Nie oczekujesz chyba, że będę także kręcił biodrami ubierając się?

Parsknęła śmiechem, a on zaczął się szybko ubierać.

Zadziwiasz mnie - myślała. - Nigdy nie przypuszczałam, że kochanie się może być tak niewiarygodne, bo nigdy dotąd nie kochałam. Chcesz mnie, zawsze więc pozostanie to takie zdumiewające.

- Jesteśmy znowu przyjaciółmi? - spytała, gdy przy niej usiadł.

- Nigdy nie przestaliśmy nimi być. Mogłaś na mnie liczyć, byłbym przyszedł.

- Cieszę się, że tu przyszłam. - Skuliła się w objęciu jego ręki, z głową na jego ramieniu. - Żyłam jak we śnie. Dopiero wieczorem, jadąc z Andy'm, przebudziłam się nagle i pomyślałam: To nie tale. Rozumiesz?

- Powinienem, bo ze mną było podobnie. Czułem się półżywy bez ciebie. Scenariusz posuwa się naprzód, Hedley jest pełen entuzjazmu, od waliliśmy kawał roboty, ale nie sprawiało mi to żadnej przyjemności.

Nie powinna być teraz zazdrosna, nie mogła się jednak powstrzymać od zapytania:

- Nie sprawiało ci przyjemności przebywanie z Anne-Marie.

- Niespecjalną.

Kiedy podniosła głowę, popatrzył na nią z gorzkim uśmieszkiem.

- Zgodzisz się pozować do portretu Czarnej Damy? - zapytał-. - Będziemy go potrzebowali do filmu.

- Czemu akurat ja?

- Bo Maybelle wyglądała wówczas jak ty. Gdy tylko się dowiedziałem, że była kochanką Laurence'a, od razu się domyśliłem, że nie było żadnej innej kobiety.

Livvy przetrawiała przez chwilę tę wiadomość z jej wszystkimi implikacjami.

- Mądry jesteś - powiedziała.

- Mam szczęście.

- Ja też. - Bałaby się takiego szczęścia, gdyby nie było jej pisane, aby sprawiedliwości stało się zadość. - Maybelle nie miała szczęścia. Laurence także.

- Bo był niemądry - odrzekł Corbin. - Nie powinno się to było tak zakończyć.

- A co mógł zrobić? Maybelle wybrała innego, miała bilet na statek. Co ty byś zrobił na jego miejscu?

Obróciła się, żeby słuchając widzieć Corbina.

- Nie szalałbym jak on, nie upiłbym się. A następnego dnia wsiadłbym na ten sam statek i nie odstępowałbym jej przez całą drogę do Ameryki. I byłbym przy niej, kiedy Edward wyszedł po nią do portu.

Tak, Corbin by nie dał za wygraną.

- To by mogło odwrócić bieg wydarzeń - przyznała Livvy. - Maybelle mogła była wyjść za Laurence'a.

- Mogła. A ty za mnie wyjdziesz?

- Bardzo chętnie.

Myśl o poślubieniu Corbina napełniła ją jeszcze większym szczęściem.

- Dzięki Bogu! - powiedział skwapliwie, jakby się obawiał, że Livvy może się wahać. - Kiedy?

- Jak najprędzej.

Obrączki będą zewnętrznym znakiem, że są ze sobą związani duszą i ciałem, co już oboje wiedzą. Jutro podzielą się swoim sekretem, powiedzą wszystkim. Ten wieczór jest jednak nazbyt cenny, bo tutaj się znajdują naprawdę sami.

- Zostaniemy tu na noc?

- Zostańmy koniecznie.

Mają teraz przed sobą długie godziny na kochanie się i rozmowę. Corbin patrzy na nią jakby uważał, że wszystko jest w niej cudowne. Lecz Livvy czuła się brudna i potargana.

- Pozwolisz mi się odświeżyć? - zapytała.

- Oczywiście. Pokażę ci resztę domu.

Nie doszła nigdy dalej niż na szczyt schodów. Na górze musi być pokój, w którym Corbin spał z Anne-Marie. Livvy nie chciała tam wchodzić.

W łazience zobaczyła, że po tych wszystkich emocjach jej makijaż zupełnie się rozmazał. Umyła ręce i twarz, a wytarłszy się stwierdziła, że szczęście rozpromieniło jej oczy i zaróżowiło skórę, tak że właściwie nie potrzebuje makijażu. I dobrze, bo nie wzięła nic ze sobą.

Odkręciła kurki, żeby napuścić trochę wody do wanny. Siedziała na krawędzi przebierają nogami w wodzie, z uśmiechem na ustach, kiedy sobie przypomniała, że na dole czekają na niego jacyś znajomi. Wyciągnęła ramię, żeby uchylić drzwi, i zawołała:

- Corbin?

- Tak?

- Jeśli nie wrócisz, czy ci znajomi nie przyjdą cię tu szukać?

Oczywiście, wcale nie pragnęła, żeby przychodzili, ale nie wyobrażała sobie, żeby Anne-Marie czekała potulnie całą noc tam, gdzie ją zostawił.

- Nikt mnie nie przyjdzie szukać - odkrzyknął z kuchenki. - Nikt na mnie nie czeka.

Wyjęła nogi z wanny i poczłapała mokrymi stopami do pokoju. W kuchence Luke podniósł na chwilę łeb znad swojej miski, a Corbin nie przerwał osadzania świecy w czerwonym emaliowanym lichtarzu pośrodku stołu.

- Czyż Anne-Marie nie jest u twoich znajomych? - zapytała Livvy.

- Jest prawdopodobnie u ludzi, którym znam. Ale nie tutaj, nie na Wyspie.

Zapalił świecę. Jedli przy świecach tamtego pierwszego wieczoru i Livvy wiedziała, że będzie zawsze lubiła ich światło.

Corbin wydawał się zadowolony z nakrycia stołu. Usiadł przy nim w ten swój swobodny sposób, który tak dobrze znała.

- Odleciała helikopterem. Nie wiedziałem, że zmieniła plany, aż do momentu, kiedy zaparkowaliśmy na lądowisku i Anne-Marie powiedziała: Wyjmij moje rzeczy. Valerie i Hedley dyskretnie się usunęli, a ona mi oświadczyła: Coś cię odmieniło na tej wyspie. Ale raczej ktoś. Trudno mi było zaprzeczyć po dwóch nocach spędzonych z nią w celibacie.

Livvy przyjęła to z zachwytem. Powstrzymując okrzyk tryumfu, zapytała niepewnie:

- Nie było to chyba łatwe.

- Było niezręczne. Szczęśliwie mam opinię zimnej ryby.

- Najfałszywszą w świecie. Nie mogła się nie roześmiać.

- Może taką fałszywą tylko przy tobie. W każdym razie Anne-Marie postawiła mi ultimatum. Zostanie Jeśli zacznę ją zauważać.

Nie słuchasz mnie, nie widzisz mnie nawet - skarżył się Andy. Oboje są osobami postronnymi.

- Pojechała i koniec - powiedział Corbin. Livvy usiadła naprzeciw niego przy stole.

- I co?

- Nie łączyło nas nigdy nic prócz sympatii, czasami łóżka, wspólnych zainteresowań i znajomych.

- Niektórzy nazywają to miłością. Małżeństwa, które łączy jeszcze mniej, utrzymują się przez

całe życie, ale dla prawdziwych szczęśliwców istnieje nieskończenie więcej.

- Kiedyś może bym to nazwał miłością - odparł Corbin - ale nigdy nie nazwałbym tego przeznaczeniem.

Livvy zamgliły się oczy.

- I co jej powiedziałeś?

- Do widzenia, a ona odrzekła: To pewnie ta Livvy. Znasz mój numer telefonu.

To nie ultimatum, Anne-Marie liczy, że na jej drodze stanął tylko przelotny romans. Lecz Livvy czuła się wystarczająco bezpieczna, by się nad nią litować.

- Odleciała z Valerie i Hedleyem, a ja wróciłem tutaj, nakryłem stół na dwie osoby i czekałem, aż przyjęcie w Słodkich Sadach dobiegnie końca. Po czym pojechałem po ciebie,

- Po mnie? - powtórzyła.

- Liczyłem, że będziesz oczekiwała przeprosin, może wyjaśnień, ale że przyjdziesz. Tylko, że ty pojechałaś z Andym na jakieś inne przyjęcie. Kiedy tam dotarłem, Andy zalewa! robaka. Nie robił wrażenia zbytnio szczęśliwego, a ty, powiedział mi, dostałaś bólu głowy i nie przyszłaś. Zajęło mi ze dwie minuty, żeby z niego wydobyć, że kazałaś mu po drodze zatrzymać auto i zniknęłaś biegnąc w górę po zboczu.

- Ejże, hola! - zawołała Livvy. Zerwała się od stołu. - Pojechałeś po mnie, ale pozwoliłeś mi wierzyć, że jecie sobie z dzióbków z Anne-Marie! - Pogroziła mu palcem. - Naraziłeś mnie na to całe proszenie, błaganie! Mało brakowało, a byłabym padła na kolana!

- Bzdura!

- No, może nie tak mało. - Ale ją nabrał! - Powiedziałeś, że na ciebie czeka! - Oczywiście, że czeka. Tak samo jak Andy na nią.

- Przepraszam, ale nie mogłem sobie odmówić przyjemności wysłuchania, jak będziesz recytowała swoją lekcję. Ale to ja ci się oświadczyłem. Zrobiłem to pierwszy raz w życiu i miałem duszę na ramieniu, że zaczniesz wysuwać jakieś obiekcje.

Livvy odskoczyła od stołu.

- Pewnie, żebym to zrobiła, gdybym wiedziała. Kazałabym ci trochę pocierpieć. A tak przyjęłam czym prędzej twoje oświadczyny. Gdybyś mi się nie oświadczył, sama bym ci się oświadczyła jeszcze dziś wieczór.

Corbin wstał, podszedł dokoła stołu. - Żałuję, że na to nie poczekałem. Powiedziałabyś, że nie jesteś mnie warta?

- Na pewno nie!

Łypnęła na niego groźnie, potrząsnęła głową, aż włosy opadły jej na twarz. Corbin zamarł w miejscu.

- Zez twoich syjamów! Czy to z napięcia, czy z miłości? - Tyle z napięcia. - Pokazała kciukiem i palcem wskazującym, jak mało. - A tyle z miłości.

Rozpostarła ramiona, a Corbin podszedł i porwał ją na ręce. Livvy spojrzała na szczyt schodów.

- Zgaś świecę - powiedziała.


Corbin Radbrook jest prawnikiem i dziennikarzem, który zajmuje się poszukiwaniem sprawców tajemniczych zbrodni. Gdyby wkroczył w życie Livvy w innych okolicznościach, na pewno byliby ze sobą szczęśliwi. Ale ona nie chce ulec tej miłości. Nie może pozwolić, by własna słabość doprowadziła do zdradzenia sekretu, który zniszczy jej rodzinę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
003 Donnelly Jane Kiedy jestesmy sami
003 Donnelly Jane Kiedy jestesmy sami
Donnelly Jane Kiedy jesteśmy sami
D003 Donnelly Jane Kiedy jesteśmy sami
Jane Donnelly Kiedy jesteśmy sami
KIEDY JESTEŚ OFIARĄ PRZEMOCY W SZKOL1, scenariusze, tematy dla rodziców
77 KAPŁANI NIE JESTEŚCIE SAMI
Wojsko ujawnia prawdę Nie jesteśmy sami we wszechświecie
Kiedy jestes
Czy jesteśmy sami w kosmosie Stanisław Lem
JAK PRZEŻYĆ ZAWAŁ SERCA GDY JESTEŚCIE SAMI
Jak przeżyć zawał sreca kiedy jesteś sam
Jak przeżyć atak serca kiedy jesteś sam
Lynn Sandi 2014 Miłość Milionera 02 Kiedy Jesteś Przy Mnie
Lem Stanisław Czy jestesmy sami w Kosmosie
2010 08 Kiedy sami możemy odzyskać dane z uszkodzonego HDD

więcej podobnych podstron