Szczątki w kosmosie
Czirw gwałtownym ruchem oderwał taśmę wysuwającą się z komputera. Przyglądał się jej przez chwilę, wreszcie położył przede mną i powiedział:
- A więc, Lwaa, jednak nie przybyliśmy tu na próżno! Ta planeta jest zamieszkała...
Położył mi poufale rękę na ramieniu i pochyliwszy się, jakby chciał lepiej widzieć, przysunął głowę do mojej.
Cofnęłam się odruchowo. Ten stary zbereźnik nigdy nie przepuścił żadnej okazji... Nie jestem znów taka święta, ale nie lubię Czuwa. Po pierwsze uważam, że śmierdzi. Któregoś dnia podaruję mu parę litrów dezodorantu. A po drugie - nie znoszę jego obleśnych manier. Gdyby chociaż powiedział otwarcie, o co mu chodzi, ale nie! Zawsze te niedomówienia... Ach, to nie był dla mnie szczęśliwy dzień, kiedy Biuro Badań Zamieszkałych Planet wyznaczyło nas do jednej ekipy!
W końcu, wystarczy zachować odpowiedni dystans. Po zakończeniu misji poproszę o przeniesienie na inny statek, Na razie jedno było pewne: planeta tętnica życiem, jej mieszkańcy znaleźli tu dogodne warunki egzystencji. Pozostawało tylko stwierdzić, jaki stopień rozwoju osiągnęli.
- Trzeba będzie to dokładnie zbadać - powiedziałam. - Jeżeli się kiedyś zdecydują na podbój Kosmosu, ich bliskie sąsiedztwo może być dla planety Ywwor niebezpieczne.
- Słusznie! Ale ostrożność przede wszystkim. Jeżeli mają rozwinięta technologię, zajmą się już tym nasze eskadry. Konieczne będzie intensywne bombardowanie. Setka bomb kobaltowych powinna wystarczyć. Włączę pole maskujące.
Zabrał rękę, co pozwoliło mi trochę odetchnąć, i przystąpił do uruchamiania instrumentów pokładowych.
Ponieważ bez przerwy zmienialiśmy pozycję, a postoje były bardzo krótkie, byliśmy dla tamtych nieuchwytni. Tym niemniej nasze kamery mogły dokonywać zdjęć, które pozwoliłyby ustalić stopień rozwoju tych istot z naukowego punktu widzenia. Godzinny lot na małej wysokości dał nam pełna informację: żadnych miast, żadnych fabryk, najmniejszego śladu upraw ani hodowli. Przybyliśmy w samą porę!
- Dzikusy - stwierdził Czirw - ale można zaobserwować, że wielu z nich przyjęto już postawę stojącą. A skoro stali się dwunożni - ich mózg może zacząć szybko się rozwijać. Jeszcze jakieś sto, dwieście lat i wynajdą koło.
- Tak - zgodziłam się. - Wiele gatunków tutaj ma chwytne ręce i niedługo zaczną produkować narzędzia. A jednak bardzo chciałabym wiedzieć, które z nich pierwsze osiągną wyższy stopień inteligencji: drapieżne czy trawożerne?
- Przemawia przez ciebie prawdziwy biolog! Cóż to może mieć za znaczenie, skoro tak czy inaczej czeka je zagłada?...
- Wiem... Ale to nie znaczy, że tego nie żałuję. Uważam, że Rada nie spełnia swego zadania, jest zbyt ostrożna. Systematyczne badania tych prymitywnych istot, prowadzone przez kilkuset lat, wyjaśniłyby proces ewolucji, który mimo wszystko ciągle jest jeszcze niejasny!
- No to co? Co nam z tego przyjdzie? My, Zzorgi, mamy dość problemów na własnej planecie, po co nam zajmować się innymi?
- Niestety, masz rację! Tylko drakońska kontrola urodzeń pozwala nam przetrwać. Jaka szkoda, że nie można tu sprowadzić kilku milionów naszych. Cóż to by był za raj! Temperatura w sam raz, wilgotność powietrza idealna, bujna roślinność, wystarczająca, żeby Wyżywić trawożernych... Obfitość metali...
Rada na pewno wyśle, jak zwykle, kilku osadników. Masowy transport ludności z Ywworu byłby niemożliwy: potrzeba by było tysięcy pojazdów. Tymczasem, jeżeli chcesz, mogę się dla ciebie postarać o przydział do misji naukowej, w której będę brał udział. Byłbym bardzo rad.
"O nie... - pomyślałam sobie. - Sam na sam z tym starym satyrem!"
A jednak trzeba z nim uważać, jest taki ustosunkowany. Odpowiedziałam więc uprzejmie:
- Och, Czirw! To byłoby cudownie! Niestety obawiam się, że będzie to niemożliwe, ponieważ muszę odbyć staż w laboratorium profesora Sorxa...
Ten obleśny drań miał tak zawiedzioną minę, że zrobiło mi się go prawie żal. Mruknął markotnie:
- Jaka szkoda! Ale może później będziesz mogła jakoś do mnie dobić... "Właśnie, gadaj zdrów. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby uciec jak najdalej od ciebie, żeby nie oglądać tej twojej gęby..." - Ależ oczywiście! - wykrzyknęłam. - Trzeba będzie tylko poczekać jakieś dwa, trzy lata... Rozchmurzył się:
- W oczekiwaniu szczęśliwych dni, musimy zadecydować, w jaki sposób pozbędziemy się tych prymitywnych stworzeń. Myślałem o rozpyleniu hormonów sterylizujących samce. Co o tym sadzisz?
Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby zdać sobie sprawę, jaka przyjemność odczuwał na myśl o takiej perspektywie. Musiałam go rozczarować:
- Zapominasz, że te substancje pozostają długo aktywne. Nasi osadnicy będą narażeni na ich działanie.
- Rzeczywiście! A co powiedziałabyś o środkach pobudzających? Pod ich wpływem wyniszczyliby się wzajemnie.
- Niezły pomysł... Tylko mamy ich za mało.
Czirw sprawdził dokładnie za pomocą komputera wiarygodność mojej uwagi. Zawsze wyprowadzało mnie to z równowagi. Tak jakbym miała zwyczaj rzucać słowa na wiatr. Później powiedział:
- Bardzo słusznie. Jesteś równie urocza jak uczona, moja droga Lwaa. Przyznam, że brakuje mi pomysłu. Masz coś
Udałam, że się zastanawiam, żeby go trochę potrzymać w niepewności. Po chwili oświadczyłam:
- Sprawa wydaje mi się dość prosta: użyjemy defoliantów.
Stary dureń nie od razu się zorientował. Wymamrotał z poważną miną: - Przyznam się, że nie rozumiem...
- A jednak to dość proste - podjęłam. - Wraz z użyciem defoliantów i herbicydów roślinność zniknie w ciągu roku, dwóch lat. Istoty roślinożerne wygina od razu, a wtedy drapieżne, pozbawione pożywienia, wymordują się między sobą.
- Chytre! - powiedział Czirw pełen uznania. - Oczywiście, nasze rezerwy środków chemicznych są wystarczające?
- Jasne, inaczej nie wspominałabym o tym!
- A ich działanie jest dosyć krótkotrwałe, co pozwoli naszym osadnikom zainstalować się tu na stałe! Chodź, moja droga, niech cię uściskam!
Z obrzydzeniem musiałam znieść ten pocałunek. Zabraliśmy się do pracy. Wyłączywszy pole maskujące, rozpoczęliśmy lot nad kontynentami nieszczęsnej planety. Czasami dostrzegałam któregoś z moich biednych pobratymców, jak podnosił głowę ku przelatującej nad nim maszynie i nie mogłam powstrzymać się od uczucia litości. Wcale mi się nie podobało takie rozczulanie się nad ich losem. Co roku absolwenci uniwersytetu byli obowiązani odbyć staż we flocie kosmicznej, a ja - jako biolog specjalizujący się w ekologii - musiałam wyruszyć na statku badawczym wysłanym na chybił trafił w galaktykę dla przeprowadzenia systematycznej eksploracji gwiazd naszego systemu. Wiedliśmy życie niczym nieskrępowane - nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy, ani się o nas nie troszczył, ale za to musieliśmy dokonywać ludobójstwa.
Nasz pojazd pozostawał na orbicie przez kilka miesięcy w oczekiwaniu na wyniki podjętej przez nas akcji. Rzeczywiście, wszystko przebiegało zgodnie z planem: trzy miesiące wystarczyły do zlikwidowania na ,tej planecie niepożądanej fauny.
Niestety, mój towarzysz nie przestawał mnie napastować, pomimo środków uspokajających, które mu ukradkiem aplikowałam. Z każdym dniem stawał się coraz bardziej agresywny i w chwilach odpoczynku musiałam zamykać się na cztery spusty w swojej kabinie. Nie muszę mówić, z jaką ulgą powitałam nadejście dnia powrotu.
Moja jedyna pociecha jest staranne nagrywanie na taśmie magnetycznej wszystkich perypetii związanych z naszym wspólnym życiem. Cóż za hańba dla Zzorgów, że wydały spośród siebie podobne indywiduum !
Wzięliśmy kurs na Ywwor. Jeszcze pięćdziesiąt dni lotu w przestrzeni i pozbędę się go... Najwyższy czas, bo nerwy mam napięte do granic wytrzymałości! Jeśli się do mnie zbliży, zabiję go...
Tajne archiwa Konfederacji Słonecznej zawierają sporo dość dziwnych, a często nawet przerażających opowieści. Ta, która przedstawiamy, jest jedną z najdziwniejszych.
Podczas swej trzeciej podróży komendant Lodell zauważył wrak statku kosmicznego, unoszący się niedaleko jego pojazdu. Udało mu się do niego zbliżyć. Ekipa wysłana na pokład dokonała tam niesamowitego odkrycia : w przedziale dowodzenia znajdowały się szczątki dwóch szkieletów. Zaciskały jeszcze w dłoniach nieznaną broń, która nie pozostawiła cienia wątpliwości co do przebiegu wydarzeń: astronauci pozabijali się wzajemnie.
Jak dotąd, nie było w tym nic specjalnie sensacyjnego. Ale badanie kości rozwiało wszelkie wątpliwości co do rodowodu tajemniczych nawigatorów. Były to trzymetrowe jaszczurki, mimo małych rozmiarów dość blisko spokrewnione z drapieżnymi dinozaurami - ceratozaurami.
Większość instrumentów pokładowych rozpadła się w proch, co dowodziło, że pojazd znajdował się tutaj od setek milionów lat. Tymczasem w jednej z kabin znaleziono taśmę magnetyczna. Zabrano ją na Ziemię i po miesiącach wysiłków naszym językoznawcom udało się ją odczytać. Dopiero wtedy ludzie dowiedzieli się, w jaki sposób wielkie jaszczurki zniknęły z ich planety, gdyż do tej pory nic nie tłumaczyło w zadowalający sposób tajemnicy ich totalnej zagłady. Dało to biologom wiele do myślenia - większość spośród nich była. przekonana, że tylko ssaki mogły dać początek istotom myślącym.
Co prawda, wielu uczonych poddaje w wątpliwość tekst tłumaczenia taśmy, która po prostu uważają za mistyfikację. Z drugiej strony, nikt nie twierdzi, że fotografie przywiezione przez komendanta Lodella zostały sfałszowane. Niestety, rozsypały się pod dotknięciem, co uniemożliwiło paleontologom ich zbadanie.
Obecnie wszystkie pojazdy wysycane w podróże badawcze wyposażone są w potężna broń. Być może, potomkowie Zzorgów błądzą jeszcze gdzieś w pobliżu Ziemi, a wtedy...
Ale to już inna historia.
przekład : Krystyna Pruska