Harrod Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 01 Gniazdo


Rozdział pierwszy

I

- Ruszamy jutro przed świtem - powiedział Edward Morland, przeżuwając duży kęs baraniny.

Był wysokim postawnym i dość obcesowym mężczyzną. Ogłady nabrał w zbyt późnym wieku, by teraz nie doskwiera­ła mu na co dzień. Spożywał właśnie wieczerzę, a jego ruchy cechowała z trudem poskramiana gwałtowność, gdyby nie zdobił go kosztowny strój, postronny obserwator łacno mógł­by sądzić, że Edward Morland jest człowiekiem niskiego sta­nu i tylko przez pomyłkę trafił do pańskiego stołu.

Robert, jego syn i jedyny kompan przy wieczerzy, był zu­pełnie inny. Wysoki jak ojciec, odznaczał się co prawda mło­dzieńczą kanciastością, ale także pewnym wyrafinowaniem. Miał łagodniejsze rysy twarzy, powściągliwe ruchy, a zachowa­nie dobrych manier przy stole nie sprawiało mu najmniejszej trudności. Wdał się w matkę, choć prawie jej nie pamiętał. Oj­ciec powiedział mu niegdyś grubiańsko, że powinien wraz z białogłowami siadać przy kądzieli - nie mógł bowiem do końca się pogodzić ż wyrokiem Opatrzności, który sprawił, że to jego starszy syn, a nie młodszy, umarł na skręt kiszek,

Robert posłał ojcu charakterystyczne, cokolwiek nieobec­ne spojrzenie.

- Wybieramy się na południe? - zapytał zdumiony Robert. - Na południe?! A po co? Nie z towarem?

Ojciec uśmiechnął się drwiąco.

- Nie, nie z towarem, chłopcze. O towar nie musimy się troszczyć. Jedziemy po żonę dla ciebie.

Robert otworzył usta, lecz nie zdołał wydusić z siebie słowa.

- Hm, możesz się dziwić ile dusza zapragnie, chłopcze - mówił Morland bez cienia sympatii. - Gdybym zważał na za­interesowanie, jakie okazywałeś kobietom, mógłbym ci rów­nie dobrze poszukać męża, a nie żony. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Pan w swojej wielkiej mądrości odebrał mi syna, a zostawił córkę.

Robert zesztywniał i zacisnął zęby. Musiał jak zawsze w milczeniu znosić okrucieństwa ojca. Chciał się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy, ale bał się rodzica, czekał więc z nadzie­ją, że i bez ponaglania go pytaniami zaspokoi ciekawość.

Robert rozumiał. Takie prawa obowiązywały w świecie, w którym żył. Podobnie jak inni, którzy poszli za młodym królem w bój, Edward Morland ogromnie się wzbogacił pod­czas wojen prowadzonych przez Henryka V. Kupił ziemię, za­pełnił ją stadami owiec, a obecnie należał do największych i najbogatszych niezależnych farmerów-hodowców w York­shire. Tymczasem na tronie Anglii zasiadał nieletni Henryk VI, władza zaś spoczywała w rękach jego wujów - lorda Bedforda oraz księcia Humphreya.

A pośród potężnych rodów, których przedstawiciele po­magali rządzić krajem, znajdowali się spokrewnieni z królem możni Beaufortowie. Na nich spoczywał trud prowadzenia wojny odziedziczonej po poprzednim władcy - wojny bardzo kosztownej i nie przynoszącej już zysków.

Wielcy feudałowie potrzebowali pieniędzy, a w gronie lu­dzi, którzy nimi dysponowali, był i Morland. Dlatego hrabia Somerset osobiście podsunął swemu bratu Edmundowi po­mysł, by wydał młodą podopieczną Eleonorę za syna Morlanda. Małżeństwo to miało złączyć bogatego farmera z jednym z najznamienitszych rodów w kraju i zapewnić mu opiekę oraz protekcję Beaufortów - a tym samym „ochronę dobrego pana". Z drugiej zaś strony związek ten na dobre zespoliłby Morlanda i jego złoto z losami rodziny Beaufortów, gwaran­tując jej, gdyby zaszła taka potrzeba, zarówno jego oddanie, jak i dostęp do wypchanego złotem trzosu.

Tak załatwiano interesy. Właśnie po to istniała instytucja małżeństwa, o czym Robert oraz nie znana mu Eleonora Courteney wiedzieli od wczesnego dzieciństwa.

- Tak, mam swoje plany - ciągnął Edward. Huknął drew­nianym kuflem w stół, na co jeden z pomocników kucharza, pełniący tego dnia funkcję pazia, rzucił się do pana, żeby mu dolać piwa. - Jestem bogaty. Mam ziemię, owce, złoto i syna. Jedynego syna. Jak sądzisz, chłopcze, czego mogę pragnąć dla swego jedynaka, co? Myślisz, że chciałbym, żeby, jak ja, został nieokrzesanym chłopem? Uważasz, że tego życzyłaby sobie twoja matka? Panie, świeć nad jej duszą. - Przeżegnał się po­bożnie, a Robert odruchowo powtórzył jego gest. - Nie,chłopcze. Nie, Robercie. Dla mnie już za późno, ale zanim umrę, z ciebie zrobię szlachcica.

- Szlachcica? - Zdziwił się Robert. Ojciec kuksnął go w głowę, ale delikatnie.

W nocy ścisnął przymrozek, pierwszy znak, że rok chyli się już ku końcowi, i Robert aż zadrżał z zimna, kiedy Wilhelm, czeladnik sprawujący pieczę nad domem, obudził go w ciem­ności. Małe, przesuwane na kółkach łóżko Roberta stało pod oknem, gdzie owiewał je chłód sączący się spomiędzy nie domkniętych okiennic. Ojciec spał w dużym łożu otulonym ze wszech stron kotarami. On na pewno nie marzł.

W izbie czekało już śniadanie. Boczek gotowany w owsia­nce, piwo i chleb. Nim skończyli jeść, czeladź podstawiła na wewnętrznym podwórzu osiodłane konie. Było ich sześć - dla Roberta, jego ojca i trzech czeladników, oraz jeden juczny z bagażami i prezentami dla panny młodej oraz jej opiekuna. Nie widząc w pobliżu ojca, Robert podszedł szybkim kro­kiem do jednej z szop na podwórzu, a gdy zajrzał do środka, powitał go cichy skowyt. Lady Brach, jego suka, leżała ze szczeniakami na posłaniu ze słomy. Małe nieźle już podrosły, dlatego często zostawiała je same i dreptała za swym panem. Pomyślał, że nadeszła już pora, iżby odstawić szczenięta od suki - brakowało mu jej cichych kroków.

Pogłaskał szybko suczy łeb, podniósł się i zamarł. Przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Błyskawicznie, teraz już w szaleńczym pośpiechu, kucnął przy legowisku i po omacku wyszukał największego i najsilniejszego szczeniaka. Zawiezie go w prezencie swojej przyszłej żonie. Wepchnął szczenię za koszulę, by je trzymać w cieple, i wybiegł z szopy akurat w chwili, gdy ojciec zamierzał zawołać go po raz trzeci.

Wkrótce potem, wciąż jeszcze po ciemku, jechali truchtem do gościńca. O tej porze roku, w czasie strzyżenia owiec po letnim wypasie, na traktach codziennie tłoczyły się transporty z wełną, zdążające na południe - na wielki targ w portowym mieście, Londynie. Owe transporty - bywało, że wiozły wełnę nawet z całego okręgu - składały się ze stu albo i dwustu koni i przemieszczały się po traktach wolno, dosłownie noga za nogą. Kołysząc obładowanymi wełną bokami, konie zajmowały całą szerokość gościńca i wzniecały takie tumany kurzu, że podróżni, którzy akurat znaleźli się za nimi, ledwie mogli oddychać. Zresztą zazwyczaj byli to ludzie, którzy specjalnie czekali na przejazd kawalkady, łaknąc towarzystwa lub bezpieczeństwa, jakie w drodze zapewnia gromada. Morlandowie do nich nie należeli. Pięciu dobrze uzbrojonych konnych nie stanowiło łatwego celu dla zbójców. Transporty z wełną ruszały o świcie, dlatego Morlandowie wyjechali na trakt jeszcze przed brzaskiem. Kiedy łuk słońca wynurzył się zza widnokręgu, byli już ponad pięć mil od domu.

Eleonora Courteney siedziała na rzeźbionym dębowym pa­rapecie w wychodzącym na południe oknie świetlicy. Korzy­stała z ostatnich jasnych promieni słońca padających na robótkę. Haftowała koszulę dla swego pana, a subtelny wzór na kołnierzu wymagał najdelikatniejszego jedwabiu i najcieńszej igły. Zamierzała odłożyć koszulę i zająć dłonie prostszą robo­tą, gdy światło się pogorszy. Co pewien czas unosiła głowę znad haftu, żeby wyjrzeć przez okno. Był cudowny dzień póź­nego lata, a przed nią, pod błękitną kopułą nieba, rozciągały się zielone wzgórza Isle of Purbeck.

Uwielbiała letni zamek w Corfe. Całe życie mieszkała w otoczeniu zielonych pagórków i nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogła je kiedyś opuścić. Po przeciwległej stronie komnaty, na zydlu przy zagaszonym kominku, siedziała jej pani, też Eleonora - dawniej Beauchamp, teraz już lady Eleonora Beaufort, żona lorda Edmunda Beauforta, przez wzgląd na jej wielką urodę zwana Belle. Znowu oczekiwała dziecka; tym razem liczyła na syna. Letni upał ją zmęczył, toteż wolno poru­szała dłońmi wśród barwnych jedwabi. Prawdopodobnie Eleonora wyręczy ją w pracy. Nieraz, gdy jako młode dziewczę­ta przędły albo tkały, pracowała podwójnie, żeby uchronić Belle od wymówek.

Wychowywały się razem od czasu, gdy rodzice Eleonory zmarli. Miała o dwa lata mniej niż Belle, ale ponieważ była bystra i dobrze rozwinięta, nigdy nie odczuwały różnicy wie­ku i wspólnie uczyły się czytać, pisać i liczyć. Poznały język francuski i łacinę, taniec i śpiew. Nauczyły się szycia i haftu, poza tym codziennie siadały przy krośnie i przy kołowrotku. Belle, drobna, jasna i śliczna, była hojna, dobroduszna i leni­wa. Eleonora, wyższa i ciemniejsza, odznaczała się energią, ciętym językiem i bystrością umysłu. Doskonale się wzajem­nie uzupełniały.

Kiedy Belle poślubiła lorda Edmunda, poprosiła małżon­ka, by pozwolił jej zabrać ze sobą Eleonorę. Przychylił się do tej prośby i wykupił od ojca Belle nie tylko samą sierotę, ale i tak zwaną kuratelę, czyli prawo do opieki nad nią. Wydawa­ło się, że gest lorda Edmunda przypieczętuje los dziewczyny. Miała na zawsze zostać w zamku, doglądać rozdrażnionej Belle podczas kolejnych ciąż, a później - na co liczyła - dopil­nować edukacji owoców odmiennych stanów swej pani. Funkcja guwernantki zaspokoiłaby w pełni jej ambicje. Nie marzyła o niczym innym.

Nie, to nie całkiem prawda. Wszak było coś, za czym tęsk­niła, lecz o czym nie śmiała marzyć. Na myśl o tym szalała w przypływie nieokiełznanej nadziei lub też wpadała w najczar­niejszą rozpacz. Wkrótce też nie wiedziała, czy to, co czuje, jest nadzieją, czy może tylko najbardziej mglistym marzeniem. Rozmyślając nad swymi uczuciami, bezwiednie przestała pra­cowicie poruszać palcami i złożyła dłonie na kolanach. Znów wyjrzała przez okno. Przeniosła wzrok ponad wiejskimi dom­kami z kamienia o dachach obrośniętych porostami, nad pola i wspólne kmiece grunty, i jeszcze wyżej, nad falbankę lasu, by oprzeć spojrzenie na wysokich, niedostępnych wzgórzach, gdzie wiatr przygina drzewa do ziemi i rwie obłoki w strzępy.

Na imię dano mu Ryszard.

Skończył dwadzieścia trzy lata, zajmował się wojaczką i jak na żołnierza przystało, odznaczał się szerokimi ramionami oraz lekkim chodem. Był niewyso­kim, dosyć krępym i silnym mężczyzną o rozbudowanej klat­ce piersiowej. Miał kwadratową, wesołą, ogorzałą od słońca twarz i jasne włosy nad czołem, które słońce wybieliło do barwy kaszy jaglanej. Jego błękitne oczy umiały świdrować człowieka aż do głębi duszy. Rzadko się uśmiechał, nie dlatego, że był ponurakiem z natury, lecz dlatego, iż poważnie wszystko przemyśliwał. Za to kiedy się już na uśmiech zdobył, jaśniało mu całe oblicze, tak że patrzącym nań się zdawało, że po długiej zimie znowu nastała wiosna. Ten uśmiech rozgrzewał ludzkie serca i budził chęć oddania życia za Ryszarda.

Przed trzema laty on i lord Edmund udali się do Rouen we Francji na proces Dziewicy Orleańskiej oraz do Paryża na koronację małego króla. Wyjechali w grudniu, na wiosnę zaś wrócili do Anglii i pewien czas spędzili w domu pana młodego, lorda Edmunda, gdzie odbywały się zabawy oraz turnieje i gdzie tańczono przy muzyce. Właśnie tam Eleonora ujrzała Ryszarda po raz pierwszy i tam się w nim zakochała. Jak każdy żołnierz wracający z Francji, pragnął rozgrywki, nie stronił też od ładnych dziewcząt. Eleonora była piękna, obtańcowywał ją zatem często, przekomarzał się i prawił komplementy: chwalił jej śpiew i ciemne oczy. A pewnego dnia, gdy przechadzali się po ogrodzie z dala od rozbawionej gromady, wciągnął ją do altany i pocałował.

Młode, niedoświadczone serce Eleonory nie zdołało stawić skutecznego oporu. Głos Ryszarda, uśmiech, nawet muśnięcie i rękawem jej dłoni podczas wieczerzy przy wysokim stole sprawiły, że nazajutrz myślała tylko o nim.

Choć odurzona miłością, dobrze wiedziała, że miłować go jest szaleństwem. Nie był to przecież jakiś zwykły Ryszard, tylko Plantagenet, książę Yorku.

Miał pieniądze, władzę, dowodził wojskiem, był mężem stanu oraz głową rodu. Książę. Niektórzy twierdzili, że w je­go żyłach płynie więcej królewskiej krwi niż w żyłach samego króla, gdyż Ryszard Plantagenet był po kądzieli potomkiem drugiego syna Edwarda III, a po mieczu - czwartego. Ona na­tomiast nazywała się tylko Eleonora Courteney i nie miała ani rodziców, ani pensa przy duszy. Czasami popadała w głęboką rozpacz na myśl o tym, jak wiele ich dzieli, kiedy indziej znów ożywała w niej wielka nadzieja: jeśli ją bowiem miłował, mógł się z nią ożenić - przecież jemu nikt się nie sprzeciwiał, Ryszard robił to, co chciał.

Zatem kurczowo trzymała się nadziei, marzeń i tej jednej jedynej namacalnej pamiątki, jaka jej po nim została. W ostat­nie święta Bożego Narodzenia Ryszard przysłał podarki ro­dzinie Beaufortów, nie zapomniał przy tym o ciemnowłosej Eleonorze. Dostała wówczas maleńki, oprawny w skórę psał­terz z tłoczonym na okładce godłem Courteneyów - wizerun­kiem białego zająca w biegu. Był to kosztowny dar, nawet jak na upominek od księcia, ale ceniła go nie dla materialnej war­tości, lecz dlatego, że ten drogocenny psałterz otrzymała od Ryszarda. Nosiła ów podarek przyczepiony łańcuszkiem do paska, nocą zaś wkładała go pod poduszkę. Nigdy się z nim nie rozstawała - stanowił jej talizman.

Hałas przy drzwiach gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia. Zorientowała się, że słońce już zachodzi i że nie będzie mogła skończyć wykwintnego haftu na koszuli. Ledwie ta myśl prze­mknęła jej przez głowę, gdy drzwi się otworzyły i do komna­ty wszedł pan, a za nim sługa z krzesłem. Lord Edmund miał dwa krzesła i słusznie był z nich dumny. To, wnoszone teraz do świetlicy, obite czerwonym aksamitem, zdobione złotymi sznurami oraz złotym haftem, jeździło z nim wszędzie, nawet na wojnę, by tam w namiocie zajmować najpocześniejsze miejsce. Drugie, wyściełane zielonym aksamitem i haftowane srebrem, stało na podium w wielkiej sali, przeznaczone dla honorowego gościa, a jeśli gości nie było, siadała na nim Belle.

Obie kobiety wstały na widok pana, on zaś zezwolił im usiąść. Sam spoczął na krześle, po czym odesłał służącego. Belle przysiadła na zydlu, Edmund zaś ruchem nakazał Ele­onorze, by zbliżyła się do swojej i pani i przycupnęła u jej nóg na poduszce.

Dziewczyna zbladła na te słowa i instynktownie włożyła dłoń pod suknię wierzchnią, po omacku szukając łańcuszka z psałterzem, jej talizmanem. Męża? Kogo? Czyżby...? Czy to możliwe...? Nie, lord Edmund powiedział przecież, że „zna­lazł" jej męża. O Ryszardzie tak by się nie wyraził. Edmund z uśmiechem spoglądał na jej zmieszaną twarz, choć natural­nie nie wiedział, jak szalone myśli przychodzą jej do głowy.

- Tak - rzekł. -Jesteś zaskoczona, co mnie wcale nie dziwi, gdyż żyjesz w panieńskim stanie tak długo, iż pewnie sądziłaś, że zaniedbałem już obowiązek troski o twoją przyszłość. - Uśmiechnął się, czekając na jej gorliwe zaprzeczenia, ale po­nieważ nic takiego nie nastąpiło, kontynuował: - No cóż, śpij spokojnie. Masz osiemnaście lat, nieco za wiele na zamążpójście, lecz znalazłem dla ciebie świetną partię: mężczyznę, któ­ry zapewni ci przyszłość, jakiej twoi rodzice na pewno by so­bie życzyli. Wyjdziesz za syna Edwarda Morlanda.

Na dźwięk tego nazwiska przeżyła wstrząs. W pierwszej chwili nie umiała skojarzyć go z żadną twarzą, z żadnym ze znajomych jej pana. Aż nagle przypomniała sobie! Edward Morland odwiedził ich zamek. Tylko raz, latem ubiegłego ro­ku. Był wysoki, kościsty i mówił niemelodyjnym północnym akcentem. Należał - co uświadomiła sobie ze zgrozą - do war­stwy niezależnych farmerów i hodował owce; Edward Morland - człowiek z gminu, od którego rząd pożyczał pieniądze na rozmaite cele.

Nadszedł moment, by coś powiedzieć. Otworzyła usta i drżącym głosem rzekła:

- Panie mój, wydaje mi się, że pamiętam owego mężczyznę. To hodowca owiec z północy?

Błagała go wzrokiem, żeby zaprzeczył, lecz lord Edmund nie zrozumiał niemej prośby.

Zapadła krótka cisza i Eleonora uświadomiła sobie, że po­wodowana niepokojem dopuściła się niewybaczalnego prze­stępstwa: przerwała swojemu panu. Patrzył teraz na nią bez słowa, a twarz nabiegła mu krwią.

- Tak, panienko, farmer. Twoim mężem ma zostać jedyny syn i jedyny dziedzic farmera. Pozwól, że ci przypomnę, iż choć spo­krewniona jesteś z wysoko urodzonymi, to przecież pokrewień­stwo owo jest dość odległe, nadto zaś nie masz posagu, żadnego posagu. Dlatego związek z Morlandem jest bardzo wyrównany i jeśli oczekiwałem z twej strony komentarza, to spodziewałem się przede wszystkim stosownych słów wdzięczności.

Paliły ją policzki, zwiesiła głowę, usiłując powstrzymać łzy. Belle, kobieta łagodnego serca, niby przypadkiem opuściła dłoń na ramię przyjaciółki i zabrała głos, żeby odciągnąć od dziewczyny gniew męża.

Belle poczuła, że przyjaciółka sztywnieje. Spytała więc gło­sem kojącym, lecz pełnym niepokoju:

Belle, domyślając się uczuć przyjaciółki, jeszcze raz spró­bowała wybawić ją z opresji.

Złożyła głęboki ukłon, rzuciła Belle pełne wdzięczności spojrzenie i spiesznie opuściła świetlicę. Kiedy tylko znalazła się za drzwiami, zbiegła po schodach, błyskawicznie przecięła sień i odprowadzana zdziwionym wzorkiem służby, pędem wypadła do ogrodu. Tam, dręczona jedną jedyną uporczywą myślą, przechadzała się nerwowo, wyłamując sobie palce u rąk. Właśnie wtedy zrozumiała różnicę między nadzieją, na­wet tą najsłabszą, a jej zupełnym brakiem.

Kilka minut później pojawiła się ogrodzie Gaby, piastunka, która widząc swoją panią biegnącą przez sień, podążyła za nią najszybciej, jak jej na to pozwalała pokaźna tusza. Gaby była naj­pierw mamką, z biegiem czasu zaś awansowała do roli osobistej pokojówki. Matka Eleonory umarła, gdy ta skończyła ledwie kil­ka miesięcy, zatem Gaby była dla niej jedyną matką w życiu.

Dziewczyna zawróciła na końcu alei i spojrzała na Gaby. Opiekunkę zaskoczył wyraz rozpaczy na twarzy ukochanej pani.

Gaby odetchnęła z ulgą. A więc nie stało się nic strasznego, Bogu niech będą dzięki.

Gaby ze smutkiem potrząsnęła głową.

Gaby prychnęła z niesmakiem.

Gaby przeżegnała się odruchowo, lecz jej twarz pociemnia­ła od zaskoczenia i gniewu.

- Ty wszeteczna dziewczyno! Żebym już nigdy więcej czegoś podobnego od ciebie nie słyszała! Przecież to święty obowią­zek, nakazany przez samego Pana, by żona miłowała męża...

- Zapominasz się, pani - zauważyła chłodno Eleonora, wstając, by wyjść z altany. - Nie powinnaś zwracać się do mnie w ten sposób.

Przez chwilę w milczeniu mierzyły się wzrokiem.

- Proszę o wybaczenie, panienko. Mówiłam od serca, bo wiesz, że cię miłuję jak rodzone dziecko.

Dziewczyna przyglądała się chwilę dobrej niani, by w koń­cu paść jej w ramiona.

- Nadal myślisz o tamtym - rzekła Gaby, rozglądając się ukradkiem na boki, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. Zniżyła głos do szeptu, co nie odebrało mu mocy. - Zapomnij o nim, panienko. Szaleństwem było zawracać sobie tym męż­czyzną głowę. Ty, sierota bez pieniędzy, marzyłaś o księciu spokrewnionym z królewską rodziną? Czyste szaleństwo! Nie waż mi się go miłować, panienko, bo okażesz się niegodziwa albo zadasz sobie wiele nieszczęścia. Zapomnij o tym mężczy­źnie raz na zawsze i nigdy nie wspominaj o nim nawet słowem!

Eleonora spojrzała na nią ze smutkiem. Nadszedł czas, by się pożegnać z nadzieją, wiedziała jednak, że Ryszarda nigdy nie zapomni. Zawsze go będzie miłowała, choć tylko po kry­jomu. Mogli wydawać ją za mąż, za kogo się im żywnie podo­bało, ale to, co działo się w sercu, i tak na zawsze pozostanie tajemnicą jej i Pana Boga. Nie mogli jej zmusić do pokocha­nia innego. Przy Gaby jednak przybrała pokorny wyraz twa­rzy, jaki w ciągu najbliższych kilku lat miała zapewne opano­wać do perfekcji.

2

Ceremonia dobiegła końca. O dziesiątej rano nazajutrz po przybyciu Morlandów nastąpiła uroczystość zaręczyn, która przypieczętowała los Eleonory w równym stopniu co śluby przed ołtarzem. Wszystko odbyło się spokojnie, bez gorszą­cych incydentów, po czym goście, rodzina oraz domownicy przeszli do wielkiej sali na ucztę. Salę uporządkowano, wy­łożono świeżym sitowiem, pajęczyny omieciono, stoły i ła­wy wyszorowano, a stojący na podium tak zwany wysoki stół, przeznaczony dla najznamienitszych gości i członków najbliższej rodziny, nakryto piękną adamaszkową tkaniną. Ustawiono na nim kufle i kielichy, naczynia z solą i chleb, 0x08 graphic
ułożono serwety i ścierki - zadbano przy tym o należyty porządek.

Na czele pochodu biesiadników kroczył lord Edmund z żoną, za nimi szła Eleonora z narzeczonym oraz jego ojcem - a wszyscy odziani w najwytworniejsze szaty. Zgodnie z oczekiwaniami Eleonora wyglądała w tym uroczystym dniu szcze­gólnie pięknie. Ubrana w swoją najlepszą suknię wierzchnią z purpurowej wełny, narzuconą na lnianą tunikę w błękitnym odcieniu, wąską talię przewiązała paskiem ze złotych kół wysa­dzanych lapisem. Pasek ten dostała od lorda Edmunda w pre­zencie z okazji zaręczyn. Podczepiła do niego zarówno swój psałterz, jak i kulę z kości słoniowej napełnioną pachnidłem - podarek zaręczynowy od Belle. Włosy ozdobiła czepcem kornetowym z welonem z usztywnionego muślinu; był ciężki i z tru­dem utrzymywała go w odpowiednim położeniu, dlatego kro­czyła z uniesioną wysoko głową niczym królowa.

I jako królowa jawiła się swemu przyszłemu mężowi. Olśniła go od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył, a fakt, że wy­raźnie go lekceważyła, wcale Roberta nie odstraszał. Narze­czony zdawał sobie sprawę, że nie zrobił dobrego wrażenia, gdy stanął przed nią brudny i zakurzony po podróży, na do­miar złego obsikany od góry do dołu przez trzymanego pod koszulą szczeniaka i owiany zapachem potu oraz koni. Nawet teraz, wykąpany i wystrojony, wiedział, że wygląda jak wróbel pośród sójek. Jego najlepszy ubiór był niezbyt wyrafinowany, zresztą na tak długim i szczupłym ciele niewiele rzeczy prezentowało się godnie. Dlatego też obok przyszłej żony kro­czył wielce zdenerwowany.

Kiedy weszli do wielkiej sali, Eleonora obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, wzruszona trudem, jaki włożono w przygotowanie uczty na jej cześć. Zerknęła na mężczyznę u swego boku. Był bardzo młody, miał włosy w mysim odcieniu, rzęsy piaskowej barwy i łagodne, nieśmiałe usta. Gdy pierwszy raz go ujrzała, skojarzył jej się z owcą, w sercu bowiem nadal no­siła wizerunek innego. Ubóstwiała mocno zarysowany podbródek Ryszarda Plantageneta, jego żołnierską postawę i pew­ny siebie uśmiech; podobał jej się ten krzepki mężczyzna o karku tura i szerokich, muskularnych barkach szermierza.

Cóż zatem mogła myśleć o nerwowym chłopcu, który miał usta poety i figurę tancerza?

Teraz jednak, gdy ich spojrzenia się spotkały, przypomnia­ła sobie, że młodzieniec, z którym została na zawsze złączona, przywiózł jej w podarunku pieska, najsilniejsze szczenię uko­chanej suki. Był to podarek drobny i nieistotny w porównaniu z upominkami zdjętymi z obładowanego konia, ale ponieważ oblubieniec chciał sprawić jej przyjemność, obdarzyła go le­ciutkim uśmiechem. To wszakże wystarczyło. Serce mu wprost załomotało i uśmiechnął się do niej z uwielbieniem, od tej chwili oddany jej bez reszty już do końca życia.

Zasiedli przy wysokim stole, reszta biesiadników zaś - słu­żący, wasale i żołnierze - zajęła miejsca przy długich stołach po obu stronach wielkiej sali. Trębacz odegrał fanfarę i -wszy­scy umilkli. Lord Edmund dźwięcznym głosem odmówił mo­dlitwę zakończoną kolejną fanfarą, po czym paziowie wnieśli srebrne misy, by goście obmyli w nich ręce. Tymczasem och­mistrz wkroczył z oprawną w srebro czarą - zwaną też roztruchanem - przeznaczoną do uroczystych toastów.

- Za pannę Eleonorę i panicza Roberta, aby Pan pobłogo­sławił ich związek, by ich małżeństwo było długie i obfitowa­ło w dzieci oraz by trwało w pobożności i umiłowaniu cnót - przemówił lord Edmund.

Eleonora spuściła wzrok, a jej policzki oblał gorący rumie­niec; nie nawykła do tego, by znajdować się w centrum uwagi.

Pan wzniósł toast za zdrowie króla i honorowego gościa, Edwarda Morlanda, ten zaś zrewanżował się toastem za zdrowie gospodarza. Później roztruchan został wyniesiony, a pośrodku stołu ustawiono wykonane ze szlachetnego kruszcu i wysadza­ne klejnotami naczynie w kształcie galeonu - do naczynia tego mogli podchodzić biesiadnicy, by czerpać z niego przyprawy. Wreszcie przy dźwiękach muzyki wniesiono pierwsze danie.

0x08 graphic
0x08 graphic
Widzę tu dobrze zastawiony stół, milordzie - zauważył Edward Morland.- Wnoszę, że masz znamienitego kucharza!

„Spodziewam się" - pomyślała surowo Eleonora. Dziczy­zna w gotowanej na mleku kaszy z łuskanej pszenicy, kapłony, białe mięso w galarecie i pieczony łabędź z tak sprytnie powtykanymi piórami, że do złudzenia przypominał żywego ptaka. Oczekiwano jeszcze dwóch dań, poprzedzonych różnymi frykasami, przy czym na każde z nich składały się przy­najmniej cztery potrawy. Stół więc z miejsca zdobył uznanie nieokrzesanego farmera.

- Nie sądzę, panie, byś jadał tak na co dzień - zwróciła się Eleonora do narzeczonego. - Przypuszczam, iż zazwyczaj siadacie do posiłku składającego się z najwyżej trzech potraw, prawda?

Na policzkach Roberta zapłonął rumieniec wstydu.

Lord Edmund uśmiechnął się lekko.

- Dobry kucharz to najważniejsza postać w domu, zatem współczuję wam, panowie, z powodu waszych długoletnich cierpień. Jednak nie turbuj się, pani - zwrócił się Eleonory. - Nie wyślę cię na tak straszliwą mękę. Jacques, mój drugi kucharz zgodził się jechać z tobą i służyć ci w nowym domu. Będziesz zatem jadać w Yorku niemal równie dobrze jak w Dorset.

Eleonora omal się nie rozpłakała, wzruszona, że pan okazał jej taką hojność, gdyż kucharz był w każdym domu i każdym zakątku kraju najważniejszym, najwyżej opłacanym i najbardziej cenionym sługą.

- Panie, jakże mam ci dziękować? To bardzo, bardzo szla­chetnie z twojej strony.

Lord Edmund delikatnie poklepał jej dłoń, uśmiechając się dobrodusznie.

- Sądzisz, pani, że odesłałbym cię z pustymi rękami? Choć nie masz posagu, zadbam, byś prócz tego, iż wnosisz mężowi dar najcenniejszy, czyli siebie, ofiarowała mu też inne dobra.

Zerknął na Roberta i po jego minie poznał, że młodzieniec za swój skarb największy uważa Eleonorę. Nie zależało mu jednak na Robercie, tylko na jego ojcu.

- Wybrałem też kilka mebli dla ciebie - mówił, kątem oka obserwując Morlanda - oraz kupony materiału na suknię ślub­ną i na draperie. Poza tym weźmiesz ze sobą pokojówkę i chłopca stajennego. Nie uchodzi, żeby nikt ci nie usługiwał w podróży.

Cały ten wywód miał tylko jeden cel: przekonać Morlanda, jak ważną osobę wybrał na żonę dla swego syna. Jednak świa­domość tego ani na jotę nie umniejszała radości dziewczyny. Miała pojechać na północ z trojgiem służących- tych, którzy tworzą trzon każdego domostwa - oraz z własnymi meblami i kuponami materii. Wyruszy więc w wielkim stylu, lepiej, niż to sobie wyobrażała- bała się, że odjedzie na północ niczym uboga krewna i będzie musiała okazywać wdzięczność za chleb mężczyźnie stojącemu od niej o klasę niżej.

Posłała lordowi Beaufortowi pełen wdzięczności uśmiech, a zadowolony Morland z aprobatą pokiwał głową.

- Doskonale, milordzie, doskonale. Moi czeladnicy nie ma­ją zbytniej ogłady, ale to bitni ludzie, a tacy potrzebni są w Yorkshire i jestem z nich wielce rad. Wszelako jako służba nie dogodzą pani, tego jestem pewien! To prości wieśniacy. Dom też nie przedstawia się zbytnio imponująco. Od lat bra­kuje mu subtelnej damskiej ręki i pokojowa od razu uzna za­pewne, że trzeba tam urządzić nie lada porządek. Uporamy 0x08 graphic
się z tym jednak bez trudu, a żeby młodej pani wynagrodzić niewygody, po ślubie ofiaruję jej konia.

Teraz z kolei Morland chciał zaimponować lordowi Ed­mundowi i pokazać, iż nie dba ani o posag dziewczyny, ani o kosztowności. Na popisach mężczyzn Eleonora mogła tyl­ko zyskać, dlatego uśmiechała się z wdzięcznością raz do jed­nego, a raz do drugiego.

Na zakończenie pierwszego dania znowu wniesiono srebrne misy z wodą do przemycia rąk, po czym na stół wje­chał pierwszy delikates: wspaniały cukrowy wyrób w kształ­cie jelenia.

Weszli paziowie z drugim daniem: pieczoną baraniną i śle­dziami zapiekanymi w cieście. Muzyka ucichła, by jeden z młodych chłopców mógł przeczytać fragment Parlamentu zwierząt.

Eleonora zwróciła się do Roberta, czując, że powinna zadać sobie trud zabawienia go konwersacją. Z braku wspólnych tematów do rozmowy spytała:

- O czym myślisz, panie?
Jego odpowiedź była dla niej całkiem niezrozumiała, gdyż miast odezwać się angielskim, którym mówiono na południu wyspy i którego przykładnie uczył się od dzieciństwa, prze­mówił językiem północy. Eleonora patrzyła nań bez słowa, zupełnie zrozpaczona. Wiedziała, iż tam, dokąd jedzie, więk­szość ludzi będzie się do niej właśnie tak zwracała, a ona, nie dość, że obca w nowym środowisku, nawet nie zdoła się z ni­mi porozumieć.

- Nie pojmuję cię, panie - rzekła. - Nie znam mowy pół­nocy.

Robert wybąkał przeprosiny i tym razem odezwał się po an­gielsku:

Eleonora bez entuzjazmu skinęła głową. Wiejski dom, my­ślała, musi być niewygodny bez względu na to, co się przy nim zrobi.

Eleonora na powrót zainteresowała się głównym nurtem to­czonej przy stole rozmowy, która koncentrowała się, co nie­uniknione, wokół spraw wojny. Jednak nie słuchała tego, o czym rozprawiano.

Rozmyślała o wspaniałych damach 0x08 graphic
i wielkich panach, a w szczególności o jednym. Dumała o wyjeździe do krainy księcia Yorku, o przenosinach w sąsiedztwo jego zamku, choć wiedziała, że on tam rzadko bywa. Tak, będzie bliżej Ryszarda i jednocześnie znacznie od niego dalej, książę bowiem nigdy nie zniży się do tego, żeby przestąpić próg nędznego farmerskiego domu. Na zawsze usuwała się z jego sfery i jeśli dane jej będzie ponownie go zobaczyć, na pewno nie spotka się z nim jak dawniej, gdy zajmowała pozy­cję uprzywilejowaną i mogła doń przemówić, a on miał ocho­tę się do niej zwracać. Jeśli przyszłoby jej oglądać go teraz, patrzyłaby na niego jeno spośród tłumu obstępującego gościniec, po którym jechałby ze swoją świtą, jeno spośród ludzkiej ciżby stojącej w tumanie pyłu i kurzu.

Rozdział drugi

l

Wyjechali pierwszego października o świcie. Lekki przy­mrozek oszronił kamienie na wewnętrznym dziedzińcu zam­ku, a obłoczki pary z końskich pysków unosiły się do najniż­szych okapów, gdzie przysiadły jaskółki, strosząc piórka przed zimnem. Październikowy poranek w niczym nie przy­pominał lata, stanowił raczej zapowiedź ponurej zimy i uświa­damiał Eleonorze, że już niedługo znajdzie się w chłodniejszej części kraju.

Wysłuchawszy mszy i spożywszy śniadanie, wyruszyli w drogę. Przez wieś jechali truchtem, tworząc kawalkadę im­ponującą na tyle, że zaciekawione dzieci wybiegły na drogę, a kobiety i mężczyźni stawali w progach domostw, chcąc na własne oczy zobaczyć, kto przejeżdża. Niektórzy wieśniacy rozpoznawali Eleonorę i żegnali ją błogosławieństwem. Ze łza­mi w oczach machała do nich w podzięce, wiedząc, że prawdo­podobnie nigdy już ich nie zobaczy. Syciła oczy widokiem roz­łożystego zamku - wysokiej budowli z szarego kamienia na wzniesieniu - szaro-złotych wiejskich domków i łagodnych
zielonych pagórków porośniętych kępami zrzucających liście drzew. Przypomniała sobie, że z najwyższej wieży letniego zamku, jak go nazwano, rozciągał się widok na morze. Opusz­czała Corfe na zawsze. Spędziła tu szczęśliwe chwile. Poże­gnawszy się w duszy z całą okolicą, zasłoniła twarz kapturem, żeby ukryć wzruszenie.

Podróż była długa i męcząca. Eleonora, ubrana w najcieplej­sze szaty i grubą pelerynę podbitą króliczym futrem, jechała na 0x08 graphic
0x08 graphic
krępym kucu zwanym Dodman - czyli Ślimak - który w pełni na swe miano zasługiwał; wybrano go dla niej, ponieważ nie zbaczał z drogi. Hiob, trzynastoletni stajenny, który miał jej usługiwać w podróży, dzielił wierzchowca z Gaby. Lord Ed­mund nie chciał się rozstawać z jeszcze jednym koniem, toteż piastunka siedziała za chłopcem w lekkim damskim siodle. Ku­charz Jacąues starał się trzymać jak najbliżej kuca Eleonory, gdyż nie ufał ludziom Morlanda; wydawali mu się niewiele lep­si od bandy dzikusów. Kawalkady dopełniały dwa muły dźwi­gające bagaż narzeczonej, a także pięciu jeźdźców: Edward i Robert Morlandowie oraz ich trzej służący.

Spędzili w podróży cztery dni.

Co wieczór stawali w go­spodzie; izby były prymitywne i brudne, ale karmiono ich i dobrze. Im dalej na północ, tym robiło się zimniej, a krajobraz stawał się coraz surowszy i dzikszy. Bywało, że jechali nawet kilka godzin, nie oglądając ludzkich siedzib ani też nie spotykając po drodze choćby jednego człowieka. Mijali wiel­kie połacie lasów, wrzosowiska i nieużytki, gdzie nieostrożny podróżnik mógł łacno paść ofiarą rozboju i stracić życie bez najmniejszej nadziei na pomoc. Jednak choć były pośród nich kobiety i choć prowadzili trzy objuczone dobrami zwierzęta, nikt ich nie zaatakował. Morlandowie i ich czeladnicy otwarcie nosili broń, sprawiając przy tym wrażenie ludzi, którzy dadzą łupnia każdemu napastnikowi. To wystarczało, by zbóje odstępowali ich dla łatwiejszej zdobyczy.

Piątego dnia opuszczali nocą gospodę w ulewie marznącego deszczu. Po długim okresie suszy droga była jak dotąd ła­two przejezdna, ale teraz, kiedy zbliżali się do Yorku wciąż zatłoczonym Wielkim Południowym Traktem, już po dwóch , godzinach stwierdzili, że warunki jazdy znacznie się pogorszyły. O dziewiątej rano sunęli w ślimaczym tempie, a konie grzęzły w błocie po pęciny. Na ostrożne pytanie Eleonory, czy można liczyć na poprawę stanu drogi, Morland odparł cierpko, że może liczyć na co chce, lecz nim dotrą do domu, konie i tak uwalają się po popręgi.

Trochę przesadził. Błoto sięgało końskich nadgarstków, ponieważ było półpłynne, ochlapywało i popręgi, i ubrania jeźdźców. Biedny krótkonogi Dodman radził sobie gorzej niż inne wierzchowce i bywało, że Eleonora poważnie rozważa­ła, czy nie zejść z kuca i nie iść, a raczej brnąć przez błoto o własnych siłach, ale na szczęście uratowała ją wytrzymałość zwierzęcia. Około południa dotarli do kilkumilowego bruko­wanego odcinka traktu, wiodącego bezpośrednio do Yorku. Tu napotkali tak rozmaitych ludzi, jakich Eleonora nigdzie dotąd nie widziała.

- Czy to już niedaleko? - zapytała po chwili.
Tym razem odwrócił się do niej Robert.

Eleonora była rozemocjonowana i zadowolona. Odwie­dziła niegdyś Winchester, ale poza tą jedyną wyprawą widy­wała wyłącznie wsie, dlatego ekscytowała się myślą o życiu u bram miasta. Podjechali bliżej, a ona z ożywieniem wypa­trywała Yorku. Czuła jego unoszony wiatrem zapach i słyszała bicie kościelnych dzwonów, które wylewało się zza pięknych murów niczym fala dźwięku. Wrażenia te przypra­wiły ją o chwilową utratę tchu. Nigdy nie zetknęła się z po­dobnymi zapachami, mieszkała bowiem w domach bogaczy, gdzie dbano o regularne odświeżanie powietrza. Teraz po­znała smród odchodów, ludzkich i zwierzęcych, rozkładają­cych się na ograniczonej przestrzeni. Natomiast dzwony z brązu grzmiały w całym mieście tak głośno, że aż mury drżały.

0x08 graphic
- Po cóż one tak biją? - zapytała Roberta, który nadal jechał u jej boku. - Biją bez przerwy - odparł. - Jedne wydzwaniają godziny inne wzywają wiernych na modlitwę. Są takie, które oznajmiają czyjąś śmierć. Większość dużych kościołów w mieście musi chyba wydzwaniać do samego wieczoru, inaczej nie zdą­żyłyby ogłosić wszystkich odbywających się tego dnia uroczystości żałobnych.

Nie odpowiedział od razu, a gdy na niego spojrzała, patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy.

- Naprawdę nie wiesz, pani?

Potrząsnęła głową.

- Przyzwyczaisz się, pani - rzekł Robert, powściągając uśmiech na widok jej przestraszonej miny.

Nie chciała, by ją miał za prowincjuszkę.

Dom!

Słowo to dziwnie zadźwięczało w jej uszach - prze­cież prawdziwy dom został w Dorset! Jednak tu miała spędzić resztę swoich dni i doprawdy byłaby dziwaczką, gdyby nie ro­zejrzała się z zaciekawieniem. Od drogi posiadłość Morlandów chronił mur z blankami i wielka, wzmocniona żelaznymi ćwie­kami brama, która teraz stała otworem, jako że powrót do­mowników zauważono z daleka, Wjechali więc ową bramą, by znaleźć się na dziedzińcu, po którym dreptały kury i uwalane w błocie świnie. Właśnie z tej perspektywy Eleonora po raz pierwszy ujrzała swój przyszły dom.

Był to budynek wzniesiony głównie z drewna, z wielkim spiczastym przyczółkiem wychodzącym na wschód i zadaszo­nymi balkonami biegnącymi na poziomie pierwszego piętra, skąd osobne drzwi wiodły do izb „na górce". Po obu bokach głównego budynku wznosiły się dodane bezładnie przybu­dówki, tworząc widoczną zewsząd plątaninę dachów, przy­czółków i pomieszczeń. Ta chaotyczna zabudowa to był wła­śnie Micklelith House, co obwieszczał wyryty na kamiennych odrzwiach napis. Nie wyglądała na nic innego, tylko na to, czym w istocie była - a była wiejskim domem, dużym i rozbu­dowanym.

Robert z niepokojem przyglądał się minie narzeczonej, tymczasem Hiob zsiadł z konia, by podprowadzić kuca Ele­onory w suche miejsce, gdzie i ona mogłaby stanąć na ziemi.

- Od południowej strony jest ogród - rzekł Robert z na­dzieją, że dzięki tej wiadomości jej usta znowu przybiorą ła­godniejszy wyraz. - A z zachodnich okien widać wrzosowiska i wzgórza. Nasza ziemia rozciąga się na południowy zachód. Od północnego zachodu graniczymy z nie uprawianym grun­tem należącym do ludzi hrabiego Northumberland.

To jej nie interesowało. Była zmordowana i przemarznięta do szpiku kości. Marzyła o ciepłym kominku, jedzeniu i wy­godnym łóżku; wszystko, czego pragnęła, znajdowało się tam, w środku.

Na ich widok wybiegło z domu kilku czeladników czy też zbrojnych sług Morlanda. Podniesionymi, wzburzonymi głosami rozmawiali teraz na podwórzu ze swym panem w języku, którego nie rozumiała - miast ludzkiej mowy przypominał rżenie i ryk zwierząt. Zsiadła z kuca i drżąc z zimna, stała pod balkonem, czekając na powitalny puchar wina i za­proszenie do domu. Ale na nic podobnego się nie zanosiło; Jej ludzie, Gaby, Jacąues i Hiob, tłoczyli się przy niej, jakby szukali schronienia. Chłopak trzymał w ramionach skamlą­cego szczeniaka, który bez specjalnego powodu odbył długą podróż tam i z powrotem. Jacyś mężczyźni odprowadzali konie do stajni, w czym towarzyszył im głośno na nich po­krzykujący Morland.

Robert miał zmieszaną minę.

Nie wiedział, co robić: iść za ojcem czy zostać. Zdawał sobie sprawę, że gościom należy się pewna atencja, zwłaszcza zaś narzeczonej, lecz wchodząc w rolę gospodarza, podkreśliłby tym samym nietakt ojca, co nie wydało mu się posunięciem roztropnym. W końcu postanowił pójść na poszukiwanie rodzica. Wymruczał pod nosem przeprosiny i rozpryskując błoto pod nogami, zniknął za rogiem domu. Goście zostali pod balkonem.

Eleonora znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Dała co praw­da wyraz swym uczuciom, lecz niczego to nie zmieniło.

- Nie ma w tym domu kobiety - powiedziała Gaby, co naj­wyraźniej przeważyło szalę.

Eleonora wyprostowała się, z determinacją zadarła brodę i gotowa stawić czoło każdemu, kto by się chciał jej sprzeci­wić, ruszyła do drzwi.

- Chodźcie! - rzuciła do służących, a ci aż nadto chętnie ru­szyli w jej ślady.

W środku było ciemno, gdyż ze względu na deszcz zamk­nięto okiennice i światło wpadało tylko przez dymnik w da­chu oraz małe, nie osłonięte szczeliny wysoko pod przyczół­kiem. Eleonora znalazła się w izbie nagiej, ponurej i niczym nie ozdobionej. Na podłodze leżała warstwa sitowia, najwy­raźniej od dłuższego czasu nie zmienianego, bo uklepanego do tego stopnia, że wystawały spod niego nagie kamienie podło­gi; co więcej, przy każdym kroku spod nóg unosił się wstręt­ny odór. Ścian nie okryto draperiami i choć swego czasu ktoś zadał sobie trud ozdobienia tynku farbą, malunki zdążyły już wyblaknąć, a miejscami nawet poodpadać.

Najgorsze jednak okazało się to, że ogień w wysokim pale­nisku pośrodku sieni wygasł i został tylko ledwie się tlący żar, który nie mógł nagrzać tak wielkiego pomieszczenia. Fakt, że wokół paleniska nie kręcił się żaden pies, sugerował, że zwie­rzęta znalazły sobie jakiś cieplejszy kąt w zakamarkach domu i uciekły z zimnej izby niczym szczury z tonącego okrętu.

Eleonora machnięciem ręki nakazała służbie nie ruszać się z miejsca i ostrożniutko podeszła po rozpaćkanym sitowiu do przegrody, za którą, jak w każdym gospodarstwie domo­wym, musiały się znajdować dwie spiżarnie, z czego jedna do przechowywania nabiału. Przypuszczała, że czeladź siedzi w kuchni. Otwór w przegrodzie, prowadzący w głąb domu, przysłonięty był krowią skórą. Ledwie wsunęła za nią głowę, gdy ostry męski głos osadził ją w miejscu.

- Dokąd to się wybierasz, pani?

0x08 graphic
Obróciła się i ujrzała Morlanda, który wszedł do izby z przeciwległego końca. Domyśliła się, że muszą tam być do­datkowe drzwi na dwór.

- Wybieram się na poszukiwanie służących, panie. Nie dopilnowali ognia w palenisku, poza tym chcemy jeść. - Eleonora bardzo się starała, żeby jej głos zabrzmiał pewnie. Wyczerpana zimnem i głodem, bała się, że wybuchnie płaczem, a za nic na świecie nie mogła przecież pozwolić, by jej teść był tego świadkiem. - Wygląda na to, panie, że twoja służba uciekła.

Edward Morland przyglądał się jej z takim wyrazem twarzy, jakby rozmyślał, czy zbić ją, czy może podziwiać.

Z tymi słowy opuścił izbę tą samą drogą, którą tu wszedł. Eleonora stała godnie wyprostowana, przygryzając z gniewu wargę. Nic nie odpowiedziała, lecz patrząc za nim, pomyślała sobie: „Pewnego dnia ja będą panią tego domu, Edwardzie Morland. Zobaczymy wtedy, kto tu kogo zbije".

Zaniepokojona Gaby dotknęła jej ramienia, przywołując ją do rzeczywistości. Przynajmniej tyle dobrze, że kiedy człowiek wpadał w przygnębienie, miał przy sobie innych, którzy na niego liczyli: wówczas łatwiej jest być dzielnym.

- Hiob, wyjdź na dwór i sprawdź, czy należycie oporzą­dzono nasze konie. Wciąż są własnością lorda Edmunda. Za­czekaj, daj mi szczeniaka, teraz ja się o niego zatroszczę. Jacąues, ty idź do kuchni i zobacz, czy nie znajdziesz tam czegoś do jedzenia. Może jakieś resztki, mleko, cokolwiek... Mieszkańcy północy mogą sobie czekać na wieczerzę do pią­tej, ale ja muszę coś przekąsić już teraz. Gdyby ktokolwiek chciał ci przeszkadzać, od razu biegnij do mnie. A ty, Gaby, chodź ze mną. Pójdziemy na górę i zobaczymy, co oni tam mają. Spodziewam się, że znajdziemy komnatę sypialną, a może i świetlicę.

Odsunęły skórę zasłaniającą wyjście z izby i znalazły się w maleńkim korytarzyku ze schodami, które wiodły na górę. W korytarzyku ujrzały liczne drzwi; Eleonora domyślała się, że jedne z nich prowadzą do piwnicy, ale przeznaczenia pozo­stałych nie umiała odgadnąć. Na szczycie schodów pojawiły się kolejne dwie pary drzwi: na balkon i do pomieszczenia, które okazało się komnatą sypialną.

- Och, moje drogie dziecko, czy oni sądzą, że będziesz tu­taj spała? - zdziwiła się Gaby, rozglądając się po ciemnej izbie.

Światło wnikało do pomieszczenia przez szpary w zamknię­tych przed deszczem okiennicach, lecz gdy Eleonora kilka z nich otworzyła, ujrzały posępny, nagi pokój. Na tynkowa­nych ścianach nie było najmniejszej dekoracji, choćby jednej namalowanej róży. Wygódka w rogu komnaty nie miała odgradzającej ją od pokoju zasłonki. W izbie stało natomiast wielkie łoże otulone wełnianymi kotarami, przed laty zapewne czer­wonymi, teraz jednak burymi od brudu i dymu. Pod oknem dostrzegły wąskie łóżko, pod ścianą zaś komodę z surowego drewna - to wszystko.

- Musimy to zmienić, Gaby - oświadczyła ponuro Eleono­ra. - Nic nie rozumiem! Przecież pieniędzy im nie brak. Nie­ możliwe, żeby ktoś zwiódł naszego pana co do ich bogactwa! Mając tyle złota, mieszkają jak zwierzęta i nie umilą sobie ży­cia nawet plamą koloru?

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Wciąż tego nie pojmuję. Ale jak tylko zostanę panią Micklelith, wszystko się tu zmieni - oświadczyła.

Oprócz izby sypialnej odnalazły na górze długie pomieszczenie podzielone przegrodami na komory. W jednej z nich dostrzegły meble świadczące o tym, że niegdyś na piętrze; znajdowała się nie tylko świetlica, ale i komnata gościnna.

- Wydaje mi się, pani, że swego czasu była tu wielka izba - rzekła Gaby, patrząc na wysoki belkowany sufit ciągnący się nad całym skrzydłem tej części budynku. - W starych domach często widuje się je na piętrze. Gdy na dole zbudowali sobie większą, tę podzielili na komory.

Eleonora skinęła głową i zadrżała z zimna. Gaby natychmiast zaproponowała, by zeszły na parter i spróbowały rozniecić ogień w palenisku, gdy wtem pojawił się Robert.

- Ach, tu jesteście - powiedział nerwowo. Zakłopotany przestępował z nogi na nogę. Zagadnięcie narzeczonej kosztowało go wiele odwagi. Czuł, że jest dotknięta i rozgniewana, do czego miała prawo, i choć pragnął przeprosić ją za niestosowne zachowanie, nie wiedział, jak to zrobić, nie krytykując ojca.

Eleonora spojrzała na niego z pogardą. „Co za mięczak! -myślała. - Przerośnięte cielę!"

- Słucham cię, panie - rzekła cierpko.

Robert spiekł raka.

- Wybacz, pani. Poleciliśmy przygotować dla ciebie kom­natę gościnną, ale mieliśmy kłopot z owcami i kto żyw musiał pomagać w polu. Nasi ludzie wciąż są na pastwiskach, dokąd udał się również mój ojciec. Przysłał mnie, żebym...

- Zadbał o moją wygodę - dokończyła szyderczo.
Czuł, że dziewczyna się nad nim znęca.

Eleonora rozejrzała się. Milczała, lecz jej mina mówiła aż nazbyt wiele.

Robert wiedział, że musi się wytłumaczyć.

- Widzisz, pani, od śmierci mamy nie używaliśmy wszyst­kich izb. Przebywamy głównie w wielkiej sieni. Swego czasu mieliśmy tu naszą komnatę gościnną, w głębi domu było ich jeszcze kilka, teraz jednak wszystkie zostały przekształcone w komory. Przykro mi, że nie przygotowano nic na twój przyjazd, pani, lecz wierz mi, że gdybym sam...

Na widok jego zmieszania Gaby ogarnęło współczucie.

- Ach, tak - mruknęła Gaby. Pani, idź już na dół i zabierz ze sobą to zziębnięte szczenię.

Eleonora uśmiechnęła się do piastunki z wdzięcznością i godnie wyszła z komory, za nią zaś, niczym paź za królową, podreptał Robert. Ale była z niej królowa przemarznięta i zabłocona, królowa bardzo nieszczęśliwa, która w najbliższym otoczeniu nie widziała nic, co mogłoby jej zrekompensować utratę dawnego domu.

2

Ustalono, że ślub odbędzie się za niecały miesiąc, dzień po Zaduszkach, trzeciego listopada. Eleonora nie miała więc dużo czasu na prace, które uznała za niezbędne. Należało wysprzątać dom, przygotować komnatę sypialną pod nowe draperie, uszyć nowe kotary do łóżka i ozdobić ściany. Trze­ba było przygotować stroje i ucztę weselną. Poza tym mu­siała przecież poznać zwyczaje domu, nauczyć się imion współmieszkańców i z wolna przymierzać się do obowiąz­ków, które po ślubie miała wziąć na siebie jako pani domo­wego ogniska.

Od pierwszej chwili zajęła się ustalaniem codziennego ja­dłospisu, w czym Jacques wielce jej pomagał. Wspólnie sporządzali listy niezbędnych produktów do kupienia na targu miejskim. Morland lubił dobrze zjeść, dlatego lepsze potrawy wprowadzone na jego stół staraniem Eleonory oraz kucharza natychmiast poprawiły mu humor. Dzięki temu godził się niemal na wszystkie zmiany w domu sugerowane przez nią lub Roberta.

Usunięto przegniłą, rozpaćkaną warstwę sitowia grubą na stopę i zarzucono podłogę świeżą wyściółką. Czyszczenie do­łów kloacznych odbywało się zazwyczaj raz na kwartał, lecz choć od zakończenia kwartału minął dopiero miesiąc, doły wyglądały tak, jakby od pół roku ich nie opróżniano. Eleono­ra wyciągnęła więc wniosek, że nikt w tym domu nie czuł się odpowiedzialny za utrzymanie czystości i wszelkie prace po­rządkowe odbywały się jedynie od przypadku do przypadku. Lawy i stoły na kozłach wyszorowano piaskowcem do biało­ści, a odpadający ze ścian tynk zerwano i położono świeży.

W komnacie sypialnej ściany pomalowano w czerwone i żółte róże na tle zielonych pnączy. Nowe, podbite delikat­nym jedwabiem kotary do łożnicy oraz kapa z Dorset były w żółto-szkarłatne pasy. Dwie zielone poduszki haftowane w żółto-białe stokrotki położono na przywiezionej z połu­dnia dębowej skrzyni z ubraniami, dzięki czemu powstało wygodne siedzisko. Po założeniu impregnowanych tłusz­czem, mocno napiętych lnianych zasłon - chroniących od deszczu i wiatru, lecz przepuszczających światło - oraz dzię­ki stale podtrzymywanemu ogniowi w mosiężnym koszu sy­pialnia stała się wkrótce najjaśniejszym i najmilszym po­mieszczeniem w domu. Ponieważ Morlandowie nie mieli świetlicy, Eleonora zamierzała korzystać z komnaty sypialnej również i za dnia, gdyż w czas słoty, kiedy nie można było otworzyć okiennic, tylko tam miała wystarczająco dobre światło do swoich robótek.

Planowanie tych zmian i wprowadzanie ich w życie sprawi­ło, że Eleonora i Robert spędzali ze sobą sporo czasu. Narze­czony nieraz zaskoczył przyjemnie swoją przyszłą żonę uwagą świadczącą o wykształceniu i starannym wychowaniu. Przy każdej nadarzającej się okazji zabierał ją na konne wycieczki by jak najlepiej mogła poznać majątek, i wtedy czuł się najszczęśliwszy. Eleonora jeździła na Dodmanie, ze szczeniątkiem, którego przytrzymywała przed sobą w siodle. Nazwała pieska Gelert i wypuszczała go na pola bądź wrzosowiska. 0d wiatru jej policzki nabierały rumieńca, oczy blasku, a świeżej powietrze uderzało do głowy jak wino. Robert patrzył na nią rozmodlonym wzrokiem, powstrzymując Sygnusa, żeby siej nie wyrywał przed krótkonogiego Dodmana.

Uwielbiał Eleonorę, oddałby życie, byle tylko sprawić jej przyjemność, lecz niełatwo ją było zadowolić. W jednej chwili śmiała się z nim albo z niego, z ożywieniem rozprawiając o tym, co można zrobić, żeby umilić i rozweselić wnętrze do­mu, a zaraz potem nabierała lodowatej rezerwy i przyglądała mu się nieomal z pogardą.

Nie wiedział, co powodowało owe zmiany w nastroju, ale humory dziewczyny i tak nie miały wpływu na jego miłowanie. Królowe i boginie znane są przecież z kapryśnego usposobienia. Eleonora zaś nie mogła tak szybko zapomnieć swego domu ani swych nadziei, o których w Micklelith przypominał jej najmniejszy drobiazg. Na polach, na wrzosowiskach czuła się najszczęśliwsza i najswobodniejsza, trawy i wrzosy w Yorkshire pachniały bowiem tak samo jak trawy i wrzosy w Dorsetshire. Pod gołym niebem mogła więc udawać, że wszystko jest po staremu, a ona nadal mieszka w swoich stronach.

Wieczorem trzeciego listopada Eleonora stanęła drżąca przy ślicznie udekorowanym łożu i Gaby pomagała jej zdjąć piękne szaty ślubne. Komnatę oświetlały woskowe świece, w powietrzu unosiła się woń suszonych kwiatów, a na cieniutkim prześcieradle małżeńskiego łoża leżały rozsypane płatki róż - piastunka dołożyła wszelkich starań, żeby wszystko wyglądało tak, jakby jej pani wyszła za mąż za lor­da. W czasie uczty Gaby dobrze sobie podjadła i popiła - do stołów zasiedli zaraz po powrocie z kościoła Świętej Trójcy - dlatego rozbierając Eleonorę, miała zaróżowione policzki i nieco szkliste oczy.

- Wyglądałaś dziś jak królowa, moja gołąbeczko - powiedziała, ściągając jej przez głowę obszytą futrem z lisa suknię z grubego czerwonobrązowego aksamitu. - Zawsze wiedziałam, że wyrośniesz, pani, na piękność, ale nigdy dotąd nie wyglądałaś tak ślicznie jak dzisiaj. A i twój mąż w ślubnym stro­ju prezentował się wspaniale. Nawet Jacques stwierdził, że choć pracowaliśmy u lorda Edmunda, nie musimy się wstydzić nowego pana.

Eleonora milczała, nie przeszkadzając Gaby mówić. Po­zwoliła zdjąć jej tunikę i bieliznę i włożyła koszulę. Ledwie słuchała piastunki, gdyż myślami błądziła bardzo daleko. Choć wiedziała, że niegodziwość to nie do opisania, w swo­ją noc poślubną dumała o tym, jak też by się czuła, gdyby wyszła za Ryszarda. „Nie bałabym się, gdyby to on został moim mężem - myślała. - Byłabym dumna i szczęśliwa. Ale za kilka minut do komnaty sypialnej wejdzie Robert, zostawią nas samych i zniknie wszelka nadzieja. Będę należeć do i niego aż po kres życia".

Gaby wyjęła spinki z włosów pani i ciężkie sploty opadły na dziewczęce ramiona. Piastunka wzięła szczotkę.

- Takie cudne masz włosy, gołąbeczko, aż szkoda je ukry­wać. Ha, twój mąż ujrzy je w pełnej krasie! Prócz niego nie zobaczy ich już nigdy żaden mężczyzna. Wierzmy, że pan Robert potrafi je docenić. No proszę, gładkie i błyszczące ni­czym skrzydło kruka! Myślę, że jesteś gotowa, dziecinko. Wołać ich?

Eleonora przygryzła drżącą wargę i skinęła głową. Chcąc dodać swej pani otuchy, Gaby dotknęła jej serdecznie.

- Nie bój się - rzekła. - Pamiętaj, że on też jest młody i zdenerwowany. Pomożecie sobie nawzajem.

Dziewczyna zarzuciła jej ramiona na szyję i mocno do niej przywarła.

Robert, ubrany przez czeladników w koszulę, wszedł do komnaty wraz z ojcem, za nimi zaś wkroczyli goście wesel­ni. Zgodnie z ceremoniałem para młoda została zaproszona do łoża. Potem, gdy państwo młodzi siedzieli już w łożnicy ramię przy ramieniu, podano im roztruchan. Później Edward Morland im pobłogosławił, natomiast goście pozwalali sobie na głośne i sprośne uwagi, których Eleonora na szczęście nie rozumiała. Rozumiał je za to Robert i choć ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać, krew odpłynęła mu z zaróżowionych policzków.

Morland - w głowie szumiało mu od piwa i wina - klepnął syna w plecy i kciukiem wskazał nowo upieczoną synową, która siedziała sztywno, ani nie płacząc, ani się nie uśmiechając.

- Wygląda jak bryła lodu, chłopcze - zaczął. - Będziesz mu­siał ją trochę rozmrozić. Spraw się jak mężczyzna. - Pochylo­ny nad uchem Roberta, beknął cicho. - Kupiłem ci, synu, piękny okaz i prawo, byś z niego korzystał. Reszta należy do ciebie. Tryknij ją chwacko, żeby się stała słodka, a powije urodziwe jagnię. - Wyprostował się i machnął pustym kielichem. - Syna! Syna! - zawołał, a rozochoceni goście dołączyli się do niego ze śmiechem.

Młoda para legła w łożu, kotary zasunięto, goście zaś zeszli na dół, żeby się bawić i pić.

W komnacie sypialnej zapadła dławiąca cisza. W dusznej i wszechogarniającej ciemności otulonego kotarami łoża młodzi leżeli obok siebie, nie dotykając się i milcząc. Jednak każde z nich tak intensywnie doznawało obecności współmałżonka, że niemal fizycznie czuli swoje oddechy. Robertowi ciągle dźwięczały w uszach słowa ojca: „Tryknij ją chwacko, żeby stała się słodka"

Rzecz w tym, że dla niego już teraz była słod­ka. Eleonora, najwspanialszy kwiat pośród kobiet - wielbił ją i miłował tak szaleńczo, że na myśl o niej krew się w nim bu­rzyła, ale zupełnie nie czuł się jej godzien. Skąd on, tak nisko urodzony i taki nieokrzesany, miałby czerpać odwagę, by choćby tylko ją dotknąć? Jednocześnie pragnął żony tak bar­dzo, że aż cały drżał. Oczyma wyobraźni widział jej białe cia­ło spowite tylko w długie czarne włosy. Udręczony tą walką, aż jęknął w duchu.

Eleonora czekała. Nie mogła przeciwdziałać swojemu przeznaczeniu, ale też nie zamierzała wyjść mu naprzeciw. Buntowała się wewnętrznie: nie, nigdy nie zaakceptuje tego niezdarnego farmera. Robert Morland może - ba, nawet mu­si - posiąść jej ciało, ale nigdy nie dostanie nic więcej. A ciało ofiaruje mu z niechęcią, bez wdzięku i serdeczności. Czekała więc. Tylko dlaczego leżał tak nieruchomo? Wiedziała, co po­winno się stać, wiedziała, co trzeba zrobić - dlaczegóż zwle­kał? W przedłużającej się ciszy napięcie narastało, wprawiając ich w coraz większe zdenerwowanie.

- No więc? - zapytała w końcu. Jej głos w ciemności zasko­czył ich oboje.

Robert odchrząknął, lecz nie mógł wydusić z siebie słowa. Udręczona, pragnąc mieć to małżeńskie doświadczenie jak najszybciej za sobą, zaczynała tracić cierpliwość.

- Będziemy mężem i żoną, panie, czy może nie wiesz, jak tego dokonać?

Dotknęła go do żywego.

Okrutnymi słowami wyzwoliła go z męki pragnienia i wstydu - ogarnął go gniew. Zacisnąw­szy zęby, rzucił się na nią, pozbawiając ją tchu ciężarem twar­dego ciała. Szaleńczymi ruchami zaczął na niej szarpać koszu­lę; ogarnięty niespodziewaną żądzą, ledwie mógł oddychać. Nie uległa mu, nie było między nimi łagodności, ranił więc i ją, i siebie, tłukąc o nią ciałem niczym ptak o pręty klatki.

Jej oczy wezbrały łzami, lecz nawet nie jęknęła; przygryzła tylko wargę do krwi. A później, gdy piekący ból osiągnął na­silenie największe, Robert wydał z siebie zdławiony krzyk -i nagle było po wszystkim. Opadł na nią bezwładnie jak trup, jednak wyraźnie czuła, że z trudem łapie oddech. „I już ko­niec? - pomyślała zdziwiona. - To chyba musi wyglądać ina­czej!" Miała wrażenie, że sobie sprawił nie mniej cierpienia. Inaczej jej tę noc opisywano.

Robert zsunął się z Eleonory i opadł na przeciwległą część łóżka, gdzie legł na brzuchu, zakrywając głowę ramionami. Chciał się schować dręczony wstydem i upokorzeniem. Pra­gnienie posiadania i jednoczesny lęk, miłość do niej i bojaźń, jaką odczuwał, kiedy miał jej dotknąć - wszystko to zupełnie go pozbawiało męskości. Gniew rozpalił w nim żądzę tylko na krótką chwilę, a fakt, że właśnie wtenczas posiadł swoją żo­nę, przysporzył mu dodatkowego cierpienia. Ukrył twarz, chcąc zapaść się pod ziemię i zapomnieć o swej niezdarności, lecz gdy najostrzejszy ból minął, uświadomił sobie, że jego żo­na też cierpi. Usłyszał jej płacz.

- Nie! - wykrzyknął udręczony. Obrócił się i ostrożnie wyciągnął do niej drżące ręce. Wstrząsana szlochem, leżała sztywno, ani go nie szukając, ani nie uciekając przed jego do­tykiem. Gdy jednak zaczął głaskać jej włosy, a potem bark, jęła się rozluźniać, on natomiast, ośmielony taką reakcją, przygarnął ją do siebie i utulił. - Nie płacz - mówił. - Prze­praszam. Przepraszam... Wszystko będzie dobrze. Proszę cię, już nie płacz.

Nie mówiła nic, lecz tajała w jego objęciach. W pewnej chwili obróciła się, tak że poczuł na ramieniu jej mokrą od łez twarz. Mrucząc kojąco, głaszcząc ją, stał się nareszcie silny i zaradny. Czuł, że jest dzielny, że potrafi ją pocieszyć. Czuł się jak prawdziwy mąż.

- Nie płacz, jagniątko, moje maluśkie jagniątko - mówił piesz­czotliwie, co jego samego wprawiło w zdumienie. Przecież w je­go półsierocym dzieciństwie nikt tak do niego nie przemawiał. - Moje jagniątko, źrebiątko ty moje, wszystko będzie dobrze.

Miał mocne, kojące dłonie. Pozwoliła, by ją tulił i pieścił. Nie mógł wiedzieć, że wspominała inne mocne dłonie, inne stanowcze usta. W ciemności łatwo jest udawać.

- Moje małe jagniątko... - mruczał Robert, a ona mościła się w jego ramionach swobodnie jak ptaszek. W ciemności był silny, zaradny i kochany. W ciemności była żoną swego umiłowanego.

3

Na świętego Marcina minął tydzień od ich wesela i jęli przywykać do normalnego życia. Naturalnie nie mieli już komnaty sypialnej wyłącznie dla siebie: spali w dużej, zasło­niętej kotarami łożnicy, z Morlandem na małym łóżku z jed­nej i Gaby z drugiej strony izby. W dzień oba małe łóżka cho­wano pod dużym, a skrzynie na ubrania wyciągano bliżej środka izby, by móc na nich usiąść. Gaby i Eleonora spędzały w tej komnacie po kilka godzin dziennie, zajęte niekończą­cym się przędzeniem przy kołowrotku. Wełniana przędza trafiała później do tkacza Jana i jego żony Rabekyn, którzy mieszkali w jednej z wielu chat otaczających dom Morlandów. Utkany materiał zaś wracał do Eleonory i Gaby, które zajmowały się jego dalszą obróbką. Czasami pomagała im Ra­bekyn, gdyż ciepłe ubrania trzeba było zapewnić wszystkim domownikom.

Eleonora uczyła się nowych obowiązków, dobrze wiedząc, że teść obciąży ją winą za wszystko, czego w domu zabraknie. O tej porze roku zajmował się ubojem i soleniem mięsa, które miało zapewnić im przetrwanie do wiosny. Zadaniem młodej synowej było zadbać o to, by w ciągu zimy nie wyczerpały się inne zapasy. Dlatego też przy pomocy Jacques'a i Gaby sporzą­dzała długie i nerwowe spisy wszystkiego, co mogło im się przydać. Znajdowały się na nich: migdały, rodzynki, cukier, gorczyca, rabarbar, liście bobkowe, jedwab, koronki, aksamit, świece, melasa, pomarańcze, daktyle, przyprawy korzenne, wi­no. Niektóre sprawunki dało się załatwić w Yorku, inne rzeczy należało sprowadzić aż z Londynu. Każdy ze współtworzących owe spisy przypominał sobie co chwilę o kolejnej potrzebie, którą natychmiast umieszczano na liście, mimo to Eleonora ży­ła w przekonaniu, że na pewno o czymś zapomnieli. Dotych­czas tylko słuchała poleceń, teraz sama musiała zarządzać, kar­mić i dbać o pięćdziesięcioro ludzi na farmie.

Prócz spisywania zamówień odpowiadała również za przy­gotowywanie, konserwowanie i magazynowanie płodów rol­nych, mąki, dziczyzny i ryb. W swej pieczy miała mleczarnię, piwowarnię i kuchnię, podobnie jak zapasy drewna na opal do kuchennego pieca i do ogrzewania wielkiej sieni. Do jej obowiązków należała także dbałość o sprawne funkcjonowanie domu na co dzień. Musiała troszczyć się nie tylko o to, żeby ogień nie wygasł i posiłki przygotowywano na czas, lecz rów­nież o ubrania i maniery wszystkich domowników, a nawet o to, by każdy korzystał z cotygodniowej kąpieli. Uznała, że pod tym względem zwyczaje Micklelith House są nader nieza­dowalające. Robert kąpał się mniej więcej regularnie, ale, po pierwsze, był on skrupulatny z natury, a po drugie, wychowa­no go po szlachecku. Morland wchodził do kąpieli jedynie wówczas, gdy o niej pomyślał, co zdarzało się nader rzadko. Domowa czeladź brała kąpiel, gdy miała ją nakazaną, czyli prawie nigdy; parobcy zaś uważali, że moczenie się w wodzie jest wielce niebezpieczne, wręcz zagrażające życiu.

Nie znała miejscowego języka, dlatego sporo kłopotów przysparzało jej odkrywanie, na czym w Micklelith House po­lega rola pani domu. Nieraz naraziła się przy tym na złorzecze­nia z racji popełnionych zaniedbań i błędów. Dotychczas to Morland zarządzał domem, lecz gdy już kupił synowi żonę, pragnął niezwłocznie przekazać jej wszystkie sprawy domowe. Służba też miała swoje obowiązki, lecz czyhała tylko na sposobność, by się ich jak najszybciej pozbyć, co też robiła na wy­ścigi, nim Eleonorą zdołała się zorientować, na czym one w ogóle polegają. Kiedy wygasł ogień, gdy nie wniesiono do do­mu mleka lub nie nałapano ryb na piątkowy obiad, Morłand natychmiast odsądzał synową od czci i wiary. Eleonora nie zna­ła języka północy, lecz to, co z tyrad teścia rozumiała, w więk­szości przypadków nie nadawało się do powtórzenia.

Co więcej, kiedy już poznała zakres swoich obowiązków, miała trudności z zagonieniem ludzi do roboty, gdyż posługiwa­ła się inną mową niż oni. W tym przypadku jednak korzystała z pomocy służących z Dorset. Jacąues całe życie pracował w kuchni i dużo wiedział o prowadzeniu domu. Umiał obliczyć, ile produktów potrzeba do wykarmienia wieloosobowej groma­dy, no i był kucharzem - zajmował tym samym najwyższą pozy­cję wśród domowej czeladzi - w dodatku kucharzem porywczym, potrafił więc zaskarbić sobie respekt pozostałych.

Młody Hiob miał dobre ucho do języków, a zatem szybko opanował miejscowy dialekt i często służył swej pani za tłu­macza. Zdarzało się to na tyle często, że wkrótce przyjęła go na stałą służbę; pełnił rolę jej pazia i totumfackiego. No i wpa­trzona w nią z nie słabnącym uwielbieniem Gaby, rzecz jasna, pomagała jej, jak tylko mogła, pocieszała i krzepiła. W oczach piastunki jej ukochane dziecko wszystko robiło najlepiej.

I choć Eleonora miała dużo pracy, lubiła swoje zajęcia. By­ły dla niej wyzwaniem, dodawały jej skrzydeł. Najgorsze w małżeństwie okazało się obcowanie z mężem. Pracując, martwiąc się, organizując robotę dla innych, mogła o nim cał­kowicie zapomnieć. Tym łatwiej, że zawsze się starał nie wchodzić jej w oczy. Za dnia Robert unikał jej jak ognia, a Morland wprost nie mógł się nacieszyć ani nadziwić nie­oczekiwanemu przypływowi energii, z jaką syn włączył się do pracy na farmie. Jednakże wieczorami, między wieczerzą a pójściem do łożnicy, skazani byli na swoje towarzystwo i wówczas nie potrafili już myśleć o niczym innym, tylko o małżeńskich zmaganiach, które ich czekały.

Noc w noc, za osłoną kotar, udręczony i zdesperowany Robert zaciskał zęby i rzucał się na żonę. Eleonora leżała sztywno, znosząc ból, którego przyczyną był po części jej bierny opór, i nie wydając z siebie ani jęku. Ból nie trwał na szczęście zbyt długo, gdyż niemal sam jej dotyk doprowadzał Roberta do szczytu pożądania. Później oboje zapadali w nie­spokojny sen, odsunięci od siebie tak daleko, jak tylko na to pozwalała szerokość łóżka. Choć miłował ją i jej pragnął, chętnie zrezygnowałby z nie dających mu przyjemności zbli­żeń. Wiedział, że Eleonora też ich nienawidzi, że czuje do nie­go obrzydzenie, musiał jednak to robić, dopóki nie spłodzi potomka. Zdawał sobie sprawę, że ojciec chce, by dokonał te­go jak najszybciej, a bardziej lękał się rodzica niźli żony.

Gdy okazało się, że czeka ją noc bez męża, Eleonora przyjęła to z ulgą. Morland poinformował ich o swych zamiarach w wigi­lię świętego Marcina. Skończyli wieczerzę i wszyscy skupili się na dole wokół ognia. Gospodarz naprawiał uprząż, Robert zaś czy­tał na głos jedną z pikantnych opowieści Chaucera. Eleonora i Gaby siedziały wraz z kobietami i szyły koszule. Zbrojni pili i śpiewali - na razie jeszcze spokojnie - w odleglejszym kącie izby.

Kiedy Robert doczytał opowieść do końca, ojciec nakazał mu milczenie i zwrócił się do synowej:

Robert przywykł już do niespodzianek ze strony rodzica -o tym, że znalazł mu żonę, też dowiedział się raptem w przededniu wyjazdu na południe - dlatego przeżył szok, sły­sząc odpowiedź Eleonory. Morland uniósł tylko brew. podo­bał mu się temperament synowej.

- Postaw ich, pani, lepiej po to, żeby nie wypuszczali stamtąd kobiet!

Robert na wpół podniósł się z ławy.

Eleonora wciąż trzymała się oburącz za głowę.

- Wiecznie mi, panie, powtarzasz, że moim obowiązkiem jest zarządzanie domem - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Wiedz zatem, że nie pozwolę, by ludzie, którzy mnie otaczają, cuchnęli niczym gnojówka. Moi ludzie kąpią się co tydzień, a do obowiązków gospodyni należy dbałość o to, by kąpieli zażywali wszyscy.

- Przestań, Eleonoro - szepnął zdenerwowany Robert.
Przeszyła go rozgniewanym spojrzeniem.

- Będę mówiła, co myślę - oświadczyła. - Jeśli mam zbierać cięgi, muszę też mieć okazję do działania.

Zaległa krótka, pełna napięcia cisza, podczas której teść i synowa mierzyli się wzrokiem. W końcu Morland wzruszył ramionami i zajął się naprawieniem uprzęży.

Roztropnie porzuciła temat kąpieli i zajęła się robótką. Miała przyjemną świadomość faktu, że postawiła na swoim w sprawie, na której jej zależało. Teść zerkał na nią spod oka, próbując ukryć nieznaczny uśmieszek rozbawienia. Tymcza­sem Robert patrzył na żonę z nie skrywanym podziwem. Przeciwstawiła się ojcu, tymczasem on nie potrafił mu się sprzeciwić nawet wówczas, gdy szło o najmniejszy drobiazg.

Mimo protestów dziewek i kobiet Eleonora zmusiła wszystkie do kąpieli. Ostrzegła też mężczyzn, że w piątek cze­ka ich to samo. Dom pojaśniał od czystości, jedzenie się poprawiło, a służba coraz częściej przychodziła do niej i po na­kazy, i po radę. O tak, powolutku zaczynała odciskać swe piętno na Micklelith House.

Morland i Robert pojechali do Leicesteru. Nie wspomnieli o tym Eleonorze, ale właśnie tam odbywał się największy koń­ski targ w północnej Anglii i właśnie tam przywożono na sprzedaż najprzedniejsze okazy aż z trzech okręgów. Gdy na­stępnego dnia wybiegła im na powitanie, ujrzała, że uśmiecha­jąc się do niej wesoło, prowadzą między sobą najpiękniejsze­go białego wierzchowca, jakiego w życiu widziała.

- Klacz biała dla białego zająca doskonała! - zawołał z ożywieniem Robert, przypomniawszy sobie jej godło.

Morland zgodnie kiwnął głową.

- Pani, obiecywałem, że dostaniesz konia. Nawet twój lord Edmund nie kupiłby ci lepszego.

Eleonora podeszła do klaczy i oniemiała z radości, pogła­skała jej biały pysk. Klacz potarła o nią głową, a jej ciemne oczy błysnęły inteligencją. Eleonora spojrzała na swych pa­nów, obdarzając ich uśmiechem. Musiała pogodzić się z fak­tem, że będzie do nich należeć i teraz, i zawsze, lecz po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że może do nich należeć na do­bre i na złe. Musiała więc zaakceptować to, co niosło jej życie, i być wdzięczną za chwile tak dobre jak ta.

Klaczy dała imię Lepida - biały zając.

Rozdział trzeci

1

Po dwóch miesiącach lodowatego zimna ściskającego ziemię nadeszła fala wilgotnego ciepła, czyli idealna pogoda na łowy.

Robert poczuł się dotknięty.

- Przynosiłem ci dość zajęcy.
Wzruszyła ramionami.

- Wiesz, że ich nie jadam. Byłoby to tak, jakbym popełnia­ła morderstwo.

Uśmiechnął się pobłażliwie i zaczął otwierać okiennice.

Odwrócił się od okna i przez chwilę patrzyli na siebie z po­dziwem. Byli ubrani w doskonale do siebie pasujące myśliwskie stroje. Robert pięknie się prezentował w szmaragdowych pończochach i szkarłatnej tunice, haftowanej białą oraz złotą nicią, obszytej futrem z lisa. Eleonora miała na sobie wykończoną lisem suknię wierzchnią z aksamitu w tym samym szmaragdowym odcieniu co pończochy Roberta i spodnią sza­tę ze szkarłatnej wełny. W szafranowych płaszczach i zielo­nych, zdobionych lisim futrem czapach tworzyli piękną parę.

Kiedy schodzili na podwórze, Eleonorę ogarnęło nagle zado­wolenie, o jakim nie śmiała dotąd nawet marzyć. Sztuka kochania w wykonaniu Roberta pozostawiała wiele do życzenia, lecz naj­wyraźniej nadrabiał to skutecznością. Pierwsze po ślubie krwa­wienie miało wypaść na świętą Katarzynę, raptem trzy tygodnie po weselu, i Eleonora poczyniła nawet wszelkie na tę kłopotliwą okoliczność przygotowania. Tymczasem periodu nie było.

Gaby, która znała cykl swojej pani równie dobrze jak ona sama, od razu wiedziała, w czym rzecz. Zanosiła też błagalne modły, żeby ten brak krwawienia nie okazał się tylko opóź­nieniem okresu. Po tygodniu, idąc za poradą Gaby, Eleonora poinformowała o swym stanie męża, lecz prosiła go, by na ra­zie nic nie mówił ojcu. Robert najpierw zdębiał, potem zaś ogarnęło go podniecenie i przerażenie zarazem. Usłuchał jej prośby i nic ojcu nie zdradził, co więcej, od tamtej pory za­przestał też nocnych ataków na żonę. Kiedy następne trzy ty­godnie potwierdziły podejrzenia kobiet, w wigilię Bożego Na­rodzenia oficjalnie ogłoszono błogosławiony stan pani domu, a wynikająca z tego faktu radość domowników nadała świą­tecznym zabawom głębszy wymiar.

A teraz, w połowie stycznia, Eleonora czuła się w towarzy­stwie męża bardziej zadowolona, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać. Ponieważ nie usiłował zbliżać się do niej w no­cy, główna przyczyna dzielącego ich nieszczęścia tym samym została usunięta. Eleonora przyjęła ten fakt z niemałą ulgą. Ba, nie mogła się wprost nacieszyć, że zaszła w ciążę tak prędko!

Morland, co dla niego typowe, całą zasługę naturalnie przy­pisał sobie. Gdy przekazano mu nowinę, odrzekł:

- A co, nie mówiłem ci, że umiem wybrać dziewuchę do rodzenia?

Jeszcze bardziej zaś radował się Robert: odmienny stan żo­ny dowodził jego męskości, a przede wszystkim wzmacniał już i tak szaloną miłość, jaką darzył Eleonorę. Był więc dla niej czuły, szarmancki i pełen uwielbienia. Wychowanie, które otrzymał, lepiej przygotowało go do okazywania wyidealizo­wanego, dworskiego uczucia niż do radzenia sobie z miłością fizyczną. Teraz zaś, gdy jego awanse ograniczały się do recyto­wania poezji, prawienia czułych słówek i wymiany zakocha­nych spojrzeń, Eleonora odkryła w nim idealnego kochanka.

Surowa pogoda i długie, ciemne wieczory skazywały ich na przebywanie ze sobą. Grali więc w karty i w planszę, a od Bo­żego Narodzenia w szachy, ponieważ Robert kupił żonie w świątecznym prezencie komplet szachów sprowadzony aż z dalekiej Italii. Znajdowali też przyjemność w rozmowach, we wspólnym pisaniu poezji oraz śpiewie. Oboje miłowali muzykę, w domu jednak nie było instrumentu. Postanowili więc naprawić owo przeoczenie, jak tylko pogoda się polep­szy. Teraz, kiedy Eleonora oczekiwała dziecka, nie było takiej rzeczy, której teść by jej odmówił.

Na dziedzińcu czekała już na nich starannie dobrana druży­na. Morland, korzystając z cieplejszej aury, wyjechał w intere­sach - chciał odwiedzić okolicznych właścicieli ziemskich - to­też Robert i Eleonora wybrali na łowy młodszych pomocników.

Hiob, przytrzymując szarpiącego się na smyczy Gelerta, podszedł do pani z Lepidą.

- Pozwól, pani, że pomogę ci wsiąść - rzekł oficjalnie.

Był teraz osobistym paziem Eleonory, nosił liberię i trak­tował nową pozycję oraz obowiązki z szaloną powagą. Pod­stawił pani stopień do wsiadania i trzymając jedną ręką łagod­ną Lepidę tak mocno, jakby była co najmniej książęcym wierzchowcem turniejowym, drugą podał Eleonorze. Jego pa­ni jeździła po męsku. Nie uznawała bowiem francuskiego sty­lu, nakazującego kobietom siedzieć w siodle bokiem; twierdziła, że to dobre do jazdy w przydomowym parku albo na padoku. Lepida była ślicznie przystrojona zieloną tkaniną, wykończoną szkarłatną lamówką. Miała też piękną uzdę z czerwonej skóry, którą zakochany Robert podarował żonie na Boże Narodzenie.

- W nowej uździe wygląda cudownie! - zawołała Eleonora do męża, który dosiadał Sygnusa.

Sygnus liczył sobie niemal tyle samo wiosen co jego pan, lecz na łowach zachowywał się jak dwulatek. Robert uśmiech­nął się do żony.

- Dostanie jeszcze złote chwościki do naczółka, jak tylko wybiorę się do miasta - obiecał. - Wtedy będzie wyglądała nie­mal równie pięknie jak ty.

Hiob ułożył fałdy płaszcza i sukni swojej pani, podał jej wodze, po czym, wciąż trzymając na smyczy Gełerta i inne psy gończe, dosiadł wierzchowca. Piesi służący trzymali mastyfy, które w podnieceniu wyrywały się naprzód, a konie, wyczuwając niecodzienną atmosferę, zaczęły tańczyć i potrzą­sać głowami.

Na ten widok Gaby przytruchtała do Eleonory.

Gaby przeżegnała się na to jawne kuszenie losu i zaniepo­kojona spojrzała na Roberta.

Wybrany przezeń nadzorca sfory, syn łowczego - tego, któ­ry zwykle polował dla Morlanda - wsiadł już na konia i poga­niał ludzi.

- Spraw się dobrze, Ben, a dostaniesz dziś tyle wina, że będziesz się mógł w nim utopić.

I ruszyli. Opuścili dziedziniec wczesnym porankiem w promieniach słońca zmagającego się z cienką warstwą szarych chmur.

Robert jak zwykle dał się sprowokować.

Robert zerknął na nią z niepokojem. „Tęskni do ojczystych stron" - pomyślał smutno. Była dla niego rzadką i cenną isto­tą, niczym zamorski ptak, który zabłąkał się na północ przez kaprys pogody; zdarzało się to czasem ptakom lecącym z cie­płych krajów. Nigdy nie miał pewności, czy budząc się rankiem, nie stwierdzi, że odfrunęła.

Jelenia wytropili w rzadkim brzozowym lasku około pół mili od domu. Był to urodziwy kozioł - jego elegancką gło­wę zdobiły rogi roczniaka - który okazywał swym wrogom więcej agresji niż strachu. Ben zaszedł go z Lady Brach i jej przyrodnim bratem Fandem, czyli dwoma najlepszymi gończakami w sforze, po czym spokojnie i umiejętnie wypłoszył go z lasku.

Jeleń umykał jak należy i wypuścił się daleko przed nagon­kę. Co chwilę gwałtownie skręcał i przyspieszał niczym zając. Ben kierował sforą krótkimi, stanowczymi rozkazami, wy­puszczając za roczniakiem to płochacze, to ogary, to złajniki i brzechuny, te zaś nie dawały zwierzowi odsapnąć, męcząc go i nie pozwalając daleko zbiec. Robert i Eleonora pędzili co koń wyskoczy, tak że służący mieli trudności z dotrzymaniem im kroku. Młoda pani zerkała na Gelerta, stwierdzając z zado­woleniem, że już po kilku minutach pościgu zachowywał się jak wytrawny pies myśliwski.

Wreszcie zapędzili kozią na skraj wrzosowiska, a tam do­padły go i powaliły mastyfy - wyczerpane zwierzę nawet nie próbowało się bronić. Podjechał Ben - zaraz potem reszta -i dobił jelenia. Chłopak odpędził psy, wziął je na smycz, po czym zziajany zbliżył się do pana po słowa pochwały.

- Dobra robota, Ben. Jesteś już niemal równie doskonałym łowczym jak twój ojciec - rzekł Robert.

Ben uśmiechnął się zadowolony, okazując tym samym, że nie jest ani tak twardy, ani tak dorosły, jak dotychczas uda­wał.

Eleonora parsknęła śmiechem i przywołała do siebie Hio­ba. Zerwała mu z paska bukłak i rzuciła Benowi.

- Łap, żebyś nie musiał czekać z topieniem się do wieczora - zawołała, a wszyscy się roześmiali.

Ben z wdzięcznością pociągnął kilka łyków i oddał bukłak Hiobowi. Wprawnymi ruchami ostrego noża oprawił jelenia, cisnął odpadki psom i zarzucił tuszę na grzbiet Dodmana, który swoim zwyczajem zachował niewiarygodny spokój. Położył uszy po sobie, lecz poza tym nie okazał większego nie­zadowolenia.

Tymczasem Eleonora i Robert posilali się pasztecikami i rozcieńczonym wodą winem, które podsunął im Hiob. Je­dząc i pijąc, zastanawiali się, dokąd ruszą za chwilę na dalsze łowy. Młodzi służący odpoczywali na ziemi. Oni również roz­prawiali i śmiali się, rozweseleni sukcesem wyprawy, gdyż większość z nich nie uczestniczyła dotąd w takiej eskapadzie ze względu na zbyt młody wiek.

Kiedy zbierali się już do drogi, jeden z chłopców, którego zadaniem było opiekować się Dodmanem i jego krwawym ła­dunkiem, zawrócił cierpliwego kuca i poprowadził go obok pani siedzącej na Lepidzie. Był niedoświadczony, dlatego uznał, że przy tak spokojnym zwierzęciu o nic nie musi się niepokoić. Lepidzie jednak, a była to klacz nader tempera­mentna, nie spodobał się odór juchy zabitego kozła i nieocze­kiwanie stanęła dęba. Jak na nieszczęście w tej samej chwili Hiob puścił jej łeb i odwrócił się, by dosiąść swego wierz­chowca, Eleonora zaś właśnie obracała się w siodle, żeby po­prawić płaszcz. Lepida stanęła na tylnych nogach i uskoczyła w bok, a zrzucona z końskiego grzbietu amazonka uderzyła o ziemię tak mocno, że aż straciła oddech.

Robert z potwornym krzykiem zeskoczył z konia i bły­skawicznie przypadł do żony. Przez chwilę nie mogła mó­wić, jego zaś ogarnęły najgorsze obawy.

- O Panie litościwy, ona nie żyje! Eleonoro, Eleonoro! Jak to się mogło stać? - Uniósł głowę, spojrzał na służących i wreszcie zatrzymał wzrok na przestraszonym chłopaku, który wciąż trzymał Dodmana. - Dasz za to głowę, ty mały zbrodniarzu! Wam wszystkim... wam wszystkim wygarbuję plecy! A z ciebie Hiob, za to, że dopuściłeś do wypadku, zedrę skórę pasami! To ty miałeś przytrzymywać klacz!

W obliczu jego gniewu wszyscy głucho milczeli, wreszcie odezwał się Ben, człek obdarzony większą odwagą niż reszta.

- Ona żyje, panie - oznajmił z ulgą w głosie. - Rusza się.

- W rzeczy samej! Och, Eleonoro, dzięki Bogu, żyjesz! Nic ci nie jest, kochanie? Przemów do mnie, proszę.

- Nic mi nie jest - odrzekła, próbują usiąść.
Nie pozwolił na to.

Spokojnie i cierpliwie zapewniała zdenerwowanego męża, że nie umrze, jeżeli usiądzie. Nie miała pojęcia, jaki los spotka dziecko. Naturalnie czuła się dobrze, ale za małe miała doświad­czenie, by gwarantować, że wypadek, który przeżyła, na pewno dziecku nie zaszkodzi. Groźba wydawała się jednak niewielka - Lepida była dość niska, a Eleonora upadła na bok, głównie na ra­mię i bark. Po dziesięciu minutach usilnego przekonywania mę­ża wreszcie zwyciężyła. Co prawda pozwolił jej dosiąść klaczy, lecz nadal się upierał, żeby natychmiast zakończyć łowy. Osta­tecznie przekonała go jednak, że jedyną szkodą, jakiej doznała przy upadku, jest plama z błota na ubraniu. Polowali zatem da­lej, ubijając po południu jeszcze jednego rogacza.

Stopniowo odzyskiwali dobry humor, a gdy wracali do do­mu, o wypadku niemalże zapomnieli. Kiedy podjeżdżali pod Micklelith House, zaczynało się ściemniać. Wieźli ze sobą łu­py i uszczęśliwieni rozprawiali o pieczonej dziczyźnie i in­nych czekających ich przysmakach, o gorącej kąpieli, winie i radosnym wieczorze przy ogniu.

Pierwszą osobą, która, usłyszawszy tętent koni, wybiegła im na spotkanie, była Gaby. Cały dzień bardzo się niepokoiła - głównie z przyzwyczajenia - toteż gdy tylko ujrzała plamę błota na ubraniu pani, natychmiast wszystkiego się domyśliła.

- Miałaś wypadek! - krzyknęła, po czym cofnęła się gwał­townie jak po ciosie i przycisnąwszy ręce do piersi, opadła na kamienny stopień.

Natychmiast podbiegli do niej pachołkowie. Hiob pomógł Eleonorze zsiąść z konia i już po chwili ona też pospieszyła do oddanej piastunki.

- Gaby, nic mi się nie stało! - krzyczała. - Miałam mały upa­dek. Nie jestem ranna!

Gaby nie mogła złapać tchu.

Dwaj służący wnieśli starą kobietę do sieni, usadowili na zydlu i podtrzymywali, żeby nie upadła, podczas gdy ich pa­ni odlała trochę wina do kubka i przystawiła go piastunce do ust. Gaby piła, krztusiła się, znów trochę piła, wreszcie spró­bowała przemówić.

- Nie, nie - powstrzymywała ją Eleonora. - Odpocznij chwilę. Już lepiej.

Uklękła na sitowiu i to rozcierała dłonie Gaby, to znów przytykała jej kubek z winem do ust, mrucząc przy tym czule, jakby ich role się odwróciły. Kiedy do izby wszedł Robert - za­trzymał się na podwórzu nieco dłużej, by dopilnować oporządzania koni i wydać polecenia, jak ciąć i przechowywać mięso z upolowanych rogaczy - twarz Gaby nabrała już w miarę na­turalnego koloru, a i jej oddech niemal wrócił do normy.

Eleonora potrząsnęła głową.

Zaniepokojona Eleonora odprowadzała Gaby wzrokiem. Robert otoczył żonę ramieniem.

- Postaraj się nie martwić - prosił.

Niecierpliwie strząsnęła z barku jego rękę i skierowała się ku schodom.

- Jakbym tylko mogła!

2

Był gorący sierpniowy dzień i skwar lał się z nieba niczym złoty prysznic. Eleonora siedziała w ogródku, który wraz z Hio­bem zaprojektowali po cienistej stronie domu. Kiedy w paź­dzierniku zawitała do Micklelith House, był tam tylko pas nagiej ziemi, teraz jednak - głównie dzięki wydatnej pomocy Hioba - teren ów zaczynał wreszcie nabierać kształtu i podczas upalnego dnia stał się najprzyjemniejszym miejscem w obejściu.

- Wyobraź sobie tylko, jak pięknie będzie tu za kilka lat - powiedziała do Hioba, który siedział na ziemi u jej stóp, pró­bując grać na gitarze. Uczyła go tej sztuki, doszedłszy do wniosku, że przyda się jej muzykujący paź. - Za kilka lat róże się rozkrzewią i utworzą żywopłot, a budowa altanki dobie­gnie końca. Zdumiewa mnie, na ilu rzeczach się znasz.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

Eleonora zerknęła na nią niespokojnie. Od stycznia pia­stunka znacznie przytyła. Oddychała z wielkim trudem i ru­szała się bardzo powoli. Nawet siedząc bezczynnie, dostawała ataków duszności. Twarz jej wtedy potwornie szarzała i bole­śnie kłuło ją serce. Eleonora wciąż się o nią martwiła, na co Gaby odpowiadała niezmiennie, że jest stara, więc i ból, i nie­domaganie są normalnym dopustem losu.

Ale lubiła przesiadywać w ogródku. Miejsce to przypomi­nało jej ojczyste strony, bo rosły tu kwiaty identyczne z tymi w domu. Może Hiob posiał je z tych samych sentymentalnych powodów? Ze względu na upał zostawiły w domu czepce, a głowy nakryły jedynie cienką lnianą tkaniną, przytrzymywa­ną opaską. Była to miła swoboda, na którą rzadko mogły so­bie pozwolić.

Hiob odłożył gitarę, podciągnął kolana pod brodę i objął je rękami. Prócz koni najbardziej lubił plotki.

Hiob skinął głową.

Wyrostek posłał szybkie spojrzenie swej pani. Widząc to, Morland zmarszczył czoło.

Kiedy zniknął im z oczu, Morland zaatakował synową:

Morland ugryzł się w język i ciężko sapał, próbując opano­wać gniew.

- Masz rację, kobieto - rzekł stłumionym głosem. - Dosko­nale, pani. Nie powiem już nic więcej. Jak się dziś miewa mój wnuk?

Z trudem wydusiła z siebie uprzejmą odpowiedź.

Na jej twarzy zagościł przelotny uśmiech. Dokuczały jej niewygodna ławka i upał. Była tak rozdęta, że z trudem po­ruszała ręką czy nogą, o tym zaś, by się schyliła, w ogóle nie mogło być mowy. Mimo to rozpierało ją szczęście: dziecko dawało jej władzę. Wszak nic nie zdoła zachwiać pozycji matki przyszłego dziedzica. Dopiero po urodzeniu dziecka zamierzała wziąć się na poważnie do wprowadzania porząd­ków w domu.

- Będę o niego dbała, panie.

Kiedy odszedł, obie kobiety pogrążyły się w rozmyślaniach o tym, co miało nastąpić.

- Jestem bardzo rada, że mam cię przy sobie, Gaby - rzekła wreszcie Eleonora niezbyt pewnym głosem. - Nie wiem, jak bym sobie z tym wszystkim poradziła, gdyby ciebie zabrakło.

Gaby wiedziała, że jej pani myśli o porodzie i cierpieniach, które przeżywała biedna Belle Beaufort, wydając na świat po­tomstwo.

Na twarzy Gaby odbiło się zakłopotanie.

Gaby milczała chwilę.

- Może i tak, panienko. Może i tak...

- Miałabyś odejść? Dokąd to? - spytała zdziwiona Eleonora.
Stara piastunka uciekła wzrokiem w bok, patrzyła na drob­ne kolorowe plamy zasianych przez Hioba kwiatów.

- Będzie tu piękny ogród - rzekła. - Za kilka lat, kiedy wszystko wspaniale urośnie. Ale to nie mój dom, panienko. Starych drzew się nie przesadza. Tak sobie myślę, czy jak już urodzisz i mocno staniesz na nogi, to czy... nie zechciałabyś wówczas odesłać swojej Gaby do domu?

Eleonora patrzyła na nią w osłupieniu. Wreszcie głośno przełknęła ślinę, z trudem odzyskując głos.

Umilkły, odpływając myślami w odległe krainy.

Tej nocy Eleonora obudziła się z koszmarnego snu i po­czuła bóle. Natychmiast przywołała Gaby. Piastunka spała czujnie, nasłuchując znajomego krzyku. Od razu też zerwała się na nogi.

Obudzono również i mężczyzn i choć nie mieli ochoty wy­chodzić, wyproszono ich z komnaty sypialnej. Morland już dawno zapomniał, jak to jest przy porodzie, minęło bowiem dwadzieścia lat od dnia, kiedy w tej samej izbie rodziła jego żona. Utyskiwał więc długo i głośno, że zostaje wygnany do sieni, by wśród służących leżeć do samego rana. Robert wy­szedł szybko. Mocno pobladł, a idąc do drzwi, niespokojnie popatrywał na żonę. Czuł się winny, że skazał ją na cierpienia.

- Panie, kiedy zejdziesz do sieni, natychmiast obudź kobiety - rzuciła za nim Gaby. - Trzeba przygotować wiele rzeczy, a ja je­stem już za stara i za gruba, żeby się wszystkim zajmować. Ty zaś, moja panienko, wstawaj z łóżka i pomóż mi trochę.

Od dawna wszystko miały zaplanowane, dlatego prze­kształcenie komnaty sypialnej w izbę porodową odbyło się bez zbędnego zamieszania. Noc była gorąca, mimo to otwar­te na noc okiennice zostały teraz zamknięte. Wniesiono też dwa kosze z żarem, by jeszcze bardziej dogrzać izbę - wierzo­no bowiem głęboko, że chłodne powietrze może się okazać śmiertelne dla noworodka. Hiob pojechał do miasta po aku­szerkę - tę, z której usług korzystały naonczas wszystkie lepiej urodzone panie - a wróciwszy, stanął u wejścia na schody do sypialni i pilnował, by nie postawił na nich nogi żaden męż­czyzna. Poród stanowił wyłącznie kobiecą domenę.

Eleonora wybrała sobie pomocnice na długo przed rozwiązaniem. Oprócz Gaby w grupie tej znalazły się: zawsze pogod­na i wesoła Rabekyn, sędziwa i doświadczona Alicja, młodsza od niej Ania oraz wnuczka Alicji, dziewczyna imieniem Anys. Ta ostatnia była szybka i schludna. Co więcej, umiała czytać i pisać, toteż Eleonora wyznaczyła ją na piastunkę dla swoje­go dziecka.

Do świtu przygotowania zostały zakończone, a bóle przy­brały na sile. „Jak na razie - myślała Eleonora - nie jest jesz­cze tak źle. Niewiele gorzej niż przy comiesięcznym krwawie­niu, całkiem do wytrzymania". Gaby zmuszała ją do spacerów po izbie, a jak tylko zmęczona ciężarna przysiadała, piastun­ka natychmiast zaczynała ją łajać.

- Im więcej chodzisz, tym łatwiej urodzisz - mówiła. - Dla­ tego nie siadaj, moje dziecko, nie siadaj ani na chwilę.

W owych spacerach towarzyszyła jej mała Anys. Z rozsze­rzonymi z przejęcia oczyma i przestrachem na twarzy, trzy­mała w pogotowiu dłoń przy łokciu swej pani, w drugiej zaś ściskała chusteczkę, którą ocierała jej pot z czoła. Przy zamk­niętych drzwiach i okiennicach ora przy dwóch koszach z ża­rem - w izbie zrobiło się gorąco i duszno. Chwilami Eleonora oddałaby wszystko za haust świeżego, chłodnego powietrza, lecz wysoka temperatura w pomieszczeniu dawała jej poczu­cie bezpieczeństwa. Wiedziała, że musi być tak, nie inaczej, i że tylko tak jest dobrze. Dlatego też ze stoickim spokojem i znosiła strużki potu spływające jej pod koszulą.

Bladym świtem zjawiła się akuszerka ze swoją kobietą do pomocy. Zostały wpuszczone do komnaty sypialnej, po czym i drzwi natychmiast znów zamknięto. Akuszerka zaaprobowała poczynione przygotowania, pochwaliła też zydel dla rodzącej i stołek dla siebie.

- Dobrze, dużo miejsca - orzekła. - Lubię, jak jest gdzie się ruszać. A teraz pani, połóż się na łóżku, ja zaś zobaczę, jak się sprawy mają. O, doskonale! Dobrze ci idzie, pani. To twoje pierwsze, naturalnie? Oczywiście! A wasi mężczyźni wydeptu­ją sień tam i z powrotem, jakby to oni rodzili! Kiedy widzę nerwowo drepczących mężczyzn, nie muszę nawet pytać, czy to pierwszy poród. Ich widok mówi za siebie. A teraz, pani, wstawaj i spaceruj. O tak! Nianiu, dobrzeście zrobili, każąc jej chodzić po pokoju.

Eleonora przemierzała komnatę rozbawiona oburzeniem Gaby, którą rozzłościło, że obca baba chwali ją za dobre rady. Bóle znacznie się nasiliły i jej świat ograniczał się teraz do przeżyć związanych z porodem. Kiedy chwytał ją skurcz, po­trafiła myśleć tylko o nim, w przerwach zaś żyła wyłącznie oczekiwaniem następnego. Gdy nagle trzewia przeszył jej straszliwy ból, zaczęła głośno krzyczeć. Pełna optymizmu akuszerka dodawała jej odwagi.

- Jesteś dobrze zbudowana i zdrowa, pani. Powijesz jak z płatka - przepowiadała.

Na dworze wstawał nowy i coraz bardziej upalny dzień, lecz dla Eleonory czas stanął w miejscu. Więził ją krąg bólu, żyła w świecie, gdzie istniała tylko męka, i teraz, i zawsze. Jak przez mgłę widziała krążące po komnacie kobiety, nie rozu­miała jednak, ani kim są, ani co w jej komnacie robią. Ból nie mijał, a ona, wyłączona z czasu i przestrzeni, tkwiła w nie­przerwanym kręgu rozpalonego do białości cierpienia.

Co chwilę stawiano ją na nogi i zmuszano do dalszych spa­cerów; podtrzymywały ją wówczas dwie młode kobiety. Wreszcie akuszerka dała znak, żeby podeszły do porodowego zydla, gdyż nastała po temu pora. Ręce rodzącej ułożono na oparciach, ona zaś zacisnęła na nich dłonie tak mocno, że aż pobielały. Za plecami Eleonory stanęła Anys - kazano jej się zaprzeć i przyciągnąć do siebie barki pani. Akuszerka zasiadła na małym stołeczku przed rodzącą. Wszystko było gotowe.

Eleonora słyszała wykrzykiwane polecenia. Potworny ból przestał się już liczyć. Ważne było jedno: pozbyć się napęczniałego ciężaru. Zmagała się więc z cierpieniem, pociła i jęcza­ła z wysiłku, raz po raz słysząc głośne: „Przyj! Przyj" Już rozu­miała, co znaczy: „...i w bólach rodzić będziesz". Pragnęła nade wszystko uciec od cierpienia. Zaparła się i nadęła tak, że mało 0x08 graphic
jej serce nie pękło. Poczuła rozdzierający ból, który przeszył ją niczym rozżarzony pręt, i zaraz potem odniosła wrażenie, że coś z niej wystrzeliło niczym korek z butelki.

Kobiety zamruczały do siebie, zagadały o czymś i zza czer­wonawej mgiełki zaćmiewającej umysł Eleonora usłyszała głos akuszerki:

Jeszcze jeden straszliwy wysiłek i poczuła, że coś się z niej wyślizguje. Ostry płacz dziecka rozciął powietrze niczym nóż. Słyszała dziwnie odległe pomrukiwanie zadowolonych kobiet. Ucieszyła się, że dziecko żyje, lecz na tym skończyło się jej za­interesowanie noworodkiem. Pragnęła wyłącznie jednego: snu. Anys ocierała spocone czoło swej pani, a Eleonora zapa­dła w drzemkę.

Po chwili się jednak ocknęła. Docierały do niej ściszone głosy kobiet. Usłyszała, jak któraś z nich - najpewniej Alicja -powiada:

- Nie, nie teraz. Niech się najpierw wyśpi. Powiemy jej później. „Powiemy jej? Co jej powiemy?" - myślała. Ale nie ciekawiło jej to do tego stopnia, by natychmiast zacząć je wy­pytywać. Ktoś pomógł jej przejść na łóżko, ktoś ją podwiązał i zabandażował - płacz dziecka oraz głosy kobiet stawały się
coraz mniej wyraźne, coraz bardziej zamazane. Wreszcie za­snęła ciężkim snem człowieka zupełnie wyczerpanego.

I tak oto o wpół do trzeciej po południu, siedemnastego sierpnia tysiąc czterysta trzydziestego piątego roku, Eleonora powiła swoje pierwsze dziecko. Złe nowiny przekazano jej do­piero koło piątej, gdy obudziła się z pierwszego snu. Dziecko, duże i zdrowe, było... dziewczynką.

3

Morland wpadł we wściekłość i powiedział synowej, co o niej myśli. Nie zostawił jej cienia wątpliwości, że z macie­rzyńskiego obowiązku wywiązała się fatalnie, wydając na świat bezużyteczną dziewczynkę zamiast upragnionego i obiecanego dziedzica. Wytknął jej, że nie wniosła żadnego wiana, że za to, iż przyjęli ją do Micklelith House, miała odpłacić wyłącznie jednym: rodzeniem synów. Słaba i wykończona po przeżytych cierpieniach, nie potrafiła się bronić, choć w innych okoliczno­ściach pewnie by to zrobiła. Rzuciła tylko pełne goryczy spoj­rzenie mężowi, który stał obok nieszczęśliwy i zawstydzony, lecz niezdolny stanąć w jej obronie. I tak ojciec zbeształ go za to, że ośmielił się podkreślać, iż dziecko jest nadzwyczaj zdro­we, duże i urodziwe. Robert nie mógł się wprost nacieszyć, że Eleonora tak dzielnie zniosła cierpienia związane z porodem. Duży i żywy noworodek był dlań tak wielce nieoczekiwaną na­grodą, że jego płeć zupełnie go nie obchodziła.

Ostatecznie to Gaby wypędziła mężczyzn z komnaty. Oznajmiła, że pani musi teraz odpocząć, a krzyki mogą zwarzyć jej mleko. Nader przejęta nowym obowiązkiem Anys wzięła dziecko na ręce, Gaby zaś usiadła przy łożu i ujęła mło­dą matkę za rękę. Twarz Eleonory spływała łzami.

0x08 graphic
0x08 graphic
Stara piastunka od razu wiedziała, że „tamten" to Ryszard z Yorku.

- Ciągle o nim myślisz? - spytała przygnębiona. - Och, mo­ja panienko...

Łzy zdążyły już obeschnąć i Eleonora odparła słabym głosem:

- Tak - odrzekła Gaby.
Temat był wyczerpany.

Trzy dni później dziecko ochrzczono w kościele Świętej Trójcy. Ubrana w najlepszą suknię Eleonora pojechała na uro­czystość w lektyce. Gaby uznała, że podróż za bardzo ją zmę­czy, i została w domu. Dziecku dano na imię Anna, na cześć matki Roberta. Morland zaś zdążył zapomnieć o gniewie na tyle, by przed zaproszonymi na chrzest sąsiadami przechwa­lać się urodą i zdrowiem dziewczynki.

Po uroczystości w kościele wrócili do Micklelith House na ucztę, lecz gdy zajeżdżali przed dom, na spotkanie wybiegł im jeden z czeladników, który wyszeptał coś na ucho Robertowi. Ten odwrócił się do żony i wziął ją za rękę.

- Złe wieści - wyjąkał i aż pobladł z przejęcia.
Eleonora ścisnęła jego dłoń.

- Co się stało? Mów szybciej! - Nagle ogarnęła ją straszli­wa pewność. - Chodzi o Gaby? Tak?!

Robert skinął głową, nie mogąc wydusić słowa.

- Nie żyje? - wyszeptała Eleonora.

Przytaknął w milczeniu. Przez chwilę patrzyła nań z niedo­wierzaniem, wreszcie z oczu popłynęły jej łzy. Osłabiona po­rodem, nie potrafiła ich powstrzymać. Mąż chciał ją przytulić, lecz go odepchnęła.

- Zanieście mnie do sypialnej - rozkazała. Miała uczucie, że pęka jej serce.

Później wezwała do siebie Hioba.

- Opowiedz mi o tym - rzekła.

Siedziała na dębowej skrzyni przy oknie. Obok stała druga, ta, na której zawsze siadywała Gaby, ilekroć zajmowały się ro­bótkami. Hiob przycupnął na podłodze u stóp swojej pani, nie śmiał bowiem zająć dawnego miejsca piastunki.

Skinęła głową. Znowu zapłakała, lecz tym razem spokoj­nie, bez gwałtownych szlochów. Cóż miała opłakiwać, skoro Gaby zgasła tak cicho? Stratę poniosła tylko ona, Eleonora: utraciła przyjaciółkę, która była dla niej jak rodzona matka.

- Mówiła o powrocie do domu, Hiob - odezwała się w koń­cu. - Myślisz, że wiedziała? Myślisz, że myślała o śmierci?

Hiob pokiwał głową.

0x08 graphic
- Chyba tak. Myślę, że chciała, pani, byś przywykła do myśli, iż jej niebawem zabraknie. Jak sama wiesz, chorowała od dawna.

Eleonora westchnęła.

- Teraz jest już w niebie, z naszym Panem. Całe życie była dobrą kobietą i Pan na pewno zechce ją mieć przy sobie.

Przypomniała sobie dzień przyjazdu do Micklelith House - zza murów miasta wylewała się fala dźwięku rozkołysanych dzwonów.

Robert widział, jak bardzo żona tęskni za Gaby, i przez kil­ka następnych dni stawał na głowie, żeby ją pocieszyć i wczuć się w jej smutek i żal. Ona jednak traktowała go z ogromną re­zerwą, a pociechę odnajdywała w rozmowie z Hiobem, który był zawsze pod ręką. Zdawało się, że mały paź potrafi dać jej to, czego Robert ofiarować żonie nie umiał.

Rozdział czwarty

l

Nadeszło kolejne gorące lato.

- Jestem już tym zmęczona. Za każdym razem, kiedy nastają upały, ja chodzę z wielkim brzuchem - utyskiwała Eleonora, patrząc na siebie z niesmakiem. - Gorąco dokucza mi tak bar­dzo, że nawet nie mogę szyć.

Siedziała w cieniu oplatających altankę gałęzi. W ciągu trzech lat ogródek rozrósł się w najprawdziwszy ogród. Gęsto obsypany kwieciem żywopłot wyglądał jak pokryty różowym śniegiem i pachniał wprost niesamowicie, podobnie jak kwit­nące róże jerychońskie oraz lewkonie. Miło się tam siedziało.

- Biedni są ci mężczyźni, pani - rzekła siedząca koło niej Anys. Na kolanach trzymała małą Izabellę, która choć skoń­czyła zaledwie roczek, potrafiła już nieźle napsocić. Na razie zachowywała się spokojnie, ssąc zawieszony na rzemyku czer­wony paciorek od uroku, można było jednak oczekiwać, że niebawem na pewno zacznie się wiercić i zechce się zsunąć na ziemię. Potrafiła raczkować z zawrotną szybkością i uwielbia­ła korzystać z tej nowo nabytej umiejętności.

Jakże inne okazało się drugie dziecko, Eleonora, ochrzczo­na imieniem po matce, lecz zarówno dla odróżnienia od swo­jej rodzicielki, jak i dla wielkiej urody własnej zwana na co dzień Heleną. Skończyła dwa lata i była dzieckiem tak cichym i dobrym, że zmartwiona Anys mruczała pod nosem, iż taka chodząca dobroć nie nadaje się do tego świata. Helena siedzia­ła tam, gdzie ją posadzono, u matczynych stóp, i nie zamierza­ła się stamtąd ruszać, póki sami jej nie zabiorą. Nie miała w sobie ani odrobiny ciekawości świata, lecz przy tym wszyst­kim była dzieckiem zdecydowanie pogodnym i nieraz pod­śpiewywała sobie z cicha.

Istotnie, dziecko wierciło się na kolanach piastunki.

- W życiu nie widziałam takiej wiercipięty... - zaczęła Anys i nagle urwała. - O, jest już Hiob! W każdym razie jest Gelert, więc i Hiob musi być niedaleko.

Gelert podbiegł do Eleonory, Przywitał się najpierw z nią, potem obmył jęzorem buzię małej Heleny, wreszcie zwalił się na niewielkiej plamie cienia u stóp swej pani. Oczywiście nie­bawem pokazał się i Hiob, którego pies nigdy na długo nie opuszczał. Pierwszy dar Roberta dla żony sam zdecydo­wał, do kogo chce należeć.

- A, jesteś wreszcie! - wykrzyknęła radośnie Eleonora. - Za długo was nie było. Nie powinno się trzymać dzieci na tak ostrym słońcu. To niezdrowo.

Hiob wszedł do ogrodu, niosąc na barana pierworodną Annę. Anna skończyła trzy lata i jak na swój wiek była dużą, rozgarniętą dziewczynką. Była też ulubienicą ojca. Miała włosy popielatoblond, niebieskie oczy i rumiane policzki. Nawet Morland rozczulał się na jej widok, choć za wszelką cenę chciał ukryć to uczucie przed światem, by ktoś przypadkiem nie po­myślał, że już pogodził się z brakiem wnuka. Od dłuższego cza­su niedomagał, a nerwy schorowanego człowieka mogły udo­bruchać jedynie popisy małej Anny, która grała na cymbałkach i śpiewała piosenki w języku północy zasłyszanym u służby.

Anys i Hiob wymienili nad głową pani porozumiewawcze spojrzenia. W ostatnich tygodniach ciąży bywała nieznośna.

Anna spojrzała na piękną, zagniewaną twarz matki i po­smutniała.

- Wybacz, pani - rzekła.

Eleonora zerknęła na nieszczęsne dziecko i od razu zmię­kło jej serce.

- Nic to, dziecinko. Anys cię wymyje, gdy wrócimy do do­mu. Siądź teraz na trawie i ochłoń, a Hiob zaśpiewa nam piosenkę. Prawda, Hiob?

- Wszystko, na co tylko wyrazisz ochotę, pani - odparł z czarującym ukłonem, przeznaczonym dla wszystkich trzech niewiast.

Hiob skończył siedemnaście lat i wyrósł na wysokiego, do­brze zbudowanego i przystojnego mężczyznę. Praca przy ko­niach i bieganie z psami utwardziły mu mięśnie, a należące do obowiązków pazia tańce zaowocowały pełnymi gracji ruchami i lekkim chodem. Hiob przeszedł już mutację i głos ustalił mu się na poziomie wdzięcznego i miłego dla ucha barytonu. Wło­sy koloru miedzi nosił zwinięte w loki, a zielona liberia - Ele­onora osobiście mu ją dobierała - podkreślała jego chłopięcą urodę. Z takiego pazia Eleonora mogła być dumna w każdym towarzystwie. Ansy, Ankaret i wszystkie kobiety zatrudnione w gospodarstwie uważały, że jest zbyt piękny i zbyt roman­tyczny, by mógł być prawdziwy.

Poszedł do domu po gitarę, a wróciwszy do ogrodu, usiadł na trawie, wsparł się plecami o pień drzewa, zwrócił twarz do kobiet i zaśpiewał kojącą, melodyjną pieśń miłosną z rodzaju tych, które najudatniej podkreślały barwę jego głosu. Jak tylko zaczął śpiewać, mała Izabella zsunęła się z kolan Anys, poraczkowała do niego, usiadła przed nim i zapatrzona w śpiewaka ssała palec. Również i Anna pomalutku zeszła z ławki, gdzie siedziała oparta o matczyne ramię, i przysunęła się bliżej mło­dego mężczyzny. Anna uwielbiała Hioba. Był jej rycerzem i bohaterem - równie dobrze czuła się na jego barkach, jak na barkach ojca albo na swoim kucyku.

Nikt nie zauważył, kiedy nadszedł Robert i stanąwszy przy furtce do ogródka, przyglądał się scenie domowego szczęścia. Nawet zmęczony upałem Gelert zasnął nazbyt mocno, by usłyszeć jego nadejście. Scenka była ładna, bo znalazł się w niej i ogród częściowo nasłoneczniony, częściowo zaś skry­ty w cieniu, i młody, przystojny śpiewak, i trzy ładnie ubrane niewiasty oraz rumiane, kwitnące zdrowiem dzieci. Jednak coś w tym obrazku wyraźnie Roberta zdenerwowało, gdyż zmarszczył brwi i omal nie zganił zebranych. Pieśń dobiegła końca i nim ktokolwiek zdążył powiedzieć słowo lub choćby tylko drgnąć, Robert pospieszył z ironicznymi brawami.

- Ślicznie. Bardzo ślicznie - rzekł, wchodząc do ogrodu.
Eleonora spojrzała na niego i skrzywiła nos.

Hiob wiedział, że Robert kieruję tę uwagę do niego, ale po pierwsze, jego odpowiedź byłaby nie na miejscu, po wtóre zaś, wyrywanie się z komentarzem w tej sytuacji oznaczałoby brak rozsądku. Wyręczyła go pani.

- Brakuje nam rąk do pracy - wyjaśnił. - Gdyby każdy zdolny do fizycznego wysiłku mężczyzna na farmie wziął na siebie sprawiedliwie odmierzoną część roboty...

W tym miejscu Robert zrezygnował z dalszej dyskusji, w potyczkach z żoną nie umiał zdobywać punktów. Wyostrzyła sobie zęby na ojcu, a sprzeczki z nim traktowała jak igraszkę. Ustąpienie z pola nie nastroiło go jednak przychylniej do Hioba.

Usatysfakcjonowana zwycięstwem Eleonora postanowiła być miła.

- Skoro już tu jesteś, to siadaj, na litość boską, i ochłoń cokolwiek. Nie, nie za blisko. Usiądź w cieniu na trawie. Hiob, skocz no do domu i przynieś panu garniec schłodzo­nego piwa. Idź do Jacques'a. On zawsze trzyma dla mnie piwo w chłodzie.

- Tak, pani - odrzekł paź i odszedł.

Robert, udobruchany nieco, że znienawidzony przezeń ry­wal tak potulnie wstał, by mu coś przynieść i o niego zadbać, usiadł na trawie w nieco lepszym nastroju. Powziął silne po­stanowienie, że będzie się zachowywał sympatycznie.

- Ależ wy, ludzie północy, używacie dziwacznych słów! -wykrzyknęła Eleonora. - Brogger, czyli pośrednik w sprzeda­ży wełny, prawda?

- Oczywiście - przytaknął. Był tak zżyty z pewnymi słowa­mi, że w ogóle się nad nimi nie zastanawiał i zupełnie go nie dziwiły. - Skupuje runo od wszystkich hodowców w okolicy, zawozi je do Hull albo do Londynu i sprzedaje Kompanii Składowej, która z kolei eksportuje wełnę do warsztatów tkackich za granicą.

Skinęła głową - już to kiedyś słyszała - i nad czymś się za­myśliła.

W tym momencie do ogrodu wszedł Hiob z garncem piwa i czarkami.

- Proszę, panie - rzekł. -Jest cudownie zimne, chłodziło się na półce w studni. Mogę ci nalać?

Mówił z tak ogromną rewerencją, że udobruchany Robert pozwolił, by paź nalał mu piwa, jednak nie spuszczał zeń kry­tycznego spojrzenia.

Robert znów poczuł się osaczony.

- Będziesz zatem bardzo wykształcony, młodzieńcze - orzekł Robert. - Masz wielkie szczęście, że twoja pani tak się o ciebie troszczy.

Eleonora roześmiała się.

- Jego szczęście nie ma z tym nic wspólnego Robercie. Im bardziej szkolę ludzi, tym lepszą mamy służbę. Jak już zosta­niesz kupcem, Hiob bardziej ci się nada, jeśli będzie umiał czy­tać i rachować. Również i dla mnie jest wartościowszym paziem, skoro umie pisać. To, co mówię, można także odnieść do innych służących. Na pewno dobrze to rozumiesz, prawda?

Uśmiechała się do niego tak przyjaźnie, że poczuł, jak znów jej ulega. Traktowała Hioba jedynie jako pożytecznego czeladnika! To dobrze. I przygotowywała chłopaka, żeby i je­mu okazał się pomocny - tym lepiej! Odpowiedział jej uśmie­chem i pomyślał, że życie stało się nagle znacznie milsze. Upił duży haust piwa i chłodny napój spłynął mu po spierzchnię­tym podniebieniu.

- Naturalnie moja droga, masz rację. W kwestii sprzedaży wełny też się z tobą zgadzam. Z handlem musimy jednak po­czekać, aż przejmę farmę. Wówczas będziemy mogli robić to, na co nam przyjdzie ochota. Tymczasem nie wspominaj o ni­czym ojcu. Hiob, nalej jeszcze piwa! Zadbaj też o czarkę na­szej pani.

Hiob zajął się piwem i nachylony nad czarkami, uśmiechał się pod nosem. Bardzo lubił pana, lubił go niemal tak samo jak swoją panią, lecz uważał, że łatwo go rozszyfrować. A pani? Cóż, pani to dopiero umiała okręcić sobie męża wokół palca! Mógł do woli planować, co też będzie robił, kiedy zostanie właścicielem farmy, ale Hiob nie miał najmniejszych wątpli­wości, kto będzie prawdziwym zarządcą majątku.

Robert pociągnął kolejny łyk piwa, a z każdym haustem świat jawił mu się w coraz bardziej różowych kolorach.

I tak podczas gdy Anna rozmawiała z ojcem po francusku -nader chwalona za swe umiejętności - podtrzymywana przez Hioba Izabella objeżdżała ogród na Gelercie. Kobiety patrzy­ły, śmiejąc się wesoło, tak że nawet mała Helena wyjęła w koń­cu palec z ust i zachichotała. I oto, nie wiadomo ani jak, ani kiedy, gniew Roberta rozpłynął się bez śladu.

2

Dziecko miało przyjść na świat dwudziestego pierwszego sierpnia. Zatem wkrótce po urodzinach małej Anny Eleonora zebrała kobiety i zaszyła się w komnacie sypialnej, zsyłając mężczyzn na parter. Zresztą Edward Morland i tak już od dłuższego czasu nie sypiał na piętrze. Jego łóżko na kółkach zostało zniesione na dół, do izby przeznaczonej dla służby do­mowej. Dzięki temu mógł się kłaść, ilekroć potrzebował od­poczynku, o czym nikt w domu nie musiał wcale wiedzieć. Zresztą już od bardzo wielu miesięcy męczyły go bóle, a kie­dy leżał sam i cierpiał tak bardzo, że nie był w stanie zmrużyć oka, mógł przynajmniej w każdej chwili zapalić świeczkę. Nieopodal spał ochmistrz Wilhelm i nie proszony przez Ro­berta, czujnie doglądał pana. Często, gdy Morland miał złą noc, Wilhelm pojawiał się w jego sypialni z pucharkiem grzanego wina w ręku, do którego albo on sam, albo Jacques dole­wał miarkę odwaru z makowin.

Stary pan z najwyższą niechęcią przekazywał obowiązki Ro­bertowi, a im bardziej słabł, tym bardziej rósł w siłę jego syn. Schorowany starzec codziennie wyjeżdżał na pastwiska nadzo­rować robotę, sztywno wyprostowany w siodle - nie chodził już, gdyż za bardzo się męczył. Im bardziej dokuczał mu ból, tym częściej pałał gniewem, lecz wszyscy znosili jego wybuchy spokojnie, gdyż mimo szorstkiego obejścia bardzo go miłowali, jako że panem był sprawiedliwym i hojnym. Kiedy cierpienie nasilało się do tego stopnia, że nie mógł z bólu wyjść z domu, dąsał się i prychał w komnacie, co pół godziny wysyłając na po­le umyślnego, by sprawdzał, kto gdzie jest i co robi.

W takie dni Robert wszystkiego doglądał sam, lecz jeśli tylko czasu mu stawało, udawał, że w każdym drobiazgu konsultuje się z ojcem. W owych dniach u boku starszego pana co pewien czas wyrastał także Hiob - ot, niby tak, przypadkiem - który przekazywał mu najświeższe plotki, zebrane od podróżnych cią­gnących Wielkim Południowym Traktem.

Anys przestawała pil­nować Izabellę, żeby mała mogła bez przeszkód doraczkować do dziadka, albo też manipulowała małą Anną tak umiejętnie, że dziewczynka domagała się wizyty u starszego pana, chcąc wyre­cytować mu najświeższą lekcję, naturalnie tego rodzaju poczy­nania musiały się odbywać za plecami Morlanda, bo gdyby wiedział, że chcą mu w chorobie dogodzić bądź że się nad nim litują, wpadłby w prawdziwą wściekłość.

I choć Eleonora nie potrafiła starego pokochać, to nawet ona ogromnie mu współczuła. Nie ulegało wątpliwości, że jest śmiertelnie chory i trzyma się życia wyłącznie siłą woli. Był chodzącym szkieletem. Jego skóra miała niezdrowy siny od­cień, a włosy wciągu zaledwie kilku tygodni nabrały barwy mleka. Uważano, że choroba zjada go od środka, a była to przy­padłość śmiertelna, na którą nie znano lekarstwa.

W dniu, kiedy Eleonora zległa do porodu, stary też położył się do łóżka, by już z niego nigdy nie wstać. Przysunięto je do okna wychodzącego na podwórze. Podparty materacami, mógł zatem oglądać ludzi kręcących się cały dzień po podwórzu, ale szybko się nużył i łatwo wpadał w złość. I ciągle czegoś nasłuchiwał, w każdym razie takie wrażenie odniósł Robert, wszedł­szy do jego izby, by złożyć ojcu poranny raport.

Robert poczerwieniał, ale ze względu na chorobę ojca spró­bował zlekceważyć obrazę. Na widok zmieszania syna w oczach starego zabłysły iskierki satysfakcji: choć jedna przy­jemność została mu jeszcze w życiu. Raptem przekrzywił gło­wę i zaczął nasłuchiwać. Po chwili, nie usłyszawszy tego, cze­go oczekiwał, wyraźnie się odprężył.

Robert zachęcająco skinął głową, nie odezwał się jednak ani słowem. Wiedział, że ojciec nie oczekuje od niego żadnych komentarzy, że mówi, bo sprawia mu to przyjemność.

- No i król... Gdy jeździliśmy do Francji, wszyscy znaliśmy króla osobiście. Harry. Tak nazywaliśmy go między sobą. Miał w nas ludzi oddanych mu duszą i ciałem. Umiał sprawić, byśmy go miłowali. Wielki król, wspaniały żołnierz... Wszyst­kich znał z imienia, jakby była nas ledwie garstka. Jakbyśmy
istnieli tylko on i my. Tak się wydawało. I pobiliśmy Francu­zów, choć w polu mieli nad nami dziesięciokrotną przewagę.

Robert nieraz już słyszał podobne opowieści, nie tylko od oj­ca, ale od każdego spotkanego weterana wojen francuskich. Tego okresu nie mógł zapomnieć ani odżałować żaden z uczestników walk na kontynencie. „Stare dobre czasy" - mawiali o przepra­wach przez Kanał.

- A raz spotkałem królową. Nie we Francji, tylko w Anglii, po wojnie. Królowa Kasia, Katarzyna de Valois. To dopiero była urodziwa niewiasta! Najładniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałem. I młodziutka. Znała tylko kilka angiel­skich słów, ja zaś nie umiem po francusku, dlatego nie wiem, co mówiła, ale jej głosu można by słuchać choćby cały dzień. Wyglądała jak ptaszę. - Na wspomnienie królowej twarz mu pociemniała. - Jednak mimo wielkiej urody była na wskroś ze­psuta, zepsuta jak wszyscy Francuzi. Pamiętaj, Robercie, że szatan lubi przybierać bardzo piękne kształty, żeby człowieka skusić. Miej się na baczności. Cóż, nie żyje już nasza Kasia. Umarła w klasztorze, gdzie dzięki łaskawości Pana uratowano jej rozpustną duszę.

Robert przypomniał sobie, jak wielkie wrażenie zrobiła na ojcu wiadomość, która nadeszła przed rokiem, że dawna kró­lowa Anglii, Katarzyna de Valois, zakończyła życie w opactwie Bermondsey, dokąd zesłała ją Rada Królewska. Pamiętał też, jak bardzo zasmucił ojca skandal, który wybuchł jeszcze rok wcześniej. Mówiono wówczas, że ponoć od śmierci króla wdowa żyła w grzesznym związku z jednym ze swych walij­skich poddanych, Owenem Tidrem, któremu urodziła trzech nieślubnych synów. Dla Morlanda był to straszliwy upadek, tym bardziej że dotyczył osoby, którą tak podziwiał.

- Kobieta jest narzędziem szatana - oświadczył. - Szatan sięga po nią, jak sięgnął po królową Katarzynę, ze względu na jej gładkie liczko. Dlatego synowie Katarzyny są dziećmi sza­tana. Trzeba go z nich wypędzić! - Uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Jak z naszej pani na górze! Za wiele w niej dumy. Wy­bij z niej tę dumę, synu! Wybij! Trzy córki! Trzy córki! - wy­krzyknął z furią w stronę sufitu, jakby sądził, że Eleonora go usłyszy. - Co z nich za pożytek?

Robert usiłował zebrać myśli, żeby odpowiedzieć ojcu koją­cym zdaniem, lecz nim zdołał cokolwiek wydumać, do izby wpadł Wilhelm.

- Panie, zaczęło się! Pani rodzi!

Robert podskoczył jak oparzony. Jego zdenerwowanie wcale nie osłabło, choć w ciągu trzech ostatnich lat przeżywał już czwarty poród.

- Bardzo dobrze. A teraz już idźcie.

Była dziewiąta rano. Poród nie trwał długo. Tuż przed po­łudniem Robert wbiegł do izby ojca. Miał zaczerwienioną twarz, ręce drżały mu z podniecenia.

Robert podszedł do łoża, z szerokim, radosnym uśmie­chem na twarzy.

- Idealny noworodek - rzekł. - Mały, ale doskonale zbudowany, zdrowy i pełen wigoru! Eleonora też czuje się dobrze. Miała szybki i łatwy poród. Twierdzi, że nie zdążyła się nawet zmęczyć.

Morland machnął ręką; synowa go nie interesowała.

- Chłopiec... Nareszcie - wyszeptał, a jego twarz pojaśniała w pełnej uniesienia radości. - Podziękuj Panu Niebieskiemu za jego nieskończoną szczodrobliwość i łaskę. I za to, że po­zwolił mi dożyć tej chwili.

Opadł na poduszki, do cna wyczerpany. Bezwładnie położył rękę na głowie wiernego psa, wbił oczy w sufit, lecz jego ponu­ra twarz nie przestawała jaśnieć uśmiechem.

- Ojcze, może zjesz teraz obiad? - zapytał Robert.

Od chwili gdy zaczął się poród, Morland odmawiał jedze­nia i picia. Odmówił i teraz, ledwie unosząc dłoń i cicho szep­cząc:

- Przyślij mi tu Wilhelma. I pokaż dziecko.

Jak tylko noworodek został umyty i zawinięty, Robert w asyście zaniepokojonych kobiet zaniósł go na poduszce do izby ojca. Tam zafrasowany i poważny Wilhelm podtrzymy­wał Morlanda ramieniem, a odegnany od łoża Duras siedział w kącie i nie spuszczając z pana smutnych oczu, cicho wył przy każdym dźwięku bądź ruchu.

Robert położył dziecko przy ojcu, a stary wpatrzył się w małą pomarszczoną buzię, jakby szukał w niej potwierdzenia... sam jeden tylko wiedział - czego. Noworodek miał mocno zaciśnięte oczy i poruszał ustami miękko niczym w modlitwie. Był malutki i bezradny i unoszącego go z pościeli Morlanda ogarnęło wzruszenie, jakiego nie odczuwał od czasów własnego dzieciństwa.

W tej samej chwili Anys czym prędzej pochwyciła dziecko. Od jakiegoś czasu na twarzy starego widziała niewymowne znużenie, jakby zebrał na ten podniosły moment resztkę sił, które z wolna zaczynały go opuszczać.

- Moje małe, moje malutkie... - mruczała, wyjmując niemowlę z ramion chorego.

Morland odprowadzał wzrokiem zawiniątko, póki nie zniknęło za drzwiami, po czym zamknął oczy.

- Zostawcie mnie - wyszeptał.

Wszyscy cichutko wyszli. Wilhelm ostrożnie ułożył starca na poduszkach, a Duras wylazł z kąta, by wepchnąć nos w bezwładną dłoń pana.

Wkrótce potem bóle przybrały na sile do tego stopnia, że Wilhelm podał cierpiącemu odwar z makowin, nie pytając o zdanie Roberta. Morland zasnął, obudził się po południu, by po chwili znowu zapaść w drzemkę. O zachodzie słońca Du­ras nagle zadarł łeb i zaczął wyć. Dołączyły do niego wszyst­kie psy w wielkiej sieni, tworząc straszliwy chór, mrożący krew w żyłach i jeżący włosy. Wilhelm zawołał Roberta, ten z kolei wezwał księdza, który czekał już z ostatnim namasz­czeniem, i nim sierpniowa światłość dnia ustąpiła nocy, Edward Morland zakończył życie. Miał pięćdziesiąt dwa lata. Duras za nic na świecie nie chciał opuścić pana, choćby na­wet i w śmierci. Stary pies zdechł w nocy i został pochowany wraz z Edwardem na rodzinnym cmentarzyku, widocznym z okien Micklelith House.

3

Uroczystości, jakimi normalnie uczczono by tak ważną okazję, jak urodziny i chrzest dziedzica włości Morlandów, musiały zostać skrócone ze względu na żałobę po śmierci starego pana. Eleonora skonstatowała w myśli, że Edward Morland nawet w ostatniej chwili zachował się w typowy dla siebie sposób: umarł akurat wtedy, by wszystkim pokrzyżo­wać plany. Ale i tak płakała na pogrzebie, gdyż był chrześci­jańską duszą i jej teściem. Jednak kiedy tylko go pochowano, zaczęła myśleć o przyszłości i snuć plany, które dotąd odkła­dała na czas, gdy już nie będzie musiała się liczyć ze zdaniem pana na Micklelith. Nie przewidywała oporu ze strony męża - zawsze pragnął ją zadowolić, teraz zaś, gdy urodziła mu sy­na, na pewno stanie na głowie, żeby zaspokoić jej każdy, nawet najbłahszy kaprys.

Eleonora ubóstwiała syna i planowała dla niego świetną przyszłość. Podobnie jak Morland chciała, żeby we wszystkim okazał się stuprocentowym szlachcicem. To jednak wymagało odpowiedniego wychowania.

- Kłopot w tym - powiedziała pewnego wieczoru mężowi, gdy siedzieli w wielkiej sieni wokół ognia - że nasz dom nie jest domem szlacheckim. To dom farmerski, tyle że rozbudo0x08 graphic
0x08 graphic
wany. Ale musimy sobie jakoś radzić, póki nie zamieszkamy gdzie indziej.

W owych czasach dzieci zwykłe sypiały z rodzicami do dzie­wiątego lub nawet i dziesiątego roku życia. Później chłopcy przechodzili do sieni, gdzie spali ze służbą zbrojną, natomiast dziewczęta zazwyczaj sypiały z rodzicami aż do dnia ślubu bądź do chwili, gdy w jakimś innym, niekoniecznie matrymonialnym celu opuszczały rodzinny dom. Jedynie dzieci baro­nów miały swoje komnaty.

- Na pewno już je sobie upatrzyłaś - rzucił z sarkazmem.
Puściła to mimo uszu.

- Anys ma dwie kuzynki, spokojne dziewczęta, Marię i Jane. To naturalnie wnuczki Alicji. Jedna ma jedenaście, dru­ga dwanaście lat. Anys może je sama podszkolić; zna moje wy­magania.

- A co będzie z Ankaret? Co przewidziałaś dla niej?

Rozpromieniła się i radośnie klasnęła w dłonie.

- A jeśli takich nie znajdziemy? - spytała Eleonora.
Uśmiechnął się nieśmiało.

- Dlatego zostałaś wybrana - odparł prostodusznie.
Napisali stosowny list. Zawierał informacje o narodzinach Edwarda i śmierci starszego pana, zapewnienia o nieustającej 0x08 graphic
lojalności Roberta i jego gotowości stawienia się na rozkaz suwerena, a także prośbę, by lord Edmund zechciał swą łaskawą opiekę roztoczyć nad najmłodszym pokoleniem oddanej mu rodziny Morlandów.

Odpowiedź nadeszła pod koniec listopada. Był to list pełen serdecznych życzeń i zapewnień o życzliwości lorda Edmun­da wobec wszystkich członków rodziny. W liście znalazły się i gratulacje z okazji narodzin syna, i wyrazy żalu związane ze śmiercią Morlanda. Nadeszły również upominki z racji chrztu małego Edwarda. Najwspanialszym okazał się srebrny kielich na złotej nóżce, ozdobiony grawerowaną sceną z polowania; ukazywała trzech myśliwych na koniach, psy oraz służących w pościgu za białym zającem i stanowiła hołd dla matki Edwarda. Kolejnymi prezentami były szkarłatna papuga w klatce - wspaniała atrakcja dla dzieci - i dwie piękne różycz­ki z kości słoniowej, ozdoby do naczółka przy uździe. Ró­życzki Robert podarował Annie, która miała już własnego ku­ca i trzymała się w siodle niemal równie dobrze jak matka.

List kończył się uwagami o sytuacji we Francji, gdzie wiel­ki hrabia Warwick przejął dowództwo armii, ponadto zawie­rał informację szczególnie interesującą dla Eleonory.

Nasz przyjaciel Ryszard Plantagenet, książę Yorku, naresz­cie poślubił swoją kuzynkę, Cecylię Neville. Ożenił się późno, ma już bowiem dwadzieścia siedem lat, ale, o ile nam wiadomo, z panną Neville zaręczony był niemal od kołyski. Zapewne dla­tego uznał, że nie musi spieszyć się ze ślubem.

Robert czytał kończące list pozdrowienia, lecz Eleonora już go nie słuchała. Dłonie trzymała na kolanach i lewą szukała po omacku wiszącego u paska psałterza, ukrytego w fałdach czar­nej żałobnej sukni. A więc Ryszard się ożenił! Oczyma wy­obraźni ujrzała jego twarz tak wyraziście, jakby przed sekundą naprawdę go oglądała. A Cecylia Neville - uchodząca za jedną z najśliczniejszych panien w królestwie - wyszła za ów klejnot rodzaju męskiego, któremu przeznaczono ją jeszcze w niemow­lęctwie! Hmm, w każdym razie tłumaczyło to jego długi bezżenny stan. I tym się mogła pocieszać: nawet gdyby chciał wziąć ją za żonę, to będąc zaręczonym, najzwyczajniej w świecie nie mógłby tego uczynić.

Robert odłożył list i spojrzał na Eleonorę, czekając komen­tarza. Lecz ona milczała. Za wszelką cenę musiała ukryć przed nim swe uczucia. Rozglądając się niespokojnie, zauważyła, że Hiob przypatruje się jej ze współczuciem, choć minę ma na pozór całkiem obojętną.

- Niech gra muzyka! - wykrzyknęła, usiłując nadać głoso­wi radosne brzmienie. - Zagraj nam, Hiob! Jakąś wesołą pio­senkę! Teraz, zaraz! Radujmy się! Jest ku temu powód!

Hiob, który miał głowę nie od parady, wstał i bez akompa­niamentu zaintonował piosenkę znaną większości domowni­ków; wiedział, że się do niego przyłączą, jak tylko poda ton. Śpiewając zaś, pstryknął na chłopca palcami i kazał mu przy­nieść gitarę, a potem wręczył ją z ukłonem pani domu, ani na chwilę nie gubiąc rytmu. Miała teraz zajęcie dla rąk i mogła też ukryć lico. Po chwili opanowała wzruszenie i przybrała radosny wyraz twarzy, jakiego Robert miał prawo oczekiwać od niej, w dniu, gdy otrzymał list z tak wspaniałymi wiadomościami.

Rozdział piąty

Pewnego listopadowego dnia tysiąc czterysta czterdzieste­go pierwszego roku Robert wrócił z Yorku w wyjątkowo do­brym humorze. Rzucił wodze najbliżej stojącemu pachołkowi i głośno przywołując żonę, szybkim krokiem wszedł do do­mu. Bardzo się zmienił od śmierci ojca, czyli od dnia, gdy zo­stał właścicielem Micklelith House. Zmężniał, rozrósł się w barach, nabrał ciała i mięśni, zyskał posłuch. Jego chód, spo­sób noszenia się, a nawet głos, świadczyły o tym, że jest czło­wiekiem pewnym siebie, najprawdziwszym panem. Kobiety w mieście zerkały nań z podziwem, gdy przejeżdżał lub szedł ulicami Yorku, odziany bogato i barwnie - w ostatnich latach odkrył bowiem w sobie coś, czego istnienia nawet nie podej­rzewał: upodobanie do wyszukanych ubrań i przedmiotów.

Na spotkanie wyszedł mu Hiob w liberii - miał już dwa­dzieścia jeden lat i był przystojnym mężczyzną - przerywając Robertowi w pół zdania.

Hiob skłonił się i ruszył na podwórze, tymczasem Robert pospieszył do izby czeladnej.

Eleonora siedziała nad księgą rachunkową i zestawieniami finansowymi, podczas gdy zmieszany i zaniepokojony bailiff stał z tyłu za jej krzesłem. Reynold był dobrym, zdolnym, po­wszechnie lubianym rządcą i wprawnie kierował ludźmi. Świetnie znał się na owcach, a jeszcze lepiej na wełnie, lecz choć uczono go w piśmie, słabo radził sobie z rachunkami, dlatego to przede wszystkim Eleonora prowadziła księgo­wość, starając się, żeby Robert nic o tym nie wiedział.

Uniosła głowę Znad rachunków i na widok mężowskiej mi­ny rozpromieniła się w uśmiechu.

- Wszystko poszło dobrze?

Robert uniósł jej dłoń do ust i łagodnie ucałował.

Robert spojrzał na żonę z pytającym uśmiechem.

- Hiob za dużo gada - odrzekła wesoło i wzruszyła ramio­nami. - Reynold jest dobrym i uczciwym rządcą. Źle byłoby ganić go za to, że nie radzi sobie z księgowością. A może Hiob przejąłby część jego obowiązków?

Robert lekko zmarszczył czoło.

- Tak jak Izabella? - spytał cierpko.
Izabella miała dopiero cztery i pół roku, a wypuszczając się na rozmaite niebezpieczne eskapady, potrafiła nie nadążają­cych za nią domowników wziąć ostro do galopu. Ot, ledwie przed tygodniem umknęła czujnej guwernantce Anys i zniknęła na pół dnia. Kiedy dom wywrócono do góry nogami, a większość służących była zajęta poszukiwaniami zaginionej, dziewczynkę sprowadził Ben, ściągnąwszy ją z drzewa, na które uciekła przed rozjuszonym baranem. Próbowała owego barana dosiąść, ten zaś w końcu ją zaatakował, a potem trzy­mał w szachu. W domu dostała zdrowe lanie, ale wiadomo by­ło, że to nic nie pomoże - za kilka dni Izabella na pewno wy­myśli jakąś nową psotę.

- Nie, niezupełnie jak Izabella - odparła Eleonora. Ciężko podniosła się z krzesła, a leżący u jej stóp Gelert wstał z pod­łogi i usiłował wepchnąć nos w dłoń. Biorąc męża pod ramię, wyszła z nim do cienistego ogrodu. - Edward ma już trzy wio­sny, prawie trzy i pół. Wyrósł z sukieneczek i ubieramy go po męsku. Nadszedł czas, żeby przestał się trzymać spódnicy.

- Anys chyba nad nim panuje, prawda?
Rozdrażniona, poklepała męża po ramieniu.

- Ach, no właśnie... To prezent dla ciebie, moja droga. Przez nieuwagę zostawiłem go w jukach. Proszę cię, przyjmij go z wyrazami miłości.

Hiob odniósł wrażenie, że na twarzy Eleonory pojawił się uśmiech nie tyle wielkiej radości, ile rozbawienia. Robert za­sypywał ją podarkami. Bez wzglądu na to, w jak krótką wy­brał się podróż, niemal zawsze przywoził upominek dla żony, a często także dla dzieci. Zupełnie jakby za wszelką cenę chciał zdobyć jej serce, lecz ciągle bez powodzenia. Eleonora traktowała go z szacunkiem, czasem nawet okazywała mu tę samą spontaniczną serdeczność, którą obdarzała dzieci lub ulubionych służących, ale nic ponadto.

Robert pragnął, by jej serce topniało na jego widok, by uśmiechała się doń jak kochanka, a mężowskie awanse w łożu przyjmowała z czymś więcej niż tolerancją. Odkąd ujrzał Ele­onorę po raz pierwszy, miłował ją wręcz obsesyjnie. Mimo sied­miu lat małżeństwa, gdy tylko zostawali ze sobą sam na sam, doznawał wszechogarniającego pragnienia, by ją posiąść, lecz ona zaledwie znosiła jego starania, uznając je za niezbędny etap pro­wadzący do kolejnej ciąży. Pod innymi względami natomiast jej przywiązanie do Roberta niewiele różniło się od obojętności.

Rozwinęła materiał i wyjęła z niego piękną obrożę ze skó­ry, nabijaną złotymi i emaliowanymi ozdobami. Podziękowa­ła mężowi, a w jej oczach zalśniła wesołość.

Zetknęli się spojrzeniami i w oczach majordomusa dostrze­gła cień dezaprobaty.

Chcąc wynagrodzić panu niewielki entuzjazm małżonki, Hiob uważnie obejrzał obrożę i rzekł:

- Piękna to rzecz, panie. Cóż za kolory i jaka wspaniała ro­bota! - Wyciągnął rękę do psa. - Chodź, Gelert, chodź, staru­chu. - Pies podszedł bliżej i tłukąc ogonem o ziemię, oparł ła­pę na jego ugiętym kolanie. Hiob zdjął starą obrożę i założył nową. - No i proszę! Wyglądasz w tej obroży jak bardzo za­cne psisko, co?

- Wystarczy, Hiob, możesz odejść - rzuciła ostro Eleonora. Hiob uśmiechnął się i ruszył do drzwi, gdzie doścignął go głos pana.

Twarz Roberta natychmiast pojaśniała.

- Ano mówiłem właśnie, że powinniśmy się tam przenieść już teraz, choćby nawet jutro. Wiem, Wiem, w twoim stanie to niełatwa sprawa - ciągnął, gdy znacząco spojrzała na swój brzuch - ale służący sami sobie ze wszystkim poradzą. Wystar­czy, że będziesz komenderowała z krzesła. Bo widzisz, pani, jeśli nie przeprowadzimy się zaraz, to w przyszłym miesiącu zlegniesz, a potem będzie Boże Narodzenie i miast korzystać z wygodniejszego domu, utkniemy tu na najzimniejsze miesią­ce. We wszystkich oknach Twelvetrees są już rogowe szyby - dodał kusząco. - Pomyśl o tym, pani.

Eleonora o tym myślała, a jakże. Jednym z najbardziej do­kuczliwych mankamentów Micklelith House była koniecz­ność otwierania okiennic, gdy chciało się mieć w domu świa­tło. A kiedy stały otworem, nic nie powstrzymywało wiatru, deszczu, a nawet śniegu przed wtargnięciem do środka. Nale­żało wybierać między światłem a pogodą i czasami wybór z konieczności padał na światło.

Eleonora parsknęła śmiechem.

- Nie uważasz, że mimo wszystko to mocniejsza podstawa do roszczeń niż nasza?

Uśmiechnął się.

Do ogrodu wbiegły dwie młodziutkie dziewczyny: Ankaret i nowo przyjęta Beatrice. Słychać je było już z daleka. Na wi­dok państwa przysiadły w głębokim ukłonie.

- Hiob powiedział, że skończyłaś; pani, spotkanie z Reynoldem - zaczęła Ankaret. - Czy miałabyś ochotę zobaczyć dzieci przed wieczerzą?

Eleonora i Robert wymienili spojrzenia.

- Przyjedziemy do nich oboje - odparła. - Beatrice, biegnij uprzedzić panią Anys, żeby nie była tą wizytą zaskoczona.

Mała odbiegła w podskokach, natomiast Ankaret wycofała się z ogrodu w godniejszym tempie.

Manor of Twelvetrees, czyli Dwór pod Dwunastkiem Drzew, był dwunastowieczną posiadłością, którą dwa stule­cia później zmodernizowano. Zbudowany głównie z kamie­nia, był z trzech stron otoczony ufortyfikowanym murem, z czwartej zaś broniła go fosa, za którą rozpościerały się pro­wadzące nad rzekę bagniste tereny. Budynki gospodarskie wzniesiono nieopodal mieszkalnego jako wolno stojące zabu­dowania skupione wokół osobnego podwórza. Na dziedziń­cu przed dworem urządzono niegdyś elegancki skwer, który nie doglądany, zdążył już cokolwiek zdziczeć. Natomiast po stronie wschodniej głównego budynku widniały ślady po dawnym ogrodzie.

Meble przewieziono zaprzęgniętymi w woły saniami oraz wozami. W nowym miejscu ustawiono je wedle wskazówek pani. Jacques nie mógł się wprost nacieszyć nową kuchnią, wielkim ośmiokątnym pomieszczeniem na końcu wielkiej sieni. Były tam trzy otwarte paleniska i cztery piece do pieczenia, a w jednym z załomków mieściła się prywatna izdeb­ka kucharza. Podczas gdy inni służący w pocie czoła ustawia­li meble, Jacques i jego pomocnicy sprzątali i szorowali kuchnię, a w paleniskach i piecach rozpalali ogień, który od­tąd miał być wygaszany tylko raz do roku przy okazji czyszczenia kominów.

I stało się tak, jak obiecywał Robert. Gdy nastał kolejny sa0x08 graphic
bat, czyli niedziela, mieszkali już w nowym miejscu, krzątając się wokół codziennych spraw. Służący, którzy w Micklelith House sypiali w wielkiej sieni, teraz zostali zakwaterowani w sali czeladnej, parobcy i rzemieślnicy zaś, mieszkający w chatach wyrosłych wokół dawnej posesji Morlanda, pozostali na starych śmieciach i do dworu mieli przychodzić tylko na żądanie. Byli to tacy ludzie, jak stolarz Elyng, myśliwy Ben tkacz Jan, pasterz Jan, Reynold i pakowacz, pan Clement. Ich obowiązki wiązały się przede wszystkim z włościami, nie za z domem jako takim. Dzieci, rozbisurmanione czterodniową przeprowadzką, z najwyższą niechęcią poddawały się dawnej dyscyplinie i Eleonora ponownie napomknęła mężowi o ko­nieczności przyjęcia guwernera dla chłopców.

- Wcale nie miałam takiego zamiaru - odparła ostro.
Następnego ranka z dworu wyruszyła niemała procesja, zmierzająca przez pola w kierunku białych murów miasta. Po­chód otwierała pani na Lepidzie, z nieodłącznym psałterzem z wizerunkiem białego zająca u boku. Tuż przy niej kroczył mąż w asyście dwóch paziów: Hala, swego osobistego szwacza, oraz podczaszego Owena, który usługiwał przy stole i opiekował się pańskim kielichem. Po drugiej stronie Lepidy z powagą stąpały Ankaret i Beatrice; po mszy wybierały się z wizytą do mieszkających w grodzie rodziców i do Twelyetrees miały wrócić dopiero przed zmrokiem.

Z tylu szli Hiob, prowadząc za rączkę Edwarda, i Anys z Robem na rękach, a za nimi ciągnęły Maria oraz Jane, ba­cząc na dziewczynki: sześcioletnią Annę, pięcioletnią Helenę i małą Izabellę. Orszak zamykali ochmistrz Wilhelm i szafarz Arnold, syn Alicji. Reszta służby i czeladzi wybierała się na wieczorne nabożeństwo. Tak, musieli mieć w domu kapelana na stałe - chodzenie do kościoła stało się zbyt niewygodne.

Jednak pomijając nawet obowiązek uczestnictwa we mszy świętej, wyprawa do kościoła stanowiła główną atrakcję towa­rzyską tygodnia. Po nabożeństwie wszyscy wylęgali na ko­ścielny dziedziniec, witali znajomych, plotkowali, wymieniali nowiny i opinie oraz umawiali się na spotkania w domach. Eleonora była w swoim żywiole. Pięknie ubrana, otoczona ślicznymi dziećmi i dobrze wyszkoloną służbą, niezmiennie przyciągała uwagę zazdrosnych sąsiadów, a ponadto - dzięki niezwykłym zdolnościom Hioba - na ogół pierwsza znała naj­świeższe wieści, i to ona dzieliła się nimi ze znajomymi, nie zaś odwrotnie.

Miała na swoim koncie kilka znaczących sensacji. Ot, choć­by tę sprzed roku. To ona wiedziała pierwsza, że angielskie wojska pod dowództwem lorda Edmunda Beauforta odbiły Harfleur i że za ów wyczyn lord Edmund został odznaczony Orderem Podwiązki. Nowiny te ogłosili właśnie oni, Eleono­ra i Robert - i to z niemałą przyjemnością - nie omieszkając przy tym wspomnieć, że cieszą się protekcją owego wielkiego pana. A w bieżącym roku, tylko nieco wcześniej, wybuchł skandal związany z procesem żony Huphreya, księcia Glouceteru, oskarżonej o uprawianie czarów.

Żonę księcia, Eleonorę, uznano za winną zarzucanego przestępstwa i skazano na dożywotnie więzienie. Naturalnie sam wielmoża też został przy okazji zhańbiony. Lud współ­czuł mu, jak to zazwyczaj w podobnych wypadkach, lecz po­zycja Huphreya poważnie się zachwiała, co z kolei znacznie wzmocniło siłę rodu Beaufortów. To zaś ucieszyło Roberta i Eleonorę Morlandów, gdyż im wyżej ceniono ich patrona, tym bardziej prestiżową pozycję i oni zajmowali w swoim środowisku.

Dziś jednak nie było do omówienia nic ważnego i wymaga­jącego dyskusji, należało tylko załatwić kilka drobnych domowych spraw. Eleonora porozmawiała na osobności z rodzica­mi zarówno Ankaret, jak i Beatrice omówiła z nimi zachowa­nie dziewcząt oraz ich postępy. Wspomniała również pro­boszczowi o potrzebie przyjęcia na stałe księdza kapelana. Tymczasem Robert zasięgał języka wśród najbardziej wpły­wowych znajomych, wypytując ich czy nie znają stosownego dżentelmena, który mógłby pełnić rolę guwernera Edwarda i przyszłych męskich potomków rodu Morlandów. Kiedy wreszcie nadeszła pora powrotu do dworu, miał nowiny, którymi natychmiast podzielił się z żoną.

-Jest właścicielem dużego majątku po drugiej stronie Yor­ku, za Walmgate. Hodowca owiec, tak samo jak ja. Szlachcic, rzecz jasna. Niedawno stracił żonę w połogu. Dopiero co się ożenił. Rodziła pierwsze dziecko i, co gorsza, dała mu dziew­czynkę.

Eleonora kiwnęła głową ze współczuciem i wróciła do przerwanego wątku.

Kiedy to mówił, skręcali z ubitego gościńca w wąską ścieżkę do Twelvetrees, która wrzynała się w zagajnik ocie­niający jej początkowy odcinek. Nagle Robert urwał w pół zdania, gdyż zza drzew z obu stron ścieżki wypadli jacyś lu­dzie, wymachując nożami. Kobiety narobiły pisku, a Lepida stanęła dęba i uskoczyła w bok, omal nie zrzucając przy tym swojej pani.

- Złodzieje! Bandyci! - wrzasnęła Eleonora, usiłując opano­wać klacz i natrzeć na intruzów.

Napastników było czterech i wszyscy zaatakowali Ro­berta, który dobywszy noża, cofał się przed szarżującymi. Kobiety rozpierzchły się na wszystkie strony, tuląc do sie­bie dzieci, tymczasem Hiob, odepchnąwszy od siebie Edwarda, pospieszył swemu parni z odsieczą. Arnold i Wil­helm podążyli za nim.

Nieznani mężczyźni prawdopodobnie nie przewidzieli, że będą musieli zmierzyć się z czterema przeciwnikami, wlicza­jąc w to nawet starca. Niewykluczone zresztą, że chcieli tylko Roberta nastraszyć. Jednak gdy służący rzucili się mu na ratu­nek, napastnicy od razu go odstąpili.

- Może wystarczy wam ta nauczka, by nie psuć Jessopowi interesu! - krzyknął ich przywódca, po czym jeszcze raz zamachnął się nożem i uciekł. Pozostała trójka poszła w jego ślady.

Robert upuścił nóż i wykrzywiając twarz z bólu, chwycił się za lewe ramię. Hiob ruszył za uciekającymi.

- Nie, Hiob! - zawołała Eleonora. - Nie goń ich! Pomóż panu! - Obróciła wciąż niespokojną Lepidę w stronę kobiet i nakazała: - Mario, Jane, przestańcie piszczeć! Nikt was palcem nie tknął! Anys, zrób coś, żeby Rob tak nie wrzeszczał. Dziewczynki, Anno, Heleno, nie płaczcie już. Zobaczcie, Izabella nie płacze.

- Uspokój dziewczynki oraz Marię i Jane. Zobaczę, co z ta­tą. - Obróciła Lepidę raz jeszcze, żeby podjechać do męż­czyzn.

Robert zdjął kaftan i Hiob opatrywał mu górną część ra­mienia chustką do nosa.

- Jak się czujesz? Czy to coś groźnego? - spytała Roberta.
Spojrzał na nią posępnie.

Robert spojrzał na nią.

Ale Robert nie dał się przekonać, więc z Eleonorą w siodle wolniutko wracali do domu. Po obiedzie państwo zasiedli w świetlicy i wezwali na naradę Hioba i Wilhelma.

Czekając na służących, Eleonora zagadnęła męża:

Majordomus pokornie spuścił głowę, Robert zaś ucałował dłoń małżonki, wkładając w ów gest całe uczucie.

- W takim razie bierzmy się do przygotowań - rzuciła raźno. - Hiob, zajmij się końmi. Wilhelmie, przyspieszysz znacz­nie wyjazd, wysyłając któregoś z pachołków, żeby odnalazł Bena i kazał mu się szykować do drogi. Gdy to załatwisz, przyjdź do mnie. Pomożesz zapakować picie i jedzenie i wybrać derki na drogę. Ruszaj, nie ma czasu do stracenia!

Musiała być dzielna, lecz gdy tylko wyjechali, wstrząsnął nią dreszcz strachu. Wiedziała, że o tej porze roku tak daleka jazda w obie strony potrwa co najmniej dziesięć dni. Do tego należało dodać jeszcze jeden na przedłożenie prośby lordowi i przygotowania do wyjazdu. Nie mogło więc upłynąć mniej niż jedenaście dób, nim ich znowu zobaczy. Co się w tym czasie wydarzy?

Rzecz jasna, nie została zupełnie sama. Miała Wilhelma, Arnolda, Jacques'a, paziów i chłopców kuchennych, poza tym kobiety i dzieci. Ale Wilhelm był stary, Arnold też nie naj­młodszy, a Jacques... Cóż, nie spodziewała się zbyt wielkiej pomocy w walce ze strony kucharza. Wszyscy ci, którzy mo­gli się podczas starcia naprawdę przydać, mieszkali w Mickłelith House. Gdyby Jessop zaatakował większą liczbą ludzi...

Nie wierzyła jednak, by się poważył na najazd. Byłby to głupi postępek, który ściągnąłby mu na głowę gniew całego hrabstwa. Dla niej wszakże myśl, że jej śmierć zostałaby po­mszczona, była słabą pociechą. Pierwsze kilka dni po wyjeź­dzie pana, Hioba i Bena minęło w przygaszonej i nerwowej at­mosferze.

Nic się wszelako nie zdarzyło, dlatego też po paru dobach wszyscy nieco odetchnęli. Eleonora zajęła się przygotowania­mi do następnego połogu, który przewidywała za trzy tygo­dnie. Miała rodzić już po raz szósty. Powiła pięcioro dzieci, trzy dziewczynki i dwóch chłopców, i całe potomstwo żyło - to doskonały wynik. Teść przyjął ją bez posagu, ale z nawiąz­ką odpłaciła mu za ten szlachetny gest. Sprawiła się dobrze, dużo lepiej niż Cecylia Neville, żona Ryszarda, księcia Yorku, dziewczyna tak piękna, że zwano ją Różą z Raby!

0x08 graphic
0x08 graphic
Do Eleonory docierały pewne wieści o nich - znosił je po cichu Hiob, któremu na niczym nie zależało bardziej niż na tym, by sprawić jej przyjemność. Pierwsze dziecko Ryszarda okazało się dziewczynką i urodziło się w rok po ślubie. Ele­onora od razu zwróciła uwagę na fakt, że dziwnym zbiegiem okoliczności jego pierwsze dziecko było płci żeńskiej, przyszło na świat w sierpniu i ochrzczono je imieniem Anna! W drugim roku małżeństwa księżna Cecylia nie rodziła wcale i dopiero w lutym tego roku powiła w Hatfieldzie chłopca, którego straciła kilka tygodni później.

Ta ostatnia wiadomość była źródłem prywatnego triumfu Eleonory. Tego rodzaju niegodziwe uczucia skrywała głęboko na dnie serca, nie przyznając się do nich przed nikim, tylko rzadko przed samą sobą. Jakże bowiem mogła cieszyć się czymś, co niewątpliwie sprawiło ból Ryszardowi? Za to zdecydowanie bardziej otwarcie mogła radować się wieścią, która nadeszła w maju: że Ryszard odzyskał dawne godności we Francji i udał się do Rouen, by objąć dowództwo armii. Natychmiast odniósł zwycięstwo, wyzwalając oblężone Pontoise. Później w Rouen dołączyła doń żona, znów w błogosła­wionym stanie. Eleonora nie widziała Ryszarda od dnia wła­snego ślubu, lecz wciąż nosiła w sercu jego obraz i właśnie do niego, do zapamiętanego przed laty obrazu, po cichutku szeptała: „Powinieneś był się ze mną ożenić, Ryszardzie".

W domu, w którym zabrakło pana, tydzień upłynął spokoj­nie i nadszedł piątek. Jacques szykował na obiad rybę. Minęło krótkie zimowe popołudnie, o czwartej zaczynało się ściemniać i mieszkańcy Twelvetrees jęli z wolna ściągać do sieni na posiłek i czekający ich długi wieczór przy ogniu, gdy nagle spokój został gwałtownie zakłócony. Psy wylegujące się wokół głównego pa­leniska zerwały się z szaleńczym ujadaniem. Pobladły Owen, paź Roberta, wpadł do domu jak burza, z trudem łapiąc oddech.

- Zaryglujcie bramy! - krzyczał. - Zawrzyjcie drzwi! Idą zbrojni! Ciągną zbrojni!

W pierwszej chwili nikt nie zrozumiał, co to naprawdę oznacza.

Owen zatrzymał się jak wryty i rozpaczliwie szukał wzro­kiem Eleonory.

Lecz na to nie wystarczyło czasu. Kiedy Arnold i Hal pod­biegali do drzwi, na dziedzińcu słychać już było krzyki i tętent końskich kopyt, a dwie kobiety, które zatrzymały się przed domem na dłużej, wbiegły z piskiem do sieni.

Eleonora i Owen zrobili równocześnie to samo: rzucili się do wielkich frontowych drzwi, zatrzasnęli je i zaryglowali bel­kami. Eleonora, wciąż zajęta ryglowaniem podwoi, wykrzyki­wała polecenia, każąc czeladnikom zamykać pozostałe wejścia i zabezpieczać okna. Zaraz potem, gdy dla wytchnienia opar­ła się ośrodkową belkę, poczuła tak potężne uderzenie w drzwi, że aż zadrżały rygle. Służący biegali po sali, zatrza­skując te okna, które dawały się zamknąć od środka. Eleono­ra nie wiedziała, czy wszyscy domownicy zdążyli wrócić - ci, którzy zostali na dworze musieli znaleźć sobie kryjówkę.

Psy szczekały hałaśliwie, dzieci uderzyły w płacz, dziewki o coś pytały, wykrzykując do siebie odpowiedzi poprzez całą wielką sień. Z kuchni wyszedł Jacques. Najpierw spytał, co się dzieje, potem zaś zwrzeszczał pomocników, którzy wyszli za nim, zaciekawieni tak samo jak on.

Nigdy dotąd Eleonora nie znalazła się w sytuacji, w której tak bardzo brakowałoby jej Hioba, jego chłodnej oceny zdarzeń i autorytetu. Teraz, gdy wszelkie możliwe wejścia zostały zamknięte, ludzie ze 0x08 graphic
0x08 graphic
wszystkim zwracali się do niej. Dzieci podbiegały, by je utu­liła, służący przychodzili po rozkazy, słowa pociechy oraz po informacje.

Radziła sobie z nimi najlepiej, jak umiała. Roba wzięła na ręce, starsze dzieci odesłała do Anys, przy każdych drzwiach ustawiła straże, a kobiety zebrała przy ogniu, gdzie starała się je uspokoić. Próbowała wybadać służbę, czy w do­mu jest broń, a jeśli tak, to jaka. Walenie w podwoje ustało, dzięki czemu mogła łatwiej porozumieć się z ludźmi, jednak chwilowa cisza napawała ją niepokojem: zastanawiała się, co ich niebawem czeka.

A czekał ich atak na małe narożne drzwi. Przy pierwszym uderzeniu stojący przy nich Hal zaczął wzywać pomocy. Po szybkiej inspekcji Eleonora doszła do wniosku, że narożne w odróżnieniu od frontowych - mogą nie wytrzymać naporu szturmujących, kazała więc podeprzeć je ławą oraz innymi ciężkimi sprzętami. Przez dziesięć szarpiących nerwy minut zdawało się, że atakujący wedrą się w końcu do środka, jednak przerwali szturm równie nagle, jak go rozpoczęli. Zapadła cisza.

Napięcie w wielkiej sieni rosło z każdą chwilą. Któreś z dzieci płaknęło, lecz jedna z kobiet natychmiast je uciszyła, gdyż wszyscy wytężali słuch, by odgadnąć, co się dzieje na ze­wnątrz. Cisza dzwoniła w uszach bardziej złowieszczo niż hałas. Gelert, który przy pierwszym ataku uciekł w najciemniejszy kąt sali, teraz stamtąd wypełznął i przypadłszy do pani; usiłował wepchnąć zimny nos w jej dłoń - aż podskoczyła z wrażenia. W roztargnieniu pogłaskała go po łbie, dotykając niechcący pięknie zdobionej obroży, którą Robert przywiózł jej w prezencie ledwie przed dwoma tygodniami.

Na dworze zarżał koń i znów usłyszeli tętent kopyt. Ele­onora żyła przez chwilę nadzieją, że może nadchodzi pomoc. Wkrótce jednak tętent ucichł gdzieś w oddali, obce głosy zaś słychać było nadal.

- Odprowadzają konie - szepnął Owen, jakby ukrywali się przed wrogiem w strachu, że ten wytropi ich kryjówkę.

- Co oni chcą zrobić? - spytała Maria z wyraźną nutką pa­niki w glosie.

Gelert zawył i Eleonora natychmiast zacisnęła dłoń wokół jego pyska, tak żeby nie mógł szczeknąć. Głosy na zewnątrz także przycichły. W ciszy, jaka nastała, nerwy domowników były napięte do granic wytrzymałości. Eleonora miała ochotę krzyczeć...

I właśnie wtedy, przy akompaniamencie potwornego trza­sku puściły rogowe tafle w oknach od strony dziedzińca, na które napastnicy natarli drągami. Przez poczynione w szy­bach dziury wrzucili do środka kilka płonących szmat. Gdziekolwiek upadały, zawsze trafiały na suche sitowie, ono zaś błyskawicznie zajmowało się ogniem. Psy i piszczące ko­biety bezładnie biegały po sali. Eleonora zwróciła się do bar­dziej opanowanych czeladników, każąc im zdławić pożar. Jacques przyniósł z kuchni pełne wiadro, lecz domowe zapa­sy wody były raczej niewielkie, studnia bowiem znajdowała się na dziedzińcu. Wielką sień zasnuł dym i Eleonora zrozu­miała, że zostali pokonani.

- Owen, otwórz drzwi'. - krzyknęła. - Musimy uciekać. Anys, trzymaj dzieci razem! Ja biorę Roba! Mario, Jane, pilnuj­cie się Anys! Otwieraj, Owen, otwieraj! Pomóż mu, Wilhelmie!

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i hukiem. Dym buchnął na oświetlony pochodniami dziedziniec i do środka wpadli obcy mężczyźni, którzy minąwszy w progu próbujących wy­dostać się na zewnątrz służących, rzucili się do tłumienia po­żaru. „No tak - pomyślała Eleonora z goryczą - oni też nie chcą, żeby dom spłonął". Nie obyło się bez kilku utarczek w drzwiach, jednak służący Morlandów też chcieli przede wszystkim uciec z wypełnionej dymem sali. Na zewnątrz cze­kali na nich ludzie o wrogich i okrutnych twarzach, uzbroje­ni w błyszczące noże.

- Wychodź, kobieto! - wrzasnęli, gdy przystanęła, żeby się im przyjrzeć. - Wychodźcie wszyscy, inaczej źle to się dla was skończy!

Odskoczyła, osłaniając ramionami twarz przed buchają­cym gorącem.

Zaniepokojony Owen szarpnął ją za rękę.

- Pani, proszę cię, odejdź stąd! - wolał.

Służący rozpierzchli się w mroku, uciekając przed nożami ściskających pochodnie najeźdźców. Tylko Anys i dzieci trzy­mały się blisko Eleonory. No i Owen. Wyprowadziła wszystkich na dziedziniec, a jak tylko drzwi się zatrzasnęły ogarnęła ich ciemność.

Znikąd nie dochodził nawet najmniejszy promyczek światła; księżyc i gwiazdy ginęły za grubą warstwą chmur. Zaczął padać deszcz i Eleonora poczuła, że jest zimno; w sali pano­wał gorący zaduch, a wychodzili stamtąd tak szybko, że nie, zdążyli wziąć ze sobą płaszczy. Wygnano ich na dwór tak, jak stali.

- Pani, co teraz zrobimy? - zapytała Anys. Helena się rozpłakała i piastunka szorstko nią potrząsnęła. - Cicho! Nie mam teraz czasu na twoje płacze.

- Pójdziemy do domu? - spytał Edward.
Eleonora spojrzała na chłopca. W ciemności jego twarz tworzyła jasną, rozmazaną plamę.

Czekali, przywołując rozproszonych gdzieś w ciemności służących, ale nikt nie przyszedł. Niektórzy uciekli z domu tylnym wyjściem, inni rozpierzchli się w mroku i pewnie byli już w drodze do Micklelitłi. Kiedy Eleonora nabrała pewno­ści, że nikogo nie zostawia samego, ruszyła z małą grupką w kierunku dawnego domu i schronienia.

Mieli przed sobą długą wędrówkę w deszczu i zimnie. Już po chwili Owen wziął od pani małego Roba, a kiedy i Edward zmęczył się maszerowaniem, oddał Roba Anys, sam zaś wziął na barana Edwarda. Dziewczynki, potykając się, dzielnie par­ły naprzód, w czym pomagały im Maria, Jane oraz matka, ale ponieważ droga była wyboista, a w wędrówce przeszkadzał im głód i chód, nic dziwnego, że trochę popłakiwały. Eleono­ra nie mogła ich pocieszyć. Bardzo bolał ją krzyż, na co usiło­wała nie zwracać uwagi, martwiła się też, jakich szkód doko­nają bandyci w Twelvetrees. Ponadto zastanawiała się, dokąd uciekli służący i gdzie się podział Gelert. Oczekiwała, że do niej przybiegnie, tymczasem przepadł bez śladu. Miała nadzie­ję, że nie przytrafiło mu się nic złego.

I nagle, zupełnie nie wiadomo kiedy, zabłądzili. A o to wca­le nie było trudno. Nikt z gromadki nie znał dobrze drogi, a w atramentowej ciemności i deszczu świat zmienił się nie do poznania. Przez pewien czas praktycznie dreptali w miejscu. Eleonora nie mogła im w niczym pomóc, gdyż ból w krzyżu nasilał się z każdą chwilą - wiedziała, że zaczyna rodzić. Mu­sieli jak najszybciej znaleźć schronienie, w przeciwnym razie umrą, i ona, i jej dziecko. Otumaniona, z trudem szła przed siebie, mocno ściskając rączkę małej Izabelli; nie umiałaby po­wiedzieć, kto komu bardziej pomaga.

- Jest! Jest światło! To musi być Micklelitłi! Chodźcie, za­ raz będziemy w domu!

- Ruszajcie się, dzieci, żywo! Pani, pozwól, że ci pomogę!
W ich zmęczone członki wstąpiło nowe życie. Maria i Jane 0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
podtrzymywały Eleonorę, nakazując dzieciom, żeby pilnowa­ły się Anys i złapały jej spódnicy. W ten sposób, schodząc z pagórka i wzywając pomocy, pokonywali ostatnie jardy wę­drówki. Światło, które ujrzeli, dochodziło z chaty pasterza Jana, mieszkającego w kręgu zabudowań stojących najdalej od Micklelith House.

Drzwi się otworzyły i w progu stanęli Jan oraz Tib, jego, żona, oboje zaniepokojeni, a nawet przerażeni. Wcześniej bo­wiem przechodzili tamtędy wypędzeni z Twelvetrees służący, którzy opowiedzieli wszystkim, co się stało. Tyle że pani i dzieci parę godzin błąkali się wśród wzgórz i wielu sądziło, że cała gromadka zginęła już bezpowrotnie.

Tib nieśmiało podsunęła Eleonorze zydel, pokornie pro­sząc, by pani raczyła na nim spocząć.

- Tylko chwileczkę, pani - mówiła. - Byłeś wytchnęła. W domu szykują ci już wielką sień. Kiedy troszkę odpocz­niesz, pomożemy ci dojść do Micklelith House.

Eleonora jęknęła i potrząsnęła głową. Wiedziała, że nie zro­bi już ani kroku.

Tib pomagała Eleonorze przejść do izby w głębi maleńkiej chatynki.

Dziecko przyszło na świat pół godziny później. Był to chłopiec i Eleonora nazwała go Tomaszem.

Lord Edmund spełnił prośbę Roberta bez cienia sprzeciwu, kiedy więc tydzień później Morłand i Hiob dojeżdżali do do­mu, wieźli ze sobą list zalecający sędziemu, jak należy roz­strzygnąć sprawę dworu. Mało tego, towarzyszyło im sześciu zbrojnych, którzy mieli pomóc w poskromieniu Jessopa. Na szczęście w drodze do Twelvetrees postanowili zahaczyć o Micklelith House. W przeciwnym razie nie wiadomo, co by się mogło stać, gdyż łatwo jest pokonać choćby nawet i ośmiu uzbrojonych mężczyzn, jeśli wjeżdżają na teren, który uważa­ją za własny i bezpieczny.

Tymczasem gdy tylko się zjawili na drodze, na spotkanie wybiegła im służba i opowiedziała o tym, co się pod ich nie­obecność zdarzyło. Robert i Hiob natychmiast zsiedli z koni i wbiegli do starego domu, w którym wśród pożyczonych, su­rowych mebli, w zimnie i chorobie, mieszkała pani z dziećmi. Robert wpadł do sypialnej, gdzie ujrzał żonę skuloną przy dwóch mosiężnych koszach z żarzącym się węglem drzew­nym - minęło tyle dni, a ona wciąż nie mogła się rozgrzać i nadal drżała z chłodu. Przemarznięta do szpiku kości, na ko­lanach trzymała chudego, popiskującego cichutko chłopczy­ka. Miała zaczerwienione oczy i czarną sukienkę, a to dlate­go, że mały Rob zachorował na gorączkę płucną i zgorzał w niej niczym ciśnięta w ogień słomka.

Zatem gdy Robert wyruszył z drużyną by odbić Twelvetrees, powodował nim bardziej męski gniew niż męska ambi­cja. Walka trwała krótko. Sześciu zbrojnych, dwunastu parob­ków wyposażonych w kosy i kije, a do tego list z poparciem lorda Beauforta - wszystko to stanowiło zbyt wielką siłę, by Jessop i jego ludzie mogli stawić skuteczny opór. Rozbito kil­ka nosów oraz głów i wróg został pokonany - dwór znów przeszedł w ręce Roberta i do niedzieli rodzina Morlandów zamieszkała w nowym domu. Wszystko wróciło do poprzed­niego stanu.

Eleonora popłakała trochę z powodu śmierci małego cherubinkowatego Roba, którego miłowała bardziej niż spokoj­nego Edwarda, lecz miała już następne dziecko, które zaprzą­tało jej uwagę. Osłabiona przeziębieniem, mniej aktywnie udzielała się w domu, dlatego też przez pierwsze tygodnie ży­cia Tomasza doglądała go i bawiła się z nim niemal bez ustan­ku, a skutek tego był taki, że darzyła go uczuciem większym niż pozostałe potomstwo.

Śmierć brata miała konsekwencje również dla Edwarda. Choć nie potrafił odmienić swojej spokojnej i poważnej na­tury, stał się dużo odważniejszy i bardziej bezpośredni. Za­czął też opiekować się siostrami, które jak dotąd nie doku­czały mu tylko wówczas, gdy powstrzymywała je przed tym silna ręka piastunki. Fakt, że miał już guwernera, pana Jenneya, dodatkowo wzmocnił pozycję chłopca wśród sióstr i dzieci służących - mały zaczął nosić się, jak przystało na przyszłego barona. Dzięki temu upodobnił się trochę d ideału pierworodnego, jaki sobie Eleonora wymarzyła, tak że mocniej go pokochała.

Gelerta nie odnaleziono. Kiedy Robert zajmował Twelvetrees nie było go w domu. Uznano więc, że w wieczór najaz­du, zaraz po otwarciu drzwi, musiał uciec na pola. Strata Ge­lerta bardzo zmartwiła Hioba. Przez kilka tygodni dosiadał konia i wyjeżdżał na łąki, nawołując zaginionego psa i wypy­tując napotkanych ludzi. Nikt go jednak nie widział ani o nim nie słyszał i w końcu Hiob zarzucił poszukiwania, po czym opłakiwał Gelerta jak zmarłego. Eleonora uspokajała go, mó­wiąc, że na pewno ktoś psa przygarnął, jeśli nawet nie dla jego urody, to dla bogato zdobionej obroży.

- Gdyby żył, na pewno odnalazłby drogę do domu - upierał się Hiob.

Eleonora potrząsnęła głową.

- Nie, nie sądzę. Gelert zostanie u każdego, kto będzie go karmił i dobrze traktował. Ten pies nie wie, co to prawdziwa lojalność.

Robert robił, co mógł, by pocieszyć żonę po stracie psa, której na dobrą sprawę wcale nie odczuła. Obiecał jej najlep­szego szczeniaka z następnego miotu, ona zaś podziękowała mężowi i jak zwykle obdarowała go lekko rozbawionym uśmiechem.

0x08 graphic
Rozdział szósty

Eleonora dawała córkom lekcję robótek. Dziewczynki sie­działy nad odpowiednim dla ich umiejętności zadaniem, ona zaś co pewien czas odrywała się od pracy, by podejść do każdej z nich, każdą skrytykować, każdej pomóc i wreszcie po­chwalić za skończone dzieło. Towarzyszyła im dwunastoletnia Łucja, która czytała na głos autobiografię Margery Kempę. Był rok tysiąc czterysta czterdziesty siódmy i Ankaret oraz Beatrice już dawno wyszły za mąż.

Matka, jej córki i Łucja siedziały w świetlicy. Annie przydzielono najtrudniejszy fragment haftu, dlatego też zajmowała miejsce przy południowym oknie, przez które wpadało najlepsze światło. Miała prawie dwanaście lat, a ponieważ dwunastoletnią dziewczynkę można już było odesłać z domu lub nawet wydać za mąż, uważano ją niemal za dorosłą. Anna odznaczała się kobiecą figurą; niewysoka lecz mocno zbudowana, zaczynała się ładnie zaokrąglać. Miała jasną płeć, różane rumieńce na twarzy i szarozielone oczy, poważne i sku­pione, gdy marszczyła czoło nad skomplikowanym haftem makaty na ścianę. Pod welonem z lnu wiły się złociste włosy. Była dziewczątkiem urodziwym i doskonale zdawała sobie sprawę z wagi pozycji najstarszego potomka w rodzinie. Kie­dy zabrakło dorosłych, właśnie na nią spadał obowiązek utrzymania porządku wśród rodzeństwa, a poczucie odpowiedzialności narzucało jej poważny sposób bycia.

Na stołku obok niej siedziała Helena, którą od jedenastych urodzin dzieliło kilka tygodni, a która już teraz przewyższała wzrostem obie siostry. Uchodziła za prawdziwą piękność. Śliczna i wiotka, po matce odziedziczyła ciemne włosy, niebie­skie oczy i cudownie bladą karnację, po ojcu zaś delikatny rysunek twarzy. Haftowała poduszkę, ale leniwie ruszała igłą i co najmniej tyle samo czasu poświęcała wyrównywaniu fałd suk­ni i poprawianiu welonu na głowie, ile samej pracy. Eleonora uważała ją za dziewczynkę nijaką, zupełnie pozbawioną ener­gii. Helena była posłuszna, lecz poza własnym wyglądem nie interesowało jej nic. We wszystkim naśladowała starszą sio­strę, wygłaszała jej poglądy, używała jej wyrażeń. Matka mogła się cieszyć jedynie tym, że na wzór do naśladowania Helena wybrała poważną Annę, a nie kogoś innego.

Natomiast Izabella przycupnęła na poduszce po przeciwle­głej stronie siedzących w półokręgu kobiet - nie za blisko mat­ki, lecz do większej bliskości Eleonora nie zdołałaby jej nakło­nić. Izabella kończyła w maju dziesięć lat i zdążyła porządnie zaleźć matce za skórę. Nie odznaczała się szczególną urodą -miała włosy w mysim kolorze, blade oczy i kościstą, nakrapianą piegami twarz. Kanciasta w ruchach, była chuda i nie za­dbana, czasami wręcz brudna. Nie znosiła ani haftowania, ani przędzenia wełny. Nie lubiła gry na cymbałach, czytania czy pisania. Nie cierpiała w zasadzie niczego, do czego ją zmusza­no. Gdy tylko mogła - co zdarzało się nierzadko - uciekała od znienawidzonych obowiązków i wymknąwszy się z domu, ca­łe dnie spędzała z pasterzami na wzgórzach, na rzece, gdzie wiosłowała z dziećmi parobków, przy strumieniu, łapiąc pło­cie, bądź w lesie, gdzie ze sforą psów goniła zająca.

Gdyby przyszła na świat jako chłopiec, wówczas nic by jej nie można zarzucić. Umiała jeździć konno, wypuszczać soko­ła czy psa, polować, łowić ryby i strzyc owce. W niedzielę, gdy zgodnie z nakazem prawa wszyscy mężczyźni ćwiczyli strzela­nie z łuku, Izabella - jeśli tylko dano jej łuk do ręki - na czte­ry oddane strzały trzykrotnie trafiała w cel. A i włócznią ciska­ła dalej niż chłopcy w jej wieku. Była śmiała i nieustraszona, ciekawska i skora do przygód. Uwielbiała biegać i hasać po po­lach aż do zmierzchu, przy czym wracała do domu umorusana błotem, z włosami zmierzwionymi niczym ptasie gniazdo. Jedynym dziewczęcym zajęciem, które w jej oczach zyskało aprobatę, był taniec. W tańcu mogła sobie pofolgować i bawić się do utraty tchu.

Myśląc o niej, Eleonora wpadała w czarną rozpacz.

Jakże wydać ją za mąż? Kto zechce wziąć taką dziewczynę? Robert się śmiał i mówił tylko, żeby dać dziecku spokój, że Izabella na pewno się zmieni, gdy dorośnie. Jednak Eleonora kręciła gło­wą i popadała w zadumę. Wszak nawet teraz, kiedy obecność matki uniemożliwiała ucieczkę, córka wierciła się nerwowo na poduszce i nieudolnie walczyła z igłą przy ściegu tak prostym, że Anna poradziłaby z nim sobie już jako pięciolatka.

- Izabello, siądź prosto i przestań się wiercić! - skarciła ją ostro matka. - Czyżbyś znowu namotała na nitce supeł? Do­ prawdy, moje dziecko! Nie mam pojęcia, jak ty to robisz. Daj no mi to.

Izabella z wdzięcznością pozbyła się robótki i kiedy matka rozplątywała nić, wstała i apatycznie podeszła do okna. Nagle twarz jej pojaśniała i dziewczynka wyprostowała się raźno.

Skarcone dzieci ucichły, Izabella zaś wróciła na poduszkę i z ponurym wyrazem twarzy wzięła się za dość toporny haft.

Roześmiała się radośnie. W tej chwili wyglądała równie mło­do jak w dniu, kiedy przed trzynastoma laty przyjechała ż Yor­kshire.

Dama, o której mówili, Małgorzata Andegaweńska, była królową Anglii, młodą żoną Henryka. Od początku stanowi­ła źródło nie kończących się skandali. Swego czasu hrabia Suf­folk udał się do Francji, by wynegocjować u Karola żonę dla Henryka. Lecz chytry Karol, miast zaproponować Suffolkowi pannę z królewskiego rodu, zmusił go do przyjęcia ubożuch­nej córki księcia Andegawenii. Podpisano naonczas traktat pokojowy z Francją, ponadto Suffolk zobowiązał się po cichu do dodatkowych ustępstw: Anglicy mieli oddać Francji pew­ne terytoria, w tym Maine i Andegawenię. Nader wysoką ce­nę musiała zapłacić Anglia za tak ubogą pannę.

Książę Yorku nie posiadał się z oburzenia, czego bynaj­mniej nie ukrywał, a to z kolei spowodowało rozdźwięk mię­dzy nim a Beaufortami - rozdźwięk, który na zawsze wpisał się w stosunki obu rodów. Zaraz po koronacji Małgorzata po­stanowiła zaznaczyć swoją obecność na dworze i wkrótce omotała młodego króla do tego stopnia, że wprost jadł jej z ręki. Namawiała go, żeby oddał Maine Francuzom, i prze0x08 graphic
ciągnęła Suffolka na swoją stronę, by zwalczył twardy opór, jaki stawiali jej przeciwnicy z księciem Humphreyem na czele. Po kryjomu pracowała nad tym, żeby Edwarda, najstarszego syna księcia Yorku, połączyć węzłem małżeńskim z księżniczką Magdaleną de Valois. Prócz tego zmusiła Ryszarda i Edmunda Beaufortów do rywalizacji o pełnomocnictwo we Francji, bo gdyby połączyli siły, mogłoby się to okazać dla niej wielce niebezpieczne.

Wreszcie, w lutym bieżącego roku, doszło chyba do najgor­szego.

W Bury St. Edmunds zebrał się parlament i kiedy na posiedzeniu zjawił się książę Humphrey, królowa kazała go aresztować; zjechała tam z siłą żołnierzy specjalnie w tym ce­lu. Humphreya pojmano pod zarzutem zdrady i zamknięto w jakimś domu w mieście, z którego nie wyszedł już żywy. Nikt nie miał pewności, co się tam stało naprawdę, jednak pięć dni później książę Humphrey nie żył, a w całym króle­stwie nie znalazłoby się chyba jednego człowieka, który uwa­żałby, że to nie sprawka królowej.

Żeby uciszyć powszechne oburzenie, Małgorzata mianowa­ła swym pełnomocnikiem we Francji Yorka z obozu Humph­reya, ale już w niespełna miesiąc później, gdy dotarła do niej wiadomość o śmierci kardynała Beauforta, nominację tę od­wołała. Śmierć kardynała sprawiła bowiem, że głową rodu Beaufortów został lord Edmund, ewentualny następca tronu, osoba zbyt znacząca, by wdać się z nią w konflikt z racji po­wierzenia tak zaszczytnego stanowiska księciu Yorku. Odkąd na scenę wkroczyła królowa Małgorzata, w polityce panował ciągły galimatias i nawet członkowie Rady Królewskiej nie bardzo wiedzieli, co się wydarzy nazajutrz.

Eleonora zamyśliła się.

Eleonora spłonęła rumieńcem.

- Nic podobnego! A ty lepiej nie zapominaj, gdzie jest two­je miejsce, bo jeszcze możesz je stracić.

Hiob milczał, nie przestając się wszakże uśmiechać.

Wie­dział, że bez niego Eleonora sobie nie poradzi. Rozumiał też, że odkąd lord Edmund oraz książę Yorku stanęli po przeciw­nych stronach barykady, jego pani toczy ciężką walkę ze swy­mi uczuciami. Naturalnie wszystko, co miała, zawdzięczała lordowi Edmundowi. Była jego wychowanką, wzrastała u bo­ku Belle, jego żony, on wydał ją korzystnie za mąż, poza tym jako mężatka cieszyła się jego ochroną. Dzięki sukcesom w in­teresach Robert awansował na mistrza Kompanii Składowej, co równało się otrzymaniu rzadko przyznawanego przywileju eksportowania wełny poza granice Anglii, a to z kolei gwaran­towało wielką władzę i prestiż oraz przyczyniało się do ogromnego wzrostu bogactwa rodziny Morlandów.

Naturalnie musiała być lojalna wobec lorda Edmunda, w dodatku bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Mimo to odnosiła wrażenie, że Ryszarda skrzywdzono, zlekceważono i pominięto. Nie oglądając się na niego, dowództwo angielskiego wojska we Francji bezpardonowo przekazano innemu, jego zaś odwołano z kampanii, w której odnosił sukcesy, a wszystko urządzono po to, by dokonać politycznej roszady. Rada Królewska odmówiła wypłacenia należnych mu dwudziestu tysię­cy funtów, a potem nadała Suffolkowi tytuł hrabiego za rolę, jaką odegrał w niechlubnym małżeństwie króla i haniebnym pakcie z Karolem. Trudno było nie współczuć Ryszardowi lub też bez zastrzeżeń opowiedzieć się po stronie Beauforta.

By ukryć twarz, Eleonora otworzyła list od męża i zaczęła go czytać. Przebywał w Calais, gdzie mieścił się zarząd gildii. List był krótki.

Hiob parsknął śmiechem i dotknął palcem jej policzka.

Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy, zawierając w spoj­rzeniu to, czego nie mogli wyrazić słowami. Eleonora raptow­nie odwróciła głowę. Policzki miała szkarłatne niczym kwiat maku, a rozsadzane dziwnym szczęściem serce waliło jej jak młotem.

- Muszę przeczytać list dzieciom - oznajmiła zupełnie bez związku; chciała stamtąd wyjść, a ta wymówka była równie dobra jak każda inna. - Niech pan Jenney sprowadzi chłop­ców do świetlicy, żeby i oni mogli posłuchać. - To powie­dziawszy, uniosła suknię i pobiegła do domu niczym młoda dziewczyna.

Pan Jenney, jasnowłosy mężczyzna o wyglądzie żołnierza -człowiek, którego Eleonora obdarzyła sympatią i zaufaniem od pierwszego wejrzenia- natychmiast stawił się na wezwa­nie.

Miał pod opieką trzech chłopców: wysokiego i pełnego godności dziewięcioletniego Edwarda, sześcioletniego ulu­bieńca matki, gładkiego Tomasza, który doskonale umiał wy­korzystywać swój urok, żeby zawsze postawić na swoim, oraz najmłodszego w rodzinie, trzyipółrocznego Harry'ego, który jeszcze do niedawna biegał w sukieneczkach. Chłopcy skłoni­li się, jak wyuczył ich tego pan Jenney, lecz gdy tylko unieśli głowy, Tomasz podbiegł do matki, ucałował ją i zajął najlepsze miejsce u kolan. Reszta dzieci stanęła wokoło, by wysłu­chać listu od ojca.

Eleonora chciała zacząć czytać, gdy wtem dobiegł ją z dołu jakiś hałas. Zamarła, nadsłuchując, po czym dała znak Hiobo­wi, żeby zszedł do sali i sprawdził, co się tam dzieje. Po kilku chwilach wrócił, ciągnąc za sobą ubrudzonego, ledwie dyszą­cego ze zmęczenia pastuszka, którego obecność pańskiej ro­dziny wyraźnie napawała przerażeniem.

- Mów, chłopcze - zachęcała go łagodnie Eleonora. - Co się stało? Mam wrażenie, że bardzo się spieszyłeś.

Dziecko przełknęło ślinę i z trudem wyksztusiło:

Eleonora gorączkowo myślała.

- Dobrześ uczynił, chłopcze, przyjeżdżając tutaj. Zaczekaj na dziedzińcu, przy kucu. Pokażesz nam, gdzie to było. Ilu wi­działeś jeźdźców? Umiesz liczyć?

Chłopiec potrząsnął głową.

Jedną z zalet Hioba było to, że zawsze wiedział, kiedy zmil­czeć i bez szemrania wykonać polecenie. Skinął więc głową i wybiegł z komnaty, Eleonora zaś pstryknęła palcami na Łucję.

Syn miał za chwilę wkroczyć w wiek męski, a jego poczu­cie godności zależało od decyzji, jaką musiała podjąć. Spojrza­ła nad głową chłopca na pana Jenneya, znowu przeniosła spoj­rzenie na Edwarda i już wiedziała, że nie może zawstydzać go przed całą rodziną i guwernerem.

- Naturalnie, masz rację - odrzekła. - Doskonale, Edwardzie, w takim razie biegnij przygotować Hawka dla siebie i Lepidę dla mnie. Tylko włóż pelerynę!

Twarz Edwarda rozjaśniła się wprost nieziemskim szczę­ściem. Chłopiec ukłonił się matce i wybiegł ze świetlicy. Hawk należał do ojca. Edward dobrze zrozumiał wymowę tego wyboru.

Pięć minut później Eleonora mknęła na Lepidzie niczym wiatr przez pola. Towarzyszył jej najstarszy syn na Hawku, za nimi jechało konno siedmiu mężczyzn i młodych chłopców, wszystkich zaś prowadził pasterz na kosmatym kucyku.

Wielkie Pastwisko rozciągało się na obrzeżach terenów nale­żących do rodziny Morlandów i ze względu na lokalizację sta­nowiło doskonałe miejsce dla rabusiów, którzy przyjechaliby tam nawet bez zachęty, jaką stanowiły najlepsze w hrabstwie owce. Leżało u podnóża pagórków i tworzyło doskonały teren do wypasu, suchy, dobrze porośnięty trawą, jednak znacznie oddalony od Twelvetrees, a jeszcze bardziej od Micklelith.

Eleonora nie liczyła na to, że pomoc do nich dotrze, nim dopadną zbójców, zatem pozostawał jej tylko element zasko­czenia, słuszny gniew i nadzieja, że pastuszek raczej zawyżył liczebność rabusiów, niż ją zaniżył. Najpewniej nie znał liczb, gdyż szacował karbując - właśnie w ten sposób pasterze liczy­li owce. Zwierzęta pędzono przez wąski przesmyk przy wyj­ściu z zagrody, a tam, przy furtce, stawał karbownik. Recyto­wał na głos rymowankę, której każde słowo przypadało na przebiegającą obok niego owcę, a kiedy rymowanka dobiega­ła końca, człek ów karbował na kiju nacięcie. Dopiero rządca lub ochmistrz przekładał te nacięcia na liczby. Ktoś, kto umiał rachować wyłącznie tym sposobem, nie mógł wiedzieć do­kładnie, ilu rabusiów kręciło się wśród stada owiec.

Gdy dojechali do Wielkiego Pastwiska, Eleonora powiodła swoją grupkę za mały brzozowy gaik i przystanąwszy w cie­niu, zlustrowała roztaczającą się przed nimi łąkę. Spomiędzy drzew ujrzała złodziei. Spędzili owce w jedno stado i gnali je do furtki na przeciwległym końcu pastwiska. W zasadzie było ich nawet jedenastu, ale dwóch pilnowało jeńców, a z pozostałych jedynie dwóch miało konie.

- W porządku. Ruszymy na nich z przeraźliwym krzykiem. Może ich odstraszymy. Jeśli nie, będziemy zmuszeni się bić. Nie dajcie się ściągnąć z koni, bo dzięki nim macie nad ban­dziorami przewagę. A ty, Edwardzie, omiń ich, podjedź do furtki i zawróć owce. Nie chcę, żeby się rozpierzchły po całym Yorkshire. Wszystko jasne? Gotowi? W takim razie... naprzód! Wyskoczyli zza drzew z takim wrzaskiem, że aż konie sta­nęły dęba i zaczęły tańczyć, potem zaś ruszyli galopem na za­skoczonych rabusiów. Pole było duże i nim Eleonora wraz z pomocnikami dojechała na miejsce, złodzieje zdążyli się już zorientować, co się święci. Nie uciekli, stanęli do walki i wy­ciągnęli noże. Pilnujący jeńców zrozumieli, w jak niekorzyst­nej znaleźli się sytuacji, dlatego czym prędzej powalili paste­rzy na ziemię, żeby też wziąć udział w potyczce.

Ludzie Morlandów byli uzbrojeni przede wszystkim w kije oraz pałki i gdy tylko dojechali do zbójców, z rozmachem się na nich rzucili, podczas gdy zaatakowani robili uniki i próbo­wali dosięgnąć jeźdźców nożami. Edward i pastuszek ominęli stado i zawrócili je spod furtki. Paręnaście sztuk, a może i więcej, wyszło już za pastwisko, jednak większość stada kręciła się przed furtką, becząc z przerażenia. Przestraszone owce pozba­wiały swobody ruchu rabusiów walczących pieszo, znacznie mniej przeszkadzając konnym obrońcom majątku.

Eleonora podjechała prosto do jednego z siedzących na ko­niu złodziei. Próbował gnać stado przed siebie, lecz gdy dojrzał nadjeżdżającą kobietę, zawrócił konia, żeby stawić jej czoło. Zerknęła w pędzie na jego ponurą, ogorzałą od wiatru twarz, zamierzyła się na mężczyznę sztyletem i poczuła, że dźgnęła coś tak mocno, iż broń omal nie wypadła jej z ręki. Ściągnęła wodze klaczy i zawróciła, by zaatakować ponownie. Zbój już na nią czekał i nim zdążyła porządnie przygotować się do star­cia, poczuła w ramieniu jego nóż - dziwnie piekące zimno, po­zbawione choćby cienia bólu.

Natychmiast przestała się bać, za to ogarnęła ją fala gorące­go gniewu. Usłyszała swój przerażający wrzask i ujrzała zasty­głą w zaskoczeniu twarz bandyty, gdy ostrze sztyletu wbiło mu się w gardło. Stojąc pierś w pierś z szamoczącym się ko­niem przeciwnika, Lepida zarżała ze strachu i próbowała się cofnąć, gdy jej pani wyciągała sztylet z gardła mężczyzny. Krew zabitego chlusnęła na szyję i głowę klaczy. Eleonora szarpnęła cuglami, a wtenczas Lepida stanęła dęba i wierzgnęła tak dziko, że grzmotnęła drugiego konia w bok. Ten uskoczył i popędził na oślep, uwożąc martwego jeźdźca.

Eleonora zawróciła Lepidę, ściskając cugle jedną ręką. Nie­którzy z jej ludzi walczyli już wręcz, a kilka koni chodziło lu­zem. Edward zagnał owce na pastwisko, jak mu nakazano, i wjeżdżał właśnie w sam środek potyczki, wymierzając ciosy kijem. Pastuszka nigdzie nie zauważyła. Skierowała rozszalałą klacz między dwóch walczących mężczyzn, ponieważ widzia­ła wyraźnie, że jej człowiek przegrywa. Gdy rabuś ujrzał okrwawionego wierzchowca i rozsierdzoną amazonkę, prze­stał dusić przeciwnika i próbował zbiec. Eleonora wbiła mu sztylet w ramię i nim siła uderzenie wyrwała jej broń z ręki, poczuła, że ostrzem trafiła w kość. Mężczyzna runął na plecy, chwytając za rękojeść sterczącego z ciała noża.

I raptem, zupełnie nie wiedząc, jak do tego doszło, Eleono­ra poczuła, że coś lub ktoś gwałtownie ściąga ją z siodła. Roz­paczliwie złapała się końskiej grzywy, mimo to Lepida wy­mknęła się spod niej, ona zaś runęła na ziemię w kłębowisko ludzkich stóp i owczych kopyt. Później było potworne zamie­szanie, gdyż co chwilę potykały się o nią czyjeś nogi lub trato­wały ją kopyta spłoszonych owiec. Coś uderzyło ją w głowę, świat zawirował, ludzkie krzyki i beczenie zwierząt to cichły, to znów przybierały na sile.

Nagle uniosły ją silne ramiona. Czyjaś ręka głaskała ją po twarzy, ktoś do niej przemawiał, próbując przebić się przez uporczywe dzwonienie w głowie. Otworzyła oczy i napotkała wzrok Hioba.

Potrząsnęła głową, czego natychmiast pożałowała.

- Mają niewielkie obrażenia. Ot, kilka rozbitych głów, i tyle. Ale Hughie nie żyje. Jeden z bandytów dźgnął go no­żem.

Przymknęła oczy.

Uśmiechnął się smutno.

- Nie chciała zostać z niewiastami i dziećmi - odrzekł. - Wyślizgnęła się z domu za plecami Anys, wskoczyła na konia i przyjechała za wami. Kiedy tu dotarłem, okładała jednego z bandytów sztachetą. Z ramienia sterczał mu nóż, dlatego nie sprawiał poważniejszych kłopotów. Nie wiem, czy ten nóż to także jej sprawka.

Izabella nie okazała skruchy.

- Miałam zostać w domu tylko dlatego, że się urodziłam dziewczynką? - spytała buńczucznie. - Jestem starsza od Edwa­rda i lepiej od niego potrafię trzymać się w siodle!

Izabella miała niezdecydowaną minę.

- Ty też byś mi pozwolił - powiedziała. - Tylko mama wciąż mi czegoś zakazuje.

Hiob z dużym trudem poskromił rozbawienie i przybrał surowy wyraz twarzy.

- Z całą pewnością na to bym nie pozwolił. I nie podoba mi się, co mówisz. Przeproś mamę.

Izabella, nadal w bojowym nastroju, przeżyła zawód, że Hiob, jej bohater, w tak nagły i niezrozumiały sposób stanął po stronie matki. Ale pod jego nieugiętym spojrzeniem w koń­cu wstydliwie spuściła wzrok, dygnęła przed matką i wymru­czała przeprosiny. Eleonora przyjęła je bez dalszych komenta­rzy, lecz zaniepokoiła się, widząc, jak bardzo córka wpatrzona jest w Hioba i jak wielką żywi do niej niechęć. „Rośnie mi trudne dziecko" - skonstatowała w duchu z westchnieniem.

Rana Eleonory, choć głęboka, okazała się czysta i szybko się goiła, podobnie jak inne obrażenia odniesione tego dnia w obronie słusznej sprawy. Tylko jeden z jej ludzi, niejaki Foley, miał w piersi ranę tak paskudą, że dostał od niej gorączki i po trzech dniach zmarł. On i Hughie byli jedynymi ofiarami starcia na Wielkim Pastwisku. Nareszcie było o czym opowia­dać, kiedy obładowany prezentami Robert wrócił z Calais.

Rozpierała go duma z żony, a jeszcze bardziej z syna, dziedzi­ca. Relacje o zachowaniu Edwarda podczas potyczki nigdy go nie nudziły, a choć nie przykładał nadmiernej wagi do szaleń­czego wyskoku Izabelli, surowo zganił ją za nieposłuszeń­stwo, czym ani nie wzmocnił jej miłości do matki, ani sam nie utracił nawet odrobiny uczucia córki.

Niemniej wydarzenia na pastwisku odniosły pewien trwały skutek: Robert coraz poważniej zaczął planować budowę no­wego domu, do czego przymierzał się w myślach od dwóch lat.

- Nie może być tak, że kiedy nie ma mnie w domu, musisz ściągać pomoc z daleka - tłumaczył Eleonorze. - Nasz dom jest za mały. Powinniśmy mieć siedzibę, w której zamieszka z nami cała służba oraz nasi zbrojni. Wybudujemy nowy dom, w połowie drogi między Micklelith i Twelvetrees.

- Nowy dom... - szepnęła uradowana pomysłem.
Skinął głową.

- I urządzimy sobie ogród, jakiego świat nie widział - dodała.

Rozejrzała się po wielkiej sieni i ominąwszy wzrokiem małżonka, popatrzyła na domowników zebranych wokół dy­miącego na podium paleniska, zorganizowanego w centralnej części pomieszczenia. Przyglądając się siedmiorgu zdrowym i urodziwym dzieciom, dobrze wyszkolonej, jakże cennej słu­żbie, dziarskim, lojalnym zbrojnym, rozmyślała, jak bardzo zmieniło się jej życie od czasu, gdy jako przerażona, na wpół zbuntowana młodziutka dziewczyna przyjechała do Micklelith. Tyle się od tamtej pory wydarzyło, mimo to czuła, że są dopiero na początku wspólnej drogi i wkrótce otworzy się przed nimi nowy rozdział życia.

Rozdział siódmy

Był maj, najcudowniejszy miesiąc w roku, gdy delikatna i eteryczna uroda wiosny przeobraża się w głębokie, dojrzałe piękno lata. Przyroda tryska wtenczas życiem i energią, a w długie, rozzłocone słońcem dni może się zdarzyć wszyst­ko. Eleonora zaraziła się radością tego pogodnego miesiąca, który jak co roku rozpoczęto cudownym szaleństwem obcho­dów Majowego Święta. Jeszcze przed świtem tego dnia młodzi ludzie wyruszyli na poszukiwanie maja, wrócili zaś z girlanda­mi dzikiego kwiecia i naręczami słodko pachnących, zielo­nych gałęzi krzewiny. Mieli ustroić nimi dom i zrobić z nich altanę dla Królowej Maja.

Stoły i ławy na kozłach wystawiono na dwór, po czym na świeżym powietrzu raczono się obiadem, do którego zasiedli nie tylko domownicy, ale i goście: pan Shawe, jego córeczka Cecylia oraz ich służba. Potem odbyło się tradycyjne przed­stawienie opowieści o Robin Hoodzie. Helena dość afektowa­nie grała lady Marian, za to Hiob doskonale wcielił się w rolę podłego szeryfa. Anna została ukoronowana jako Królowa Maja i zasiadła w królewskiej altanie z kwiatów, tymczasem reszta dzieci tańczyła wokół umajonego, przybranego wstąż­kami słupa, który ustawiano na dworze w dniu uroczystości. Potem przyszła pora na malownicze tańce bohaterów legendy o Robin Hoodzie oraz na taniec z mieczami - z każdym hau­stem jasnego piwa, które lało się strumieniem, chłopcy skaka­li coraz wyżej i wyżej, i z coraz donośniejszym krzykiem. Dzień upłynął w cudownej atmosferze, tylko nieznacznie za­kłóconej nieobecnością Roberta - pan domu coraz częściej wyjeżdżał w interesach.

Gdy kilka dni później wrócił, Eleonora doszła do wniosku, że i on powinien zasmakować trochę radości, i żeby wynagro­dzić mu stracony dzień majowych zabaw, namówiła go na po­tajemną wyprawę po obiedzie. Ukradkiem wyprowadzili ko­nie i pojechali obejrzeć swoją nową siedzibę. Popołudnie było prześliczne. Słońce złociło się na polach niczym topione ma­sło, a lekki wietrzyk kołysał źdźbłami traw i młodymi, soczy­stymi liśćmi drzew. Była niedziela, nie spotkali więc parob­ków na polach, tylko z daleka dochodziło ich beczenie owiec i pobrzękiwanie dzwonków skopów. Ukryty w żywopłocie kos wyśpiewywał skrzącą się piosneczkę, a hen, wysoko, wy­soko w powietrzu skowronki kochały się z błękitnym niebem.

Jechali w milczeniu, dziwnie sobą onieśmieleni jak na ludzi po blisko piętnastu latach małżeństwa. Przecinka w zagajniku wyprowadziła ich prosto na nowy dom - jego różowe cegły lśniły przyjemnie w popołudniowym słońcu.

Robert, choć lekko zdziwiony, uśmiechnął się tylko i od­rzekł:

- Zgoda. Obejrzyjmy go sobie. To chyba jedyna okazja, by­śmy mogli w nim pobyć całkiem sami.

Zostawili konie na wewnętrznym dziedzińcu i przespacero­wali się po pustych, ogromnych komnatach. Belki wspornikowe w wielkiej sali zdawały się strzelać pod samo niebo, wysokie zaś, dzielone kamiennymi słupkami okna wykuszowe osadzono w grubym murze i zwieńczono delikatnym, wachlarzykowatym sklepieniem. Przez kolorowe szybki wpadało do środka słońce, malując na posadzce barwne plamy, jakby wysypano na nią kosz rubinów, szafirów i szmaragdów.

W ciszy weszli na górę do komnaty dziennej. Budowniczo­wie mieli tu jeszcze sporo do zrobienia. Miast okna ziała w murze wielka dziura, przez którą wpadało balsamiczne ma­jowe powietrze, a ściany z surowej cegły czekały na drewnia­ną boazerię. Stąpając po podłodze z jasnych, szerokich desek, Eleonora podeszła do okna i omiotła spojrzeniem rozkwitają­cy krajobraz.

- Wcale nie jak dworzanin - zaoponował. - Mówię to, co czuję. Wiem, że nigdy nie byłem dla ciebie prawdziwym męż­czyzną...

Uniosła w górę dłoń, by go uciszyć, a on chwycił ją i uca­łował. Patrzyli na siebie, czując, że łączy ich dziwna sympatia i współczucie. Robert mówił prawdę. Miłość zawsze pozba­wiała go męskości i nigdy nie spisał się jako kochanek. Ich zbliżenia ustały wraz z poczęciem ostatniego dziecka, Har­ry'ego, czyli niemal przed siedmiu laty. Od tamtej pory Ro­bert często wyjeżdżał, a gdy przebywał w domu, dawny pro­blem powstrzymywał go od prób kochania się z żoną.

Przyciągnął ją do siebie i czule pocałował. Powiew wiatru leciutko pieścił ich skórę, łagodny niczym muśnięcie skrzydeł motyla. W ich świecie intymność była prawie nie znanym luk­susem i uderzyła im do głów jak wino jego pocałunki przesta­ły być czułe, stawały się coraz bardziej namiętne i już niebawem Robert szarpał silnymi palcami zapięcia u jej sukni. Za łoże posłużyły im ciśnięty na podłogę kaftan i peleryna. Mąż przygniótł ją delikatnie ciężarem swego ciała i pieścił czubka­mi palców jej szyję oraz piersi. Poczuła dreszcz podniecenia.

Nie znała tego uczucia. Jej głęboko namiętna natura nie zo­stała dotąd rozbudzona. W gruncie rzeczy nadal była dziewicą, teraz jednak pod wpływem pieszczot i pocałunków zaczęła ulegać mężowi, nie sprzeciwiając się wszechogarniającej fali słodkiej, szalonej namiętności, która bez reszty chciała ją po­chłonąć. Tym razem nie mieli najmniejszych kłopotów. Ro­bert panował nad sytuacją. Eleonora przytuliła się do niego, mocno przywarła i przepełnieni czułością, jęli się kochać w idealnej harmonii. Unoszeni ruchami gładkimi i czystymi ni­czym pływacy w strumieniu, zgodnie zmierzali tam, gdzie ni­gdy dotąd nie mieli okazji się spotkać.

A później, gdy ocierał jej spocone czoło, ukojona obdaro­wała go lekkim uśmiechem.

I otuleni głęboką ciszą majowego popołudnia, spali niczym nurkowie zamknięci w sercu kryształu.

Dziecko poczęte owego dziwnego, wyjętego jakby ze snu popołudnia przyszło na świat w lutym tysiąc czterysta pięć­dziesiątego roku.

Był to chłopiec i dali mu na imię Jan. Uro­dził się w czasach, gdy krajem wstrząsały liczne niepokoje. Wojna przebiegała niepomyślnie mimo wielkich zdolności przywódczych Edmunda Beauforta, który notabene został księciem Somerset. Rada Królewska zrzekła się już usług inne­go doborowego żołnierza owej epoki - księcia Yorku, mianu­jąc go wielkorządcą Irlandii, co było równoznaczne z wygna­niem.

Ryszard wzdragał się przed przyjęciem tej funkcji, naj­dłużej jak tylko mógł, kiedy jednak zdecydował się na wyjazd, jak zwykle wykorzystał go w pełni: zaprowadził w Irlandii po­kój i zdobył tam wielu przyjaciół.

W tym samym miesiącu tysiąc czterysta pięćdziesiątego ro­ku Rada zdołała wreszcie dosięgnąć nader niepopularną figu­rę, zausznika królowej, Suffolka, i postawić go w stan oskar­żenia. Lord Edmund sprzeciwił się egzekucji, toteż w kwietniu tego roku faworyt Małgorzaty został skazany na dożywotnią banicję. To jednak nie zadowoliło narodu i statek, którym Suffolk miał płynąć na kontynent, został przejęty: hrabiego bezceremonialnie ścięto na pokładzie, jego ciało zaś wrzucono do morza w pobliżu Dover. Na prośbę Małgorzaty król Henryk kazał zwłoki wyłowić i godnie pogrzebać, co stało się przyczyną kolejnych waśni.

Prowadzenie wojny jest bardzo kosztownym przedsięwzię­ciem zwłaszcza dla strony przegrywającej. Dlatego Rada zmu­szona była zbierać fundusze, ściągając wysokie podatki. W czerwcu najbardziej obłożona podatkami klasa, tak zwana nowa szlachta, zbuntowała się i pod wodzą Jacka Cade'a ru­szyła na Londyn, żeby zaprotestować przeciwko nadużyciom, jakich dopuszczali się względem niej urzędnicy państwowi. Bunt został szybko stłumiony, lecz głośno mówiono, że zain­spirował go sam książę Yorku - Cade otwarcie żądał, by przy­wrócono księciu należne mu miejsce w Radzie.

Zresztą ledwie ucichła sprawa rebelii Cade'a, gdy z Irlandii wrócił nie kto inny, tylko Ryszard we własnej osobie. Na pogra­niczu angielsko-walijskim, zwanym Marches, zebrał wojsko, po czym skierował się na Londyn. Lord Edmund Beaufort, który naonczas prowadził wojnę z Francją, został natychmiast we­zwany do Anglii, gdzie kazano mu się rozprawić z nowym za­grożeniem. I tak oto dwaj mężczyźni, niegdyś złączeni przyjaź­nią, tym razem spotykali się jako wrogowie.

Robert przebywał wówczas w Londynie i o wszystkim opowiedział późnej żonie. To, czy Ryszard Płantagenet chciał, czy też nie chciał zagrozić Koronie, stało się tematem ich je­dynej kłótni.

0x08 graphic
I tak wiedli tę jałową dyskusję, nie mogąc zawrzeć kompro­misu.

Eleonora opowiadała się za sukcesją wynikającą z prawa krwi, za następcą tronu, który w najprostszej linii i bez cienia wątpliwości wywodził się od legalnego monarchy. Robert był bardziej skłonny uznać status quo, gotów popierać człowieka, któremu zawdzięczał dobrobyt. W sumie jednak spierali się cał­kiem dobrodusznie, nie przeczuwając żadnego zagrożenia. Do­brze wiedzieli, że cokolwiek zrobią, i tak niczego nie zmienią.

W sierpniu tego roku budowa nowego domu została wresz­cie zakończona. Prace budowlane trwały dłużej, niż zakładano, gdyż w trakcie robót oboje państwo zażądali kilku zmian i po­prawek, lecz teraz dom był tak idealny, jak to tylko możliwe na tej ziemi. Izabella zauważyła, że nawet stajnie były tam jak pałace. Ponieważ koniec wieńczy dzieło, nad wielkimi odrzwiami wmurowano tablicę z białego kamienia z rzeźbio­nymi godłami obu rodzin: gałązką wrzosu Morlandów i pędzą­cym białym zającem Courteneyów. Powyżej znalazła się data, 1450, pod nią zaś napis: „Deo gratias, Bogu niech będą dzięki". Ten drobny element przydawał domowi prawdziwej elegancji.

Wysokie kominy, witraże, fosa - drugiego takiego dworu nie znalazłby w promieniu całego dnia jazdy, nic zatem dziw­nego, że sąsiedzi rozprawiali o nim równie często jak o woj­nie z Francją. Eleonora i Robert nazwali swą rezydencję Morland Place, gdyż miało to być rodzinne gniazdo i fundament dla dynastii, którą - jak optymistycznie zakładali - zdążyli już rozpocząć. Przenieśli się tam w święto dożynek, a poświę­cenie domu stało się pierwszym oficjalnym zadaniem młode­go kleryka, który odtąd miał być ich domowym kapelanem. Rozwieszono zielone gałązki, a stół zastawiono jadłem i pi­ciem dla licznych sąsiadów, którzy zechcieli powitać ich w nowym domu i nie szczędzili nóg, żeby ściągnąć tu z odle­głości nawet dziesięciu mil.

Dwa tygodnie później wypadały piętnaste urodziny Anny. W wigilię owego wielkiego wydarzenia Eleonora zaprosiła córkę do świetlicy, zwanej też komnatą dzienną, żeby poroz­mawiać z nią na osobności. Przyjrzała się jej z prawdziwą sa­tysfakcją.

Anna potrząsnęła głową. Ojciec wyjeżdżał tak często, że nawet przez myśl jej nie przyszło spytać, gdzie obecnie bawi.

- Tym razem wyjechał w twojej sprawie - rzekła Eleonora.
Anna zaczęła się domyślać, o co chodzi, i jej policzki po­czerwieniały jeszcze mocniej.

Eleonora spacerowała po komnacie, a brzeg jej jedwabnej sukni szeleścił, ocierając się o drewnianą podłogę.

- To doskonała partia - odparła. - Po śmierci mojego brata znacznie obciążony majątek naszego ojca przeszedł w ręce ku­zyna. Dzisiaj ten sam majątek jest wolny od długów i ma ogromną wartość. Składa się na niego dużo żyznych gruntów uprawnych pod Dorset, trzy domy i pięćset sztuk owiec... -Eleonora zawiesiła głos, licząc na to, że Anna skomentuje tak wielkie bogactwo, lecz dziewczyna wbiła wzrok w podłogę i milczała. - Twoim mężem zostanie syn i spadkobierca moje­go kuzyna, Jan Courteney.

Anna podniosła głowę. Jej oczy lśniły od łez, mimo to pa­nowała nad sobą.

- Jan Courteney. - wyszeptała, jakby smakując te słowa.
Surowość Eleonory rozpłynęła się w uśmiechu. W nagłym odruchu matka ujęła dłonie córki.

- Będziesz nosiła moje nazwisko, kochanie. Będziesz nazy­wała się Anna Courteney, pani Anna Courteney. Małżeństwo to wniesie nam do rodziny moją dawną ziemię - ziemię, któ­ra należałaby do mnie, gdybym nie urodziła się dziewczynką. Tylko o tym pomyśl!

- Odjadę tak daleko... - poskarżyła się cichutko Anna.
Eleonora uścisnęła jej rękę.

- Nie będzie ci to wcale przeszkadzać. Jesteś rozsądną dziewczyną. Czasem myślę, że spośród moich córek tylko ty masz trochę rozsądku - dodała ponuro. - Zawsze wiedziałaś, że pewnego dnia będziesz musiała stąd wyjechać.

- Ale nie wiedziałam, że aż tak daleko.
Eleonora zignorowała tę skargę.

- Pojedziesz do mojego rodzinnego domu. Dorset ci się spodoba. Klimat tam cieplejszy, więcej zieleni... I wszędzie, gdzie spojrzysz, morze! Tego najbardziej mi brak. Szumu mo­rza. - Odwróciła się w stronę okna i wyjrzała na dwór nie wi­dzącym wzrokiem. - Pojedziesz w moje strony, tak samo jak przed wieloma laty ja przyjechałam na północ. Będziesz tam szczęśliwa.

Anna przyjrzała się jej badawczo.

- Byłaś nieszczęśliwa, gdy tu przyjeżdżałaś, mamo?

Eleonora przywołała na twarz uśmiech, czując, że za bar­dzo się odsłoniła.

Anna dokładnie to w sobie rozważyła.

- Kiedy wyjeżdżam? - spytała nieco pogodniej.

Do końca dnia Anna była małomówna i cicha, czego zresztą należało oczekiwać. Tego wieczoru, gdy wszyscy zgromadzili się w wielkiej sali, poprosiła, żeby Hiob rozegrał z nią partię szachów. Usiedli w nieco ustronniejszym miej­scu, które gwarantowało niezbędny do tej gry spokój.

Kiedy niedługo potem Eleonora zerknęła w ich stronę, zobaczyła, że partia została przerwana, a Anna i Hiob są pogrążeni w rozmowie. Dziewczyna zadawała pytania, na które majordomus udzielał obszernych odpowiedzi. Później, gdy dzieci poszył spać, Eleonora przywołała go i zapytała, o czym rozmawiał z jej córką.

Westchnął z udaną rezygnacją.

- Skoro żądasz, nie mogę odmówić. Kiedy opowiadałem jej, jak dzielnie znosiłaś trudy nowego życia, rzekła: „Nie mo­gło jej być ciężko. Przecież miała ciebie".

Wybuchnęła śmiechem i odprawiła go. Dopiero później, gdy dom ucichł pogrążony we śnie, przypomniała sobie minę, z jaką Anna spoglądała na Hioba ponad szachownicą, i zaczę­ła się zastanawiać, czy aby nie mówił poważnie.

Zaręczyny odbyły się trzydziestego sierpnia w małej, lecz pełnej uroku kaplicy we wschodnim skrzydle domu. Anna wystąpiła w sukni z białego brokatu i bladoróżowego jedwa­biu, a złociste włosy nakryła prostym welonem z cieniuteńkie­go płótna. Gdy ślubowała przyszłemu mężowi, zrobiła nagle wielce zadowoloną minę i uśmiechnęła się do niego z ufnością. Tak jak mówiła matka, Jan był młodym, barczystym, wyso­kim i przystojnym mężczyzną o typowych dla okolic Dorset rudych włosach i niebieskich oczach. Miał więcej piegów niż Izabella i właśnie dzięki tym piegom jego twarz wydawała się wesoła nawet wówczas, gdy zachowywał uroczystą powagę. Młodzi natychmiast nabrali do siebie sympatii, gdyż oboje wykazywali dobrą wolę i prawdopodobnie zdecydowali po ci­chu, że zrobią wszystko, by jak najlepiej ułożyć sobie życie.

Otoczona rodziną Eleonora uklękła i na chwilę oderwała my­śli od modlitwy. Dobrze zadbali o Annę, znaleźli też odpowied­nią partię dla Heleny: dwudziestotrzyletniego wdowca handlu­jącego korzeniami, który mieszkał w mieście i potrafił zapewnić jej ulubione luksusy, do jakich przywykła. Helena klęczała w nowej jedwabnej sukni i wyglądała prześlicznie. Na pięknej twarzy malowało się poważne skupienie, pasujące jej zdaniem do takiej okazji. Ładna i głupiutka Helena z pewnością się nie przejmie, gdy nadejdzie pora jej wyjazdu z domu. Będzie się ra­czej rozkoszowała nowymi strojami, uroczystościami i faktem, że znajduje się w centrum uwagi. Wiecznie potrzebując publicz­ności, rolę żony odegra równie chętnie jak i każdą inną.

Izabella natomiast to całkiem inny przypadek. Jeszcze przed uroczystością, gdy dziewczęta podeszły do Anny, by ży­czyć jej pomyślności, uścisnęła narzeczoną, mówiąc:

- Cieszę się, Anno, że to ty wyjeżdżasz z domu, nie ja. Ja w ogóle nie chcę wychodzić za mąż. Chcę zostać tu, na farmie, pomagać tacie przy owcach i wypuszczać sokoła z Hiobem.

Wydanie za mąż zaopatrzonej w duży posag Izabelli nie sprawiłoby jej rodzicom żadnego kłopotu, podobnie jak wy­danie za mąż jej sióstr, tyle że na zamążpójście Izabella nie 0x08 graphic
miała najmniejszej ochoty. Przycupnęła na brzeżku ławki, że­by znaleźć się jak najbliżej Hioba siedzącego wraz ze służbą po drugiej stronie przejścia.

Choć raz wyglądała niemal ład­nie, gdyż Anys przemocą ją umyła, schludnie oporządziła i wbiła w nową suknię. Zakazała jej przy tym przed uroczysto­ścią ruszać się z domu gdziekolwiek, choćby tylko na krok, ale nawet teraz, pod okiem czujnej matki, dziewczyna mrugała porozumiewawczo do Hioba, wskazując ołtarz, jakby zarę­czyny były komicznym wygłupem. Eleonora z zadowoleniem spostrzegła, że Hiob kręci na to głową i odwraca wzrok.

Między Heleną i jej matką siedzieli chłopcy: Edward, raptem dwunastoletni, który dopiero co zaczął mężnieć i nabierać ciała; Harry, który za miesiąc kończył siedem lat; a tuż przy Eleonorze Tomasz, już prawie dziewięcioletni, tak piękny i pełen wdzięku, że drugiego takiego i ze świecą szukać - zdecydowany ulubieniec matki. W ławce za nimi usiadła Anys z małym Janem na kola­nach. Z chłopcami nie będzie kłopotów. Pod opieką pana Jenneya wyrastali na młodzieńców sprawnych, posłusznych i wykształco­nych. Tak, dała Robertowi czterech synów, spełniła swój obowią­zek. Mogła mieć tylko nadzieję, że Anna spełni swój.

Drugiego września Anna, jej przyszła rodzina oraz ich słu­żący wyruszyli w drogę do Dorset. Na dziedzińcu Morland Place odbywało się wesoło-łzawe pożegnanie. Anna dygnęła przed rodzicami.

Anna uściskała braci i siostry. Helenie, która otwarcie szlo­chała, obiecała list.

- Nie wiem, co bez ciebie pocznę, Anno - łkała Helena. - Chciałabym jechać z tobą.

- Już niedługo sama udasz się do swojego przyszłego domu - pocieszała ją bezskutecznie Anna.

Izabella była nastawiona bardziej optymistycznie.

Izabella zrobiła minkę.

- Tata mówi, że powinnam była przyjść na świat jako chło­pak. Nie będę kobietą, dopóki to się nie stanie absolutnie ko­nieczne.

Anna ucałowała malucha i bardzo mocno uścisnęła Anys. Tym serdecznym gestem dziękowała jej za długie lata dosko­nałej opieki.

- Przyniesiesz mi chlubę, kochanie - wyszeptała przez łzy piastunka.

- Postaram się, Anys. Napiszę do ciebie - obiecała Anna i odwróciła się szybko, by nie wybuchnąć płaczem.

Konie były gotowe do drogi. Anna miała jechać razem ze słu­żącym swej przyszłej rodziny - na wymoszczonej poduszką tyl­nej części siodła. Hiob przytrzymał uzdę, postawił na ziemię stopień do wsiadania i podał Annie rękę. Kładąc małą białą rącz­kę na jego silnej smagłej dłoni, spojrzała mu w twarz, wypatru­jąc jakiegoś znaku. Uśmiechnął się do niej uspokajająco, na co odpowiedziała także uśmiechem, tyle że bardzo rzewnym.

- Nie - odparł. - Ale to bez znaczenia.
Zadrżała jej warga.

- Postaram się pamiętać i o tym - odrzekła dzielnie. Hiob podsadził ją na poduszkę. - Żegnaj.

- Niech cię Bóg błogosławi - odparł i odwrócił się.

Przy akompaniamencie stukotu końskich kopyt Courteneyowie opuścili dziedziniec i rozpoczęli pierwszy etap długiej podróży na południe. Morlandowie machali dopóty, dopóki grupka jeźdźców nie zniknęła im z oczu, potem zaś wrócili do swoich zajęć. Anys i pan Jenney zebrali dzieci i jęli zaganiać je do książek. Helena otarła łzy.

Zagoniła dziewczynki do domu, a gdy tylko je wyprzedzi­ła, niepoprawna Izabella szepnęła do siostry:

- Jeszcze jedna zakochana w Hiobie! Ten to ma powodzenie!

- Cicho, Izabello, bo poskarżę mamie! - odparowała Helena ze szlachetnym oburzeniem w glosie.

Izabella pokazała jej język i wysoko zadzierając spódnice, wbiegła po schodach na górę.

Rozdział ósmy

1

Morland Place wrzało od przygotowań. Służący zamiatali podłogi, kładli świeże sitowie, szorowali ławy na kozłach i sto­ły, myli okna, trzepali i czyścili makaty. W kuchni Jacąues i je­go pomocnicy pocili się nad jadłospisem bogatszym niż wszystkie te, jakie dotąd oglądali, wymyślali nowe potrawy, planowali wykwintne delicje. Natomiast na górze rodzina przeglądała szafy - decydowano się szyć nowe ubrania i obmy­ślano zabawy. Przygotowywano też komnatę gościnną, wypo­sażając ją w najlepsze meble, kapy i kołdry, makaty, poduszki oraz inne nieodzowne atrybuty szlachectwa, jakimi dyspono­wał dom. Nadchodził wielki dzień: w Morland Płace spodzie­wano się odwiedzin utytułowanego Ryszarda Plantageneta -wielmożnego księcia Yorku, hrabiego March, Rutlandu, Ulsteru i Cambridge, lorda Clare, Trim, Connaught i Ossory.

Eleonora i Robert nie mogli się wprost nacieszyć nie tylko zaszczytem, jakim było goszczenie takiego wielmoży, ale rów­nież sytuacją, która umożliwiła to wydarzenie - kilka miesię­cy wcześniej zupełnie niewyobrażalne. Jeszcze bowiem w lu­tym tego roku, czyli tysiąc czterysta pięćdziesiątego drugiego, książę Yorku zadeklarował jednocześnie lojalność wobec kró­la i wrogość wobec Edmunda Beauforta. Potem zebrał armię i ruszył na Londyn. Towarzyszyli mu w marszu dwaj Courteneyowie, kuzyni Eleonory: hrabia Devonu oraz członek jego orszaku, Jan Courteney, mąż Anny.

Dla Morlandów stanowiło to bolesne przeżycie. Anna zo­stała w domu, opiekując się swym pierworodnym, którego urodziła ledwie kilka tygodni wcześniej. Cóż, małżonek wi­nien był posłuszeństwo i pomoc hrabiemu Devonu, ten zaś ślubował wierność księciu Yorku, który to występował prze­ciwko Edmundowi, przyjacielowi i zarazem protektorowi Roberta. Eleonora opowiedziała się całym sercem po stronie Ryszarda i Courteneyów, co przyszło jej tym łatwiej, że lord Edmund związał się ostatnio z królową, której nienawidziła. Marsz Ryszarda na Londyn gruntownie podzielił rodzinę Morlandów.

Latem wojna z Francją przybrała katastrofalny obrót: An­glia straciła Bordeaux, a wraz z nimi resztki ziem na kontynen­cie. Teraz zostało jej tylko Calais. Ludzi ogarnął słuszny gniew i mieli pretensje do Korony, gdyż wysokie podatki, jakie dotąd płacili, dały im tak niewiele. Dlatego królowa postanowiła udać się wraz z Henrykiem na objazd Anglii, żeby uspokoić naród. Wyruszyli w październiku.

W owym czasie książę Yorku przebywał w Fotheringay, gdzie księżna małżonka dopiero co powiła jedenaste dziec­ko, dość cherlawego chłopca, którego nazwali Ryszard, po ojcu. Z poprzednich dziesięciorga tylko sześcioro przeżyło okres niemowlęctwa. Dwie najstarsze dziewczynki, Anna i Elżbieta, mieszkały na dworach u szlacheckich rodzin, gdzie pobierały nauki. Dwaj starsi chłopcy, Edward i Ed­mund, mieli własnych guwernerów w Ludlow na pograniczu Anglii z Walią, zatem tylko dwoje najmłodszych przebywa­ło w domu w Fotheringay.

Na dobrą sprawę od czasu nieudanej próby odzyskania po­zycji w Radzie, co miało miejsce w lutym, książę przebywał w areszcie domowym. Król lubił go jednak i ufał mu, dlatego też postanowił odwiedzić Ryszarda w drodze na północ. Rezul­tatem tego spotkania było szczęśliwe zawarcie pokoju: Ryszard ślubował królowi wierność, król natomiast obwieścił wszem i wobec swoją miłość do kuzyna. W obliczu tych publicznych deklaracji królowa i lord Edmund mogli jedynie wybąkać pod nosem okolicznościowe uprzejmości.

Stamtąd miłościwie panujący udali się do Yorku, gdzie mie­li ich podejmować książę Ryszard wraz z księżną, którzy z ko­lei postanowili zatrzymać się na jedną noc w Morland Place, by gestem tym wyrazić zaufanie do lorda Edmunda i jedno­cześnie złożyć mu wyrazy szacunku.

Robert potraktował to jako komplement. Tak, oczywiście, należał do najbogatszych ludzi w Yorkshire, był też mistrzem Kompanii Składowej i protegowanym aktualnego następcy tronu, ale wizyta księcia Yorku w jego domu świadczyła, że zarówno on sam, jak i je­go przyjaźń ogromnie się liczą w świecie wielkiej polityki. Nigdy nawet nie marzył o tak wysokiej pozycji. Jakże ucieszyłby się z tego świętej pamięci ojciec!

Usłyszawszy, kogo mają gościć, Eleonora zadrżała tak mocno, że aż musiała przeprosić męża. Wyszła z komnaty i szukając samotności, zaszyła się w wirydarzu. Ryszard Plantagenet zatrzyma się pod jej dachem!

Zobaczy go!

Pierwszy raz po dwudziestu latach! Zobaczy człowieka z krwi i kości, mężczyznę, który przez dwie dekady nierzadko zaprzątał jej myśli, którego życie prywatne i karierę śledziła z bolesną uwa­gą, choć jego samego nie miała nadziei ujrzeć. Usiadła w alta­nie, zakryła twarz dłońmi i usiłowała wytłumaczyć sobie, że zachowuje się zupełnie niedorzecznie, lecz w głowie, niczym litania szaleńczej radości, kołatało jej tylko jedno: „Zobaczę go! Zobaczę go i będziemy rozmawiać".

I właśnie w tym stanie odnalazł ją Hiob.

Nie musiała pytać, kogo miał na myśli. Hiob dostrzegł na jej twarzy zrozumienie i zgodę.

- Wiesz, że mam rację. To mogłoby zniszczyć i ciebie, i wszystko, co masz. A teraz idź i zachowuj się przed panem jak najnormalniej. Na razie niczego się jeszcze nie domyśla. Idź. Musisz iść.

- Tak - wyszeptała. - Masz rację.

Puścił jej ręce i podniósł się z klęczek. Z szacunkiem postą­pił krok w tył jak wówczas, gdy usługiwał jej przy stole. Ele­onora wstała i wygładziła spódnice, niemal podświadomie czując znajome szarpnięcie: to psałterz spadł jej z kolan, napi­nając łańcuszek łączący go paskiem u sukni. Już odchodziła, gdy raptem zrobiła półobrót, by spojrzeć na majordomusa, swego wiernego przyjaciela.

- Hiob, tak mi przykro... - Powiedziała to z bólem równie wielkim, z jakim przyszło mu tego wysłuchać.

Uśmiechnął się smutno.

Później było jej łatwiej zapanować nad uczuciami. Całym sercem zaangażowała się w przygotowania i starała się nie okazywać po sobie nic prócz naturalnej w tych okoliczno­ściach radości. Książę i księżna Yorku mieli zjeść z nimi wieczerzę, przenocować, a nazajutrz rano wyruszyć w dalszą drogę. Niektórzy członkowie orszaku, zatrzymali się wraz z nimi w Morland Place w izbach dla służby, lecz dla wielu po prostu nie starczyło miejsca. Na szczęście Micklelith i Twelvetrees leżały na tyle blisko, by zakwaterować w nich żołnierzy Ryszarda. Należało też zaprosić na wieczerzę jakiegoś gościa, może nawet dwóch, i to osobistości ważne na tyle, by książę nie znudził się ani nie obraził. Na wieczerzy mieli być rów­nież - od roku już poślubieni - Helena i Jan Butler, kupiec handlujący przyprawami korzennymi. Eleonora żywiła wielką nadzieję, że będą speszeni i nie otworzą ust, nie była bowiem dobrej opinii co do roztropności tej pary.

W końcu nastał oczekiwany dzień. Jacques przeszedł same­go siebie i wydał bankiet godny co najmniej króla. Eleonora siedziała przy wysokim stole, nie mogąc nawet skosztować wspaniałych dań, gdyż tuż obok zasiadał mężczyzna, przy którym miękły jej kolana, opuszczał ją rozum i stawała się bezradna jak dziecko.

Kiedy na czele orszaku wjeżdżał na dziedziniec, drżała jak młódka, zastanawiając się, co o niej po­myśli po tylu długich latach. Jeszcze chwilę wcześniej czuła się piękna. Miała na sobie nową, lamowaną gronostajami suknię z aksamitu barwy tęczowego szafiru, a pod nią spodnią szatę ze złotogłowia. Rękawy wierzchniej sukni, szerokie niczym dzwony, podbijała haftowana złotem podszewka z białego je­dwabiu. Na biało-złoty czepiec składał się długi welon z cie­niuteńkiej gazy oraz usztywniany muślin, który okalał twarz, podkreślając jej szerokie czoło i duże oczy.

Jednak gdy tylko konie wjechały w bramę, cała pewność sie­bie wyciekła z niej niczym woda z dziurawego garnka. Tylko świadomość tego, że stoi za nią Hiob, pozwoliła jej utrzymać się na nogach i opanować słabość, choć kolana się pod nią ugię­ły. A Ryszard zajechał przed dwór, zeskoczył z konia i zaczął się witać. Znów usłyszała jego głos i znów spojrzała mu w twarz, przyjmując dyktowane zwyczajem powitalne poca­łunki. Nie zmienił się nic a nic, ani na jotę. Och, naturalnie był dwadzieścia lat starszy. Na jego twarzy wykwitły zmarszczki autorytetu i smutku, ale też ślady dobrego humoru i śmiechu.

Włosy zaczynały mu siwieć - nie wiadomo dlaczego, widok si­wiejących włosów Ryszarda prawdziwie ją wzruszył. Wciąż jednak był krzepki i barczysty, miał tę samą co dawniej żołnier­ską postawę, równie szczere oblicze i oczy zaglądające prosto w głąb duszy. Przywitał Eleonorę uśmiechem i pocałunkiem.

- Ach, pani Morland, jesteś tak śliczna, jaką cię pamiętam.
I już na zawsze sercem należała do niego. Teraz cieszyła się, że podczas wieczerzy przypadło jej siedzieć przy nim, natomiast księżnej obok Roberta, nie wiedziała bowiem, o czym też mogłaby z księżną rozmawiać.

Wystarczył jeden rzut oka na książęcą parę, by zrozumiała, że Ryszard głęboko miłuje żonę. Cecylia, w młodości zwana Różą z Raby, nawet teraz promieniała owym złocistym pięknem, przy któ­rym bladła uroda wszystkich dziewcząt. Ale mając Ryszarda u boku, a męża i Cecylię nieco dalej, przez krótki czas mogła cieszyć się jego niepodzielną uwagą. Gdy tylko wyczuła, że jest szczerze radosny i zadowolony, jej zdenerwowanie i onieśmie­lenie zniknęły niczym szybko topniejący lód. Chwalił potrawy, muzykę i dom. I bawił ją rozmową.

Roześmiał się.

Sięgnęła między fałdy sukni po psałterz. Spojrzał na niego i od razu poznała, że istotnie zapomniał. Bo i niby dlaczego miałby pamiętać? Wziął psałterz do ręki i choć zajmował się głównie wojaczką, pogłaskał skórzaną oprawę z czułością właściwą ludziom miłującym księgi.

- Zaprawdę wielki to dla mnie zaszczyt, żeś ten drobny upominek zachowała. Musiałaś być o mnie dobrego zdania, pani.

Ryszard szybko rozejrzał się na boki, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.

Pod koniec wieczerzy zaczęły się tańce i Eleonora cieszyła się, że etykieta wymaga, by Robert poprowadził w parze księ­żną, a Ryszard ją. W ich ślady poszli inni, a pod osłoną muzy­ki Eleonora i Ryszard znowu mogli swobodnie rozmawiać. To on podjął interesujący ich wątek.

- Mówisz o lojalności - zaczął, - Twoja lojalność wobec lor­da protektora musiała ostatnio przechodzić ciężką próbę.

„Bada mnie" - pomyślała.

Spojrzała na niego, próbując zawrzeć w tym spojrzeniu ca­łą miłość i wierność - chciała, by jej zaufał. Miała wrażenie, że bada oczyma jej duszę i czyta, co w niej zapisane.

Skinął głową, potem uśmiechnął się zupełnie inaczej i szybko zmienił temat.

Do następnego tańca Ryszard zaprosił Izabellę i czerwoną jak mak powiódł na środek wielkiej sali, tymczasem Eleonora tańczyła ze szlachcicem z książęcego orszaku. Zadowolona i rozbawiona, przyglądała się księciu i Izabelli. Widziała, jak Ryszard łagodnie ośmiela speszoną pannę i jak z każdą chwi­lą córka odzyskuje pewność siebie, rozmawiając z nim coraz swobodniej. Pod koniec tańca Eleonora wraz z partnerem znalazła się obok Ryszarda i Izabelli.

- Skoro już muszę... Mogłabym mieć męża takiego jak ty.
Ryszard roześmiał się, a pochwyciwszy spojrzenie Eleono­ry, rzekł:

- Nie, nie gań jej, pani. Twoja córka nie ma w sobie nic z dworki, a to naprawdę cudowna odmiana. - Skłonił się swej partnerce. - Izabello, serdecznie ci dziękuję za komplement, o pani.

A to skutecznie pannę uciszyło.

Eleonora nie mogła zasnąć. Noc była bezchmurna, a jasne, błękitno białe światło pełnego księżyca sączyło się przez szpa­rę w kotarach łoża i raziło ją w oczy. Robert spał mocno, do czego przyczyniła się obfitość dobrego wina i jadła oraz licz­ne tańce. Eleonora natomiast nie mogła zasnąć, gdyż wiedzia­ła, że pod jej dachem, zaledwie kilka stóp dalej, bo w komna­cie gościnnej, śpi ten jeden jedyny.

Jutro odjedzie z żoną, z orszakiem, służbą i bagażem. Być może już nigdy go nie zobaczy. W tej sytuacji sen byłby mar­nowaniem cennych godzin jego bliskości. W domu panował spokój i zupełna cisza. Wszyscy prócz niej mocno spali. Ostrożnie usiadła, spuściła nogi przez krawędź łóżka i wyślizgnęła się za kotarę. Gdyby ktoś się zbudził, mogłaby powie­dzieć, że wychodzi do toalety. Księżycowa poświata wlewała się do sypialni niczym ciekłe srebro i dobywała z ciemności sylwetki śpiących. Eleonora cichutko wyszła na korytarz i sta­nęła przed drzwiami komnaty gościnnej.

Nie! Przecież nie mogła wejść do środka! Dotykając dłoń­mi szerokich, gładkich dębowych desek, oparła o nie czoło. Myślała o Ryszardzie, o swym beznadziejnym uczuciu. Od­wracając się od drzwi, usłyszała, że się otwierają.

- Zdawało mi się, że coś słyszę - szepnął. - Ostatnio lekko sypiam. Chyba i ty, pani, nie mogłaś zasnąć.

Spojrzała na niego. Nie musiała nic mówić, gdyż wszystko, co czuła, miała wypisane na twarzy. Wahał się tylko chwilę. Postąpił krok, i już był przy niej. Twardą, żołnierską dłonią ujął ją w talii i przez cienką materię koszuli poczuł miękkość ciała. Otoczył Eleonorę wolnym ramieniem, położył rozwartą dłoń na jej plecach i przyciągnął do siebie, pochylając głowę, by ją pocałować. Dotknął warg, wsunął język w jej usta. Choć był wytrawnym kochankiem, jej reakcja go zaskoczyła. Cału­jąc go, oburącz ujęła jego twarz; przez cieniutki len czuł gorą­co jej ciała i twarde, napierające na materiał sutki.

Podniósł głowę i zajrzał jej w oczy.

Odpowiedział pocałunkiem. Przytulił ją mocno, pogładził jej długie ciemne włosy, po czym lekko ją od siebie odsunął.

- Jesteś piękna. Nigdy dotąd nie widziałem cię z rozpuszczonymi włosami. Chciałbym się z tobą kochać, ale tyle tu służby, że nie mielibyśmy dokąd pójść.

Wciąż głaskał ją po włosach, a ona się weń wpatrywała, oczarowana jego obecnością i swoim uczuciem. Księżyc prze­sunął się po niebie i okryła ich ciemność. Wiedziała, że Ry­szard za chwilę odejdzie, gdyż nic innego im nie pozostało.

Po raz ostatni ucałował jej czoło i cofnął się. W korytarzu panował mrok, nie mogli widzieć swych twarzy.

2

Jak zwykle w niedzielę wielkanocną Morlandowie wybrali się do miasta na mszę w katedrze. Gdy wyszli przez Wielką Wschodnią Bramę na wiosenne słońce, Izabella uniosła głowę wysoko i z uczuciem odzyskanej wolności głęboko wciągnęła powietrze. Pośród codziennych odorów miasta wyczuwała woń trawy kwiatów.

Pewien młody człowiek, siedzący podczas mszy po drugiej stronie przejścia, przez całe nabożeństwo nie dawał jej spoko­ju. Bez przerwy do niej mrugał i stroił miny, tak że mało nie wybuchnęła śmiechem. Rozejrzała się teraz i bez większego zdziwienia ujrzała go nieopodal. Wciąż się do niej uśmiechał. Zmarszczyła czoło, a on prześlizgnął się w ciżbie ludzi, by stanąć przy niej.

Poświęciła jego wywodowi chwilę uwagi i uznała sensow­ność argumentu. Zerknęła za siebie na rodziców zajętych roz­mową z sąsiadami.

Izabellę zatchnęło w obliczu takiej śmiałości. Instynktow­nie zniżyła głos.

A potem zniknął, wślizgując się w tłum niczym węgorz. Izabella nie miała czasu przemyśleć jego nagłego odejścia, gdyż raptem usłyszała za sobą głos matki:

Eleonora westchnęła - córka naprawdę na ciężką próbę wysta­wiała jej nerwy. Poza tym rzeczywiście oczekiwała dziecka i tym razem nie czuła się najlepiej. Była zmęczona, blada i poirytowana.

0x08 graphic
0x08 graphic
- Im szybciej wydamy cię za mąż, tym lepiej - oznajmiła.

Izabella milczała. Rozmyślała o wesołym młodzieńcu goto­wym narazić się na chłostę, byleby tylko z nią zatańczyć. Gdyby to jego mogła poślubić, małżeństwo nie musiałoby być nudne.

W Majowe Święto dzień był śliczny, jak na zamówienie. Hiob przyniósł swej pani puchar piwa. Eleonora patrzyła na tańczących, zbyt ociężała, by brać udział w zabawie.

- Uśmiechnij się, pani - rzekł. - Dziś trzeba się weselić.
Eleonora westchnęła.

- Nic nie rozumiesz - odrzekła niecierpliwie. - Broniąc dziecka, tym usilniej będzie nastawała na życie Ryszarda. Kró­lowa sądzi, że on chce jej tronu, a ponieważ umysł króla błą­ka się po bezdrożach, nikt już nie zdoła jej powstrzymać. Lord Edmund też go znienawidził.

Hiob nachylił się ku niej z błyszczącymi oczami.

Spięci i rozgniewani, chwilę patrzyli sobie w oczy. Ich nie­porozumienie dotyczące konfliktu księcia Yorku i lorda Edmunda bardzo się zaogniło w ciągu ostatnich miesięcy. Robert odgadł - o czym dobrze wiedziała - że Ryszard nie jest jej obo­jętny, i świadomość tego faktu dręczyła ich podczas wszelkich kłótni na jego temat.

- Masz rację - powiedziała. - Dziś jest czas zabawy. Popa­trzmy na tańczących. Cóż ta Izabella wyprawia? Wciąż chodzi między tancerzami, choć wcale nie tańczy.

Wtem na ich oczach do Izabelli podszedł młodzieniec w kaftanie ze skóry i zielonych pończochach. Skłonił się przed nią i poprowadził ją między tańczących.

- Czekałem, aż mój opiekun zapatrzy się w dzban piwa -zaczął Łukasz. Jego oczy tryskały wesołością. - A później mu­siałem jeszcze wyprowadzić konia ze stajni. Wierzchowców pilnował tylko jeden stajenny, kiedy więc zaniosłem mu piwo, pobłogosławił moje dobre serce, i już po chwili mógłbym przeparadować pod jego nosem ze wszystkimi końmi, a i tak niczego by nie zauważył.

Izabella roześmiała się radośnie.

- Jesteś bardzo ładna, gdy się śmiejesz - rzeki, a ona spło­nęła rumieńcem. Obudziło się w niej nie znane dotąd uczucie, więc zmieszana, czym prędzej zmieniła temat.

- Ja też mam własnego konia - rzekła. - Lubisz polować?

- Tak. A ty?

Skinęła głową.

Łatwo było wymknąć się z kręgu tańczących i dojść do staj­ni. Psy zaszczekały, lecz poznając, kto idzie, ucichły, by znów wylegiwać się w słońcu. Wałach Izabelli podszedł, żeby obwąchać jej dłonie i popieścić ją chrapami.

Ogarnęło ją podniecenie. Odrzuciła do tyłu głowę.

- Jakoś się wyślizgnę. A teraz uciekaj. Szybko!

Łukasz zwlekał tylko po to, by ucałować jej rękę, i zaraz potem, wesoło uśmiechnięty, przesadził furtkę i pomknął su­sami przez wewnętrzny padok. Zrobił to w samą porę, gdyż na drugim końcu podwórza pojawił się Hiob.

Nie zniosłaby, gdyby źle o niej pomyślał.

- Hiob! - krzyknęła. Zaczekał. Nie wiedziała, co powie­dzieć. - Dobrze już, dobrze, idę - dodała ponuro i wrócili tam, gdzie gwar i muzyka.

Nie mogła wymyślić żadnego rozsądnego pretekstu, który pozwoliłby jej wyjechać nazajutrz z domu, dlatego skoro świt, gdy domownicy jeszcze mocno spali, po cichu zeszła na dół, osiodłała Lyarda i ruszyła przed siebie. Wiedziała, że kiedy wróci, będzie miała kłopoty, lecz na to nie zważała. Chciała zobaczyć Łukasza.

Była pora szarówki przed świtem, kiedy to przyroda, ci­cha, krucha i skąpana w rosie, czeka, aż słońce przywróci światu barwy. Gdzieś w oddali, w delikatnej mgle, zaczynały świergotać ptaki, lecz na dobrą sprawę jedynym dźwiękiem w tym uśpionym świecie był szelest traw pod kopytami Lyarda, zostawiających ciemny ślad na srebrzystej rosie, i przy­padkowy stukot podkowy o kamień. Gdy wjechała na zbocze pagórka, nad horyzontem, niczym wielka złota moneta w otoczce mgły, pojawiło się słońce. Jego pierwsze promienie dotknęły szarego konia, spokojnie stojącego wśród brzóz na skraju zagajnika.

Lyard zarżał, a Izabella zmusiła go do krótkiego galopu. Serce jej mocniej biło z podniecenia.

- A jednak ci się udało - powiedział Łukasz, gdy podjechała bli­żej. - Jesteś wspaniałą dziewczyną. Żadna ci nie dorówna odwagą.

Uśmiechnęła się.

- Wszystko jedno, co będzie. Zróbmy sobie cudowną prze­jażdżkę. Ścigajmy się! Kto pierwszy do skraju zagajnika! - Ob­róciła Lyarda i zmusiła go do natychmiastowego galopu.

- Hej, to nieuczciwe! - zawołał Łukasz i ruszył za nią w pościg.
Jeździli przez kilka godzin w ten majowy poranek, którego uroda właśnie się budziła. Pochłonięci sobą, lecz świadomi, że ich spotkanie nie może trwać wiecznie, tym intensywniej ra­dowali się wzajem swoją obecnością.

Umilkli i wiedząc, że obcy świat wzywa, zawrócili do zagajnika.

Ucichli, zastanawiając się, jak znajomość ojca Łukasza z Ja­nem Butlerem mogłaby im pomóc.

- Chyba tak - odpowiedziała cichutko. - Mogłoby być wesoło.
Spojrzeli sobie w oczy i szybko odwrócili wzrok.

- Ale oni się na to nie zgodzą - stwierdził z goryczą. - Są­dzę, że mój tata byłby z tego związku zadowolony, lecz w oczach twoich rodziców nie będę dla ciebie wystarczająco dobrą partią. Mój tata nie podejmuje lordów.

Izabella chciała go jakoś pocieszyć, wiedziała jednak, że Łu­kasz ma rację i że nic w tej sytuacji nie mogą poradzić.

- Może... - zaczęła. - Może nikt inny nie będzie się o mnie starał. Wtedy mama ucieszy się i z ciebie. Zawsze mi powta­rza, że nigdy nie zdoła znaleźć dla mnie męża. Stuknęło mi już prawie szesnaście wiosen. - To było dużo jak na niezamężną pannę. - Za trzy tygodnie są moje urodziny.

Dotarli do miejsca, w którym się spotkali, i wiedzieli, że na­deszła pora się rozstać. Łukasz ujął jej dłoń.

Rozemocjonowani snuli plany na przyszłość, zdając sobie sprawę z konsekwencji, które w tym momencie zupełnie ich nie obchodziły.

- W takim razie przyjadę nocą. Niebawem. Proszę, pomyśl o mnie czasem. Ja będę myślał o tobie. Aha, i nie pozwól, że­by cię zaręczyli z kimś innym, pamiętaj!

Spojrzała na niego bezradnie, doskonale widząc, że nie ma na to najmniejszego wpływu.

- Nie - rzekła w końcu. - Nie pozwolę.

Trzy dni później, nim zdążyła zasnąć - komnatę dzieliła zAnys, małym Janem, dwiema nianiami oraz trzema dziew­czętami ze szlacheckich rodzin usługującymi matce - usłyszała stukot drobnych kamyczków o szybę. W nocnej ciszy uderze­nie zabrzmiało przeraźliwie głośno, ale nikt ze śpiących w po­koju Izabelli nawet nie drgnął. Dziewczyna wyślizgnęła się z łóżka, podbiegła do okna i otworzyła je na oścież. Wcześniej po zewnętrznej stronie jednego ze skrzydeł przywiązała kawa­łek białego welonu, który odcinał się wyraźnie od ciemnego muru. Wciągnęła go do środka i wychyliła się przez okno. W ciemności dostrzegła tylko jasną, rozmazaną plamę twarzy.

Pomachała Łukaszowi, a gdy odpowiedział jej machnięciem, wyjęła narzutkę ze skrzyni na ubrania, wymknęła się z komna­ty i zbiegła na dół.

Kiwnęła głową.

Ujął jej dłonie i przyciągnął ją do siebie.

Spojrzała w jego błyszczące oczy - nawet powieka mu nie drgnęła.

Oparła mu ręce na ramionach, on zaś objął ją i pocałował. Znaleźli schronienie pod pergolą i tam Łukasz rzucił swój płaszcz na trawę, po czym łagodnie popchnął na niego Izabellę. Kiedy się nad nią nachylał, powstrzymała go pełna niepokoju. Zrozumiał jej nieme błaganie.

- Będę uważał - obiecał. - Nie zrobię ci krzywdy, kochanie.

Później, zdawało się całe wieki później, rozstawali się u wejścia do dworu.

Obudził namiętność w porywczej Izabelli i z uniesieniem oddawała mu pocałunki.

Właściwa chwila jakoś nie nadchodziła.

Matka wciąż cier­piała na dolegliwości związane z ciążą, a to sprawiało, że była podenerwowana i nie w humorze. Ojciec martwił się jej sta­nem i innymi sprawami związanymi z polityką i interesami, czyli tymi dziedzinami życia, które Izabelli zupełnie nie cieka­wiły. Co noc spotykała się z kochankiem w ogrodzie i co dzień nie znajdowała w sobie dość odwagi, by porozmawiać z rodzicami. Ta sytuacja trwała już od tygodnia i wydawało się mało prawdopodobne, żeby prawda nie wyszła wkrótce na jaw. Pewnej nocy Izabella pożegnała się z Łukaszem, wpadła do domu, gdy już niemal świtało - za nic nie mogli rozstać się wcześniej - i uspokojona całym tygodniem doświadczeń, niczego się nie spodziewając, wbiegła do ciemnego korytarza, by tam zderzyć się z kimś, kto stał w drzwiach.

Przeraźliwie krzyknęła, instynktownie zakryła usta dłońmi i zanim poznała, że to tylko Hiob, serce skoczyło jej do gardła.

- Nie wiem, o czym mówisz. Zechciej mnie przepuścić.
Hiob odsunął się posępny, robiąc jej przejście. Izabella z przykrością go okłamywała, lecz bała się wyznać prawdę. Chciała przejść obok niego wyniośle, ale jej się nie udało, bo miała minę winowajczyni.

- Jak sobie życzysz, pani - rzekł cicho. - Ale myślę, że mo­ja pomoc będzie ci potrzebna.

Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Nie śmiała żywić nadziei, że Hiob stanie po jej stronie.

Zanim zdążyła wydusić z siebie słowo, chwycił ją za ramio­na i potrząsnął gwałtownie, choć z czułością.

- Żyjemy... Żyjemy ze sobą jak... jak mąż z żoną - wykrztusiła. Aż jęknął.

- Dobry Boże na niebie, Izabello, coś ty narobiła?! - Myślał przez chwilę i rzekł: - Musisz im o tym powiedzieć. Sądziłaś, że jak mu się oddasz, to wyrażą zgodę?

Kiwnęła głową.

- On ci tak powiedział?
Znowu kiwnęła głową.

Izabella wpatrywała się w niego oczyma pełnymi łez.

Łagodnie zmierzwił jej włosy.

Rozdział dziewiąty

- Nie. Nie, nie, nie! - mówiła rozgniewana Eleonora, przemie­rzając komnatę w tę i wewtę. - Moja córka do niczego mnie szantażem nie zmusi! Nie obchodzi mnie, co powiesz, Hiob!

Majordomus stał przy oknie świetlicy i z przyjemnością po­dziwiał widok, dając pani czas, żeby wysapała z siebie złość. Był pewien, że mając po swojej stronie Roberta, łatwiej mu ją bę­dzie przekonać. Nie powiedział panu wszystkiego. Zdradził mu tylko, że Izabella się zakochała. Robert był romantykiem. Swo­je własne małżeństwo uważał za związek z miłości, a ponieważ miał wystarczająco dużo pieniędzy, by nie potrzebować wyda­wać córki dla jakichkolwiek korzyści, i ponieważ młodzieniec nie okazał się partią zupełnie beznadziejną, skłonny był ulec prośbie Izabelli i cieszyć się jej szczęściem.

Jednak Eleonora zajęła odmienne stanowisko.

- Jest zakochana, a gdy człowiek miłuje, nie myśli o kon­sekwencjach. Kto jak kto, ale ty powinnaś to dobrze rozu­mieć - powiedział znacząco.

Drgnęła.

Nosiło ją ze złości.

Zawahała się, a potem poklepała go serdecznie po policzku.

- Umiesz mnie podejść. To ona cię napuściła? Nie, nie od­powiadaj. Nie chcę wiedzieć. Masz rację. Rzecz nie jest warta zachodu. Jeśli Robert uznał, że to dobra partia, niech jedzie porozmawiać z tym... z tym kupcem winnym. - Wtem uderzy­ła ją pewna myśl. - Ale Robertowi nic o fair accompli nie wspomniałeś, co?

Hiob wstał i ukłonił się.

- Jestem przekonany, że podjęłaś właściwą decyzję - rzekł i odszedł, skrywając lekki uśmiech, z którego nie chciał się tłumaczyć.

Pan Cannyng nie posiadał się z radości, że synowi tak się poszczęściło w życiu, i natychmiast przystał na ślub. Ponieważ nie było na co czekać, datę wesela wyznaczono już na czer­wiec. Jednak z początkiem tego miesiąca Eleonora przedwcze­śnie zległa i powiła córeczkę, która po dwóch dniach zmarła, dlatego ślub został przesunięty.

W lipcu nadeszła wiadomość, że król zapadł na dziwne sza­leństwo: przestał słyszeć oraz mówić i w ogóle stracił zaintere­sowanie otoczeniem. Szlochając, królowa raz po raz przypada­ła do jego rąk, on jednak odwracał od niej głowę. Nie poznawał jej, uwiązł za jakąś dziwną barierą, którą stworzył jego mózg. Początkowo Małgorzata i jej poplecznicy usiłowali zachować ten fakt w sekrecie przed księciem Yorku, mimo to wieść prze­dostała się poza królewski dwór. Królowa zwołała Radę i ze­zwoliła, by przewodniczył jej Ryszard.

Eleonora wciąż niedomagała i ślub przesunięto na paździer­nik. Izabellę wysłano tymczasem do Heleny i jej męża, żeby pod właściwą opieką mogła widywać narzeczonego. Upojona szczęściem i rozpromieniona dziewczyna stała się niemal pięk­na, tak że nawet Eleonora niechętnie przyznała, że córka może być całkiem ładną panną młodą, i z kiełkującym entuzjazmem kazała zamówić ślubne szaty.

Zawarcie związku małżeńskiego miało się odbyć szesnaste­go października. Trzynastego Izabella wróciła do domu, żeby przygotować się do uroczystości. Matka powitała ją niemal ra­dośnie i kiedy szykowały się do ceremonii, ich stosunki po raz pierwszy zabarwiła lekka nuta serdeczności. I nagle, w wigilię ślubu piętnastego października, przejeżdżający obok dworu kurier przekazał wiadomość, że miłościwa pani powiła zdro­wego chłopca; chciała go ochrzcić królewskim imieniem Edward, nawiązując bezpośrednio do Edwarda III, od którego obydwaj pretendenci do tronu wywodzili swoje pochodzenie.

Eleonora wpadła w rozpacz.

- Nic gorszego nie mogło się wydarzyć! - krzyknęła. - Gdyby umarła łub gdyby dziecko umarło! Ba! Gdyby choć urodziła dziewczynkę! A tak? Zacznie walczyć o tron dla syna i ani woj­nom, ani tej przeklętej linii uzurpatorów nigdy nie będzie końca. Przypuśćmy, że król umrze. Któż bowiem zdoła przewidzieć roz­wój choroby? Znowu dostaniemy w spadku nieletniego władcę oraz dwadzieścia lat niepokojów i zwalczających się stronnictw.

Nawet Robert był wstrząśnięty.

Eleonora chciała odłożyć ślub.

- Czyż można się weselić w taki czas?!

Ale Robert i Hiob perswadowali jej, żeby nie podejmowa­ła tak drastycznych kroków.

- Będą się z nas wyśmiewać. Powiedzą, że się puszymy. Przecież jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Co nam do tego, że królowa urodziła syna? Nie możesz odwołać ślubu z takiego powodu.

Przez dwie godziny Izabella odchodziła od zmysłów, pod­czas gdy oni zawzięcie dyskutowali. Później zaś, choć z rado­ści winna była śpiewać, rzucała matce ponure spojrzenia.

-Jeśli tylko zdoła, zepsuje mi cały ślub - mruknęła do Hio­ba i wysłuchała od niego zdrowej reprymendy.

Jesienny dzionek wstał pogodny i rześki, by osiąść przy­mrozkiem na opadłych liściach. Domownicy obudzili się wcze­śnie i wzięli udział we mszy, po której Izabella poszła na górę, żeby się ubrać do kościoła. Jacques krzątał się po kuchni, przy­gotowując ucztę weselną, służący zaś dekorowali wielką salę czerwonymi i złocistobrązowymi jesiennymi kwiatami oraz purpurowymi pnączami i gałęziami o złotawych liściach.

Anys pomagała Izabelli się ubrać. Najpierw jednak wydepilowała jej brwi i czoło, a zaczerwienioną zabiegiem skórę przemy­ła kojącym wyciągiem z kory i liści oczaru. Najwidoczniejsze piegi ukryła pod warstwą wybielającego kremu, uczerniła też jej jasne brwi, a do każdego oka wpuściła po kropli belladony, żeby białkówka wydała się bielsza, a źrenice ciemniejsze.

- Podmaluję ci usta, moje dziecko - rzekła. - A potem zo­baczymy, jak ci jest w tym czepcu. - Umieściła ciężką, obra­mowaną perłami konstrukcję na burych włosach Izabelli i uło­żyła welon. Potem podniosła gładko polerowany krążek ze srebra i obróciła Izabellę tak, żeby dziewczyna mogła się w nim przejrzeć.

- Proszę. No i jak ci się podoba nasza panna młoda?
Izabella wpatrywała się w swoje odbicie.

Izabella z pokorą przyjęła uwagę i uścisnęła piastunkę.

O dziewiątej rodzina i służący Morlandów stanęli przed drzwiami kościoła Świętej Trójcy i ze zdumieniem stwierdzili, że Cannyngów jeszcze tam nie ma. Eleonora ściągnęła brwi na tę zniewagę, nie pozostało im jednak nic innego, tylko czekać. Wpół do dziesiątej - Cannyngów wciąż ani śladu.

- Tego już doprawdy za wiele - mruknęła gniewnie Ele­onora, ściszając głos, żeby tylko Robert ją słyszał. - Tak to właśnie jest, kiedy człowiek zadaje się z ludźmi takiego po­kroju.

Izabella bohatersko trzymała twarz, choć zaczynała mieć pewne obawy.

Tymczasem Robert zlecił coś po cichu jednemu ze swoich paziów, który po kryjomu wymknął się w kierunku Micklegate, żeby dotrzeć tamtędy do Petergate. Nie pokonał wszak nawet połowy drogi, gdy na dziedziniec kościoła wbiegł służący Cannynga. Miał zaczerwienione oczy, był blady i roztrzęsiony.

0x08 graphic
0x08 graphic
- Chodzi o panicza, panie - rzekł wreszcie stary, a z jego oczu popłynęły łzy. - Kiedy ubrany w ślubne szaty wychodził z domu by udać się do kościoła..- W tym momencie dostrzegł Izabellę, zapłakał jeszcze bardziej i odruchowo zwrócił się do niej: - Przeciąg zatrzasnął drzwi i na panicza spadła dachówka. Wszystko przez ten wstrząs! Musiała być obluzowana...

Robert patrzył na niego przerażony.

Dachówki robiono z litego kamienia. Zazwyczaj miały powierzchnię dwóch stóp kwadratowych i trzy do czterech cali grubości. Trzeba było dwóch chłopa, żeby taką podnieść.

- Trafiła go? - wyszeptał.

Stary bezgłośnie kiwnął głową.

- Moje dziecko... - Anys otoczyła Izabellę ramieniem, ale ta strząsnęła jej rękę.

Cichutko jęknęła, a potem odszukała wzorkiem twarz matki.

Widząc, że Eleonora i Robert chcą pójść za nimi, Hiob po­wstrzymał ich ruchem głowy.

- Zajmę się nią - rzekł. - Zawiozę ją do domu. Przyjedźcie, gdy się pozbieracie. - Gładził dziewczynę po włosach; podczas szarpaniny czepiec spadł jej z głowy. - Biedna dziewczynka - mówił. - Biedny chłopak, - Posadził łkającą Izabellę na swoje­go konia, siadł za nią i wolno przejechali przez Wielką Południową Bramę, by pod obumierającymi drzewami ruszyć w stronę domu.

Nastała smutna zima.

Z początku bali się, że Izabella, straszliwie cierpiąc, postrada zmysły. Płakała aż do wymiotów i krzyczała do utraty głosu. Nie chciała jeść, nie mogła spać i zmieniła się w wiotki, żałosny szkielet. Wciąż trwała w prze­konaniu, że to matka spowodowała wypadek, który pozbawił Łukasza życia, mimo uszu puszczając tłumaczenia Anys i Hioba. Nawet wówczas, gdy ataki histerii ustały i dziewczy­na zaczęła z wolna zdrowieć, pozostała milcząca i ponura. Matki unikała jak ognia, a gdy znalazły się w tym samym po­mieszczeniu, posyłała jej mroczne spojrzenia.

W listopadzie Rada postawiła lorda Edmunda w stan oskar­żenia i zesłała go do więzienia w Tower. Protekcja Beauforta przestała być dla Morlandów korzystna, mimo to Robert nie chciał opuścić człowieka, któremu zawdzięczał tak wiele. Nie ulegało jednak wątpliwości, że lord Edmund jest winny zarzucanych mu czynów i jeśli kiedykolwiek odzyska wolność, to wyłącznie dzięki interwencji królowej. Robert, choć niechętnie, oświadczył w końcu, że odtąd nie będzie już wspierał stronnic­twa Beauforta ani pieniędzmi, ani ludźmi, ale nie zgodził się bynajmniej na wspieranie księcia Yorku, co sugerowała Eleonora, i gorzko się z nią z tego powodu pokłócił.

Spędzili bardzo spokojne święta Bożego Narodzenia.

Za­prosili jedynie Helenę i jej męża oraz pana Shawe'a z córką Cecylią, poważną dwunastolatką. Helena niewiele się zmieni­ła od czasu zamążpójścia. Jej małżeństwo układało się szczę­śliwie - Jan Butler pękał z dumy, że ma taką śliczną żonę, i ubierał ją w najmodniejsze szatki - jednak oboje zaczynali niepokoić się brakiem dzieci, przez co Helena była blada i nieco przygnębiona, choć przy swej młodszej siostrze wciąż wyglądała jak kwitnąca róża. Izabella przestała być dziec­kiem. Zniknęła gdzieś jej odwaga i nieokiełznany temperament - dziewczyna drgała nerwowo przy najmniejszym hała­sie, straciła cierpliwość do dzieci, rzadko kiedy się odzywała, rozmyślając ponuro nad utraconą miłością i urojonymi krzywdami. Jedyną osobą, z którą w ogóle rozmawiała, był Hiob, on zaś robił wszystko, żeby wyrwać ją z mrocznego nastroju. Niestety, bez powodzenia.

Z nadejściem wiosny sprawy zaczęły zmierzać ku lepsze­mu. Eleonora znowu poczęła i wraz z przypływem humoru i energii, co zdarza się nierzadko w pierwszych miesiącach cią­ży, usiłowała namówić męża na wycofanie kapitału z hodow­li i zainwestowanie w produkcję sukna.

- W przyszłości na tym właśnie ludzie będą zbijać majątki - mówiła. - Wielkie fortuny owczarzy należą już do historii. Za duża konkurencja. Teraz, gdy straciliśmy Francję, nie możemy już kontrolować cen jak dawniej.

Robert nie chciał o tym nawet słyszeć.

Robert nie dawał się przekonać. Przywykł do swoich zajęć, polubił pozycję kupca-mistrza i nie miał najmniejszej ochoty zaczynać wszystkiego od początku, tym razem jako sukiennik.

- Prosisz mnie, żebym odebrał pracę innym -rzekł. - Jaka przyszłość czeka kraj, w którym nikt nie trzyma się swego rzemiosła? Nie, żono, jestem hodowcą i sprzedawcą wełny. Niczym innym nie będę. - Serdecznie poklepał jej dłoń. - Za­wsze masz mnóstwo zwariowanych pomysłów. Raz po raz wymyślasz coś nowego!

- Natomiast ty przypominasz starców, którzy cmokali z niesmakiem, kiedy w komnatach stawialiśmy kominy. Wma­wiali nam, że pomrzemy, nie wdychając dymu - odparowała z uśmiechem. Nie spodziewała się wygrać wojny już w pierw­szej potyczce.

W kwietniu książę Yorku został mianowany regentem sprawującym rządy w imieniu króla do czasu, gdy Henryk odzyska władze umysłowe.

Eleonora niepotrzebnie lękała się o jego życie. Ryszard natychmiast zwołał feudałów i kazał im przysiąc wierność małemu następcy tronu, księciu Edwardo­wi; niewykluczone, że był to krok satysfakcjonujący królo­wą na tyle, żeby na jakiś czas przestała dybać na jego życie. Ryszard przywrócił pokój we wzburzonym królestwie, opa­nował zamieszki i sprawiedliwie wymierzał kary i nagrody. Wyglądało na to, że wreszcie nastały dobre czasy i nieszczę­sny kraj uspokoił się pod rządami silnej ręki, tak jak wcześ0x08 graphic
niej Irlandia. „Być może - myślała Eleonora - jego pobyt na Zielonej Wyspie nie okazał się czasem straconym".

Robert przyznał w końcu, że najlepsze, co się Anglii trafi­ło, to właśnie książę Yorku, który niósł nadzieję na wewnętrz­ny pokój. Ostatecznie stanął oficjalnie po stronie Ryszarda, wysyłając mu list z deklaracją i propozycją pomocy finanso­wej, gdyby zaszła taka potrzeba. W odpowiedzi Ryszard prze­słał uprzejme podziękowanie za ofiarowaną pomoc, co - jak pisał - zachowa w pamięci. Eleonorze znowu stanęła przed oczyma jego opromieniona blaskiem księżyca twarz, widziana owej nocy, gdy ją całował i gdy ona przysięgała mu wierność.

Jesienią ze smutkiem musiała się pożegnać z ukochanym trzynastoletnim już synem Tomaszem. Wysyłali go do Trinity Hall w Cambridge, gdzie miał studiować prawo. To ona wpadła na ten pomysł, a Robert poparł go z całego serca.

- W rodzinie przyda się ktoś znający prawo - powiedział naonczas.

Lecz planować przyszłość i żegnać się z przystojnym, cza­rującym chłopcem, który pocieszał matkę w chwilach przy­gnębienia, to dwie zupełnie różne sprawy.

Tomasz uśmiechnął się szeroko.

- Tak, mamo, pamiętam. Wrócę do domu równie nie zepsu­ty, jak jestem dzisiaj w przededniu wyjazdu.

Eleonora uszczypnęła go w policzek.

- Hukaj z ciebie - rzekła. - Pisz, kiedy tylko będziesz mógł. Wiesz, że co noc będę się o ciebie modliła.

Następnego ranka, jeszcze przed świtaniem, ruszył w drogę, dołączając do grupy jeźdźców podróżujących w tym samym kie­runku - obiecali się nim zaopiekować. Studia prawnicze trwały cztery lata, potem zaś czekało go terminowanie w jednej z Inns of Court w Londynie, czyli w zrzeszeniu prawników mających wyłączne prawo dopuszczania aplikanta do praktyki sądowej. Było więc bardziej prawdopodobne, że nie licząc krótkich chwil wakacji, Eleonora zobaczy syna już jako dorosłego mężczyznę.

Trudno powiedzieć, czy zdarzyło się tak dlatego, że bardzo cierpiała z powodu jego wyjazdu, ale w dniu, w którym wyje­chał, poczuła się źle, a w niespełna tydzień później zległa i urodziła córkę, która niemal od razu umarła.

Znów nadeszła długa, surowa zima. W Boże Narodzenie król nagle i nieoczekiwanie odzyskał władze umysłowe. Triumfująca królowa pozbawiła księcia Yorku funkcji regen­ta i uwolniła lorda Edmunda z Tower.

Przerażony Ryszard, ratując głowę, czym prędzej pospieszył na północ, żeby tam zebrać posiłki. Wszystkie dawne kłopoty znów się zaczynały: królowa będzie dążyła do zgładzenia Ryszarda, on spróbuje się bronić, kraj zaś zostanie rozdarty między dwóch możnych walczących na śmierć i życie.

Sytuacja ta pozwoliła Morlandom po raz pierwszy zakoszto­wać walki. Królowa przekonała króla, że Ryszard jest jego wro­giem, książę tymczasem nade wszystko pragnął dotrzeć do Hen­ryka, by go zapewnić, że to nieprawda, lecz nie mógł tego zrobić bez armii. Zebrał więc na północy wojsko, do którego Robert do­rzucił dwudziestu zbrojnych oraz własny miecz. Ryszard ze swą armią maszerował na południe, król Henryk zaś wraz z Beaufor­tem i wojskami ciągnął na północ. Spotkali się pod St. Albans. Nie była to wielka bitwa i już po godzinie Ryszard Plantagenet zwyciężył. Jednakże, jak na małą potyczkę, zebrała potężne żni­wo: zginęło wielu najważniejszych ludzi w państwie, w tym lord Edmund Beaufort, zabity w pierwszych minutach walki.

Biedny, drżący król czekał na śmieć z ręki księcia Yorku, gdyż właśnie tego się spodziewał, omamiony przez królową. Jakże wielkie zatem było jego zaskoczenie i radość, gdy zamiast go zabić, Plantagenet uklęknął i przysiągł mu wierność. Armia Yorka odprowadziła potem króla do Londynu. Wróciwszy do domu, Robert opisał Eleonorze tę wzruszającą scenę.

Rozdział dziesiąty

Eleonora i Robert zakończyli wizytę u kandydata do ręki Izabelli i w asyście panny służebnej oraz pazia wracali przez miasto do domu. Izabella skończyła dwadzieścia jeden lat i w zasadzie przekroczyła już wiek, gdy wychodzi się za mąż. Mimo to Eleonora nadal nie rezygnowała, co więcej, mierzyła w tej materii wyżej niż Robert. Jadąc ulicami Yorku, sprzecza­li się pogodnie na temat ostatniego kandydata do ręki ich cór­ki. Wąskie, zatłoczone uliczki miasta tętniły życiem. Na kra­mach piętrzyły się naczynia ceramiczne, ich stosy tarasowały wejścia do sklepów. Uliczki miasta stawały się przez to węższe, lecz wystawione na sprzedaż produkty przyciągały tłumy ma­rudzących przechodniów, którzy obmacywali towar i wykłó­cali się z handlarzem o cenę. Przy straganach rzeźników i sprzedawców ryb stały kałuże krwi i wyrastały kupki prze­mieszanych z wnętrznościami kości, wokół których kręciły się wyczekujące okazji kundle. Stragany z warzywami z kolei sta­nowiły łakomy kąsek dla wałęsających się kóz i świń.

Morlandowie prowadzili konie jak najdalej od największe­go brudu. Na poboczach ulic leżała gruba warstwa odpad­ków, w których tarzały się świnie, oraz hałdy ludzkich i zwie­rzęcych odchodów - wszystko to miało trafić do biegnącego środkiem ścieku, jednak zazwyczaj tam nie docierało. Przed jednym z domów na rogu Nessgate od trzech dni leżał zde­chły pies, gdyż właściciele sąsiadujących ze sobą budynków nie mogli się dogadać, który z nich powinien sprzątnąć owo gnijące truchło. Przez ulicę przebiegła grupka chłopców, któ­rzy wymachując kijami, gonili gęś. Przestraszone konie ner­wowo przyspieszyły kroku i wpadły prosto na procesję cią­gnącą na plac targowy. Szła w niej oskarżona o prostytucję kobieta w pasiastym kapturze na głowie, aby stanąć pod miej­skim pręgierzem.

Wjechali na most na rzece Ouse, skąd ujrzeli wyładowane suknem i wełną- po części ich własną - barki zmierzające ku nizinom; te wpływające do Yorku - rozładowywano je przy Nabrzeżu Królewskim - przywoziły korzenie, wina, gobeliny, sztokfisze, niebieski barwnik z urzetu oraz smołę. Hałas, jaki czynili ludzie i zwierzęta, mocno raził ich uszy, jeśli zaś dodać do tego nieustanne bicie dzwonów, musieli krzyczeć, żeby się nawzajem słyszeć.

Eleonora niecierpliwie potrząsnęła głową.

- Utopiony pieniądz. Nie, nie, jeszcze coś dla niej znajdziemy. Ostatnio lepiej wygląda. Ta wieczna żałoba na twarzy nie najgorzej się jej przysłużyła.

Robert westchnął.

Robert posłał Eleonorze uśmiech.

- Dobrze się czujesz? - spytał zaniepokojony.
Skinęła głową.

- Jeśli Pan Bóg pozwoli, tym razem wszystko odbędzie się pomyślnie.

Jej cztery ostatnie ciąże zakończyły się smutno - troje dzie­ci umarło zaledwie kilka dni po przyjściu na świat, ostatnie zaś urodziło się martwe.

Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. Zewnętrznie niewiele się zmienili, ot, trochę posiwieli i mieli więcej zmarszczek. Ostatnio Robert nieco przytył, natomiast Eleonora, jeśli to w ogóle możliwe stała się jeszcze bardziej wiotka. Z upływem lat nauczyli się i siebie, i wzajemnej miłości; kłopoty, które nę­kały ich w pierwszych latach po ślubie, dawno już poszły w niepamięć.

- Byłaś mi cudowną żoną - powiedział. - Jesteś przykładem dla całego rodzaju niewieściego. A jeśli mała Cecylia okaże się dla Edwarda żoną równie dobrą, jak ty jesteś dla mnie, uczy­ni z niego najszczęśliwszego mężczyznę pod słońcem.

Skrzywiła się.

- Nie zasługuję na takie pochwały, Robercie. A co do Cecy­lii... Chcąc ułożyć dziewczynę po swojemu, powinnam była przyjąć ją do domu parę lat wcześniej. Kilka miesięcy przed ślubem to za mało.

Małą Cecylię Shawe zaręczono z Edwardem przed dwoma laty, a datę ślubu wyznaczono na maj. Jak to było wówczas praktykowane, Cecylia od kilku tygodni mieszkała z przyszłymi teściami, żeby zapoznać się ze zwyczajami domu, ale ponieważ skończyła siedemnaście wiosen, nie uczyła się już tak łatwo.

- Zdaje się, że jest ci dość powolna - rzekł Robert. - Mam wrażenie, że Cecylia to spokojne i posłuszne dziecko.

Spojrzała na niego chytrze.

- Nie musiałeś nic mówić. Widziałam, jak na mnie patrzysz. Bojąc się, będzie się szybciej uczyć. Nic tak nie daje człowiekowi ostrogi jak strach. Pamiętam swoje doświadcze­nia z twoim ojcem, gdy przyjechałam do Micklelith.

Robert parsknął śmiechem.

Chwilę jechali w milczeniu, rozmyślając o minionych latach. Przejechali przez Wielką Południową Bramę, gdzie zasalutowa­li im wartownicy; straże miejskie znały ich z widzenia. Prze­pchnęli się przez tłum kłębiących się u bramy żebraków, któ­rzy czekali pod murami miasta w nadziei, że uda im się wedrzeć do środka. Pustelnikowi żyjącemu w samotnej chatce rzucili monetę i skierowali wierzchowce na drogę do Morland Place.

Robert miał rację.

Chłopiec wyrósł na mężczyznę, w dodat­ku szalenie przystojnego. Tak samo jak matka miał ciemne włosy, niebieskie oczy i rozbrajający uśmiech, dzięki któremu niemal zawsze umiał postawić na swoim. Był bardzo wyrośnięty, lecz w odróżnieniu od Edwarda jego dobrze umięśnio­ne ciało i szerokie ramiona równoważyły ów wysoki wzrost; starszy brat Tomasza przypominał słup, pod którym tańczo­no z okazji Majowego Święta: prosty, chudy i niebotyczny.

Tomasz siedział po prawej ręce matki. Jadł, pił, śmiał się i rozmawiał, a czynił to z ogromną werwą. Eleonora wpatry­wała się w niego zafascynowana i ledwie skubała jadło. Nie mogła się wprost nadziwić, że ta wielka i oszałamiająca postać wyszła z jej łona. W obecności syna ogarniała ją niemal dziew­częca nieśmiałość.

- Przyznaję, to bardzo ładnie z waszej strony, że przygotowaliście mi takie powitanie - mówił Tomasz i wymachując nożem, wskazał zastawiony stół, muzykantów i zgromadzonych gości. - Nawet zadaliście sobie trud i znaleźliście dla mnie nową, piękną siostrę...

Uśmiechnął się do siedzącej obok Cecylii. Dziewczyna spiekła raka i wbiła wzrok w talerz.

W Eleonorze znów wezbrała kipiąca złość na królową, ale żeby nie powiedzieć nic niestosownego przy dzieciach, na wszelki wypadek milczała. Edmund Tidr był jednym z synów Katarzyny, żony Henryka V, urodzonych z jej związku z och­mistrzem Owenem Tidrem, Już sama myśl o tamtej historii przyprawiała dobrze urodzoną Eleonorę o gniewne bicie serca.

- Co dziwniejsze - mówił dalej Tomasz - małżeństwo trwało raptem kilka tygodni. Tidr nie skończył jeszcze trzy­dziestu lat, pannie zaś było ledwie trzynaście wiosen. Mimo to w kilka tygodni po ślubie Tidr zmarł, tymczasem ona uwi­nęła się bardzo szybko i w zeszłym roku urodziła syna. - Przeniósł roziskrzony wzrok z Eleonory na Roberta. - Na­zwano go Henrykiem i jeśli ktoś sądzi, że to jedynie zbieg okoliczności, jest mało rozgarniętym człowiekiem. Królowa dobrze wie, co robi.

-Jaka atmosfera panuje teraz w Londynie? Jesteś bliżej wy­darzeń niż my.

Tomasz uśmiechnął się i poklepał matkę po ręku.

- Ty też masz w sobie trochę dzikości, prawda, mamo? Wiele bym dał, żeby zobaczyć wasze spotkanie na neutralnym gruncie, pod warunkiem, że byłybyście zdane wyłącznie na własne siły. Idę o zakład, że wyrwałabyś jej włosy z głowy.

- Ciii, chłopcze - strofowała go z uśmiechem. - Jeszcze dzieci co sobie pomyślą.

- W tym domu nikt królowej nie miłuje - rzekł cicho Robert.

- Miłują ją tylko ludzie tego samego pokroju co ona - orzekł Tomasz. - Chciała kupić opinię publiczną, dając lordo­wi Warwickowi dowództwo nad Kanałem. Warwick dokonu­je tam naprawdę wielkich rzeczy i ludzie przypisują wszelkie zasługi właśnie jemu, a nie Małgorzacie. Lud jej nienawidzi. Królowa siedzi po uszy w długach. Już niemal od dwóch lat zalega służbie z pensją, a jej nie zapłacone rachunki domowe sięgają grubych tysięcy. Gdyby nie to, że lud miłuje króla, go­tów jestem twierdzić, iż nie znalazłaby dostawcy na dwór.

Robert kiwnął głową.

Tomasz potrząsnął głową.

- Sądzę, że w końcu będzie musiał albo zagrać o wszystko, albo nie robić nic. Kłopot w tym, że jest człowiekiem honoru. Jako żołnierz przysięgał królowi i nie chce przysięgi złamać. Ale ona go do tego zmusi. Obawiam się jednak, że jeśli Ry­szard nie włoży w tę walkę wszystkich sił, Małgorzata wygra, po czym go zabije.

Robert przenosił wzrok z syna na syna i myślał, jakie to dziwne, że wszyscy całym sercem opowiadają się za Ryszar­dem. Lord Edmund nie żył, co więcej, już go zapomniano. Tomasza niepokoiła przyszłość prawniczej kariery, Harry wyrywał się z mieczem na wroga, nawet spokojny Edward potakiwał - i Robert odniósł wrażenie, że gdyby zaszła po­trzeba, jego najstarszy syn bez wahania chwyciłby za broń.

Tylko mały Jan - siedział przy Izabelli na drugim końcu sto­łu - zachowywał pełną obojętność. Pozostawał w świecie ma­rzeń, gdzie przebywał częściej niż w rzeczywistości. Robert spodziewał się, że jego najmłodszy potomek zostanie księ­dzem albo zakonnikiem.

Także Izabella - niemal zupełnie nie zwracając uwagi na bra­ta, który po raz pierwszy od czterech lat zawitał do domu - nie brała udziału w rozmowie. Żyła we własnym świecie, który miał tylko dwoje mieszkańców.

Robert traktował nieobliczalną córkę z wielką wyrozumiałością, bał się jednak, że jej umysł ni­gdy nie wróci do równowagi i w końcu najlepszym dla niej miejscem okaże się klasztor. Myśli Izabelli obracały się wokół ponurych urojeń. Nadal bardzo rzadko rozmawiała z matką i choć przestała o tym mówić głośno, wciąż święcie wierzyła, że owego feralnego ranka to właśnie Eleonora spowodowała śmierć Łukasza Cannynga. Skoro jej zdolność rozumowania została okaleczona tak bardzo, może więc źle robili, próbując wydać ją za mąż?

Przy wysokim stole zapadła cisza. Robert uznał, że powi­nien ją przerwać.

- Hmm, nie mówmy teraz o przykrych sprawach. Dzisiej­sze spotkanie jest dla nas czasem radości. Nie zapominajmy, że zebraliśmy się tu z okazji ślubu naszego syna Edwarda z na­szą drogą córką Cecylią. Winniśmy się weselić - rzekł, uśmie­chając się przez stół do najstarszego syna.

Ładniutka Cecylia odpowiedziała mu nieśmiało tym samym. Tomasz natychmiast podchwycił wątek.

Wszyscy parsknęli śmiechem, a Tomasz szybko zmienił temat.

- Wybierzemy się na polowanie z sokołem, bracie? - spytał Edwarda.

Później jak jeden mąż twierdzili, że było to najbardziej udane wesele, jakie tylko utrwaliło się w ludzkiej pamięci. Mnóstwo wstążek, kwiatów, transparentów, trębaczy, śpie­wy, tańce, ucztowanie.

Cecylia udała się do kościoła na do­brej, wysłużonej Lepidzie, której mlecznobiała sierść zmieni­ła się z biegiem lat w srebrzystobiałą. Mimo to klacz dumnie kroczyła pod czaprakiem z purpurowego i bladożółtego je­dwabiu ozdobionego wstążkami. Sześcioro dzieci, wybra­nych przez wzgląd na urodę, tańczyło przed nią, posypując drogę kwiatami. Tomasz i Harry pełnili rolę drużbów, którzy - jak nakazywała tradycja - pilnowali panny młodej, by żaden z rywali nie porwał jej enroute do kościoła i żeby bezpiecz­nie dotarła przed ołtarz.

Edward aż pobladł z przejęcia, ale wyglądał godnie, choć oczywiście wesołością nawet w najmniejszym stopniu nie do­równywał braciom. Miał na sobie szkarłatny kubrak dobrze wywatowany w ramionach oraz rękawach, a w talii mocno do­pasowany - pan młody sprawiał w nim wrażenie jeszcze wyż­szego i przystojniejszego. Nogi oblekały mu jedwabne pończochy o jasnobłękitnym odcieniu, stopy zaś ciżemki ze złotogło­wia, z modnie wyciągniętymi noskami. Złotogłowiem obszyto również jego duży, purpurowy, grzebieniasty kapelusz. Pod każdym względem Edward wyglądał jak modny panicz. Ele­onora cieszyła się i wprost pękała z dumy, że jej syn w niczym nie przypomina wieśniaka.

Po nabożeństwie państwo młodzi wracali do Morland Place na czele głośnej procesji złożonej z członków rodziny, znajomych i służby zbrojnej. Przed nimi jechało dwóch tręba­czy w liberiach, za nimi zaś podążała grupka minstrelów i chór złożony z dwudziestu miejskich chłopców, z których każdy dostał po szylingu zapłaty, a prócz tego mógł podczas uczty jeść i pić do woli.

Wielką salę przystrojono kwiatami, zielonymi gałęziami oraz pękami wstążek, a nad podium ustawiono drewnianą tarczę ze stylizowanym godłem Morlandów - białym zają­cem przeskakującym gałązkę wrzosu - i godłem Cecylii, na którym był zagajnik, czyli shaw. Po powitaniach goście ho­norowi zostali zaproszeni do stołu przez wianuszek driad. Owe driady wymyślono na cześć panny młodej: wybrano spośród nich królową lasu, a koronował ją osobiście sam bo­żek Pan.

Puszczono w krąg roztruchan, dając początek uczcie oraz wspaniałej procesji potraw: na pierwsze danie zaserwowano ich dziesięć, na drugie osiem, a na trzecie sześć. Były tam kurczęta, kuropatwy, kapłony, gołębie, jagnięta, prosięta, króliki (ale żadnych zajęcy - Eleonora nie zniosłaby na swym stole zająca), a także łabędzie z ciasta, leguminy, łuskane ziarno pszenicy gotowane w mleku, przy­prawiane cynamonem i miodem, filety z białego mięsa i ryb podawane na zimno w auszpiku; wielkie kołacze i bochny chleba, beczki piwa oraz kadzie wina.

W pierwszym przed­stawieniu wystąpiły driady, fauni i Pan, grecki władca lasów i łąk, a także opiekun pasterzy, drugie - żeby oderwać publiczność od tematyki wiejskiej - wiązało się z mającym nie0x08 graphic
0x08 graphic
bawem nadejść Dniem Świętego Jana, w trzecim zaś nawią­zano do niedawno minionych obchodów dnia ulubionego patrona wszystkich, świętego Jerzego. Po zjedzeniu każdego dania jego resztki odnoszono na stojący pośrodku sali stół ustrojony kwiatami.

Po uczcie wszystkie napoczęte mięsiwa przy akompaniamencie fanfar - te rozbrzmiewały również przed każdym nowym daniem - wynoszono do bram, za któ­rymi czekali biedacy. Przed wjazdem do dworu zebrał się spory tłumek. Niektórzy z przybyłych przemierzyli wiele mil, niosąc ze sobą kosze i tobołki tylko po to, by zebrać w nie resztki z pańskiego stołu.

Goście skończyli jeść. Rozległy się śpiewy chóru, a później zaczęli akrobacje najęci na tę okazję kuglarze. Żonglowali ko­lorowymi piłkami, podrzucali się nawzajem w górę, chodzili na rękach, kręcili salta, a gdy jeden z nich zakończył pokaz połykania mieczy, należąca do trupy kobieta chodziła po ich ostro zakończonych klingach. Wreszcie, kiedy jadło zostało już częściowo strawione, zagrali minstrelowie i rozpoczęły się tańce. Zabawa trwała do białego rana. Gości przybyło tylu, że nie wszyscy zmieścili się we dworze, dlatego wielu tańczyło na dziedzińcu i na trawnikach oświetlonych pochodniami i drżą­cym blaskiem lamp. Wino i piwo lały się strumieniami. Nie­jedna para młodych znikała w ciemności; niektóre zapewne planowały już swoje weseliska, do innych zaś musiało w przy­szłości dojść w wyniku owych spacerów.

Pan Shawe, który w trakcie uczty nie kryl łez, opłakując utra­tę ślicznej córki, cały wieczór przetańczył z Izabellą i opowiadał jej żałośnie o swej zmarłej żonie. Wreszcie zmorzył go sen i, uśmiechnięty błogo, zasnął na sitowiu z kielichem wina w ręku.

Z Robertem i Tomaszem Eleonora tańczyła dla przyjem­ności, z większością zaś czołowych przedstawicieli miejsco­wej społeczności - z czystego obowiązku. Tomasz, gdy tylko odstępował matkę porywał do tańca Cecylię. Ciągle nazywał ją stokrotką i mówił, że właśnie ten kwiat powinna mieć w herbie, nie zaś zagajnik choćby najbardziej wiotkich brzóz.

Edward przyglądał się temu z rezygnacją, nie mogąc docze­kać się chwili, gdy panna młoda będzie należała tylko do nie­go. Pan Jenney zaskoczył wszystkich obtańcowywaniem Anys; najwyraźniej bardzo to dziewczynę cieszyło, gdyż jej policzki nabrały barwy maków. Hiob sprawiedliwie dzielił tańce między pokojówki swej pani. Stanowił też obiekt westchnień młodych dziewek zatrudnionych we dworze i dziewcząt z pobliskich wiosek. A kiedy pan Shawe zasnął w ramionach Bachusa, Hiob zaprosił do tańca Izabellę. Póź­niej zajrzeli razem do stajni i do klatek, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się tam nic złego i czy zwierzęta nie boją się harmidru ani świateł.

Zabawa trwała jeszcze długo potem, kiedy młodą parę od­prowadzono do małżeńskiej łożnicy. Była to znacznie god­niejsza ceremonia niż ta, która przypadła w udziale Eleonorze i którą wspominała z wielkim wstydem. Gdy odjeżdżali ostat­ni goście, świtało już i gaszono ostatnie pochodnie.

- Dobranoc, kochany chłopcze. Niech cię Bóg błogosławi - rzekła. Gdy odchodził, w jej oczach błyszczały łzy.

W chwilę później podszedł do niej Robert.

Robert wziął jej płaszcz i wymknęli się bocznymi drzwia­mi. Przecięli fosę i ruszyli przez trawę za murami dworu. Powietrze było chłodne, szare i zamglone mleczną światło­ścią, jaka zwykle poprzedza świtanie. O brzasku ptaki two­rzyły iście szaleńczy chór - wydzierały się z każdego drze­wa, krzewu, z każdego dachu. Okryty rosą świat pachniał murawą, dobrą ziemią, drzewami, kwieciem i świeżym, mło­dym życiem. Mimo zmęczenia Eleonora poczuła przypływ energii. W tym samym momencie dziecko, które nosiła w ło­nie, poruszyło się i kopnęło. Dotknęła brzucha i parsknęła śmiechem.

- Często podobnie myślę o mężczyznach - odparła roze­śmiana. Ten będzie pełen wigoru, zobaczysz. Tym razem bez­piecznie dopłyniemy do portu.

Ujął jej dłoń i ucałował. Dalej szli przed siebie - nie puścił jej ręki.

- Moja droga, kiedyż to zrobiłaś coś złego? - zapytał.
Potrząsnęła głową.

- Przeceniasz mnie. Błądzę jak inni. Od niektórych pewnie znacznie częściej. Częściej niż stokrotka Edwarda, od razu ci mówię. - Umilkła. - Spójrz, jest słońce! Tam! Wstaje piękny dzień. Ze wszystkich miesięcy w roku najbardziej lubię maj. Jest taki zielony, cudny i spokojny, a przy tym pełen życia
i wigoru. W maju mam uczucie, że nigdy nie umrę.

Robert zerknął na nią.

Ujrzał jej lśniące oczy, wpatrzone w złotą krawędź wychodzącego zza drzew słońca. Zobaczył gładkie, oblane zdrowym rumieńcem lico, radośnie rozchylo­ne usta, a pod prostą woalką - Eleonora zdjęła już wymyślny czepiec - cień ciemnych, prawie nie tkniętych siwizną włosów. Miała czterdzieści dwa lata, lecz jej uroda nie straciła blasku. Wydała mu się postacią wprost magiczną. Wszak zające są po­wszechnie uważane za czarownice lub dobre wróżki w prze­braniu. Być może więc biały zając okazał się białą czarownicą? Taką, której nie grozi starość?

Robert dumał nad czarami, tymczasem umysł jego żony pra­cował na zdecydowanie większych obrotach. Gdy wreszcie prze­mówiła, w jej słowach nie było cienia romantycznych uniesień.

Przez moment patrzyła na niego zdumiona, wzruszyła ra­mionami, a wreszcie się uśmiechnęła. Uścisnęła dłoń męża.

- Doskonale - odparła zgodnie, lecz zaraz to zepsuła, doda­jąc: - Mamy czas, żebyś zmienił zdanie.

„Niepoprawna - pomyślał. - Lecz i tak ją miłuję".

Rozdział jedenasty

Robert wrócił do domu tuż przed zmierzchem. Razem z rządcą Reynoldem i pakowaczem elementem oglądali mają­tek pana Shawe'a.

- Można tam wprowadzić mnóstwo rozmaitych ulepszeń - oświadczył, kiedy Eleonora go spytała, jak się sprawy mają u sąsiada. - Sądzę, że ostatnio pan Shawe nie dawał sobie rady z interesami. A jego pakowacz jest najgorszym złodziejem. Ju­tro podeślę panu Shawe'owi Clementa, żeby mu pomógł, pó­ki nie znajdziemy kogoś uczciwego, kto weźmie sprawy w swoje ręce.

Eleonora z aprobatą kiwnęła głową.

Eleonora pokręciła głową.

Przytknęła dłoń do jego czoła i pokręciła głową.

- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli dziś wieczorem nie pójdziesz ze mną na spacer. Idź do łóżka i odpocznij sobie. Moim zda­niem masz wysoką gorączkę.

Robert przytrzymał jej rękę na czole.

Skrzywił się.

- Już ja znam te twoje mikstury.
Parsknęła śmiechem.

W gruncie rzeczy z radością dał się zapędzić do łóżka, gdyż czuł się gorzej, niż to głośno przyznawał. I nawet jeśli leżenie oznaczało, że musi wypić jedną z gorzkich mikstur Eleonory, miło mu było na myśl, iż odpocznie w chłodnej pościeli i że kobiety będą mu nadskakiwać.

Paziowie pomogli mu wejść na górę i zdjąć ubranie, niedłu­go potem zjawiła się Eleonora z ziołową miksturą w bukowej czarce.

- Z czego to? - zapytał podejrzliwie, przyglądając się zielonka­wemu napojowi o kwaśnym zapachu.

- Musisz mi najpierw powiedzieć, co tam namieszałaś - upierał się jak dziecko.

Westchnęła zniecierpliwiona.

Nigdy nie zadał sobie trudu, żeby poznać zioła, choć wielu światowców lubiło o nich rozprawiać. Dyskusje o medyka­mentach i wymienianie się recepturami zamorskich leków by­ło ostatnio w modzie. W Morland Place to Eleonora z Hio­bem założyli i uprawiali ogródek z. ziołami. Szybko wypił miksturę, a gdy poczuł na języku gorycz, mimowolnie aż jęk­nął z obrzydzenia.

Pół godziny później mikstura podziałała i Robert zasnął. Eleonora dotknęła jego czoła, uznała, że gorączka spadła, po czym doszła do wniosku, iż przyczyną bólu głowy była pew­nie zbyt forsowna jazda w upale. Robert spokojnie przespał całą noc, ale gdy się obudził, spływał potem i nadal gorączkował. Eleonora zatrwożyła się nie na żarty.

- Wezwę doktora - oświadczyła.

0x08 graphic
- Ależ nie, najdroższa, przecież muszę wstać! Trzeba dopil­nować tylu spraw.

Łagodnie pchnęła go z powrotem na poduszki.

- Mamy ludzi, którzy mogą dopilnować majątku. W końcu za to im płacisz. Zostaniesz w łóżku, dopóki nie przyjedzie doktor. Wiesz, że nie wolno ci denerwować brzemiennej.

Wykorzystując ten argument, zmusiła go do pozostania w łóżku. Uległ, choć bardzo niechętnie. Wyszedłszy z sypial­ni, za drzwiami - czyli w miejscu, gdzie powinien czuwać wierny sługa - natknęła się na Hioba.

- Czy pan choruje, pani? - zapytał.
Lekko wzruszyła ramionami.

Po chwili spiesznym krokiem odeszła do domowych zajęć.

Doktor Brackenbury zawitał do nich tuż przed obiadem.

Przyjechał na pięknym kasztanku, który był równie ważnym elementem jego zawodowego ekwipażu jak zakończona złotą gałką laska. Wszak wiadomo, że chory rychlej wraca do zdro­wia, gdy ufa doktorowi, tym większą zaś pokłada w nim wiarę, im wyraźniej widzi, iż uczony mąż jest człowiekiem bogatym, bo odnoszącym sukcesy. Czarną, suto obszywaną futrem pele­rynę doktora Brackenbury'ego uszyto z najprzedniejszej tkani­ny. Szyję lekarza oplatał szeroki łańcuch ze złota, na temat któ­rego właściciel zachowywał stosownie tajemnicze milczenie. Niektórzy twierdzili, że jest to prezent od samego wielkiego hrabiego Warwicka, ofiarowany w podzięce za szczęśliwe uzdrowienie z febry. Mówiono, że piękny kasztanek jest rów­nież podarunkiem od wdzięcznego pacjenta, ale skromność doktora nie pozwalała mu takich spraw poruszać.

Mimo dość światowego wyglądu i najprawdopodobniej bo­gatych opiekunów, lekarz nie przepisywał żadnych cudow­nych medykamentów ani modnych kuracji, ograniczając się do wypróbowanego ziołolecznictwa, amuletów i leków roślin­nych, w które wierzył najbardziej. Był w tym podobny do Ele­onory, po części też właśnie dlatego po niego posyłała - w koń­cu nie mogłaby szanować kogoś, kto nie zgadzał się z nią w dziedzinie, na której nieźle się znała. Co więcej, doktor Brackenbury odznaczał się uprzejmością oraz łagodnym obej­ściem, to zaś miało nieocenione znaczenie, gdy na życzenie Eleonory leczył i podawał medykamenty chorym służącym, którzy wpadali w panikę przy najmniejszym niedomaganiu.

Teraz medyk badał Roberta i rozmawiał z nim serdecznie. Zaczął od obmacania twarzy chorego, później dotknął jego rąk i nóg, zajrzał pacjentowi w usta oraz w oczy, obwąchał go i wreszcie się wyprostował. Przez chwilę stał nieruchomo, przymykając powieki i ssąc złotą gałkę laseczki - zupełnie jak­by czekał na natchnienie. W końcu otworzył oczy, posłał Ro­bertowi uśmiech, życzył mu przyjemnego dnia i wyszedł z komnaty.

W korytarzu zwrócił się do Eleonory, której Hiob i Anys dodawali otuchy.

- To niewielki stan gorączkowy, pani - oznajmił łagodnie. Skłonił głowę i uśmiechnął się, jakby chciał zetrzeć grozę bi­jącą z tych słów. - Na razie nie umiem powiedzieć, jakiego ro0x08 graphic
0x08 graphic
dzaju. To może być zimnica. Czy chory przebywał ostatnio na bagnistych terenach?

Eleonora niepewnie pokręciła głową.

Eleonora zbyła łagodną prośbę Anys lekceważącym mach­nięciem ręki. Nie mogła leżeć bezczynnie, gdy miała tyle spraw na głowie.

Drugiego dnia Robert dostał wyższej gorączki i nawet nie wspominał o wstawaniu z łóżka. Przyjechał doktor i twier­dząc, że krew jest przegrzana, zadał choremu pijawki. Tuż po zabiegu Robert odczuł ulgę, ale stan ten trwał niezmiernie krótko; nocą spal bardzo niespokojnie i gwałtownie się rzucał. Eleonora spoczywała na materacu obok małżeńskiego łoża, że­by chory mógł miotać się w pościeli, nie zagrażając nie naro­dzonemu dziecku.

Trzeciego dnia gorączka skoczyła jeszcze wyżej. Robert za­czął majaczyć, przewracając się gniewnie z boku na bok, to znów drżał oblany potem, a bywało, że czerwony na twarzy zastygał bez ruchu i tępo wpatrzony w baldachim wielkiej łoż­nicy, mruczał coś pod nosem, z cicha pojękując. Lecz gdy wra­cała mu przytomność, nie odrywał oczu od Eleonory, kiedy chodziła po komnacie lub przy nim siadała. Na jego spęka­nych od gorączki ustach wykwitał wówczas grymas uśmiechu. Ilekroć zaś żona wychodziła z sypialnej, nie mówił nic, tylko popłakiwał cicho.

Rozmawiając z Eleonorą, doktor Brackenbury nie uśmie­chał się wcale. Patrzył na nią poważnym, choć wciąż łagod­nym wzrokiem.

- Dobrze więc - rzekła Eleonora, podnosząc się z miejsca.
Doktor Brackenbury powstrzymał ją gestem ręki.

- Nie mam ani kropli tej substancji, pani. Te drzewa nie ro­sną w naszym kraju. Driakiew, o której mówię, jest niezmiernie rzadkim medykamentem. Jej zdobycie wymaga dużych starań i dużych pieniędzy. Słyszałem, że pochodzi z Chin.

Chiny leżały na drugim końcu świata i były równie odległe jak gwiazdy. Eleonora usiadła i zdenerwowana wyłamywała palce u rąk.

W oczach Eleonory zalśniła odrodzona nadzieja.

- Niech pan napisze nazwę tej substancji, doktorze, a ja na­tychmiast siadam do listu. Owen, przynieś papier i pióro, a potem idź osiodłać konia pana Roberta. Zawieziesz list. Zda­je się, że księżna wraz z dziećmi przebywa teraz w Fotheringay. Hiob! Hiob! A, tu jesteś. Przywołaj dwóch zbrojnych i każ im siodłać dobre konie. Pojadą z Owenem. Zaraz wszyst­ko ci wytłumaczę. Spiesz się! Doktorze, dziękuję za pomoc. Jeżeli moja pani ten lek posiada i jeśli ta mikstura uratuje mę­ża, wynagrodzę cię po tysiąckroć. Niech cię Bóg błogosławi.
Zaprawdę mądry z ciebie człowiek, panie.

Pan Brackenbury skłonił się lekko.

- Przyjadę jutro, pani. Nie trać nadziei. Może się jeszcze okazać, że to jedynie zimnica. Zostań z Bogiem.

Po zamieszaniu wynikającym z pospiesznego odprawiania w drogę Owena, który wiózł gorącą prośbę Eleonory oraz torbę złota - ta zaś wymagała dozoru dwóch zbrojnych - we dworze zapadła cisza. Nie pozostało już nic oprócz czekania. Eleonora i Anys dzieliły między siebie trud czuwania przy Ro­bercie, chorego bowiem ogarniał wyraźny niepokój, gdy nie wi­dział w pobliżu przynajmniej jednej z nich.

Dworem zarządzał Hiob. Na czas choroby ojca Izabella wyjechała do Heleny, a Harry i Jan wraz z guwernerem zamieszkali u pana Shawe'a. Ksiądz Jakub zaglądał do sypialni dwa razy dziennie, by z pa­nem i opiekunkami zmówić pacierze, lecz choć Eleonora chcia­łaby widzieć kapelana jeszcze częściej, jego obecność drażniła Roberta, dlatego też nie zachęcała duszpasterza do wizyt.

Rankiem czwartego dnia, kiedy doktor przyjechał zbadać pacjenta, zastał Roberta w swego rodzaju stuporze - chory le­żał nieruchomo z na wpół przymkniętymi oczami, nic nie wi­dział, nic nie słyszał i nie był świadom tego, co dzieje się doko­ła. Wyraźnie zmartwiony medyk pochylił się nad pacjentem, przybrał zatroskany wyraz twarzy i przywołał Eleonorę.

- Spójrz pani - rzekł.

Spojrzała i serce załomotało w niej tak gwałtownie, że omal się nie udusiła. Lekarz rozwiązał koszulę Roberta, obnażając jego białą pierś obsypaną czerwonymi plamkami.

Na chwilę zaniemówiła. Szukając oparcia, sięgnęła za sie­bie i chwyciła szorstką, spracowaną dłoń Anys.

- Nawet wtedy. Lekarstwo obniża gorączkę. Jeśli uda się te­go dokonać, zanim pacjent opadnie z sił, jego szansa na wy­zdrowienie będzie większa. To wszystko, co możemy zrobić. Na tyfus nie ma lekarstwa.

Pobladła, przez chwilę nie odrywała od niego wzorku i na­gle runęła na podłogę zemdlona. Anys krzyknęła i rzuciła się na kolana. Potem szybko przywołała służebne.

Przy pomocy służebnych przeniosła panią do innej komna­ty, po czym wróciła, by czuwać przy łożu chorego.

Nic, nawet nowe argumenty Hioba nie powstrzymywały Eleonory od przesiadywania w komnacie Roberta. Czuła, że dziecku nic nie zagraża, a jej miejsce jest przy chorym. Od sa­mego początku była silniejszą stroną ich układu i nigdy nie doceniała cichych zalet męża. W pierwszych miesiącach mał­żeństwa gardziła nim za jego słabość, za brak odwagi wobec ojca i choć skrywała to nawet przed sobą - za trudności w ich fizycznych zbliżeniach. Z czasem nauczyła się go cenić, lecz rzadko uświadamiała sobie fakt, że jej stosunek do męża ule­ga przemianie. Aż do chwili, gdy doktor jej uzmysłowił, że może go stracić. Dopiero wtedy jasno zobaczyła, czym będzie jej życie bez niego. Dopiero wówczas zdała sobie sprawę, ile dla niej znaczy ten spokojny, łagodny i kochający mąż.

Tak, zawsze ją miłował i cokolwiek robiła, zawsze przy­znawał jej rację. Teraz dręczyły ją wielkie wyrzuty sumienia, że nigdy nie traktowała go w pełni jak męża, że w głębi serca nigdy mu się do końca nie oddała, choć z tego z pewnością nie zdawał sobie sprawy. Chciała się przed nim wyspowiadać, otworzyć i wyznać skrywany grzech. Zapragnęła usłyszeć, że ją rozumie, że jej wybacza. Naturalnie wiedziała, że to nie­możliwe, nie liczyła na taki luksus. Postanowiła więc pielę­gnować Roberta, ofiarowując mu wszystkie swoje umiejętno­ści i całą cierpliwość. Nie oszczędzała się, gotowa trwać przy nim do końca i poświęcić dla niego życie dziecka albo własne. Tylko takie oddanie mogło uśmierzyć jej poczucie winy i wy­rzuty sumienia.

Dlatego siedziała przy chorym mężu dzień za dniem, noc po nocy, a był to ciężki, łamiący serce wysiłek. Robert przez więk­szość czasu leżał w odrętwieniu: nie ruszał się i nie mówił. Nie­wiele też mogła dlań zrobić: ocierała mu spocone czoło lub wraz z Anys czy jedną z pokojówek zmieniała pościel bądź po­dawała łyżką ziołowe odwary, wiedząc, że nie mają żadnego wpływu na przebieg tej strasznej choroby, która trzyma go w śmiertelnym uścisku. Bywały chwile, że wstrząsały nim gwał­towne dreszcze, a zaraz potem młócił powietrze słabymi ramio­nami i krzyczał coś albo mruczał w delirium.

Ciało kurczyło się na nim coraz bardziej, aż zaczął przypo­minać zszarzały szkielet, obciągnięty skórą upstrzoną czerwo­nymi, po części już sączącymi się plamami. Usta miał spękane i pobielałe z gorączki, język opuchnięty. W komnacie panowa­ła stęchła duchota, cuchnęło dymem, ziołami, potem i słodkawym odorem gorączki, lecz doktor zabronił wpuścić tam choćby haust świeżego powietrza, twierdząc, że nawet naj­mniejszy jego powiew okaże się tragiczny w skutkach.

Hiob przekonał Eleonorę, żeby wychodziła na posiłki z komnaty chorego. Zdarzało się, że przy tej okazji siadała na chwilę w ogródku z ziołami. Cieszyło ją wówczas, że uciekła od stęchlizny sypialni, że oddycha delikatną wonią ziół i krze­wów, czując na twarzy chłodny powiew wiatru. Hiob starał się ją zagadywać i przytrzymywać na dworze jak najdłużej, lecz poza Robertem nic jej nie interesowało i rzadko kiedy za­uważała, że Hiob do niej mówi. Zmęczona, zmartwiona i peł­na wyrzutów sumienia, nie dostrzegała nic ani nikogo.

Wreszcie siódmego dnia po południu, wcześniej niż się ich spodziewano, na zmordowanych i zbryzganych pianą koniach wrócili Owen i dwaj zbrojni. Przyjechali szarzy od kurzu i umęczenia; nie zatrzymali się w Fotheringay na nocleg. Mie­li zaczerwienione powieki, ich konie ledwie trzymały się na nogach, lecz Owen ściskał w dłoni nieduży flakonik z wycią­giem z kory, a na piersi wiózł list od księżnej Cecylii.

- Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! - wykrzyknęła Eleonora i za­cisnęła palce na flakonie z płynem.

Mężczyźni zwalili się w cieniu na ławy pod stajnią, zbyt wycieńczeni, żeby dojść do własnych kwater. Ich pełna po­święcenia jazda stanowiła dowód miłości dla pana, lecz Ele­onora nie miała czasu im dziękować ani czytać listu od swojej dobrodziejki. Najszybciej, jak tylko pozwalał jej na to ciężar­ny brzuch, wbiegła do domu, a potem na górę, gdzie Anys z coraz mniejszą nadzieją czuwała przy pogrążonym w śpiącz­ce chorym.

- Przywieźli! Anys, mamy lek! - zawołała, wyciągając do niej rękę z flakonikiem.

Anys zerwała się na równe nogi, wbiła wzrok w małą bute­leczkę, z którą obie wiązały wszystkie nadzieje, i z wrażenia chwyciła się za gardło. Eleonorze tak się trzęsły ręce, że nie mogła odkorkować flakonu. W końcu podała go Anys, a sama osunęła się na krzesło i ściskając dłonie, wbiła oczy w męża. Anys wpuściła kilka kropli drogocennego wywaru do odrobi­ny mleka - tak jak poinstruował je lekarz na wypadek, gdyby lek jednak dotarł - po czym dźwignęła głowę pana i wlała mu płyn do ust. Przez chwilę nie działo się nic. Potem chory zakrztusił się, przełknął konwulsyjnie i z kącików ust wyciekło mu trochę mleka.

- Musimy powtarzać dawkę co cztery godziny - powiedziała Anys.

- Tak - szepnęła Eleonora.

Spojrzały sobie w oczy, a potem odwróciły wzrok, zawsty­dzone mieszaniną nadziei i strachu, którą wyczytały w swoich twarzach.

Minął długi wieczór i nadeszła kolejna długa noc. Co czte­ry godziny podawały lek nieprzytomnemu Robertowi, nie wiedząc, na co właściwie liczą i czy ten jakże cenny płyn w ogóle trafia do jego żołądka. Świece dopalały się, wreszcie zamigotały i zgasły. W palenisku został już tylko rozżarzony popiół. Eleonora i Anys przysnęły po obu stronach łóżka. W domu panowała grobowa cisza. Za zamkniętym oknem sta­ła czarna i równie bezgłośna noc. Zrobiło się tak, jakby nad­szedł koniec świata.

Eleonora ocknęła się z niespokojnej drzemki i wsłuchując się w tę nieziemską ciszę, ujrzała komnatę zalaną szarym świa­tłem. Wszędzie perliła się owa charakterystyczna świetlistość, która poprzedza świt i poranny chór ptaków. „Chyba już czas na kolejną dawkę leku" - pomyślała. Z trudem wstała i pode­szła do łóżka, Czuła się dziwnie wyobcowana z rzeczywistości, jakby sama miała gorączkę: dokuczały jej zdrętwiałe mięśnie, ogólne wyczerpanie i zmęczenie psychiczne. Była zesztywnia­ła i zziębnięta; zauważyła, że ogień niemal wygasł. „To źle -przemknęło jej przez głowę. - Trzeba zawołać chłopca, żeby czym prędzej dołożył do kominka, zanim żar zgaśnie".

Wtem jej wzrok spoczął na twarzy męża. Zamarła i na chwilę w ogóle przestała myśleć.

Robert nie żył. Miał spokoj­ną twarz, wygładzoną nieziemskim ukojeniem, i zanim jesz­cze dotarło do niej, że nie słyszy chrapliwego oddechu męża, sam widok jego twarzy wystarczył, by zrozumiała, że Robert już odszedł. Patrzyła na niego z coraz intensywniejszym od­czuciem, że żyje w nierzeczywistym świecie. Nie czuła nic. Zupełnie nic. Ani smutku, ani zdziwienia. Nic. Pomyślała tyl­ko: „Teraz już nie ma po co palić w kominku".

Na dworze zagwizdał pierwszy kos - cichutki gwizd zawisł w przestworzach, drżący niczym rosa. W chwilę potem rozkrzyczał się na pełne gardło. Teraz nie musiała już zamykać okien. I nagle zapragnęła odetchnąć świeżością. Podeszła do okna i otworzyła je na oścież, wpuszczając do zatęchłej kom­naty czyste, delikatne i wonne powietrze jutrzenki. Zamknęła oczy i głęboko zaczerpnęła tchu. Dziwne, że to, co wdychała i co upajało ją niczym stare wino, było tak niebezpieczne dla osłabionych chorobą. I właśnie wtedy usłyszała krzyk Anys.

- Pani! Spójrz tylko!

Odwróciła się. Kiedy Anys ocknęła się z drzemki i podeszła do łóżka, żeby popatrzeć na pana, odkryła, że chory po prostu śpi - śpi zupełnie zwyczajnym snem, spokojnie oddycha, a skó­rę ma chłodną i wilgotną. W chwili gdy owiało go rześkie po­wietrze, otworzył oczy i całkiem przytomnie spojrzał najpierw na Anys potem zaś na Eleonorę. Mimo spękanych ust próbo­wał się nawet uśmiechnąć.

Podbiegła do niego, ujęła go za rękę, upadła na kolana przy łóżku i wtuliła policzek w jego dłoń, to łkając, to znów się śmiejąc.

- Och, Robercie, Robercie! Myślałam, że nie żyjesz! - wy­rzuciła z siebie niemądrze. - Anys biegnij obudzić domowni­ków! Zawołaj Hioba. Powiedz wszystkim... - Lzy nie pozwo­liły jej mówić dalej.

Był to dziwny, wspaniały dzień, zupełnie jak świąteczny. Nowiny rozeszły się po domu lotem błyskawicy: pan wy­zdrowiał! Służący radośnie krzątali się wokół swoich zajęć, posyłając sobie uśmiechy. Eleonora cały dzień spędziła u bo­ku Roberta, tak jak dotychczas, tyle że tym razem nie czuła zagrożenia, nastał bowiem czas najprawdziwszego szczęścia. Siedziała przy mężu, trzymając go za rękę. Najczęściej milczała, czasem coś mówiła, ale wciąż nie mogła się wprost na­cieszyć, że został jej oszczędzony.

Był bardzo słaby i co pewien czas na kilka godzin zapadał w głęboki, spokojny sen, lecz gdy się budził, uśmiechał się do niej radośnie i rozmawiali ze sobą jak po rocznej rozłące.

- Nie, Robercie... - zaczęła zawstydzona.
Powstrzymał ją spojrzeniem.

- Wynagrodzę ci to - obiecał. - Wiem, że nigdy nie miałaś we mnie prawdziwego mężczyzny. No, może tylko raz...

Na to wspomnienie Eleonora spłonęła rumieńcem, lecz na­tychmiast ogarnął ją wstyd, że mąż sądzi, iż ją zawiódł.

Robert nie bardzo rozumiał, o czym Eleonora mówi, lecz osłabiony i zmęczony, nie myślał o tym zbyt długo. Pogrążył się w swoich rozważaniach.

- Wiesz, kiedy chorowałem, dumałem o wielu sprawach. Czułem, że jestem uwięziony we własnym ciele, że nie mogę się ruszać ani mówić, ale poza tym myślałem logicznie. Nor­malnie. Analizowałem nasze wspólne życie i to, jak się toczy­ło. Dużo czasu poświęciłem rozmyślaniu o lordzie Edmun­dzie i o tym, cośmy mu winni.

Eleonora dostrzegła na jego twarzy smutek i odgadła, co za chwilę usłyszy.

- I wiesz, co mi ciągle chodziło po głowie? - kontynuował. -Myśl o tym, jak lord Edmund umierał. Umierał zdradzony, Ele­onoro. "Walczyłem przeciw niemu w bitwie, w której zginął. Zdradziłem go...

- Nie! - wykrzyknęła. - To wcale nie taki Przecież nie ty go zdradziłeś, tylko on zdradził ciebie! Nie trzeba dotrzymywać przysięgi danej złemu człowiekowi. Okazał się złym człowie­kiem, więc przeniosłeś swoją lojalność na innego.

Znużony potrząsnął głową.

Eleonora nie odpowiedziała, tylko rozpłakała się cicho. W głębi serca przyznawała mu rację, gdyż sama przysięgała lo­jalność Ryszardowi i wiedziała, że bez względu na to, co ksią­żę zrobi, powinna dochować mu wierności. A przecież wła­śnie do złamania podobnej przysięgi zmusiła swego męża. Co więcej, usprawiedliwiała jego zachowanie, pragnąć, żeby cała rodzina służyła panu, którego dawno wybrała.

Wymogła na Robercie zdradę. A przecież łagodny mąż wcale jej nie winił: winę wziął na siebie. Łkała więc bezsilnie do chwili, gdy do komnaty wszedł Hiob, przywołał służebne, kazał wyprowa­dzić Eleonorę z sypialnej i położyć ją w komnacie gościnnej.

- Musisz odpocząć, pani, inaczej zapadniesz na zdrowiu. Je­steś wyczerpana. Idź się przespać. Pan też się teraz zdrzemnie. Każę cię obudzić, jak tylko otworzy oczy. Tak będzie lepiej, prawda?

Nie protestowała. Rzeczywiście była wyczerpana i kiedy doszła do komnaty gościnnej, nie miała nawet sił zdjąć szat. Opadła więc na łoże i ledwie dotknęła głową poduszki, na­tychmiast zapadła w sen.

Przespała całą noc, a ponieważ Hiob po cichu wydał pole­cenie, żeby jej nie budzić, nikt jej snu nie zakłócał. Gdy się ocknęła, świt już dawno minął, ptaki śpiewały, a świat pach­niał świeżością parującej w słońcu rosy.

Do pokoju weszła Anys.

- Dzień dobry ci, pani. Widzę, że dobrze spałaś. Od razu le­piej wyglądasz.

-Jak...?

Podczas gdy Eleonora kąpała się i ubierała, Robert, pod­trzymywany i karmiony przez Hioba, łapczywie pochłaniał jedzenie.

Utyskując, Robert przełknął kolejną łyżkę kleiku.

- Człowiek sam chyba wie najlepiej, czego trzeba jego żo­łądkowi - mruknął.

Eleonora znowu przesiedziała przy nim całe przedpołu­dnie. Trzymali się za ręce i rozmawiali - rozmawiali ze sobą, nie mogąc się nagadać. Zaskoczył ją widok postarzałego, wy­chudzonego, szarego na twarzy Roberta. Patrząc na niego, nie wierzyłaby, że mąż żyje, gdyby nie fakt, iż tak pogodnie roz­prawiał. Choć niedomagał fizycznie, był silny duchem - i wła­śnie to doprowadziło do tragedii.

Stało się tak, że Eleonora zostawiła Roberta w łożu, by od­naleźć dzieci i przekazać im dobre nowiny; Hiob, Anys i Owen zajmowali się domowymi obowiązkami, a przy rekonwalescen­cie został młody paź.

Robert kazał chłopcu przynieść jedzenie: zimne mięsiwo, trochę chleba i puchar czerwonego wina. Chłopiec zszedł do kuchni i zastał w niej tylko niewiele wiedzących pomocników Jacques'a. Złożył stosowne zamówienie, dostał to, o co prosił, i uginającą się od jedzenia tacę zaniósł panu do sypialnej.

- To mi się podoba! - oświadczył Robert. - Pomóż mi usiąść, chłopcze, i rozkrój no kurczaka. Byle jak! Niczym się nie przejmuj. Tnij na cztery części! Jestem zbyt głodny, żeby dłużej czekać.

Najadł się do syta i nim ktokolwiek spostrzegł, co się stało, paź odniósł tacę do kuchni. Robertowi od razu poprawiło się sa­mopoczucie. Wywnioskował więc, że dobrze uczynił, tak się najadając - przecież sam wiedział najlepiej, co mu służy, a co nie. Po południu jednak zaczął odczuwać bóle brzucha, a potem wy­miotować.

Eleonora natychmiast posiała po medyka i wytrwale podstawiała Robertowi miskę, ani razu nie mrugnąwszy powie­ką. Nieoczekiwane pogorszenie stanu zdrowia Roberta napraw­dę ją przeraziło, lecz on, zawstydzony nieposłuszeństwem wobec zaleceń doktora, nie przyznał się do zjedzonego w tajemni­cy posiłku, tak więc nie wiedziała, co się stało.

Kiedy przyjechał doktor, Robert skręcał się z bólu, wydala­jąc krew i górą, i dołem. Gdy medyk pojął, w czym rzecz, twarz pociemniała mu z gniewu.

Eleonora krzyknęła przeraźliwie i przypadła do łoża chore­go. Chwyciła Roberta za rękę i ciągnęła ku sobie, jakby chcia­ła wyrwać męża grożącemu niebezpieczeństwu. Ale on tylko zwijał się w cierpieniu i jęczał, nieświadomy obecności żony.

Pierwszych bólów brzucha dostał o drugiej po południu. O trzeciej przyjechał doktor. O wpół do czwartej Roberta zła­pały konwulsje. Wywracał przy tym uciekającymi w głąb czaszki oczyma, które - jakby parodiując życie - błyskały biał­kami spod nie domkniętych powiek. Za piętnaście czwarta już nie żył.

W pierwszym odruchu Eleonora chciała własnymi rękami zabić chłopca, który przyniósł Robertowi jedzenie. Potem groziła, że oskarży go o morderstwo, ale Hiob odwiódł ją od tego zamiaru, tłumacząc, że paź wypełniał tylko polecenie pa­na, do czego wszak obliguje go służba. Skończyło się tym, że zwolniła nieszczęśnika z ostrzeżeniem, iż jeśli kiedykolwiek zobaczy go w Yorku, zażąda jego głowy.

Roberta pochowano z wielkim splendorem w krypcie pod podłogą kaplicy Morland Place, a na ucztę pogrzebową przybyły setki żałobników. Rozmachem i wystawnością stypa pobiła wesele Edwarda. Wzniesiono dwa marmurowo mosiężne po­mniki: jeden w kościele Świętej Trójcy w mieście, drugi w przy­domowej kaplicy. Oba przedstawiały Roberta w stroju mistrza Kompanii i nosiły napis: „Bóg jest początkiem życia".

Głęboki smutek Eleonory dochodził do głosu jedynie w chwilach, kiedy była sama. Przyszło jej bowiem zarządzać nie tylko domem, ale i gospodarstwem - była więc zarówno panią, jak i panem majątku. Musiała też przygotować sobie czarne żałobne szaty i przyszykować się do porodu, którego termin przypadał na koniec sierpnia lub początek września. Miała urodzić pogrobowca, ostatnie dziecko w jej życiu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dynastia Tudorów s 01 (2007)

więcej podobnych podstron