Rozdział pierwszy
I
- Ruszamy jutro przed świtem - powiedział Edward Morland, przeżuwając duży kęs baraniny.
Był wysokim postawnym i dość obcesowym mężczyzną. Ogłady nabrał w zbyt późnym wieku, by teraz nie doskwierała mu na co dzień. Spożywał właśnie wieczerzę, a jego ruchy cechowała z trudem poskramiana gwałtowność, gdyby nie zdobił go kosztowny strój, postronny obserwator łacno mógłby sądzić, że Edward Morland jest człowiekiem niskiego stanu i tylko przez pomyłkę trafił do pańskiego stołu.
Robert, jego syn i jedyny kompan przy wieczerzy, był zupełnie inny. Wysoki jak ojciec, odznaczał się co prawda młodzieńczą kanciastością, ale także pewnym wyrafinowaniem. Miał łagodniejsze rysy twarzy, powściągliwe ruchy, a zachowanie dobrych manier przy stole nie sprawiało mu najmniejszej trudności. Wdał się w matkę, choć prawie jej nie pamiętał. Ojciec powiedział mu niegdyś grubiańsko, że powinien wraz z białogłowami siadać przy kądzieli - nie mógł bowiem do końca się pogodzić ż wyrokiem Opatrzności, który sprawił, że to jego starszy syn, a nie młodszy, umarł na skręt kiszek,
Robert posłał ojcu charakterystyczne, cokolwiek nieobecne spojrzenie.
Dlaczego tak wcześnie? Dokąd jedziemy? - spytał.
Ruszamy na Leicester, synu. Wybieramy się na południe, a dobrze wiesz, jak wyglądają drogi o tej porze roku. Jeśli utkniemy za konwojem z wełną, strawimy w podróży całe dwa tygodnie.
- Wybieramy się na południe? - zapytał zdumiony Robert. - Na południe?! A po co? Nie z towarem?
Ojciec uśmiechnął się drwiąco.
- Nie, nie z towarem, chłopcze. O towar nie musimy się troszczyć. Jedziemy po żonę dla ciebie.
Robert otworzył usta, lecz nie zdołał wydusić z siebie słowa.
- Hm, możesz się dziwić ile dusza zapragnie, chłopcze - mówił Morland bez cienia sympatii. - Gdybym zważał na zainteresowanie, jakie okazywałeś kobietom, mógłbym ci równie dobrze poszukać męża, a nie żony. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Pan w swojej wielkiej mądrości odebrał mi syna, a zostawił córkę.
Robert zesztywniał i zacisnął zęby. Musiał jak zawsze w milczeniu znosić okrucieństwa ojca. Chciał się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy, ale bał się rodzica, czekał więc z nadzieją, że i bez ponaglania go pytaniami zaspokoi ciekawość.
Nie wykazujesz dużego zainteresowania, chłopcze - zauważył Morland z irytacją. Rzucił kawałek tłuszczu ulubionemu psu, ale ten nie był dość szybki i łakomy kąsek zniknął w kłębowisku warczących czworonogów. - Nie chcesz nawet wiedzieć, kogo udało mi się dla ciebie wystarać?
Ależ chcę, naturalnie, ojcze...
Naturalnie, ojcze - powtórzył za nim Morland. - Męczysz jak eunuch. Mam nadzieję, że uda ci się jakoś spełnić mężowski obowiązek wobec tej dziewczyny. Może poćwicz sobie najpierw na owcach. - Rozbawiony własnym dowcipem, ryknął rubasznym śmiechem. Robert z trudem przywołał na twarz cień uśmiechu; wiedział, że jeśli się nie uśmiechnie, ojciec zelży go lub nawet potraktuje kułakiem, a ojcowski kułak był jak kopnięcie ogiera. - No to powiem ci, skoro tak nalegasz - ciągnął Morland, ocierając łzy. - To Eleonora Courteney, podopieczna lorda Edmunda Beauforta, sierota. Ma brata oraz zadłużone grunta i ani pensa przy duszy, za to wnosi nam w posagu protekcję lorda Edmunda i jest kuzynką hrabiego Devonu. Rozumiesz?
Tak, ojcze - odparł Robert odruchowo, choć w zasadzie niewiele rozumiał.
Myśl, chłopcze, myśl - strofował syna Morland. - Ona ma rodzinę i protekcję, natomiast ja mam pieniądze. To uczciwa transakcja, nie sądzisz? Lord Edmund potrzebuje środków finansowych na prowadzenie wojny i dlatego chce mnie do siebie przyciągnąć. A ja... Ja mam swoje plany.
Robert rozumiał. Takie prawa obowiązywały w świecie, w którym żył. Podobnie jak inni, którzy poszli za młodym królem w bój, Edward Morland ogromnie się wzbogacił podczas wojen prowadzonych przez Henryka V. Kupił ziemię, zapełnił ją stadami owiec, a obecnie należał do największych i najbogatszych niezależnych farmerów-hodowców w Yorkshire. Tymczasem na tronie Anglii zasiadał nieletni Henryk VI, władza zaś spoczywała w rękach jego wujów - lorda Bedforda oraz księcia Humphreya.
A pośród potężnych rodów, których przedstawiciele pomagali rządzić krajem, znajdowali się spokrewnieni z królem możni Beaufortowie. Na nich spoczywał trud prowadzenia wojny odziedziczonej po poprzednim władcy - wojny bardzo kosztownej i nie przynoszącej już zysków.
Wielcy feudałowie potrzebowali pieniędzy, a w gronie ludzi, którzy nimi dysponowali, był i Morland. Dlatego hrabia Somerset osobiście podsunął swemu bratu Edmundowi pomysł, by wydał młodą podopieczną Eleonorę za syna Morlanda. Małżeństwo to miało złączyć bogatego farmera z jednym z najznamienitszych rodów w kraju i zapewnić mu opiekę oraz protekcję Beaufortów - a tym samym „ochronę dobrego pana". Z drugiej zaś strony związek ten na dobre zespoliłby Morlanda i jego złoto z losami rodziny Beaufortów, gwarantując jej, gdyby zaszła taka potrzeba, zarówno jego oddanie, jak i dostęp do wypchanego złotem trzosu.
Tak załatwiano interesy. Właśnie po to istniała instytucja małżeństwa, o czym Robert oraz nie znana mu Eleonora Courteney wiedzieli od wczesnego dzieciństwa.
- Tak, mam swoje plany - ciągnął Edward. Huknął drewnianym kuflem w stół, na co jeden z pomocników kucharza, pełniący tego dnia funkcję pazia, rzucił się do pana, żeby mu dolać piwa. - Jestem bogaty. Mam ziemię, owce, złoto i syna. Jedynego syna. Jak sądzisz, chłopcze, czego mogę pragnąć dla swego jedynaka, co? Myślisz, że chciałbym, żeby, jak ja, został nieokrzesanym chłopem? Uważasz, że tego życzyłaby sobie twoja matka? Panie, świeć nad jej duszą. - Przeżegnał się pobożnie, a Robert odruchowo powtórzył jego gest. - Nie,chłopcze. Nie, Robercie. Dla mnie już za późno, ale zanim umrę, z ciebie zrobię szlachcica.
- Szlachcica? - Zdziwił się Robert. Ojciec kuksnął go w głowę, ale delikatnie.
Przestań mnie papugować. Tak, szlachcica. A po cóż innego miałbym wybierać ci akurat tę pannę miast bogatej kmieciówny, która przysporzyłaby mi ziemi? Wybrałem ową dziewkę dlatego, że wniesie ci w posagu rodzinę. - Chwilę dumał, po czym odezwał się z niezwykłą dlań łagodnością: - Może to i dobrze, że właśnie ty mi zostałeś. Potrafisz czytać, pisać i grać na instrumencie. Edward tego nie umiał. Kto wie, czy nie będziesz lepszym szlachcicem od niego? Twoi synowie urodzą się w dobrym domu. Dla mnie na takie zmiany za późno. Nie da rady z wieśniaka zrobić pana. Dobrze, że matka kazała cię uczyć czytać.
Niejeden szlachcic nie umie czytać, ojcze, a wśród wolnych kmieci znajdziesz wielu, którzy to potrafią.
Dobrze, dobrze - burknął niecierpliwie Morland. Nie lubił, kiedy pocieszał go własny syn. - Podobno ta dziewczyna czyta. Będziecie zatem mieli o czym ze sobą gadać. Tylko nie zapomnij czasem, skąd wzięło się twoje bogactwo. - Robert wiedział już, co za chwilę usłyszy. Ojciec zacytuje ulubioną rymowankę hodowców. - „Wdzięcznym Panu za opiekę nad każdym bydlątkiem, te owce są moim jedynym majątkiem".
Tak, ojcze.
W nocy ścisnął przymrozek, pierwszy znak, że rok chyli się już ku końcowi, i Robert aż zadrżał z zimna, kiedy Wilhelm, czeladnik sprawujący pieczę nad domem, obudził go w ciemności. Małe, przesuwane na kółkach łóżko Roberta stało pod oknem, gdzie owiewał je chłód sączący się spomiędzy nie domkniętych okiennic. Ojciec spał w dużym łożu otulonym ze wszech stron kotarami. On na pewno nie marzł.
W izbie czekało już śniadanie. Boczek gotowany w owsiance, piwo i chleb. Nim skończyli jeść, czeladź podstawiła na wewnętrznym podwórzu osiodłane konie. Było ich sześć - dla Roberta, jego ojca i trzech czeladników, oraz jeden juczny z bagażami i prezentami dla panny młodej oraz jej opiekuna. Nie widząc w pobliżu ojca, Robert podszedł szybkim krokiem do jednej z szop na podwórzu, a gdy zajrzał do środka, powitał go cichy skowyt. Lady Brach, jego suka, leżała ze szczeniakami na posłaniu ze słomy. Małe nieźle już podrosły, dlatego często zostawiała je same i dreptała za swym panem. Pomyślał, że nadeszła już pora, iżby odstawić szczenięta od suki - brakowało mu jej cichych kroków.
Robert! Na litość boską, gdzież się ten chłopak podziewa?! - krzyczał Morland. Był już na podwórzu.
Muszę iść - powiedział Robert do suki, która na dźwięk jego głosu zaczęła bić ogonem o ziemię. - Szkoda, że musisz zostać, Lady Brach, ale nie mogę cię zabrać. Za to jak wrócę, przywiozę ci nową panią, jeszcze jedną osobę, którą będziesz miłować. Tylko żebyś mi na nią nie warczała z zazdrości!
Robert! - W głosie ojca zabrzmiała złość.
Pogłaskał szybko suczy łeb, podniósł się i zamarł. Przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Błyskawicznie, teraz już w szaleńczym pośpiechu, kucnął przy legowisku i po omacku wyszukał największego i najsilniejszego szczeniaka. Zawiezie go w prezencie swojej przyszłej żonie. Wepchnął szczenię za koszulę, by je trzymać w cieple, i wybiegł z szopy akurat w chwili, gdy ojciec zamierzał zawołać go po raz trzeci.
Wkrótce potem, wciąż jeszcze po ciemku, jechali truchtem do gościńca. O tej porze roku, w czasie strzyżenia owiec po letnim wypasie, na traktach codziennie tłoczyły się transporty z wełną, zdążające na południe - na wielki targ w portowym mieście, Londynie. Owe transporty - bywało, że wiozły wełnę nawet z całego okręgu - składały się ze stu albo i dwustu koni i przemieszczały się po traktach wolno, dosłownie noga za nogą. Kołysząc obładowanymi wełną bokami, konie zajmowały całą szerokość gościńca i wzniecały takie tumany kurzu, że podróżni, którzy akurat znaleźli się za nimi, ledwie mogli oddychać. Zresztą zazwyczaj byli to ludzie, którzy specjalnie czekali na przejazd kawalkady, łaknąc towarzystwa lub bezpieczeństwa, jakie w drodze zapewnia gromada. Morlandowie do nich nie należeli. Pięciu dobrze uzbrojonych konnych nie stanowiło łatwego celu dla zbójców. Transporty z wełną ruszały o świcie, dlatego Morlandowie wyjechali na trakt jeszcze przed brzaskiem. Kiedy łuk słońca wynurzył się zza widnokręgu, byli już ponad pięć mil od domu.
Eleonora Courteney siedziała na rzeźbionym dębowym parapecie w wychodzącym na południe oknie świetlicy. Korzystała z ostatnich jasnych promieni słońca padających na robótkę. Haftowała koszulę dla swego pana, a subtelny wzór na kołnierzu wymagał najdelikatniejszego jedwabiu i najcieńszej igły. Zamierzała odłożyć koszulę i zająć dłonie prostszą robotą, gdy światło się pogorszy. Co pewien czas unosiła głowę znad haftu, żeby wyjrzeć przez okno. Był cudowny dzień późnego lata, a przed nią, pod błękitną kopułą nieba, rozciągały się zielone wzgórza Isle of Purbeck.
Uwielbiała letni zamek w Corfe. Całe życie mieszkała w otoczeniu zielonych pagórków i nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogła je kiedyś opuścić. Po przeciwległej stronie komnaty, na zydlu przy zagaszonym kominku, siedziała jej pani, też Eleonora - dawniej Beauchamp, teraz już lady Eleonora Beaufort, żona lorda Edmunda Beauforta, przez wzgląd na jej wielką urodę zwana Belle. Znowu oczekiwała dziecka; tym razem liczyła na syna. Letni upał ją zmęczył, toteż wolno poruszała dłońmi wśród barwnych jedwabi. Prawdopodobnie Eleonora wyręczy ją w pracy. Nieraz, gdy jako młode dziewczęta przędły albo tkały, pracowała podwójnie, żeby uchronić Belle od wymówek.
Wychowywały się razem od czasu, gdy rodzice Eleonory zmarli. Miała o dwa lata mniej niż Belle, ale ponieważ była bystra i dobrze rozwinięta, nigdy nie odczuwały różnicy wieku i wspólnie uczyły się czytać, pisać i liczyć. Poznały język francuski i łacinę, taniec i śpiew. Nauczyły się szycia i haftu, poza tym codziennie siadały przy krośnie i przy kołowrotku. Belle, drobna, jasna i śliczna, była hojna, dobroduszna i leniwa. Eleonora, wyższa i ciemniejsza, odznaczała się energią, ciętym językiem i bystrością umysłu. Doskonale się wzajemnie uzupełniały.
Kiedy Belle poślubiła lorda Edmunda, poprosiła małżonka, by pozwolił jej zabrać ze sobą Eleonorę. Przychylił się do tej prośby i wykupił od ojca Belle nie tylko samą sierotę, ale i tak zwaną kuratelę, czyli prawo do opieki nad nią. Wydawało się, że gest lorda Edmunda przypieczętuje los dziewczyny. Miała na zawsze zostać w zamku, doglądać rozdrażnionej Belle podczas kolejnych ciąż, a później - na co liczyła - dopilnować edukacji owoców odmiennych stanów swej pani. Funkcja guwernantki zaspokoiłaby w pełni jej ambicje. Nie marzyła o niczym innym.
Nie, to nie całkiem prawda. Wszak było coś, za czym tęskniła, lecz o czym nie śmiała marzyć. Na myśl o tym szalała w przypływie nieokiełznanej nadziei lub też wpadała w najczarniejszą rozpacz. Wkrótce też nie wiedziała, czy to, co czuje, jest nadzieją, czy może tylko najbardziej mglistym marzeniem. Rozmyślając nad swymi uczuciami, bezwiednie przestała pracowicie poruszać palcami i złożyła dłonie na kolanach. Znów wyjrzała przez okno. Przeniosła wzrok ponad wiejskimi domkami z kamienia o dachach obrośniętych porostami, nad pola i wspólne kmiece grunty, i jeszcze wyżej, nad falbankę lasu, by oprzeć spojrzenie na wysokich, niedostępnych wzgórzach, gdzie wiatr przygina drzewa do ziemi i rwie obłoki w strzępy.
Na imię dano mu Ryszard.
Skończył dwadzieścia trzy lata, zajmował się wojaczką i jak na żołnierza przystało, odznaczał się szerokimi ramionami oraz lekkim chodem. Był niewysokim, dosyć krępym i silnym mężczyzną o rozbudowanej klatce piersiowej. Miał kwadratową, wesołą, ogorzałą od słońca twarz i jasne włosy nad czołem, które słońce wybieliło do barwy kaszy jaglanej. Jego błękitne oczy umiały świdrować człowieka aż do głębi duszy. Rzadko się uśmiechał, nie dlatego, że był ponurakiem z natury, lecz dlatego, iż poważnie wszystko przemyśliwał. Za to kiedy się już na uśmiech zdobył, jaśniało mu całe oblicze, tak że patrzącym nań się zdawało, że po długiej zimie znowu nastała wiosna. Ten uśmiech rozgrzewał ludzkie serca i budził chęć oddania życia za Ryszarda.
Przed trzema laty on i lord Edmund udali się do Rouen we Francji na proces Dziewicy Orleańskiej oraz do Paryża na koronację małego króla. Wyjechali w grudniu, na wiosnę zaś wrócili do Anglii i pewien czas spędzili w domu pana młodego, lorda Edmunda, gdzie odbywały się zabawy oraz turnieje i gdzie tańczono przy muzyce. Właśnie tam Eleonora ujrzała Ryszarda po raz pierwszy i tam się w nim zakochała. Jak każdy żołnierz wracający z Francji, pragnął rozgrywki, nie stronił też od ładnych dziewcząt. Eleonora była piękna, obtańcowywał ją zatem często, przekomarzał się i prawił komplementy: chwalił jej śpiew i ciemne oczy. A pewnego dnia, gdy przechadzali się po ogrodzie z dala od rozbawionej gromady, wciągnął ją do altany i pocałował.
Młode, niedoświadczone serce Eleonory nie zdołało stawić skutecznego oporu. Głos Ryszarda, uśmiech, nawet muśnięcie i rękawem jej dłoni podczas wieczerzy przy wysokim stole sprawiły, że nazajutrz myślała tylko o nim.
Choć odurzona miłością, dobrze wiedziała, że miłować go jest szaleństwem. Nie był to przecież jakiś zwykły Ryszard, tylko Plantagenet, książę Yorku.
Miał pieniądze, władzę, dowodził wojskiem, był mężem stanu oraz głową rodu. Książę. Niektórzy twierdzili, że w jego żyłach płynie więcej królewskiej krwi niż w żyłach samego króla, gdyż Ryszard Plantagenet był po kądzieli potomkiem drugiego syna Edwarda III, a po mieczu - czwartego. Ona natomiast nazywała się tylko Eleonora Courteney i nie miała ani rodziców, ani pensa przy duszy. Czasami popadała w głęboką rozpacz na myśl o tym, jak wiele ich dzieli, kiedy indziej znów ożywała w niej wielka nadzieja: jeśli ją bowiem miłował, mógł się z nią ożenić - przecież jemu nikt się nie sprzeciwiał, Ryszard robił to, co chciał.
Zatem kurczowo trzymała się nadziei, marzeń i tej jednej jedynej namacalnej pamiątki, jaka jej po nim została. W ostatnie święta Bożego Narodzenia Ryszard przysłał podarki rodzinie Beaufortów, nie zapomniał przy tym o ciemnowłosej Eleonorze. Dostała wówczas maleńki, oprawny w skórę psałterz z tłoczonym na okładce godłem Courteneyów - wizerunkiem białego zająca w biegu. Był to kosztowny dar, nawet jak na upominek od księcia, ale ceniła go nie dla materialnej wartości, lecz dlatego, że ten drogocenny psałterz otrzymała od Ryszarda. Nosiła ów podarek przyczepiony łańcuszkiem do paska, nocą zaś wkładała go pod poduszkę. Nigdy się z nim nie rozstawała - stanowił jej talizman.
Hałas przy drzwiach gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia. Zorientowała się, że słońce już zachodzi i że nie będzie mogła skończyć wykwintnego haftu na koszuli. Ledwie ta myśl przemknęła jej przez głowę, gdy drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł pan, a za nim sługa z krzesłem. Lord Edmund miał dwa krzesła i słusznie był z nich dumny. To, wnoszone teraz do świetlicy, obite czerwonym aksamitem, zdobione złotymi sznurami oraz złotym haftem, jeździło z nim wszędzie, nawet na wojnę, by tam w namiocie zajmować najpocześniejsze miejsce. Drugie, wyściełane zielonym aksamitem i haftowane srebrem, stało na podium w wielkiej sali, przeznaczone dla honorowego gościa, a jeśli gości nie było, siadała na nim Belle.
Obie kobiety wstały na widok pana, on zaś zezwolił im usiąść. Sam spoczął na krześle, po czym odesłał służącego. Belle przysiadła na zydlu, Edmund zaś ruchem nakazał Eleonorze, by zbliżyła się do swojej i pani i przycupnęła u jej nóg na poduszce.
Dzisiaj przyszedłem do ciebie, panno Eleonoro - oświadczył. Przyjrzał się jej ż niezwykłą uwagą i wyraźnie zadowolony z inspekcji dodał z uśmiechem: - Masz zaróżowione policzki. Tuszę, żeś w dobrym zdrowiu?
W doskonałym, dziękuję ci, panie - odparła zdziwiona.
Wspaniale się zatem składa, gdyż znalazłem ci męża, którego niebawem poznasz.
Dziewczyna zbladła na te słowa i instynktownie włożyła dłoń pod suknię wierzchnią, po omacku szukając łańcuszka z psałterzem, jej talizmanem. Męża? Kogo? Czyżby...? Czy to możliwe...? Nie, lord Edmund powiedział przecież, że „znalazł" jej męża. O Ryszardzie tak by się nie wyraził. Edmund z uśmiechem spoglądał na jej zmieszaną twarz, choć naturalnie nie wiedział, jak szalone myśli przychodzą jej do głowy.
- Tak - rzekł. -Jesteś zaskoczona, co mnie wcale nie dziwi, gdyż żyjesz w panieńskim stanie tak długo, iż pewnie sądziłaś, że zaniedbałem już obowiązek troski o twoją przyszłość. - Uśmiechnął się, czekając na jej gorliwe zaprzeczenia, ale ponieważ nic takiego nie nastąpiło, kontynuował: - No cóż, śpij spokojnie. Masz osiemnaście lat, nieco za wiele na zamążpójście, lecz znalazłem dla ciebie świetną partię: mężczyznę, który zapewni ci przyszłość, jakiej twoi rodzice na pewno by sobie życzyli. Wyjdziesz za syna Edwarda Morlanda.
Na dźwięk tego nazwiska przeżyła wstrząs. W pierwszej chwili nie umiała skojarzyć go z żadną twarzą, z żadnym ze znajomych jej pana. Aż nagle przypomniała sobie! Edward Morland odwiedził ich zamek. Tylko raz, latem ubiegłego roku. Był wysoki, kościsty i mówił niemelodyjnym północnym akcentem. Należał - co uświadomiła sobie ze zgrozą - do warstwy niezależnych farmerów i hodował owce; Edward Morland - człowiek z gminu, od którego rząd pożyczał pieniądze na rozmaite cele.
Nadszedł moment, by coś powiedzieć. Otworzyła usta i drżącym głosem rzekła:
- Panie mój, wydaje mi się, że pamiętam owego mężczyznę. To hodowca owiec z północy?
Błagała go wzrokiem, żeby zaprzeczył, lecz lord Edmund nie zrozumiał niemej prośby.
W rzeczy samej, Edward Morland z Yorku. Od południowej strony miasta należą doń ogromne połacie ziemi. Po prawdzie to najzamożniejszy człowiek w całym hrabstwie i będzie wielkim atutem na czas wojny dla tego, z kim się sprzymierzy. Jesteśmy radzi, iż tak jednoznacznie opowiedział się po naszej stronie...
Ależ, panie mój... farmer?!
Zapadła krótka cisza i Eleonora uświadomiła sobie, że powodowana niepokojem dopuściła się niewybaczalnego przestępstwa: przerwała swojemu panu. Patrzył teraz na nią bez słowa, a twarz nabiegła mu krwią.
- Tak, panienko, farmer. Twoim mężem ma zostać jedyny syn i jedyny dziedzic farmera. Pozwól, że ci przypomnę, iż choć spokrewniona jesteś z wysoko urodzonymi, to przecież pokrewieństwo owo jest dość odległe, nadto zaś nie masz posagu, żadnego posagu. Dlatego związek z Morlandem jest bardzo wyrównany i jeśli oczekiwałem z twej strony komentarza, to spodziewałem się przede wszystkim stosownych słów wdzięczności.
Paliły ją policzki, zwiesiła głowę, usiłując powstrzymać łzy. Belle, kobieta łagodnego serca, niby przypadkiem opuściła dłoń na ramię przyjaciółki i zabrała głos, żeby odciągnąć od dziewczyny gniew męża.
Naturalnie, że Eleonora jest ci wdzięczna, panie. Sądzę jednak, iż zaskoczyły ją niespodziewane nowiny. Kiedy to, racz powiedzieć, możemy oczekiwać naszych lubych gości?
Są już w drodze, pani. Powinni się tu zjawić pojutrze w porze wieczerzy.
Tak szybko? To dopiero nowina!
Tak, już pojutrze. Zatrzymają się na kilka dni, może nawet na tydzień. Zaręczyny urządzimy u nas, później zaś zabiorą pannę Eleonorę ze sobą.
Belle poczuła, że przyjaciółka sztywnieje. Spytała więc głosem kojącym, lecz pełnym niepokoju:
Ma odjechać już w końcu tygodnia? Przecież liczyliśmy na to, że zostanie ze mną, gdy nadejdzie mój czas...
Nie, moja droga. - Lord Edmund stanowczo potrząsnął głową. - Nie dyskutujmy o tym. Eleonora musi wyruszyć w drogę przed nastaniem słoty. Jeśli nie odjedzie teraz z narzeczonym, będę musiał wystawić jej zbrojnych do ochrony, co może się okazać wielce kłopotliwe.
A więc ślub wezmę w Yorku? - odezwała się bardzo słabym głosem Eleonora.
Tak, pani, ślub weźmiesz w swoim nowym domu. Oczywiście naturalną rzeczy koleją powinnaś kilka miesięcy przyglądać się tamtejszym zwyczajom i poznać tajniki zarządzania gospodarstwem. Morland jednak nie ma żadnej kobiety, przy której mogłabyś się tego wyuczyć. Jego żona nie żyje już od dawna. Dlatego w miarę możliwości będziesz musiała radzić sobie sama. - Uśmiechnął się, by dodać jej otuchy, ale ponieważ nadal dławiły ją rozpacz i wstyd, nie potrafiła mu się tym samym zrewanżować.
Belle, domyślając się uczuć przyjaciółki, jeszcze raz spróbowała wybawić ją z opresji.
Panie, czy pozwolisz Eleonorze się oddalić? Widzę, że te nowiny bardzo nią wstrząsnęły. Dajmy jej czas, by mogła dojść do siebie.
Naturalnie, moja droga. Eleonoro, możesz, pani, odejść -powiedział łaskawie.
Złożyła głęboki ukłon, rzuciła Belle pełne wdzięczności spojrzenie i spiesznie opuściła świetlicę. Kiedy tylko znalazła się za drzwiami, zbiegła po schodach, błyskawicznie przecięła sień i odprowadzana zdziwionym wzorkiem służby, pędem wypadła do ogrodu. Tam, dręczona jedną jedyną uporczywą myślą, przechadzała się nerwowo, wyłamując sobie palce u rąk. Właśnie wtedy zrozumiała różnicę między nadzieją, nawet tą najsłabszą, a jej zupełnym brakiem.
Kilka minut później pojawiła się ogrodzie Gaby, piastunka, która widząc swoją panią biegnącą przez sień, podążyła za nią najszybciej, jak jej na to pozwalała pokaźna tusza. Gaby była najpierw mamką, z biegiem czasu zaś awansowała do roli osobistej pokojówki. Matka Eleonory umarła, gdy ta skończyła ledwie kilka miesięcy, zatem Gaby była dla niej jedyną matką w życiu.
Dziewczyna zawróciła na końcu alei i spojrzała na Gaby. Opiekunkę zaskoczył wyraz rozpaczy na twarzy ukochanej pani.
A cóż to się stało, panienko? Co się stało?
Och, Gaby! Pan przed chwilą powiedział, że... że wychodzę za mąż!
Gaby odetchnęła z ulgą. A więc nie stało się nic strasznego, Bogu niech będą dzięki.
Cóż, panienko - zaczęła spokojnie, wciągając Eleonorę do zacisznej altany, gdzie usadziła ją przy sobie na drewnianej ławeczce. - Liczysz już sobie osiemnaście wiosen. Powinnaś wiedzieć, że pora ci iść za mąż. Tak trzeba. Większość twoich rówieśnic od dawna jest mężatkami.
Wiem, Gaby, ale ty nic nie rozumiesz. - Eleonora obróciła na nią zrozpaczony wzrok. - Chcą mnie wydać za syna prostego kmiecia. Za jakiegoś farmera z Yorkshire!
Gaby ze smutkiem potrząsnęła głową.
Masz zbyt wygórowane ambicje, panienko. To dobra partia, nie taka, jakiej bym dla ciebie pragnęła, boś ze szlacheckiego rodu, mimo to dobra. On jest jedynym synem i dziedzicem wielkiego majątku. Ojciec bogacz zdobywa coraz większe wpływy wśród rządzących. Pamiętaj, kochaneczko, że nie masz posagu. Nikt wyżej urodzony by cię nie wziął.
Dlaczego? - szepnęła Eleonora. - Przecież mógłby... gdyby mnie miłował.
Gaby prychnęła z niesmakiem.
Kochanie! Też coś! A cóż to ma wspólnego z małżeństwem? Gadasz bzdury, panienko, i sama o tym wiesz. Pora na miłowanie przyjdzie wtedy, kiedy wyjdziesz za mąż. Pokochasz męża tak, jak mówi Biblia, i będziesz z nim szczęśliwa.
Nie pokocham go - oświadczyła Eleonora grobowym głosem, a w jej oczach zalśniła złość. - Mogą mnie wydać za nieokrzesanego barbarzyńcę z północy, ale nigdy go nie pokocham! Nienawidzę go!
Gaby przeżegnała się odruchowo, lecz jej twarz pociemniała od zaskoczenia i gniewu.
- Ty wszeteczna dziewczyno! Żebym już nigdy więcej czegoś podobnego od ciebie nie słyszała! Przecież to święty obowiązek, nakazany przez samego Pana, by żona miłowała męża...
- Zapominasz się, pani - zauważyła chłodno Eleonora, wstając, by wyjść z altany. - Nie powinnaś zwracać się do mnie w ten sposób.
Przez chwilę w milczeniu mierzyły się wzrokiem.
- Proszę o wybaczenie, panienko. Mówiłam od serca, bo wiesz, że cię miłuję jak rodzone dziecko.
Dziewczyna przyglądała się chwilę dobrej niani, by w końcu paść jej w ramiona.
Och, Gaby, jakże mi przykro! Przepraszam cię, nie powinnam była tak do ciebie mówić. Wiesz, że nie miałam nic złego na myśli. Jestem tylko taka nieszczęśliwa! Jak mogli mi zrobić coś podobnego? Naprawdę tak mało dla nich znaczę, że gotowi są wydać mnie za farmera?
Dziecko kochane, jesteś dumna, ale niesprawiedliwa. Farmer może być tak samo dobrym, pobożnym i wykształconym człowiekiem jak inni. Zresztą nie jesteś w stanie zmienić tej decyzji, wszak nie ty wybierasz sobie męża. Przeto postaraj się dostrzec dodatnie strony małżeństwa, spróbuj być dobrą żoną i pokochać poślubionego mężczyznę.
Tak, postaram się być mu dobrą żoną - mruknęła Eleonora - ale nigdy, przenigdy go nie pokocham!
- Nadal myślisz o tamtym - rzekła Gaby, rozglądając się ukradkiem na boki, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. Zniżyła głos do szeptu, co nie odebrało mu mocy. - Zapomnij o nim, panienko. Szaleństwem było zawracać sobie tym mężczyzną głowę. Ty, sierota bez pieniędzy, marzyłaś o księciu spokrewnionym z królewską rodziną? Czyste szaleństwo! Nie waż mi się go miłować, panienko, bo okażesz się niegodziwa albo zadasz sobie wiele nieszczęścia. Zapomnij o tym mężczyźnie raz na zawsze i nigdy nie wspominaj o nim nawet słowem!
Eleonora spojrzała na nią ze smutkiem. Nadszedł czas, by się pożegnać z nadzieją, wiedziała jednak, że Ryszarda nigdy nie zapomni. Zawsze go będzie miłowała, choć tylko po kryjomu. Mogli wydawać ją za mąż, za kogo się im żywnie podobało, ale to, co działo się w sercu, i tak na zawsze pozostanie tajemnicą jej i Pana Boga. Nie mogli jej zmusić do pokochania innego. Przy Gaby jednak przybrała pokorny wyraz twarzy, jaki w ciągu najbliższych kilku lat miała zapewne opanować do perfekcji.
2
Ceremonia dobiegła końca. O dziesiątej rano nazajutrz po przybyciu Morlandów nastąpiła uroczystość zaręczyn, która przypieczętowała los Eleonory w równym stopniu co śluby przed ołtarzem. Wszystko odbyło się spokojnie, bez gorszących incydentów, po czym goście, rodzina oraz domownicy przeszli do wielkiej sali na ucztę. Salę uporządkowano, wyłożono świeżym sitowiem, pajęczyny omieciono, stoły i ławy wyszorowano, a stojący na podium tak zwany wysoki stół, przeznaczony dla najznamienitszych gości i członków najbliższej rodziny, nakryto piękną adamaszkową tkaniną. Ustawiono na nim kufle i kielichy, naczynia z solą i chleb,
ułożono serwety i ścierki - zadbano przy tym o należyty porządek.
Na czele pochodu biesiadników kroczył lord Edmund z żoną, za nimi szła Eleonora z narzeczonym oraz jego ojcem - a wszyscy odziani w najwytworniejsze szaty. Zgodnie z oczekiwaniami Eleonora wyglądała w tym uroczystym dniu szczególnie pięknie. Ubrana w swoją najlepszą suknię wierzchnią z purpurowej wełny, narzuconą na lnianą tunikę w błękitnym odcieniu, wąską talię przewiązała paskiem ze złotych kół wysadzanych lapisem. Pasek ten dostała od lorda Edmunda w prezencie z okazji zaręczyn. Podczepiła do niego zarówno swój psałterz, jak i kulę z kości słoniowej napełnioną pachnidłem - podarek zaręczynowy od Belle. Włosy ozdobiła czepcem kornetowym z welonem z usztywnionego muślinu; był ciężki i z trudem utrzymywała go w odpowiednim położeniu, dlatego kroczyła z uniesioną wysoko głową niczym królowa.
I jako królowa jawiła się swemu przyszłemu mężowi. Olśniła go od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył, a fakt, że wyraźnie go lekceważyła, wcale Roberta nie odstraszał. Narzeczony zdawał sobie sprawę, że nie zrobił dobrego wrażenia, gdy stanął przed nią brudny i zakurzony po podróży, na domiar złego obsikany od góry do dołu przez trzymanego pod koszulą szczeniaka i owiany zapachem potu oraz koni. Nawet teraz, wykąpany i wystrojony, wiedział, że wygląda jak wróbel pośród sójek. Jego najlepszy ubiór był niezbyt wyrafinowany, zresztą na tak długim i szczupłym ciele niewiele rzeczy prezentowało się godnie. Dlatego też obok przyszłej żony kroczył wielce zdenerwowany.
Kiedy weszli do wielkiej sali, Eleonora obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, wzruszona trudem, jaki włożono w przygotowanie uczty na jej cześć. Zerknęła na mężczyznę u swego boku. Był bardzo młody, miał włosy w mysim odcieniu, rzęsy piaskowej barwy i łagodne, nieśmiałe usta. Gdy pierwszy raz go ujrzała, skojarzył jej się z owcą, w sercu bowiem nadal nosiła wizerunek innego. Ubóstwiała mocno zarysowany podbródek Ryszarda Plantageneta, jego żołnierską postawę i pewny siebie uśmiech; podobał jej się ten krzepki mężczyzna o karku tura i szerokich, muskularnych barkach szermierza.
Cóż zatem mogła myśleć o nerwowym chłopcu, który miał usta poety i figurę tancerza?
Teraz jednak, gdy ich spojrzenia się spotkały, przypomniała sobie, że młodzieniec, z którym została na zawsze złączona, przywiózł jej w podarunku pieska, najsilniejsze szczenię ukochanej suki. Był to podarek drobny i nieistotny w porównaniu z upominkami zdjętymi z obładowanego konia, ale ponieważ oblubieniec chciał sprawić jej przyjemność, obdarzyła go leciutkim uśmiechem. To wszakże wystarczyło. Serce mu wprost załomotało i uśmiechnął się do niej z uwielbieniem, od tej chwili oddany jej bez reszty już do końca życia.
Zasiedli przy wysokim stole, reszta biesiadników zaś - służący, wasale i żołnierze - zajęła miejsca przy długich stołach po obu stronach wielkiej sali. Trębacz odegrał fanfarę i -wszyscy umilkli. Lord Edmund dźwięcznym głosem odmówił modlitwę zakończoną kolejną fanfarą, po czym paziowie wnieśli srebrne misy, by goście obmyli w nich ręce. Tymczasem ochmistrz wkroczył z oprawną w srebro czarą - zwaną też roztruchanem - przeznaczoną do uroczystych toastów.
- Za pannę Eleonorę i panicza Roberta, aby Pan pobłogosławił ich związek, by ich małżeństwo było długie i obfitowało w dzieci oraz by trwało w pobożności i umiłowaniu cnót - przemówił lord Edmund.
Eleonora spuściła wzrok, a jej policzki oblał gorący rumieniec; nie nawykła do tego, by znajdować się w centrum uwagi.
Pan wzniósł toast za zdrowie króla i honorowego gościa, Edwarda Morlanda, ten zaś zrewanżował się toastem za zdrowie gospodarza. Później roztruchan został wyniesiony, a pośrodku stołu ustawiono wykonane ze szlachetnego kruszcu i wysadzane klejnotami naczynie w kształcie galeonu - do naczynia tego mogli podchodzić biesiadnicy, by czerpać z niego przyprawy. Wreszcie przy dźwiękach muzyki wniesiono pierwsze danie.
Widzę tu dobrze zastawiony stół, milordzie - zauważył Edward Morland.- Wnoszę, że masz znamienitego kucharza!
Istotnie - przytaknął lord Edmund. - Podesłał mi go mój wuj, kardynał. Kucharz służył u Aldermana w Londynie i za życia swojego pana nie chciał nawet myśleć o zmianie pracy. Łączy więc kulinarny geniusz z lojalnością. Nie dość, iż cechy to rzadkie same w sobie, to jeszcze rzadziej występujące w parze. Smakują ci przyrządzone przez niego potrawy?
„Spodziewam się" - pomyślała surowo Eleonora. Dziczyzna w gotowanej na mleku kaszy z łuskanej pszenicy, kapłony, białe mięso w galarecie i pieczony łabędź z tak sprytnie powtykanymi piórami, że do złudzenia przypominał żywego ptaka. Oczekiwano jeszcze dwóch dań, poprzedzonych różnymi frykasami, przy czym na każde z nich składały się przynajmniej cztery potrawy. Stół więc z miejsca zdobył uznanie nieokrzesanego farmera.
- Nie sądzę, panie, byś jadał tak na co dzień - zwróciła się Eleonora do narzeczonego. - Przypuszczam, iż zazwyczaj siadacie do posiłku składającego się z najwyżej trzech potraw, prawda?
Na policzkach Roberta zapłonął rumieniec wstydu.
Racja, pani - odparł, unikając jej wzroku. - Mamy zwyczajną kucharkę. O dobrych kucharzy trudno.
Fakt - zgodził się z nim ojciec, usłyszawszy te wymianę zdań. - Co rusz odchodzi od nas kolejna białogłowa i wciąż nam brakuje kucharki.
Lord Edmund uśmiechnął się lekko.
- Dobry kucharz to najważniejsza postać w domu, zatem współczuję wam, panowie, z powodu waszych długoletnich cierpień. Jednak nie turbuj się, pani - zwrócił się Eleonory. - Nie wyślę cię na tak straszliwą mękę. Jacques, mój drugi kucharz zgodził się jechać z tobą i służyć ci w nowym domu. Będziesz zatem jadać w Yorku niemal równie dobrze jak w Dorset.
Eleonora omal się nie rozpłakała, wzruszona, że pan okazał jej taką hojność, gdyż kucharz był w każdym domu i każdym zakątku kraju najważniejszym, najwyżej opłacanym i najbardziej cenionym sługą.
- Panie, jakże mam ci dziękować? To bardzo, bardzo szlachetnie z twojej strony.
Lord Edmund delikatnie poklepał jej dłoń, uśmiechając się dobrodusznie.
- Sądzisz, pani, że odesłałbym cię z pustymi rękami? Choć nie masz posagu, zadbam, byś prócz tego, iż wnosisz mężowi dar najcenniejszy, czyli siebie, ofiarowała mu też inne dobra.
Zerknął na Roberta i po jego minie poznał, że młodzieniec za swój skarb największy uważa Eleonorę. Nie zależało mu jednak na Robercie, tylko na jego ojcu.
- Wybrałem też kilka mebli dla ciebie - mówił, kątem oka obserwując Morlanda - oraz kupony materiału na suknię ślubną i na draperie. Poza tym weźmiesz ze sobą pokojówkę i chłopca stajennego. Nie uchodzi, żeby nikt ci nie usługiwał w podróży.
Cały ten wywód miał tylko jeden cel: przekonać Morlanda, jak ważną osobę wybrał na żonę dla swego syna. Jednak świadomość tego ani na jotę nie umniejszała radości dziewczyny. Miała pojechać na północ z trojgiem służących- tych, którzy tworzą trzon każdego domostwa - oraz z własnymi meblami i kuponami materii. Wyruszy więc w wielkim stylu, lepiej, niż to sobie wyobrażała- bała się, że odjedzie na północ niczym uboga krewna i będzie musiała okazywać wdzięczność za chleb mężczyźnie stojącemu od niej o klasę niżej.
Posłała lordowi Beaufortowi pełen wdzięczności uśmiech, a zadowolony Morland z aprobatą pokiwał głową.
- Doskonale, milordzie, doskonale. Moi czeladnicy nie mają zbytniej ogłady, ale to bitni ludzie, a tacy potrzebni są w Yorkshire i jestem z nich wielce rad. Wszelako jako służba nie dogodzą pani, tego jestem pewien! To prości wieśniacy. Dom też nie przedstawia się zbytnio imponująco. Od lat brakuje mu subtelnej damskiej ręki i pokojowa od razu uzna zapewne, że trzeba tam urządzić nie lada porządek. Uporamy
się z tym jednak bez trudu, a żeby młodej pani wynagrodzić niewygody, po ślubie ofiaruję jej konia.
Teraz z kolei Morland chciał zaimponować lordowi Edmundowi i pokazać, iż nie dba ani o posag dziewczyny, ani o kosztowności. Na popisach mężczyzn Eleonora mogła tylko zyskać, dlatego uśmiechała się z wdzięcznością raz do jednego, a raz do drugiego.
Na zakończenie pierwszego dania znowu wniesiono srebrne misy z wodą do przemycia rąk, po czym na stół wjechał pierwszy delikates: wspaniały cukrowy wyrób w kształcie jelenia.
Zwierzęta naszych borów - oznajmił lord Edmund. -Wszak zaczynamy sezon łowiecki. Dużo polujecie w Yorkshire?
Ja nie poluję - odparł Morland - ale mój chłopak tak. Wszystkiego tam mamy pod dostatkiem: wszelkiego rodzaju i ptactwo, sarny, zające i dziki. Zwierzyny łownej w Yorkshire nie brakuje.
Weszli paziowie z drugim daniem: pieczoną baraniną i śledziami zapiekanymi w cieście. Muzyka ucichła, by jeden z młodych chłopców mógł przeczytać fragment Parlamentu zwierząt.
Eleonora zwróciła się do Roberta, czując, że powinna zadać sobie trud zabawienia go konwersacją. Z braku wspólnych tematów do rozmowy spytała:
- O czym myślisz, panie?
Jego odpowiedź była dla niej całkiem niezrozumiała, gdyż miast odezwać się angielskim, którym mówiono na południu wyspy i którego przykładnie uczył się od dzieciństwa, przemówił językiem północy. Eleonora patrzyła nań bez słowa, zupełnie zrozpaczona. Wiedziała, iż tam, dokąd jedzie, większość ludzi będzie się do niej właśnie tak zwracała, a ona, nie dość, że obca w nowym środowisku, nawet nie zdoła się z nimi porozumieć.
- Nie pojmuję cię, panie - rzekła. - Nie znam mowy północy.
Robert wybąkał przeprosiny i tym razem odezwał się po angielsku:
Zastanawiałem się, pani, jak ci się spodoba Micklelith.
Co to takiego?
Miejsce, do którego jedziemy. Dom. Micklelith jest nazwą domu. Znaczy tyle co „wielka brama". Wielka Południowa Brama Yorku. Widać ją z naszego domu, który stoi przy Wielkim Południowym Trakcie.
Czy dom jest duży? - spytała, mimo wszystko zaciekawiona.
Nie wiem, jaki wyda się tobie. To dom farmerski, do którego w ciągu ostatnich lat dobudowywano różne pomieszczenia, Sprawia wrażenie dużego. Jest stary - dodał przepraszająco - i nie tak elegancki jak ten. - Wspominał swój nagi, brudny i odrapany dom, żałując, że nie odnowił go na przyjazd narzeczonej. - Odświeżymy go na ślub, obiecuję ci, pani.
Eleonora bez entuzjazmu skinęła głową. Wiejski dom, myślała, musi być niewygodny bez względu na to, co się przy nim zrobi.
Zatem mieszkacie niedaleko miasta?
Ależ tak! Mieszkamy tak blisko miasta, że do kościoła, który wznosi się w obrębie murów miejskich, chodzimy piechotą. Dom stoi tuż przy wielkim trakcie, dlatego nowiny docierają do nas równie szybko jak tutaj, do Dorset. No i widzimy wszystko, co dzieje się na drodze: podróżujących kupców, komediantów i kuglarzy, uzdrawiaczy, wielkich panów, wspaniałe damy... - Nagle urwał. Tak bardzo chciał osłodzić jej wyjazd w nieznane, że zapomniał, iż do towarzystwa wspaniałych dam i panów jest przyzwyczajona na co dzień. Spostrzegł, że dziewczyna pogardliwie wydyma wargę, i zganił się w duchu za swoją niezręczność.
Eleonora na powrót zainteresowała się głównym nurtem toczonej przy stole rozmowy, która koncentrowała się, co nieuniknione, wokół spraw wojny. Jednak nie słuchała tego, o czym rozprawiano.
Rozmyślała o wspaniałych damach
i wielkich panach, a w szczególności o jednym. Dumała o wyjeździe do krainy księcia Yorku, o przenosinach w sąsiedztwo jego zamku, choć wiedziała, że on tam rzadko bywa. Tak, będzie bliżej Ryszarda i jednocześnie znacznie od niego dalej, książę bowiem nigdy nie zniży się do tego, żeby przestąpić próg nędznego farmerskiego domu. Na zawsze usuwała się z jego sfery i jeśli dane jej będzie ponownie go zobaczyć, na pewno nie spotka się z nim jak dawniej, gdy zajmowała pozycję uprzywilejowaną i mogła doń przemówić, a on miał ochotę się do niej zwracać. Jeśli przyszłoby jej oglądać go teraz, patrzyłaby na niego jeno spośród tłumu obstępującego gościniec, po którym jechałby ze swoją świtą, jeno spośród ludzkiej ciżby stojącej w tumanie pyłu i kurzu.
Rozdział drugi
l
Wyjechali pierwszego października o świcie. Lekki przymrozek oszronił kamienie na wewnętrznym dziedzińcu zamku, a obłoczki pary z końskich pysków unosiły się do najniższych okapów, gdzie przysiadły jaskółki, strosząc piórka przed zimnem. Październikowy poranek w niczym nie przypominał lata, stanowił raczej zapowiedź ponurej zimy i uświadamiał Eleonorze, że już niedługo znajdzie się w chłodniejszej części kraju.
Wysłuchawszy mszy i spożywszy śniadanie, wyruszyli w drogę. Przez wieś jechali truchtem, tworząc kawalkadę imponującą na tyle, że zaciekawione dzieci wybiegły na drogę, a kobiety i mężczyźni stawali w progach domostw, chcąc na własne oczy zobaczyć, kto przejeżdża. Niektórzy wieśniacy rozpoznawali Eleonorę i żegnali ją błogosławieństwem. Ze łzami w oczach machała do nich w podzięce, wiedząc, że prawdopodobnie nigdy już ich nie zobaczy. Syciła oczy widokiem rozłożystego zamku - wysokiej budowli z szarego kamienia na wzniesieniu - szaro-złotych wiejskich domków i łagodnych
zielonych pagórków porośniętych kępami zrzucających liście drzew. Przypomniała sobie, że z najwyższej wieży letniego zamku, jak go nazwano, rozciągał się widok na morze. Opuszczała Corfe na zawsze. Spędziła tu szczęśliwe chwile. Pożegnawszy się w duszy z całą okolicą, zasłoniła twarz kapturem, żeby ukryć wzruszenie.
Podróż była długa i męcząca. Eleonora, ubrana w najcieplejsze szaty i grubą pelerynę podbitą króliczym futrem, jechała na
krępym kucu zwanym Dodman - czyli Ślimak - który w pełni na swe miano zasługiwał; wybrano go dla niej, ponieważ nie zbaczał z drogi. Hiob, trzynastoletni stajenny, który miał jej usługiwać w podróży, dzielił wierzchowca z Gaby. Lord Edmund nie chciał się rozstawać z jeszcze jednym koniem, toteż piastunka siedziała za chłopcem w lekkim damskim siodle. Kucharz Jacąues starał się trzymać jak najbliżej kuca Eleonory, gdyż nie ufał ludziom Morlanda; wydawali mu się niewiele lepsi od bandy dzikusów. Kawalkady dopełniały dwa muły dźwigające bagaż narzeczonej, a także pięciu jeźdźców: Edward i Robert Morlandowie oraz ich trzej służący.
Spędzili w podróży cztery dni.
Co wieczór stawali w gospodzie; izby były prymitywne i brudne, ale karmiono ich i dobrze. Im dalej na północ, tym robiło się zimniej, a krajobraz stawał się coraz surowszy i dzikszy. Bywało, że jechali nawet kilka godzin, nie oglądając ludzkich siedzib ani też nie spotykając po drodze choćby jednego człowieka. Mijali wielkie połacie lasów, wrzosowiska i nieużytki, gdzie nieostrożny podróżnik mógł łacno paść ofiarą rozboju i stracić życie bez najmniejszej nadziei na pomoc. Jednak choć były pośród nich kobiety i choć prowadzili trzy objuczone dobrami zwierzęta, nikt ich nie zaatakował. Morlandowie i ich czeladnicy otwarcie nosili broń, sprawiając przy tym wrażenie ludzi, którzy dadzą łupnia każdemu napastnikowi. To wystarczało, by zbóje odstępowali ich dla łatwiejszej zdobyczy.
Piątego dnia opuszczali nocą gospodę w ulewie marznącego deszczu. Po długim okresie suszy droga była jak dotąd łatwo przejezdna, ale teraz, kiedy zbliżali się do Yorku wciąż zatłoczonym Wielkim Południowym Traktem, już po dwóch , godzinach stwierdzili, że warunki jazdy znacznie się pogorszyły. O dziewiątej rano sunęli w ślimaczym tempie, a konie grzęzły w błocie po pęciny. Na ostrożne pytanie Eleonory, czy można liczyć na poprawę stanu drogi, Morland odparł cierpko, że może liczyć na co chce, lecz nim dotrą do domu, konie i tak uwalają się po popręgi.
Trochę przesadził. Błoto sięgało końskich nadgarstków, ponieważ było półpłynne, ochlapywało i popręgi, i ubrania jeźdźców. Biedny krótkonogi Dodman radził sobie gorzej niż inne wierzchowce i bywało, że Eleonora poważnie rozważała, czy nie zejść z kuca i nie iść, a raczej brnąć przez błoto o własnych siłach, ale na szczęście uratowała ją wytrzymałość zwierzęcia. Około południa dotarli do kilkumilowego brukowanego odcinka traktu, wiodącego bezpośrednio do Yorku. Tu napotkali tak rozmaitych ludzi, jakich Eleonora nigdzie dotąd nie widziała.
Zawsze tu ruch taki wielki? - zapytała zdumiona,
Nie, pani, dla nas to wcale nie jest wielki ruch - odparł z przyganą Morland. Z każdą zjechaną milą jego mowa stawała się coraz bardziej niedbała i naznaczona naleciałościami języka północy. - Zobaczysz dopiero, co się tu dzieje podczas jarmarku albo w dzień targowy.
- Czy to już niedaleko? - zapytała po chwili.
Tym razem odwrócił się do niej Robert.
Jesteśmy na miejscu - odparł z nieśmiałym uśmiechem. -Widzisz, pani, tę wielką bramę przed nami? I mury miasta?
Tak... Tak, widzę. A więc to jest York?
Eleonora była rozemocjonowana i zadowolona. Odwiedziła niegdyś Winchester, ale poza tą jedyną wyprawą widywała wyłącznie wsie, dlatego ekscytowała się myślą o życiu u bram miasta. Podjechali bliżej, a ona z ożywieniem wypatrywała Yorku. Czuła jego unoszony wiatrem zapach i słyszała bicie kościelnych dzwonów, które wylewało się zza pięknych murów niczym fala dźwięku. Wrażenia te przyprawiły ją o chwilową utratę tchu. Nigdy nie zetknęła się z podobnymi zapachami, mieszkała bowiem w domach bogaczy, gdzie dbano o regularne odświeżanie powietrza. Teraz poznała smród odchodów, ludzkich i zwierzęcych, rozkładających się na ograniczonej przestrzeni. Natomiast dzwony z brązu grzmiały w całym mieście tak głośno, że aż mury drżały.
- Po cóż one tak biją? - zapytała Roberta, który nadal jechał u jej boku. - Biją bez przerwy - odparł. - Jedne wydzwaniają godziny inne wzywają wiernych na modlitwę. Są takie, które oznajmiają czyjąś śmierć. Większość dużych kościołów w mieście musi chyba wydzwaniać do samego wieczoru, inaczej nie zdążyłyby ogłosić wszystkich odbywających się tego dnia uroczystości żałobnych.
Cudowny dźwięk - powiedziała Eleonora. - Chciałabym wierzyć, że kiedy umrę, dzwony będą co roku czciły moją pamięć.
Skoro tak bardzo ci się podobają, pani, zaczekaj na dzień Wszystkich Świętych. Każdy dzwon w każdym kościele bije wówczas przez całą noc poprzedzającą święto i przez całą noc w wigilię Zaduszek. Mieszkamy tak blisko murów, że jeśli wiatr wieje od strony miasta, trudno nam zasnąć.
Powiedz, panie - spytała nagle, wpatrzona w Wielką Południową Bramę- co to za brązowawe kule nad bramą? Wyglądają jak dynie albo ogromne rzepy.
Nie odpowiedział od razu, a gdy na niego spojrzała, patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
- Naprawdę nie wiesz, pani?
Potrząsnęła głową.
Inaczej bym nie pytała.
To głowy, a raczej to, co z nich zostało. Głowy przestępców poddanych egzekucji na terenie miasta. Wiesza się ich, topi i ćwiartuje, a kiedy ich szczątki zostaną rozrzucone, głowy zatyka się na pale, gdzie gniją, dopóki się nie rozpadną lub nie porwą ich jastrzębie.
Och! - Eleonora odwróciła wzrok. Uznawała słuszność surowej kary dla przestępców, lecz nie cieszyła jej perspektywa przejazdu pod ślepymi, gnijącymi oczami.
- Przyzwyczaisz się, pani - rzekł Robert, powściągając uśmiech na widok jej przestraszonej miny.
Nie chciała, by ją miał za prowincjuszkę.
Wcale się nimi nie przejmuję - odpowiedziała ostro. - Zastanawiam się tylko, co by to było, gdyby któraś z nich spadła na przejeżdżającego przez bramę.
Tym razem nie musisz się o to martwić, pani. Jesteśmy już w domu.
Dom!
Słowo to dziwnie zadźwięczało w jej uszach - przecież prawdziwy dom został w Dorset! Jednak tu miała spędzić resztę swoich dni i doprawdy byłaby dziwaczką, gdyby nie rozejrzała się z zaciekawieniem. Od drogi posiadłość Morlandów chronił mur z blankami i wielka, wzmocniona żelaznymi ćwiekami brama, która teraz stała otworem, jako że powrót domowników zauważono z daleka, Wjechali więc ową bramą, by znaleźć się na dziedzińcu, po którym dreptały kury i uwalane w błocie świnie. Właśnie z tej perspektywy Eleonora po raz pierwszy ujrzała swój przyszły dom.
Był to budynek wzniesiony głównie z drewna, z wielkim spiczastym przyczółkiem wychodzącym na wschód i zadaszonymi balkonami biegnącymi na poziomie pierwszego piętra, skąd osobne drzwi wiodły do izb „na górce". Po obu bokach głównego budynku wznosiły się dodane bezładnie przybudówki, tworząc widoczną zewsząd plątaninę dachów, przyczółków i pomieszczeń. Ta chaotyczna zabudowa to był właśnie Micklelith House, co obwieszczał wyryty na kamiennych odrzwiach napis. Nie wyglądała na nic innego, tylko na to, czym w istocie była - a była wiejskim domem, dużym i rozbudowanym.
Robert z niepokojem przyglądał się minie narzeczonej, tymczasem Hiob zsiadł z konia, by podprowadzić kuca Eleonory w suche miejsce, gdzie i ona mogłaby stanąć na ziemi.
- Od południowej strony jest ogród - rzekł Robert z nadzieją, że dzięki tej wiadomości jej usta znowu przybiorą łagodniejszy wyraz. - A z zachodnich okien widać wrzosowiska i wzgórza. Nasza ziemia rozciąga się na południowy zachód. Od północnego zachodu graniczymy z nie uprawianym gruntem należącym do ludzi hrabiego Northumberland.
To jej nie interesowało. Była zmordowana i przemarznięta do szpiku kości. Marzyła o ciepłym kominku, jedzeniu i wygodnym łóżku; wszystko, czego pragnęła, znajdowało się tam, w środku.
Na ich widok wybiegło z domu kilku czeladników czy też zbrojnych sług Morlanda. Podniesionymi, wzburzonymi głosami rozmawiali teraz na podwórzu ze swym panem w języku, którego nie rozumiała - miast ludzkiej mowy przypominał rżenie i ryk zwierząt. Zsiadła z kuca i drżąc z zimna, stała pod balkonem, czekając na powitalny puchar wina i zaproszenie do domu. Ale na nic podobnego się nie zanosiło; Jej ludzie, Gaby, Jacąues i Hiob, tłoczyli się przy niej, jakby szukali schronienia. Chłopak trzymał w ramionach skamlącego szczeniaka, który bez specjalnego powodu odbył długą podróż tam i z powrotem. Jacyś mężczyźni odprowadzali konie do stajni, w czym towarzyszył im głośno na nich pokrzykujący Morland.
Robert miał zmieszaną minę.
Nie wiedział, co robić: iść za ojcem czy zostać. Zdawał sobie sprawę, że gościom należy się pewna atencja, zwłaszcza zaś narzeczonej, lecz wchodząc w rolę gospodarza, podkreśliłby tym samym nietakt ojca, co nie wydało mu się posunięciem roztropnym. W końcu postanowił pójść na poszukiwanie rodzica. Wymruczał pod nosem przeprosiny i rozpryskując błoto pod nogami, zniknął za rogiem domu. Goście zostali pod balkonem.
Eleonora znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Dała co prawda wyraz swym uczuciom, lecz niczego to nie zmieniło.
A to dzikusy! - wybuchnęła. - Zostawili nas w deszczu! Nie zaprosili do środka! Nie wygłosili powitalnego toastu!! Nie ma tu nikogo, kto by wprowadził nas do domu! Nisko upadliśmy, Gaby. Mniej się o nas troszczą niż o konie i psy.
Być może konie i psy, pani, są tu bardziej w cenie niż ludzie - stwierdził Hiob z goryczą. Większość życia spędził w cieple kuchni możnego lorda i nie znosił zimna. Zresztą na chłód był wyjątkowo mało odporny i od samego początku podroży rozważał, jaką ma szansę na przeżycie w Yorkshire do wiosny.
- Nie ma w tym domu kobiety - powiedziała Gaby, co najwyraźniej przeważyło szalę.
Eleonora wyprostowała się, z determinacją zadarła brodę i gotowa stawić czoło każdemu, kto by się chciał jej sprzeciwić, ruszyła do drzwi.
- Chodźcie! - rzuciła do służących, a ci aż nadto chętnie ruszyli w jej ślady.
W środku było ciemno, gdyż ze względu na deszcz zamknięto okiennice i światło wpadało tylko przez dymnik w dachu oraz małe, nie osłonięte szczeliny wysoko pod przyczółkiem. Eleonora znalazła się w izbie nagiej, ponurej i niczym nie ozdobionej. Na podłodze leżała warstwa sitowia, najwyraźniej od dłuższego czasu nie zmienianego, bo uklepanego do tego stopnia, że wystawały spod niego nagie kamienie podłogi; co więcej, przy każdym kroku spod nóg unosił się wstrętny odór. Ścian nie okryto draperiami i choć swego czasu ktoś zadał sobie trud ozdobienia tynku farbą, malunki zdążyły już wyblaknąć, a miejscami nawet poodpadać.
Najgorsze jednak okazało się to, że ogień w wysokim palenisku pośrodku sieni wygasł i został tylko ledwie się tlący żar, który nie mógł nagrzać tak wielkiego pomieszczenia. Fakt, że wokół paleniska nie kręcił się żaden pies, sugerował, że zwierzęta znalazły sobie jakiś cieplejszy kąt w zakamarkach domu i uciekły z zimnej izby niczym szczury z tonącego okrętu.
Eleonora machnięciem ręki nakazała służbie nie ruszać się z miejsca i ostrożniutko podeszła po rozpaćkanym sitowiu do przegrody, za którą, jak w każdym gospodarstwie domowym, musiały się znajdować dwie spiżarnie, z czego jedna do przechowywania nabiału. Przypuszczała, że czeladź siedzi w kuchni. Otwór w przegrodzie, prowadzący w głąb domu, przysłonięty był krowią skórą. Ledwie wsunęła za nią głowę, gdy ostry męski głos osadził ją w miejscu.
- Dokąd to się wybierasz, pani?
Obróciła się i ujrzała Morlanda, który wszedł do izby z przeciwległego końca. Domyśliła się, że muszą tam być dodatkowe drzwi na dwór.
- Wybieram się na poszukiwanie służących, panie. Nie dopilnowali ognia w palenisku, poza tym chcemy jeść. - Eleonora bardzo się starała, żeby jej głos zabrzmiał pewnie. Wyczerpana zimnem i głodem, bała się, że wybuchnie płaczem, a za nic na świecie nie mogła przecież pozwolić, by jej teść był tego świadkiem. - Wygląda na to, panie, że twoja służba uciekła.
Edward Morland przyglądał się jej z takim wyrazem twarzy, jakby rozmyślał, czy zbić ją, czy może podziwiać.
Na Boga, pani, w ładnej buzi masz iście wężowy język! Ale doceniam w owcy temperament, gdyż charakterna owca rodzi zdrowe jagnięta. - Machnął ręką w stronę wygasłego paleniska. - Ludzie są poza domem. O tej porze roku hodowcy mają pełne ręce roboty. Czeladź jest zajęta pomaganiem przy owcach i nie zawraca sobie głowy ogniem ani strawą.
Ale my chcemy jeść. Dlaczego nie przygotowano dla nas posiłku? - dopytywała się Eleonora.
Pora obiadu minęła, a wieczerzę jadamy o piątej. Na jedzenie będziesz, pani, musiała zaczekać. Zawrócił do wyjścia, ale przystanął, by jeszcze raz na nią spojrzeć. - Przekażę kucharzowi, kiedy wróci z pola, że od tej chwili kuchnią będzie się zajmował twój człowiek, pani; z chęcią zrezygnuje z obowiązku warzenia posiłków. I pamiętaj, pani, że choć lubię temperament, nie będą pobłażał zuchwałości, dlatego powściągnij swój ostry język. Inaczej zbiję cię jak nieposłuszne zwierzę.
Z tymi słowy opuścił izbę tą samą drogą, którą tu wszedł. Eleonora stała godnie wyprostowana, przygryzając z gniewu wargę. Nic nie odpowiedziała, lecz patrząc za nim, pomyślała sobie: „Pewnego dnia ja będą panią tego domu, Edwardzie Morland. Zobaczymy wtedy, kto tu kogo zbije".
Zaniepokojona Gaby dotknęła jej ramienia, przywołując ją do rzeczywistości. Przynajmniej tyle dobrze, że kiedy człowiek wpadał w przygnębienie, miał przy sobie innych, którzy na niego liczyli: wówczas łatwiej jest być dzielnym.
- Hiob, wyjdź na dwór i sprawdź, czy należycie oporządzono nasze konie. Wciąż są własnością lorda Edmunda. Zaczekaj, daj mi szczeniaka, teraz ja się o niego zatroszczę. Jacąues, ty idź do kuchni i zobacz, czy nie znajdziesz tam czegoś do jedzenia. Może jakieś resztki, mleko, cokolwiek... Mieszkańcy północy mogą sobie czekać na wieczerzę do piątej, ale ja muszę coś przekąsić już teraz. Gdyby ktokolwiek chciał ci przeszkadzać, od razu biegnij do mnie. A ty, Gaby, chodź ze mną. Pójdziemy na górę i zobaczymy, co oni tam mają. Spodziewam się, że znajdziemy komnatę sypialną, a może i świetlicę.
Odsunęły skórę zasłaniającą wyjście z izby i znalazły się w maleńkim korytarzyku ze schodami, które wiodły na górę. W korytarzyku ujrzały liczne drzwi; Eleonora domyślała się, że jedne z nich prowadzą do piwnicy, ale przeznaczenia pozostałych nie umiała odgadnąć. Na szczycie schodów pojawiły się kolejne dwie pary drzwi: na balkon i do pomieszczenia, które okazało się komnatą sypialną.
- Och, moje drogie dziecko, czy oni sądzą, że będziesz tutaj spała? - zdziwiła się Gaby, rozglądając się po ciemnej izbie.
Światło wnikało do pomieszczenia przez szpary w zamkniętych przed deszczem okiennicach, lecz gdy Eleonora kilka z nich otworzyła, ujrzały posępny, nagi pokój. Na tynkowanych ścianach nie było najmniejszej dekoracji, choćby jednej namalowanej róży. Wygódka w rogu komnaty nie miała odgradzającej ją od pokoju zasłonki. W izbie stało natomiast wielkie łoże otulone wełnianymi kotarami, przed laty zapewne czerwonymi, teraz jednak burymi od brudu i dymu. Pod oknem dostrzegły wąskie łóżko, pod ścianą zaś komodę z surowego drewna - to wszystko.
- Musimy to zmienić, Gaby - oświadczyła ponuro Eleonora. - Nic nie rozumiem! Przecież pieniędzy im nie brak. Nie możliwe, żeby ktoś zwiódł naszego pana co do ich bogactwa! Mając tyle złota, mieszkają jak zwierzęta i nie umilą sobie życia nawet plamą koloru?
Wszystko dlatego, że dom nie miał pani - orzekła Gaby. -Mężczyźni pozostawieni sami sobie dziczeją.
Nie znałam takiego, który nie stroił się jak paw, jeśli tylko mógł sobie na to pozwolić - stwierdziła zaskoczona Eleonora.
Robią to tylko wówczas, kiedy wokoło widzą pawice, panienko - zauważyła Gaby. - Wierz mi na słowo gdy w domu są sami mężczyźni, nie obchodzi ich ani własna prezencja, ani też to, jak ich dom wygląda.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wciąż tego nie pojmuję. Ale jak tylko zostanę panią Micklelith, wszystko się tu zmieni - oświadczyła.
Oprócz izby sypialnej odnalazły na górze długie pomieszczenie podzielone przegrodami na komory. W jednej z nich dostrzegły meble świadczące o tym, że niegdyś na piętrze; znajdowała się nie tylko świetlica, ale i komnata gościnna.
- Wydaje mi się, pani, że swego czasu była tu wielka izba - rzekła Gaby, patrząc na wysoki belkowany sufit ciągnący się nad całym skrzydłem tej części budynku. - W starych domach często widuje się je na piętrze. Gdy na dole zbudowali sobie większą, tę podzielili na komory.
Eleonora skinęła głową i zadrżała z zimna. Gaby natychmiast zaproponowała, by zeszły na parter i spróbowały rozniecić ogień w palenisku, gdy wtem pojawił się Robert.
- Ach, tu jesteście - powiedział nerwowo. Zakłopotany przestępował z nogi na nogę. Zagadnięcie narzeczonej kosztowało go wiele odwagi. Czuł, że jest dotknięta i rozgniewana, do czego miała prawo, i choć pragnął przeprosić ją za niestosowne zachowanie, nie wiedział, jak to zrobić, nie krytykując ojca.
Eleonora spojrzała na niego z pogardą. „Co za mięczak! -myślała. - Przerośnięte cielę!"
- Słucham cię, panie - rzekła cierpko.
Chciałem wam powiedzieć... Chciałem was zapytać... - Głośno przełknął ślinę. - Przyszedłem zadbać o waszą wygodę.
Panie, próżne twoje staranie, bym poczuła się tutaj wygodnie - burknęła Eleonora. - Nawet nie przygotowano nam spania. A może wy, mieszkańcy północy, każecie swym kobietom sypiać wraz ze służbą?
Robert spiekł raka.
- Wybacz, pani. Poleciliśmy przygotować dla ciebie komnatę gościnną, ale mieliśmy kłopot z owcami i kto żyw musiał pomagać w polu. Nasi ludzie wciąż są na pastwiskach, dokąd udał się również mój ojciec. Przysłał mnie, żebym...
- Zadbał o moją wygodę - dokończyła szyderczo.
Czuł, że dziewczyna się nad nim znęca.
Zrobię, co w mojej mocy - powiedział, stawiając słaby opór.
A więc gdzież jest owa komnata? Niechaj moi służący zrobią to, w czym twoi, panie, zawiedli.
To jest właśnie komnata gościnna - oświadczył Robert mając na myśli komórkę, w której stali.
Eleonora rozejrzała się. Milczała, lecz jej mina mówiła aż nazbyt wiele.
Robert wiedział, że musi się wytłumaczyć.
- Widzisz, pani, od śmierci mamy nie używaliśmy wszystkich izb. Przebywamy głównie w wielkiej sieni. Swego czasu mieliśmy tu naszą komnatę gościnną, w głębi domu było ich jeszcze kilka, teraz jednak wszystkie zostały przekształcone w komory. Przykro mi, że nie przygotowano nic na twój przyjazd, pani, lecz wierz mi, że gdybym sam...
Na widok jego zmieszania Gaby ogarnęło współczucie.
Nie szkodzi, panie. Jeśli tylko podeślesz nam kilku ludzi, by usunęli stąd te rupiecie, niebawem zaprowadzimy w izbie porządek. Pani, zechciej pójść na dół i przysłać mi tu Hioba. Raz-dwa weźmiemy się do roboty.
Masz kilku wolnych ludzi, panie? - zapytała Eleonora.
Już niedługo wrócą z pastwisk - odrzekł Robert. - Ojciec kazał dwóm czeladnikom przynieść wasze bagaże ze stajni.
Doskonale - stwierdziła Gaby. - A teraz racz zaprowadzić moją panią do ognia, nim zamarznie nam tutaj na śmierć. Ja dopilnuję wszystkiego. Sądzę... Sądzę, że macie dla niej łóżko?
Łóżko dla gości jest w jednej z komór. Będziecie spały we dwie aż do czasu...
Do czasu? - dopytywała się Gaby. Twarz mu płonęła.
Do czasu ślubu.
- Ach, tak - mruknęła Gaby. Pani, idź już na dół i zabierz ze sobą to zziębnięte szczenię.
Eleonora uśmiechnęła się do piastunki z wdzięcznością i godnie wyszła z komory, za nią zaś, niczym paź za królową, podreptał Robert. Ale była z niej królowa przemarznięta i zabłocona, królowa bardzo nieszczęśliwa, która w najbliższym otoczeniu nie widziała nic, co mogłoby jej zrekompensować utratę dawnego domu.
2
Ustalono, że ślub odbędzie się za niecały miesiąc, dzień po Zaduszkach, trzeciego listopada. Eleonora nie miała więc dużo czasu na prace, które uznała za niezbędne. Należało wysprzątać dom, przygotować komnatę sypialną pod nowe draperie, uszyć nowe kotary do łóżka i ozdobić ściany. Trzeba było przygotować stroje i ucztę weselną. Poza tym musiała przecież poznać zwyczaje domu, nauczyć się imion współmieszkańców i z wolna przymierzać się do obowiązków, które po ślubie miała wziąć na siebie jako pani domowego ogniska.
Od pierwszej chwili zajęła się ustalaniem codziennego jadłospisu, w czym Jacques wielce jej pomagał. Wspólnie sporządzali listy niezbędnych produktów do kupienia na targu miejskim. Morland lubił dobrze zjeść, dlatego lepsze potrawy wprowadzone na jego stół staraniem Eleonory oraz kucharza natychmiast poprawiły mu humor. Dzięki temu godził się niemal na wszystkie zmiany w domu sugerowane przez nią lub Roberta.
Usunięto przegniłą, rozpaćkaną warstwę sitowia grubą na stopę i zarzucono podłogę świeżą wyściółką. Czyszczenie dołów kloacznych odbywało się zazwyczaj raz na kwartał, lecz choć od zakończenia kwartału minął dopiero miesiąc, doły wyglądały tak, jakby od pół roku ich nie opróżniano. Eleonora wyciągnęła więc wniosek, że nikt w tym domu nie czuł się odpowiedzialny za utrzymanie czystości i wszelkie prace porządkowe odbywały się jedynie od przypadku do przypadku. Lawy i stoły na kozłach wyszorowano piaskowcem do białości, a odpadający ze ścian tynk zerwano i położono świeży.
W komnacie sypialnej ściany pomalowano w czerwone i żółte róże na tle zielonych pnączy. Nowe, podbite delikatnym jedwabiem kotary do łożnicy oraz kapa z Dorset były w żółto-szkarłatne pasy. Dwie zielone poduszki haftowane w żółto-białe stokrotki położono na przywiezionej z południa dębowej skrzyni z ubraniami, dzięki czemu powstało wygodne siedzisko. Po założeniu impregnowanych tłuszczem, mocno napiętych lnianych zasłon - chroniących od deszczu i wiatru, lecz przepuszczających światło - oraz dzięki stale podtrzymywanemu ogniowi w mosiężnym koszu sypialnia stała się wkrótce najjaśniejszym i najmilszym pomieszczeniem w domu. Ponieważ Morlandowie nie mieli świetlicy, Eleonora zamierzała korzystać z komnaty sypialnej również i za dnia, gdyż w czas słoty, kiedy nie można było otworzyć okiennic, tylko tam miała wystarczająco dobre światło do swoich robótek.
Planowanie tych zmian i wprowadzanie ich w życie sprawiło, że Eleonora i Robert spędzali ze sobą sporo czasu. Narzeczony nieraz zaskoczył przyjemnie swoją przyszłą żonę uwagą świadczącą o wykształceniu i starannym wychowaniu. Przy każdej nadarzającej się okazji zabierał ją na konne wycieczki by jak najlepiej mogła poznać majątek, i wtedy czuł się najszczęśliwszy. Eleonora jeździła na Dodmanie, ze szczeniątkiem, którego przytrzymywała przed sobą w siodle. Nazwała pieska Gelert i wypuszczała go na pola bądź wrzosowiska. 0d wiatru jej policzki nabierały rumieńca, oczy blasku, a świeżej powietrze uderzało do głowy jak wino. Robert patrzył na nią rozmodlonym wzrokiem, powstrzymując Sygnusa, żeby siej nie wyrywał przed krótkonogiego Dodmana.
Uwielbiał Eleonorę, oddałby życie, byle tylko sprawić jej przyjemność, lecz niełatwo ją było zadowolić. W jednej chwili śmiała się z nim albo z niego, z ożywieniem rozprawiając o tym, co można zrobić, żeby umilić i rozweselić wnętrze domu, a zaraz potem nabierała lodowatej rezerwy i przyglądała mu się nieomal z pogardą.
Nie wiedział, co powodowało owe zmiany w nastroju, ale humory dziewczyny i tak nie miały wpływu na jego miłowanie. Królowe i boginie znane są przecież z kapryśnego usposobienia. Eleonora zaś nie mogła tak szybko zapomnieć swego domu ani swych nadziei, o których w Micklelith przypominał jej najmniejszy drobiazg. Na polach, na wrzosowiskach czuła się najszczęśliwsza i najswobodniejsza, trawy i wrzosy w Yorkshire pachniały bowiem tak samo jak trawy i wrzosy w Dorsetshire. Pod gołym niebem mogła więc udawać, że wszystko jest po staremu, a ona nadal mieszka w swoich stronach.
Wieczorem trzeciego listopada Eleonora stanęła drżąca przy ślicznie udekorowanym łożu i Gaby pomagała jej zdjąć piękne szaty ślubne. Komnatę oświetlały woskowe świece, w powietrzu unosiła się woń suszonych kwiatów, a na cieniutkim prześcieradle małżeńskiego łoża leżały rozsypane płatki róż - piastunka dołożyła wszelkich starań, żeby wszystko wyglądało tak, jakby jej pani wyszła za mąż za lorda. W czasie uczty Gaby dobrze sobie podjadła i popiła - do stołów zasiedli zaraz po powrocie z kościoła Świętej Trójcy - dlatego rozbierając Eleonorę, miała zaróżowione policzki i nieco szkliste oczy.
- Wyglądałaś dziś jak królowa, moja gołąbeczko - powiedziała, ściągając jej przez głowę obszytą futrem z lisa suknię z grubego czerwonobrązowego aksamitu. - Zawsze wiedziałam, że wyrośniesz, pani, na piękność, ale nigdy dotąd nie wyglądałaś tak ślicznie jak dzisiaj. A i twój mąż w ślubnym stroju prezentował się wspaniale. Nawet Jacques stwierdził, że choć pracowaliśmy u lorda Edmunda, nie musimy się wstydzić nowego pana.
Eleonora milczała, nie przeszkadzając Gaby mówić. Pozwoliła zdjąć jej tunikę i bieliznę i włożyła koszulę. Ledwie słuchała piastunki, gdyż myślami błądziła bardzo daleko. Choć wiedziała, że niegodziwość to nie do opisania, w swoją noc poślubną dumała o tym, jak też by się czuła, gdyby wyszła za Ryszarda. „Nie bałabym się, gdyby to on został moim mężem - myślała. - Byłabym dumna i szczęśliwa. Ale za kilka minut do komnaty sypialnej wejdzie Robert, zostawią nas samych i zniknie wszelka nadzieja. Będę należeć do i niego aż po kres życia".
Gaby wyjęła spinki z włosów pani i ciężkie sploty opadły na dziewczęce ramiona. Piastunka wzięła szczotkę.
- Takie cudne masz włosy, gołąbeczko, aż szkoda je ukrywać. Ha, twój mąż ujrzy je w pełnej krasie! Prócz niego nie zobaczy ich już nigdy żaden mężczyzna. Wierzmy, że pan Robert potrafi je docenić. No proszę, gładkie i błyszczące niczym skrzydło kruka! Myślę, że jesteś gotowa, dziecinko. Wołać ich?
Eleonora przygryzła drżącą wargę i skinęła głową. Chcąc dodać swej pani otuchy, Gaby dotknęła jej serdecznie.
- Nie bój się - rzekła. - Pamiętaj, że on też jest młody i zdenerwowany. Pomożecie sobie nawzajem.
Dziewczyna zarzuciła jej ramiona na szyję i mocno do niej przywarła.
Och, Gaby! Co ja bym bez ciebie zrobiła? Nie zniosłabym tego!
Ależ zniosłabyś, zniosła, głuptasku. Pamiętaj jednak, panienko, że twoja stara Gaby zawsze będzie przy tobie i nigdy cię nie opuści. No, no, trzymaj się dzielnie, kochana, a ja juz po nich pójdę.
Robert, ubrany przez czeladników w koszulę, wszedł do komnaty wraz z ojcem, za nimi zaś wkroczyli goście weselni. Zgodnie z ceremoniałem para młoda została zaproszona do łoża. Potem, gdy państwo młodzi siedzieli już w łożnicy ramię przy ramieniu, podano im roztruchan. Później Edward Morland im pobłogosławił, natomiast goście pozwalali sobie na głośne i sprośne uwagi, których Eleonora na szczęście nie rozumiała. Rozumiał je za to Robert i choć ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać, krew odpłynęła mu z zaróżowionych policzków.
Morland - w głowie szumiało mu od piwa i wina - klepnął syna w plecy i kciukiem wskazał nowo upieczoną synową, która siedziała sztywno, ani nie płacząc, ani się nie uśmiechając.
- Wygląda jak bryła lodu, chłopcze - zaczął. - Będziesz musiał ją trochę rozmrozić. Spraw się jak mężczyzna. - Pochylony nad uchem Roberta, beknął cicho. - Kupiłem ci, synu, piękny okaz i prawo, byś z niego korzystał. Reszta należy do ciebie. Tryknij ją chwacko, żeby się stała słodka, a powije urodziwe jagnię. - Wyprostował się i machnął pustym kielichem. - Syna! Syna! - zawołał, a rozochoceni goście dołączyli się do niego ze śmiechem.
Młoda para legła w łożu, kotary zasunięto, goście zaś zeszli na dół, żeby się bawić i pić.
W komnacie sypialnej zapadła dławiąca cisza. W dusznej i wszechogarniającej ciemności otulonego kotarami łoża młodzi leżeli obok siebie, nie dotykając się i milcząc. Jednak każde z nich tak intensywnie doznawało obecności współmałżonka, że niemal fizycznie czuli swoje oddechy. Robertowi ciągle dźwięczały w uszach słowa ojca: „Tryknij ją chwacko, żeby stała się słodka"
Rzecz w tym, że dla niego już teraz była słodka. Eleonora, najwspanialszy kwiat pośród kobiet - wielbił ją i miłował tak szaleńczo, że na myśl o niej krew się w nim burzyła, ale zupełnie nie czuł się jej godzien. Skąd on, tak nisko urodzony i taki nieokrzesany, miałby czerpać odwagę, by choćby tylko ją dotknąć? Jednocześnie pragnął żony tak bardzo, że aż cały drżał. Oczyma wyobraźni widział jej białe ciało spowite tylko w długie czarne włosy. Udręczony tą walką, aż jęknął w duchu.
Eleonora czekała. Nie mogła przeciwdziałać swojemu przeznaczeniu, ale też nie zamierzała wyjść mu naprzeciw. Buntowała się wewnętrznie: nie, nigdy nie zaakceptuje tego niezdarnego farmera. Robert Morland może - ba, nawet musi - posiąść jej ciało, ale nigdy nie dostanie nic więcej. A ciało ofiaruje mu z niechęcią, bez wdzięku i serdeczności. Czekała więc. Tylko dlaczego leżał tak nieruchomo? Wiedziała, co powinno się stać, wiedziała, co trzeba zrobić - dlaczegóż zwlekał? W przedłużającej się ciszy napięcie narastało, wprawiając ich w coraz większe zdenerwowanie.
- No więc? - zapytała w końcu. Jej głos w ciemności zaskoczył ich oboje.
Robert odchrząknął, lecz nie mógł wydusić z siebie słowa. Udręczona, pragnąc mieć to małżeńskie doświadczenie jak najszybciej za sobą, zaczynała tracić cierpliwość.
- Będziemy mężem i żoną, panie, czy może nie wiesz, jak tego dokonać?
Dotknęła go do żywego.
Okrutnymi słowami wyzwoliła go z męki pragnienia i wstydu - ogarnął go gniew. Zacisnąwszy zęby, rzucił się na nią, pozbawiając ją tchu ciężarem twardego ciała. Szaleńczymi ruchami zaczął na niej szarpać koszulę; ogarnięty niespodziewaną żądzą, ledwie mógł oddychać. Nie uległa mu, nie było między nimi łagodności, ranił więc i ją, i siebie, tłukąc o nią ciałem niczym ptak o pręty klatki.
Jej oczy wezbrały łzami, lecz nawet nie jęknęła; przygryzła tylko wargę do krwi. A później, gdy piekący ból osiągnął nasilenie największe, Robert wydał z siebie zdławiony krzyk -i nagle było po wszystkim. Opadł na nią bezwładnie jak trup, jednak wyraźnie czuła, że z trudem łapie oddech. „I już koniec? - pomyślała zdziwiona. - To chyba musi wyglądać inaczej!" Miała wrażenie, że sobie sprawił nie mniej cierpienia. Inaczej jej tę noc opisywano.
Robert zsunął się z Eleonory i opadł na przeciwległą część łóżka, gdzie legł na brzuchu, zakrywając głowę ramionami. Chciał się schować dręczony wstydem i upokorzeniem. Pragnienie posiadania i jednoczesny lęk, miłość do niej i bojaźń, jaką odczuwał, kiedy miał jej dotknąć - wszystko to zupełnie go pozbawiało męskości. Gniew rozpalił w nim żądzę tylko na krótką chwilę, a fakt, że właśnie wtenczas posiadł swoją żonę, przysporzył mu dodatkowego cierpienia. Ukrył twarz, chcąc zapaść się pod ziemię i zapomnieć o swej niezdarności, lecz gdy najostrzejszy ból minął, uświadomił sobie, że jego żona też cierpi. Usłyszał jej płacz.
- Nie! - wykrzyknął udręczony. Obrócił się i ostrożnie wyciągnął do niej drżące ręce. Wstrząsana szlochem, leżała sztywno, ani go nie szukając, ani nie uciekając przed jego dotykiem. Gdy jednak zaczął głaskać jej włosy, a potem bark, jęła się rozluźniać, on natomiast, ośmielony taką reakcją, przygarnął ją do siebie i utulił. - Nie płacz - mówił. - Przepraszam. Przepraszam... Wszystko będzie dobrze. Proszę cię, już nie płacz.
Nie mówiła nic, lecz tajała w jego objęciach. W pewnej chwili obróciła się, tak że poczuł na ramieniu jej mokrą od łez twarz. Mrucząc kojąco, głaszcząc ją, stał się nareszcie silny i zaradny. Czuł, że jest dzielny, że potrafi ją pocieszyć. Czuł się jak prawdziwy mąż.
- Nie płacz, jagniątko, moje maluśkie jagniątko - mówił pieszczotliwie, co jego samego wprawiło w zdumienie. Przecież w jego półsierocym dzieciństwie nikt tak do niego nie przemawiał. - Moje jagniątko, źrebiątko ty moje, wszystko będzie dobrze.
Miał mocne, kojące dłonie. Pozwoliła, by ją tulił i pieścił. Nie mógł wiedzieć, że wspominała inne mocne dłonie, inne stanowcze usta. W ciemności łatwo jest udawać.
- Moje małe jagniątko... - mruczał Robert, a ona mościła się w jego ramionach swobodnie jak ptaszek. W ciemności był silny, zaradny i kochany. W ciemności była żoną swego umiłowanego.
3
Na świętego Marcina minął tydzień od ich wesela i jęli przywykać do normalnego życia. Naturalnie nie mieli już komnaty sypialnej wyłącznie dla siebie: spali w dużej, zasłoniętej kotarami łożnicy, z Morlandem na małym łóżku z jednej i Gaby z drugiej strony izby. W dzień oba małe łóżka chowano pod dużym, a skrzynie na ubrania wyciągano bliżej środka izby, by móc na nich usiąść. Gaby i Eleonora spędzały w tej komnacie po kilka godzin dziennie, zajęte niekończącym się przędzeniem przy kołowrotku. Wełniana przędza trafiała później do tkacza Jana i jego żony Rabekyn, którzy mieszkali w jednej z wielu chat otaczających dom Morlandów. Utkany materiał zaś wracał do Eleonory i Gaby, które zajmowały się jego dalszą obróbką. Czasami pomagała im Rabekyn, gdyż ciepłe ubrania trzeba było zapewnić wszystkim domownikom.
Eleonora uczyła się nowych obowiązków, dobrze wiedząc, że teść obciąży ją winą za wszystko, czego w domu zabraknie. O tej porze roku zajmował się ubojem i soleniem mięsa, które miało zapewnić im przetrwanie do wiosny. Zadaniem młodej synowej było zadbać o to, by w ciągu zimy nie wyczerpały się inne zapasy. Dlatego też przy pomocy Jacques'a i Gaby sporządzała długie i nerwowe spisy wszystkiego, co mogło im się przydać. Znajdowały się na nich: migdały, rodzynki, cukier, gorczyca, rabarbar, liście bobkowe, jedwab, koronki, aksamit, świece, melasa, pomarańcze, daktyle, przyprawy korzenne, wino. Niektóre sprawunki dało się załatwić w Yorku, inne rzeczy należało sprowadzić aż z Londynu. Każdy ze współtworzących owe spisy przypominał sobie co chwilę o kolejnej potrzebie, którą natychmiast umieszczano na liście, mimo to Eleonora żyła w przekonaniu, że na pewno o czymś zapomnieli. Dotychczas tylko słuchała poleceń, teraz sama musiała zarządzać, karmić i dbać o pięćdziesięcioro ludzi na farmie.
Prócz spisywania zamówień odpowiadała również za przygotowywanie, konserwowanie i magazynowanie płodów rolnych, mąki, dziczyzny i ryb. W swej pieczy miała mleczarnię, piwowarnię i kuchnię, podobnie jak zapasy drewna na opal do kuchennego pieca i do ogrzewania wielkiej sieni. Do jej obowiązków należała także dbałość o sprawne funkcjonowanie domu na co dzień. Musiała troszczyć się nie tylko o to, żeby ogień nie wygasł i posiłki przygotowywano na czas, lecz również o ubrania i maniery wszystkich domowników, a nawet o to, by każdy korzystał z cotygodniowej kąpieli. Uznała, że pod tym względem zwyczaje Micklelith House są nader niezadowalające. Robert kąpał się mniej więcej regularnie, ale, po pierwsze, był on skrupulatny z natury, a po drugie, wychowano go po szlachecku. Morland wchodził do kąpieli jedynie wówczas, gdy o niej pomyślał, co zdarzało się nader rzadko. Domowa czeladź brała kąpiel, gdy miała ją nakazaną, czyli prawie nigdy; parobcy zaś uważali, że moczenie się w wodzie jest wielce niebezpieczne, wręcz zagrażające życiu.
Nie znała miejscowego języka, dlatego sporo kłopotów przysparzało jej odkrywanie, na czym w Micklelith House polega rola pani domu. Nieraz naraziła się przy tym na złorzeczenia z racji popełnionych zaniedbań i błędów. Dotychczas to Morland zarządzał domem, lecz gdy już kupił synowi żonę, pragnął niezwłocznie przekazać jej wszystkie sprawy domowe. Służba też miała swoje obowiązki, lecz czyhała tylko na sposobność, by się ich jak najszybciej pozbyć, co też robiła na wyścigi, nim Eleonorą zdołała się zorientować, na czym one w ogóle polegają. Kiedy wygasł ogień, gdy nie wniesiono do domu mleka lub nie nałapano ryb na piątkowy obiad, Morłand natychmiast odsądzał synową od czci i wiary. Eleonora nie znała języka północy, lecz to, co z tyrad teścia rozumiała, w większości przypadków nie nadawało się do powtórzenia.
Co więcej, kiedy już poznała zakres swoich obowiązków, miała trudności z zagonieniem ludzi do roboty, gdyż posługiwała się inną mową niż oni. W tym przypadku jednak korzystała z pomocy służących z Dorset. Jacąues całe życie pracował w kuchni i dużo wiedział o prowadzeniu domu. Umiał obliczyć, ile produktów potrzeba do wykarmienia wieloosobowej gromady, no i był kucharzem - zajmował tym samym najwyższą pozycję wśród domowej czeladzi - w dodatku kucharzem porywczym, potrafił więc zaskarbić sobie respekt pozostałych.
Młody Hiob miał dobre ucho do języków, a zatem szybko opanował miejscowy dialekt i często służył swej pani za tłumacza. Zdarzało się to na tyle często, że wkrótce przyjęła go na stałą służbę; pełnił rolę jej pazia i totumfackiego. No i wpatrzona w nią z nie słabnącym uwielbieniem Gaby, rzecz jasna, pomagała jej, jak tylko mogła, pocieszała i krzepiła. W oczach piastunki jej ukochane dziecko wszystko robiło najlepiej.
I choć Eleonora miała dużo pracy, lubiła swoje zajęcia. Były dla niej wyzwaniem, dodawały jej skrzydeł. Najgorsze w małżeństwie okazało się obcowanie z mężem. Pracując, martwiąc się, organizując robotę dla innych, mogła o nim całkowicie zapomnieć. Tym łatwiej, że zawsze się starał nie wchodzić jej w oczy. Za dnia Robert unikał jej jak ognia, a Morland wprost nie mógł się nacieszyć ani nadziwić nieoczekiwanemu przypływowi energii, z jaką syn włączył się do pracy na farmie. Jednakże wieczorami, między wieczerzą a pójściem do łożnicy, skazani byli na swoje towarzystwo i wówczas nie potrafili już myśleć o niczym innym, tylko o małżeńskich zmaganiach, które ich czekały.
Noc w noc, za osłoną kotar, udręczony i zdesperowany Robert zaciskał zęby i rzucał się na żonę. Eleonora leżała sztywno, znosząc ból, którego przyczyną był po części jej bierny opór, i nie wydając z siebie ani jęku. Ból nie trwał na szczęście zbyt długo, gdyż niemal sam jej dotyk doprowadzał Roberta do szczytu pożądania. Później oboje zapadali w niespokojny sen, odsunięci od siebie tak daleko, jak tylko na to pozwalała szerokość łóżka. Choć miłował ją i jej pragnął, chętnie zrezygnowałby z nie dających mu przyjemności zbliżeń. Wiedział, że Eleonora też ich nienawidzi, że czuje do niego obrzydzenie, musiał jednak to robić, dopóki nie spłodzi potomka. Zdawał sobie sprawę, że ojciec chce, by dokonał tego jak najszybciej, a bardziej lękał się rodzica niźli żony.
Gdy okazało się, że czeka ją noc bez męża, Eleonora przyjęła to z ulgą. Morland poinformował ich o swych zamiarach w wigilię świętego Marcina. Skończyli wieczerzę i wszyscy skupili się na dole wokół ognia. Gospodarz naprawiał uprząż, Robert zaś czytał na głos jedną z pikantnych opowieści Chaucera. Eleonora i Gaby siedziały wraz z kobietami i szyły koszule. Zbrojni pili i śpiewali - na razie jeszcze spokojnie - w odleglejszym kącie izby.
Kiedy Robert doczytał opowieść do końca, ojciec nakazał mu milczenie i zwrócił się do synowej:
Pani, jutro ruszamy do Leicesteru na świętomarciński jarmark. Możesz mi zatem dać listę wszystkiego, czego ci stamtąd trzeba. Jedziemy z Robertem i zabieramy kilku ludzi, a ty, pani, będziesz tu rządzić sama. Zostanie ci jednak sporo chłopa do obrony, niczego się zatem nie lękaj.
Nie lękam się, panie - odparła z godnością. Czekała ją noc spokoju, noc bez okropnej cichej walki nad jej ciałem! Próbowała ukryć radość. - Tak, naturalnie, jest kilka rzeczy, których mogę z Leicesteru potrzebować. Muszę zamienić parę słów z Jacques'em.
Sama, pani, nie wiesz? - zapytał ostro Morland.
Nie uprzedziłeś mnie, panie. Trudno, bym na zawołanie znała wszystkie detale - odparowała Eleonora.
Robert przywykł już do niespodzianek ze strony rodzica -o tym, że znalazł mu żonę, też dowiedział się raptem w przededniu wyjazdu na południe - dlatego przeżył szok, słysząc odpowiedź Eleonory. Morland uniósł tylko brew. podobał mu się temperament synowej.
Tuszę, że pożytecznie spędzisz czas, pani - odrzekł - i że nie będziesz siedziała po próżnicy, wykorzystując wyjazd twoich panów.
Spożytkuję ów czas na zorganizowanie kąpieli dla dziewek.
Kąpieli dla dziewek?!
Owszem - odparła nieporuszona. - Wczoraj w drewutni odkryłam odpowiedni cerber. Pełno w nim rupieci, ale łacno go można opróżnić. Napalimy pod wszystkimi paleniskami, nagrzejemy wody, wypędzimy mężczyzn do sieni, a kobiety zagonimy do kuchni i dopilnujemy, żeby się wymyły. - Rozkoszowała się ową perspektywą, niektórych dziewek bowiem nie lubiła. - Gaby i Hiob staną w drzwiach, bacząc, by żaden mężczyzna nie wdarł się do kuchni. Morland wybuchnął śmiechem.
- Postaw ich, pani, lepiej po to, żeby nie wypuszczali stamtąd kobiet!
Może i tak - odparła. - Ale łatwiej dojdę do ładu z kobietami, a mężczyźni nie będą tak zaskoczeni, gdy w piątek przyjdzie ich kolej.
Akurat! - sapnął Morland, tym razem jednak bez cienia uśmiechu. - Masz wiele pomysłów, pani, zapominasz jednak, że to ja jestem panem tego domu.
A ty zapominasz, że ja jestem jego panią! - odparowała bez namysłu Eleonora, za co natychmiast oberwała kuksańca. Krzyknęła i chwyciła się za obolałą głowę.
Robert na wpół podniósł się z ławy.
Ojcze! - krzyknął!
Co?! Ty też chcesz oberwać, młokosie? - Morland osadził go na miejscu surowym spojrzeniem. - Chętnie spiorę was oboje, zapamiętajcie to sobie. Ta dama sądzi, że może się rządzić moją służbą niczym psy owcami, a dobrze wiesz, co czeka te, które niepokoją stado.
Eleonora wciąż trzymała się oburącz za głowę.
- Wiecznie mi, panie, powtarzasz, że moim obowiązkiem jest zarządzanie domem - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Wiedz zatem, że nie pozwolę, by ludzie, którzy mnie otaczają, cuchnęli niczym gnojówka. Moi ludzie kąpią się co tydzień, a do obowiązków gospodyni należy dbałość o to, by kąpieli zażywali wszyscy.
- Przestań, Eleonoro - szepnął zdenerwowany Robert.
Przeszyła go rozgniewanym spojrzeniem.
- Będę mówiła, co myślę - oświadczyła. - Jeśli mam zbierać cięgi, muszę też mieć okazję do działania.
Zaległa krótka, pełna napięcia cisza, podczas której teść i synowa mierzyli się wzrokiem. W końcu Morland wzruszył ramionami i zajął się naprawieniem uprzęży.
No cóż... - mruknął. - Pewnie masz rację, pani. Możesz sobie kąpać służących, skoro cię to bawi, podobnie jak ja mogę ci przyłożyć, jeśli tylko najdzie mnie ochota. - To była groźba, o czym wiedzieli oboje. - Woda im nie zaszkodzi. Ja sam zażywam kąpieli, kiedy mi się zechce.
Mam nadzieję - odrzekła stanowczo - że i ty, panie...
Zmilcz, dziewczyno! - ryknął. - Nie próbuj mną rozporządzać, jeśli nie chcesz znów poczuć mojej ręki!
Roztropnie porzuciła temat kąpieli i zajęła się robótką. Miała przyjemną świadomość faktu, że postawiła na swoim w sprawie, na której jej zależało. Teść zerkał na nią spod oka, próbując ukryć nieznaczny uśmieszek rozbawienia. Tymczasem Robert patrzył na żonę z nie skrywanym podziwem. Przeciwstawiła się ojcu, tymczasem on nie potrafił mu się sprzeciwić nawet wówczas, gdy szło o najmniejszy drobiazg.
Mimo protestów dziewek i kobiet Eleonora zmusiła wszystkie do kąpieli. Ostrzegła też mężczyzn, że w piątek czeka ich to samo. Dom pojaśniał od czystości, jedzenie się poprawiło, a służba coraz częściej przychodziła do niej i po nakazy, i po radę. O tak, powolutku zaczynała odciskać swe piętno na Micklelith House.
Morland i Robert pojechali do Leicesteru. Nie wspomnieli o tym Eleonorze, ale właśnie tam odbywał się największy koński targ w północnej Anglii i właśnie tam przywożono na sprzedaż najprzedniejsze okazy aż z trzech okręgów. Gdy następnego dnia wybiegła im na powitanie, ujrzała, że uśmiechając się do niej wesoło, prowadzą między sobą najpiękniejszego białego wierzchowca, jakiego w życiu widziała.
- Klacz biała dla białego zająca doskonała! - zawołał z ożywieniem Robert, przypomniawszy sobie jej godło.
Morland zgodnie kiwnął głową.
- Pani, obiecywałem, że dostaniesz konia. Nawet twój lord Edmund nie kupiłby ci lepszego.
Eleonora podeszła do klaczy i oniemiała z radości, pogłaskała jej biały pysk. Klacz potarła o nią głową, a jej ciemne oczy błysnęły inteligencją. Eleonora spojrzała na swych panów, obdarzając ich uśmiechem. Musiała pogodzić się z faktem, że będzie do nich należeć i teraz, i zawsze, lecz po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że może do nich należeć na dobre i na złe. Musiała więc zaakceptować to, co niosło jej życie, i być wdzięczną za chwile tak dobre jak ta.
Klaczy dała imię Lepida - biały zając.
Rozdział trzeci
1
Po dwóch miesiącach lodowatego zimna ściskającego ziemię nadeszła fala wilgotnego ciepła, czyli idealna pogoda na łowy.
Zapachy będą unosić się po pierś! - zawołał ochoczo Robert. - Upolujemy wspaniałego rogacza!
Daj Boże - rzekła Eleonora. - Mam już po uszy solonego mięsa. W zamku lorda Edmunda zawsze był dyżurny myśliwy, byśmy nie cierpieli na brak świeżego mięsiwa.
Robert poczuł się dotknięty.
- Przynosiłem ci dość zajęcy.
Wzruszyła ramionami.
- Wiesz, że ich nie jadam. Byłoby to tak, jakbym popełniała morderstwo.
Uśmiechnął się pobłażliwie i zaczął otwierać okiennice.
Posłuchaj tylko, jak psy ujadają! - wykrzyknął. - Już wiedzą. Spójrz, młody Hiob trzyma przy nodze Gelerta. Pewnego dnia ten chłopak będzie doskonałym łowczym.
Lepszy będzie z niego łowczy niż pies myśliwski z Gelerta - droczyła się Eleonora. Robert przejmował się reputacją Gelerta tak samo jak dobrym imieniem Lady Brach i zawsze stawał w obronie psiaka.
Ułoży się po pierwszych kilku razach. Łowy ma we krwi, musi być dobry.- Znów wyjrzał na podwórko i zadrżał z niecierpliwości. - No, żono, jeszcześ nie gotowa?
Ależ gotowam, gotowam.
Odwrócił się od okna i przez chwilę patrzyli na siebie z podziwem. Byli ubrani w doskonale do siebie pasujące myśliwskie stroje. Robert pięknie się prezentował w szmaragdowych pończochach i szkarłatnej tunice, haftowanej białą oraz złotą nicią, obszytej futrem z lisa. Eleonora miała na sobie wykończoną lisem suknię wierzchnią z aksamitu w tym samym szmaragdowym odcieniu co pończochy Roberta i spodnią szatę ze szkarłatnej wełny. W szafranowych płaszczach i zielonych, zdobionych lisim futrem czapach tworzyli piękną parę.
Kiedy schodzili na podwórze, Eleonorę ogarnęło nagle zadowolenie, o jakim nie śmiała dotąd nawet marzyć. Sztuka kochania w wykonaniu Roberta pozostawiała wiele do życzenia, lecz najwyraźniej nadrabiał to skutecznością. Pierwsze po ślubie krwawienie miało wypaść na świętą Katarzynę, raptem trzy tygodnie po weselu, i Eleonora poczyniła nawet wszelkie na tę kłopotliwą okoliczność przygotowania. Tymczasem periodu nie było.
Gaby, która znała cykl swojej pani równie dobrze jak ona sama, od razu wiedziała, w czym rzecz. Zanosiła też błagalne modły, żeby ten brak krwawienia nie okazał się tylko opóźnieniem okresu. Po tygodniu, idąc za poradą Gaby, Eleonora poinformowała o swym stanie męża, lecz prosiła go, by na razie nic nie mówił ojcu. Robert najpierw zdębiał, potem zaś ogarnęło go podniecenie i przerażenie zarazem. Usłuchał jej prośby i nic ojcu nie zdradził, co więcej, od tamtej pory zaprzestał też nocnych ataków na żonę. Kiedy następne trzy tygodnie potwierdziły podejrzenia kobiet, w wigilię Bożego Narodzenia oficjalnie ogłoszono błogosławiony stan pani domu, a wynikająca z tego faktu radość domowników nadała świątecznym zabawom głębszy wymiar.
A teraz, w połowie stycznia, Eleonora czuła się w towarzystwie męża bardziej zadowolona, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać. Ponieważ nie usiłował zbliżać się do niej w nocy, główna przyczyna dzielącego ich nieszczęścia tym samym została usunięta. Eleonora przyjęła ten fakt z niemałą ulgą. Ba, nie mogła się wprost nacieszyć, że zaszła w ciążę tak prędko!
Morland, co dla niego typowe, całą zasługę naturalnie przypisał sobie. Gdy przekazano mu nowinę, odrzekł:
- A co, nie mówiłem ci, że umiem wybrać dziewuchę do rodzenia?
Jeszcze bardziej zaś radował się Robert: odmienny stan żony dowodził jego męskości, a przede wszystkim wzmacniał już i tak szaloną miłość, jaką darzył Eleonorę. Był więc dla niej czuły, szarmancki i pełen uwielbienia. Wychowanie, które otrzymał, lepiej przygotowało go do okazywania wyidealizowanego, dworskiego uczucia niż do radzenia sobie z miłością fizyczną. Teraz zaś, gdy jego awanse ograniczały się do recytowania poezji, prawienia czułych słówek i wymiany zakochanych spojrzeń, Eleonora odkryła w nim idealnego kochanka.
Surowa pogoda i długie, ciemne wieczory skazywały ich na przebywanie ze sobą. Grali więc w karty i w planszę, a od Bożego Narodzenia w szachy, ponieważ Robert kupił żonie w świątecznym prezencie komplet szachów sprowadzony aż z dalekiej Italii. Znajdowali też przyjemność w rozmowach, we wspólnym pisaniu poezji oraz śpiewie. Oboje miłowali muzykę, w domu jednak nie było instrumentu. Postanowili więc naprawić owo przeoczenie, jak tylko pogoda się polepszy. Teraz, kiedy Eleonora oczekiwała dziecka, nie było takiej rzeczy, której teść by jej odmówił.
Na dziedzińcu czekała już na nich starannie dobrana drużyna. Morland, korzystając z cieplejszej aury, wyjechał w interesach - chciał odwiedzić okolicznych właścicieli ziemskich - toteż Robert i Eleonora wybrali na łowy młodszych pomocników.
Hiob, przytrzymując szarpiącego się na smyczy Gelerta, podszedł do pani z Lepidą.
- Pozwól, pani, że pomogę ci wsiąść - rzekł oficjalnie.
Był teraz osobistym paziem Eleonory, nosił liberię i traktował nową pozycję oraz obowiązki z szaloną powagą. Podstawił pani stopień do wsiadania i trzymając jedną ręką łagodną Lepidę tak mocno, jakby była co najmniej książęcym wierzchowcem turniejowym, drugą podał Eleonorze. Jego pani jeździła po męsku. Nie uznawała bowiem francuskiego stylu, nakazującego kobietom siedzieć w siodle bokiem; twierdziła, że to dobre do jazdy w przydomowym parku albo na padoku. Lepida była ślicznie przystrojona zieloną tkaniną, wykończoną szkarłatną lamówką. Miała też piękną uzdę z czerwonej skóry, którą zakochany Robert podarował żonie na Boże Narodzenie.
- W nowej uździe wygląda cudownie! - zawołała Eleonora do męża, który dosiadał Sygnusa.
Sygnus liczył sobie niemal tyle samo wiosen co jego pan, lecz na łowach zachowywał się jak dwulatek. Robert uśmiechnął się do żony.
- Dostanie jeszcze złote chwościki do naczółka, jak tylko wybiorę się do miasta - obiecał. - Wtedy będzie wyglądała niemal równie pięknie jak ty.
Hiob ułożył fałdy płaszcza i sukni swojej pani, podał jej wodze, po czym, wciąż trzymając na smyczy Gełerta i inne psy gończe, dosiadł wierzchowca. Piesi służący trzymali mastyfy, które w podnieceniu wyrywały się naprzód, a konie, wyczuwając niecodzienną atmosferę, zaczęły tańczyć i potrząsać głowami.
Na ten widok Gaby przytruchtała do Eleonory.
Bądźże ostrożna, pani - zaklinała ją. - Uważaj! Nie pajacuj ani nie szarżuj.
Uspokój się, Gaby, wszystko będzie dobrze. Co za wspaniały dzień! Już czuję smak pieczonej dziczyzny!
Gaby przeżegnała się na to jawne kuszenie losu i zaniepokojona spojrzała na Roberta.
Będziesz jej dobrze pilnował, prawda, panie? Przecież wiesz, że potrafi być dzika i nieokiełznana.
Wiem, moja Gaby, wiem. Nic się nie martw, pani. Będę jej dobrze pilnował.
Niech Pan Bóg czuwa nad wami.
Amen. Ben, co tam u ciebie?! Gotowyś?! - zawołał Robert.
Wybrany przezeń nadzorca sfory, syn łowczego - tego, który zwykle polował dla Morlanda - wsiadł już na konia i poganiał ludzi.
- Spraw się dobrze, Ben, a dostaniesz dziś tyle wina, że będziesz się mógł w nim utopić.
I ruszyli. Opuścili dziedziniec wczesnym porankiem w promieniach słońca zmagającego się z cienką warstwą szarych chmur.
Czujesz, jak wszystko pachnie? - rzucił z ożywieniem Robert. - Trawa, drzewa i wilgotna, urodzajna gleba. Po tylu tygodniach siedzenia w zamknięciu ten zapach odurza jak wino.
Koniom też się tak wydaje - odrzekła Eleonora ze śmiechem, gdy Lepida odtańczyła kilka drobnych kroczków. Podrygiwała u boku starego Sygnusa niczym mała dziewczynka u boku sędziwego dziadka. Tymczasem Sygnus wygiął szyję i lekko dmuchał na rozbawioną młodą klacz, która wlewała w niego nowe życie.
Ten nasz Sygnus to doskonały myśliwy - rzekł z dumą Robert. - Właściwie z powodzeniem mógłby sam polować. O, zobacz, pani, nareszcie mamy słońce! Spójrz tylko, jak dobywa z żywopłotów krople rosy. Wyglądają jak małe brylanty!
Ależ z ciebie romantyk! - wykrzyknęła Eleonora. - To wcale nie rosa, tylko deszcz! W życiu nie widziałam krainy zimniejszej niż wasza. Ciągle tu pada i wieje, i w ogóle jest nieprzyjemnie. W dodatku nic tutaj nie rośnie!
Robert jak zwykle dał się sprowokować.
Pani, widziałaś nasz kraj tylko zimą. Zaczekaj do wiosny, a zobaczysz jakie tu wszystko piękne. Kwiaty...
Wiem, wiem - przerwała mu. - Żartowałam przecież. Ale -dodała nieco znużonym głosem - z prawdziwą radością powitam wiosnę, jak ją tylko Pan Bóg nareszcie nam ześle. Zima była chłodna i długa.
Robert zerknął na nią z niepokojem. „Tęskni do ojczystych stron" - pomyślał smutno. Była dla niego rzadką i cenną istotą, niczym zamorski ptak, który zabłąkał się na północ przez kaprys pogody; zdarzało się to czasem ptakom lecącym z ciepłych krajów. Nigdy nie miał pewności, czy budząc się rankiem, nie stwierdzi, że odfrunęła.
Jelenia wytropili w rzadkim brzozowym lasku około pół mili od domu. Był to urodziwy kozioł - jego elegancką głowę zdobiły rogi roczniaka - który okazywał swym wrogom więcej agresji niż strachu. Ben zaszedł go z Lady Brach i jej przyrodnim bratem Fandem, czyli dwoma najlepszymi gończakami w sforze, po czym spokojnie i umiejętnie wypłoszył go z lasku.
Jeleń umykał jak należy i wypuścił się daleko przed nagonkę. Co chwilę gwałtownie skręcał i przyspieszał niczym zając. Ben kierował sforą krótkimi, stanowczymi rozkazami, wypuszczając za roczniakiem to płochacze, to ogary, to złajniki i brzechuny, te zaś nie dawały zwierzowi odsapnąć, męcząc go i nie pozwalając daleko zbiec. Robert i Eleonora pędzili co koń wyskoczy, tak że służący mieli trudności z dotrzymaniem im kroku. Młoda pani zerkała na Gelerta, stwierdzając z zadowoleniem, że już po kilku minutach pościgu zachowywał się jak wytrawny pies myśliwski.
Wreszcie zapędzili kozią na skraj wrzosowiska, a tam dopadły go i powaliły mastyfy - wyczerpane zwierzę nawet nie próbowało się bronić. Podjechał Ben - zaraz potem reszta -i dobił jelenia. Chłopak odpędził psy, wziął je na smycz, po czym zziajany zbliżył się do pana po słowa pochwały.
- Dobra robota, Ben. Jesteś już niemal równie doskonałym łowczym jak twój ojciec - rzekł Robert.
Ben uśmiechnął się zadowolony, okazując tym samym, że nie jest ani tak twardy, ani tak dorosły, jak dotychczas udawał.
Eleonora parsknęła śmiechem i przywołała do siebie Hioba. Zerwała mu z paska bukłak i rzuciła Benowi.
- Łap, żebyś nie musiał czekać z topieniem się do wieczora - zawołała, a wszyscy się roześmiali.
Ben z wdzięcznością pociągnął kilka łyków i oddał bukłak Hiobowi. Wprawnymi ruchami ostrego noża oprawił jelenia, cisnął odpadki psom i zarzucił tuszę na grzbiet Dodmana, który swoim zwyczajem zachował niewiarygodny spokój. Położył uszy po sobie, lecz poza tym nie okazał większego niezadowolenia.
Tymczasem Eleonora i Robert posilali się pasztecikami i rozcieńczonym wodą winem, które podsunął im Hiob. Jedząc i pijąc, zastanawiali się, dokąd ruszą za chwilę na dalsze łowy. Młodzi służący odpoczywali na ziemi. Oni również rozprawiali i śmiali się, rozweseleni sukcesem wyprawy, gdyż większość z nich nie uczestniczyła dotąd w takiej eskapadzie ze względu na zbyt młody wiek.
Kiedy zbierali się już do drogi, jeden z chłopców, którego zadaniem było opiekować się Dodmanem i jego krwawym ładunkiem, zawrócił cierpliwego kuca i poprowadził go obok pani siedzącej na Lepidzie. Był niedoświadczony, dlatego uznał, że przy tak spokojnym zwierzęciu o nic nie musi się niepokoić. Lepidzie jednak, a była to klacz nader temperamentna, nie spodobał się odór juchy zabitego kozła i nieoczekiwanie stanęła dęba. Jak na nieszczęście w tej samej chwili Hiob puścił jej łeb i odwrócił się, by dosiąść swego wierzchowca, Eleonora zaś właśnie obracała się w siodle, żeby poprawić płaszcz. Lepida stanęła na tylnych nogach i uskoczyła w bok, a zrzucona z końskiego grzbietu amazonka uderzyła o ziemię tak mocno, że aż straciła oddech.
Robert z potwornym krzykiem zeskoczył z konia i błyskawicznie przypadł do żony. Przez chwilę nie mogła mówić, jego zaś ogarnęły najgorsze obawy.
- O Panie litościwy, ona nie żyje! Eleonoro, Eleonoro! Jak to się mogło stać? - Uniósł głowę, spojrzał na służących i wreszcie zatrzymał wzrok na przestraszonym chłopaku, który wciąż trzymał Dodmana. - Dasz za to głowę, ty mały zbrodniarzu! Wam wszystkim... wam wszystkim wygarbuję plecy! A z ciebie Hiob, za to, że dopuściłeś do wypadku, zedrę skórę pasami! To ty miałeś przytrzymywać klacz!
W obliczu jego gniewu wszyscy głucho milczeli, wreszcie odezwał się Ben, człek obdarzony większą odwagą niż reszta.
- Ona żyje, panie - oznajmił z ulgą w głosie. - Rusza się.
- W rzeczy samej! Och, Eleonoro, dzięki Bogu, żyjesz! Nic ci nie jest, kochanie? Przemów do mnie, proszę.
- Nic mi nie jest - odrzekła, próbują usiąść.
Nie pozwolił na to.
Nie, nie ruszaj się. Chwilę leż nieruchomo. Nic cię nie boli? Mogłaś złamać rękę albo nogę. Ziemia jest twarda jak kamień...
Nic mi nie jest, Robercie - powtórzyła, tym razem lekko zniecierpliwiona. - Zabrakło mi tchu, to wszystko.
O Boże, przecież ty jesteś brzemienna - wyszeptał, przypomniawszy sobie o jej odmiennym stanie. Serce w nim zamarło. „Już po dziecku - myślał. - Na pewno. Dobrze będzie, jeżeli sama przy tym nie zemrze". Znowu ogarnął go gniew. - Pani, jeżeli poniesiesz na zdrowiu choć niewielki uszczerbek, zabiję ich wszystkich za to, że do tego dopuścili. Ben, weź mojego konia i jedź przodem, żeby w domu przygotowali co trzeba. Niech rozścielą łóżko i poślą po cyrulika.
Nie! Zostań, Ben! Daj spokój, Robercie. Nic mi się nie stało. Nie jestem ranna i jeśli pomożesz mi wstać, dosiądę Lepidy i ruszymy na dalsze łowy. Pozwól mi wstać. Mówię ci, że nic mi nie dolega. I przestańże już straszyć biednych chłopców. Oni są niewinni. Gdybym uważała należycie, Lepida by mnie wcale nie zrzuciła. Leciutko podskoczyła, i tyle.
Spokojnie i cierpliwie zapewniała zdenerwowanego męża, że nie umrze, jeżeli usiądzie. Nie miała pojęcia, jaki los spotka dziecko. Naturalnie czuła się dobrze, ale za małe miała doświadczenie, by gwarantować, że wypadek, który przeżyła, na pewno dziecku nie zaszkodzi. Groźba wydawała się jednak niewielka - Lepida była dość niska, a Eleonora upadła na bok, głównie na ramię i bark. Po dziesięciu minutach usilnego przekonywania męża wreszcie zwyciężyła. Co prawda pozwolił jej dosiąść klaczy, lecz nadal się upierał, żeby natychmiast zakończyć łowy. Ostatecznie przekonała go jednak, że jedyną szkodą, jakiej doznała przy upadku, jest plama z błota na ubraniu. Polowali zatem dalej, ubijając po południu jeszcze jednego rogacza.
Stopniowo odzyskiwali dobry humor, a gdy wracali do domu, o wypadku niemalże zapomnieli. Kiedy podjeżdżali pod Micklelith House, zaczynało się ściemniać. Wieźli ze sobą łupy i uszczęśliwieni rozprawiali o pieczonej dziczyźnie i innych czekających ich przysmakach, o gorącej kąpieli, winie i radosnym wieczorze przy ogniu.
Pierwszą osobą, która, usłyszawszy tętent koni, wybiegła im na spotkanie, była Gaby. Cały dzień bardzo się niepokoiła - głównie z przyzwyczajenia - toteż gdy tylko ujrzała plamę błota na ubraniu pani, natychmiast wszystkiego się domyśliła.
- Miałaś wypadek! - krzyknęła, po czym cofnęła się gwałtownie jak po ciosie i przycisnąwszy ręce do piersi, opadła na kamienny stopień.
Natychmiast podbiegli do niej pachołkowie. Hiob pomógł Eleonorze zsiąść z konia i już po chwili ona też pospieszyła do oddanej piastunki.
- Gaby, nic mi się nie stało! - krzyczała. - Miałam mały upadek. Nie jestem ranna!
Gaby nie mogła złapać tchu.
Ból, panienko - wyszeptała z trudem. - Jakby strzała... ugodziła mnie... w serce.
Nic nie mów - powiedziała Eleonora. - Wnieście ją do środka i usadźcie przy ogniu - nakazała czeladzi. - Przynieście wina! Nie ruszaj się, Gaby, wszystko będzie dobrze.
Dwaj służący wnieśli starą kobietę do sieni, usadowili na zydlu i podtrzymywali, żeby nie upadła, podczas gdy ich pani odlała trochę wina do kubka i przystawiła go piastunce do ust. Gaby piła, krztusiła się, znów trochę piła, wreszcie spróbowała przemówić.
- Nie, nie - powstrzymywała ją Eleonora. - Odpocznij chwilę. Już lepiej.
Uklękła na sitowiu i to rozcierała dłonie Gaby, to znów przytykała jej kubek z winem do ust, mrucząc przy tym czule, jakby ich role się odwróciły. Kiedy do izby wszedł Robert - zatrzymał się na podwórzu nieco dłużej, by dopilnować oporządzania koni i wydać polecenia, jak ciąć i przechowywać mięso z upolowanych rogaczy - twarz Gaby nabrała już w miarę naturalnego koloru, a i jej oddech niemal wrócił do normy.
Już mi lepiej, panienko - rzekła, gdy u boku Eleonory stanął Robert. - Przepraszam cię, panie, że sprawiam tyle kłopotu.
Tym się nie przejmuj - uspokajała ją Eleonora. - Jak się teraz czujesz?
Dobrze. Tylko ten ból... Już mnie kiedyś nadchodził, ale nigdy dotąd nie był jeszcze tak silny... Nie mogę wtedy oddychać. Po chwili jakoś przechodzi... Jestem starą kobietą, moje dziecko, należy się więc spodziewać różnych bólów i łamań w kościach. Ale co z tobą, pani?
Och, nic mi nie dolega - odparła niecierpliwie.
Przeżyłam wielki wstrząs na twój widok. Nic cię nigdzie nie boli? - spytała, robiąc znaczący ruch brodą.
Eleonora potrząsnęła głową.
Nie, nic mnie nie boli. Courteneyowie są równie twardzi jak Morlandowie. Ale ty, Gaby, musisz się teraz położyć do łóżka i odpoczywać w spokoju.
Tak, panienko.
Pomogę ci wejść na górę.
Nie, nie. Już mi lepiej, poradzę sobie. Wybacz, że sprawiam aż tyle kłopotu...
Idź już. Idź i odpoczywaj.
Zaniepokojona Eleonora odprowadzała Gaby wzrokiem. Robert otoczył żonę ramieniem.
Już jej przeszło - rzekł. - Przeżyła wstrząs, kiedy się zorientowała, że upadłaś.
Hmm... - mruknęła. - Nie podoba mi się, że tak łatwo uległa i poszła na górę odpoczywać. Normalnie kręciłaby się przy mnie. Mam wrażenie, że jest w gorszym stanie, niż się do tego przyznaje.
Mmm... Ale czy możesz, pani, temu zaradzić?
Nie mogę - odparła z westchnieniem. - Nie mogę, i w tym całe nieszczęście.
- Postaraj się nie martwić - prosił.
Niecierpliwie strząsnęła z barku jego rękę i skierowała się ku schodom.
- Jakbym tylko mogła!
2
Był gorący sierpniowy dzień i skwar lał się z nieba niczym złoty prysznic. Eleonora siedziała w ogródku, który wraz z Hiobem zaprojektowali po cienistej stronie domu. Kiedy w październiku zawitała do Micklelith House, był tam tylko pas nagiej ziemi, teraz jednak - głównie dzięki wydatnej pomocy Hioba - teren ów zaczynał wreszcie nabierać kształtu i podczas upalnego dnia stał się najprzyjemniejszym miejscem w obejściu.
- Wyobraź sobie tylko, jak pięknie będzie tu za kilka lat - powiedziała do Hioba, który siedział na ziemi u jej stóp, próbując grać na gitarze. Uczyła go tej sztuki, doszedłszy do wniosku, że przyda się jej muzykujący paź. - Za kilka lat róże się rozkrzewią i utworzą żywopłot, a budowa altanki dobiegnie końca. Zdumiewa mnie, na ilu rzeczach się znasz.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
Oto masz, pani, rzecz, na której zupełnie się nie znam - powiedział, wskazując gitarę. - Nie umiem wydobyć z niej czystego dźwięku.
Ale zrobiłeś mi ławkę i zasadziłeś kwiaty, że nie wspomnę już o innych sprawach. Skąd znasz się na tym wszystkim, skoro przeznaczono cię na stajennego?
Wszystkiego nauczyłem się w taki sam sposób jak północnego języka, pani. Trochę podsłuchałem, trochę podpatrzyłem.
On się szybko uczy - potwierdziła Gaby, która siedziała na ławeczce obok swojej pani.
Eleonora zerknęła na nią niespokojnie. Od stycznia piastunka znacznie przytyła. Oddychała z wielkim trudem i ruszała się bardzo powoli. Nawet siedząc bezczynnie, dostawała ataków duszności. Twarz jej wtedy potwornie szarzała i boleśnie kłuło ją serce. Eleonora wciąż się o nią martwiła, na co Gaby odpowiadała niezmiennie, że jest stara, więc i ból, i niedomaganie są normalnym dopustem losu.
Ale lubiła przesiadywać w ogródku. Miejsce to przypominało jej ojczyste strony, bo rosły tu kwiaty identyczne z tymi w domu. Może Hiob posiał je z tych samych sentymentalnych powodów? Ze względu na upał zostawiły w domu czepce, a głowy nakryły jedynie cienką lnianą tkaniną, przytrzymywaną opaską. Była to miła swoboda, na którą rzadko mogły sobie pozwolić.
Tak, Hiob szybko się uczy - powtórzyła Gaby. - Ale uważaj, chłopcze! Człowiek uczy się równie łacno złego, jak i dobrego. Strzeż się zła!
Och, nie martw się, Gaby, wszak Hiob nigdy nie próżnuje - uspokajała piastunkę Eleonora. - Nawet kiedy nie wynajdę mu żadnego zadania, sam z własnej woli znosi mi różne plotki. Prawda, dziecko? Opowiedz nam, co usłyszałeś dzisiaj. Ponieważ jestem tak bardzo ociężała, nie mogę liczyć na wiadomości z pierwszej ręki. O co była ta straszna awantura w kuchni dziś rano?
Hiob odłożył gitarę, podciągnął kolana pod brodę i objął je rękami. Prócz koni najbardziej lubił plotki.
Jacques nie miał dzisiaj humoru. Wypróbowywał nowy sos na jutrzejszy obiad, a młody Toby pilnował ognia. Dźgał w palenisku pogrzebaczem, gdy raptem płatek popiołu wzleciał w powietrze i wpadł prostu do nowego sosu. Jacques mało nie zadusił Toby'ego gołymi rękami. - Hiob zaśmiał się krótko. - Od rana był w paskudnym nastroju, a to go jeszcze bardziej rozsierdziło.
Dlaczegóż to był w paskudnym nastroju? - spytała Eleonora.
Przez wieści z Francji. Nasz pan rozmawiał rano z kupcem, który w zeszłym tygodniu wrócił zza Kanału.
Chodzi o tę konferencję pokojową? - spytała zaciekawiona Eleonora.
O tę, której przewodniczy nasz lord Edmund? - zainteresowała się Gaby. Sercem wciąż była przy swoim dawnym panu.
Hiob skinął głową.
W rzeczy samej. Dla Jacques'a nie są to dobre nowiny. Zdaje się, że nigdy nie podpiszą traktatu pokojowego, a już na pewno nie dojdzie do tego, zanim nasz król stanie się pełnoletni.
Nie rozumiem dlaczego - utyskiwała Gaby. - Ach, te zagraniczne wojny! Nic tylko odciągają mężczyzn od ich domów! Wystarczy spojrzeć na naszą biedną lady Belle. Mąż we Francji, tymczasem kolejne dzieciątko w drodze!
Przecież wszystko ci wyjaśniałam - zauważyła cierpliwie Eleonora. - Nie mogą zawrzeć pokoju, dopóki nie zrezygnujemy z roszczeń do francuskiego tronu, a nie może odstąpić od nich nikt oprócz samego króla.
A dlaczegóż to młody monarcha miałby rezygnować z Francji?! - oburzyła się Gaby. - Królem Francji był nasz Henryk, niechaj więc i jego syn nim będzie.
Oto słowa prawdziwej Angielki! - Zza krzaczków, które w przyszłości miały się stać żywopłotem, doszedł ich gromki śmiech. To Morland wracał z pastwisk. Leniwie oparty o nogi swej pani Hiob, słysząc głos Edwarda, natychmiast zerwał się z ziemi. - Możemy mieć pokój lub tron Francji, ale nie jedno i drugie, kobieto. Chłopcze, zaprowadź mojego konia do stajni i wytrzyj go dobrze. - Zsiadł z wierzchowca i podał Hiobowi cugle.
Wyrostek posłał szybkie spojrzenie swej pani. Widząc to, Morland zmarszczył czoło.
A cóż ty, czorcie jeden, tak na nią zerkasz, co?! - wrzasnął. -Rób, co ci każą!
Tak, panie Morland - odparł Hiob, pochwyciwszy ledwie dostrzegalne skinienie głowy Eleonory. Uczucia wobec Edwarda uzewnętrzniał tym, że nazywał go „panem Morlandem", do Roberta zaś zwracał się, mówiąc „panie".
Kiedy zniknął im z oczu, Morland zaatakował synową:
Cóż to, u licha, ma znaczyć, moja pani? Uczysz tego hultaja nieposłuszeństwa wobec mnie?
Hiob nie jest stajennym - odparowała. - To mój paź i nie pozwolę, by wykorzystywano go w innych celach. W domu jest wielu służących.
Twój paź, pani? - powtórzył złośliwie Morland. - Wyucz go zatem stosownego obejścia. Na razie kręci się przy tobie jak kochanek! Pozwalasz mu się dotykać częściej niż własnemu mężowi!
To obrzydliwe... - zaczęła Eleonora, lecz przerwała jej Gaby.
Nie wolno rozdrażniać pani, kiedy termin rozwiązania bliski. Panie, nie chcesz chyba, żeby dziecko było nerwowe, prawda?
Morland ugryzł się w język i ciężko sapał, próbując opanować gniew.
- Masz rację, kobieto - rzekł stłumionym głosem. - Doskonale, pani. Nie powiem już nic więcej. Jak się dziś miewa mój wnuk?
Z trudem wydusiła z siebie uprzejmą odpowiedź.
Jest spokojny, panie. Przypuszczam, że z powodu upału.
No, no. Opiekuj się nim dobrze, pani. Nie może mu się przytrafić nic złego. Będzie dziedzicem całego majątku, a włości mam rozległe. Jego imię znajdzie się na ustach wszystkich, w całym naszym okręgu. Dbaj o niego, pani.
Na jej twarzy zagościł przelotny uśmiech. Dokuczały jej niewygodna ławka i upał. Była tak rozdęta, że z trudem poruszała ręką czy nogą, o tym zaś, by się schyliła, w ogóle nie mogło być mowy. Mimo to rozpierało ją szczęście: dziecko dawało jej władzę. Wszak nic nie zdoła zachwiać pozycji matki przyszłego dziedzica. Dopiero po urodzeniu dziecka zamierzała wziąć się na poważnie do wprowadzania porządków w domu.
- Będę o niego dbała, panie.
Kiedy odszedł, obie kobiety pogrążyły się w rozmyślaniach o tym, co miało nastąpić.
- Jestem bardzo rada, że mam cię przy sobie, Gaby - rzekła wreszcie Eleonora niezbyt pewnym głosem. - Nie wiem, jak bym sobie z tym wszystkim poradziła, gdyby ciebie zabrakło.
Gaby wiedziała, że jej pani myśli o porodzie i cierpieniach, które przeżywała biedna Belle Beaufort, wydając na świat potomstwo.
Nie każda położnica przechodzi takie męki jak lady Belle, moje jagniątko. Poród przebiega zazwyczaj łagodnie. Ale ze mną czy też beze mnie, i tak zachowywałabyś się mężnie, bo dzielna z ciebie dziewczyna. Ostatecznie jesteś wśród przyjaciół.
Nie, nie mam tu przyjaciół - zaprotestowała słabym głosem Eleonora. - Rabekyn, Alicja i Anna to owszem dobre kobiety, ale tylko ty jesteś mi przyjaciółką.
Na twarzy Gaby odbiło się zakłopotanie.
Masz miłującego męża, moje dziecko...
Och, męża! - prychnęła pogardliwie.
Nie mów tak, panienko. Wiesz, że mnie to martwi. Masz dobrego męża, oddanych służących i niedługo powijesz gromadkę pięknych synów. Stara Gaby nie będzie ci już potrzebna.
Ależ, Gaby! - roześmiała się Eleonora. - Mówisz tak, jakbyś przemyśliwała odejście.
Gaby milczała chwilę.
- Może i tak, panienko. Może i tak...
- Miałabyś odejść? Dokąd to? - spytała zdziwiona Eleonora.
Stara piastunka uciekła wzrokiem w bok, patrzyła na drobne kolorowe plamy zasianych przez Hioba kwiatów.
- Będzie tu piękny ogród - rzekła. - Za kilka lat, kiedy wszystko wspaniale urośnie. Ale to nie mój dom, panienko. Starych drzew się nie przesadza. Tak sobie myślę, czy jak już urodzisz i mocno staniesz na nogi, to czy... nie zechciałabyś wówczas odesłać swojej Gaby do domu?
Eleonora patrzyła na nią w osłupieniu. Wreszcie głośno przełknęła ślinę, z trudem odzyskując głos.
Jeśli tego chcesz, Gaby... Jeśli wolisz wrócić do Dorset, miast zostać tu ze mną, to proszę... Spróbuję zorganizować ci wyjazd. Myślałam tylko, że chciałaś...
Dziękuję ci, pani - odparła poważnie Gaby. - Dobra z ciebie dziewczyna. I wiem, że doskonale dasz sobie radę beze mnie. Żałuję, że nie ujrzę ogrodu w pełnej krasie, ale...
Umilkły, odpływając myślami w odległe krainy.
Tej nocy Eleonora obudziła się z koszmarnego snu i poczuła bóle. Natychmiast przywołała Gaby. Piastunka spała czujnie, nasłuchując znajomego krzyku. Od razu też zerwała się na nogi.
Obudzono również i mężczyzn i choć nie mieli ochoty wychodzić, wyproszono ich z komnaty sypialnej. Morland już dawno zapomniał, jak to jest przy porodzie, minęło bowiem dwadzieścia lat od dnia, kiedy w tej samej izbie rodziła jego żona. Utyskiwał więc długo i głośno, że zostaje wygnany do sieni, by wśród służących leżeć do samego rana. Robert wyszedł szybko. Mocno pobladł, a idąc do drzwi, niespokojnie popatrywał na żonę. Czuł się winny, że skazał ją na cierpienia.
- Panie, kiedy zejdziesz do sieni, natychmiast obudź kobiety - rzuciła za nim Gaby. - Trzeba przygotować wiele rzeczy, a ja jestem już za stara i za gruba, żeby się wszystkim zajmować. Ty zaś, moja panienko, wstawaj z łóżka i pomóż mi trochę.
Od dawna wszystko miały zaplanowane, dlatego przekształcenie komnaty sypialnej w izbę porodową odbyło się bez zbędnego zamieszania. Noc była gorąca, mimo to otwarte na noc okiennice zostały teraz zamknięte. Wniesiono też dwa kosze z żarem, by jeszcze bardziej dogrzać izbę - wierzono bowiem głęboko, że chłodne powietrze może się okazać śmiertelne dla noworodka. Hiob pojechał do miasta po akuszerkę - tę, z której usług korzystały naonczas wszystkie lepiej urodzone panie - a wróciwszy, stanął u wejścia na schody do sypialni i pilnował, by nie postawił na nich nogi żaden mężczyzna. Poród stanowił wyłącznie kobiecą domenę.
Eleonora wybrała sobie pomocnice na długo przed rozwiązaniem. Oprócz Gaby w grupie tej znalazły się: zawsze pogodna i wesoła Rabekyn, sędziwa i doświadczona Alicja, młodsza od niej Ania oraz wnuczka Alicji, dziewczyna imieniem Anys. Ta ostatnia była szybka i schludna. Co więcej, umiała czytać i pisać, toteż Eleonora wyznaczyła ją na piastunkę dla swojego dziecka.
Do świtu przygotowania zostały zakończone, a bóle przybrały na sile. „Jak na razie - myślała Eleonora - nie jest jeszcze tak źle. Niewiele gorzej niż przy comiesięcznym krwawieniu, całkiem do wytrzymania". Gaby zmuszała ją do spacerów po izbie, a jak tylko zmęczona ciężarna przysiadała, piastunka natychmiast zaczynała ją łajać.
- Im więcej chodzisz, tym łatwiej urodzisz - mówiła. - Dla tego nie siadaj, moje dziecko, nie siadaj ani na chwilę.
W owych spacerach towarzyszyła jej mała Anys. Z rozszerzonymi z przejęcia oczyma i przestrachem na twarzy, trzymała w pogotowiu dłoń przy łokciu swej pani, w drugiej zaś ściskała chusteczkę, którą ocierała jej pot z czoła. Przy zamkniętych drzwiach i okiennicach ora przy dwóch koszach z żarem - w izbie zrobiło się gorąco i duszno. Chwilami Eleonora oddałaby wszystko za haust świeżego, chłodnego powietrza, lecz wysoka temperatura w pomieszczeniu dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Wiedziała, że musi być tak, nie inaczej, i że tylko tak jest dobrze. Dlatego też ze stoickim spokojem i znosiła strużki potu spływające jej pod koszulą.
Bladym świtem zjawiła się akuszerka ze swoją kobietą do pomocy. Zostały wpuszczone do komnaty sypialnej, po czym i drzwi natychmiast znów zamknięto. Akuszerka zaaprobowała poczynione przygotowania, pochwaliła też zydel dla rodzącej i stołek dla siebie.
- Dobrze, dużo miejsca - orzekła. - Lubię, jak jest gdzie się ruszać. A teraz pani, połóż się na łóżku, ja zaś zobaczę, jak się sprawy mają. O, doskonale! Dobrze ci idzie, pani. To twoje pierwsze, naturalnie? Oczywiście! A wasi mężczyźni wydeptują sień tam i z powrotem, jakby to oni rodzili! Kiedy widzę nerwowo drepczących mężczyzn, nie muszę nawet pytać, czy to pierwszy poród. Ich widok mówi za siebie. A teraz, pani, wstawaj i spaceruj. O tak! Nianiu, dobrzeście zrobili, każąc jej chodzić po pokoju.
Eleonora przemierzała komnatę rozbawiona oburzeniem Gaby, którą rozzłościło, że obca baba chwali ją za dobre rady. Bóle znacznie się nasiliły i jej świat ograniczał się teraz do przeżyć związanych z porodem. Kiedy chwytał ją skurcz, potrafiła myśleć tylko o nim, w przerwach zaś żyła wyłącznie oczekiwaniem następnego. Gdy nagle trzewia przeszył jej straszliwy ból, zaczęła głośno krzyczeć. Pełna optymizmu akuszerka dodawała jej odwagi.
- Jesteś dobrze zbudowana i zdrowa, pani. Powijesz jak z płatka - przepowiadała.
Na dworze wstawał nowy i coraz bardziej upalny dzień, lecz dla Eleonory czas stanął w miejscu. Więził ją krąg bólu, żyła w świecie, gdzie istniała tylko męka, i teraz, i zawsze. Jak przez mgłę widziała krążące po komnacie kobiety, nie rozumiała jednak, ani kim są, ani co w jej komnacie robią. Ból nie mijał, a ona, wyłączona z czasu i przestrzeni, tkwiła w nieprzerwanym kręgu rozpalonego do białości cierpienia.
Co chwilę stawiano ją na nogi i zmuszano do dalszych spacerów; podtrzymywały ją wówczas dwie młode kobiety. Wreszcie akuszerka dała znak, żeby podeszły do porodowego zydla, gdyż nastała po temu pora. Ręce rodzącej ułożono na oparciach, ona zaś zacisnęła na nich dłonie tak mocno, że aż pobielały. Za plecami Eleonory stanęła Anys - kazano jej się zaprzeć i przyciągnąć do siebie barki pani. Akuszerka zasiadła na małym stołeczku przed rodzącą. Wszystko było gotowe.
Eleonora słyszała wykrzykiwane polecenia. Potworny ból przestał się już liczyć. Ważne było jedno: pozbyć się napęczniałego ciężaru. Zmagała się więc z cierpieniem, pociła i jęczała z wysiłku, raz po raz słysząc głośne: „Przyj! Przyj" Już rozumiała, co znaczy: „...i w bólach rodzić będziesz". Pragnęła nade wszystko uciec od cierpienia. Zaparła się i nadęła tak, że mało
jej serce nie pękło. Poczuła rozdzierający ból, który przeszył ją niczym rozżarzony pręt, i zaraz potem odniosła wrażenie, że coś z niej wystrzeliło niczym korek z butelki.
Kobiety zamruczały do siebie, zagadały o czymś i zza czerwonawej mgiełki zaćmiewającej umysł Eleonora usłyszała głos akuszerki:
Doskonale, dziecinko, doskonale. Mamy główkę. Odpocznij, za chwilę będzie po wszystkim.
Nie chcę... - zaprotestowała słabo Eleonora. - Nie chcę...
To nie potrwa długo - zapewniała ją akuszerka. - Już po bólu. Reszta nie boli. Teraz nie będzie bolało, pani. No więc? Gotowa?
Jeszcze jeden straszliwy wysiłek i poczuła, że coś się z niej wyślizguje. Ostry płacz dziecka rozciął powietrze niczym nóż. Słyszała dziwnie odległe pomrukiwanie zadowolonych kobiet. Ucieszyła się, że dziecko żyje, lecz na tym skończyło się jej zainteresowanie noworodkiem. Pragnęła wyłącznie jednego: snu. Anys ocierała spocone czoło swej pani, a Eleonora zapadła w drzemkę.
Po chwili się jednak ocknęła. Docierały do niej ściszone głosy kobiet. Usłyszała, jak któraś z nich - najpewniej Alicja -powiada:
- Nie, nie teraz. Niech się najpierw wyśpi. Powiemy jej później. „Powiemy jej? Co jej powiemy?" - myślała. Ale nie ciekawiło jej to do tego stopnia, by natychmiast zacząć je wypytywać. Ktoś pomógł jej przejść na łóżko, ktoś ją podwiązał i zabandażował - płacz dziecka oraz głosy kobiet stawały się
coraz mniej wyraźne, coraz bardziej zamazane. Wreszcie zasnęła ciężkim snem człowieka zupełnie wyczerpanego.
I tak oto o wpół do trzeciej po południu, siedemnastego sierpnia tysiąc czterysta trzydziestego piątego roku, Eleonora powiła swoje pierwsze dziecko. Złe nowiny przekazano jej dopiero koło piątej, gdy obudziła się z pierwszego snu. Dziecko, duże i zdrowe, było... dziewczynką.
3
Morland wpadł we wściekłość i powiedział synowej, co o niej myśli. Nie zostawił jej cienia wątpliwości, że z macierzyńskiego obowiązku wywiązała się fatalnie, wydając na świat bezużyteczną dziewczynkę zamiast upragnionego i obiecanego dziedzica. Wytknął jej, że nie wniosła żadnego wiana, że za to, iż przyjęli ją do Micklelith House, miała odpłacić wyłącznie jednym: rodzeniem synów. Słaba i wykończona po przeżytych cierpieniach, nie potrafiła się bronić, choć w innych okolicznościach pewnie by to zrobiła. Rzuciła tylko pełne goryczy spojrzenie mężowi, który stał obok nieszczęśliwy i zawstydzony, lecz niezdolny stanąć w jej obronie. I tak ojciec zbeształ go za to, że ośmielił się podkreślać, iż dziecko jest nadzwyczaj zdrowe, duże i urodziwe. Robert nie mógł się wprost nacieszyć, że Eleonora tak dzielnie zniosła cierpienia związane z porodem. Duży i żywy noworodek był dlań tak wielce nieoczekiwaną nagrodą, że jego płeć zupełnie go nie obchodziła.
Ostatecznie to Gaby wypędziła mężczyzn z komnaty. Oznajmiła, że pani musi teraz odpocząć, a krzyki mogą zwarzyć jej mleko. Nader przejęta nowym obowiązkiem Anys wzięła dziecko na ręce, Gaby zaś usiadła przy łożu i ujęła młodą matkę za rękę. Twarz Eleonory spływała łzami.
Nie płacz, moje kochane jagniątko - koiła. - Nie przejmuj się nim tak bardzo. Dzieciątko jest najpiękniejszą, najzdrowszą małą dziewczynką, jaką w życiu widziałam. Będziesz miała jeszcze mnóstwo równie urodziwych dzieci. Następny będzie chłopiec, zobaczysz.
Nie o to chodzi! - wybuchnęła Eleonora. - płaczę, bo... bo on tylko stał i pozwalał ojcu mnie obrażać! Mój mąż jest tchórzem. Tamten by mnie obronił.
Stara piastunka od razu wiedziała, że „tamten" to Ryszard z Yorku.
- Ciągle o nim myślisz? - spytała przygnębiona. - Och, moja panienko...
Łzy zdążyły już obeschnąć i Eleonora odparła słabym głosem:
Szkoda, że mnie teraz opuszczasz, Gaby. Bardzo cię potrzebuję.
Cieszę się, że byłam przy tobie, gdy wydawałaś na świat swoje pierwsze. Ale masz to już za sobą, pani, i nie będę ci aż tak bardzo potrzebna. Nie mogę zostać, dziecko. Beze mnie będziesz silniejsza. Jesteś teraz prawdziwą kobietą.
Naprawdę musisz wyjechać? - spytała cicho Eleonora.
- Tak - odrzekła Gaby.
Temat był wyczerpany.
Trzy dni później dziecko ochrzczono w kościele Świętej Trójcy. Ubrana w najlepszą suknię Eleonora pojechała na uroczystość w lektyce. Gaby uznała, że podróż za bardzo ją zmęczy, i została w domu. Dziecku dano na imię Anna, na cześć matki Roberta. Morland zaś zdążył zapomnieć o gniewie na tyle, by przed zaproszonymi na chrzest sąsiadami przechwalać się urodą i zdrowiem dziewczynki.
Po uroczystości w kościele wrócili do Micklelith House na ucztę, lecz gdy zajeżdżali przed dom, na spotkanie wybiegł im jeden z czeladników, który wyszeptał coś na ucho Robertowi. Ten odwrócił się do żony i wziął ją za rękę.
- Złe wieści - wyjąkał i aż pobladł z przejęcia.
Eleonora ścisnęła jego dłoń.
- Co się stało? Mów szybciej! - Nagle ogarnęła ją straszliwa pewność. - Chodzi o Gaby? Tak?!
Robert skinął głową, nie mogąc wydusić słowa.
Co się stało?! Gdzie ona jest?! - wykrzyknęła Eleonora, usiłując się podnieść.
Leż spokojnie, kochanie, jeszcze sobie zaszkodzisz - niepokoił się Robert. - Wygląda na to, że miała jeden ze swoich ataków... Bóle...
- Nie żyje? - wyszeptała Eleonora.
Przytaknął w milczeniu. Przez chwilę patrzyła nań z niedowierzaniem, wreszcie z oczu popłynęły jej łzy. Osłabiona porodem, nie potrafiła ich powstrzymać. Mąż chciał ją przytulić, lecz go odepchnęła.
- Zanieście mnie do sypialnej - rozkazała. Miała uczucie, że pęka jej serce.
Później wezwała do siebie Hioba.
- Opowiedz mi o tym - rzekła.
Siedziała na dębowej skrzyni przy oknie. Obok stała druga, ta, na której zawsze siadywała Gaby, ilekroć zajmowały się robótkami. Hiob przycupnął na podłodze u stóp swojej pani, nie śmiał bowiem zająć dawnego miejsca piastunki.
Niewiele tu do opowiadania - zaczął. - Wyszła do ogródka, żeby posiedzieć na słońcu. Pomogłem jej tam dojść, gdyż z trudem oddychała. Usadowiłem ją wygodnie na ławce. Coś tam szyła. Powiedziała, że w ogródku tak miło...
Mów dokładnie, co powiedziała - przerwała mu. - Chcę znać każdy szczegół.
„Miło tu, prawie jak w domu", powiada - wspominał Hiob. - „Brakuje tylko szumu morza", mówię. Na to ona: „Mnie morze szumi w głowie". Później odszedłem. A jak po kilku chwilach zajrzałem do ogródka, by sprawdzić, czy jej niczego nie trzeba, siedziała na ławce z rękoma na podołku i z pochyloną głową, jakby spała. Musiała odejść cichutko. Zawiadomiłem Wilhelma, on zaś posłał po księdza. Razem z Jacques'em wnieśliśmy ją do środka. Tak należało, wszak byliśmy jej przyjaciółmi.
Skinęła głową. Znowu zapłakała, lecz tym razem spokojnie, bez gwałtownych szlochów. Cóż miała opłakiwać, skoro Gaby zgasła tak cicho? Stratę poniosła tylko ona, Eleonora: utraciła przyjaciółkę, która była dla niej jak rodzona matka.
- Mówiła o powrocie do domu, Hiob - odezwała się w końcu. - Myślisz, że wiedziała? Myślisz, że myślała o śmierci?
Hiob pokiwał głową.
- Chyba tak. Myślę, że chciała, pani, byś przywykła do myśli, iż jej niebawem zabraknie. Jak sama wiesz, chorowała od dawna.
Eleonora westchnęła.
- Teraz jest już w niebie, z naszym Panem. Całe życie była dobrą kobietą i Pan na pewno zechce ją mieć przy sobie.
Przypomniała sobie dzień przyjazdu do Micklelith House - zza murów miasta wylewała się fala dźwięku rozkołysanych dzwonów.
Zamówię dla niej podzwonne. Na pewno by tego chciała. To bardzo smutne, że pochowamy ją tutaj, z daleka od domu.
Będzie z przyjaciółmi - pocieszał Hiob. - Chciałaby być przy tobie, pani. Tu, gdzie ją złożymy, wzrośnie twoja rodzina. Gaby poczuje się jak w domu.
Możliwe - rzekła, rozmyślając nad ostatnimi słowami Gaby skierowanymi do Hioba. - A więc zostałam całkiem sama. Zaprawdę teraz muszę sobie już radzić bez niczyjej pomocy. Tak mi powiedziała. Jestem prawdziwą kobietą.
Nie jesteś sama, pani - odrzekł Hiob. - Masz męża, dziecko, masz nową rodzinę i służbę.
I mam także ciebie. - Uśmiechnęła się blado.
I mnie - powtórzył z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Jesteś mi wielką podporą, Hiob. Przynieś gitarę, weźmiemy się do kolejnej lekcji. Zrobi się milej, kiedy coś zagrasz.
Robert widział, jak bardzo żona tęskni za Gaby, i przez kilka następnych dni stawał na głowie, żeby ją pocieszyć i wczuć się w jej smutek i żal. Ona jednak traktowała go z ogromną rezerwą, a pociechę odnajdywała w rozmowie z Hiobem, który był zawsze pod ręką. Zdawało się, że mały paź potrafi dać jej to, czego Robert ofiarować żonie nie umiał.
Rozdział czwarty
l
Nadeszło kolejne gorące lato.
- Jestem już tym zmęczona. Za każdym razem, kiedy nastają upały, ja chodzę z wielkim brzuchem - utyskiwała Eleonora, patrząc na siebie z niesmakiem. - Gorąco dokucza mi tak bardzo, że nawet nie mogę szyć.
Siedziała w cieniu oplatających altankę gałęzi. W ciągu trzech lat ogródek rozrósł się w najprawdziwszy ogród. Gęsto obsypany kwieciem żywopłot wyglądał jak pokryty różowym śniegiem i pachniał wprost niesamowicie, podobnie jak kwitnące róże jerychońskie oraz lewkonie. Miło się tam siedziało.
- Biedni są ci mężczyźni, pani - rzekła siedząca koło niej Anys. Na kolanach trzymała małą Izabellę, która choć skończyła zaledwie roczek, potrafiła już nieźle napsocić. Na razie zachowywała się spokojnie, ssąc zawieszony na rzemyku czerwony paciorek od uroku, można było jednak oczekiwać, że niebawem na pewno zacznie się wiercić i zechce się zsunąć na ziemię. Potrafiła raczkować z zawrotną szybkością i uwielbiała korzystać z tej nowo nabytej umiejętności.
Jakże inne okazało się drugie dziecko, Eleonora, ochrzczona imieniem po matce, lecz zarówno dla odróżnienia od swojej rodzicielki, jak i dla wielkiej urody własnej zwana na co dzień Heleną. Skończyła dwa lata i była dzieckiem tak cichym i dobrym, że zmartwiona Anys mruczała pod nosem, iż taka chodząca dobroć nie nadaje się do tego świata. Helena siedziała tam, gdzie ją posadzono, u matczynych stóp, i nie zamierzała się stamtąd ruszać, póki sami jej nie zabiorą. Nie miała w sobie ani odrobiny ciekawości świata, lecz przy tym wszystkim była dzieckiem zdecydowanie pogodnym i nieraz podśpiewywała sobie z cicha.
Dlaczego biedni? - spytała jedenastoletnia Ankaret, którą Eleonora przyjęła na pokojówkę, żeby nauczyć ją manier damy. Ojcem Ankaret był bogaty kupiec i handlarz wełną z Yorku, dobry znajomy Morlanda.
Bo strzygą w taki skwar - odparła krótko Anys. - Nie ma bardziej męczącego, bardziej cuchnącego i wyciskającego większe poty zajęcia niż strzyżenie owiec.
Wolałabym ich zajęcie niż swoje - stwierdziła Eleonora. -Kiedy im za gorąco, mogą ochłodzić się w rzece. A gdy się zanadto zmęczą - zostawić robotę i chwilę sobie odpocząć. Ja odpocząć nie mogę. Dźwigam rozdęty brzuch, dokądkolwiek idę. Mam wrażenie, że nie robię nic innego, tylko cale życie rodzę i rodzę. I po co!
Och, pani! - mitygowała ją łagodnie Ankaret. - Masz takie cudowne dzieci.
Trzy dziewczynki - zauważyła Eleonora, dyskredytując swoje osiągnięcia. - Jedna po drugiej. Mój teść myśli, że nie rodzę chłopców specjalnie jemu na złość. Jakby ktoś chciał przez to przechodzić z własnej nieprzymuszonej woli, i to raz po raz!
Powinnaś dziękować Bogu, że obdarzył cię trójką zdrowych dzieci, pani - rzekła bogobojnie Anys.
Jeśli będziesz tak do mnie mówić, zobaczysz, że natrę ci uszu - powiedziała zirytowana Eleonora. - Chciałabym, żeby Hiob już wrócił. Chętnie posłucham muzyki. Za długo go nie ma. Mówił, że idzie tylko na dolne pastwisko, powinien zaraz wrócić.
Może więc ty nam zagrasz, pani? - zaproponowała Anys, pragnąc ją czymś zająć. - Ankaret przyniesie gitarę...
Przestań brać mnie pod włos, dziewczyno! - ucięła Eleonora. - Lepiej weź Izabellę na spacer po ogrodzie. Zaczyna się nudzić.
Istotnie, dziecko wierciło się na kolanach piastunki.
- W życiu nie widziałam takiej wiercipięty... - zaczęła Anys i nagle urwała. - O, jest już Hiob! W każdym razie jest Gelert, więc i Hiob musi być niedaleko.
Gelert podbiegł do Eleonory, Przywitał się najpierw z nią, potem obmył jęzorem buzię małej Heleny, wreszcie zwalił się na niewielkiej plamie cienia u stóp swej pani. Oczywiście niebawem pokazał się i Hiob, którego pies nigdy na długo nie opuszczał. Pierwszy dar Roberta dla żony sam zdecydował, do kogo chce należeć.
- A, jesteś wreszcie! - wykrzyknęła radośnie Eleonora. - Za długo was nie było. Nie powinno się trzymać dzieci na tak ostrym słońcu. To niezdrowo.
Hiob wszedł do ogrodu, niosąc na barana pierworodną Annę. Anna skończyła trzy lata i jak na swój wiek była dużą, rozgarniętą dziewczynką. Była też ulubienicą ojca. Miała włosy popielatoblond, niebieskie oczy i rumiane policzki. Nawet Morland rozczulał się na jej widok, choć za wszelką cenę chciał ukryć to uczucie przed światem, by ktoś przypadkiem nie pomyślał, że już pogodził się z brakiem wnuka. Od dłuższego czasu niedomagał, a nerwy schorowanego człowieka mogły udobruchać jedynie popisy małej Anny, która grała na cymbałkach i śpiewała piosenki w języku północy zasłyszanym u służby.
Przykro mi, że się niepokoiłaś, pani - rzekł Hiob, zdejmując Annę z ramion. - Doszliśmy na pastwisko i przyglądaliśmy się strzyżeniu owiec.
Należało do razu wracać - odparła Eleonora. - Chodź tu, moja słodka. A fuj! Czuć od ciebie owcami! Anys, musisz ją wykąpać. Nie znoszę tego smrodu.
Anys i Hiob wymienili nad głową pani porozumiewawcze spojrzenia. W ostatnich tygodniach ciąży bywała nieznośna.
Nasz pan też strzygł. Chciał, żeby panienka chwilę popatrzyła. Powiedział, że jako córka owczarza musi wiedzieć, co się dzieje w zagrodach.
Owszem, jest córką owczarza, ale i szlachcianką zarazem, a szlachcianka nie paprze się w owczym łoju.
Anna spojrzała na piękną, zagniewaną twarz matki i posmutniała.
- Wybacz, pani - rzekła.
Eleonora zerknęła na nieszczęsne dziecko i od razu zmiękło jej serce.
- Nic to, dziecinko. Anys cię wymyje, gdy wrócimy do domu. Siądź teraz na trawie i ochłoń, a Hiob zaśpiewa nam piosenkę. Prawda, Hiob?
- Wszystko, na co tylko wyrazisz ochotę, pani - odparł z czarującym ukłonem, przeznaczonym dla wszystkich trzech niewiast.
Hiob skończył siedemnaście lat i wyrósł na wysokiego, dobrze zbudowanego i przystojnego mężczyznę. Praca przy koniach i bieganie z psami utwardziły mu mięśnie, a należące do obowiązków pazia tańce zaowocowały pełnymi gracji ruchami i lekkim chodem. Hiob przeszedł już mutację i głos ustalił mu się na poziomie wdzięcznego i miłego dla ucha barytonu. Włosy koloru miedzi nosił zwinięte w loki, a zielona liberia - Eleonora osobiście mu ją dobierała - podkreślała jego chłopięcą urodę. Z takiego pazia Eleonora mogła być dumna w każdym towarzystwie. Ansy, Ankaret i wszystkie kobiety zatrudnione w gospodarstwie uważały, że jest zbyt piękny i zbyt romantyczny, by mógł być prawdziwy.
Poszedł do domu po gitarę, a wróciwszy do ogrodu, usiadł na trawie, wsparł się plecami o pień drzewa, zwrócił twarz do kobiet i zaśpiewał kojącą, melodyjną pieśń miłosną z rodzaju tych, które najudatniej podkreślały barwę jego głosu. Jak tylko zaczął śpiewać, mała Izabella zsunęła się z kolan Anys, poraczkowała do niego, usiadła przed nim i zapatrzona w śpiewaka ssała palec. Również i Anna pomalutku zeszła z ławki, gdzie siedziała oparta o matczyne ramię, i przysunęła się bliżej młodego mężczyzny. Anna uwielbiała Hioba. Był jej rycerzem i bohaterem - równie dobrze czuła się na jego barkach, jak na barkach ojca albo na swoim kucyku.
Nikt nie zauważył, kiedy nadszedł Robert i stanąwszy przy furtce do ogródka, przyglądał się scenie domowego szczęścia. Nawet zmęczony upałem Gelert zasnął nazbyt mocno, by usłyszeć jego nadejście. Scenka była ładna, bo znalazł się w niej i ogród częściowo nasłoneczniony, częściowo zaś skryty w cieniu, i młody, przystojny śpiewak, i trzy ładnie ubrane niewiasty oraz rumiane, kwitnące zdrowiem dzieci. Jednak coś w tym obrazku wyraźnie Roberta zdenerwowało, gdyż zmarszczył brwi i omal nie zganił zebranych. Pieśń dobiegła końca i nim ktokolwiek zdążył powiedzieć słowo lub choćby tylko drgnąć, Robert pospieszył z ironicznymi brawami.
- Ślicznie. Bardzo ślicznie - rzekł, wchodząc do ogrodu.
Eleonora spojrzała na niego i skrzywiła nos.
Owce - orzekła z niesmakiem. - Nie mogłeś się obmyć przed przyjściem?
O tej porze roku tak powinni pachnieć wszyscy mężczyźni na owczej farmie.
Hiob wiedział, że Robert kieruję tę uwagę do niego, ale po pierwsze, jego odpowiedź byłaby nie na miejscu, po wtóre zaś, wyrywanie się z komentarzem w tej sytuacji oznaczałoby brak rozsądku. Wyręczyła go pani.
A cóż to znowu za pomysł! - krzyknęła. - Wiem, że strzyżenie owiec jest straszną harówką, nie rozumiem wszakże, dlaczego właśnie ty musisz się walać w owczym łoju. Mamy chyba dość ludzi, żeby mogli cię w tym wyręczyć, prawda? Zdawało mi się, że jesteś jedynie nadzorcą.
Mój ojciec nigdy się od pracy nie uchylał, a teraz, gdy niedomaga i nie może już...
Święta prawda, ty wszakże nie jesteś swoim ojcem - przerwała mu Eleonora. - On lubił się porządnie ubrudzić i wychodziłby strzyc owce nawet wówczas, gdyby wcale nie było takiej potrzeby. Ja jednak wciąż nie rozumiem, dlaczego i ty musisz się doprowadzać do takiego stanu.
- Brakuje nam rąk do pracy - wyjaśnił. - Gdyby każdy zdolny do fizycznego wysiłku mężczyzna na farmie wziął na siebie sprawiedliwie odmierzoną część roboty...
Nie każdy, mężu, nie każdy - zaoponowała stanowczo. - Są tacy, których zajęcia wymagają czystości. Weźmy na przykład Jacques'a. Nie chciałbyś chyba, żeby nasz kucharz tarzał, się z owcami?
Ale są też inni - odparował Robert. - Ci, których zajęcia polegają na zabawie z dziećmi i śpiewaniu w ogrodzie.
O tym właśnie mówię. Gdybyś należycie zorganizował pracę swoich ludzi, gdybyś poprzestał na nadzorowaniu parobków i skończył z uganianiem się w słońcu za owcami, miałbyś czas na zabawę z dziećmi i na śpiewanie w ogrodzie.
W tym miejscu Robert zrezygnował z dalszej dyskusji, w potyczkach z żoną nie umiał zdobywać punktów. Wyostrzyła sobie zęby na ojcu, a sprzeczki z nim traktowała jak igraszkę. Ustąpienie z pola nie nastroiło go jednak przychylniej do Hioba.
Usatysfakcjonowana zwycięstwem Eleonora postanowiła być miła.
- Skoro już tu jesteś, to siadaj, na litość boską, i ochłoń cokolwiek. Nie, nie za blisko. Usiądź w cieniu na trawie. Hiob, skocz no do domu i przynieś panu garniec schłodzonego piwa. Idź do Jacques'a. On zawsze trzyma dla mnie piwo w chłodzie.
- Tak, pani - odrzekł paź i odszedł.
Robert, udobruchany nieco, że znienawidzony przezeń rywal tak potulnie wstał, by mu coś przynieść i o niego zadbać, usiadł na trawie w nieco lepszym nastroju. Powziął silne postanowienie, że będzie się zachowywał sympatycznie.
Jak idzie strzyżenie? - spytała Eleonora.
Biorąc pod uwagę fakt, że wciąż brakuje nam ludzi, można uznać, iż znakomicie - odparł. - Powinniśmy uporać się z całym stadem na wigilię świętego Jana. Dzięki temu kto wie, może zdołamy popakować wszystko, nim zjawi się tu Brogger, a on przyjeżdża z pierwszym dniem nowego kwartału.
- Ależ wy, ludzie północy, używacie dziwacznych słów! -wykrzyknęła Eleonora. - Brogger, czyli pośrednik w sprzedaży wełny, prawda?
- Oczywiście - przytaknął. Był tak zżyty z pewnymi słowami, że w ogóle się nad nimi nie zastanawiał i zupełnie go nie dziwiły. - Skupuje runo od wszystkich hodowców w okolicy, zawozi je do Hull albo do Londynu i sprzedaje Kompanii Składowej, która z kolei eksportuje wełnę do warsztatów tkackich za granicą.
Skinęła głową - już to kiedyś słyszała - i nad czymś się zamyśliła.
Taki pośrednik musi zarobić na chleb dla rodziny - rzekła po chwili. - I utrzymać kuce oraz muły. Prócz tego płaci jeszcze parobkom najętym do prowadzenia zwierząt...
Naturalnie - potwierdził obojętnie Robert.
Dlatego też da ci za wełnę mniej, niż weźmie za nią od kupców z Kompanii. Inaczej interes by się nie opłacał.
Oczywiście. Dobrze myślisz, pani - pochwalił ją Robert, zadowolony, że wykazała zainteresowanie sprawami hodowli.
A zatem wyjaśnij mi, proszę, dlaczego sami nie wozimy wełny do Londynu i miast pośrednikowi nie sprzedajemy jej od razu Kompanii? Przypadłaby nam w udziale część zysku Broggera.
Dlatego że jesteśmy hodowcami, nie zaś kupcami, pani -odparł.
Zostańmy zatem kupcami. Czy prawo zabrania łączenia tych zajęć?
Nie, nie zabrania. Owszem, niektórzy kupcy hodują owce, ale...
Ha! Skoro niektórzy kupcy hodują owce, niektórzy hodowcy mogą sprzedawać wełnę! - zauważyła podekscytowana. - Zyski na pewno od razu by podskoczyły.
Ojciec nigdy się na to nie zgodzi - rzekł Robert.
No cóż, przy jego systemie pracy to i tak wykluczone. Zawsze zajmował się wszystkim sam, własnoręcznie, pomagał ludziom przy każdej robocie, nie mógł zatem być na dokładkę kupcem. Jeśli jednak pilnowanie ludzi zlecisz nadzorcy, będziesz mógł zająć się innymi sprawami.
Istotnie, pani, ale i tak ojciec się na to nie zgodzi - stwier
dził Robert. - Przede wszystkim dlatego, że nikomu nie ufa na tyle, by zlecić mu opiekę nad farmą. Z bólem zostawił ją mnie, gdy musiał kiedyś pojechać do lorda Edmunda, nie ma więc nawet co marzyć, by zechciał ją przekazać w jakieś obce ręce.
Ależ ja wcale nie proponuję, żeby to ojciec został kupcem! Myślę, panie, o tobie.
Farma ciągle należy do ojca - przypomniał jej Robert. -I dopóki on jest właścicielem, będzie na niej rządził. Nigdy też nie wyrazi zgody na twoją propozycję i radzę ci w ogóle z nią nie występować. Sama wiesz, jaki wybuchowy stał się ostatnio.
W tym momencie do ogrodu wszedł Hiob z garncem piwa i czarkami.
- Proszę, panie - rzekł. -Jest cudownie zimne, chłodziło się na półce w studni. Mogę ci nalać?
Mówił z tak ogromną rewerencją, że udobruchany Robert pozwolił, by paź nalał mu piwa, jednak nie spuszczał zeń krytycznego spojrzenia.
Doskonale ci idzie - stwierdził ponuro, obserwując, jak sprawnie Hiob obraca garncem, czarkami i ściereczką.
Zostałem dobrze wyszkolony, panie - odrzekł Hiob. I leciutko uśmiechnął się do Eleonory.
Robert znów poczuł się osaczony.
Czego jeszcze go nauczyłaś, pani? - spytał żony.
Śpiewu, gry na gitarze oraz pisania, czytania i rachowania.
- Będziesz zatem bardzo wykształcony, młodzieńcze - orzekł Robert. - Masz wielkie szczęście, że twoja pani tak się o ciebie troszczy.
Eleonora roześmiała się.
- Jego szczęście nie ma z tym nic wspólnego Robercie. Im bardziej szkolę ludzi, tym lepszą mamy służbę. Jak już zostaniesz kupcem, Hiob bardziej ci się nada, jeśli będzie umiał czytać i rachować. Również i dla mnie jest wartościowszym paziem, skoro umie pisać. To, co mówię, można także odnieść do innych służących. Na pewno dobrze to rozumiesz, prawda?
Uśmiechała się do niego tak przyjaźnie, że poczuł, jak znów jej ulega. Traktowała Hioba jedynie jako pożytecznego czeladnika! To dobrze. I przygotowywała chłopaka, żeby i jemu okazał się pomocny - tym lepiej! Odpowiedział jej uśmiechem i pomyślał, że życie stało się nagle znacznie milsze. Upił duży haust piwa i chłodny napój spłynął mu po spierzchniętym podniebieniu.
- Naturalnie moja droga, masz rację. W kwestii sprzedaży wełny też się z tobą zgadzam. Z handlem musimy jednak poczekać, aż przejmę farmę. Wówczas będziemy mogli robić to, na co nam przyjdzie ochota. Tymczasem nie wspominaj o niczym ojcu. Hiob, nalej jeszcze piwa! Zadbaj też o czarkę naszej pani.
Hiob zajął się piwem i nachylony nad czarkami, uśmiechał się pod nosem. Bardzo lubił pana, lubił go niemal tak samo jak swoją panią, lecz uważał, że łatwo go rozszyfrować. A pani? Cóż, pani to dopiero umiała okręcić sobie męża wokół palca! Mógł do woli planować, co też będzie robił, kiedy zostanie właścicielem farmy, ale Hiob nie miał najmniejszych wątpliwości, kto będzie prawdziwym zarządcą majątku.
Robert pociągnął kolejny łyk piwa, a z każdym haustem świat jawił mu się w coraz bardziej różowych kolorach.
A teraz gołąbeczko - rzekł - opowiadaj, jak sprawowały się dziś moje córki? Co porabiały? Anno, chodź do mnie i powiedz coś po francusku, żebym usłyszał, jakie czynisz postępy.
Anna miała dziś rano lekcję, a i mała Helena nauczyła się nowej piosenki, obawiam się jednak, że już ją zapomniała. Zapomniałaś, laleczko? - Wzięła ciemnowłosą dziewczynkę na kolana, a ta co prawda pokręciła główką, lecz bynajmniej nie wyjęła paluszka z buzi.
A nasza malutka zerwała dziś mnóstwo główek kwiatów -dodała Anys. - I bawiła się z pszczołą. Nie odniosła przy tym najmniejszego szwanku! Izabella doskonale porozumiewa się ze zwierzętami.
Istotnie, panie - potwierdziła Ankaret. - Na Gelercie jeździ jak na koniu.
I tak podczas gdy Anna rozmawiała z ojcem po francusku -nader chwalona za swe umiejętności - podtrzymywana przez Hioba Izabella objeżdżała ogród na Gelercie. Kobiety patrzyły, śmiejąc się wesoło, tak że nawet mała Helena wyjęła w końcu palec z ust i zachichotała. I oto, nie wiadomo ani jak, ani kiedy, gniew Roberta rozpłynął się bez śladu.
2
Dziecko miało przyjść na świat dwudziestego pierwszego sierpnia. Zatem wkrótce po urodzinach małej Anny Eleonora zebrała kobiety i zaszyła się w komnacie sypialnej, zsyłając mężczyzn na parter. Zresztą Edward Morland i tak już od dłuższego czasu nie sypiał na piętrze. Jego łóżko na kółkach zostało zniesione na dół, do izby przeznaczonej dla służby domowej. Dzięki temu mógł się kłaść, ilekroć potrzebował odpoczynku, o czym nikt w domu nie musiał wcale wiedzieć. Zresztą już od bardzo wielu miesięcy męczyły go bóle, a kiedy leżał sam i cierpiał tak bardzo, że nie był w stanie zmrużyć oka, mógł przynajmniej w każdej chwili zapalić świeczkę. Nieopodal spał ochmistrz Wilhelm i nie proszony przez Roberta, czujnie doglądał pana. Często, gdy Morland miał złą noc, Wilhelm pojawiał się w jego sypialni z pucharkiem grzanego wina w ręku, do którego albo on sam, albo Jacques dolewał miarkę odwaru z makowin.
Stary pan z najwyższą niechęcią przekazywał obowiązki Robertowi, a im bardziej słabł, tym bardziej rósł w siłę jego syn. Schorowany starzec codziennie wyjeżdżał na pastwiska nadzorować robotę, sztywno wyprostowany w siodle - nie chodził już, gdyż za bardzo się męczył. Im bardziej dokuczał mu ból, tym częściej pałał gniewem, lecz wszyscy znosili jego wybuchy spokojnie, gdyż mimo szorstkiego obejścia bardzo go miłowali, jako że panem był sprawiedliwym i hojnym. Kiedy cierpienie nasilało się do tego stopnia, że nie mógł z bólu wyjść z domu, dąsał się i prychał w komnacie, co pół godziny wysyłając na pole umyślnego, by sprawdzał, kto gdzie jest i co robi.
W takie dni Robert wszystkiego doglądał sam, lecz jeśli tylko czasu mu stawało, udawał, że w każdym drobiazgu konsultuje się z ojcem. W owych dniach u boku starszego pana co pewien czas wyrastał także Hiob - ot, niby tak, przypadkiem - który przekazywał mu najświeższe plotki, zebrane od podróżnych ciągnących Wielkim Południowym Traktem.
Anys przestawała pilnować Izabellę, żeby mała mogła bez przeszkód doraczkować do dziadka, albo też manipulowała małą Anną tak umiejętnie, że dziewczynka domagała się wizyty u starszego pana, chcąc wyrecytować mu najświeższą lekcję, naturalnie tego rodzaju poczynania musiały się odbywać za plecami Morlanda, bo gdyby wiedział, że chcą mu w chorobie dogodzić bądź że się nad nim litują, wpadłby w prawdziwą wściekłość.
I choć Eleonora nie potrafiła starego pokochać, to nawet ona ogromnie mu współczuła. Nie ulegało wątpliwości, że jest śmiertelnie chory i trzyma się życia wyłącznie siłą woli. Był chodzącym szkieletem. Jego skóra miała niezdrowy siny odcień, a włosy wciągu zaledwie kilku tygodni nabrały barwy mleka. Uważano, że choroba zjada go od środka, a była to przypadłość śmiertelna, na którą nie znano lekarstwa.
W dniu, kiedy Eleonora zległa do porodu, stary też położył się do łóżka, by już z niego nigdy nie wstać. Przysunięto je do okna wychodzącego na podwórze. Podparty materacami, mógł zatem oglądać ludzi kręcących się cały dzień po podwórzu, ale szybko się nużył i łatwo wpadał w złość. I ciągle czegoś nasłuchiwał, w każdym razie takie wrażenie odniósł Robert, wszedłszy do jego izby, by złożyć ojcu poranny raport.
...przesunąłem tymczasowo dwieście owiec na pole przy wrzosowisku, a Benowi i Elyngowi zleciłem łatanie ogrodzenia. Ojcze, czy ty mnie słuchasz?
Tak, tak... - bąknął zirytowany Morland, utkwiwszy wzrok w oknie. Wychudłą ręką głaskał łeb starego wyżła Durasa, który z mordą opartą na kapie nie odrywał smutnych oczu od swego pana. - Słyszę cię, słyszę. Co tam jeszcze? Robert wytężał umysł.
Jacques gotuje ci na obiad dwa gołąbki na mleku...
Nie o jedzeniu! - warknął Morland. - Nie masz nic ciekawszego do powiedzenia? Hiob znosi mi lepsze nowinki niż ty. Może po niego poślę.,.
Robert poczerwieniał, ale ze względu na chorobę ojca spróbował zlekceważyć obrazę. Na widok zmieszania syna w oczach starego zabłysły iskierki satysfakcji: choć jedna przyjemność została mu jeszcze w życiu. Raptem przekrzywił głowę i zaczął nasłuchiwać. Po chwili, nie usłyszawszy tego, czego oczekiwał, wyraźnie się odprężył.
Gdzie się wszyscy podziali? - rzucił. - Gdzie dzieci?
Dzieci są w ogrodzie z Ankaret. Może to stamtąd te hałasy. Ankaret nie potrafi utrzymać ich cicho...
Nic nie słyszałem - przerwał mu beznamiętnie Morland.
Sądziłem...
Gdzie Anys? Myślałem, że to ona jest piastunką dzieci.
Anys jest przy Eleonorze - odparł Robert. Morland kiwnął głową.
Oczywiście. A jak się nasza pani miewa?
Bez zmian. Co prawda dzisiaj nie miałem jeszcze wiadomości, ale gdyby poród się zaczął, na pewno dałaby znać.
Do kroćset, tyle zamieszania! - mruczał Morland. - Nie pamiętam, żeby rodząc ciebie czy Edwarda, Anna pakowała się do łóżka na tydzień przed terminem.
To wcale nie jest tydzień przed terminem, ojcze - delikatnie zaprotestował Robert. - To tylko trzy dni. Niektóre białogłowy nie wstają z łoża na wiele tygodni przed rozwiązaniem.
Nie opowiadaj mi tu o jakichś modnisiach - burknął Morland. -Jestem tylko hodowcą owiec, ale znam się na modnym towarzystwie lepiej od ciebie. Wystarczająco często bywałem w wyższych sferach. Znam lorda Edmunda, lorda Bedforda, niech mu ziemia lekką będzie, znam księcia Huphreya i księcia Yorku. Tak, znam ich wszystkich, a oni znają mnie. „Edward Morland?" - rzekliby, gdybyś o mnie spytał. „Owszem, znamy go, znamy, a jakże".
Robert zachęcająco skinął głową, nie odezwał się jednak ani słowem. Wiedział, że ojciec nie oczekuje od niego żadnych komentarzy, że mówi, bo sprawia mu to przyjemność.
- No i król... Gdy jeździliśmy do Francji, wszyscy znaliśmy króla osobiście. Harry. Tak nazywaliśmy go między sobą. Miał w nas ludzi oddanych mu duszą i ciałem. Umiał sprawić, byśmy go miłowali. Wielki król, wspaniały żołnierz... Wszystkich znał z imienia, jakby była nas ledwie garstka. Jakbyśmy
istnieli tylko on i my. Tak się wydawało. I pobiliśmy Francuzów, choć w polu mieli nad nami dziesięciokrotną przewagę.
Robert nieraz już słyszał podobne opowieści, nie tylko od ojca, ale od każdego spotkanego weterana wojen francuskich. Tego okresu nie mógł zapomnieć ani odżałować żaden z uczestników walk na kontynencie. „Stare dobre czasy" - mawiali o przeprawach przez Kanał.
- A raz spotkałem królową. Nie we Francji, tylko w Anglii, po wojnie. Królowa Kasia, Katarzyna de Valois. To dopiero była urodziwa niewiasta! Najładniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałem. I młodziutka. Znała tylko kilka angielskich słów, ja zaś nie umiem po francusku, dlatego nie wiem, co mówiła, ale jej głosu można by słuchać choćby cały dzień. Wyglądała jak ptaszę. - Na wspomnienie królowej twarz mu pociemniała. - Jednak mimo wielkiej urody była na wskroś zepsuta, zepsuta jak wszyscy Francuzi. Pamiętaj, Robercie, że szatan lubi przybierać bardzo piękne kształty, żeby człowieka skusić. Miej się na baczności. Cóż, nie żyje już nasza Kasia. Umarła w klasztorze, gdzie dzięki łaskawości Pana uratowano jej rozpustną duszę.
Robert przypomniał sobie, jak wielkie wrażenie zrobiła na ojcu wiadomość, która nadeszła przed rokiem, że dawna królowa Anglii, Katarzyna de Valois, zakończyła życie w opactwie Bermondsey, dokąd zesłała ją Rada Królewska. Pamiętał też, jak bardzo zasmucił ojca skandal, który wybuchł jeszcze rok wcześniej. Mówiono wówczas, że ponoć od śmierci króla wdowa żyła w grzesznym związku z jednym ze swych walijskich poddanych, Owenem Tidrem, któremu urodziła trzech nieślubnych synów. Dla Morlanda był to straszliwy upadek, tym bardziej że dotyczył osoby, którą tak podziwiał.
- Kobieta jest narzędziem szatana - oświadczył. - Szatan sięga po nią, jak sięgnął po królową Katarzynę, ze względu na jej gładkie liczko. Dlatego synowie Katarzyny są dziećmi szatana. Trzeba go z nich wypędzić! - Uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Jak z naszej pani na górze! Za wiele w niej dumy. Wybij z niej tę dumę, synu! Wybij! Trzy córki! Trzy córki! - wykrzyknął z furią w stronę sufitu, jakby sądził, że Eleonora go usłyszy. - Co z nich za pożytek?
Robert usiłował zebrać myśli, żeby odpowiedzieć ojcu kojącym zdaniem, lecz nim zdołał cokolwiek wydumać, do izby wpadł Wilhelm.
- Panie, zaczęło się! Pani rodzi!
Robert podskoczył jak oparzony. Jego zdenerwowanie wcale nie osłabło, choć w ciągu trzech ostatnich lat przeżywał już czwarty poród.
Boże, chroń ją i doprowadź do szczęśliwego końca! - zawołał.
Amen, panie, amen - dopowiedział z głębi serca ochmistrz, który stracił przy porodzie i żonę, i dziecko.
Boże, daj jej syna - dodał znużonym głosem Morland, przymykając oczy. - To ważniejsze.
Zmęczonyś, panie - zauważył Wilhelm. - Może ci co przynieść?
Nie, nie. Pozwólcie mi tylko odpocząć. Idź, Robercie. Chcę mieć trochę spokoju. - Otworzył oczy. - Ale jak tylko nasza pani powije, natychmiast dajcie mi znać. Chcę od razu wiedzieć, co się urodziło.
Oczywiście, ojcze. Tobie powiemy w pierwszej kolejności.
- Bardzo dobrze. A teraz już idźcie.
Była dziewiąta rano. Poród nie trwał długo. Tuż przed południem Robert wbiegł do izby ojca. Miał zaczerwienioną twarz, ręce drżały mu z podniecenia.
Ojcze!
Słyszałem płacz dziecka. Co się urodziło? - spytał rozemocjonowany Morland.
Syn! Moja pani powiła syna!
Dziecko zdrowe? Wszystko poszło dobrze? - Zaniepokojony starzec wsparł się na łokciu.
Robert podszedł do łoża, z szerokim, radosnym uśmiechem na twarzy.
- Idealny noworodek - rzekł. - Mały, ale doskonale zbudowany, zdrowy i pełen wigoru! Eleonora też czuje się dobrze. Miała szybki i łatwy poród. Twierdzi, że nie zdążyła się nawet zmęczyć.
Morland machnął ręką; synowa go nie interesowała.
- Chłopiec... Nareszcie - wyszeptał, a jego twarz pojaśniała w pełnej uniesienia radości. - Podziękuj Panu Niebieskiemu za jego nieskończoną szczodrobliwość i łaskę. I za to, że pozwolił mi dożyć tej chwili.
Opadł na poduszki, do cna wyczerpany. Bezwładnie położył rękę na głowie wiernego psa, wbił oczy w sufit, lecz jego ponura twarz nie przestawała jaśnieć uśmiechem.
- Ojcze, może zjesz teraz obiad? - zapytał Robert.
Od chwili gdy zaczął się poród, Morland odmawiał jedzenia i picia. Odmówił i teraz, ledwie unosząc dłoń i cicho szepcząc:
- Przyślij mi tu Wilhelma. I pokaż dziecko.
Jak tylko noworodek został umyty i zawinięty, Robert w asyście zaniepokojonych kobiet zaniósł go na poduszce do izby ojca. Tam zafrasowany i poważny Wilhelm podtrzymywał Morlanda ramieniem, a odegnany od łoża Duras siedział w kącie i nie spuszczając z pana smutnych oczu, cicho wył przy każdym dźwięku bądź ruchu.
Oto dziecko, ojcze - powiedział z dumą Robert. - Śliczny chłopak, pełen męskiego wigoru.
Daj mi go - rzekł Morland słabym głosem.
Robert położył dziecko przy ojcu, a stary wpatrzył się w małą pomarszczoną buzię, jakby szukał w niej potwierdzenia... sam jeden tylko wiedział - czego. Noworodek miał mocno zaciśnięte oczy i poruszał ustami miękko niczym w modlitwie. Był malutki i bezradny i unoszącego go z pościeli Morlanda ogarnęło wzruszenie, jakiego nie odczuwał od czasów własnego dzieciństwa.
Syn. Dziedzic wszystkich moich włości. Nazwiemy go... Edward. - Stary dotknął wychudłą, drżącą dłonią główki śpiącego dziecka. - Błogosławię mu po ojcowsku. Niech Pan Bóg ma go w opiece i niech mu pozwoli wyrosnąć na silnego, pobożnego człowieka. Morland, urodzony jako szlachcic... On zadba o honor i przyszłość naszej rodziny.
Amen - rzekli zgromadzeni.
W tej samej chwili Anys czym prędzej pochwyciła dziecko. Od jakiegoś czasu na twarzy starego widziała niewymowne znużenie, jakby zebrał na ten podniosły moment resztkę sił, które z wolna zaczynały go opuszczać.
- Moje małe, moje malutkie... - mruczała, wyjmując niemowlę z ramion chorego.
Morland odprowadzał wzrokiem zawiniątko, póki nie zniknęło za drzwiami, po czym zamknął oczy.
- Zostawcie mnie - wyszeptał.
Wszyscy cichutko wyszli. Wilhelm ostrożnie ułożył starca na poduszkach, a Duras wylazł z kąta, by wepchnąć nos w bezwładną dłoń pana.
Wkrótce potem bóle przybrały na sile do tego stopnia, że Wilhelm podał cierpiącemu odwar z makowin, nie pytając o zdanie Roberta. Morland zasnął, obudził się po południu, by po chwili znowu zapaść w drzemkę. O zachodzie słońca Duras nagle zadarł łeb i zaczął wyć. Dołączyły do niego wszystkie psy w wielkiej sieni, tworząc straszliwy chór, mrożący krew w żyłach i jeżący włosy. Wilhelm zawołał Roberta, ten z kolei wezwał księdza, który czekał już z ostatnim namaszczeniem, i nim sierpniowa światłość dnia ustąpiła nocy, Edward Morland zakończył życie. Miał pięćdziesiąt dwa lata. Duras za nic na świecie nie chciał opuścić pana, choćby nawet i w śmierci. Stary pies zdechł w nocy i został pochowany wraz z Edwardem na rodzinnym cmentarzyku, widocznym z okien Micklelith House.
3
Uroczystości, jakimi normalnie uczczono by tak ważną okazję, jak urodziny i chrzest dziedzica włości Morlandów, musiały zostać skrócone ze względu na żałobę po śmierci starego pana. Eleonora skonstatowała w myśli, że Edward Morland nawet w ostatniej chwili zachował się w typowy dla siebie sposób: umarł akurat wtedy, by wszystkim pokrzyżować plany. Ale i tak płakała na pogrzebie, gdyż był chrześcijańską duszą i jej teściem. Jednak kiedy tylko go pochowano, zaczęła myśleć o przyszłości i snuć plany, które dotąd odkładała na czas, gdy już nie będzie musiała się liczyć ze zdaniem pana na Micklelith. Nie przewidywała oporu ze strony męża - zawsze pragnął ją zadowolić, teraz zaś, gdy urodziła mu syna, na pewno stanie na głowie, żeby zaspokoić jej każdy, nawet najbłahszy kaprys.
Eleonora ubóstwiała syna i planowała dla niego świetną przyszłość. Podobnie jak Morland chciała, żeby we wszystkim okazał się stuprocentowym szlachcicem. To jednak wymagało odpowiedniego wychowania.
- Kłopot w tym - powiedziała pewnego wieczoru mężowi, gdy siedzieli w wielkiej sieni wokół ognia - że nasz dom nie jest domem szlacheckim. To dom farmerski, tyle że rozbudo
wany. Ale musimy sobie jakoś radzić, póki nie zamieszkamy gdzie indziej.
Co konkretnie masz na myśli? - spytał Robert, nieco rozbawiony jej zdecydowaniem.
Hmm, przede wszystkim to, że dzieci muszą mieć własny kąt. Nie mogą dłużej sypiać w naszej izbie. Trzeba im wydzielić osobną część budynku.
Moja drogo żono, toż to nie są ich lordowskie moście -zaprotestował łagodnie.
W owych czasach dzieci zwykłe sypiały z rodzicami do dziewiątego lub nawet i dziesiątego roku życia. Później chłopcy przechodzili do sieni, gdzie spali ze służbą zbrojną, natomiast dziewczęta zazwyczaj sypiały z rodzicami aż do dnia ślubu bądź do chwili, gdy w jakimś innym, niekoniecznie matrymonialnym celu opuszczały rodzinny dom. Jedynie dzieci baronów miały swoje komnaty.
Są dziećmi szlacheckimi - odparła zacietrzewiona. - Nie wiemy, kim Edward zostanie w przyszłości. Chcesz, żeby wspominał dzieciństwo ze wstydem czy z dumą?
Edward niczego się nie będzie wstydził - oświadczył Robert, co Eleonora przyjęła jako kapitulację.
Doskonałe więc. Dawna sień na piętrze i tak jest już podzielona na osobne pomieszczenia. Można je wysprzątać i urządzić w nich sypialnię, izbę do nauki i komnatę zabaw. Musimy zatrudnić więcej służby. Chciałabym, żeby Anys została nauczycielką dzieci do czasu, gdy uznamy, że Edward musi mieć guwernera z prawdziwego zdarzenia. Potrzebujemy co najmniej dwóch piastunek.
- Na pewno już je sobie upatrzyłaś - rzucił z sarkazmem.
Puściła to mimo uszu.
- Anys ma dwie kuzynki, spokojne dziewczęta, Marię i Jane. To naturalnie wnuczki Alicji. Jedna ma jedenaście, druga dwanaście lat. Anys może je sama podszkolić; zna moje wymagania.
- A co będzie z Ankaret? Co przewidziałaś dla niej?
Będzie moją panną służebną. Muszę zatrudniać odpowiednie, dobrze urodzone panny służebne. Przecież matka Edwarda nie może być obsługiwana przez farmerskie córki.
Aaa, proszę bardzo - rzekł Robert. - Jeśli będziesz przyjmować panny takie jak Ankaret, zwiększy to nasze sfery wpływów, a skoro już mam zostać kupcem i sprzedawać wełnę, będzie mi potrzebna pomoc wszystkich znajomych i przyjaciół.
Rozpromieniła się i radośnie klasnęła w dłonie.
Robercie, zdecydowałeś się! Będziesz kupcem, tak jak mówiliśmy?
Trzeba wszystko dobrze przemyśleć i zaplanować. Tymczasem za mało mamy tu ludzi odpowiedzialnych i piśmiennych. Jeśli chcemy zrobić z nich zarządców, muszą przynajmniej umieć czytać i pisać. Poza tym trzeba zwiększyć produkcję wełny. Inaczej przedsięwzięcie się nie opłaci. Im więcej wełny wyprodukujemy, tym większy będzie nasz zysk.
Oczywiście - potaknęła. - Ale co konkretnie zamierzasz?
Trzeba kupić więcej ziemi i owiec. Ojciec odłożył sporo złota, a najlepszy z niego użytek to powiększenie naszych włości. W okolicy jest mnóstwo opustoszałych farm. Wiele hektarów ziemi leży odłogiem i od czasu czarnej śmierci nikt do tych majątków nie zgłasza pretensji. Chciałbym się im przyjrzeć i sprawdzić, które z nich można by przejąć.
- A jeśli takich nie znajdziemy? - spytała Eleonora.
Uśmiechnął się nieśmiało.
Przejmiemy któreś, tak czy inaczej. Jest duża szansa, że nikt się o tę ziemię nie upomni, a nawet jeżeli się upomni, zawsze mamy złoto i przyjaciół. Muszę napisać do lorda Edmunda i poprosić go o przychylność. W końcu ożeniłem się z jego podopieczną!
Chociaż tyle wniosłam w nasz związek - rzekła z zadowoleniem.
- Dlatego zostałaś wybrana - odparł prostodusznie.
Napisali stosowny list. Zawierał informacje o narodzinach Edwarda i śmierci starszego pana, zapewnienia o nieustającej
lojalności Roberta i jego gotowości stawienia się na rozkaz suwerena, a także prośbę, by lord Edmund zechciał swą łaskawą opiekę roztoczyć nad najmłodszym pokoleniem oddanej mu rodziny Morlandów.
Odpowiedź nadeszła pod koniec listopada. Był to list pełen serdecznych życzeń i zapewnień o życzliwości lorda Edmunda wobec wszystkich członków rodziny. W liście znalazły się i gratulacje z okazji narodzin syna, i wyrazy żalu związane ze śmiercią Morlanda. Nadeszły również upominki z racji chrztu małego Edwarda. Najwspanialszym okazał się srebrny kielich na złotej nóżce, ozdobiony grawerowaną sceną z polowania; ukazywała trzech myśliwych na koniach, psy oraz służących w pościgu za białym zającem i stanowiła hołd dla matki Edwarda. Kolejnymi prezentami były szkarłatna papuga w klatce - wspaniała atrakcja dla dzieci - i dwie piękne różyczki z kości słoniowej, ozdoby do naczółka przy uździe. Różyczki Robert podarował Annie, która miała już własnego kuca i trzymała się w siodle niemal równie dobrze jak matka.
List kończył się uwagami o sytuacji we Francji, gdzie wielki hrabia Warwick przejął dowództwo armii, ponadto zawierał informację szczególnie interesującą dla Eleonory.
Nasz przyjaciel Ryszard Plantagenet, książę Yorku, nareszcie poślubił swoją kuzynkę, Cecylię Neville. Ożenił się późno, ma już bowiem dwadzieścia siedem lat, ale, o ile nam wiadomo, z panną Neville zaręczony był niemal od kołyski. Zapewne dlatego uznał, że nie musi spieszyć się ze ślubem.
Robert czytał kończące list pozdrowienia, lecz Eleonora już go nie słuchała. Dłonie trzymała na kolanach i lewą szukała po omacku wiszącego u paska psałterza, ukrytego w fałdach czarnej żałobnej sukni. A więc Ryszard się ożenił! Oczyma wyobraźni ujrzała jego twarz tak wyraziście, jakby przed sekundą naprawdę go oglądała. A Cecylia Neville - uchodząca za jedną z najśliczniejszych panien w królestwie - wyszła za ów klejnot rodzaju męskiego, któremu przeznaczono ją jeszcze w niemowlęctwie! Hmm, w każdym razie tłumaczyło to jego długi bezżenny stan. I tym się mogła pocieszać: nawet gdyby chciał wziąć ją za żonę, to będąc zaręczonym, najzwyczajniej w świecie nie mógłby tego uczynić.
Robert odłożył list i spojrzał na Eleonorę, czekając komentarza. Lecz ona milczała. Za wszelką cenę musiała ukryć przed nim swe uczucia. Rozglądając się niespokojnie, zauważyła, że Hiob przypatruje się jej ze współczuciem, choć minę ma na pozór całkiem obojętną.
- Niech gra muzyka! - wykrzyknęła, usiłując nadać głosowi radosne brzmienie. - Zagraj nam, Hiob! Jakąś wesołą piosenkę! Teraz, zaraz! Radujmy się! Jest ku temu powód!
Hiob, który miał głowę nie od parady, wstał i bez akompaniamentu zaintonował piosenkę znaną większości domowników; wiedział, że się do niego przyłączą, jak tylko poda ton. Śpiewając zaś, pstryknął na chłopca palcami i kazał mu przynieść gitarę, a potem wręczył ją z ukłonem pani domu, ani na chwilę nie gubiąc rytmu. Miała teraz zajęcie dla rąk i mogła też ukryć lico. Po chwili opanowała wzruszenie i przybrała radosny wyraz twarzy, jakiego Robert miał prawo oczekiwać od niej, w dniu, gdy otrzymał list z tak wspaniałymi wiadomościami.
Rozdział piąty
Pewnego listopadowego dnia tysiąc czterysta czterdziestego pierwszego roku Robert wrócił z Yorku w wyjątkowo dobrym humorze. Rzucił wodze najbliżej stojącemu pachołkowi i głośno przywołując żonę, szybkim krokiem wszedł do domu. Bardzo się zmienił od śmierci ojca, czyli od dnia, gdy został właścicielem Micklelith House. Zmężniał, rozrósł się w barach, nabrał ciała i mięśni, zyskał posłuch. Jego chód, sposób noszenia się, a nawet głos, świadczyły o tym, że jest człowiekiem pewnym siebie, najprawdziwszym panem. Kobiety w mieście zerkały nań z podziwem, gdy przejeżdżał lub szedł ulicami Yorku, odziany bogato i barwnie - w ostatnich latach odkrył bowiem w sobie coś, czego istnienia nawet nie podejrzewał: upodobanie do wyszukanych ubrań i przedmiotów.
Na spotkanie wyszedł mu Hiob w liberii - miał już dwadzieścia jeden lat i był przystojnym mężczyzną - przerywając Robertowi w pół zdania.
Pani jest w czeladnej, panie.
O! A cóż tam robi? - Stosunki między oboma mężczyznami od dawna cechowało niewielkie napięcie, które wynikało zapewne z tłumionej zazdrości, jaką Robert odczuwał wobec Hioba.
Sprawdza księgi rachunkowe z bailiffem, panie. Zdaje się, że znów narobił w nich galimatiasu.
Ach, tak... O, Hiob! - zawołał Robert już w półobrocie, najwyraźniej o czymś sobie przypominając. - W jukach znajdziesz niedużą paczuszkę, którą zapomniałem wyjąć. Niech mi ją natychmiast przyniosą, dobrze?
Hiob skłonił się i ruszył na podwórze, tymczasem Robert pospieszył do izby czeladnej.
Eleonora siedziała nad księgą rachunkową i zestawieniami finansowymi, podczas gdy zmieszany i zaniepokojony bailiff stał z tyłu za jej krzesłem. Reynold był dobrym, zdolnym, powszechnie lubianym rządcą i wprawnie kierował ludźmi. Świetnie znał się na owcach, a jeszcze lepiej na wełnie, lecz choć uczono go w piśmie, słabo radził sobie z rachunkami, dlatego to przede wszystkim Eleonora prowadziła księgowość, starając się, żeby Robert nic o tym nie wiedział.
Uniosła głowę Znad rachunków i na widok mężowskiej miny rozpromieniła się w uśmiechu.
- Wszystko poszło dobrze?
Robert uniósł jej dłoń do ust i łagodnie ucałował.
Tak, pani - odparł, myśląc, jak pięknie jej w nowej zimowej sukni z fiołkowej wełny, obramowanej czarnymi karakułami. - Posłuchanie było bardzo rzeczowe i już w przyszłym miesiącu możemy oczekiwać werdyktu. A potem Manor of Twelvetrees będzie nasz!
Mam nadzieję! - Parsknęła śmiechem. - W końcu wypasamy na tamtym terenie ponad setkę owiec!
Niby dlaczego mielibyśmy zwlekać? Ziemia i sam dwór są praktycznie nasze. I wiesz, pani, w drodze powrotnej przyszło mi do głowy, że możemy się tam przeprowadzić od razu. Dwór będzie znacznie lepszym domem niż Micklelith House. Po pierwsze, jest większy, po wtóre, cieplejszy. Czasami mam wrażenie, że marnie sczeznę w tym dziurawym gołębniku, w którym teraz mieszkamy. No, Reynold, powiadaj, co słychać! - zwrócił się do bailiff a, przypominając sobie, że nie są w izbie sami.
Wszystko się świetnie układa, panie - odrzekł zaniepokojony rządca.
Czymże więc nękasz naszą panią?
Chodzi o rozliczenia, panie - zaczął Reynold, lecz Eleonora uciszyła go machnięciem ręki.
Ja pomagam jemu, a on uczy mnie - wtrąciła szybko. - Chcę poznać wszystko na wskroś. Od kocenia się owiec po liczenie zysków.
Nie ma powodu, żebyś łamała sobie główkę interesami -zauważył Robert. - Zwłaszcza w twoim stanie - dodał, jako że do wyznaczonego terminu szóstego porodu Eleonory brakowało raptem miesiąca.
Im więcej się dowiem, tym lepszą będę ci żoną, Robercie - rzekła, dobrze wiedząc, czym sprawić przyjemność swemu panu i władcy. - Zresztą nie umiem się lenić - dodała szczerze - a w tym stanie nie mogę się już za bardzo kręcić po domu. Cóż, Reynoldzie, sądzę, że na tym dzisiaj skończymy. Możesz odejść. Niewykluczone, że jutro znajdę czas na kolejne posiedzenie.
Tak, pani. Dziękuję, panie. - Rządca wycofywał się z czeladnej w ukłonach.
Robert spojrzał na żonę z pytającym uśmiechem.
- Hiob za dużo gada - odrzekła wesoło i wzruszyła ramionami. - Reynold jest dobrym i uczciwym rządcą. Źle byłoby ganić go za to, że nie radzi sobie z księgowością. A może Hiob przejąłby część jego obowiązków?
Robert lekko zmarszczył czoło.
To robota bailiffa. Hiob ma dość własnych zajęć.
Dałby sobie radę - odparła Eleonora, ale bez nacisku. Nie chciała wszczynać sprzeczki o swojego majordomusa. -Zresztą pomaganie Reynoldowi nie sprawia mi przykrości. A skoro już mówimy o służbie, chciałbym zamienić z tobą kilka słów o Edwardzie.
Czy coś się stało, pani? - Syn był jego oczkiem w głowie.
Och, nie martw się, absolutnie nic! Edward nie zrobił nic niestosownego. Wręcz przeciwnie, czasami ubolewam, że jest taki spokojny. Dziecko powinno być posłuszne, lubię jednak, gdy ma temperament.
- Tak jak Izabella? - spytał cierpko.
Izabella miała dopiero cztery i pół roku, a wypuszczając się na rozmaite niebezpieczne eskapady, potrafiła nie nadążających za nią domowników wziąć ostro do galopu. Ot, ledwie przed tygodniem umknęła czujnej guwernantce Anys i zniknęła na pół dnia. Kiedy dom wywrócono do góry nogami, a większość służących była zajęta poszukiwaniami zaginionej, dziewczynkę sprowadził Ben, ściągnąwszy ją z drzewa, na które uciekła przed rozjuszonym baranem. Próbowała owego barana dosiąść, ten zaś w końcu ją zaatakował, a potem trzymał w szachu. W domu dostała zdrowe lanie, ale wiadomo było, że to nic nie pomoże - za kilka dni Izabella na pewno wymyśli jakąś nową psotę.
- Nie, niezupełnie jak Izabella - odparła Eleonora. Ciężko podniosła się z krzesła, a leżący u jej stóp Gelert wstał z podłogi i usiłował wepchnąć nos w dłoń. Biorąc męża pod ramię, wyszła z nim do cienistego ogrodu. - Edward ma już trzy wiosny, prawie trzy i pół. Wyrósł z sukieneczek i ubieramy go po męsku. Nadszedł czas, żeby przestał się trzymać spódnicy.
- Anys chyba nad nim panuje, prawda?
Rozdrażniona, poklepała męża po ramieniu.
Ależ tak, naturalnie. Edward jest spokojnym i karnym dzieckiem. Myślę, że doskonale umiałby się przypilnować sam. Nie w tym rzecz. Powinien mieć guwernera: kogoś dobrze urodzonego, kto go nauczy, co znaczy być szlachcicem. Potrzebny mu guwerner. Może dzielić go z Robem.
Rob skończył dopiero dwa lata - zauważył Robert; nie dalej jak przed miesiącem najmłodszy członek rodziny obchodził drugie urodziny.
Wiem, ale ma w sobie więcej energii niż Edward. Sądzę, że Anys z ulgą pozbędzie się tego obowiązku. Wystarczą jej dziewczynki i małe, które się niebawem urodzi.
Dobrze, moja droga - rzekł Robert. - Popytam jutro po mszy i zasięgnę języka, który z sąsiadów może polecić stosowną osobę. Możliwe, że nasz łagodny chłopiec zmężnieje pod opieką wychowawcy.
Tak właśnie pomyślałam - zaczęła i umilkła, gdyż do ogrodu wszedł Hiob. - Słucham, Hiob?
Przyniosłem paczuszkę - wyjaśnił pokojowiec i wręczył Robertowi omotane materiałem zawiniątko.
- Ach, no właśnie... To prezent dla ciebie, moja droga. Przez nieuwagę zostawiłem go w jukach. Proszę cię, przyjmij go z wyrazami miłości.
Hiob odniósł wrażenie, że na twarzy Eleonory pojawił się uśmiech nie tyle wielkiej radości, ile rozbawienia. Robert zasypywał ją podarkami. Bez wzglądu na to, w jak krótką wybrał się podróż, niemal zawsze przywoził upominek dla żony, a często także dla dzieci. Zupełnie jakby za wszelką cenę chciał zdobyć jej serce, lecz ciągle bez powodzenia. Eleonora traktowała go z szacunkiem, czasem nawet okazywała mu tę samą spontaniczną serdeczność, którą obdarzała dzieci lub ulubionych służących, ale nic ponadto.
Robert pragnął, by jej serce topniało na jego widok, by uśmiechała się doń jak kochanka, a mężowskie awanse w łożu przyjmowała z czymś więcej niż tolerancją. Odkąd ujrzał Eleonorę po raz pierwszy, miłował ją wręcz obsesyjnie. Mimo siedmiu lat małżeństwa, gdy tylko zostawali ze sobą sam na sam, doznawał wszechogarniającego pragnienia, by ją posiąść, lecz ona zaledwie znosiła jego starania, uznając je za niezbędny etap prowadzący do kolejnej ciąży. Pod innymi względami natomiast jej przywiązanie do Roberta niewiele różniło się od obojętności.
Rozwinęła materiał i wyjęła z niego piękną obrożę ze skóry, nabijaną złotymi i emaliowanymi ozdobami. Podziękowała mężowi, a w jej oczach zalśniła wesołość.
Jak to miło z twojej strony, Robercie. Jest taka piękna. Bardzo ci dziękuję - rzekła i złożyła na mężowskim policzku zdawkowy pocałunek.
Stara obroża Gelerta wydała mi się mocno zniszczona -powiedział nieśmiało Robert, jak zwykle czując, że musi się z tego porywu serca wytłumaczyć.
Założyć ją psu, pani? - zapytał usłużnie Hiob.
Tak, proszę - odparła i niedbałym gestem podała obrożę Hiobowi.
Zetknęli się spojrzeniami i w oczach majordomusa dostrzegła cień dezaprobaty.
Chcąc wynagrodzić panu niewielki entuzjazm małżonki, Hiob uważnie obejrzał obrożę i rzekł:
- Piękna to rzecz, panie. Cóż za kolory i jaka wspaniała robota! - Wyciągnął rękę do psa. - Chodź, Gelert, chodź, staruchu. - Pies podszedł bliżej i tłukąc ogonem o ziemię, oparł łapę na jego ugiętym kolanie. Hiob zdjął starą obrożę i założył nową. - No i proszę! Wyglądasz w tej obroży jak bardzo zacne psisko, co?
- Wystarczy, Hiob, możesz odejść - rzuciła ostro Eleonora. Hiob uśmiechnął się i ruszył do drzwi, gdzie doścignął go głos pana.
Dziękuję, Hiob - powiedział Robert, lekko rozrzewniony. Ciężko mu było pogodzić się z faktem, że jego największym obrońcą jest jedyny człowiek na świecie, którego naprawdę nie lubi.
A teraz, nim odnajdą mnie tu kobiety, mów, co mi chciałeś powiedzieć o naszym dworze.
Twarz Roberta natychmiast pojaśniała.
- Ano mówiłem właśnie, że powinniśmy się tam przenieść już teraz, choćby nawet jutro. Wiem, Wiem, w twoim stanie to niełatwa sprawa - ciągnął, gdy znacząco spojrzała na swój brzuch - ale służący sami sobie ze wszystkim poradzą. Wystarczy, że będziesz komenderowała z krzesła. Bo widzisz, pani, jeśli nie przeprowadzimy się zaraz, to w przyszłym miesiącu zlegniesz, a potem będzie Boże Narodzenie i miast korzystać z wygodniejszego domu, utkniemy tu na najzimniejsze miesiące. We wszystkich oknach Twelvetrees są już rogowe szyby - dodał kusząco. - Pomyśl o tym, pani.
Eleonora o tym myślała, a jakże. Jednym z najbardziej dokuczliwych mankamentów Micklelith House była konieczność otwierania okiennic, gdy chciało się mieć w domu światło. A kiedy stały otworem, nic nie powstrzymywało wiatru, deszczu, a nawet śniegu przed wtargnięciem do środka. Należało wybierać między światłem a pogodą i czasami wybór z konieczności padał na światło.
Chciałabym się przenieść - przyznała - ale czy to czasem nie będzie wbrew prawu? Orzeczenie przecież jeszcze nie zapadło.
To tylko kwestia czasu. Zapadnie na naszą korzyść - zapewniał Robert.
Nie tylko my ubiegamy się o Twelvetrees. A ten... jak mu tam, nie pamiętam jego nazwiska.
Jessop? To czysta formalność. Jan Jessop nie ma najmniejszych podstaw, by się ubiegać o te grunta. Jest właścicielem Coney Farm i od północy sąsiaduje z Twelvetrees. Chce poszerzyć włości na południe, tak samo jak my pragniemy poszerzyć swoje na zachód. Nie ma jednak żadnych praw do tej ziemi. Swoje roszczenia opiera wyłącznie na fakcie, że jego dziad w drodze powrotnej do domu nocował niegdyś na tych terenach.
Eleonora parsknęła śmiechem.
- Nie uważasz, że mimo wszystko to mocniejsza podstawa do roszczeń niż nasza?
Uśmiechnął się.
Nasze argumenty są zdecydowanie bardziej przekonujące. Możemy przynajmniej doszukać się więzów krwi łączących nas z przedostatnim właścicielem dworu. A zajęcie domu i włości doda temu argumentowi mocy. Postawieni przed faktem dokonanym, tym chętniej orzekną werdykt na naszą korzyść.
Hmm, nie mam nic przeciwko wyprowadzce z Micklelith House - oznajmiła. - Ale jak z nią sobie poradzimy?
Bez najmniejszego problemu. O tej porze roku nie ma dużo roboty przy owcach i większość parobków będzie nam mogła pomóc. Przeprowadzimy się w trzy dni.
Najpierw trzeba omieść i posprzątać dwór - oświadczyła stanowczo Eleonora.
Zatem w cztery dni. Zamieszkamy tam przed następnym sabatem i... Jeśli się nie mylę, nadciągają już twoje damy, pani.
Do ogrodu wbiegły dwie młodziutkie dziewczyny: Ankaret i nowo przyjęta Beatrice. Słychać je było już z daleka. Na widok państwa przysiadły w głębokim ukłonie.
- Hiob powiedział, że skończyłaś; pani, spotkanie z Reynoldem - zaczęła Ankaret. - Czy miałabyś ochotę zobaczyć dzieci przed wieczerzą?
Eleonora i Robert wymienili spojrzenia.
- Przyjedziemy do nich oboje - odparła. - Beatrice, biegnij uprzedzić panią Anys, żeby nie była tą wizytą zaskoczona.
Mała odbiegła w podskokach, natomiast Ankaret wycofała się z ogrodu w godniejszym tempie.
Manor of Twelvetrees, czyli Dwór pod Dwunastkiem Drzew, był dwunastowieczną posiadłością, którą dwa stulecia później zmodernizowano. Zbudowany głównie z kamienia, był z trzech stron otoczony ufortyfikowanym murem, z czwartej zaś broniła go fosa, za którą rozpościerały się prowadzące nad rzekę bagniste tereny. Budynki gospodarskie wzniesiono nieopodal mieszkalnego jako wolno stojące zabudowania skupione wokół osobnego podwórza. Na dziedzińcu przed dworem urządzono niegdyś elegancki skwer, który nie doglądany, zdążył już cokolwiek zdziczeć. Natomiast po stronie wschodniej głównego budynku widniały ślady po dawnym ogrodzie.
Meble przewieziono zaprzęgniętymi w woły saniami oraz wozami. W nowym miejscu ustawiono je wedle wskazówek pani. Jacques nie mógł się wprost nacieszyć nową kuchnią, wielkim ośmiokątnym pomieszczeniem na końcu wielkiej sieni. Były tam trzy otwarte paleniska i cztery piece do pieczenia, a w jednym z załomków mieściła się prywatna izdebka kucharza. Podczas gdy inni służący w pocie czoła ustawiali meble, Jacques i jego pomocnicy sprzątali i szorowali kuchnię, a w paleniskach i piecach rozpalali ogień, który odtąd miał być wygaszany tylko raz do roku przy okazji czyszczenia kominów.
I stało się tak, jak obiecywał Robert. Gdy nastał kolejny sa
bat, czyli niedziela, mieszkali już w nowym miejscu, krzątając się wokół codziennych spraw. Służący, którzy w Micklelith House sypiali w wielkiej sieni, teraz zostali zakwaterowani w sali czeladnej, parobcy i rzemieślnicy zaś, mieszkający w chatach wyrosłych wokół dawnej posesji Morlanda, pozostali na starych śmieciach i do dworu mieli przychodzić tylko na żądanie. Byli to tacy ludzie, jak stolarz Elyng, myśliwy Ben tkacz Jan, pasterz Jan, Reynold i pakowacz, pan Clement. Ich obowiązki wiązały się przede wszystkim z włościami, nie za z domem jako takim. Dzieci, rozbisurmanione czterodniową przeprowadzką, z najwyższą niechęcią poddawały się dawnej dyscyplinie i Eleonora ponownie napomknęła mężowi o konieczności przyjęcia guwernera dla chłopców.
I jeszcze jedno - dodała w przededniu pierwszego sabatu w Twelyetrees.- Musimy mieć tu na stałe kapelana, bo mieszkamy teraz dalej od miasta. Do kościoła kawał drogi, zwłaszcza z dziećmi i w niepogodę.
I tym się zajmę - obiecał. - Ale jutro musimy dotrzeć do kościoła. To Dzień Świętego Marcina, nie możemy zostać w domu.
- Wcale nie miałam takiego zamiaru - odparła ostro.
Następnego ranka z dworu wyruszyła niemała procesja, zmierzająca przez pola w kierunku białych murów miasta. Pochód otwierała pani na Lepidzie, z nieodłącznym psałterzem z wizerunkiem białego zająca u boku. Tuż przy niej kroczył mąż w asyście dwóch paziów: Hala, swego osobistego szwacza, oraz podczaszego Owena, który usługiwał przy stole i opiekował się pańskim kielichem. Po drugiej stronie Lepidy z powagą stąpały Ankaret i Beatrice; po mszy wybierały się z wizytą do mieszkających w grodzie rodziców i do Twelyetrees miały wrócić dopiero przed zmrokiem.
Z tylu szli Hiob, prowadząc za rączkę Edwarda, i Anys z Robem na rękach, a za nimi ciągnęły Maria oraz Jane, bacząc na dziewczynki: sześcioletnią Annę, pięcioletnią Helenę i małą Izabellę. Orszak zamykali ochmistrz Wilhelm i szafarz Arnold, syn Alicji. Reszta służby i czeladzi wybierała się na wieczorne nabożeństwo. Tak, musieli mieć w domu kapelana na stałe - chodzenie do kościoła stało się zbyt niewygodne.
Jednak pomijając nawet obowiązek uczestnictwa we mszy świętej, wyprawa do kościoła stanowiła główną atrakcję towarzyską tygodnia. Po nabożeństwie wszyscy wylęgali na kościelny dziedziniec, witali znajomych, plotkowali, wymieniali nowiny i opinie oraz umawiali się na spotkania w domach. Eleonora była w swoim żywiole. Pięknie ubrana, otoczona ślicznymi dziećmi i dobrze wyszkoloną służbą, niezmiennie przyciągała uwagę zazdrosnych sąsiadów, a ponadto - dzięki niezwykłym zdolnościom Hioba - na ogół pierwsza znała najświeższe wieści, i to ona dzieliła się nimi ze znajomymi, nie zaś odwrotnie.
Miała na swoim koncie kilka znaczących sensacji. Ot, choćby tę sprzed roku. To ona wiedziała pierwsza, że angielskie wojska pod dowództwem lorda Edmunda Beauforta odbiły Harfleur i że za ów wyczyn lord Edmund został odznaczony Orderem Podwiązki. Nowiny te ogłosili właśnie oni, Eleonora i Robert - i to z niemałą przyjemnością - nie omieszkając przy tym wspomnieć, że cieszą się protekcją owego wielkiego pana. A w bieżącym roku, tylko nieco wcześniej, wybuchł skandal związany z procesem żony Huphreya, księcia Glouceteru, oskarżonej o uprawianie czarów.
Żonę księcia, Eleonorę, uznano za winną zarzucanego przestępstwa i skazano na dożywotnie więzienie. Naturalnie sam wielmoża też został przy okazji zhańbiony. Lud współczuł mu, jak to zazwyczaj w podobnych wypadkach, lecz pozycja Huphreya poważnie się zachwiała, co z kolei znacznie wzmocniło siłę rodu Beaufortów. To zaś ucieszyło Roberta i Eleonorę Morlandów, gdyż im wyżej ceniono ich patrona, tym bardziej prestiżową pozycję i oni zajmowali w swoim środowisku.
Dziś jednak nie było do omówienia nic ważnego i wymagającego dyskusji, należało tylko załatwić kilka drobnych domowych spraw. Eleonora porozmawiała na osobności z rodzicami zarówno Ankaret, jak i Beatrice omówiła z nimi zachowanie dziewcząt oraz ich postępy. Wspomniała również proboszczowi o potrzebie przyjęcia na stałe księdza kapelana. Tymczasem Robert zasięgał języka wśród najbardziej wpływowych znajomych, wypytując ich czy nie znają stosownego dżentelmena, który mógłby pełnić rolę guwernera Edwarda i przyszłych męskich potomków rodu Morlandów. Kiedy wreszcie nadeszła pora powrotu do dworu, miał nowiny, którymi natychmiast podzielił się z żoną.
Słyszałem o kimś, kto mógłby być dobrym opiekunem dla Edwarda - rzekł, gdy opuszczali dziedziniec kościoła. - Pan Shawe mówił...
Pan Shawe? - przerwała mu Eleonora. - Znam go?
-Jest właścicielem dużego majątku po drugiej stronie Yorku, za Walmgate. Hodowca owiec, tak samo jak ja. Szlachcic, rzecz jasna. Niedawno stracił żonę w połogu. Dopiero co się ożenił. Rodziła pierwsze dziecko i, co gorsza, dała mu dziewczynkę.
Eleonora kiwnęła głową ze współczuciem i wróciła do przerwanego wątku.
I kogóż to pan Shawe poleca? Kim jest człowiek, którego rekomenduje?
Cichaj, żono. Wszystko ci opowiem, ale po swojemu - zaprotestował łagodnie Robert. - A zatem tak... Pan Shawe objął majątek niedawno, niewiele ponad rok temu. Zatrzymał przy sobie swojego wychowawcę, który go uczył od dziecka, licząc na to, że ten sam guwerner wykształci również jego przyszłych synów. Rzecz w tym, że pan Shawe nie ma już żony, a dziecko jest dziewczynką, toteż szlachcic ów rozgląda się za dobrym miejscem dla guwernera, który samą swoją obecnością przypomina mu o straconych nadziejach.
Ależ pan Shawe zapewne się jeszcze ożeni! I będzie miał synów...
Tak, jest na to wystarczająco młody, ale ubóstwiał żonę i twierdzi, że już nigdy nikogo nie poślubi. Naturalnie nie można zaręczyć, że za rok lub dwa nie zmieni zdania, tymczasem jednak podjął, jak mu się wydaje, ostateczną decyzję.
A czy ten nauczyciel to człek ogładzony?
Ależ oczywiście! Gdybyś poznała pana Shawe'a nie miałabyś co do tego najmniejszych wątpliwości. Umówiłem się jednak, że jutro przed południem pan Jenney nas odwiedzi, byśmy sami mogli sobie wyrobić o nim opinię.
Tak się nazywa? Pan Jenney?
Tak, Wilhelm Jenney. Cóż, jutro go poznamy i jeśli się nam spodoba, zaprosimy pana Shawe'a na obiad, żeby wszystko omówić i rzecz sfinalizować. Już dawno chciałem go do nas zaprosić, ale najpierw umierał mu ojciec, potem znowu żona...
Kiedy to mówił, skręcali z ubitego gościńca w wąską ścieżkę do Twelvetrees, która wrzynała się w zagajnik ocieniający jej początkowy odcinek. Nagle Robert urwał w pół zdania, gdyż zza drzew z obu stron ścieżki wypadli jacyś ludzie, wymachując nożami. Kobiety narobiły pisku, a Lepida stanęła dęba i uskoczyła w bok, omal nie zrzucając przy tym swojej pani.
- Złodzieje! Bandyci! - wrzasnęła Eleonora, usiłując opanować klacz i natrzeć na intruzów.
Napastników było czterech i wszyscy zaatakowali Roberta, który dobywszy noża, cofał się przed szarżującymi. Kobiety rozpierzchły się na wszystkie strony, tuląc do siebie dzieci, tymczasem Hiob, odepchnąwszy od siebie Edwarda, pospieszył swemu parni z odsieczą. Arnold i Wilhelm podążyli za nim.
Nieznani mężczyźni prawdopodobnie nie przewidzieli, że będą musieli zmierzyć się z czterema przeciwnikami, wliczając w to nawet starca. Niewykluczone zresztą, że chcieli tylko Roberta nastraszyć. Jednak gdy służący rzucili się mu na ratunek, napastnicy od razu go odstąpili.
- Może wystarczy wam ta nauczka, by nie psuć Jessopowi interesu! - krzyknął ich przywódca, po czym jeszcze raz zamachnął się nożem i uciekł. Pozostała trójka poszła w jego ślady.
Robert upuścił nóż i wykrzywiając twarz z bólu, chwycił się za lewe ramię. Hiob ruszył za uciekającymi.
- Nie, Hiob! - zawołała Eleonora. - Nie goń ich! Pomóż panu! - Obróciła wciąż niespokojną Lepidę w stronę kobiet i nakazała: - Mario, Jane, przestańcie piszczeć! Nikt was palcem nie tknął! Anys, zrób coś, żeby Rob tak nie wrzeszczał. Dziewczynki, Anno, Heleno, nie płaczcie już. Zobaczcie, Izabella nie płacze.
Mamo, ja też nie płaczę - oznajmił Edward. Przyjrzała mu się, lekko zdziwiona.
Rzeczywiście, synku. Jesteś bardzo dzielny.
Widziałem, że Hiob się nie boi, więc ja też się nie bałem. „Lepiej nie mów o tym ojcu" - pomyślała.
- Uspokój dziewczynki oraz Marię i Jane. Zobaczę, co z tatą. - Obróciła Lepidę raz jeszcze, żeby podjechać do mężczyzn.
Robert zdjął kaftan i Hiob opatrywał mu górną część ramienia chustką do nosa.
- Jak się czujesz? Czy to coś groźnego? - spytała Roberta.
Spojrzał na nią posępnie.
To drobiazg, moja droga, małe draśnięcie. Dziękuję Bogu, że nie stało się nic gorszego i że cały atak poszedł na mnie. Ale co z tobą?
Mną się nie przejmuj - odparła. - Trochę mnie tylko przestraszyli, ale z wolna zaczynam się przyzwyczajać do gwałtownych niespodzianek w czasie ciąży. Mów, co to za ludzie. I dlaczego na nas napadli? Chcieli nas ograbić?
Nie sądzę, pani - odezwał się Hiob zawiązał węzeł na ramieniu i odstąpił od rannego. - Już, panie. Opatrunek powinien zatamować krwawienie.
Dziękuję, Hiob - rzekł ochryple Robert. - Winien ci jestem podziękowanie nie tylko za to, żeś opatrzył mi ranę. Chyba zawdzięczam ci życie.
Nie, panie. Nie przypuszczam, by zamierzali cię zabić. Gdyby im na tym zależało... Było ich czterech, mieli nad nami przewagę, ponieważ działali z zaskoczenia...
Ale dlaczego nas zaatakowali? - dopytywała się uparcie Eleonora.
Robert spojrzał na nią.
Słyszałaś, co powiedzieli. To ludzie Jessopa. Chcą nas wypędzić z dworu, żeby to on mógł dostać ziemię. Jeśli nie wycofamy roszczeń, nikt mu jej nigdy nie przyzna. Dlatego próbuje nas odstraszyć. W przyszłości rozkaże swoim ludziom posunąć się dalej.
Nie pora o tym mówić - odrzekła cicho, zerkając za siebie. - Przerazisz kobiety. Zaczekaj, aż dotrzemy do domu. - Chciała zejść z klaczy. - Lepiej ty jej dosiądź.
Nie, nie, dojdę piechotą. W twoim stanie nie powinnaś chodzić.
Nic mi nie dolega. Chodź, weź konia. Zbladłeś.
Straciłeś trochę krwi, panie - wtrącił Hiob. - Powinieneś jechać konno.
Ale Robert nie dał się przekonać, więc z Eleonorą w siodle wolniutko wracali do domu. Po obiedzie państwo zasiedli w świetlicy i wezwali na naradę Hioba i Wilhelma.
Czekając na służących, Eleonora zagadnęła męża:
Teraz wyjaśnij mi, co miałeś na myśli, mówiąc o przyszłości. Sądzisz, że nie poprzestaną na dzisiejszym ataku?
Tak uważam. Chyba że zrezygnujemy z dworu.
Nie, tego nie zrobimy - oświadczyła.
Cieszę się, że jesteś tego zdania. Pamiętaj jednak, że i ty, i dzieci będziecie w niebezpieczeństwie. Tak jak i wszyscy ci, którzy tu z nami mieszkają.
Ależ to nie do przyjęcia! Musimy coś przedsięwziąć!
Mam taki zamiar... O, są już Hiob i Wilhelm. Wejdźcie. Dobrze wiecie, co się dzisiaj stało.
Tak, panie - rzekł Hiob. - Wiemy też, że nie przestaną nas niepokoić. Ponowią atak jak dwa a dwa cztery.
Dlatego też muszę zadbać o pomoc - oznajmił Robert.
Pomoc? Czyją? - spytała Eleonora, choć natychmiast się tego domyśliła.
Lorda Edmunda. Trzeba mi jak najprędzej ruszać w drogę, wszystko mu opowiedzieć i wziąć od niego list ze wskazówkami dla sędziego, by posłuchanie szło we właściwym kierunku. Jessop nie poważy się wtedy na zaczepki. A jeśli zajdzie konieczność, lord Edmund może mnie wspomóc zbrojnymi, którzy wzmocnią siłę naszych roszczeń.
Kiedy wyruszasz? - spytała. - Jutro?
Nie. Zaraz. Natychmiast.
Przecież...
Przed zapadnięciem zmroku przejadę z dziesięć mil, a im wcześniej będę z powrotem, tym lepiej dla ciebie. Nie sądzę, żeby Jessop przypuścił atak już w najbliższym czasie, chciałbym jednak być w domu, gdy znowu tu kogoś naśle.
Zgoda. Wiem, że musisz jechać - przyznała. - Ale kogo ze sobą weźmiesz? W tak daleką podróż nie możesz wypuszczać się sam.
Zabiorę Bena. Dobrze włada nożem, szybko myśli...
I Hioba. On też musi ci towarzyszyć - wpadła mu w słowo Eleonora.
Nie, pani... - zaprotestował Hiob.
Hiob będzie potrzebny tobie - przerwał mu Robert. - Nie zostawię cię samej.
Nie będę sama, mam dom pełen służby - oznajmiła, po czym zwróciła się do Hioba: - Twoje miejsce jest przy panu. Pan cię potrzebuje. Poza tym potrafisz wesprzeć jego argumenty, gdyby się okazało, że lord Edmund nie traktuje naszego pomysłu zbyt przychylnie. Nie ma o czym mówić. Robercie, nie mogłabym spokojnie zasnąć, wiedząc, że nie ma przy tobie Hioba.
Majordomus pokornie spuścił głowę, Robert zaś ucałował dłoń małżonki, wkładając w ów gest całe uczucie.
- W takim razie bierzmy się do przygotowań - rzuciła raźno. - Hiob, zajmij się końmi. Wilhelmie, przyspieszysz znacznie wyjazd, wysyłając któregoś z pachołków, żeby odnalazł Bena i kazał mu się szykować do drogi. Gdy to załatwisz, przyjdź do mnie. Pomożesz zapakować picie i jedzenie i wybrać derki na drogę. Ruszaj, nie ma czasu do stracenia!
Musiała być dzielna, lecz gdy tylko wyjechali, wstrząsnął nią dreszcz strachu. Wiedziała, że o tej porze roku tak daleka jazda w obie strony potrwa co najmniej dziesięć dni. Do tego należało dodać jeszcze jeden na przedłożenie prośby lordowi i przygotowania do wyjazdu. Nie mogło więc upłynąć mniej niż jedenaście dób, nim ich znowu zobaczy. Co się w tym czasie wydarzy?
Rzecz jasna, nie została zupełnie sama. Miała Wilhelma, Arnolda, Jacques'a, paziów i chłopców kuchennych, poza tym kobiety i dzieci. Ale Wilhelm był stary, Arnold też nie najmłodszy, a Jacques... Cóż, nie spodziewała się zbyt wielkiej pomocy w walce ze strony kucharza. Wszyscy ci, którzy mogli się podczas starcia naprawdę przydać, mieszkali w Mickłelith House. Gdyby Jessop zaatakował większą liczbą ludzi...
Nie wierzyła jednak, by się poważył na najazd. Byłby to głupi postępek, który ściągnąłby mu na głowę gniew całego hrabstwa. Dla niej wszakże myśl, że jej śmierć zostałaby pomszczona, była słabą pociechą. Pierwsze kilka dni po wyjeździe pana, Hioba i Bena minęło w przygaszonej i nerwowej atmosferze.
Nic się wszelako nie zdarzyło, dlatego też po paru dobach wszyscy nieco odetchnęli. Eleonora zajęła się przygotowaniami do następnego połogu, który przewidywała za trzy tygodnie. Miała rodzić już po raz szósty. Powiła pięcioro dzieci, trzy dziewczynki i dwóch chłopców, i całe potomstwo żyło - to doskonały wynik. Teść przyjął ją bez posagu, ale z nawiązką odpłaciła mu za ten szlachetny gest. Sprawiła się dobrze, dużo lepiej niż Cecylia Neville, żona Ryszarda, księcia Yorku, dziewczyna tak piękna, że zwano ją Różą z Raby!
Do Eleonory docierały pewne wieści o nich - znosił je po cichu Hiob, któremu na niczym nie zależało bardziej niż na tym, by sprawić jej przyjemność. Pierwsze dziecko Ryszarda okazało się dziewczynką i urodziło się w rok po ślubie. Eleonora od razu zwróciła uwagę na fakt, że dziwnym zbiegiem okoliczności jego pierwsze dziecko było płci żeńskiej, przyszło na świat w sierpniu i ochrzczono je imieniem Anna! W drugim roku małżeństwa księżna Cecylia nie rodziła wcale i dopiero w lutym tego roku powiła w Hatfieldzie chłopca, którego straciła kilka tygodni później.
Ta ostatnia wiadomość była źródłem prywatnego triumfu Eleonory. Tego rodzaju niegodziwe uczucia skrywała głęboko na dnie serca, nie przyznając się do nich przed nikim, tylko rzadko przed samą sobą. Jakże bowiem mogła cieszyć się czymś, co niewątpliwie sprawiło ból Ryszardowi? Za to zdecydowanie bardziej otwarcie mogła radować się wieścią, która nadeszła w maju: że Ryszard odzyskał dawne godności we Francji i udał się do Rouen, by objąć dowództwo armii. Natychmiast odniósł zwycięstwo, wyzwalając oblężone Pontoise. Później w Rouen dołączyła doń żona, znów w błogosławionym stanie. Eleonora nie widziała Ryszarda od dnia własnego ślubu, lecz wciąż nosiła w sercu jego obraz i właśnie do niego, do zapamiętanego przed laty obrazu, po cichutku szeptała: „Powinieneś był się ze mną ożenić, Ryszardzie".
W domu, w którym zabrakło pana, tydzień upłynął spokojnie i nadszedł piątek. Jacques szykował na obiad rybę. Minęło krótkie zimowe popołudnie, o czwartej zaczynało się ściemniać i mieszkańcy Twelvetrees jęli z wolna ściągać do sieni na posiłek i czekający ich długi wieczór przy ogniu, gdy nagle spokój został gwałtownie zakłócony. Psy wylegujące się wokół głównego paleniska zerwały się z szaleńczym ujadaniem. Pobladły Owen, paź Roberta, wpadł do domu jak burza, z trudem łapiąc oddech.
- Zaryglujcie bramy! - krzyczał. - Zawrzyjcie drzwi! Idą zbrojni! Ciągną zbrojni!
W pierwszej chwili nikt nie zrozumiał, co to naprawdę oznacza.
Owen zatrzymał się jak wryty i rozpaczliwie szukał wzrokiem Eleonory.
Gdzie pani? - wyksztusił. - Wezwijcie panią! Zawrzyjcie i zaryglujcie drzwi! Szybko, szybko!
Tu jestem, Owenie. Cóż to? Co się dzieje? - Eleonora schodziła po schodach tak szybko, jak tylko pozwalał jej na to wydatny brzuch. Nim zasapany Owen zdążył powtórzyć wieści, wiedziała już, co się święci.
Arnold! Hal! Biegnijcie ryglować bramy! - rozkazała. - Ilu tych zbrojnych, Owenie? Może zdołamy zatrzymać ich na zewnątrz, bramy są solidne...
Lecz na to nie wystarczyło czasu. Kiedy Arnold i Hal podbiegali do drzwi, na dziedzińcu słychać już było krzyki i tętent końskich kopyt, a dwie kobiety, które zatrzymały się przed domem na dłużej, wbiegły z piskiem do sieni.
Eleonora i Owen zrobili równocześnie to samo: rzucili się do wielkich frontowych drzwi, zatrzasnęli je i zaryglowali belkami. Eleonora, wciąż zajęta ryglowaniem podwoi, wykrzykiwała polecenia, każąc czeladnikom zamykać pozostałe wejścia i zabezpieczać okna. Zaraz potem, gdy dla wytchnienia oparła się ośrodkową belkę, poczuła tak potężne uderzenie w drzwi, że aż zadrżały rygle. Służący biegali po sali, zatrzaskując te okna, które dawały się zamknąć od środka. Eleonora nie wiedziała, czy wszyscy domownicy zdążyli wrócić - ci, którzy zostali na dworze musieli znaleźć sobie kryjówkę.
Psy szczekały hałaśliwie, dzieci uderzyły w płacz, dziewki o coś pytały, wykrzykując do siebie odpowiedzi poprzez całą wielką sień. Z kuchni wyszedł Jacques. Najpierw spytał, co się dzieje, potem zaś zwrzeszczał pomocników, którzy wyszli za nim, zaciekawieni tak samo jak on.
Nigdy dotąd Eleonora nie znalazła się w sytuacji, w której tak bardzo brakowałoby jej Hioba, jego chłodnej oceny zdarzeń i autorytetu. Teraz, gdy wszelkie możliwe wejścia zostały zamknięte, ludzie ze
wszystkim zwracali się do niej. Dzieci podbiegały, by je utuliła, służący przychodzili po rozkazy, słowa pociechy oraz po informacje.
Radziła sobie z nimi najlepiej, jak umiała. Roba wzięła na ręce, starsze dzieci odesłała do Anys, przy każdych drzwiach ustawiła straże, a kobiety zebrała przy ogniu, gdzie starała się je uspokoić. Próbowała wybadać służbę, czy w domu jest broń, a jeśli tak, to jaka. Walenie w podwoje ustało, dzięki czemu mogła łatwiej porozumieć się z ludźmi, jednak chwilowa cisza napawała ją niepokojem: zastanawiała się, co ich niebawem czeka.
A czekał ich atak na małe narożne drzwi. Przy pierwszym uderzeniu stojący przy nich Hal zaczął wzywać pomocy. Po szybkiej inspekcji Eleonora doszła do wniosku, że narożne w odróżnieniu od frontowych - mogą nie wytrzymać naporu szturmujących, kazała więc podeprzeć je ławą oraz innymi ciężkimi sprzętami. Przez dziesięć szarpiących nerwy minut zdawało się, że atakujący wedrą się w końcu do środka, jednak przerwali szturm równie nagle, jak go rozpoczęli. Zapadła cisza.
Napięcie w wielkiej sieni rosło z każdą chwilą. Któreś z dzieci płaknęło, lecz jedna z kobiet natychmiast je uciszyła, gdyż wszyscy wytężali słuch, by odgadnąć, co się dzieje na zewnątrz. Cisza dzwoniła w uszach bardziej złowieszczo niż hałas. Gelert, który przy pierwszym ataku uciekł w najciemniejszy kąt sali, teraz stamtąd wypełznął i przypadłszy do pani; usiłował wepchnąć zimny nos w jej dłoń - aż podskoczyła z wrażenia. W roztargnieniu pogłaskała go po łbie, dotykając niechcący pięknie zdobionej obroży, którą Robert przywiózł jej w prezencie ledwie przed dwoma tygodniami.
Na dworze zarżał koń i znów usłyszeli tętent kopyt. Eleonora żyła przez chwilę nadzieją, że może nadchodzi pomoc. Wkrótce jednak tętent ucichł gdzieś w oddali, obce głosy zaś słychać było nadal.
- Odprowadzają konie - szepnął Owen, jakby ukrywali się przed wrogiem w strachu, że ten wytropi ich kryjówkę.
- Co oni chcą zrobić? - spytała Maria z wyraźną nutką paniki w glosie.
Gelert zawył i Eleonora natychmiast zacisnęła dłoń wokół jego pyska, tak żeby nie mógł szczeknąć. Głosy na zewnątrz także przycichły. W ciszy, jaka nastała, nerwy domowników były napięte do granic wytrzymałości. Eleonora miała ochotę krzyczeć...
I właśnie wtedy, przy akompaniamencie potwornego trzasku puściły rogowe tafle w oknach od strony dziedzińca, na które napastnicy natarli drągami. Przez poczynione w szybach dziury wrzucili do środka kilka płonących szmat. Gdziekolwiek upadały, zawsze trafiały na suche sitowie, ono zaś błyskawicznie zajmowało się ogniem. Psy i piszczące kobiety bezładnie biegały po sali. Eleonora zwróciła się do bardziej opanowanych czeladników, każąc im zdławić pożar. Jacques przyniósł z kuchni pełne wiadro, lecz domowe zapasy wody były raczej niewielkie, studnia bowiem znajdowała się na dziedzińcu. Wielką sień zasnuł dym i Eleonora zrozumiała, że zostali pokonani.
- Owen, otwórz drzwi'. - krzyknęła. - Musimy uciekać. Anys, trzymaj dzieci razem! Ja biorę Roba! Mario, Jane, pilnujcie się Anys! Otwieraj, Owen, otwieraj! Pomóż mu, Wilhelmie!
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i hukiem. Dym buchnął na oświetlony pochodniami dziedziniec i do środka wpadli obcy mężczyźni, którzy minąwszy w progu próbujących wydostać się na zewnątrz służących, rzucili się do tłumienia pożaru. „No tak - pomyślała Eleonora z goryczą - oni też nie chcą, żeby dom spłonął". Nie obyło się bez kilku utarczek w drzwiach, jednak służący Morlandów też chcieli przede wszystkim uciec z wypełnionej dymem sali. Na zewnątrz czekali na nich ludzie o wrogich i okrutnych twarzach, uzbrojeni w błyszczące noże.
- Wychodź, kobieto! - wrzasnęli, gdy przystanęła, żeby się im przyjrzeć. - Wychodźcie wszyscy, inaczej źle to się dla was skończy!
To dla was też, kiedy moi wrócą z drogi! - odkrzyknęła buńczucznie. - Nie myślcie, że ta napaść ujdzie wam bezkarnie. Dobrze was sobie zapamiętam!
Idź, kobieto, nim stracę cierpliwość i cię uderzę! - ryknął jeden z obcych i natarł na nią płonącą pochodnią.
Odskoczyła, osłaniając ramionami twarz przed buchającym gorącem.
Zaniepokojony Owen szarpnął ją za rękę.
- Pani, proszę cię, odejdź stąd! - wolał.
Służący rozpierzchli się w mroku, uciekając przed nożami ściskających pochodnie najeźdźców. Tylko Anys i dzieci trzymały się blisko Eleonory. No i Owen. Wyprowadziła wszystkich na dziedziniec, a jak tylko drzwi się zatrzasnęły ogarnęła ich ciemność.
Znikąd nie dochodził nawet najmniejszy promyczek światła; księżyc i gwiazdy ginęły za grubą warstwą chmur. Zaczął padać deszcz i Eleonora poczuła, że jest zimno; w sali panował gorący zaduch, a wychodzili stamtąd tak szybko, że nie, zdążyli wziąć ze sobą płaszczy. Wygnano ich na dwór tak, jak stali.
- Pani, co teraz zrobimy? - zapytała Anys. Helena się rozpłakała i piastunka szorstko nią potrząsnęła. - Cicho! Nie mam teraz czasu na twoje płacze.
- Pójdziemy do domu? - spytał Edward.
Eleonora spojrzała na chłopca. W ciemności jego twarz tworzyła jasną, rozmazaną plamę.
Do domu? - powtórzyła bezmyślnie. I nagle zrozumiała, o czym syn mówi. - Do Micklelith, naturalnie. Tak, kochanie, pójdziemy do domu. Nie zgubcie się! Edward, trzymaj się mnie, tylko mocno. Anys, pozbieraj dziewczynki. Izabello, chwyć Anys za rękę i pod żadnym pozorem nie puszczaj. Rozumiesz?
Tak, mamo.
Czekali, przywołując rozproszonych gdzieś w ciemności służących, ale nikt nie przyszedł. Niektórzy uciekli z domu tylnym wyjściem, inni rozpierzchli się w mroku i pewnie byli już w drodze do Micklelitłi. Kiedy Eleonora nabrała pewności, że nikogo nie zostawia samego, ruszyła z małą grupką w kierunku dawnego domu i schronienia.
Mieli przed sobą długą wędrówkę w deszczu i zimnie. Już po chwili Owen wziął od pani małego Roba, a kiedy i Edward zmęczył się maszerowaniem, oddał Roba Anys, sam zaś wziął na barana Edwarda. Dziewczynki, potykając się, dzielnie parły naprzód, w czym pomagały im Maria, Jane oraz matka, ale ponieważ droga była wyboista, a w wędrówce przeszkadzał im głód i chód, nic dziwnego, że trochę popłakiwały. Eleonora nie mogła ich pocieszyć. Bardzo bolał ją krzyż, na co usiłowała nie zwracać uwagi, martwiła się też, jakich szkód dokonają bandyci w Twelvetrees. Ponadto zastanawiała się, dokąd uciekli służący i gdzie się podział Gelert. Oczekiwała, że do niej przybiegnie, tymczasem przepadł bez śladu. Miała nadzieję, że nie przytrafiło mu się nic złego.
I nagle, zupełnie nie wiadomo kiedy, zabłądzili. A o to wcale nie było trudno. Nikt z gromadki nie znał dobrze drogi, a w atramentowej ciemności i deszczu świat zmienił się nie do poznania. Przez pewien czas praktycznie dreptali w miejscu. Eleonora nie mogła im w niczym pomóc, gdyż ból w krzyżu nasilał się z każdą chwilą - wiedziała, że zaczyna rodzić. Musieli jak najszybciej znaleźć schronienie, w przeciwnym razie umrą, i ona, i jej dziecko. Otumaniona, z trudem szła przed siebie, mocno ściskając rączkę małej Izabelli; nie umiałaby powiedzieć, kto komu bardziej pomaga.
Światło! Pani, widać światło! - wykrzyknął nagie Owen. Ogarnęła ją fala ulgi.
Gdzie? Nic nie widzę!
Tam! Patrz, pani, tam!
- Jest! Jest światło! To musi być Micklelitłi! Chodźcie, za raz będziemy w domu!
- Ruszajcie się, dzieci, żywo! Pani, pozwól, że ci pomogę!
W ich zmęczone członki wstąpiło nowe życie. Maria i Jane
podtrzymywały Eleonorę, nakazując dzieciom, żeby pilnowały się Anys i złapały jej spódnicy. W ten sposób, schodząc z pagórka i wzywając pomocy, pokonywali ostatnie jardy wędrówki. Światło, które ujrzeli, dochodziło z chaty pasterza Jana, mieszkającego w kręgu zabudowań stojących najdalej od Micklelith House.
Drzwi się otworzyły i w progu stanęli Jan oraz Tib, jego, żona, oboje zaniepokojeni, a nawet przerażeni. Wcześniej bowiem przechodzili tamtędy wypędzeni z Twelvetrees służący, którzy opowiedzieli wszystkim, co się stało. Tyle że pani i dzieci parę godzin błąkali się wśród wzgórz i wielu sądziło, że cała gromadka zginęła już bezpowrotnie.
Tib nieśmiało podsunęła Eleonorze zydel, pokornie prosząc, by pani raczyła na nim spocząć.
- Tylko chwileczkę, pani - mówiła. - Byłeś wytchnęła. W domu szykują ci już wielką sień. Kiedy troszkę odpoczniesz, pomożemy ci dojść do Micklelith House.
Eleonora jęknęła i potrząsnęła głową. Wiedziała, że nie zrobi już ani kroku.
Nic z tego, Tib. Muszę zostać tutaj. Przykro mi, że się tak stało, ale mój czas już nadszedł.
Panie, zlituj się nad nami! - wykrzyknęła Tib i przysłoniła dłonią usta. Ponieważ jednak wydała na świat sześcioro dzieci, dobrze widziała, co trzeba robić. - Janie, znajdziesz sobie inne miejsce na dzisiejszą noc, bo izbę sypialną oddamy biednej pani. Weź Owena i zaprowadźcie dzieci do Micklelith House. Powiedzcie ludziom, co z panią, i przyślijcie tu kilka kobiet do pomocy.
Zostanę, żeby pomóc - oświadczyła Anys. - Mario i Jane, pójdziecie z dziećmi.
Dopilnujcie tylko, żeby dobrze je wysuszono i rozgrzano -wykrztusiła Eleonora w przerwie między nasilającymi się bólami. Spojrzała Anys w oczy. - Szybko!
O dzieci troskliwie się zadba, pani - uspokajała ją Anys, wypędzając gromadkę na dwór.
Tib pomagała Eleonorze przejść do izby w głębi maleńkiej chatynki.
Dziecko przyszło na świat pół godziny później. Był to chłopiec i Eleonora nazwała go Tomaszem.
Lord Edmund spełnił prośbę Roberta bez cienia sprzeciwu, kiedy więc tydzień później Morłand i Hiob dojeżdżali do domu, wieźli ze sobą list zalecający sędziemu, jak należy rozstrzygnąć sprawę dworu. Mało tego, towarzyszyło im sześciu zbrojnych, którzy mieli pomóc w poskromieniu Jessopa. Na szczęście w drodze do Twelvetrees postanowili zahaczyć o Micklelith House. W przeciwnym razie nie wiadomo, co by się mogło stać, gdyż łatwo jest pokonać choćby nawet i ośmiu uzbrojonych mężczyzn, jeśli wjeżdżają na teren, który uważają za własny i bezpieczny.
Tymczasem gdy tylko się zjawili na drodze, na spotkanie wybiegła im służba i opowiedziała o tym, co się pod ich nieobecność zdarzyło. Robert i Hiob natychmiast zsiedli z koni i wbiegli do starego domu, w którym wśród pożyczonych, surowych mebli, w zimnie i chorobie, mieszkała pani z dziećmi. Robert wpadł do sypialnej, gdzie ujrzał żonę skuloną przy dwóch mosiężnych koszach z żarzącym się węglem drzewnym - minęło tyle dni, a ona wciąż nie mogła się rozgrzać i nadal drżała z chłodu. Przemarznięta do szpiku kości, na kolanach trzymała chudego, popiskującego cichutko chłopczyka. Miała zaczerwienione oczy i czarną sukienkę, a to dlatego, że mały Rob zachorował na gorączkę płucną i zgorzał w niej niczym ciśnięta w ogień słomka.
Zatem gdy Robert wyruszył z drużyną by odbić Twelvetrees, powodował nim bardziej męski gniew niż męska ambicja. Walka trwała krótko. Sześciu zbrojnych, dwunastu parobków wyposażonych w kosy i kije, a do tego list z poparciem lorda Beauforta - wszystko to stanowiło zbyt wielką siłę, by Jessop i jego ludzie mogli stawić skuteczny opór. Rozbito kilka nosów oraz głów i wróg został pokonany - dwór znów przeszedł w ręce Roberta i do niedzieli rodzina Morlandów zamieszkała w nowym domu. Wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
Eleonora popłakała trochę z powodu śmierci małego cherubinkowatego Roba, którego miłowała bardziej niż spokojnego Edwarda, lecz miała już następne dziecko, które zaprzątało jej uwagę. Osłabiona przeziębieniem, mniej aktywnie udzielała się w domu, dlatego też przez pierwsze tygodnie życia Tomasza doglądała go i bawiła się z nim niemal bez ustanku, a skutek tego był taki, że darzyła go uczuciem większym niż pozostałe potomstwo.
Śmierć brata miała konsekwencje również dla Edwarda. Choć nie potrafił odmienić swojej spokojnej i poważnej natury, stał się dużo odważniejszy i bardziej bezpośredni. Zaczął też opiekować się siostrami, które jak dotąd nie dokuczały mu tylko wówczas, gdy powstrzymywała je przed tym silna ręka piastunki. Fakt, że miał już guwernera, pana Jenneya, dodatkowo wzmocnił pozycję chłopca wśród sióstr i dzieci służących - mały zaczął nosić się, jak przystało na przyszłego barona. Dzięki temu upodobnił się trochę d ideału pierworodnego, jaki sobie Eleonora wymarzyła, tak że mocniej go pokochała.
Gelerta nie odnaleziono. Kiedy Robert zajmował Twelvetrees nie było go w domu. Uznano więc, że w wieczór najazdu, zaraz po otwarciu drzwi, musiał uciec na pola. Strata Gelerta bardzo zmartwiła Hioba. Przez kilka tygodni dosiadał konia i wyjeżdżał na łąki, nawołując zaginionego psa i wypytując napotkanych ludzi. Nikt go jednak nie widział ani o nim nie słyszał i w końcu Hiob zarzucił poszukiwania, po czym opłakiwał Gelerta jak zmarłego. Eleonora uspokajała go, mówiąc, że na pewno ktoś psa przygarnął, jeśli nawet nie dla jego urody, to dla bogato zdobionej obroży.
- Gdyby żył, na pewno odnalazłby drogę do domu - upierał się Hiob.
Eleonora potrząsnęła głową.
- Nie, nie sądzę. Gelert zostanie u każdego, kto będzie go karmił i dobrze traktował. Ten pies nie wie, co to prawdziwa lojalność.
Robert robił, co mógł, by pocieszyć żonę po stracie psa, której na dobrą sprawę wcale nie odczuła. Obiecał jej najlepszego szczeniaka z następnego miotu, ona zaś podziękowała mężowi i jak zwykle obdarowała go lekko rozbawionym uśmiechem.
Rozdział szósty
Eleonora dawała córkom lekcję robótek. Dziewczynki siedziały nad odpowiednim dla ich umiejętności zadaniem, ona zaś co pewien czas odrywała się od pracy, by podejść do każdej z nich, każdą skrytykować, każdej pomóc i wreszcie pochwalić za skończone dzieło. Towarzyszyła im dwunastoletnia Łucja, która czytała na głos autobiografię Margery Kempę. Był rok tysiąc czterysta czterdziesty siódmy i Ankaret oraz Beatrice już dawno wyszły za mąż.
Matka, jej córki i Łucja siedziały w świetlicy. Annie przydzielono najtrudniejszy fragment haftu, dlatego też zajmowała miejsce przy południowym oknie, przez które wpadało najlepsze światło. Miała prawie dwanaście lat, a ponieważ dwunastoletnią dziewczynkę można już było odesłać z domu lub nawet wydać za mąż, uważano ją niemal za dorosłą. Anna odznaczała się kobiecą figurą; niewysoka lecz mocno zbudowana, zaczynała się ładnie zaokrąglać. Miała jasną płeć, różane rumieńce na twarzy i szarozielone oczy, poważne i skupione, gdy marszczyła czoło nad skomplikowanym haftem makaty na ścianę. Pod welonem z lnu wiły się złociste włosy. Była dziewczątkiem urodziwym i doskonale zdawała sobie sprawę z wagi pozycji najstarszego potomka w rodzinie. Kiedy zabrakło dorosłych, właśnie na nią spadał obowiązek utrzymania porządku wśród rodzeństwa, a poczucie odpowiedzialności narzucało jej poważny sposób bycia.
Na stołku obok niej siedziała Helena, którą od jedenastych urodzin dzieliło kilka tygodni, a która już teraz przewyższała wzrostem obie siostry. Uchodziła za prawdziwą piękność. Śliczna i wiotka, po matce odziedziczyła ciemne włosy, niebieskie oczy i cudownie bladą karnację, po ojcu zaś delikatny rysunek twarzy. Haftowała poduszkę, ale leniwie ruszała igłą i co najmniej tyle samo czasu poświęcała wyrównywaniu fałd sukni i poprawianiu welonu na głowie, ile samej pracy. Eleonora uważała ją za dziewczynkę nijaką, zupełnie pozbawioną energii. Helena była posłuszna, lecz poza własnym wyglądem nie interesowało jej nic. We wszystkim naśladowała starszą siostrę, wygłaszała jej poglądy, używała jej wyrażeń. Matka mogła się cieszyć jedynie tym, że na wzór do naśladowania Helena wybrała poważną Annę, a nie kogoś innego.
Natomiast Izabella przycupnęła na poduszce po przeciwległej stronie siedzących w półokręgu kobiet - nie za blisko matki, lecz do większej bliskości Eleonora nie zdołałaby jej nakłonić. Izabella kończyła w maju dziesięć lat i zdążyła porządnie zaleźć matce za skórę. Nie odznaczała się szczególną urodą -miała włosy w mysim kolorze, blade oczy i kościstą, nakrapianą piegami twarz. Kanciasta w ruchach, była chuda i nie zadbana, czasami wręcz brudna. Nie znosiła ani haftowania, ani przędzenia wełny. Nie lubiła gry na cymbałach, czytania czy pisania. Nie cierpiała w zasadzie niczego, do czego ją zmuszano. Gdy tylko mogła - co zdarzało się nierzadko - uciekała od znienawidzonych obowiązków i wymknąwszy się z domu, całe dnie spędzała z pasterzami na wzgórzach, na rzece, gdzie wiosłowała z dziećmi parobków, przy strumieniu, łapiąc płocie, bądź w lesie, gdzie ze sforą psów goniła zająca.
Gdyby przyszła na świat jako chłopiec, wówczas nic by jej nie można zarzucić. Umiała jeździć konno, wypuszczać sokoła czy psa, polować, łowić ryby i strzyc owce. W niedzielę, gdy zgodnie z nakazem prawa wszyscy mężczyźni ćwiczyli strzelanie z łuku, Izabella - jeśli tylko dano jej łuk do ręki - na cztery oddane strzały trzykrotnie trafiała w cel. A i włócznią ciskała dalej niż chłopcy w jej wieku. Była śmiała i nieustraszona, ciekawska i skora do przygód. Uwielbiała biegać i hasać po polach aż do zmierzchu, przy czym wracała do domu umorusana błotem, z włosami zmierzwionymi niczym ptasie gniazdo. Jedynym dziewczęcym zajęciem, które w jej oczach zyskało aprobatę, był taniec. W tańcu mogła sobie pofolgować i bawić się do utraty tchu.
Myśląc o niej, Eleonora wpadała w czarną rozpacz.
Jakże wydać ją za mąż? Kto zechce wziąć taką dziewczynę? Robert się śmiał i mówił tylko, żeby dać dziecku spokój, że Izabella na pewno się zmieni, gdy dorośnie. Jednak Eleonora kręciła głową i popadała w zadumę. Wszak nawet teraz, kiedy obecność matki uniemożliwiała ucieczkę, córka wierciła się nerwowo na poduszce i nieudolnie walczyła z igłą przy ściegu tak prostym, że Anna poradziłaby z nim sobie już jako pięciolatka.
- Izabello, siądź prosto i przestań się wiercić! - skarciła ją ostro matka. - Czyżbyś znowu namotała na nitce supeł? Do prawdy, moje dziecko! Nie mam pojęcia, jak ty to robisz. Daj no mi to.
Izabella z wdzięcznością pozbyła się robótki i kiedy matka rozplątywała nić, wstała i apatycznie podeszła do okna. Nagle twarz jej pojaśniała i dziewczynka wyprostowała się raźno.
Spójrzcie, Hiob już wraca! - wykrzyknęła.
Gdzie? - zapytała Anna, wyciągając szyję w stronę okna. Na jej poważnej buzi wykwitł uśmiech, co zdarzało się nader rzadko. - Ach, zobaczył mnie!
Nie, to do mnie się uśmiechnął - oburzyła się Izabella. - Mamo, mogę wyjść mu na spotkanie?
Ależ skąd! - zaprotestowała poruszona Eleonora. - Natychmiast usiądź i bierz się do roboty. Ty też, Anno. Dziwi mnie twoje zachowanie. Łucjo, nie przeszkadzaj sobie w czytaniu, nie ma żadnego powodu.
Skarcone dzieci ucichły, Izabella zaś wróciła na poduszkę i z ponurym wyrazem twarzy wzięła się za dość toporny haft.
Może przywiózł list od taty - powiedziała, nie mogąc się powstrzymać.
Cisza! - rzuciła Eleonora. - Łucjo, czytaj dalej. Zostawię was, dziewczęta, ale tylko na parę chwil. Anno, liczę na to, że będziecie zachowywały się tak, jakbym tu z wami była.
Tak, mamo - odparła Anna i gdy tylko matka odwróciła się do nich plecami, posłała Izabelli ostrzegawcze spojrzenie. Eleonora spotkała Hioba w wielkiej sali. Spojrzeli na siebie i pojaśnieli w uśmiechu.
No i? - zagadnęła. - Po twojej minie widzę, że przywozisz wieści.
Mam list od pana i ploteczki, które tak bardzo lubisz, pani.
Roześmiała się radośnie. W tej chwili wyglądała równie młodo jak w dniu, kiedy przed trzynastoma laty przyjechała ż Yorkshire.
Jak daleko sięgam pamięcią, wszelkie plotki zawsze okazywały się złymi wiadomościami. Wieści z Francji: niedobre. Wieści z dworu: fatalne. Co przywozisz tym razem?
Smakowite kąski o naszej jaśnie pani - odrzekł Hiob, pusząc się niczym paw.
Ha! Zatem udajmy się do ogrodu. Chodź. Weź ze sobą list, tam go przeczytam... No więc? - zapytała, gdy doszli do cichej promenady. - Co zrobiła tym razem?
Dama, o której mówili, Małgorzata Andegaweńska, była królową Anglii, młodą żoną Henryka. Od początku stanowiła źródło nie kończących się skandali. Swego czasu hrabia Suffolk udał się do Francji, by wynegocjować u Karola żonę dla Henryka. Lecz chytry Karol, miast zaproponować Suffolkowi pannę z królewskiego rodu, zmusił go do przyjęcia ubożuchnej córki księcia Andegawenii. Podpisano naonczas traktat pokojowy z Francją, ponadto Suffolk zobowiązał się po cichu do dodatkowych ustępstw: Anglicy mieli oddać Francji pewne terytoria, w tym Maine i Andegawenię. Nader wysoką cenę musiała zapłacić Anglia za tak ubogą pannę.
Książę Yorku nie posiadał się z oburzenia, czego bynajmniej nie ukrywał, a to z kolei spowodowało rozdźwięk między nim a Beaufortami - rozdźwięk, który na zawsze wpisał się w stosunki obu rodów. Zaraz po koronacji Małgorzata postanowiła zaznaczyć swoją obecność na dworze i wkrótce omotała młodego króla do tego stopnia, że wprost jadł jej z ręki. Namawiała go, żeby oddał Maine Francuzom, i prze
ciągnęła Suffolka na swoją stronę, by zwalczył twardy opór, jaki stawiali jej przeciwnicy z księciem Humphreyem na czele. Po kryjomu pracowała nad tym, żeby Edwarda, najstarszego syna księcia Yorku, połączyć węzłem małżeńskim z księżniczką Magdaleną de Valois. Prócz tego zmusiła Ryszarda i Edmunda Beaufortów do rywalizacji o pełnomocnictwo we Francji, bo gdyby połączyli siły, mogłoby się to okazać dla niej wielce niebezpieczne.
Wreszcie, w lutym bieżącego roku, doszło chyba do najgorszego.
W Bury St. Edmunds zebrał się parlament i kiedy na posiedzeniu zjawił się książę Humphrey, królowa kazała go aresztować; zjechała tam z siłą żołnierzy specjalnie w tym celu. Humphreya pojmano pod zarzutem zdrady i zamknięto w jakimś domu w mieście, z którego nie wyszedł już żywy. Nikt nie miał pewności, co się tam stało naprawdę, jednak pięć dni później książę Humphrey nie żył, a w całym królestwie nie znalazłoby się chyba jednego człowieka, który uważałby, że to nie sprawka królowej.
Żeby uciszyć powszechne oburzenie, Małgorzata mianowała swym pełnomocnikiem we Francji Yorka z obozu Humphreya, ale już w niespełna miesiąc później, gdy dotarła do niej wiadomość o śmierci kardynała Beauforta, nominację tę odwołała. Śmierć kardynała sprawiła bowiem, że głową rodu Beaufortów został lord Edmund, ewentualny następca tronu, osoba zbyt znacząca, by wdać się z nią w konflikt z racji powierzenia tak zaszczytnego stanowiska księciu Yorku. Odkąd na scenę wkroczyła królowa Małgorzata, w polityce panował ciągły galimatias i nawet członkowie Rady Królewskiej nie bardzo wiedzieli, co się wydarzy nazajutrz.
Cóż tam znowu wymyśliła? - nagliła Eleonora.
Czy pamiętasz, pani, że kardynał Beaufort zapisał w testamencie wszystkie pieniądze królowi?
Tak - odparła. - Ale król odmówił przyjęcia spadku, twierdząc, że nie byłoby to sprawiedliwe wobec krewnych kardynała.
Właśnie. No cóż, królowej nie dręczą podobne wyrzuty sumienia. Wzięła całą kwotę!
Przecież nie ma prawa! - wykrzyknęła oburzona.
A któż ją powstrzyma? - zapytał spokojnie Hiob. - Mógłby to zrobić tylko król, a król jest jej we wszystkim powolny.
Eleonora zamyśliła się.
Ale ten krok z pewnością zirytuje lorda Edmunda, a jak mi się dotychczas zdawało, królowa chciała go mieć po swojej stronie.
Musi go mieć po swojej stronie jako następcę tronu, dopóki nie urodzi syna, na co się nie zanosi. Ale już ona ma swoje sposoby i bez wątpienia udobrucha naszego lorda Edmunda. Mianuje go swoim pełnomocnikiem we Francji i powierzy mu przewodnictwo Rady. To wystarczy, żeby zapomniał o pieniądzach wuja kardynała.
To pewne wieści?
Na razie tylko plotka, lecz jestem przekonany, że do tego dojdzie. - Zerknął na nią spod oka. - To ci dopiero sytuacja: serce wyrywa się do obu konkurujących ze sobą stron!
Eleonora spłonęła rumieńcem.
- Nic podobnego! A ty lepiej nie zapominaj, gdzie jest twoje miejsce, bo jeszcze możesz je stracić.
Hiob milczał, nie przestając się wszakże uśmiechać.
Wiedział, że bez niego Eleonora sobie nie poradzi. Rozumiał też, że odkąd lord Edmund oraz książę Yorku stanęli po przeciwnych stronach barykady, jego pani toczy ciężką walkę ze swymi uczuciami. Naturalnie wszystko, co miała, zawdzięczała lordowi Edmundowi. Była jego wychowanką, wzrastała u boku Belle, jego żony, on wydał ją korzystnie za mąż, poza tym jako mężatka cieszyła się jego ochroną. Dzięki sukcesom w interesach Robert awansował na mistrza Kompanii Składowej, co równało się otrzymaniu rzadko przyznawanego przywileju eksportowania wełny poza granice Anglii, a to z kolei gwarantowało wielką władzę i prestiż oraz przyczyniało się do ogromnego wzrostu bogactwa rodziny Morlandów.
Naturalnie musiała być lojalna wobec lorda Edmunda, w dodatku bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Mimo to odnosiła wrażenie, że Ryszarda skrzywdzono, zlekceważono i pominięto. Nie oglądając się na niego, dowództwo angielskiego wojska we Francji bezpardonowo przekazano innemu, jego zaś odwołano z kampanii, w której odnosił sukcesy, a wszystko urządzono po to, by dokonać politycznej roszady. Rada Królewska odmówiła wypłacenia należnych mu dwudziestu tysięcy funtów, a potem nadała Suffolkowi tytuł hrabiego za rolę, jaką odegrał w niechlubnym małżeństwie króla i haniebnym pakcie z Karolem. Trudno było nie współczuć Ryszardowi lub też bez zastrzeżeń opowiedzieć się po stronie Beauforta.
By ukryć twarz, Eleonora otworzyła list od męża i zaczęła go czytać. Przebywał w Calais, gdzie mieścił się zarząd gildii. List był krótki.
Pan wraca w przyszłym miesiącu - oznajmiła, skończywszy czytać. - Twierdzi, że we Francji znowu panuje niepokój i wojna wisi na włosku. Karol domaga się zwrotu Maine i gotów jest użyć siły, żeby dochodzić swych praw.
Daj Boże, żeby to zrobił. Lepsza wojna niż haniebny pokój - odrzekł Hiob.
Przypuszczam, że lord Edmund podzieliłby twoje zdanie, sądzę jednak, że jeśli zostanie przewodniczącym Rady, będzie musiał opowiedzieć się po stronie tej spiskującej żmiji.
Hiob parsknął śmiechem i dotknął palcem jej policzka.
Jakaś, ty, pani, zagniewana! Tymczasem „spiskująca żmija" jest żoną miłościwie nam panującego...
Do czasu - odparła. - Do czasu. - Spojrzała na niego. Miał męską, bardzo rasową twarz, a w słońcu jego rdzawe włosy nabierały odcienia czerwonawego złota. Nagle zaczęła się zastanawiać, dlaczego się jeszcze nie ożenił. Mógłby przebierać w pannach jak w ulęgałkach, był przecież atrakcyjnym mężczyzną. - Czy ty się kiedyś ożenisz, Hiob? - zapytała. - Był czas, kiedy myśleliśmy, że poślubisz Anys. Mieliśmy wrażenie, że się lubicie.
Lubię ją, owszem, ale...
A może ty... nie chcesz żony? - nie ustępowała Eleonora. Patrzył jej prosto w oczy.
Jestem takim samym mężczyzną jak inni, pani - odparł, nie odwracając wzroku. - Jednak bywa i tak, że człowiek oddaje serce tylko jednej sprawie, a wtenczas nie ma w nim miejsca na nic innego.
A ty? Jakiejż to sprawie ty oddałeś serce? - spytała, choć dobrze znała odpowiedź. Stwierdziła raptem, że trudno jej oddychać, jakby ścisnęła ją w piersi niewidzialna obręcz.
Lord Edmund dał mnie tobie, pani, i nakazał wiernie ci służyć - odparł łagodnie Hiob. - Czynię to ze wszystkich moich sił.
Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy, zawierając w spojrzeniu to, czego nie mogli wyrazić słowami. Eleonora raptownie odwróciła głowę. Policzki miała szkarłatne niczym kwiat maku, a rozsadzane dziwnym szczęściem serce waliło jej jak młotem.
- Muszę przeczytać list dzieciom - oznajmiła zupełnie bez związku; chciała stamtąd wyjść, a ta wymówka była równie dobra jak każda inna. - Niech pan Jenney sprowadzi chłopców do świetlicy, żeby i oni mogli posłuchać. - To powiedziawszy, uniosła suknię i pobiegła do domu niczym młoda dziewczyna.
Pan Jenney, jasnowłosy mężczyzna o wyglądzie żołnierza -człowiek, którego Eleonora obdarzyła sympatią i zaufaniem od pierwszego wejrzenia- natychmiast stawił się na wezwanie.
Miał pod opieką trzech chłopców: wysokiego i pełnego godności dziewięcioletniego Edwarda, sześcioletniego ulubieńca matki, gładkiego Tomasza, który doskonale umiał wykorzystywać swój urok, żeby zawsze postawić na swoim, oraz najmłodszego w rodzinie, trzyipółrocznego Harry'ego, który jeszcze do niedawna biegał w sukieneczkach. Chłopcy skłonili się, jak wyuczył ich tego pan Jenney, lecz gdy tylko unieśli głowy, Tomasz podbiegł do matki, ucałował ją i zajął najlepsze miejsce u kolan. Reszta dzieci stanęła wokoło, by wysłuchać listu od ojca.
Eleonora chciała zacząć czytać, gdy wtem dobiegł ją z dołu jakiś hałas. Zamarła, nadsłuchując, po czym dała znak Hiobowi, żeby zszedł do sali i sprawdził, co się tam dzieje. Po kilku chwilach wrócił, ciągnąc za sobą ubrudzonego, ledwie dyszącego ze zmęczenia pastuszka, którego obecność pańskiej rodziny wyraźnie napawała przerażeniem.
- Mów, chłopcze - zachęcała go łagodnie Eleonora. - Co się stało? Mam wrażenie, że bardzo się spieszyłeś.
Dziecko przełknęło ślinę i z trudem wyksztusiło:
Zło... złodzieje, panienko... to jest, pani. Rabusie! Cała gromada rabusiów. Kradną owce, pani, pędzą je z wielkich pastwisk... Złapali dwóch naszych chłopaków, ale mnie nie widzieli, bo siedziałem wysoko na drzewie. Potem wziąłem kucyka Jana i przyjechałem tutaj.
Ilu ich? - rzucił Hiob.
Za wielu, żeby z nimi walczyć, panie - odrzekł chłopiec. -Było nas tylko trzech: Jan, Hughie i ja, nie dalibyśmy im rady. Oni mieli broń i zabierali najlepsze sztuki, pani. Panie...
Eleonora gorączkowo myślała.
- Dobrześ uczynił, chłopcze, przyjeżdżając tutaj. Zaczekaj na dziedzińcu, przy kucu. Pokażesz nam, gdzie to było. Ilu widziałeś jeźdźców? Umiesz liczyć?
Chłopiec potrząsnął głową.
Umiem powiedzieć rymowankę karbownika, gdy nadchodzi pora ładowania wełny na statki, ale liczb nie znam. Było ich... - Wykrzywił twarz, zmuszając umysł do wysiłku, a potem wyciągnął przed siebie ręce. - Było ich chyba tylu, ile mam palców u rąk.
Doskonale. Teraz idź i czekaj na dworze. - Gdy chłopiec wyszedł, spojrzała na Hioba. - Dziesięciu, jeśli mały się nie myli. Dziesięciu ludzi pod bronią. Może to znowu Jessop?
Możliwe. W każdym razie ktoś, kto wie, że pana nie ma w domu.
Jeśli ten ktoś sądził, że ujdzie mu to na sucho tylko dlatego, że pan wyjechał, to nie biorąc mnie pod uwagę, grubo się przeliczył. Ilu mężczyzn mamy?
Możemy mieć ośmiu - odparł. - I konie.
Dobrze. Zbierz ich na dziedzińcu. Niech czekają na koniach, uzbrojeni w co tylko wpadnie im w ręce. Potem pędź co koń wyskoczy do Micklelith, ściągnij tylu ludzi, ilu zdołasz, i przyjedź na wielkie Pastwisko. Jeśli nas tam nie będzie, zostawię człowieka z wiadomością, gdzie jesteśmy, żebyście mogli do nas dołączyć.
Do nas? Pani, chyba nie zamierzasz nigdzie jechać?!
Owszem, zamierzam - odrzekła ponuro. - To moje owce i moi ludzie. Nie oddam ich tak łatwo. Pospiesz się! Szkoda czasu na dysputy.
Jedną z zalet Hioba było to, że zawsze wiedział, kiedy zmilczeć i bez szemrania wykonać polecenie. Skinął więc głową i wybiegł z komnaty, Eleonora zaś pstryknęła palcami na Łucję.
Przynieś mi pelerynę, dziecko. Wezmę też włoski sztylet. Ten, który dostałam od pana w podarunku z ostatniej podróży. Panie Jenney, pan i Anys zostajecie w domu i będziecie odpowiedzialni za wszystko, co się tu stanie. Dobrze pilnujcie dzieci...
Mamo! - Edward podszedł do niej zdecydowanie i patrząc jej w oczy, żarliwie poprosił: - Pozwól mi jechać z wami.
Nie, Edwardzie, to zbyt niebezpieczne - odparła bez chwili namysłu.
Mamo, proszę cię... - W te trzy słowa włożył całe serce. -Mam już dziewięć lat. Kiedy tata wyjeżdża zawsze powierza cię mojej opiece. Mamo, proszę...
Syn miał za chwilę wkroczyć w wiek męski, a jego poczucie godności zależało od decyzji, jaką musiała podjąć. Spojrzała nad głową chłopca na pana Jenneya, znowu przeniosła spojrzenie na Edwarda i już wiedziała, że nie może zawstydzać go przed całą rodziną i guwernerem.
- Naturalnie, masz rację - odrzekła. - Doskonale, Edwardzie, w takim razie biegnij przygotować Hawka dla siebie i Lepidę dla mnie. Tylko włóż pelerynę!
Twarz Edwarda rozjaśniła się wprost nieziemskim szczęściem. Chłopiec ukłonił się matce i wybiegł ze świetlicy. Hawk należał do ojca. Edward dobrze zrozumiał wymowę tego wyboru.
Pięć minut później Eleonora mknęła na Lepidzie niczym wiatr przez pola. Towarzyszył jej najstarszy syn na Hawku, za nimi jechało konno siedmiu mężczyzn i młodych chłopców, wszystkich zaś prowadził pasterz na kosmatym kucyku.
Wielkie Pastwisko rozciągało się na obrzeżach terenów należących do rodziny Morlandów i ze względu na lokalizację stanowiło doskonałe miejsce dla rabusiów, którzy przyjechaliby tam nawet bez zachęty, jaką stanowiły najlepsze w hrabstwie owce. Leżało u podnóża pagórków i tworzyło doskonały teren do wypasu, suchy, dobrze porośnięty trawą, jednak znacznie oddalony od Twelvetrees, a jeszcze bardziej od Micklelith.
Eleonora nie liczyła na to, że pomoc do nich dotrze, nim dopadną zbójców, zatem pozostawał jej tylko element zaskoczenia, słuszny gniew i nadzieja, że pastuszek raczej zawyżył liczebność rabusiów, niż ją zaniżył. Najpewniej nie znał liczb, gdyż szacował karbując - właśnie w ten sposób pasterze liczyli owce. Zwierzęta pędzono przez wąski przesmyk przy wyjściu z zagrody, a tam, przy furtce, stawał karbownik. Recytował na głos rymowankę, której każde słowo przypadało na przebiegającą obok niego owcę, a kiedy rymowanka dobiegała końca, człek ów karbował na kiju nacięcie. Dopiero rządca lub ochmistrz przekładał te nacięcia na liczby. Ktoś, kto umiał rachować wyłącznie tym sposobem, nie mógł wiedzieć dokładnie, ilu rabusiów kręciło się wśród stada owiec.
Gdy dojechali do Wielkiego Pastwiska, Eleonora powiodła swoją grupkę za mały brzozowy gaik i przystanąwszy w cieniu, zlustrowała roztaczającą się przed nimi łąkę. Spomiędzy drzew ujrzała złodziei. Spędzili owce w jedno stado i gnali je do furtki na przeciwległym końcu pastwiska. W zasadzie było ich nawet jedenastu, ale dwóch pilnowało jeńców, a z pozostałych jedynie dwóch miało konie.
- W porządku. Ruszymy na nich z przeraźliwym krzykiem. Może ich odstraszymy. Jeśli nie, będziemy zmuszeni się bić. Nie dajcie się ściągnąć z koni, bo dzięki nim macie nad bandziorami przewagę. A ty, Edwardzie, omiń ich, podjedź do furtki i zawróć owce. Nie chcę, żeby się rozpierzchły po całym Yorkshire. Wszystko jasne? Gotowi? W takim razie... naprzód! Wyskoczyli zza drzew z takim wrzaskiem, że aż konie stanęły dęba i zaczęły tańczyć, potem zaś ruszyli galopem na zaskoczonych rabusiów. Pole było duże i nim Eleonora wraz z pomocnikami dojechała na miejsce, złodzieje zdążyli się już zorientować, co się święci. Nie uciekli, stanęli do walki i wyciągnęli noże. Pilnujący jeńców zrozumieli, w jak niekorzystnej znaleźli się sytuacji, dlatego czym prędzej powalili pasterzy na ziemię, żeby też wziąć udział w potyczce.
Ludzie Morlandów byli uzbrojeni przede wszystkim w kije oraz pałki i gdy tylko dojechali do zbójców, z rozmachem się na nich rzucili, podczas gdy zaatakowani robili uniki i próbowali dosięgnąć jeźdźców nożami. Edward i pastuszek ominęli stado i zawrócili je spod furtki. Paręnaście sztuk, a może i więcej, wyszło już za pastwisko, jednak większość stada kręciła się przed furtką, becząc z przerażenia. Przestraszone owce pozbawiały swobody ruchu rabusiów walczących pieszo, znacznie mniej przeszkadzając konnym obrońcom majątku.
Eleonora podjechała prosto do jednego z siedzących na koniu złodziei. Próbował gnać stado przed siebie, lecz gdy dojrzał nadjeżdżającą kobietę, zawrócił konia, żeby stawić jej czoło. Zerknęła w pędzie na jego ponurą, ogorzałą od wiatru twarz, zamierzyła się na mężczyznę sztyletem i poczuła, że dźgnęła coś tak mocno, iż broń omal nie wypadła jej z ręki. Ściągnęła wodze klaczy i zawróciła, by zaatakować ponownie. Zbój już na nią czekał i nim zdążyła porządnie przygotować się do starcia, poczuła w ramieniu jego nóż - dziwnie piekące zimno, pozbawione choćby cienia bólu.
Natychmiast przestała się bać, za to ogarnęła ją fala gorącego gniewu. Usłyszała swój przerażający wrzask i ujrzała zastygłą w zaskoczeniu twarz bandyty, gdy ostrze sztyletu wbiło mu się w gardło. Stojąc pierś w pierś z szamoczącym się koniem przeciwnika, Lepida zarżała ze strachu i próbowała się cofnąć, gdy jej pani wyciągała sztylet z gardła mężczyzny. Krew zabitego chlusnęła na szyję i głowę klaczy. Eleonora szarpnęła cuglami, a wtenczas Lepida stanęła dęba i wierzgnęła tak dziko, że grzmotnęła drugiego konia w bok. Ten uskoczył i popędził na oślep, uwożąc martwego jeźdźca.
Eleonora zawróciła Lepidę, ściskając cugle jedną ręką. Niektórzy z jej ludzi walczyli już wręcz, a kilka koni chodziło luzem. Edward zagnał owce na pastwisko, jak mu nakazano, i wjeżdżał właśnie w sam środek potyczki, wymierzając ciosy kijem. Pastuszka nigdzie nie zauważyła. Skierowała rozszalałą klacz między dwóch walczących mężczyzn, ponieważ widziała wyraźnie, że jej człowiek przegrywa. Gdy rabuś ujrzał okrwawionego wierzchowca i rozsierdzoną amazonkę, przestał dusić przeciwnika i próbował zbiec. Eleonora wbiła mu sztylet w ramię i nim siła uderzenie wyrwała jej broń z ręki, poczuła, że ostrzem trafiła w kość. Mężczyzna runął na plecy, chwytając za rękojeść sterczącego z ciała noża.
I raptem, zupełnie nie wiedząc, jak do tego doszło, Eleonora poczuła, że coś lub ktoś gwałtownie ściąga ją z siodła. Rozpaczliwie złapała się końskiej grzywy, mimo to Lepida wymknęła się spod niej, ona zaś runęła na ziemię w kłębowisko ludzkich stóp i owczych kopyt. Później było potworne zamieszanie, gdyż co chwilę potykały się o nią czyjeś nogi lub tratowały ją kopyta spłoszonych owiec. Coś uderzyło ją w głowę, świat zawirował, ludzkie krzyki i beczenie zwierząt to cichły, to znów przybierały na sile.
Nagle uniosły ją silne ramiona. Czyjaś ręka głaskała ją po twarzy, ktoś do niej przemawiał, próbując przebić się przez uporczywe dzwonienie w głowie. Otworzyła oczy i napotkała wzrok Hioba.
Dojechałeś - skonstatowała słabym głosem.
Już po wszystkim. Mamy ich. Trzeba mi było pozwolić jechać z tobą, pani - rzekł z wyrzutem. - Każdy potrafiłby ściągnąć ludzi z Micklelith.
Potrząsnęła głową, czego natychmiast pożałowała.
Ty jesteś najlepszy. Nikt inny nie cieszy się tak dużym autorytetem.
Co ci się stało, pani? Masz ranę na czole. A to? Zakrwawione ramię! Lepida ocieka twoją krwią!
Nie tylko moją. Zabiłam jednego z tych zbójów. Nic mi nie jest. Czy nasi...?
- Mają niewielkie obrażenia. Ot, kilka rozbitych głów, i tyle. Ale Hughie nie żyje. Jeden z bandytów dźgnął go nożem.
Przymknęła oczy.
Biedny Hughie - szepnęła. - Dobry był z niego chłopak. -Nagle gwałtownie rozwarła powieki. - Co z Edwardem?
W porządku - zapewnił ją Hiob. - Wyszedł z tego bez najmniejszego draśnięcia. Tańczy z radości, bo udało mu się obalić jednego ze złodziei. Izabella też jest cała i zdrowa...
Izabella? - Eleonora spróbowała się podnieść. - Co to znaczy „cała i zdrowa"?
Nie wiedziałaś, pani? Nie, nie, leż, odpoczywaj! Nie próbuj wstawać!
Nic mi nie jest. Pomóż mi się podnieść. Nic mi się nie stało, powiadam ci. Izabella? Co ty mówisz?
Uśmiechnął się smutno.
- Nie chciała zostać z niewiastami i dziećmi - odrzekł. - Wyślizgnęła się z domu za plecami Anys, wskoczyła na konia i przyjechała za wami. Kiedy tu dotarłem, okładała jednego z bandytów sztachetą. Z ramienia sterczał mu nóż, dlatego nie sprawiał poważniejszych kłopotów. Nie wiem, czy ten nóż to także jej sprawka.
Izabella nie okazała skruchy.
- Miałam zostać w domu tylko dlatego, że się urodziłam dziewczynką? - spytała buńczucznie. - Jestem starsza od Edwarda i lepiej od niego potrafię trzymać się w siodle!
Miałaś zostać w domu, bo cię o to prosiłam - odparła zagniewana Eleonora. - Dość tego!
Tata by mnie puścił.
Tata by cię nie puścił.
Chciałam, żeby był ze mnie dumny. - Izabella spojrzała na Hioba. - Chciałam ratować jego owce.
Ojciec nie będzie dumny z twojego nieposłuszeństwa wobec mamy - zauważył łagodnie Hiob. - Na pewno oczekuje, że miast brać się za łby ze złodziejami owiec, będziesz robić to, o co poprosi cię mama.
Izabella miała niezdecydowaną minę.
- Ty też byś mi pozwolił - powiedziała. - Tylko mama wciąż mi czegoś zakazuje.
Hiob z dużym trudem poskromił rozbawienie i przybrał surowy wyraz twarzy.
- Z całą pewnością na to bym nie pozwolił. I nie podoba mi się, co mówisz. Przeproś mamę.
Izabella, nadal w bojowym nastroju, przeżyła zawód, że Hiob, jej bohater, w tak nagły i niezrozumiały sposób stanął po stronie matki. Ale pod jego nieugiętym spojrzeniem w końcu wstydliwie spuściła wzrok, dygnęła przed matką i wymruczała przeprosiny. Eleonora przyjęła je bez dalszych komentarzy, lecz zaniepokoiła się, widząc, jak bardzo córka wpatrzona jest w Hioba i jak wielką żywi do niej niechęć. „Rośnie mi trudne dziecko" - skonstatowała w duchu z westchnieniem.
Rana Eleonory, choć głęboka, okazała się czysta i szybko się goiła, podobnie jak inne obrażenia odniesione tego dnia w obronie słusznej sprawy. Tylko jeden z jej ludzi, niejaki Foley, miał w piersi ranę tak paskudą, że dostał od niej gorączki i po trzech dniach zmarł. On i Hughie byli jedynymi ofiarami starcia na Wielkim Pastwisku. Nareszcie było o czym opowiadać, kiedy obładowany prezentami Robert wrócił z Calais.
Rozpierała go duma z żony, a jeszcze bardziej z syna, dziedzica. Relacje o zachowaniu Edwarda podczas potyczki nigdy go nie nudziły, a choć nie przykładał nadmiernej wagi do szaleńczego wyskoku Izabelli, surowo zganił ją za nieposłuszeństwo, czym ani nie wzmocnił jej miłości do matki, ani sam nie utracił nawet odrobiny uczucia córki.
Niemniej wydarzenia na pastwisku odniosły pewien trwały skutek: Robert coraz poważniej zaczął planować budowę nowego domu, do czego przymierzał się w myślach od dwóch lat.
- Nie może być tak, że kiedy nie ma mnie w domu, musisz ściągać pomoc z daleka - tłumaczył Eleonorze. - Nasz dom jest za mały. Powinniśmy mieć siedzibę, w której zamieszka z nami cała służba oraz nasi zbrojni. Wybudujemy nowy dom, w połowie drogi między Micklelith i Twelvetrees.
- Nowy dom... - szepnęła uradowana pomysłem.
Skinął głową.
Największy w okolicy. Odpowiedni dla nas i naszej rodziny. Dom, w którym bez wstydu będą nas odwiedzać nowi i bogaci przyjaciele. Nasz protektor jest następcą tronu Anglii, nie powinniśmy mieszkać we dworze niewiele lepszym od domu farmera.
Postawimy nowoczesny budynek z szybami z prawdziwego szkła? - spytała rozochocona.
Zbudujemy go z cegły flamandzkiej. Tak się teraz robi na południu kraju. W niektórych regionach nowe domy Zawsze stawia się z cegły. Przyznaję, że istotnie, ładnie wyglądają. I wszystkie komnaty mają kominy odprowadzające dym na zewnątrz...
Kominy! - Parsknęła śmiechem. - Ciekawe, co powiedzą na to starzy! Twierdzą, że dym jest zdrowy, podobno wzmacnia płuca.
A sypialnie i salon wyłożymy drewnianą boazerią - ciągnął Robert, nie zważając na jej słowa. - I będzie nam ciepło jak krowom w stodole.
- I urządzimy sobie ogród, jakiego świat nie widział - dodała.
I będziemy najwspanialszą rodziną w Yorkshire...
W całej Anglii...
A nasz syn i synowie naszego syna będą mieszkali w tym domu po wsze czasy. - Spojrzeli na siebie w nieczęstej chwili wspólnie dzielonej radości. Robert ujął jej dłoń. - Och, Eleonoro, moja droga żono. Marzenia mego ojca zaczynają się spełniać. Gdyby żył byłby szczęśliwy i dumny. Tak samo jak ja. Nawet nie śniłem o lepszej żonie. Dzięki tobie jestem taki szczęśliwy.
Rozejrzała się po wielkiej sieni i ominąwszy wzrokiem małżonka, popatrzyła na domowników zebranych wokół dymiącego na podium paleniska, zorganizowanego w centralnej części pomieszczenia. Przyglądając się siedmiorgu zdrowym i urodziwym dzieciom, dobrze wyszkolonej, jakże cennej służbie, dziarskim, lojalnym zbrojnym, rozmyślała, jak bardzo zmieniło się jej życie od czasu, gdy jako przerażona, na wpół zbuntowana młodziutka dziewczyna przyjechała do Micklelith. Tyle się od tamtej pory wydarzyło, mimo to czuła, że są dopiero na początku wspólnej drogi i wkrótce otworzy się przed nimi nowy rozdział życia.
Rozdział siódmy
Był maj, najcudowniejszy miesiąc w roku, gdy delikatna i eteryczna uroda wiosny przeobraża się w głębokie, dojrzałe piękno lata. Przyroda tryska wtenczas życiem i energią, a w długie, rozzłocone słońcem dni może się zdarzyć wszystko. Eleonora zaraziła się radością tego pogodnego miesiąca, który jak co roku rozpoczęto cudownym szaleństwem obchodów Majowego Święta. Jeszcze przed świtem tego dnia młodzi ludzie wyruszyli na poszukiwanie maja, wrócili zaś z girlandami dzikiego kwiecia i naręczami słodko pachnących, zielonych gałęzi krzewiny. Mieli ustroić nimi dom i zrobić z nich altanę dla Królowej Maja.
Stoły i ławy na kozłach wystawiono na dwór, po czym na świeżym powietrzu raczono się obiadem, do którego zasiedli nie tylko domownicy, ale i goście: pan Shawe, jego córeczka Cecylia oraz ich służba. Potem odbyło się tradycyjne przedstawienie opowieści o Robin Hoodzie. Helena dość afektowanie grała lady Marian, za to Hiob doskonale wcielił się w rolę podłego szeryfa. Anna została ukoronowana jako Królowa Maja i zasiadła w królewskiej altanie z kwiatów, tymczasem reszta dzieci tańczyła wokół umajonego, przybranego wstążkami słupa, który ustawiano na dworze w dniu uroczystości. Potem przyszła pora na malownicze tańce bohaterów legendy o Robin Hoodzie oraz na taniec z mieczami - z każdym haustem jasnego piwa, które lało się strumieniem, chłopcy skakali coraz wyżej i wyżej, i z coraz donośniejszym krzykiem. Dzień upłynął w cudownej atmosferze, tylko nieznacznie zakłóconej nieobecnością Roberta - pan domu coraz częściej wyjeżdżał w interesach.
Gdy kilka dni później wrócił, Eleonora doszła do wniosku, że i on powinien zasmakować trochę radości, i żeby wynagrodzić mu stracony dzień majowych zabaw, namówiła go na potajemną wyprawę po obiedzie. Ukradkiem wyprowadzili konie i pojechali obejrzeć swoją nową siedzibę. Popołudnie było prześliczne. Słońce złociło się na polach niczym topione masło, a lekki wietrzyk kołysał źdźbłami traw i młodymi, soczystymi liśćmi drzew. Była niedziela, nie spotkali więc parobków na polach, tylko z daleka dochodziło ich beczenie owiec i pobrzękiwanie dzwonków skopów. Ukryty w żywopłocie kos wyśpiewywał skrzącą się piosneczkę, a hen, wysoko, wysoko w powietrzu skowronki kochały się z błękitnym niebem.
Jak dobrze być w domu... - westchnął radośnie Robert, jadąc przez bujne łąki. - Jedną z kar, jakie ponoszę za bogactwo i prestiż, są częste wyjazdy. Odczuwam to przede wszystkim wiosną.
Ja też byłam samotna - stwierdziła Eleonora, uświadamiając to sobie dopiero w tym momencie.
Masz przy sobie rodzinę i wszystkich domowników - zauważył. - Jakże więc możesz być samotna? - Powiedział to całkiem zwyczajnie. Do głowy mu nie przyszło, że mógłby dla niej coś znaczyć.
Brakowało mi ciebie - wyznała. - Nie miałam z kim rozmawiać wieczorami.
Jechali w milczeniu, dziwnie sobą onieśmieleni jak na ludzi po blisko piętnastu latach małżeństwa. Przecinka w zagajniku wyprowadziła ich prosto na nowy dom - jego różowe cegły lśniły przyjemnie w popołudniowym słońcu.
Jest śliczny - rzekła Eleonora. - Już prawie skończony... Jeśli nic nam nie stanie na przeszkodzie, powinniśmy w nim zamieszkać jeszcze przed zimą.
Tak, to ładny budynek. Te wysokie kominy i kolorowe szyby robią duże wrażenie, tak że...
Tylko wyobraź sobie- przerwała mu Eleonora - jak będzie wyglądał, gdy wykopiemy fosę, napełnimy ją wodą i urządzimy ogród od południowej strony. Wyobraź sobie te wielkie drzewa, te dęby, buki...
Drzewa nabiorą odpowiedniego wyglądu dopiero za sto lat - zauważył Robert. - My tego nie zobaczymy.
Ale zobaczą to dzieci naszych dzieci! Tak, dom jest wielki, wspaniały... Nie możemy skąpić mu czasu, tak samo jak nie skąpimy mu miejsca ani pieniędzy. - Przez chwilę przyglądali się z zadowoleniem nowej siedzibie, w końcu Eleonora rzuciła: - Wejdźmy.
Robert, choć lekko zdziwiony, uśmiechnął się tylko i odrzekł:
- Zgoda. Obejrzyjmy go sobie. To chyba jedyna okazja, byśmy mogli w nim pobyć całkiem sami.
Zostawili konie na wewnętrznym dziedzińcu i przespacerowali się po pustych, ogromnych komnatach. Belki wspornikowe w wielkiej sali zdawały się strzelać pod samo niebo, wysokie zaś, dzielone kamiennymi słupkami okna wykuszowe osadzono w grubym murze i zwieńczono delikatnym, wachlarzykowatym sklepieniem. Przez kolorowe szybki wpadało do środka słońce, malując na posadzce barwne plamy, jakby wysypano na nią kosz rubinów, szafirów i szmaragdów.
W ciszy weszli na górę do komnaty dziennej. Budowniczowie mieli tu jeszcze sporo do zrobienia. Miast okna ziała w murze wielka dziura, przez którą wpadało balsamiczne majowe powietrze, a ściany z surowej cegły czekały na drewnianą boazerię. Stąpając po podłodze z jasnych, szerokich desek, Eleonora podeszła do okna i omiotła spojrzeniem rozkwitający krajobraz.
Przepiękny widok - orzekła. - To będzie cudowna komnata i latem, i zimą.
W takim dniu jak dzisiejszy nawet nie mogę sobie zimy wyobrazić - odparł, idąc ku żonie. - Powietrze pachnie tak odurzająco, że aż mi się kręci w głowie. - Odwróciła się i uśmiechnęła do niego. - Jesteś taka piękna - szepnął. - Niczym róża...
Mój pan uczy się prawić ładne słówka niczym dworzanin -zauważyła łagodnie.
- Wcale nie jak dworzanin - zaoponował. - Mówię to, co czuję. Wiem, że nigdy nie byłem dla ciebie prawdziwym mężczyzną...
Uniosła w górę dłoń, by go uciszyć, a on chwycił ją i ucałował. Patrzyli na siebie, czując, że łączy ich dziwna sympatia i współczucie. Robert mówił prawdę. Miłość zawsze pozbawiała go męskości i nigdy nie spisał się jako kochanek. Ich zbliżenia ustały wraz z poczęciem ostatniego dziecka, Harry'ego, czyli niemal przed siedmiu laty. Od tamtej pory Robert często wyjeżdżał, a gdy przebywał w domu, dawny problem powstrzymywał go od prób kochania się z żoną.
Tak właśnie jest, nie inaczej — rzekł, ujmując jej dłoń w obie ręce. - Wszak wiesz, że dzieje się tak nie dlatego, że cię nie miłuję, jeno dlatego, iż zawsze miłowałem ciebie nazbyt mocno.
Robercie... - zaczęła, nie widząc, co na to odrzec.
Teraz patrzę na ciebie i czuję, że twój widok rozpala we mnie krew. Jesteś jeszcze piękniejsza niż wówczas, gdym ujrzał cię po raz pierwszy, jesteś piękna jak maj...
Przyciągnął ją do siebie i czule pocałował. Powiew wiatru leciutko pieścił ich skórę, łagodny niczym muśnięcie skrzydeł motyla. W ich świecie intymność była prawie nie znanym luksusem i uderzyła im do głów jak wino jego pocałunki przestały być czułe, stawały się coraz bardziej namiętne i już niebawem Robert szarpał silnymi palcami zapięcia u jej sukni. Za łoże posłużyły im ciśnięty na podłogę kaftan i peleryna. Mąż przygniótł ją delikatnie ciężarem swego ciała i pieścił czubkami palców jej szyję oraz piersi. Poczuła dreszcz podniecenia.
Nie znała tego uczucia. Jej głęboko namiętna natura nie została dotąd rozbudzona. W gruncie rzeczy nadal była dziewicą, teraz jednak pod wpływem pieszczot i pocałunków zaczęła ulegać mężowi, nie sprzeciwiając się wszechogarniającej fali słodkiej, szalonej namiętności, która bez reszty chciała ją pochłonąć. Tym razem nie mieli najmniejszych kłopotów. Robert panował nad sytuacją. Eleonora przytuliła się do niego, mocno przywarła i przepełnieni czułością, jęli się kochać w idealnej harmonii. Unoszeni ruchami gładkimi i czystymi niczym pływacy w strumieniu, zgodnie zmierzali tam, gdzie nigdy dotąd nie mieli okazji się spotkać.
A później, gdy ocierał jej spocone czoło, ukojona obdarowała go lekkim uśmiechem.
Tak bardzo cię miłuję - wyznał.
Nie wiedziałam, że może być aż tak...
I otuleni głęboką ciszą majowego popołudnia, spali niczym nurkowie zamknięci w sercu kryształu.
Dziecko poczęte owego dziwnego, wyjętego jakby ze snu popołudnia przyszło na świat w lutym tysiąc czterysta pięćdziesiątego roku.
Był to chłopiec i dali mu na imię Jan. Urodził się w czasach, gdy krajem wstrząsały liczne niepokoje. Wojna przebiegała niepomyślnie mimo wielkich zdolności przywódczych Edmunda Beauforta, który notabene został księciem Somerset. Rada Królewska zrzekła się już usług innego doborowego żołnierza owej epoki - księcia Yorku, mianując go wielkorządcą Irlandii, co było równoznaczne z wygnaniem.
Ryszard wzdragał się przed przyjęciem tej funkcji, najdłużej jak tylko mógł, kiedy jednak zdecydował się na wyjazd, jak zwykle wykorzystał go w pełni: zaprowadził w Irlandii pokój i zdobył tam wielu przyjaciół.
W tym samym miesiącu tysiąc czterysta pięćdziesiątego roku Rada zdołała wreszcie dosięgnąć nader niepopularną figurę, zausznika królowej, Suffolka, i postawić go w stan oskarżenia. Lord Edmund sprzeciwił się egzekucji, toteż w kwietniu tego roku faworyt Małgorzaty został skazany na dożywotnią banicję. To jednak nie zadowoliło narodu i statek, którym Suffolk miał płynąć na kontynent, został przejęty: hrabiego bezceremonialnie ścięto na pokładzie, jego ciało zaś wrzucono do morza w pobliżu Dover. Na prośbę Małgorzaty król Henryk kazał zwłoki wyłowić i godnie pogrzebać, co stało się przyczyną kolejnych waśni.
Prowadzenie wojny jest bardzo kosztownym przedsięwzięciem zwłaszcza dla strony przegrywającej. Dlatego Rada zmuszona była zbierać fundusze, ściągając wysokie podatki. W czerwcu najbardziej obłożona podatkami klasa, tak zwana nowa szlachta, zbuntowała się i pod wodzą Jacka Cade'a ruszyła na Londyn, żeby zaprotestować przeciwko nadużyciom, jakich dopuszczali się względem niej urzędnicy państwowi. Bunt został szybko stłumiony, lecz głośno mówiono, że zainspirował go sam książę Yorku - Cade otwarcie żądał, by przywrócono księciu należne mu miejsce w Radzie.
Zresztą ledwie ucichła sprawa rebelii Cade'a, gdy z Irlandii wrócił nie kto inny, tylko Ryszard we własnej osobie. Na pograniczu angielsko-walijskim, zwanym Marches, zebrał wojsko, po czym skierował się na Londyn. Lord Edmund Beaufort, który naonczas prowadził wojnę z Francją, został natychmiast wezwany do Anglii, gdzie kazano mu się rozprawić z nowym zagrożeniem. I tak oto dwaj mężczyźni, niegdyś złączeni przyjaźnią, tym razem spotykali się jako wrogowie.
Robert przebywał wówczas w Londynie i o wszystkim opowiedział późnej żonie. To, czy Ryszard Płantagenet chciał, czy też nie chciał zagrozić Koronie, stało się tematem ich jedynej kłótni.
Przecież sam widzisz, że nie miał złych intencji - mówiła zacietrzewiona Eleonora. - Jak tylko wkroczył do Londynu, od razu złożył królowi hołd wierności.
Udawał. Zrobił z tego wielkie przedstawienie, którym chciał rozbroić opozycję - twierdził Robert.
Niczego nie udawał. Nie znasz go... Nie składałby przysięgi, gdyby nie traktował jej poważnie. I jest lojalny wobec Korony, przecież lojalność to podstawowy obowiązek żołnierza. Lojalność, wierność królowi.
Więc po co ciągnął ze sobą całą armię? - zapytał Robert. -Nie sprawiał wrażenia pokornego i lojalnego poddanego, który przychodzi pokłonić się swemu władcy.
Potrzebował armii do ochrony przed wrogami. Gdyby tylko mogli, na pewno spróbowaliby go zatrzymać. Zwłaszcza królowa. Przypomnij sobie, jak skończył lord Humphrey.
Nigdy nie udowodniono, że został zamordowany - oponował Robert. - Mógł umrzeć z przyczyn naturalnych...
Akurat! W samą porę, co? - szydziła. - A gdyby i książę Yorku miał umrzeć w samą porę w drodze z Walii do Londynu, co byś wtedy powiedział?
Wystarczyłaby mu straż przyboczna do ochrony, nie musiał zwoływać całej armii, na pewno dążył do przewrotu.
Gdyby mu na tym zależało, zorganizowałby przewrót. Nikt nie powstrzymałby księcia Yorku. Tymczasem co zrobił? Przysiągł wierność królowi!
I zażądał, żeby król uznał w nim następcę tronu.
Ma do tego prawo! Prawo krwi, niekłamane prawo czystej krwi. To właśnie Ryszardowi i jego linii należy się tron Anglii. Ryszard jest dzieckiem drugiego syna króla Edwarda, a Henryk potomkiem trzeciego. To Henryk jest uzurpatorem.
Od kiedy to związki krwi mają decydujące znaczenie? -zripostował błyskawicznie Robert. - Nie ma żadnej niepodważalnej zasady, która mówiłaby jednoznacznie, kto dziedziczy koronę. Wygrywa silniejszy. I jeśli król jest słaby jak nasz ostatni Ryszard...
I nasz obecny król - triumfalnie wpadła mu w słowo żona. Zamilkł, zapędzony w kozi róg własnymi argumentami. - No i co? Sam widzisz, że jakkolwiek by na to patrzeć, to właśnie Ryszard powinien dziedziczyć tron.
Ja tam i tak będę po stronie Edmunda, niezależnie od tego, co powiesz - oświadczył stanowczo. - Jesteśmy winni mu wierność. Poza tym jest spadkobiercą obecnego króla i przedstawicielem linii, która rządzi tym krajem od pięćdziesięciu lat, bez względu na to, jak niegdyś sobie tę władzę zdobyła. Lord Edmund jest równie silny jak twój lord Ryszard i będzie świetnym władcą.
Ale bezprawnie! Lord Edmund nie może królować. Jedynym legalnym spadkobiercą Henryka jest książę Yorku.
I tak wiedli tę jałową dyskusję, nie mogąc zawrzeć kompromisu.
Eleonora opowiadała się za sukcesją wynikającą z prawa krwi, za następcą tronu, który w najprostszej linii i bez cienia wątpliwości wywodził się od legalnego monarchy. Robert był bardziej skłonny uznać status quo, gotów popierać człowieka, któremu zawdzięczał dobrobyt. W sumie jednak spierali się całkiem dobrodusznie, nie przeczuwając żadnego zagrożenia. Dobrze wiedzieli, że cokolwiek zrobią, i tak niczego nie zmienią.
W sierpniu tego roku budowa nowego domu została wreszcie zakończona. Prace budowlane trwały dłużej, niż zakładano, gdyż w trakcie robót oboje państwo zażądali kilku zmian i poprawek, lecz teraz dom był tak idealny, jak to tylko możliwe na tej ziemi. Izabella zauważyła, że nawet stajnie były tam jak pałace. Ponieważ koniec wieńczy dzieło, nad wielkimi odrzwiami wmurowano tablicę z białego kamienia z rzeźbionymi godłami obu rodzin: gałązką wrzosu Morlandów i pędzącym białym zającem Courteneyów. Powyżej znalazła się data, 1450, pod nią zaś napis: „Deo gratias, Bogu niech będą dzięki". Ten drobny element przydawał domowi prawdziwej elegancji.
Wysokie kominy, witraże, fosa - drugiego takiego dworu nie znalazłby w promieniu całego dnia jazdy, nic zatem dziwnego, że sąsiedzi rozprawiali o nim równie często jak o wojnie z Francją. Eleonora i Robert nazwali swą rezydencję Morland Place, gdyż miało to być rodzinne gniazdo i fundament dla dynastii, którą - jak optymistycznie zakładali - zdążyli już rozpocząć. Przenieśli się tam w święto dożynek, a poświęcenie domu stało się pierwszym oficjalnym zadaniem młodego kleryka, który odtąd miał być ich domowym kapelanem. Rozwieszono zielone gałązki, a stół zastawiono jadłem i piciem dla licznych sąsiadów, którzy zechcieli powitać ich w nowym domu i nie szczędzili nóg, żeby ściągnąć tu z odległości nawet dziesięciu mil.
Dwa tygodnie później wypadały piętnaste urodziny Anny. W wigilię owego wielkiego wydarzenia Eleonora zaprosiła córkę do świetlicy, zwanej też komnatą dzienną, żeby porozmawiać z nią na osobności. Przyjrzała się jej z prawdziwą satysfakcją.
Dobrze wyglądasz, moje dziecko. - Podświadomie zacytowała słowa swego opiekuna, które usłyszała w podobnych okolicznościach. - Masz zaróżowione policzki, a jutro minie ci piętnaście wiosen.
Tak - odrzekła Anna z uśmiechem, niczego nie podejrzewając. - Szkoda tylko, że taty nie ma w domu.
A wiesz, dokąd pojechał?
Anna potrząsnęła głową. Ojciec wyjeżdżał tak często, że nawet przez myśl jej nie przyszło spytać, gdzie obecnie bawi.
- Tym razem wyjechał w twojej sprawie - rzekła Eleonora.
Anna zaczęła się domyślać, o co chodzi, i jej policzki poczerwieniały jeszcze mocniej.
W mojej sprawie, pani matko?
Tak. Pojechał zaaranżować twoje zaręczyny. Piętnaście wiosen to dużo jak na panienkę. Wydałabym cię za mąż już w zeszłym roku, lecz ojciec postanowił przetrzymać cię jeszcze w domu. - W jej głosie zabrzmiała dezaprobata. Szlachcianki opuszczały dom bardzo młodo. Przetrzymywanie piętnastoletniej córki nie licowało z dobrym urodzeniem. Eleonora uważała, że ta zachcianka Roberta świadczy o domieszce jego chłopskiej krwi.
Pani matko, ty przecież wyszłaś za mąż, gdy było ci osiemnaście wiosen - odrzekła Anna. - Sama mi o tym mówiłaś.
To prawda. Nie miałam posagu i mój pan nie mógł znaleźć dla mnie odpowiedniego męża. Ale ty, Anno, masz ogromny posag i twój ojciec bez trudu zorganizuje zaręczyny z wybranym kandydatem.
Czy mogę wiedzieć, kto nim jest? - spytała Anna drżącym głosem.
Eleonora spacerowała po komnacie, a brzeg jej jedwabnej sukni szeleścił, ocierając się o drewnianą podłogę.
- To doskonała partia - odparła. - Po śmierci mojego brata znacznie obciążony majątek naszego ojca przeszedł w ręce kuzyna. Dzisiaj ten sam majątek jest wolny od długów i ma ogromną wartość. Składa się na niego dużo żyznych gruntów uprawnych pod Dorset, trzy domy i pięćset sztuk owiec... -Eleonora zawiesiła głos, licząc na to, że Anna skomentuje tak wielkie bogactwo, lecz dziewczyna wbiła wzrok w podłogę i milczała. - Twoim mężem zostanie syn i spadkobierca mojego kuzyna, Jan Courteney.
Anna podniosła głowę. Jej oczy lśniły od łez, mimo to panowała nad sobą.
- Jan Courteney. - wyszeptała, jakby smakując te słowa.
Surowość Eleonory rozpłynęła się w uśmiechu. W nagłym odruchu matka ujęła dłonie córki.
- Będziesz nosiła moje nazwisko, kochanie. Będziesz nazywała się Anna Courteney, pani Anna Courteney. Małżeństwo to wniesie nam do rodziny moją dawną ziemię - ziemię, która należałaby do mnie, gdybym nie urodziła się dziewczynką. Tylko o tym pomyśl!
- Odjadę tak daleko... - poskarżyła się cichutko Anna.
Eleonora uścisnęła jej rękę.
- Nie będzie ci to wcale przeszkadzać. Jesteś rozsądną dziewczyną. Czasem myślę, że spośród moich córek tylko ty masz trochę rozsądku - dodała ponuro. - Zawsze wiedziałaś, że pewnego dnia będziesz musiała stąd wyjechać.
- Ale nie wiedziałam, że aż tak daleko.
Eleonora zignorowała tę skargę.
- Pojedziesz do mojego rodzinnego domu. Dorset ci się spodoba. Klimat tam cieplejszy, więcej zieleni... I wszędzie, gdzie spojrzysz, morze! Tego najbardziej mi brak. Szumu morza. - Odwróciła się w stronę okna i wyjrzała na dwór nie widzącym wzrokiem. - Pojedziesz w moje strony, tak samo jak przed wieloma laty ja przyjechałam na północ. Będziesz tam szczęśliwa.
Anna przyjrzała się jej badawczo.
- Byłaś nieszczęśliwa, gdy tu przyjeżdżałaś, mamo?
Eleonora przywołała na twarz uśmiech, czując, że za bardzo się odsłoniła.
Naturalnie, z początku tęskniłam, to całkiem zrozumiałe. W końcu nie sądziłam, że w ogóle wyjdę za mąż, i mieszkałam w domu znacznie dłużej od ciebie. Szybko zapomnisz, jak było w Yorkshire. Gdy tylko zostaniesz panią własnego domu, wszystko inne zblednie.
Ale wciąż jeszcze tęsknisz za rodzinnym domem, prawda? - nie ustępowała podenerwowana Anna.
Tu jest mój dom, dziecko - odparła matka. Zajrzała z uśmiechem w zaniepokojone szarozielone oczy córki i ogarnęła wzrokiem ładniutką rumianą buzię, zawsze trochę nazbyt poważną. Pogłaskała jej krągły policzek. -Dom kobiety jest tam, gdzie jej pan. Twój kuzyn Jan, znamienity młody mężczyzna, jest o kilka lat starszy od ciebie, lecz tak być powinno.
Czy jest... przystojny? Tego Eleonora nie wiedziała.
Tak - odrzekła.
Anna dokładnie to w sobie rozważyła.
- Kiedy wyjeżdżam? - spytała nieco pogodniej.
Dowiemy się tego, gdy wróci ojciec. Sądzę jednak, że w przyszłym miesiącu. Zaręczyny urządzimy tutaj, a potem pomieszkasz kilka miesięcy pod dachem teścia. Aż do dnia ślubu.
Rozumiem. Cieszysz się?
Będę szczęśliwa, widząc cię w dobrych rękach. Musimy też jak najszybciej zakrzątnąć się wokół małżeństwa twoich sióstr. Mam nadzieję, że znajdziemy im równie korzystne partie.
Więc zostało mi tylko kilka tygodni?
Raduj się nimi, moje dziecko, i cisz się myślą o nowym życiu u boku męża. Spełniaj wobec niego obowiązki żony, a będziesz szczęśliwa.
Tak, pani. Czy mogę już odejść?
Do końca dnia Anna była małomówna i cicha, czego zresztą należało oczekiwać. Tego wieczoru, gdy wszyscy zgromadzili się w wielkiej sali, poprosiła, żeby Hiob rozegrał z nią partię szachów. Usiedli w nieco ustronniejszym miejscu, które gwarantowało niezbędny do tej gry spokój.
Kiedy niedługo potem Eleonora zerknęła w ich stronę, zobaczyła, że partia została przerwana, a Anna i Hiob są pogrążeni w rozmowie. Dziewczyna zadawała pytania, na które majordomus udzielał obszernych odpowiedzi. Później, gdy dzieci poszył spać, Eleonora przywołała go i zapytała, o czym rozmawiał z jej córką.
Anna mówiła mi o zaręczynach - odparł.
Tak przypuszczałam. Ale o co cię tak wypytywała? Uśmiechnął się.
Chciała wiedzieć, jak zachowywała się jej matka, kiedy spotkał ją podobny los.
Nie taki znowuż podobny! - zaprotestowała. - Byłam starsza i nie miałam się z czego cieszyć. Anna będzie przynajmniej mówiła tym samym językiem co reszta domowników. Och, Hiob, pamiętasz te czasy, kiedy musiałeś tłumaczyć służbie moje polecenia?
Pamiętam, pani. Mówiłem o tym Annie, żeby wykazać, jak trudne chwile przechodziłaś i o ile łatwiej będzie jej w Dorset, ale nie zrobiło to na niej wrażenia.
Dlaczego?
Skromność nie pozwala mi powtarzać jej odpowiedzi.
Skromność? Co masz na myśli? Co ci powiedziała? Żądam, byś tego nie ukrywał.
Westchnął z udaną rezygnacją.
- Skoro żądasz, nie mogę odmówić. Kiedy opowiadałem jej, jak dzielnie znosiłaś trudy nowego życia, rzekła: „Nie mogło jej być ciężko. Przecież miała ciebie".
Wybuchnęła śmiechem i odprawiła go. Dopiero później, gdy dom ucichł pogrążony we śnie, przypomniała sobie minę, z jaką Anna spoglądała na Hioba ponad szachownicą, i zaczęła się zastanawiać, czy aby nie mówił poważnie.
Zaręczyny odbyły się trzydziestego sierpnia w małej, lecz pełnej uroku kaplicy we wschodnim skrzydle domu. Anna wystąpiła w sukni z białego brokatu i bladoróżowego jedwabiu, a złociste włosy nakryła prostym welonem z cieniuteńkiego płótna. Gdy ślubowała przyszłemu mężowi, zrobiła nagle wielce zadowoloną minę i uśmiechnęła się do niego z ufnością. Tak jak mówiła matka, Jan był młodym, barczystym, wysokim i przystojnym mężczyzną o typowych dla okolic Dorset rudych włosach i niebieskich oczach. Miał więcej piegów niż Izabella i właśnie dzięki tym piegom jego twarz wydawała się wesoła nawet wówczas, gdy zachowywał uroczystą powagę. Młodzi natychmiast nabrali do siebie sympatii, gdyż oboje wykazywali dobrą wolę i prawdopodobnie zdecydowali po cichu, że zrobią wszystko, by jak najlepiej ułożyć sobie życie.
Otoczona rodziną Eleonora uklękła i na chwilę oderwała myśli od modlitwy. Dobrze zadbali o Annę, znaleźli też odpowiednią partię dla Heleny: dwudziestotrzyletniego wdowca handlującego korzeniami, który mieszkał w mieście i potrafił zapewnić jej ulubione luksusy, do jakich przywykła. Helena klęczała w nowej jedwabnej sukni i wyglądała prześlicznie. Na pięknej twarzy malowało się poważne skupienie, pasujące jej zdaniem do takiej okazji. Ładna i głupiutka Helena z pewnością się nie przejmie, gdy nadejdzie pora jej wyjazdu z domu. Będzie się raczej rozkoszowała nowymi strojami, uroczystościami i faktem, że znajduje się w centrum uwagi. Wiecznie potrzebując publiczności, rolę żony odegra równie chętnie jak i każdą inną.
Izabella natomiast to całkiem inny przypadek. Jeszcze przed uroczystością, gdy dziewczęta podeszły do Anny, by życzyć jej pomyślności, uścisnęła narzeczoną, mówiąc:
- Cieszę się, Anno, że to ty wyjeżdżasz z domu, nie ja. Ja w ogóle nie chcę wychodzić za mąż. Chcę zostać tu, na farmie, pomagać tacie przy owcach i wypuszczać sokoła z Hiobem.
Wydanie za mąż zaopatrzonej w duży posag Izabelli nie sprawiłoby jej rodzicom żadnego kłopotu, podobnie jak wydanie za mąż jej sióstr, tyle że na zamążpójście Izabella nie
miała najmniejszej ochoty. Przycupnęła na brzeżku ławki, żeby znaleźć się jak najbliżej Hioba siedzącego wraz ze służbą po drugiej stronie przejścia.
Choć raz wyglądała niemal ładnie, gdyż Anys przemocą ją umyła, schludnie oporządziła i wbiła w nową suknię. Zakazała jej przy tym przed uroczystością ruszać się z domu gdziekolwiek, choćby tylko na krok, ale nawet teraz, pod okiem czujnej matki, dziewczyna mrugała porozumiewawczo do Hioba, wskazując ołtarz, jakby zaręczyny były komicznym wygłupem. Eleonora z zadowoleniem spostrzegła, że Hiob kręci na to głową i odwraca wzrok.
Między Heleną i jej matką siedzieli chłopcy: Edward, raptem dwunastoletni, który dopiero co zaczął mężnieć i nabierać ciała; Harry, który za miesiąc kończył siedem lat; a tuż przy Eleonorze Tomasz, już prawie dziewięcioletni, tak piękny i pełen wdzięku, że drugiego takiego i ze świecą szukać - zdecydowany ulubieniec matki. W ławce za nimi usiadła Anys z małym Janem na kolanach. Z chłopcami nie będzie kłopotów. Pod opieką pana Jenneya wyrastali na młodzieńców sprawnych, posłusznych i wykształconych. Tak, dała Robertowi czterech synów, spełniła swój obowiązek. Mogła mieć tylko nadzieję, że Anna spełni swój.
Drugiego września Anna, jej przyszła rodzina oraz ich służący wyruszyli w drogę do Dorset. Na dziedzińcu Morland Place odbywało się wesoło-łzawe pożegnanie. Anna dygnęła przed rodzicami.
Dobrze się sprawuj, kochanie - rzekł Robert, dotykając palcem jej policzka. - Nie żegnamy się na długo. Będę cię od czasu do czasu odwiedzał, kiedy zjadę do Dorset.
Dobrze, tato. Cieszę się, że do mnie przyjedziesz. Dzięki temu nie będę się czuła taka odtrącona.
Spełnij swój obowiązek, Anno, a Bóg ci pobłogosławi -powiedział.
Anna uściskała braci i siostry. Helenie, która otwarcie szlochała, obiecała list.
- Nie wiem, co bez ciebie pocznę, Anno - łkała Helena. - Chciałabym jechać z tobą.
- Już niedługo sama udasz się do swojego przyszłego domu - pocieszała ją bezskutecznie Anna.
Izabella była nastawiona bardziej optymistycznie.
Mam nadzieję, że będzie tam dużo koni - zaczęła. - Mama mówi, że w Dorset się świetnie poluje. Może kiedyś do ciebie przyjadę?
Ale dopiero jak dorośniesz - odparła Anna, przerażona, że któregoś ranka jej nieokiełznana siostrzyczka wymknie się z domu i spróbuje odbyć samotną podróż przez całą Anglię. Kto jak kto, ale Izabella z powodzeniem mogła się ważyć na taką eskapadę. - Nie zapominaj, że jesteś już kobietą.
Izabella zrobiła minkę.
- Tata mówi, że powinnam była przyjść na świat jako chłopak. Nie będę kobietą, dopóki to się nie stanie absolutnie konieczne.
Anna ucałowała malucha i bardzo mocno uścisnęła Anys. Tym serdecznym gestem dziękowała jej za długie lata doskonałej opieki.
- Przyniesiesz mi chlubę, kochanie - wyszeptała przez łzy piastunka.
- Postaram się, Anys. Napiszę do ciebie - obiecała Anna i odwróciła się szybko, by nie wybuchnąć płaczem.
Konie były gotowe do drogi. Anna miała jechać razem ze służącym swej przyszłej rodziny - na wymoszczonej poduszką tylnej części siodła. Hiob przytrzymał uzdę, postawił na ziemię stopień do wsiadania i podał Annie rękę. Kładąc małą białą rączkę na jego silnej smagłej dłoni, spojrzała mu w twarz, wypatrując jakiegoś znaku. Uśmiechnął się do niej uspokajająco, na co odpowiedziała także uśmiechem, tyle że bardzo rzewnym.
Pamiętaj, co ci mówiłem - powiedział, a ona skinęła głową.
Spróbuję. Czy kiedyś cię jeszcze zobaczę?
- Nie - odparł. - Ale to bez znaczenia.
Zadrżała jej warga.
- Postaram się pamiętać i o tym - odrzekła dzielnie. Hiob podsadził ją na poduszkę. - Żegnaj.
- Niech cię Bóg błogosławi - odparł i odwrócił się.
Przy akompaniamencie stukotu końskich kopyt Courteneyowie opuścili dziedziniec i rozpoczęli pierwszy etap długiej podróży na południe. Morlandowie machali dopóty, dopóki grupka jeźdźców nie zniknęła im z oczu, potem zaś wrócili do swoich zajęć. Anys i pan Jenney zebrali dzieci i jęli zaganiać je do książek. Helena otarła łzy.
Nie wiem, dlaczego beczysz - rzuciła z naganą Izabella. -Przecież nie ty musiałaś wyjechać.
Będę za nią tęsknić. A ona za mną - odparła dziewczyna, pociągając nosem.
Wcale nie dlatego płakała - prychnęła młodsza siostra. -Płakała, bo kocha się w Hiobie. Głupia! Z Hiobem można się świetnie bawić, ale żeby od razu się kochać? Zupełna bzdura! W życiu się nie zakocham, załóż się, o co chcesz.
Dosyć tego gadania, Izabello! - skarciła ją Anys, usłyszawszy ostatnie zdanie. - Kiedy wyjdziesz za mąż, pokochasz męża jak każda przyzwoita kobieta. Tylko tak się godzi, ot co.
Zagoniła dziewczynki do domu, a gdy tylko je wyprzedziła, niepoprawna Izabella szepnęła do siostry:
- Jeszcze jedna zakochana w Hiobie! Ten to ma powodzenie!
- Cicho, Izabello, bo poskarżę mamie! - odparowała Helena ze szlachetnym oburzeniem w glosie.
Izabella pokazała jej język i wysoko zadzierając spódnice, wbiegła po schodach na górę.
Rozdział ósmy
1
Morland Place wrzało od przygotowań. Służący zamiatali podłogi, kładli świeże sitowie, szorowali ławy na kozłach i stoły, myli okna, trzepali i czyścili makaty. W kuchni Jacąues i jego pomocnicy pocili się nad jadłospisem bogatszym niż wszystkie te, jakie dotąd oglądali, wymyślali nowe potrawy, planowali wykwintne delicje. Natomiast na górze rodzina przeglądała szafy - decydowano się szyć nowe ubrania i obmyślano zabawy. Przygotowywano też komnatę gościnną, wyposażając ją w najlepsze meble, kapy i kołdry, makaty, poduszki oraz inne nieodzowne atrybuty szlachectwa, jakimi dysponował dom. Nadchodził wielki dzień: w Morland Płace spodziewano się odwiedzin utytułowanego Ryszarda Plantageneta -wielmożnego księcia Yorku, hrabiego March, Rutlandu, Ulsteru i Cambridge, lorda Clare, Trim, Connaught i Ossory.
Eleonora i Robert nie mogli się wprost nacieszyć nie tylko zaszczytem, jakim było goszczenie takiego wielmoży, ale również sytuacją, która umożliwiła to wydarzenie - kilka miesięcy wcześniej zupełnie niewyobrażalne. Jeszcze bowiem w lutym tego roku, czyli tysiąc czterysta pięćdziesiątego drugiego, książę Yorku zadeklarował jednocześnie lojalność wobec króla i wrogość wobec Edmunda Beauforta. Potem zebrał armię i ruszył na Londyn. Towarzyszyli mu w marszu dwaj Courteneyowie, kuzyni Eleonory: hrabia Devonu oraz członek jego orszaku, Jan Courteney, mąż Anny.
Dla Morlandów stanowiło to bolesne przeżycie. Anna została w domu, opiekując się swym pierworodnym, którego urodziła ledwie kilka tygodni wcześniej. Cóż, małżonek winien był posłuszeństwo i pomoc hrabiemu Devonu, ten zaś ślubował wierność księciu Yorku, który to występował przeciwko Edmundowi, przyjacielowi i zarazem protektorowi Roberta. Eleonora opowiedziała się całym sercem po stronie Ryszarda i Courteneyów, co przyszło jej tym łatwiej, że lord Edmund związał się ostatnio z królową, której nienawidziła. Marsz Ryszarda na Londyn gruntownie podzielił rodzinę Morlandów.
Latem wojna z Francją przybrała katastrofalny obrót: Anglia straciła Bordeaux, a wraz z nimi resztki ziem na kontynencie. Teraz zostało jej tylko Calais. Ludzi ogarnął słuszny gniew i mieli pretensje do Korony, gdyż wysokie podatki, jakie dotąd płacili, dały im tak niewiele. Dlatego królowa postanowiła udać się wraz z Henrykiem na objazd Anglii, żeby uspokoić naród. Wyruszyli w październiku.
W owym czasie książę Yorku przebywał w Fotheringay, gdzie księżna małżonka dopiero co powiła jedenaste dziecko, dość cherlawego chłopca, którego nazwali Ryszard, po ojcu. Z poprzednich dziesięciorga tylko sześcioro przeżyło okres niemowlęctwa. Dwie najstarsze dziewczynki, Anna i Elżbieta, mieszkały na dworach u szlacheckich rodzin, gdzie pobierały nauki. Dwaj starsi chłopcy, Edward i Edmund, mieli własnych guwernerów w Ludlow na pograniczu Anglii z Walią, zatem tylko dwoje najmłodszych przebywało w domu w Fotheringay.
Na dobrą sprawę od czasu nieudanej próby odzyskania pozycji w Radzie, co miało miejsce w lutym, książę przebywał w areszcie domowym. Król lubił go jednak i ufał mu, dlatego też postanowił odwiedzić Ryszarda w drodze na północ. Rezultatem tego spotkania było szczęśliwe zawarcie pokoju: Ryszard ślubował królowi wierność, król natomiast obwieścił wszem i wobec swoją miłość do kuzyna. W obliczu tych publicznych deklaracji królowa i lord Edmund mogli jedynie wybąkać pod nosem okolicznościowe uprzejmości.
Stamtąd miłościwie panujący udali się do Yorku, gdzie mieli ich podejmować książę Ryszard wraz z księżną, którzy z kolei postanowili zatrzymać się na jedną noc w Morland Place, by gestem tym wyrazić zaufanie do lorda Edmunda i jednocześnie złożyć mu wyrazy szacunku.
Robert potraktował to jako komplement. Tak, oczywiście, należał do najbogatszych ludzi w Yorkshire, był też mistrzem Kompanii Składowej i protegowanym aktualnego następcy tronu, ale wizyta księcia Yorku w jego domu świadczyła, że zarówno on sam, jak i jego przyjaźń ogromnie się liczą w świecie wielkiej polityki. Nigdy nawet nie marzył o tak wysokiej pozycji. Jakże ucieszyłby się z tego świętej pamięci ojciec!
Usłyszawszy, kogo mają gościć, Eleonora zadrżała tak mocno, że aż musiała przeprosić męża. Wyszła z komnaty i szukając samotności, zaszyła się w wirydarzu. Ryszard Plantagenet zatrzyma się pod jej dachem!
Zobaczy go!
Pierwszy raz po dwudziestu latach! Zobaczy człowieka z krwi i kości, mężczyznę, który przez dwie dekady nierzadko zaprzątał jej myśli, którego życie prywatne i karierę śledziła z bolesną uwagą, choć jego samego nie miała nadziei ujrzeć. Usiadła w altanie, zakryła twarz dłońmi i usiłowała wytłumaczyć sobie, że zachowuje się zupełnie niedorzecznie, lecz w głowie, niczym litania szaleńczej radości, kołatało jej tylko jedno: „Zobaczę go! Zobaczę go i będziemy rozmawiać".
I właśnie w tym stanie odnalazł ją Hiob.
Pani! - zawołał, lecz nie oderwała rąk od twarzy, by mu odpowiedzieć. Przyklęknął i ujął jej dłonie, jakby chciał oderwać je siłą.
Odejdź - rzuciła stłumionym głosem.
Pani, posłuchaj mnie...
Nic nie rozumiesz.
Rozumiem. Pani... Eleonoro, posłuchaj - mówił cichym, natarczywym głosem. - Wiesz, jak bardzo ci jestem oddany. Lord Edmund wysłał mnie z tobą, gdy byłem prawie dzieckiem. Wiesz, że cię miłuję, że za ciebie oddałbym życie... - Eleonora powoli opuszczała ręce, wreszcie spojrzała na Hioba. W jego oczach ujrzała odbicie własnej męki. - Nie okazuj tego po sobie, pani. Nie możesz. Cokolwiek chowasz w sercu, niechaj zostanie tam na wieki. Niechaj nikt nie domyśli się, co czujesz. Zwłaszcza on.
Nie musiała pytać, kogo miał na myśli. Hiob dostrzegł na jej twarzy zrozumienie i zgodę.
- Wiesz, że mam rację. To mogłoby zniszczyć i ciebie, i wszystko, co masz. A teraz idź i zachowuj się przed panem jak najnormalniej. Na razie niczego się jeszcze nie domyśla. Idź. Musisz iść.
- Tak - wyszeptała. - Masz rację.
Puścił jej ręce i podniósł się z klęczek. Z szacunkiem postąpił krok w tył jak wówczas, gdy usługiwał jej przy stole. Eleonora wstała i wygładziła spódnice, niemal podświadomie czując znajome szarpnięcie: to psałterz spadł jej z kolan, napinając łańcuszek łączący go paskiem u sukni. Już odchodziła, gdy raptem zrobiła półobrót, by spojrzeć na majordomusa, swego wiernego przyjaciela.
- Hiob, tak mi przykro... - Powiedziała to z bólem równie wielkim, z jakim przyszło mu tego wysłuchać.
Uśmiechnął się smutno.
To bez znaczenia, pani - odparł słowami, którymi żegnał się z Anną, gdy wyjeżdżała do Dorset. - Serce oddaje się na zawsze.
Tak Rozumiem. - I wysoko unosząc głowę, wróciła do domu.
Później było jej łatwiej zapanować nad uczuciami. Całym sercem zaangażowała się w przygotowania i starała się nie okazywać po sobie nic prócz naturalnej w tych okolicznościach radości. Książę i księżna Yorku mieli zjeść z nimi wieczerzę, przenocować, a nazajutrz rano wyruszyć w dalszą drogę. Niektórzy członkowie orszaku, zatrzymali się wraz z nimi w Morland Place w izbach dla służby, lecz dla wielu po prostu nie starczyło miejsca. Na szczęście Micklelith i Twelvetrees leżały na tyle blisko, by zakwaterować w nich żołnierzy Ryszarda. Należało też zaprosić na wieczerzę jakiegoś gościa, może nawet dwóch, i to osobistości ważne na tyle, by książę nie znudził się ani nie obraził. Na wieczerzy mieli być również - od roku już poślubieni - Helena i Jan Butler, kupiec handlujący przyprawami korzennymi. Eleonora żywiła wielką nadzieję, że będą speszeni i nie otworzą ust, nie była bowiem dobrej opinii co do roztropności tej pary.
W końcu nastał oczekiwany dzień. Jacques przeszedł samego siebie i wydał bankiet godny co najmniej króla. Eleonora siedziała przy wysokim stole, nie mogąc nawet skosztować wspaniałych dań, gdyż tuż obok zasiadał mężczyzna, przy którym miękły jej kolana, opuszczał ją rozum i stawała się bezradna jak dziecko.
Kiedy na czele orszaku wjeżdżał na dziedziniec, drżała jak młódka, zastanawiając się, co o niej pomyśli po tylu długich latach. Jeszcze chwilę wcześniej czuła się piękna. Miała na sobie nową, lamowaną gronostajami suknię z aksamitu barwy tęczowego szafiru, a pod nią spodnią szatę ze złotogłowia. Rękawy wierzchniej sukni, szerokie niczym dzwony, podbijała haftowana złotem podszewka z białego jedwabiu. Na biało-złoty czepiec składał się długi welon z cieniuteńkiej gazy oraz usztywniany muślin, który okalał twarz, podkreślając jej szerokie czoło i duże oczy.
Jednak gdy tylko konie wjechały w bramę, cała pewność siebie wyciekła z niej niczym woda z dziurawego garnka. Tylko świadomość tego, że stoi za nią Hiob, pozwoliła jej utrzymać się na nogach i opanować słabość, choć kolana się pod nią ugięły. A Ryszard zajechał przed dwór, zeskoczył z konia i zaczął się witać. Znów usłyszała jego głos i znów spojrzała mu w twarz, przyjmując dyktowane zwyczajem powitalne pocałunki. Nie zmienił się nic a nic, ani na jotę. Och, naturalnie był dwadzieścia lat starszy. Na jego twarzy wykwitły zmarszczki autorytetu i smutku, ale też ślady dobrego humoru i śmiechu.
Włosy zaczynały mu siwieć - nie wiadomo dlaczego, widok siwiejących włosów Ryszarda prawdziwie ją wzruszył. Wciąż jednak był krzepki i barczysty, miał tę samą co dawniej żołnierską postawę, równie szczere oblicze i oczy zaglądające prosto w głąb duszy. Przywitał Eleonorę uśmiechem i pocałunkiem.
- Ach, pani Morland, jesteś tak śliczna, jaką cię pamiętam.
I już na zawsze sercem należała do niego. Teraz cieszyła się, że podczas wieczerzy przypadło jej siedzieć przy nim, natomiast księżnej obok Roberta, nie wiedziała bowiem, o czym też mogłaby z księżną rozmawiać.
Wystarczył jeden rzut oka na książęcą parę, by zrozumiała, że Ryszard głęboko miłuje żonę. Cecylia, w młodości zwana Różą z Raby, nawet teraz promieniała owym złocistym pięknem, przy którym bladła uroda wszystkich dziewcząt. Ale mając Ryszarda u boku, a męża i Cecylię nieco dalej, przez krótki czas mogła cieszyć się jego niepodzielną uwagą. Gdy tylko wyczuła, że jest szczerze radosny i zadowolony, jej zdenerwowanie i onieśmielenie zniknęły niczym szybko topniejący lód. Chwalił potrawy, muzykę i dom. I bawił ją rozmową.
Ładnie wyglądasz, pani. Zaprawdę, nic się nie zmieniłaś od czasu, kiedy widziałem cię po raz ostatni. Na pewno już wszak nie pamiętasz, jak tańczyliśmy razem w Corfe, bo było to dawno temu...
Doskonale pamiętam, panie - odrzekła. - Ty też wcale się nie zmieniłeś.
Roześmiał się.
To czyste pochlebstwo, pani! Wstydziłabyś się takich dworskich sztuczek!
Ależ zapewniam cię, panie, że to prawda - odrzekła poważnie. - Zachowałam też jako największy skarb upominek, który mi podarowałeś na Boże Narodzenie. Ale ty, panie, na pewno już o tym nie pamiętasz.
Sięgnęła między fałdy sukni po psałterz. Spojrzał na niego i od razu poznała, że istotnie zapomniał. Bo i niby dlaczego miałby pamiętać? Wziął psałterz do ręki i choć zajmował się głównie wojaczką, pogłaskał skórzaną oprawę z czułością właściwą ludziom miłującym księgi.
- Zaprawdę wielki to dla mnie zaszczyt, żeś ten drobny upominek zachowała. Musiałaś być o mnie dobrego zdania, pani.
Zawsze, mój panie - odparła stanowczo.
Mimo... - Znacząco obrzucił wzorkiem salę, wymownie dając jej do zrozumienia, że widzi, jak wiele otrzymała z rąk swego dawnego opiekuna.
Jestem wielce zobowiązana lordowi Edmundowi - powiedziała cicho. - Ale nade wszystko cenię sprawiedliwość. Zresztą pochodzę z Courteneyów.
Ryszard szybko rozejrzał się na boki, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.
Istotnie, pani - rzekł ściszonym głosem. - Jeśli dobrze pamiętam, jesteś też kuzynką mojego wasala, lorda Devonu. A zatem, pani Courteney - podkreślił z gorzkim humorem -wiele twej dawnej rodzinie zawdzięczam. I umiem docenić lojalność.
Na moją obecną rodzinę, panie, także możesz liczyć bez reszty - zaczęła porywczo, lecz dyskretny ruch głowy Ryszarda powstrzymał ją od dalszych deklaracji. Obok nich wyrósł paź z miską wody i ręcznikami, które przynoszono po każdym daniu.
Pod koniec wieczerzy zaczęły się tańce i Eleonora cieszyła się, że etykieta wymaga, by Robert poprowadził w parze księżną, a Ryszard ją. W ich ślady poszli inni, a pod osłoną muzyki Eleonora i Ryszard znowu mogli swobodnie rozmawiać. To on podjął interesujący ich wątek.
- Mówisz o lojalności - zaczął, - Twoja lojalność wobec lorda protektora musiała ostatnio przechodzić ciężką próbę.
„Bada mnie" - pomyślała.
Jak ci mówiłam, panie, wysoko cenię sprawiedliwość, a tej nie stało się zadość. Skrzywdzono cię...
Czy wiesz, pani, jak bardzo? - spytał cicho i natarczywie. -Czy wiesz, pani, że pewna osoba dwukrotnie próbowała mnie zabić?
Masz na myśli... królową?! - wyszeptała wstrząśnięta.
W drodze do Irlandii i z powrotem. Wysłała za mną tajnych agentów, żeby mnie pojmali. Miałem już nigdy nie rozmawiać z królem ani też nie stanąć przed Radą.
Czy lord Edmund o tym wiedział?
Z całą pewnością. Właśnie dlatego...
Powiodłeś do Londynu armię? Skinął głową.
Prowadził we Francji zgubną politykę i napełniał sobie kieszenie złotem podatników. Ona zaś zamierza mnie zgładzić, choć dlaczego tak bardzo mnie nienawidzi, tego doprawdy nie wiem.
A mnie się zdaje, że wiem - odrzekła Eleonora. Żeby zdobyć jego zaufanie, musiała powiedzieć coś równie obciążającego. - Ona boi się prawa krwi. Tej krwi najprawdziwszej.
Spojrzała na niego, próbując zawrzeć w tym spojrzeniu całą miłość i wierność - chciała, by jej zaufał. Miała wrażenie, że bada oczyma jej duszę i czyta, co w niej zapisane.
Gdyby doszło do wojny... - spytał po dłuższej chwili milczenia - czy mógłbym na ciebie liczyć? - Odszukał wzrokiem parę prowadzącą taneczny korowód. - I na niego?
Panie, nie rządzę nim, ale mogę na niego wpływać. Jeśli nie zdołam go przekonać, by stanął po twej stronie, to w każdym razie nie pozwolę, by przeciw tobie wystąpił.
Skinął głową, potem uśmiechnął się zupełnie inaczej i szybko zmienił temat.
Czy ta białogłowa w szkarłatnej sukni to twoja córka, pani? Pytam, gdyż jest do ciebie wprost łudząco podobna.
Nosi moje imię, ale ze względu na jej urodę zwiemy ją Heleną. - Eleonora poddała się jego zamysłowi, wiedząc, z jak zręcznym strategiem ma do czynienia.
Muszę też zatańczyć z twoją drugą córką. Na imię jej Izabella, prawda? Zdaje się, że to dama z dużym temperamentem.
Będzie głęboko zaszczycona, panie. Ze wszystkich ludzi na świecie żołnierzy podziwia najbardziej.
Do następnego tańca Ryszard zaprosił Izabellę i czerwoną jak mak powiódł na środek wielkiej sali, tymczasem Eleonora tańczyła ze szlachcicem z książęcego orszaku. Zadowolona i rozbawiona, przyglądała się księciu i Izabelli. Widziała, jak Ryszard łagodnie ośmiela speszoną pannę i jak z każdą chwilą córka odzyskuje pewność siebie, rozmawiając z nim coraz swobodniej. Pod koniec tańca Eleonora wraz z partnerem znalazła się obok Ryszarda i Izabelli.
Och, naturalnie! W zeszłym roku skończyłam czternaście lat i urządzono moje zrękowiny. Ale gdy tata zdobył kolejny dwór, ten w Bishopthorpe, mama odwołała zaręczyny, bo jak powiedziała, partia nie była dla mnie dość dobra.
Żałowałaś, pani? - zapytał Ryszard z powagą, choć w jego oczach błyskały ogniki wesołości.
Nie, ucieszyłam się z tego - odparła bez cienia uśmiechu. - Straszne było z niego lelum polelum. Wcale nie chcę wychodzić za mąż. A jeśli już muszę koniecznie, to chciałbym wyjść za kogoś, kto jeździ konno, poluje i umie się fechtować. I niechaj przy tym będzie wesołym kompanem.
Zatem chciałabyś zostać żoną żołnierza?
- Skoro już muszę... Mogłabym mieć męża takiego jak ty.
Ryszard roześmiał się, a pochwyciwszy spojrzenie Eleonory, rzekł:
- Nie, nie gań jej, pani. Twoja córka nie ma w sobie nic z dworki, a to naprawdę cudowna odmiana. - Skłonił się swej partnerce. - Izabello, serdecznie ci dziękuję za komplement, o pani.
A to skutecznie pannę uciszyło.
Eleonora nie mogła zasnąć. Noc była bezchmurna, a jasne, błękitno białe światło pełnego księżyca sączyło się przez szparę w kotarach łoża i raziło ją w oczy. Robert spał mocno, do czego przyczyniła się obfitość dobrego wina i jadła oraz liczne tańce. Eleonora natomiast nie mogła zasnąć, gdyż wiedziała, że pod jej dachem, zaledwie kilka stóp dalej, bo w komnacie gościnnej, śpi ten jeden jedyny.
Jutro odjedzie z żoną, z orszakiem, służbą i bagażem. Być może już nigdy go nie zobaczy. W tej sytuacji sen byłby marnowaniem cennych godzin jego bliskości. W domu panował spokój i zupełna cisza. Wszyscy prócz niej mocno spali. Ostrożnie usiadła, spuściła nogi przez krawędź łóżka i wyślizgnęła się za kotarę. Gdyby ktoś się zbudził, mogłaby powiedzieć, że wychodzi do toalety. Księżycowa poświata wlewała się do sypialni niczym ciekłe srebro i dobywała z ciemności sylwetki śpiących. Eleonora cichutko wyszła na korytarz i stanęła przed drzwiami komnaty gościnnej.
Nie! Przecież nie mogła wejść do środka! Dotykając dłońmi szerokich, gładkich dębowych desek, oparła o nie czoło. Myślała o Ryszardzie, o swym beznadziejnym uczuciu. Odwracając się od drzwi, usłyszała, że się otwierają.
- Zdawało mi się, że coś słyszę - szepnął. - Ostatnio lekko sypiam. Chyba i ty, pani, nie mogłaś zasnąć.
Spojrzała na niego. Nie musiała nic mówić, gdyż wszystko, co czuła, miała wypisane na twarzy. Wahał się tylko chwilę. Postąpił krok, i już był przy niej. Twardą, żołnierską dłonią ujął ją w talii i przez cienką materię koszuli poczuł miękkość ciała. Otoczył Eleonorę wolnym ramieniem, położył rozwartą dłoń na jej plecach i przyciągnął do siebie, pochylając głowę, by ją pocałować. Dotknął warg, wsunął język w jej usta. Choć był wytrawnym kochankiem, jej reakcja go zaskoczyła. Całując go, oburącz ujęła jego twarz; przez cieniutki len czuł gorąco jej ciała i twarde, napierające na materiał sutki.
Podniósł głowę i zajrzał jej w oczy.
Nie wiedziałem, że tyle to dla ciebie znaczyło - rzekł cicho.
Zawsze. Od tamtego wieczoru, kiedy ze mną tańczyłeś i całowałeś mnie w ogrodzie. Już wtedy. - Gładziła jego twarz, nie wiedząc, co robi.
Kochanie... - szepnął ze smutkiem. - Już wówczas byłem zaręczony z Cecylią.
Teraz wiem.
I wiesz, że ją miłuję?
Tak. I cieszę się z tego ze względu na ciebie. Lecz dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Zawsze cię kochałam.
Odpowiedział pocałunkiem. Przytulił ją mocno, pogładził jej długie ciemne włosy, po czym lekko ją od siebie odsunął.
- Jesteś piękna. Nigdy dotąd nie widziałem cię z rozpuszczonymi włosami. Chciałbym się z tobą kochać, ale tyle tu służby, że nie mielibyśmy dokąd pójść.
Wciąż głaskał ją po włosach, a ona się weń wpatrywała, oczarowana jego obecnością i swoim uczuciem. Księżyc przesunął się po niebie i okryła ich ciemność. Wiedziała, że Ryszard za chwilę odejdzie, gdyż nic innego im nie pozostało.
Pocałuj mnie raz jeszcze - szepnęła. A gdy z niechęcią oderwali usta, rzekła: - Mimo to możesz mi zaufać. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc tobie i twojej rodzinie. Zawsze. Wiesz o tym?
Wiem. I ufam ci. Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć.
Myślisz, że dojdzie do wojny? - I nie widzieli w tym nic dziwnego, że rozmawiając o wojnie, nawzajem się pieścili.
Ona chce mnie zabić. Bóg mi świadkiem, że nigdy nie dążyłem do rozlewu krwi, ale pragnę żyć. Jeśli zaś walka o życie będzie ode mnie wymagała przejęcia tronu, to go przejmę. Przez nią jesteśmy wrogami. Utrzymam pokój najdłużej jak się da, lecz jeśli nie będę miał wyjścia, zabiję ją, żeby żyć.
Jesteś prawnym następcą tronu - odrzekła. - Będę po twojej stronie. Czy twoja żona...?
Cecylia będzie trwać przy mnie we wszystkim, co Bóg nam ześle. Jest wymarzoną żoną dla żołnierza - odparł ze szczerą prostotą. Nie, nie zwodził jej: był prostym, uczciwym człowiekiem, był żołnierzem.
Zawsze opowiem się za nią i za waszymi dziećmi jak za samym tobą - rzekła.
Po raz ostatni ucałował jej czoło i cofnął się. W korytarzu panował mrok, nie mogli widzieć swych twarzy.
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, lecz jeśli nie... Nie zapomnę ani ciebie, ani twej obietnicy - powiedział już od drzwi. - Niech cię Bóg błogosławi, Eleonoro Courteney.
I ciebie zachowa w opiece, mój panie - szepnęła.
2
Jak zwykle w niedzielę wielkanocną Morlandowie wybrali się do miasta na mszę w katedrze. Gdy wyszli przez Wielką Wschodnią Bramę na wiosenne słońce, Izabella uniosła głowę wysoko i z uczuciem odzyskanej wolności głęboko wciągnęła powietrze. Pośród codziennych odorów miasta wyczuwała woń trawy kwiatów.
Pewien młody człowiek, siedzący podczas mszy po drugiej stronie przejścia, przez całe nabożeństwo nie dawał jej spokoju. Bez przerwy do niej mrugał i stroił miny, tak że mało nie wybuchnęła śmiechem. Rozejrzała się teraz i bez większego zdziwienia ujrzała go nieopodal. Wciąż się do niej uśmiechał. Zmarszczyła czoło, a on prześlizgnął się w ciżbie ludzi, by stanąć przy niej.
Czego chcesz? - rzuciła gniewnie. - Co miały znaczyć te miny?
Chciałem cię rozśmieszyć - wyznał otwarcie. Był nieco starszy od niej, niespecjalnie przystojny, acz sympatyczny. Miał wesołą twarz i nosił drogie ubranie. - Pomyślałem, że lubisz zabawę i chętnie się pośmiejesz. Chciałem ci sprawić przyjemność.
Śmiać się? W kościele?! - spytała z dezaprobatą.
Czemu nie? Dziś jest radosny dzień, nasz Pan zmartwychwstał. Na pewno by chciał, żebyśmy się śmiali i weselili.
Poświęciła jego wywodowi chwilę uwagi i uznała sensowność argumentu. Zerknęła za siebie na rodziców zajętych rozmową z sąsiadami.
Mama nie powinna zobaczyć nas razem - oświadczyła i odeszła dalej.
Dlaczego? Ślubowałaś komuś?
Nie. Ale byłaby zła, widząc, że rozmawiam z obcym. Jest w ciąży, a wtedy łatwo wpada w gniew.
No to ci się przedstawię i już nie będę obcy. Na imię mam Łukasz.
A ja Izabella.
Wiem. Jesteś... Twoim ojcem jest pan Morland, który w listopadzie podejmował księcia Ryszarda.
To prawda - potwierdziła i z dumą dodała: - Tańczyłam z księciem Yorku, jest bardzo miły.
Lubisz tańczyć?
Bardzo. A ty?
Oczywiście. Zatańczysz ze mną w Majowe Święto?
Niby jak? - rzuciła żałośnie. - Świętujemy w domu. Na pewno będziesz wtedy w mieście.
Przyjdę do was na zabawę - oznajmił.
Izabellę zatchnęło w obliczu takiej śmiałości. Instynktownie zniżyła głos.
Jak to? Jak to zrobisz? Przecież cię zobaczą!
Mogę się łatwo wymknąć, mój opiekun już mnie tak nie pilnuje. A kiedy dotrę do twojego domu... Na pewno będzie tam mnóstwo ludzi, prawda? Przebiorę się za służącego albo za kmiecia. Coś tam wymyślę.
Przychodzą do nas ludzie z okolicznych wsi. I parobcy z całymi rodzinami - mówiła Izabella, której spodobał się ten plan. - Ale co będzie, jak cię złapią?
Pewnie dostanę chłostę - odparł spokojnie. - Ale mnie nie złapią! Wypatruj mnie, pani. I nie tańcz z możnymi, bo będę zazdrosny.
A potem zniknął, wślizgując się w tłum niczym węgorz. Izabella nie miała czasu przemyśleć jego nagłego odejścia, gdyż raptem usłyszała za sobą głos matki:
Co ty wyrabiasz, dziewczyno? Jesteśmy już gotowi do drogi. Na co tak patrzyłaś?
Na nic, mamo - odparła powściągliwie.
Eleonora westchnęła - córka naprawdę na ciężką próbę wystawiała jej nerwy. Poza tym rzeczywiście oczekiwała dziecka i tym razem nie czuła się najlepiej. Była zmęczona, blada i poirytowana.
- Im szybciej wydamy cię za mąż, tym lepiej - oznajmiła.
Izabella milczała. Rozmyślała o wesołym młodzieńcu gotowym narazić się na chłostę, byleby tylko z nią zatańczyć. Gdyby to jego mogła poślubić, małżeństwo nie musiałoby być nudne.
W Majowe Święto dzień był śliczny, jak na zamówienie. Hiob przyniósł swej pani puchar piwa. Eleonora patrzyła na tańczących, zbyt ociężała, by brać udział w zabawie.
- Uśmiechnij się, pani - rzekł. - Dziś trzeba się weselić.
Eleonora westchnęła.
Jakoś niezbyt mi wesoło, Hiob. Czuję się chora. Czy dotarły do ciebie niedobre wieści z Norwich?
O ciąży królowej? Właśnie chciałem ci o tym powiedzieć.
Robert mi już mówił. Okropne, prawda?
Moim zdaniem to dobra nowina. Dziecko położy przynajmniej kres rywalizacji naszych dwóch znakomitych patronów.
- Nic nie rozumiesz - odrzekła niecierpliwie. - Broniąc dziecka, tym usilniej będzie nastawała na życie Ryszarda. Królowa sądzi, że on chce jej tronu, a ponieważ umysł króla błąka się po bezdrożach, nikt już nie zdoła jej powstrzymać. Lord Edmund też go znienawidził.
Hiob nachylił się ku niej z błyszczącymi oczami.
Niektórzy twierdzą, że to on jest ojcem.
Wstydziłbyś się powtarzać takie rzeczy! W dodatku przed panią - rzekł Robert, podchodząc bliżej.
Wybacz, panie. Chciałem panią trochę rozweselić.
Nie sądzę, by dostrzegła w tym coś wesołego.
Nie zdziwiłoby mnie, gdyby plotka okazała się prawdziwa - rzekła zirytowana Eleonora. - Lord Edmund wystarczająco często siedzi u niej w kieszeni. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby...
Eleonoro, nie mówmy teraz o tym - rzucił ostrzegawczo Robert.
Spięci i rozgniewani, chwilę patrzyli sobie w oczy. Ich nieporozumienie dotyczące konfliktu księcia Yorku i lorda Edmunda bardzo się zaogniło w ciągu ostatnich miesięcy. Robert odgadł - o czym dobrze wiedziała - że Ryszard nie jest jej obojętny, i świadomość tego faktu dręczyła ich podczas wszelkich kłótni na jego temat.
- Masz rację - powiedziała. - Dziś jest czas zabawy. Popatrzmy na tańczących. Cóż ta Izabella wyprawia? Wciąż chodzi między tancerzami, choć wcale nie tańczy.
Wtem na ich oczach do Izabelli podszedł młodzieniec w kaftanie ze skóry i zielonych pończochach. Skłonił się przed nią i poprowadził ją między tańczących.
- Czekałem, aż mój opiekun zapatrzy się w dzban piwa -zaczął Łukasz. Jego oczy tryskały wesołością. - A później musiałem jeszcze wyprowadzić konia ze stajni. Wierzchowców pilnował tylko jeden stajenny, kiedy więc zaniosłem mu piwo, pobłogosławił moje dobre serce, i już po chwili mógłbym przeparadować pod jego nosem ze wszystkimi końmi, a i tak niczego by nie zauważył.
Izabella roześmiała się radośnie.
- Jesteś bardzo ładna, gdy się śmiejesz - rzeki, a ona spłonęła rumieńcem. Obudziło się w niej nie znane dotąd uczucie, więc zmieszana, czym prędzej zmieniła temat.
- Ja też mam własnego konia - rzekła. - Lubisz polować?
- Tak. A ty?
Skinęła głową.
Jaki jest twój koń? - zapytał.
Chciałbyś go zobaczyć? To chodź!
Łatwo było wymknąć się z kręgu tańczących i dojść do stajni. Psy zaszczekały, lecz poznając, kto idzie, ucichły, by znów wylegiwać się w słońcu. Wałach Izabelli podszedł, żeby obwąchać jej dłonie i popieścić ją chrapami.
To Lyard - powiedziała. - Prawda, że piękny? - Oderwała wzrok od konia i stwierdziła, że Łukasz wcale nie patrzy na zwierzę, tylko na nią. - Dlaczego tak mi się przyglądasz? - spytała speszona.
Nie wiesz? - Podszedł bliżej.
Ja... - zaczęła, a potem dodała w panice: - Ktoś nadchodzi!
Spotkajmy się - rzucił szybko. -Jutro święto. Możesz wyjechać na Lyardzie? Wybierzmy się na przejażdżkę.
Nie wiem, chyba tak...
Wiesz, gdzie jest Zagajnik Nieboszczyka? Będę na ciebie czekał od strony południowej. Przyjedź najwcześniej, jak tylko zdołasz. Będę tam o świcie.
Ogarnęło ją podniecenie. Odrzuciła do tyłu głowę.
- Jakoś się wyślizgnę. A teraz uciekaj. Szybko!
Łukasz zwlekał tylko po to, by ucałować jej rękę, i zaraz potem, wesoło uśmiechnięty, przesadził furtkę i pomknął susami przez wewnętrzny padok. Zrobił to w samą porę, gdyż na drugim końcu podwórza pojawił się Hiob.
O, Izabella! - rzucił, jakby nie oczekiwał, że ją tu zobaczy.
Jak się masz, Hiob - odparła z nerwowym uśmiechem. -Szukałeś mnie?
Nie tańczysz - skonstatował.
Przyszłam sprawdzić, co słychać u Lyarda - odrzekła, roześmiawszy się sztucznie.
Kto tu z tobą był? - spytał Hiob jakby od niechcenia.
Tutaj? Dlaczego sądzisz, że ktoś tutaj był?
Słyszałem, jak z kimś rozmawiałaś.
Mówiłam do konia - odrzekła, gorączkowo myśląc, i buńczucznie spojrzała mu w oczy. Wzruszył ramionami i odwrócił się z miną, którą dawał jej do zrozumienia, że go rozczarowała. - Matka się o ciebie martwi. Zastanawia się, gdzie jesteś, to wszystko.
Nie zniosłaby, gdyby źle o niej pomyślał.
- Hiob! - krzyknęła. Zaczekał. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Dobrze już, dobrze, idę - dodała ponuro i wrócili tam, gdzie gwar i muzyka.
Nie mogła wymyślić żadnego rozsądnego pretekstu, który pozwoliłby jej wyjechać nazajutrz z domu, dlatego skoro świt, gdy domownicy jeszcze mocno spali, po cichu zeszła na dół, osiodłała Lyarda i ruszyła przed siebie. Wiedziała, że kiedy wróci, będzie miała kłopoty, lecz na to nie zważała. Chciała zobaczyć Łukasza.
Była pora szarówki przed świtem, kiedy to przyroda, cicha, krucha i skąpana w rosie, czeka, aż słońce przywróci światu barwy. Gdzieś w oddali, w delikatnej mgle, zaczynały świergotać ptaki, lecz na dobrą sprawę jedynym dźwiękiem w tym uśpionym świecie był szelest traw pod kopytami Lyarda, zostawiających ciemny ślad na srebrzystej rosie, i przypadkowy stukot podkowy o kamień. Gdy wjechała na zbocze pagórka, nad horyzontem, niczym wielka złota moneta w otoczce mgły, pojawiło się słońce. Jego pierwsze promienie dotknęły szarego konia, spokojnie stojącego wśród brzóz na skraju zagajnika.
Lyard zarżał, a Izabella zmusiła go do krótkiego galopu. Serce jej mocniej biło z podniecenia.
- A jednak ci się udało - powiedział Łukasz, gdy podjechała bliżej. - Jesteś wspaniałą dziewczyną. Żadna ci nie dorówna odwagą.
Uśmiechnęła się.
- Wszystko jedno, co będzie. Zróbmy sobie cudowną przejażdżkę. Ścigajmy się! Kto pierwszy do skraju zagajnika! - Obróciła Lyarda i zmusiła go do natychmiastowego galopu.
- Hej, to nieuczciwe! - zawołał Łukasz i ruszył za nią w pościg.
Jeździli przez kilka godzin w ten majowy poranek, którego uroda właśnie się budziła. Pochłonięci sobą, lecz świadomi, że ich spotkanie nie może trwać wiecznie, tym intensywniej radowali się wzajem swoją obecnością.
W siodle trzymasz się lepiej niż wszystkie znane mi dziewczęta. A nawet niż większość mężczyzn - oświadczył.
Tata mnie uczył - odparła. - No i wypuszczałam się na polowania z Hiobem.
Kto to jest Hiob? - zapytał, momentalnie zazdrosny.
Nasz majordomus i zaufany mamy - odpowiedziała, udając, że tego nie zauważa. - Jest przy niej od chwili jej zamążpójścia. W zasadzie stał się już członkiem rodziny. Polubiłbyś go.
Nie jestem tego pewien - mruknął Łukasz.
Umilkli i wiedząc, że obcy świat wzywa, zawrócili do zagajnika.
Chciałbym się z tobą spotykać, gdy tylko miałbym na to ochotę, i nie robić tego po kryjomu - rzucił niezadowolony.
Gdyby nasi rodzice utrzymywali ze sobą stosunki towarzyskie... - urwała. - Właśnie uświadomiłam sobie, że nawet nie znam twojego nazwiska. Kim jest twój ojciec?
Nazywam się Cannyng. Mój ojciec jest winiarzem. Mieszkam w Petergate.
Mieszka tam moja siostra! Może ją znasz? Wyszła za Jana Butlera...
Tego kupca korzennego? Tak, znam go. Ojciec jest z panem Butlerem w przyjaznych stosunkach. A więc to twoja siostra... Śliczna, prawda?
Tak.
Ucichli, zastanawiając się, jak znajomość ojca Łukasza z Janem Butlerem mogłaby im pomóc.
A gdyby Helena zaprosiła mnie w odwiedziny? - spytała ostrożnie.
Sam nie wiem. Może... - odparł. Myślał o czymś chwilę, a potem bardziej nieśmiało, niż miał to w zwyczaju, zapytał: - Izabello, gdyby nasi rodzice pozwolili, to czy... czy wyszłabyś za mnie za mąż?
- Chyba tak - odpowiedziała cichutko. - Mogłoby być wesoło.
Spojrzeli sobie w oczy i szybko odwrócili wzrok.
- Ale oni się na to nie zgodzą - stwierdził z goryczą. - Sądzę, że mój tata byłby z tego związku zadowolony, lecz w oczach twoich rodziców nie będę dla ciebie wystarczająco dobrą partią. Mój tata nie podejmuje lordów.
Izabella chciała go jakoś pocieszyć, wiedziała jednak, że Łukasz ma rację i że nic w tej sytuacji nie mogą poradzić.
- Może... - zaczęła. - Może nikt inny nie będzie się o mnie starał. Wtedy mama ucieszy się i z ciebie. Zawsze mi powtarza, że nigdy nie zdoła znaleźć dla mnie męża. Stuknęło mi już prawie szesnaście wiosen. - To było dużo jak na niezamężną pannę. - Za trzy tygodnie są moje urodziny.
Ja mam osiemnaście lat - rzekł Łukasz.
U chłopców to bez znaczenia.
Dotarli do miejsca, w którym się spotkali, i wiedzieli, że nadeszła pora się rozstać. Łukasz ujął jej dłoń.
Izabello, muszę cię jeszcze zobaczyć. Nie mogę prosić, żebyś znowu ryzykowała jak dzisiaj. Ale powiedz, czy jeśli przyjadę nocą, to będziesz mogła do mnie wyjść? Powiedzmy, do ogrodu?
Kiedy? - spytała podekscytowana tak bardzo, że nie mogła złapać tchu.
Nie wiem, kiedy uda mi się wymknąć. Rzucę kamieniem w twoje okno, żeby cię zbudzić.
Wywieszę coś białego. Wstążkę albo coś w tym rodzaju. Po tym poznasz, które okno jest moje. Śpię od południowej strony.
Rozemocjonowani snuli plany na przyszłość, zdając sobie sprawę z konsekwencji, które w tym momencie zupełnie ich nie obchodziły.
- W takim razie przyjadę nocą. Niebawem. Proszę, pomyśl o mnie czasem. Ja będę myślał o tobie. Aha, i nie pozwól, żeby cię zaręczyli z kimś innym, pamiętaj!
Spojrzała na niego bezradnie, doskonale widząc, że nie ma na to najmniejszego wpływu.
- Nie - rzekła w końcu. - Nie pozwolę.
Trzy dni później, nim zdążyła zasnąć - komnatę dzieliła zAnys, małym Janem, dwiema nianiami oraz trzema dziewczętami ze szlacheckich rodzin usługującymi matce - usłyszała stukot drobnych kamyczków o szybę. W nocnej ciszy uderzenie zabrzmiało przeraźliwie głośno, ale nikt ze śpiących w pokoju Izabelli nawet nie drgnął. Dziewczyna wyślizgnęła się z łóżka, podbiegła do okna i otworzyła je na oścież. Wcześniej po zewnętrznej stronie jednego ze skrzydeł przywiązała kawałek białego welonu, który odcinał się wyraźnie od ciemnego muru. Wciągnęła go do środka i wychyliła się przez okno. W ciemności dostrzegła tylko jasną, rozmazaną plamę twarzy.
Pomachała Łukaszowi, a gdy odpowiedział jej machnięciem, wyjęła narzutkę ze skrzyni na ubrania, wymknęła się z komnaty i zbiegła na dół.
Psy nie szczekały - powiedziała, gdy się spotkali.
Umiem sobie z nimi radzić - odparł. - Chyba lubią mój zapach. Miałaś wtedy kłopoty?
Kiwnęła głową.
Ale nie za wielkie. Byłam przekonana, że dostanę lanie, ale mama tylko mnie skrzyczała, że nie zachowuję się, jak na damę przystało. Nie podejrzewała jednak, że się z kimś umówiłam. Myślała, że pojechałam na samotną wycieczkę. Kiedy byłam młodsza, często to robiłam. Odesłała mnie tylko do komnaty sypialnej bez jedzenia i cały dzień trzymała pod kluczem.
Cieszę się, że nie dostałaś lania. Wciąż o tym myślałem i przeklinałem się w duchu, że naraziłem cię na takie niebezpieczeństwo.
Tyle bym dla ciebie zaryzykowała.
Wiem. Jesteś cudowna.
A ty? Nie miałeś żadnych kłopotów?
Ja? A skąd! Nikt nie wie, gdzie spędzam większość czasu.
Och, Izabello! Musimy coś wymyślić!
Ale co?
Moglibyśmy pomówić z rodzicami.
Niemożliwe. Gdyby moi rodzice się o nas dowiedzieli, nie bylibyśmy w stanie się widywać. Pilnowaliby nas jak jastrzębie.
Może przystaliby na nasze zaręczyny?
Nie. Wiem, że nie - odrzekła z rozpaczą w głosie. - Wydadzą mnie za kogoś bogatego i umrę. Na pewno umrę!
Ujął jej dłonie i przyciągnął ją do siebie.
Izabello, popatrz na mnie. - Powiedział to bardzo poważnie, więc podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Jest pewien sposób, tylko... musiałabyś mi zaufać.
Co masz na myśli?
Jeśli ślubujemy sobie nawzajem...
Nie będą się na to oglądać - orzekła.
Oglądaliby się, a jakże, gdybyś poszła do nich i oznajmiła, że żyliśmy ze sobą jak mąż z żoną. Nie mogliby cię wydać za innego.
Rozumiem - powiedziała z namysłem. W ustach jej zaschło. Gdyby dopełnili aktu małżeńskiego, w oczach Kościoła byliby po ślubie. Oczywiście należałoby też brać pod uwagę ewentualne dziecko, ale...
Mówiłaś, że chcesz mnie poślubić - przypierał ją do muru. - Dlaczego nie w ten sposób? Czy to ważne, kiedy się pobierzemy? Pobierzemy się i tak, wcześniej czy później.
Spojrzała w jego błyszczące oczy - nawet powieka mu nie drgnęła.
Bylibyśmy zawsze razem - mówił. - Byłbym wciąż przy tobie. Nikt by nas nie rozdzielił. Ufasz mi?
Tak - odrzekła i cicho dodała: - Kocham cię.
Oparła mu ręce na ramionach, on zaś objął ją i pocałował. Znaleźli schronienie pod pergolą i tam Łukasz rzucił swój płaszcz na trawę, po czym łagodnie popchnął na niego Izabellę. Kiedy się nad nią nachylał, powstrzymała go pełna niepokoju. Zrozumiał jej nieme błaganie.
- Będę uważał - obiecał. - Nie zrobię ci krzywdy, kochanie.
Robiłeś to już wcześniej? - zapytała. Posłał jej czarujący i bezwstydny uśmiech.
A jak myślisz?
Później, zdawało się całe wieki później, rozstawali się u wejścia do dworu.
Powiem im, jak tylko nadarzy się okazja. Muszę wybrać właściwy moment - rzekła. Przywarła do niego, a on całował jej włosy, policzki i ręce.
Oby jak najszybciej - naglił. - Chcę być z tobą we dnie i w nocy.
Obudził namiętność w porywczej Izabelli i z uniesieniem oddawała mu pocałunki.
Muszę już iść - powiedziała z niechęcią.
Przyjdę jutro w nocy. Wyjdziesz do mnie?
Tak! O tak! I powiem im o nas najszybciej, jak tylko zdołam. Miłujesz mnie, prawda?
Wiesz, że tak. Nigdy cię nie opuszczę, Izabello. Będę przy tobie całe życie.
Właściwa chwila jakoś nie nadchodziła.
Matka wciąż cierpiała na dolegliwości związane z ciążą, a to sprawiało, że była podenerwowana i nie w humorze. Ojciec martwił się jej stanem i innymi sprawami związanymi z polityką i interesami, czyli tymi dziedzinami życia, które Izabelli zupełnie nie ciekawiły. Co noc spotykała się z kochankiem w ogrodzie i co dzień nie znajdowała w sobie dość odwagi, by porozmawiać z rodzicami. Ta sytuacja trwała już od tygodnia i wydawało się mało prawdopodobne, żeby prawda nie wyszła wkrótce na jaw. Pewnej nocy Izabella pożegnała się z Łukaszem, wpadła do domu, gdy już niemal świtało - za nic nie mogli rozstać się wcześniej - i uspokojona całym tygodniem doświadczeń, niczego się nie spodziewając, wbiegła do ciemnego korytarza, by tam zderzyć się z kimś, kto stał w drzwiach.
Przeraźliwie krzyknęła, instynktownie zakryła usta dłońmi i zanim poznała, że to tylko Hiob, serce skoczyło jej do gardła.
Ojej, aleś mnie przestraszył! - zawołała z ulgą.
Gdzie byłaś? - zapytał surowo.
Wyszłam zaczerpnąć świeżego powietrza - skłamała wesoło. - O ile to w ogóle twoja sprawa.
Musiałaś się go sporo nawdychać - skonstatował. - Przepadłaś na całą noc.
Bzdura! - zaprotestowała ostro, próbując go wyminąć. - Dopiero co wyszłam. Proszę cię, pozwól mi przejść.
Nie sądzisz, że lepiej będzie, jak powiesz mi, kto to jest?
- Nie wiem, o czym mówisz. Zechciej mnie przepuścić.
Hiob odsunął się posępny, robiąc jej przejście. Izabella z przykrością go okłamywała, lecz bała się wyznać prawdę. Chciała przejść obok niego wyniośle, ale jej się nie udało, bo miała minę winowajczyni.
- Jak sobie życzysz, pani - rzekł cicho. - Ale myślę, że moja pomoc będzie ci potrzebna.
Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Nie śmiała żywić nadziei, że Hiob stanie po jej stronie.
Zanim zdążyła wydusić z siebie słowo, chwycił ją za ramiona i potrząsnął gwałtownie, choć z czułością.
Ty głupia gąsko! Sądziłaś, że długo zachowasz to w tajemnicy?
Mama już wie? - Umierała ze strachu.
Nie jeszcze. Kto to jest?
Łukasz. Łukasz Cannyng, syn cechowego winiarza. Mieszkają w Pergate. Zna ich mąż Heleny. - Patrzyła wyzywająco w nieubłagane oczy Hioba.- Miłuję go. Chcemy się pobrać.
Wiesz, że nie ma na to żadnych szans?
Nie, nic nie rozumiesz, my... my musimy się pobrać.
Doszło już do czegoś? - spytał, gdyż nagle dotarło do niego, o czym ona mówi.
- Żyjemy... Żyjemy ze sobą jak... jak mąż z żoną - wykrztusiła. Aż jęknął.
- Dobry Boże na niebie, Izabello, coś ty narobiła?! - Myślał przez chwilę i rzekł: - Musisz im o tym powiedzieć. Sądziłaś, że jak mu się oddasz, to wyrażą zgodę?
Kiwnęła głową.
- On ci tak powiedział?
Znowu kiwnęła głową.
Jesteś głupia, Izabello, beznadziejnie głupia. Dałaś się nabrać na najstarszą sztuczkę pod słońcem.
Nie, ty nic nie rozumiesz! On mnie kocha! My się kochamy! I chcemy wziąć ślub!
Ze względu na ciebie chciałbym, żeby tak rzeczywiście było. Ale ten sposób wcale nie musi zadziałać. Tę sprawę można zatuszować tak samo jak każdą inną. Wiesz, że twoje zaręczyny zostały tylko odłożone w czasie, ale przyrzeczenie ustne jest równie obowiązujące jak przysięga małżeńska.
Izabella wpatrywała się w niego oczyma pełnymi łez.
Łagodnie zmierzwił jej włosy.
Tyle że akurat w twoim przypadku ten wasz manewr może się powieść. Partia nie jest aż tak fatalna i kto wie, może twoja matka zechce już wysłać cię z domu. Nie sądzę, żeby ojciec chłopaka miał się waszemu ślubowi sprzeciwiać.
Hiob, ale nic im nie powiesz, prawda? Proszę cię, ty potrafisz nakłonić mamę do wszystkiego...
Pochlebiasz mi, dziecko. - Roześmiał się ponuro. - Ale tak, spróbuję to dla ciebie zrobić. Lepiej będzie, gdy to ja z tą sprawą wystąpię. A teraz wracaj do swojego pokoju i, na litość i boską, postaraj się dzisiaj sprawić matce przyjemność! Zachowuj się jak dama. Nie komplikuj sobie życia.
Dziękuję, Hiob. Dziękuję! - Izabella wspięła się na palce, cmoknęła go w policzek i z lżejszym sercem pobiegła do sypialni.
Rozdział dziewiąty
- Nie. Nie, nie, nie! - mówiła rozgniewana Eleonora, przemierzając komnatę w tę i wewtę. - Moja córka do niczego mnie szantażem nie zmusi! Nie obchodzi mnie, co powiesz, Hiob!
Majordomus stał przy oknie świetlicy i z przyjemnością podziwiał widok, dając pani czas, żeby wysapała z siebie złość. Był pewien, że mając po swojej stronie Roberta, łatwiej mu ją będzie przekonać. Nie powiedział panu wszystkiego. Zdradził mu tylko, że Izabella się zakochała. Robert był romantykiem. Swoje własne małżeństwo uważał za związek z miłości, a ponieważ miał wystarczająco dużo pieniędzy, by nie potrzebować wydawać córki dla jakichkolwiek korzyści, i ponieważ młodzieniec nie okazał się partią zupełnie beznadziejną, skłonny był ulec prośbie Izabelli i cieszyć się jej szczęściem.
Jednak Eleonora zajęła odmienne stanowisko.
Mam dla niej inne plany - mówiła. - Całe życie robiła, na co tylko przyszła jej ochota, ani przez chwilę nie myślała o rodzicach czy rodzinie. To zła dziewczyna. Egoistka. Ale tym razem jej się nie uda. Wyjdzie za tego, którego ja wybiorę, i basta!
A jeśli się okaże, że jest w ciąży? - podsunął Hiob.
Oby sczezła! I ty też, Hiob! Jesteś po jej stronie, doskonale to widzę. Zawsze była twoją ulubienicą, choć zaprawdę nie rozumiem dlaczego.
Przede wszystkim zawsze jestem po twojej stronie, pani -odrzekł kojącym głosem. - Dobrze o tym wiesz. Usiądź i posłuchaj.
Dobrze, dobrze, od dawna wiem, że język masz giętki, miodem smarowany... - burknęła, ale usiadła. Oparła dłonie na wydętym brzuchu, po czym spojrzała na swego majordomusa. - Hiob, jestem taka chora i zmęczona. Dlaczego Izabella wybrała akurat ten moment, żeby mnie zadręczać?
- Jest zakochana, a gdy człowiek miłuje, nie myśli o konsekwencjach. Kto jak kto, ale ty powinnaś to dobrze rozumieć - powiedział znacząco.
Drgnęła.
Przestań.
Eleonoro, masz szansę pozbyć się jej z domu. Chłopak nie jest aż taką złą partią, to w sumie całkiem niezgorszy młodzieniec.
Winiarz! - prychnęła ze wzgardą.
Odkąd gościłaś tu księcia, mierzysz pani, bardzo wysoko -skonstatował poważnie. - Ale dobrze wiesz, że lorda dla niej nie znajdziesz.
Za to kogoś lepszego od syna winiarza na pewno.
Naprawdę? Teraz, kiedy już nie jest dziewicą?
To można zatuszować. Potrzymamy ją pod kluczem, aż nabierzemy pewności, że nie jest w ciąży. Oprócz ciebie i mnie nikt o tym nie wie.
Oszczędziłabyś sobie wielu cierpień, gdybyś pogodziła się z hit accomph.- Podszedł bliżej i uklęknął przed nią. - Mówię to, mając na względzie twoje dobro. Nie powinnaś się martwić takimi sprawami. Pozwól dziewczynie wyjść za winiarza. Co to za różnica? Masz wystarczająco dużo ziemi i złota, jej małżeństwo nie jest ci do niczego potrzebne.
Nosiło ją ze złości.
Nie mogę znieść myśli, że postawi na swoim.
Pycha! Wiesz, że to grzech. Przecież masz, pani, w sobie więcej rozsądku niż pychy. No więc? Jak brzmi twa odpowiedź?
Zawahała się, a potem poklepała go serdecznie po policzku.
- Umiesz mnie podejść. To ona cię napuściła? Nie, nie odpowiadaj. Nie chcę wiedzieć. Masz rację. Rzecz nie jest warta zachodu. Jeśli Robert uznał, że to dobra partia, niech jedzie porozmawiać z tym... z tym kupcem winnym. - Wtem uderzyła ją pewna myśl. - Ale Robertowi nic o fair accompli nie wspomniałeś, co?
Nie. Tylko tobie.
To dobrze. Nikt inny nie śmie o tym wiedzieć. Przekaż więc pannie Izabelli, że skoro tak bardzo jej na tym zależy, może sobie poślubić tego pachołka z tawerny. Ale, na litość boską, dopilnuj, żeby nikomu nie zdradziła, jak doprowadziła do ślubu. Zwłaszcza ojcu!
Hiob wstał i ukłonił się.
- Jestem przekonany, że podjęłaś właściwą decyzję - rzekł i odszedł, skrywając lekki uśmiech, z którego nie chciał się tłumaczyć.
Pan Cannyng nie posiadał się z radości, że synowi tak się poszczęściło w życiu, i natychmiast przystał na ślub. Ponieważ nie było na co czekać, datę wesela wyznaczono już na czerwiec. Jednak z początkiem tego miesiąca Eleonora przedwcześnie zległa i powiła córeczkę, która po dwóch dniach zmarła, dlatego ślub został przesunięty.
W lipcu nadeszła wiadomość, że król zapadł na dziwne szaleństwo: przestał słyszeć oraz mówić i w ogóle stracił zainteresowanie otoczeniem. Szlochając, królowa raz po raz przypadała do jego rąk, on jednak odwracał od niej głowę. Nie poznawał jej, uwiązł za jakąś dziwną barierą, którą stworzył jego mózg. Początkowo Małgorzata i jej poplecznicy usiłowali zachować ten fakt w sekrecie przed księciem Yorku, mimo to wieść przedostała się poza królewski dwór. Królowa zwołała Radę i zezwoliła, by przewodniczył jej Ryszard.
Nie sądzisz, że pora zmienić sojusze? - spytała męża Eleonora, gdy doszły ich nowiny. - Sam widzisz, że nasz opiekun postąpił źle. Skoro książę Ryszard objął przewodnictwo Rady, można się spodziewać, że lord Edmund zostanie postawiony w stan oskarżenia, a nawet i stracony.
Zaczekam, aż to się stanie - odparł Robert. - Nie chcę, żeby nazywano mnie chorągiewką na wietrze.
Nie musisz dochowywać wierności człowiekowi, który na nią nie zasługuje - zauważyła ostro.
Jestem pewien, że obie strony konfliktu postępowały nie
właściwie. Zobaczymy, co zrobi York. Może okazać się równie drapieżny jak pozostali.
Eleonora wciąż niedomagała i ślub przesunięto na październik. Izabellę wysłano tymczasem do Heleny i jej męża, żeby pod właściwą opieką mogła widywać narzeczonego. Upojona szczęściem i rozpromieniona dziewczyna stała się niemal piękna, tak że nawet Eleonora niechętnie przyznała, że córka może być całkiem ładną panną młodą, i z kiełkującym entuzjazmem kazała zamówić ślubne szaty.
Zawarcie związku małżeńskiego miało się odbyć szesnastego października. Trzynastego Izabella wróciła do domu, żeby przygotować się do uroczystości. Matka powitała ją niemal radośnie i kiedy szykowały się do ceremonii, ich stosunki po raz pierwszy zabarwiła lekka nuta serdeczności. I nagle, w wigilię ślubu piętnastego października, przejeżdżający obok dworu kurier przekazał wiadomość, że miłościwa pani powiła zdrowego chłopca; chciała go ochrzcić królewskim imieniem Edward, nawiązując bezpośrednio do Edwarda III, od którego obydwaj pretendenci do tronu wywodzili swoje pochodzenie.
Eleonora wpadła w rozpacz.
- Nic gorszego nie mogło się wydarzyć! - krzyknęła. - Gdyby umarła łub gdyby dziecko umarło! Ba! Gdyby choć urodziła dziewczynkę! A tak? Zacznie walczyć o tron dla syna i ani wojnom, ani tej przeklętej linii uzurpatorów nigdy nie będzie końca. Przypuśćmy, że król umrze. Któż bowiem zdoła przewidzieć rozwój choroby? Znowu dostaniemy w spadku nieletniego władcę oraz dwadzieścia lat niepokojów i zwalczających się stronnictw.
Nawet Robert był wstrząśnięty.
Nie przyszło mi to do głowy. Może byłoby najlepiej, gdyby to książę Ryszard przejął władzę. Początkowo jako regent, potem zaś jako...
Ona go zabije - przerwała mu żona. - Jako regent nie przeżyłby roku. Ona każe go zamordować ze względu na własne dziecko. Przypomina wściekłą wilczycę. Nie ma pojęcia, jak zachowują się cywilizowani ludzie.
Eleonora chciała odłożyć ślub.
- Czyż można się weselić w taki czas?!
Ale Robert i Hiob perswadowali jej, żeby nie podejmowała tak drastycznych kroków.
- Będą się z nas wyśmiewać. Powiedzą, że się puszymy. Przecież jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Co nam do tego, że królowa urodziła syna? Nie możesz odwołać ślubu z takiego powodu.
Przez dwie godziny Izabella odchodziła od zmysłów, podczas gdy oni zawzięcie dyskutowali. Później zaś, choć z radości winna była śpiewać, rzucała matce ponure spojrzenia.
-Jeśli tylko zdoła, zepsuje mi cały ślub - mruknęła do Hioba i wysłuchała od niego zdrowej reprymendy.
Jesienny dzionek wstał pogodny i rześki, by osiąść przymrozkiem na opadłych liściach. Domownicy obudzili się wcześnie i wzięli udział we mszy, po której Izabella poszła na górę, żeby się ubrać do kościoła. Jacques krzątał się po kuchni, przygotowując ucztę weselną, służący zaś dekorowali wielką salę czerwonymi i złocistobrązowymi jesiennymi kwiatami oraz purpurowymi pnączami i gałęziami o złotawych liściach.
Anys pomagała Izabelli się ubrać. Najpierw jednak wydepilowała jej brwi i czoło, a zaczerwienioną zabiegiem skórę przemyła kojącym wyciągiem z kory i liści oczaru. Najwidoczniejsze piegi ukryła pod warstwą wybielającego kremu, uczerniła też jej jasne brwi, a do każdego oka wpuściła po kropli belladony, żeby białkówka wydała się bielsza, a źrenice ciemniejsze.
- Podmaluję ci usta, moje dziecko - rzekła. - A potem zobaczymy, jak ci jest w tym czepcu. - Umieściła ciężką, obramowaną perłami konstrukcję na burych włosach Izabelli i ułożyła welon. Potem podniosła gładko polerowany krążek ze srebra i obróciła Izabellę tak, żeby dziewczyna mogła się w nim przejrzeć.
- Proszę. No i jak ci się podoba nasza panna młoda?
Izabella wpatrywała się w swoje odbicie.
To naprawdę ja? - zapytała nieśmiało. - Wyglądam zupełnie inaczej. Prawie... ładnie.
Wyglądasz przepięknie. Tak jak powinnaś. Każda dziewczyna wygląda pięknie w dniu swojego ślubu.
Anys, jestem taka szczęśliwa! Czy to widać? Może właśnie dlatego wyładniałam. Nigdy nie przypuszczałam, że będę się cieszyła na myśl o małżeństwie.
Ślub to tylko początek problemów - odrzekła serdecznie piastunka.
Moje się właśnie dzisiaj skończą - prorokowała Izabella; Anys aż się przeżegnała, tak na wszelki wypadek. - Będziemy się świetnie bawić. W prezencie od pana młodego dostanę pustułkę. Zaraz po ślubie zamierzamy jechać na wrzosowiska i zapolować.
Cóż to za pomysł! - mruczała zgorszona Anys. - Jastrząb dla panny młodej. Szczęścia to nie przyniesie.
Nie wierzę w przesądy - odrzekła śmiało dziewczyna.
Cóż, jak zaczniesz rodzić dzieci, nie będziesz miała czasu na polowania z ptakami. Tak jak twoja matka. W pięć lat powiła czworo dzieci. Z wydętym brzuchem polować się nie da.
Czy właśnie dlatego nie wyszłaś za mąż? - spytała niewinnie Izabella. - Bo nie chciałaś mieć dzieci?
Dość czczego gadania, panienko - raźno odparła Anys. -Podejdź no do mnie, niech ci poprawię sukienkę. Kiedy kobieta wchodzi za mąż, to rodzi dzieci, taki jej obowiązek.
Helena jeszcze nie urodziła, a od dwóch lat jest po ślubie.
Urodzi, kiedy taka będzie wola Pana. A teraz cicho, dosyć już! Musisz się wprawić w pobożny nastrój, bo idziesz do kościoła. Nie ma co paplać o sprawach, które cię nie dotyczą.
Izabella z pokorą przyjęła uwagę i uścisnęła piastunkę.
Moja kochana... - szepnęła.
A dajże ty spokój! - fuknęła Anys, lecz łza zakręciła się jej w oku.
O dziewiątej rodzina i służący Morlandów stanęli przed drzwiami kościoła Świętej Trójcy i ze zdumieniem stwierdzili, że Cannyngów jeszcze tam nie ma. Eleonora ściągnęła brwi na tę zniewagę, nie pozostało im jednak nic innego, tylko czekać. Wpół do dziesiątej - Cannyngów wciąż ani śladu.
- Tego już doprawdy za wiele - mruknęła gniewnie Eleonora, ściszając głos, żeby tylko Robert ją słyszał. - Tak to właśnie jest, kiedy człowiek zadaje się z ludźmi takiego pokroju.
Izabella bohatersko trzymała twarz, choć zaczynała mieć pewne obawy.
On zaraz tu będzie - powiedziała do Anys. - Nie spóźniłby się, gdyby nie zdarzyło się coś ważnego.
Naturalnie, moje dziecko - przytaknęła piastunka.
Sądząc po twoim głosie, jesteś innego zdania - odparła szybko dziewczyna. - Dlaczego? Czego się obawiasz? Że ktoś odwiedzie go od przyjścia?
Ależ nie! Skądże znowu! Uspokój się. Nie daj po sobie poznać, jak bardzo jesteś zdenerwowana. Zachowaj spokój i uśmiechaj się. Ludzie patrzą.
Tak, tak, masz rację. Nie mogę się bać. - Przypomniała sobie, co mówił jej Łukasz „Nigdy cię nie opuszczę". Nie, nikt nie powstrzymałby go od ślubu.
Tymczasem Robert zlecił coś po cichu jednemu ze swoich paziów, który po kryjomu wymknął się w kierunku Micklegate, żeby dotrzeć tamtędy do Petergate. Nie pokonał wszak nawet połowy drogi, gdy na dziedziniec kościoła wbiegł służący Cannynga. Miał zaczerwienione oczy, był blady i roztrzęsiony.
Panie Morland... Pani... - wydyszał.
Co się stało? - Robert chwycił służącego za ramię, żeby go podtrzymać. Był to starszy człowiek, najprawdopodobniej skryba lub inny urzędnik na służbie u Cannynga. Wpatrywał się w Roberta rozszalałym wzorkiem, bezgłośnie poruszając ustami. Przez chwilę nie mógł wydusić z siebie słowa. Robert dał znak żonie, żeby nie podchodziła. - Uspokój się, dobry człowieku - powiedział spokojnie, lecz stanowczo. - Powiedz nam, co się stało.
- Chodzi o panicza, panie - rzekł wreszcie stary, a z jego oczu popłynęły łzy. - Kiedy ubrany w ślubne szaty wychodził z domu by udać się do kościoła..- W tym momencie dostrzegł Izabellę, zapłakał jeszcze bardziej i odruchowo zwrócił się do niej: - Przeciąg zatrzasnął drzwi i na panicza spadła dachówka. Wszystko przez ten wstrząs! Musiała być obluzowana...
Robert patrzył na niego przerażony.
Dachówki robiono z litego kamienia. Zazwyczaj miały powierzchnię dwóch stóp kwadratowych i trzy do czterech cali grubości. Trzeba było dwóch chłopa, żeby taką podnieść.
- Trafiła go? - wyszeptał.
Stary bezgłośnie kiwnął głową.
Nie żyje?
Nie żyje, panie - odparł, ale mówiąc to, patrzył na Izabellę. Dziewczyna zbladła i chwyciła się za gardło, jakby coś ją dusiło. Z niedowierzaniem to patrzyła na posłańca, niezdolna zrozumieć, o czym mówi, to przenosiła spojrzenie z jednej osoby na drugą, jakby spodziewając się, że ktoś temu wszystkiemu zaprzeczy.
- Moje dziecko... - Anys otoczyła Izabellę ramieniem, ale ta strząsnęła jej rękę.
Cichutko jęknęła, a potem odszukała wzorkiem twarz matki.
Ty! - wyksztusiła. - Ty to zrobiłaś! Nie mogłaś znieść, że jestem szczęśliwa! To ty go zabiłaś!
Izabello, nie wiesz co mówisz. - Na twarzy Eleonory malowało się przerażenie. Zrobiła krok w stronę córki, wyciągnęła rękę.
Nie! Nie dotykaj mnie! - krzyknęła przeraźliwie Izabella, odskakując do tyłu. - Wiem, że to prawda. Coś takiego nie mogło się zdarzyć samo z siebie. Od początku nie chciałaś, żebym za niego wyszła! Ale czy musiałaś posunąć się aż do tego? Dlaczego? - I zaczęła płakać, płakać strasznie, rozdzierająco, zgłębi serca. - Łukaszu! - wykrzyknęła, a potem obracała się raz w tę, raz w tamtą stronę, jakby szukając drogi ucieczki. Anys usiłowała ją przytrzymać, lecz dziewczyna odepchnęła piastunkę i jęła szlochać w tak potworny, niepowstrzymany sposób, że obawiano się, czy nie postradała rozumu. Matka, ojciec i siostra próbowali ukoić jej ból, ale ledwie jej dotknęli, zaczęła krzyczeć, widząc w nich wrogów. W końcu podbiegła do Hioba, wcisnęła twarz w jego pierś i pozwalając się utulić, odeszła z nim na bok.
Widząc, że Eleonora i Robert chcą pójść za nimi, Hiob powstrzymał ich ruchem głowy.
- Zajmę się nią - rzekł. - Zawiozę ją do domu. Przyjedźcie, gdy się pozbieracie. - Gładził dziewczynę po włosach; podczas szarpaniny czepiec spadł jej z głowy. - Biedna dziewczynka - mówił. - Biedny chłopak, - Posadził łkającą Izabellę na swojego konia, siadł za nią i wolno przejechali przez Wielką Południową Bramę, by pod obumierającymi drzewami ruszyć w stronę domu.
Nastała smutna zima.
Z początku bali się, że Izabella, straszliwie cierpiąc, postrada zmysły. Płakała aż do wymiotów i krzyczała do utraty głosu. Nie chciała jeść, nie mogła spać i zmieniła się w wiotki, żałosny szkielet. Wciąż trwała w przekonaniu, że to matka spowodowała wypadek, który pozbawił Łukasza życia, mimo uszu puszczając tłumaczenia Anys i Hioba. Nawet wówczas, gdy ataki histerii ustały i dziewczyna zaczęła z wolna zdrowieć, pozostała milcząca i ponura. Matki unikała jak ognia, a gdy znalazły się w tym samym pomieszczeniu, posyłała jej mroczne spojrzenia.
W listopadzie Rada postawiła lorda Edmunda w stan oskarżenia i zesłała go do więzienia w Tower. Protekcja Beauforta przestała być dla Morlandów korzystna, mimo to Robert nie chciał opuścić człowieka, któremu zawdzięczał tak wiele. Nie ulegało jednak wątpliwości, że lord Edmund jest winny zarzucanych mu czynów i jeśli kiedykolwiek odzyska wolność, to wyłącznie dzięki interwencji królowej. Robert, choć niechętnie, oświadczył w końcu, że odtąd nie będzie już wspierał stronnictwa Beauforta ani pieniędzmi, ani ludźmi, ale nie zgodził się bynajmniej na wspieranie księcia Yorku, co sugerowała Eleonora, i gorzko się z nią z tego powodu pokłócił.
Spędzili bardzo spokojne święta Bożego Narodzenia.
Zaprosili jedynie Helenę i jej męża oraz pana Shawe'a z córką Cecylią, poważną dwunastolatką. Helena niewiele się zmieniła od czasu zamążpójścia. Jej małżeństwo układało się szczęśliwie - Jan Butler pękał z dumy, że ma taką śliczną żonę, i ubierał ją w najmodniejsze szatki - jednak oboje zaczynali niepokoić się brakiem dzieci, przez co Helena była blada i nieco przygnębiona, choć przy swej młodszej siostrze wciąż wyglądała jak kwitnąca róża. Izabella przestała być dzieckiem. Zniknęła gdzieś jej odwaga i nieokiełznany temperament - dziewczyna drgała nerwowo przy najmniejszym hałasie, straciła cierpliwość do dzieci, rzadko kiedy się odzywała, rozmyślając ponuro nad utraconą miłością i urojonymi krzywdami. Jedyną osobą, z którą w ogóle rozmawiała, był Hiob, on zaś robił wszystko, żeby wyrwać ją z mrocznego nastroju. Niestety, bez powodzenia.
Z nadejściem wiosny sprawy zaczęły zmierzać ku lepszemu. Eleonora znowu poczęła i wraz z przypływem humoru i energii, co zdarza się nierzadko w pierwszych miesiącach ciąży, usiłowała namówić męża na wycofanie kapitału z hodowli i zainwestowanie w produkcję sukna.
- W przyszłości na tym właśnie ludzie będą zbijać majątki - mówiła. - Wielkie fortuny owczarzy należą już do historii. Za duża konkurencja. Teraz, gdy straciliśmy Francję, nie możemy już kontrolować cen jak dawniej.
Robert nie chciał o tym nawet słyszeć.
Czasy hodowców nigdy się nie skończą - twierdził. - Wełna potrzebna jest wszystkim, a nie ma wełny lepszej niż angielska. Powszechnie o tym wiadomo.
Naturalnie, wszyscy potrzebują wełny. Tylko po co? Żeby robić z niej ubrania! - odparowała Eleonora. - Ludzie kupują naszą wełnę tanio, robią z niej sukno, po czym sprzedają je drogo.
Nasza wełna wcale nie jest tania - zaoponował. - Pilnujemy cen.
Tak, mój wielki mistrzu, wiem, mimo to są tacy, którzy znajdują w tym zysk. Bardzo duży zysk. Zobacz, ile płacimy za gatunkowy materiał od Lincolna albo od Kerseya. Nie widzisz, że czeka nas kolejny krok w kierunku, w którym i tak już idziemy? Zaczęliśmy sprzedawać własną wełnę, żeby zachować zysk, który przypadłby pośrednikowi i kupcowi. Dlaczego nie mielibyśmy teraz tkać materiału i odebrać zysk sukiennikowi?
Robert nie dawał się przekonać. Przywykł do swoich zajęć, polubił pozycję kupca-mistrza i nie miał najmniejszej ochoty zaczynać wszystkiego od początku, tym razem jako sukiennik.
- Prosisz mnie, żebym odebrał pracę innym -rzekł. - Jaka przyszłość czeka kraj, w którym nikt nie trzyma się swego rzemiosła? Nie, żono, jestem hodowcą i sprzedawcą wełny. Niczym innym nie będę. - Serdecznie poklepał jej dłoń. - Zawsze masz mnóstwo zwariowanych pomysłów. Raz po raz wymyślasz coś nowego!
- Natomiast ty przypominasz starców, którzy cmokali z niesmakiem, kiedy w komnatach stawialiśmy kominy. Wmawiali nam, że pomrzemy, nie wdychając dymu - odparowała z uśmiechem. Nie spodziewała się wygrać wojny już w pierwszej potyczce.
W kwietniu książę Yorku został mianowany regentem sprawującym rządy w imieniu króla do czasu, gdy Henryk odzyska władze umysłowe.
Eleonora niepotrzebnie lękała się o jego życie. Ryszard natychmiast zwołał feudałów i kazał im przysiąc wierność małemu następcy tronu, księciu Edwardowi; niewykluczone, że był to krok satysfakcjonujący królową na tyle, żeby na jakiś czas przestała dybać na jego życie. Ryszard przywrócił pokój we wzburzonym królestwie, opanował zamieszki i sprawiedliwie wymierzał kary i nagrody. Wyglądało na to, że wreszcie nastały dobre czasy i nieszczęsny kraj uspokoił się pod rządami silnej ręki, tak jak wcześ
niej Irlandia. „Być może - myślała Eleonora - jego pobyt na Zielonej Wyspie nie okazał się czasem straconym".
Robert przyznał w końcu, że najlepsze, co się Anglii trafiło, to właśnie książę Yorku, który niósł nadzieję na wewnętrzny pokój. Ostatecznie stanął oficjalnie po stronie Ryszarda, wysyłając mu list z deklaracją i propozycją pomocy finansowej, gdyby zaszła taka potrzeba. W odpowiedzi Ryszard przesłał uprzejme podziękowanie za ofiarowaną pomoc, co - jak pisał - zachowa w pamięci. Eleonorze znowu stanęła przed oczyma jego opromieniona blaskiem księżyca twarz, widziana owej nocy, gdy ją całował i gdy ona przysięgała mu wierność.
Jesienią ze smutkiem musiała się pożegnać z ukochanym trzynastoletnim już synem Tomaszem. Wysyłali go do Trinity Hall w Cambridge, gdzie miał studiować prawo. To ona wpadła na ten pomysł, a Robert poparł go z całego serca.
- W rodzinie przyda się ktoś znający prawo - powiedział naonczas.
Lecz planować przyszłość i żegnać się z przystojnym, czarującym chłopcem, który pocieszał matkę w chwilach przygnębienia, to dwie zupełnie różne sprawy.
Nie martw się, mamo - rzekł w wigilię wyjazdu. - Będę was odwiedzał przy każdej możliwej okazji.
Przy każdej możliwej okazji... - powtórzyła smutno. - Hm, kochane dziecko, nie kłopocz się o pieniądze. Jeśli będziesz ich potrzebował na przyjazd do domu, od razu wyślemy ci konieczną kwotę.
Ucz się pilnie, synu, i we wszystkim słuchaj swego nauczyciela-opiekuna, którego tam zwą tutorem - radził ojciec.
I pamiętaj, nie rozpij się winem jak pewni chłopcy, o których czasem słyszymy - surowo ostrzegała matka. - W twoim wieku piwo w zupełności wystarczy.
Tomasz uśmiechnął się szeroko.
- Tak, mamo, pamiętam. Wrócę do domu równie nie zepsuty, jak jestem dzisiaj w przededniu wyjazdu.
Eleonora uszczypnęła go w policzek.
- Hukaj z ciebie - rzekła. - Pisz, kiedy tylko będziesz mógł. Wiesz, że co noc będę się o ciebie modliła.
Następnego ranka, jeszcze przed świtaniem, ruszył w drogę, dołączając do grupy jeźdźców podróżujących w tym samym kierunku - obiecali się nim zaopiekować. Studia prawnicze trwały cztery lata, potem zaś czekało go terminowanie w jednej z Inns of Court w Londynie, czyli w zrzeszeniu prawników mających wyłączne prawo dopuszczania aplikanta do praktyki sądowej. Było więc bardziej prawdopodobne, że nie licząc krótkich chwil wakacji, Eleonora zobaczy syna już jako dorosłego mężczyznę.
Trudno powiedzieć, czy zdarzyło się tak dlatego, że bardzo cierpiała z powodu jego wyjazdu, ale w dniu, w którym wyjechał, poczuła się źle, a w niespełna tydzień później zległa i urodziła córkę, która niemal od razu umarła.
Znów nadeszła długa, surowa zima. W Boże Narodzenie król nagle i nieoczekiwanie odzyskał władze umysłowe. Triumfująca królowa pozbawiła księcia Yorku funkcji regenta i uwolniła lorda Edmunda z Tower.
Przerażony Ryszard, ratując głowę, czym prędzej pospieszył na północ, żeby tam zebrać posiłki. Wszystkie dawne kłopoty znów się zaczynały: królowa będzie dążyła do zgładzenia Ryszarda, on spróbuje się bronić, kraj zaś zostanie rozdarty między dwóch możnych walczących na śmierć i życie.
Sytuacja ta pozwoliła Morlandom po raz pierwszy zakosztować walki. Królowa przekonała króla, że Ryszard jest jego wrogiem, książę tymczasem nade wszystko pragnął dotrzeć do Henryka, by go zapewnić, że to nieprawda, lecz nie mógł tego zrobić bez armii. Zebrał więc na północy wojsko, do którego Robert dorzucił dwudziestu zbrojnych oraz własny miecz. Ryszard ze swą armią maszerował na południe, król Henryk zaś wraz z Beaufortem i wojskami ciągnął na północ. Spotkali się pod St. Albans. Nie była to wielka bitwa i już po godzinie Ryszard Plantagenet zwyciężył. Jednakże, jak na małą potyczkę, zebrała potężne żniwo: zginęło wielu najważniejszych ludzi w państwie, w tym lord Edmund Beaufort, zabity w pierwszych minutach walki.
Biedny, drżący król czekał na śmieć z ręki księcia Yorku, gdyż właśnie tego się spodziewał, omamiony przez królową. Jakże wielkie zatem było jego zaskoczenie i radość, gdy zamiast go zabić, Plantagenet uklęknął i przysiągł mu wierność. Armia Yorka odprowadziła potem króla do Londynu. Wróciwszy do domu, Robert opisał Eleonorze tę wzruszającą scenę.
Ale to nic nie da - zawyrokowała ponuro. - Król robi to, czego chce królowa, i wierzy w każde jej słowo. Małgorzata jest wrogiem Ryszarda, on jednak nie może podnieść na nią ręki, gdyż wówczas każdy, by sądził, że chce zniszczyć króla. Jeśli natomiast zaczeka na jej ruch, niewykluczone, że ocknie się w wiezieniu albo nie ocknie się nigdy.
Och, jak ja tej kobiety nienawidzę! - wybuchnęła Eleonora, zaciskając pięści. - Dopóki ona żyje, nie zaznamy w tym kraju spokoju. Gdybym była mężczyzną, sama bym ją zabiła.
Zatem bardzo się cieszę, że nie jesteś mężczyzną, bo gdybyś to zrobiła, z całą pewnością czekałaby cię najstraszliwsza śmierć. Ale fakt - przyznał - to prawdziwy dylemat. Nie wiem, co on może w tej sytuacji zrobić. Chyba tylko się modlić.
Modlę się i modlę, ale to nic nie pomaga!
Rozdział dziesiąty
Eleonora i Robert zakończyli wizytę u kandydata do ręki Izabelli i w asyście panny służebnej oraz pazia wracali przez miasto do domu. Izabella skończyła dwadzieścia jeden lat i w zasadzie przekroczyła już wiek, gdy wychodzi się za mąż. Mimo to Eleonora nadal nie rezygnowała, co więcej, mierzyła w tej materii wyżej niż Robert. Jadąc ulicami Yorku, sprzeczali się pogodnie na temat ostatniego kandydata do ręki ich córki. Wąskie, zatłoczone uliczki miasta tętniły życiem. Na kramach piętrzyły się naczynia ceramiczne, ich stosy tarasowały wejścia do sklepów. Uliczki miasta stawały się przez to węższe, lecz wystawione na sprzedaż produkty przyciągały tłumy marudzących przechodniów, którzy obmacywali towar i wykłócali się z handlarzem o cenę. Przy straganach rzeźników i sprzedawców ryb stały kałuże krwi i wyrastały kupki przemieszanych z wnętrznościami kości, wokół których kręciły się wyczekujące okazji kundle. Stragany z warzywami z kolei stanowiły łakomy kąsek dla wałęsających się kóz i świń.
Morlandowie prowadzili konie jak najdalej od największego brudu. Na poboczach ulic leżała gruba warstwa odpadków, w których tarzały się świnie, oraz hałdy ludzkich i zwierzęcych odchodów - wszystko to miało trafić do biegnącego środkiem ścieku, jednak zazwyczaj tam nie docierało. Przed jednym z domów na rogu Nessgate od trzech dni leżał zdechły pies, gdyż właściciele sąsiadujących ze sobą budynków nie mogli się dogadać, który z nich powinien sprzątnąć owo gnijące truchło. Przez ulicę przebiegła grupka chłopców, którzy wymachując kijami, gonili gęś. Przestraszone konie nerwowo przyspieszyły kroku i wpadły prosto na procesję ciągnącą na plac targowy. Szła w niej oskarżona o prostytucję kobieta w pasiastym kapturze na głowie, aby stanąć pod miejskim pręgierzem.
Wjechali na most na rzece Ouse, skąd ujrzeli wyładowane suknem i wełną- po części ich własną - barki zmierzające ku nizinom; te wpływające do Yorku - rozładowywano je przy Nabrzeżu Królewskim - przywoziły korzenie, wina, gobeliny, sztokfisze, niebieski barwnik z urzetu oraz smołę. Hałas, jaki czynili ludzie i zwierzęta, mocno raził ich uszy, jeśli zaś dodać do tego nieustanne bicie dzwonów, musieli krzyczeć, żeby się nawzajem słyszeć.
Nie jest nic lepszy od yeomana, chłopa, tyle że wolnego - mówiła Eleonora. - Wolałabym wysłać ją do klasztoru niż wydać za niego.
Kto wie, może i do tego dojdzie - odrzekł Robert. - Jako zakonnica będzie przynajmniej osobą szacowną. No i klasztor zabezpieczy ją do końca życia. Jeśli ofiarujemy zakonowi wystarczająco hojny dar, będzie żyła jak prawdziwa dama.
Eleonora niecierpliwie potrząsnęła głową.
- Utopiony pieniądz. Nie, nie, jeszcze coś dla niej znajdziemy. Ostatnio lepiej wygląda. Ta wieczna żałoba na twarzy nie najgorzej się jej przysłużyła.
Robert westchnął.
Biedne dziecko... Niewykluczone, że chętnie przystałaby na życie w klasztorze. Wciąż rozmyśla o swoim narzeczonym.
Wiem - odparła raźno żona. - Ale szybciej by o nim zapomniała, wychodząc za mąż i martwiąc się o dzieci. Trzeba było ją wydać dawno temu. Zrobiliśmy błąd, że tak długo zwlekaliśmy. Rozpaczanie weszło jej już w krew.
Robert posłał Eleonorze uśmiech.
Moja kochana żona. Nigdy nie przestaje szukać rozwiązania wszelkich problemów. Ty chyba nie umiesz stać z boku, spokojnie czekać i patrzeć, jak się sprawy potoczą, prawda?
Wolę robić cokolwiek niż siedzieć z założonymi rękami -odparła. - Ale w czekaniu też mam niezłą wprawę. - Położyła dłoń na mocno zaokrąglonym brzuchu. - Trzynaście razy.
- Dobrze się czujesz? - spytał zaniepokojony.
Skinęła głową.
- Jeśli Pan Bóg pozwoli, tym razem wszystko odbędzie się pomyślnie.
Jej cztery ostatnie ciąże zakończyły się smutno - troje dzieci umarło zaledwie kilka dni po przyjściu na świat, ostatnie zaś urodziło się martwe.
Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. Zewnętrznie niewiele się zmienili, ot, trochę posiwieli i mieli więcej zmarszczek. Ostatnio Robert nieco przytył, natomiast Eleonora, jeśli to w ogóle możliwe stała się jeszcze bardziej wiotka. Z upływem lat nauczyli się i siebie, i wzajemnej miłości; kłopoty, które nękały ich w pierwszych latach po ślubie, dawno już poszły w niepamięć.
- Byłaś mi cudowną żoną - powiedział. - Jesteś przykładem dla całego rodzaju niewieściego. A jeśli mała Cecylia okaże się dla Edwarda żoną równie dobrą, jak ty jesteś dla mnie, uczyni z niego najszczęśliwszego mężczyznę pod słońcem.
Skrzywiła się.
- Nie zasługuję na takie pochwały, Robercie. A co do Cecylii... Chcąc ułożyć dziewczynę po swojemu, powinnam była przyjąć ją do domu parę lat wcześniej. Kilka miesięcy przed ślubem to za mało.
Małą Cecylię Shawe zaręczono z Edwardem przed dwoma laty, a datę ślubu wyznaczono na maj. Jak to było wówczas praktykowane, Cecylia od kilku tygodni mieszkała z przyszłymi teściami, żeby zapoznać się ze zwyczajami domu, ale ponieważ skończyła siedemnaście wiosen, nie uczyła się już tak łatwo.
- Zdaje się, że jest ci dość powolna - rzekł Robert. - Mam wrażenie, że Cecylia to spokojne i posłuszne dziecko.
Spojrzała na niego chytrze.
Pewnie sądzisz, że traktuję ją nazbyt surowo. Przyznaj.
Tego nie powiedziałem...
- Nie musiałeś nic mówić. Widziałam, jak na mnie patrzysz. Bojąc się, będzie się szybciej uczyć. Nic tak nie daje człowiekowi ostrogi jak strach. Pamiętam swoje doświadczenia z twoim ojcem, gdy przyjechałam do Micklelith.
Mimo wszystko, kochanie...
Mimo wszystko, drogi mężu, przyznaję, że bardzo tę dziewczynę lubię. Za jej ładną buzią kryje się wiele dobrego. Czasami z najwyższym trudem zdobywam się wobec niej na surowość.
Z wiekiem łagodniejesz - zauważył.
Być może. Być może... Ale Cecylia przywodzi mi na myśl mnie samą sprzed wielu, wielu lat i to mnie niepokoi.
Robert parsknął śmiechem.
Od tamtej pory stałaś się inną kobietą. Czy wiesz, że na jesieni miną dwadzieścia cztery lata od naszego ślubu?
Naprawdę? Tak, rzeczywiście. Tyle się w tym czasie zdarzyło...
Chwilę jechali w milczeniu, rozmyślając o minionych latach. Przejechali przez Wielką Południową Bramę, gdzie zasalutowali im wartownicy; straże miejskie znały ich z widzenia. Przepchnęli się przez tłum kłębiących się u bramy żebraków, którzy czekali pod murami miasta w nadziei, że uda im się wedrzeć do środka. Pustelnikowi żyjącemu w samotnej chatce rzucili monetę i skierowali wierzchowce na drogę do Morland Place.
Jedną z najmilszych rzeczy, jaka czeka mnie z okazji ślubu Edwarda - zaczęła pogodnie Eleonora, gdy konie ruszyły truchtem - jest przyjazd Tomasza. Jakże ja za tym chłopcem tęsknię!
On już nie jest chłopcem - przypomniał jej Robert.
Robert miał rację.
Chłopiec wyrósł na mężczyznę, w dodatku szalenie przystojnego. Tak samo jak matka miał ciemne włosy, niebieskie oczy i rozbrajający uśmiech, dzięki któremu niemal zawsze umiał postawić na swoim. Był bardzo wyrośnięty, lecz w odróżnieniu od Edwarda jego dobrze umięśnione ciało i szerokie ramiona równoważyły ów wysoki wzrost; starszy brat Tomasza przypominał słup, pod którym tańczono z okazji Majowego Święta: prosty, chudy i niebotyczny.
Tomasz siedział po prawej ręce matki. Jadł, pił, śmiał się i rozmawiał, a czynił to z ogromną werwą. Eleonora wpatrywała się w niego zafascynowana i ledwie skubała jadło. Nie mogła się wprost nadziwić, że ta wielka i oszałamiająca postać wyszła z jej łona. W obecności syna ogarniała ją niemal dziewczęca nieśmiałość.
- Przyznaję, to bardzo ładnie z waszej strony, że przygotowaliście mi takie powitanie - mówił Tomasz i wymachując nożem, wskazał zastawiony stół, muzykantów i zgromadzonych gości. - Nawet zadaliście sobie trud i znaleźliście dla mnie nową, piękną siostrę...
Uśmiechnął się do siedzącej obok Cecylii. Dziewczyna spiekła raka i wbiła wzrok w talerz.
Nie zrobiliśmy tego dla ciebie - zaoponował Edward, poważny aż do bólu i wyraźnie pozbawiony polotu.
Ejże, Edwardzie, nie bądź taki skromny. Nie kryj dobrego serca! Wiem, że to właśnie dla mnie zgodziłeś się poślubić tę małą stokrotkę o złotych płatkach i różanych liczkach! Przy niej niemal zapominam o stracie swoich własnych sióstr. Co u nich słychać, mamo? Jak się miewają Anna i Helena?
Dobrze - odparła Eleonora, zadowolona, że Tomasz oderwał wzrok od pary młodożeńców, nim w Edwardzie obudziła się zazdrość. - Anna powiła kolejnego chłopca. Nazwali go Robert, na cześć twego ojca.
A to ci dopiero komplement! - wykrzyknął Tomasz. -Muszę się kiedyś wybrać do Dorset, żeby zobaczyć swoich siostrzeńców i siostrzenice. A co u Heleny?
Bez zmian - odparła. Biedna Helena jeszcze nie zaszła w ciążę i wyglądało na to, że nigdy nie zajdzie. Mąż miał prawo zostawić bezpłodną żonę, ale Jan Butler, prawdziwie zakochany w Helenie, nigdy nawet nie wspomniał o takim rozwiązaniu. - Wynagradza to sobie, trzymając w domu rozmaite zwierzęta. Teraz ma małpkę. Nie podoba mi się ta małpka, ma paskudne zwyczaje.
Małpki są bardzo modne - rzekł Tomasz. - Kiedy następnym razem ściągnę do domu, rozejrzę się, co by jej można było przywieźć. Kochana Helena... Edwardzie, pamiętasz tę papugę, którą miały dziewczęta, kiedy byliśmy dziećmi? Biedactwo. Chyba nie mogła przywyknąć do zimna. Podobno takie papugi żyją po kilkaset lat. Naturalnie to, żeśmy ją nękali, też mogło ptaszynie skrócić życie. Zdaje się, że to ty ją dręczyłeś, Edwardzie, zanim wkroczyłem na scenę i wziąłem cię w karby.
Nawet Edward wybuchnął śmiechem na myśl, że Tomasz miałby brać kogoś w karby. Siedzący przy końcu stołu Harry czujnie nastawiał uszu, żeby pochwycić, o czym też jego błyskotliwy brat rozprawia.
Ta papuga była prezentem dla twoich sióstr od lorda Edmunda - przypomniała mu matka.
Panie, świeć nad jego duszą - odrzekł Tomasz i przeżegnał się. - Ale, wiesz, mamo? Dzięki staraniom królowej sprawa Beaufortów nie jest bynajmniej zakończona. - Znacząco pokiwał głową. - Słyszeliście o siostrzenicy lorda Edmunda?
Nic na ten temat do nas nie dotarło. Opowiedz nam, co o niej wiesz.
Tylko, że wyszła za mąż za Edmunda Tidra, nieślubnego brata naszego najjaśniejszego pana.
W Eleonorze znów wezbrała kipiąca złość na królową, ale żeby nie powiedzieć nic niestosownego przy dzieciach, na wszelki wypadek milczała. Edmund Tidr był jednym z synów Katarzyny, żony Henryka V, urodzonych z jej związku z ochmistrzem Owenem Tidrem, Już sama myśl o tamtej historii przyprawiała dobrze urodzoną Eleonorę o gniewne bicie serca.
- Co dziwniejsze - mówił dalej Tomasz - małżeństwo trwało raptem kilka tygodni. Tidr nie skończył jeszcze trzydziestu lat, pannie zaś było ledwie trzynaście wiosen. Mimo to w kilka tygodni po ślubie Tidr zmarł, tymczasem ona uwinęła się bardzo szybko i w zeszłym roku urodziła syna. - Przeniósł roziskrzony wzrok z Eleonory na Roberta. - Nazwano go Henrykiem i jeśli ktoś sądzi, że to jedynie zbieg okoliczności, jest mało rozgarniętym człowiekiem. Królowa dobrze wie, co robi.
To tylko zagmatwa sprawy - stwierdził Robert, potrząsając głową. - Zresztą ta dziewczyna jest bez znaczenia. Lord Edmund Beaufort miał synów.
Małgorzata dąży do scalenia królewskiej rodziny - rzekła Eleonora. - Król zawsze był zbyt miękki wobec swego rodzeństwa z nieprawego łoża. Z popierania występku nic dobrego nigdy nie wyniknie.
Nie powinno - przyznał Tomasz. - Obawiam się jednak, że doświadczenie życiowe temu przeczy, mamo.
-Jaka atmosfera panuje teraz w Londynie? Jesteś bliżej wydarzeń niż my.
Niedobra - odpowiedział Tomasz. - Przeżywamy huśtawkę nastrojów. Sądziliśmy już, że na królową przyjdzie wreszcie kryska po tym, jak zorganizowała najazd Francuzów na Sandwich, ale i z tego umiała się wykręcić. Exeter został kozłem ofiarnym, ona zaś czym prędzej narobiła wielkiego szumu wokół swojej przyjaźni z lordem Warwickiem oraz z księciem Yorku. Na życzenie króla wszyscy uścisnęli sobie dłonie i podczas styczniowego posiedzenia Rady wspólnie udali się na mszę...
Tak, słyszeliśmy o tym - wtrącił Robert.
Podobno szli ulicami miasta parami. Królowa na czele pochodu, trzymając księcia Ryszarda za rękę - dodał Edward.
To prawda. Ale nikt nie dał się na tę manifestację nabrać. Nikt oprócz samego króla. Ludzie go miłują. O wszystko, co się zdarzy, obwiniają królową.
Dzika wilczyca! - wybuchnęła Eleonora, nie mogąc się powstrzymać.
Tomasz uśmiechnął się i poklepał matkę po ręku.
- Ty też masz w sobie trochę dzikości, prawda, mamo? Wiele bym dał, żeby zobaczyć wasze spotkanie na neutralnym gruncie, pod warunkiem, że byłybyście zdane wyłącznie na własne siły. Idę o zakład, że wyrwałabyś jej włosy z głowy.
- Ciii, chłopcze - strofowała go z uśmiechem. - Jeszcze dzieci co sobie pomyślą.
- W tym domu nikt królowej nie miłuje - rzekł cicho Robert.
- Miłują ją tylko ludzie tego samego pokroju co ona - orzekł Tomasz. - Chciała kupić opinię publiczną, dając lordowi Warwickowi dowództwo nad Kanałem. Warwick dokonuje tam naprawdę wielkich rzeczy i ludzie przypisują wszelkie zasługi właśnie jemu, a nie Małgorzacie. Lud jej nienawidzi. Królowa siedzi po uszy w długach. Już niemal od dwóch lat zalega służbie z pensją, a jej nie zapłacone rachunki domowe sięgają grubych tysięcy. Gdyby nie to, że lud miłuje króla, gotów jestem twierdzić, iż nie znalazłaby dostawcy na dwór.
Robert kiwnął głową.
Słyszałem coś na ten temat. Garnizonowi w Calais też nie płaci żołdu. Niespokojnie tam było, gdy pojechałem ostatnio na posiedzenie członków Kompanii Składowej. Mówiło się naonczas, że jeśli garnizon nie dostanie wypłaty, będziemy musieli wyłożyć pieniądze, żeby uniknąć buntu żołnierzy.
Więc dlaczego książę Ryszard niczego nie robi? - zapytał rozgorączkowany Harry. - Przecież lud go miłuje. Powinien zebrać armię i... i...
I co? - rzucił Tomasz. - Uwięzić króla? Nie można pojmać królowej, nie pojmawszy króla.
Ja bym tak zrobiła. Wymusiłabym regencję - wtrąciła Eleonora.
Tomasz potrząsnął głową.
- Sądzę, że w końcu będzie musiał albo zagrać o wszystko, albo nie robić nic. Kłopot w tym, że jest człowiekiem honoru. Jako żołnierz przysięgał królowi i nie chce przysięgi złamać. Ale ona go do tego zmusi. Obawiam się jednak, że jeśli Ryszard nie włoży w tę walkę wszystkich sił, Małgorzata wygra, po czym go zabije.
Robert przenosił wzrok z syna na syna i myślał, jakie to dziwne, że wszyscy całym sercem opowiadają się za Ryszardem. Lord Edmund nie żył, co więcej, już go zapomniano. Tomasza niepokoiła przyszłość prawniczej kariery, Harry wyrywał się z mieczem na wroga, nawet spokojny Edward potakiwał - i Robert odniósł wrażenie, że gdyby zaszła potrzeba, jego najstarszy syn bez wahania chwyciłby za broń.
Tylko mały Jan - siedział przy Izabelli na drugim końcu stołu - zachowywał pełną obojętność. Pozostawał w świecie marzeń, gdzie przebywał częściej niż w rzeczywistości. Robert spodziewał się, że jego najmłodszy potomek zostanie księdzem albo zakonnikiem.
Także Izabella - niemal zupełnie nie zwracając uwagi na brata, który po raz pierwszy od czterech lat zawitał do domu - nie brała udziału w rozmowie. Żyła we własnym świecie, który miał tylko dwoje mieszkańców.
Robert traktował nieobliczalną córkę z wielką wyrozumiałością, bał się jednak, że jej umysł nigdy nie wróci do równowagi i w końcu najlepszym dla niej miejscem okaże się klasztor. Myśli Izabelli obracały się wokół ponurych urojeń. Nadal bardzo rzadko rozmawiała z matką i choć przestała o tym mówić głośno, wciąż święcie wierzyła, że owego feralnego ranka to właśnie Eleonora spowodowała śmierć Łukasza Cannynga. Skoro jej zdolność rozumowania została okaleczona tak bardzo, może więc źle robili, próbując wydać ją za mąż?
Przy wysokim stole zapadła cisza. Robert uznał, że powinien ją przerwać.
- Hmm, nie mówmy teraz o przykrych sprawach. Dzisiejsze spotkanie jest dla nas czasem radości. Nie zapominajmy, że zebraliśmy się tu z okazji ślubu naszego syna Edwarda z naszą drogą córką Cecylią. Winniśmy się weselić - rzekł, uśmiechając się przez stół do najstarszego syna.
Ładniutka Cecylia odpowiedziała mu nieśmiało tym samym. Tomasz natychmiast podchwycił wątek.
Naturalnie! Niech nam długo żyją! Póki tu jestem, zamierzam hulać na całego! W kolegium trzymają nas tak krótko, że boimy się choćby kichnąć bez pozwolenia.
I bardzo dobrze - oświadczyła Eleonora z udawaną srogością, - Jestem pewna, że i tak zbyt wiele uchodzi ci na sucho.
Och, o to nie musisz się martwić, mamo. Mój tutor
w Cambridge jest równie surowy jak nasz pan Jenney. Jan, czy tobie też każe mówić na lekcjach po łacinie?
To w kolegium mówicie po łacinie? - zainteresował się Harry.
Jak księża - odparł Tomasz i puścił do niego oko. - Zresztą nasz tutor tak widzi naszą przyszłość.
Tylko broń Boże nie daj się na to namówić! - Zgodnie z założeniem Tomasza Eleonora natychmiast połknęła haczyk. - Mamy dla ciebie lepsze perspektywy niż sutanna... Och, najmocniej przepraszam, księże Jakubie - dodała czym prędzej, przypominając sobie odrobinę za późno, że tuż obok Izabelli siedzi kapelan.
Wszyscy parsknęli śmiechem, a Tomasz szybko zmienił temat.
- Wybierzemy się na polowanie z sokołem, bracie? - spytał Edwarda.
Później jak jeden mąż twierdzili, że było to najbardziej udane wesele, jakie tylko utrwaliło się w ludzkiej pamięci. Mnóstwo wstążek, kwiatów, transparentów, trębaczy, śpiewy, tańce, ucztowanie.
Cecylia udała się do kościoła na dobrej, wysłużonej Lepidzie, której mlecznobiała sierść zmieniła się z biegiem lat w srebrzystobiałą. Mimo to klacz dumnie kroczyła pod czaprakiem z purpurowego i bladożółtego jedwabiu ozdobionego wstążkami. Sześcioro dzieci, wybranych przez wzgląd na urodę, tańczyło przed nią, posypując drogę kwiatami. Tomasz i Harry pełnili rolę drużbów, którzy - jak nakazywała tradycja - pilnowali panny młodej, by żaden z rywali nie porwał jej enroute do kościoła i żeby bezpiecznie dotarła przed ołtarz.
Edward aż pobladł z przejęcia, ale wyglądał godnie, choć oczywiście wesołością nawet w najmniejszym stopniu nie dorównywał braciom. Miał na sobie szkarłatny kubrak dobrze wywatowany w ramionach oraz rękawach, a w talii mocno dopasowany - pan młody sprawiał w nim wrażenie jeszcze wyższego i przystojniejszego. Nogi oblekały mu jedwabne pończochy o jasnobłękitnym odcieniu, stopy zaś ciżemki ze złotogłowia, z modnie wyciągniętymi noskami. Złotogłowiem obszyto również jego duży, purpurowy, grzebieniasty kapelusz. Pod każdym względem Edward wyglądał jak modny panicz. Eleonora cieszyła się i wprost pękała z dumy, że jej syn w niczym nie przypomina wieśniaka.
Po nabożeństwie państwo młodzi wracali do Morland Place na czele głośnej procesji złożonej z członków rodziny, znajomych i służby zbrojnej. Przed nimi jechało dwóch trębaczy w liberiach, za nimi zaś podążała grupka minstrelów i chór złożony z dwudziestu miejskich chłopców, z których każdy dostał po szylingu zapłaty, a prócz tego mógł podczas uczty jeść i pić do woli.
Wielką salę przystrojono kwiatami, zielonymi gałęziami oraz pękami wstążek, a nad podium ustawiono drewnianą tarczę ze stylizowanym godłem Morlandów - białym zającem przeskakującym gałązkę wrzosu - i godłem Cecylii, na którym był zagajnik, czyli shaw. Po powitaniach goście honorowi zostali zaproszeni do stołu przez wianuszek driad. Owe driady wymyślono na cześć panny młodej: wybrano spośród nich królową lasu, a koronował ją osobiście sam bożek Pan.
Puszczono w krąg roztruchan, dając początek uczcie oraz wspaniałej procesji potraw: na pierwsze danie zaserwowano ich dziesięć, na drugie osiem, a na trzecie sześć. Były tam kurczęta, kuropatwy, kapłony, gołębie, jagnięta, prosięta, króliki (ale żadnych zajęcy - Eleonora nie zniosłaby na swym stole zająca), a także łabędzie z ciasta, leguminy, łuskane ziarno pszenicy gotowane w mleku, przyprawiane cynamonem i miodem, filety z białego mięsa i ryb podawane na zimno w auszpiku; wielkie kołacze i bochny chleba, beczki piwa oraz kadzie wina.
W pierwszym przedstawieniu wystąpiły driady, fauni i Pan, grecki władca lasów i łąk, a także opiekun pasterzy, drugie - żeby oderwać publiczność od tematyki wiejskiej - wiązało się z mającym nie
bawem nadejść Dniem Świętego Jana, w trzecim zaś nawiązano do niedawno minionych obchodów dnia ulubionego patrona wszystkich, świętego Jerzego. Po zjedzeniu każdego dania jego resztki odnoszono na stojący pośrodku sali stół ustrojony kwiatami.
Po uczcie wszystkie napoczęte mięsiwa przy akompaniamencie fanfar - te rozbrzmiewały również przed każdym nowym daniem - wynoszono do bram, za którymi czekali biedacy. Przed wjazdem do dworu zebrał się spory tłumek. Niektórzy z przybyłych przemierzyli wiele mil, niosąc ze sobą kosze i tobołki tylko po to, by zebrać w nie resztki z pańskiego stołu.
Goście skończyli jeść. Rozległy się śpiewy chóru, a później zaczęli akrobacje najęci na tę okazję kuglarze. Żonglowali kolorowymi piłkami, podrzucali się nawzajem w górę, chodzili na rękach, kręcili salta, a gdy jeden z nich zakończył pokaz połykania mieczy, należąca do trupy kobieta chodziła po ich ostro zakończonych klingach. Wreszcie, kiedy jadło zostało już częściowo strawione, zagrali minstrelowie i rozpoczęły się tańce. Zabawa trwała do białego rana. Gości przybyło tylu, że nie wszyscy zmieścili się we dworze, dlatego wielu tańczyło na dziedzińcu i na trawnikach oświetlonych pochodniami i drżącym blaskiem lamp. Wino i piwo lały się strumieniami. Niejedna para młodych znikała w ciemności; niektóre zapewne planowały już swoje weseliska, do innych zaś musiało w przyszłości dojść w wyniku owych spacerów.
Pan Shawe, który w trakcie uczty nie kryl łez, opłakując utratę ślicznej córki, cały wieczór przetańczył z Izabellą i opowiadał jej żałośnie o swej zmarłej żonie. Wreszcie zmorzył go sen i, uśmiechnięty błogo, zasnął na sitowiu z kielichem wina w ręku.
Z Robertem i Tomaszem Eleonora tańczyła dla przyjemności, z większością zaś czołowych przedstawicieli miejscowej społeczności - z czystego obowiązku. Tomasz, gdy tylko odstępował matkę porywał do tańca Cecylię. Ciągle nazywał ją stokrotką i mówił, że właśnie ten kwiat powinna mieć w herbie, nie zaś zagajnik choćby najbardziej wiotkich brzóz.
Edward przyglądał się temu z rezygnacją, nie mogąc doczekać się chwili, gdy panna młoda będzie należała tylko do niego. Pan Jenney zaskoczył wszystkich obtańcowywaniem Anys; najwyraźniej bardzo to dziewczynę cieszyło, gdyż jej policzki nabrały barwy maków. Hiob sprawiedliwie dzielił tańce między pokojówki swej pani. Stanowił też obiekt westchnień młodych dziewek zatrudnionych we dworze i dziewcząt z pobliskich wiosek. A kiedy pan Shawe zasnął w ramionach Bachusa, Hiob zaprosił do tańca Izabellę. Później zajrzeli razem do stajni i do klatek, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się tam nic złego i czy zwierzęta nie boją się harmidru ani świateł.
Zabawa trwała jeszcze długo potem, kiedy młodą parę odprowadzono do małżeńskiej łożnicy. Była to znacznie godniejsza ceremonia niż ta, która przypadła w udziale Eleonorze i którą wspominała z wielkim wstydem. Gdy odjeżdżali ostatni goście, świtało już i gaszono ostatnie pochodnie.
Wspaniałe wesele, mamo. - Tomasz ziewnął. - Z przyjemnością będę je wspominał po powrocie do mojej celi w Cambridge. Uczciwie mogę wyznać, że nigdy w życiu nie bawiłem się lepiej.
Mam nadzieję, że nie obiecywałeś niczego dziewczętom, z którymi tańczyłeś - odrzekła wesoło. - Niejedna ci się przyglądała maślanym wzrokiem...
Och, małżeństwo obiecałem ledwie pięciu, najwyżej sześciu. Ale nic się nie martw, mamo. W odpowiednim czasie zrobię grzecznie to, co mi każecie.
Ach, ty urwipołciu! - Roześmiała się i poklepała syna po policzku. - Jak śmiesz sobie ze mnie żartować?
Z ciebie? Przenigdy, mamo! - Tomasz szeroko otworzył oczy. - Zresztą dwie najpiękniejsze dziewczyny dzisiejszego balu i tak są już zamężne. Jedną z nich jest owa stokrotka, która dopiero co poślubiła Edwarda.
A drugą? - zapytała.
Druga już dawno temu wyszła za mego ojca - odparł. -Idę spać, inaczej nie stanie mi sił na zadręczanie Edwarda. - Uklęknął przed matką. - Dobranoc. Pobłogosław mnie. Dotknęła jego lśniących włosów.
- Dobranoc, kochany chłopcze. Niech cię Bóg błogosławi - rzekła. Gdy odchodził, w jej oczach błyszczały łzy.
W chwilę później podszedł do niej Robert.
Nie poszliśmy dzisiaj na spacer - powiedział. Ostatnio codziennie o zmierzchu godzinę spacerowali. Czasem omawiali ważne sprawy, czasem tylko radowali się ciszą i swoim towarzystwem. - Miałabyś ochotę pójść na przechadzkę i zobaczyć wschód słońca? A może nadto jesteś zmęczona?
Owszem, jestem zmęczona, ale nie śpiąca - odparła. -Chętnie się przejdę. Powietrze na pewno cudownie pachnie. Posłuchaj tylko: ptaki już śpiewają!
Robert wziął jej płaszcz i wymknęli się bocznymi drzwiami. Przecięli fosę i ruszyli przez trawę za murami dworu. Powietrze było chłodne, szare i zamglone mleczną światłością, jaka zwykle poprzedza świtanie. O brzasku ptaki tworzyły iście szaleńczy chór - wydzierały się z każdego drzewa, krzewu, z każdego dachu. Okryty rosą świat pachniał murawą, dobrą ziemią, drzewami, kwieciem i świeżym, młodym życiem. Mimo zmęczenia Eleonora poczuła przypływ energii. W tym samym momencie dziecko, które nosiła w łonie, poruszyło się i kopnęło. Dotknęła brzucha i parsknęła śmiechem.
Mój panie, jeśli się nie mylę, będziemy mieć kolejnego syna. Robert spojrzał na nią, zadowolony i zaciekawiony.
Czujesz go? Wielki Boże, jakie to dziwne być kobietą.
- Często podobnie myślę o mężczyznach - odparła roześmiana. Ten będzie pełen wigoru, zobaczysz. Tym razem bezpiecznie dopłyniemy do portu.
Ujął jej dłoń i ucałował. Dalej szli przed siebie - nie puścił jej ręki.
Nie jest ci zimno? - spytał. Potrząsnęła głową.
Będą ze sobą szczęśliwi - rzekła po chwili. - Edward i jego stokrotka... To dobra dziewczyna, a z niego też dobry chłopiec. Nie za szybki, za to odpowiedzialny.
Mówisz o ich szczęściu czy o zacności? - rzucił żartobliwie. - Dlaczego ni stąd, ni zowąd przypominasz mi, że są dobrzy? Co jedno ma wspólnego z drugim?
A jakże je oddzielić? Najbardziej nieszczęśliwa czułam się właśnie wtedy, kiedy czyniłam źle. Gaby się nie myliła - dodała tajemniczo.
- Moja droga, kiedyż to zrobiłaś coś złego? - zapytał.
Potrząsnęła głową.
- Przeceniasz mnie. Błądzę jak inni. Od niektórych pewnie znacznie częściej. Częściej niż stokrotka Edwarda, od razu ci mówię. - Umilkła. - Spójrz, jest słońce! Tam! Wstaje piękny dzień. Ze wszystkich miesięcy w roku najbardziej lubię maj. Jest taki zielony, cudny i spokojny, a przy tym pełen życia
i wigoru. W maju mam uczucie, że nigdy nie umrę.
Robert zerknął na nią.
Ujrzał jej lśniące oczy, wpatrzone w złotą krawędź wychodzącego zza drzew słońca. Zobaczył gładkie, oblane zdrowym rumieńcem lico, radośnie rozchylone usta, a pod prostą woalką - Eleonora zdjęła już wymyślny czepiec - cień ciemnych, prawie nie tkniętych siwizną włosów. Miała czterdzieści dwa lata, lecz jej uroda nie straciła blasku. Wydała mu się postacią wprost magiczną. Wszak zające są powszechnie uważane za czarownice lub dobre wróżki w przebraniu. Być może więc biały zając okazał się białą czarownicą? Taką, której nie grozi starość?
Robert dumał nad czarami, tymczasem umysł jego żony pracował na zdecydowanie większych obrotach. Gdy wreszcie przemówiła, w jej słowach nie było cienia romantycznych uniesień.
Odziedziczą ogromny majątek, który rozrośnie się jeszcze bardziej, jak tylko wycofamy środki z hodowli i sprzedaży wełny i przeznaczymy je na wytwarzanie sukna. Tylko pomyśl, Robercie...
Nie - powiedział stanowczo. - Teraz nie chcę o tym myśleć. Nie wiem, czy kiedykolwiek zechcę, ale z całą pewnością nie teraz. Pospacerujmy, droga żono, i nacieszmy się spokojem. W takiej chwili nie zamierzam się z tobą sprzeczać.
Przez moment patrzyła na niego zdumiona, wzruszyła ramionami, a wreszcie się uśmiechnęła. Uścisnęła dłoń męża.
- Doskonale - odparła zgodnie, lecz zaraz to zepsuła, dodając: - Mamy czas, żebyś zmienił zdanie.
„Niepoprawna - pomyślał. - Lecz i tak ją miłuję".
Rozdział jedenasty
Robert wrócił do domu tuż przed zmierzchem. Razem z rządcą Reynoldem i pakowaczem elementem oglądali majątek pana Shawe'a.
- Można tam wprowadzić mnóstwo rozmaitych ulepszeń - oświadczył, kiedy Eleonora go spytała, jak się sprawy mają u sąsiada. - Sądzę, że ostatnio pan Shawe nie dawał sobie rady z interesami. A jego pakowacz jest najgorszym złodziejem. Jutro podeślę panu Shawe'owi Clementa, żeby mu pomógł, póki nie znajdziemy kogoś uczciwego, kto weźmie sprawy w swoje ręce.
Eleonora z aprobatą kiwnęła głową.
Chyba masz rację, mówiąc, że pan Shawe nie radził sobie z gospodarstwem. Potrzebował syna, który by przejął majątek i stanowił dlań podporę. Dlatego tak długo trzymał w domu Cecylię. Chciał, żeby mu dodawała otuchy.
Co to się dzieje z niektórymi ludźmi - zastanawiał się Robert. - Przecież po śmierci żony był jeszcze dość młody, żeby ożenić się powtórnie. Mógł sobie wziąć jakąś młodą dziewczynę, która do dziś dałaby mu pewnie z dziesięciu synów, tymczasem na zawsze zatrzymał w sercu zmarłą żonę.
Eleonora pokręciła głową.
Gdyby zechciał wypełnić obowiązek, toby się ożenił. Myślał bardziej o sobie niż o obowiązku.
Na nasze szczęście - łagodnie stwierdził Robert. - Gdyby miał synów, Cecylia nie dziedziczyłaby jego majątku. Wiesz, dobrze zrobimy, wysyłając z Clementem Harry'ego. Niech spróbuje sił w kierowaniu majątkiem. Pan Shaw wreszcie przestanie denerwować się gospodarką, a chłopak nabędzie doświadczenia. Nasz Clement już dopilnuje, żeby nie narobił tam głupstw.
Dobry pomysł, mężu - orzekła Eleonora i podeszła do Roberta, żeby wyrazić swoją aprobatę lekkim pocałunkiem. Dotykając wargami jego czoła, zmarszczyła brwi i gwałtownie wyprostowała plecy. - Jesteś rozpalony - stwierdziła. - Masz gorączkę? Coś ci dolega, Robercie? Odnoszę wrażenie, że jesteś bardzo zmęczony.
Tak - przyznał niechętnie. - I boli mnie głowa. Może się za bardzo sforsowałem na koniu.
Przytknęła dłoń do jego czoła i pokręciła głową.
- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli dziś wieczorem nie pójdziesz ze mną na spacer. Idź do łóżka i odpocznij sobie. Moim zdaniem masz wysoką gorączkę.
Robert przytrzymał jej rękę na czole.
O, jak dobrze... - rzekł z uśmiechem. - Masz taką chłodną dłoń. Wydaje mi się, że przegnałabyś mój ból głowy samym swoim dotykiem.
Niemniej uważam, że powinieneś się położyć. Zrobię ci miksturę i zaraz ci ją przyniosę.
Skrzywił się.
- Już ja znam te twoje mikstury.
Parsknęła śmiechem.
Jesteś jak dziecko. Ale nawet gdybyś się cały czas wykrzywiał, połkniesz, wszystko do końca, żeby mi sprawić przyjemność. Przecież wiesz, że teraz, kiedy za chwilę sama zlegnę w połogu, musisz spełniać moje kaprysy.
Zrobię wszystko, byle ci sprawić przyjemność - potwierdził i wstał, wyraźnie znużony.
W gruncie rzeczy z radością dał się zapędzić do łóżka, gdyż czuł się gorzej, niż to głośno przyznawał. I nawet jeśli leżenie oznaczało, że musi wypić jedną z gorzkich mikstur Eleonory, miło mu było na myśl, iż odpocznie w chłodnej pościeli i że kobiety będą mu nadskakiwać.
Paziowie pomogli mu wejść na górę i zdjąć ubranie, niedługo potem zjawiła się Eleonora z ziołową miksturą w bukowej czarce.
- Z czego to? - zapytał podejrzliwie, przyglądając się zielonkawemu napojowi o kwaśnym zapachu.
Wszystko jedno. Po prostu wypij, i już. Skosztował i skrzywił się.
Nie cedź łyczek po łyczku, tylko wypij do dna.
- Musisz mi najpierw powiedzieć, co tam namieszałaś - upierał się jak dziecko.
Westchnęła zniecierpliwiona.
Rutę i rozmaryn na ból głowy. Dodałam też belladony na obniżenie gorączki i mandragory na sen.
O! - bąknął Robert.
Nigdy nie zadał sobie trudu, żeby poznać zioła, choć wielu światowców lubiło o nich rozprawiać. Dyskusje o medykamentach i wymienianie się recepturami zamorskich leków było ostatnio w modzie. W Morland Place to Eleonora z Hiobem założyli i uprawiali ogródek z. ziołami. Szybko wypił miksturę, a gdy poczuł na języku gorycz, mimowolnie aż jęknął z obrzydzenia.
Świetnie - orzekła Eleonora, zabierając mu czarkę. Przekazała ją pokojówce i wzięła od niej parujący kielich. - A teraz na poprawienie smaku: grzaniec.
Aaa, to już znacznie lepiej - powiedział, wyciągając ręce. Powąchał napój. - A co jest...?
Mleko, miód, cynamon, gałka muszkatołowa i białka kurzych jaj - odparła szybko Eleonora. - Jak tylko wypijesz, od razu kładź się i odpoczywaj. Może coś ci poczytać?
Nie, nie, ptaszyno. Nie trudź się tak - odrzekł. - Paź ze mną posiedzi. Mam ochotę trochę się zdrzemnąć.
Pół godziny później mikstura podziałała i Robert zasnął. Eleonora dotknęła jego czoła, uznała, że gorączka spadła, po czym doszła do wniosku, iż przyczyną bólu głowy była pewnie zbyt forsowna jazda w upale. Robert spokojnie przespał całą noc, ale gdy się obudził, spływał potem i nadal gorączkował. Eleonora zatrwożyła się nie na żarty.
- Wezwę doktora - oświadczyła.
- Ależ nie, najdroższa, przecież muszę wstać! Trzeba dopilnować tylu spraw.
Łagodnie pchnęła go z powrotem na poduszki.
- Mamy ludzi, którzy mogą dopilnować majątku. W końcu za to im płacisz. Zostaniesz w łóżku, dopóki nie przyjedzie doktor. Wiesz, że nie wolno ci denerwować brzemiennej.
Wykorzystując ten argument, zmusiła go do pozostania w łóżku. Uległ, choć bardzo niechętnie. Wyszedłszy z sypialni, za drzwiami - czyli w miejscu, gdzie powinien czuwać wierny sługa - natknęła się na Hioba.
- Czy pan choruje, pani? - zapytał.
Lekko wzruszyła ramionami.
Nie wiem, Hiob. Trochę gorączkuje. Obiecał mi, że nie wstanie z łóżka, dopóki go nie obejrzy medyk. Może to tylko skutek jazdy w słońcu? Tak czy owak, odpoczynek na pewno dobrze mu zrobi.
Po medyka najlepiej wysłać Owena, pani - zasugerował Hiob. -Jest najbystrzejszy. Jeśli okaże się, że doktor wyjechał...
Tak, oczywiście. - Eleonora wiedziała, że jeśli Owen nie zastanie doktora w obejściu, rozejrzy się po okolicy i zapewne go odszuka, tymczasem inny wróciłby do domu i oznajmił, że lekarza nie ma. - Hiob, kiedy już wyślesz Owena, dobrze będzie, jeśli zajrzysz do pana i powiesz mu, że w majątku wszystko idzie jak należy. Przestanie się martwić.
Tak, pani - odparł i leciutkim uśmiechem skwitował jej drobne oszustwo.- Spytam Reynolda, co zaplanowano na dzisiaj, i zajmę się wszystkim.
Dobrze - rzekła i serdecznym gestem oparła dłoń na jego ramieniu.
Po chwili spiesznym krokiem odeszła do domowych zajęć.
Doktor Brackenbury zawitał do nich tuż przed obiadem.
Przyjechał na pięknym kasztanku, który był równie ważnym elementem jego zawodowego ekwipażu jak zakończona złotą gałką laska. Wszak wiadomo, że chory rychlej wraca do zdrowia, gdy ufa doktorowi, tym większą zaś pokłada w nim wiarę, im wyraźniej widzi, iż uczony mąż jest człowiekiem bogatym, bo odnoszącym sukcesy. Czarną, suto obszywaną futrem pelerynę doktora Brackenbury'ego uszyto z najprzedniejszej tkaniny. Szyję lekarza oplatał szeroki łańcuch ze złota, na temat którego właściciel zachowywał stosownie tajemnicze milczenie. Niektórzy twierdzili, że jest to prezent od samego wielkiego hrabiego Warwicka, ofiarowany w podzięce za szczęśliwe uzdrowienie z febry. Mówiono, że piękny kasztanek jest również podarunkiem od wdzięcznego pacjenta, ale skromność doktora nie pozwalała mu takich spraw poruszać.
Mimo dość światowego wyglądu i najprawdopodobniej bogatych opiekunów, lekarz nie przepisywał żadnych cudownych medykamentów ani modnych kuracji, ograniczając się do wypróbowanego ziołolecznictwa, amuletów i leków roślinnych, w które wierzył najbardziej. Był w tym podobny do Eleonory, po części też właśnie dlatego po niego posyłała - w końcu nie mogłaby szanować kogoś, kto nie zgadzał się z nią w dziedzinie, na której nieźle się znała. Co więcej, doktor Brackenbury odznaczał się uprzejmością oraz łagodnym obejściem, to zaś miało nieocenione znaczenie, gdy na życzenie Eleonory leczył i podawał medykamenty chorym służącym, którzy wpadali w panikę przy najmniejszym niedomaganiu.
Teraz medyk badał Roberta i rozmawiał z nim serdecznie. Zaczął od obmacania twarzy chorego, później dotknął jego rąk i nóg, zajrzał pacjentowi w usta oraz w oczy, obwąchał go i wreszcie się wyprostował. Przez chwilę stał nieruchomo, przymykając powieki i ssąc złotą gałkę laseczki - zupełnie jakby czekał na natchnienie. W końcu otworzył oczy, posłał Robertowi uśmiech, życzył mu przyjemnego dnia i wyszedł z komnaty.
W korytarzu zwrócił się do Eleonory, której Hiob i Anys dodawali otuchy.
- To niewielki stan gorączkowy, pani - oznajmił łagodnie. Skłonił głowę i uśmiechnął się, jakby chciał zetrzeć grozę bijącą z tych słów. - Na razie nie umiem powiedzieć, jakiego ro
dzaju. To może być zimnica. Czy chory przebywał ostatnio na bagnistych terenach?
Eleonora niepewnie pokręciła głową.
Nie sądzę. Co prawda spacerowaliśmy nad rzeką. Sporo tam wilgoci, ale bagien nie ma...
Nie przypuszczam, żeby owe spacery miały istotne znaczenie - odrzekł medyk. - Coś więcej będę mógł powiedzieć za kilka dni. Choroba może szybko minąć. Tymczasem, pani, dobrze zamknij okna i każ mocno palić w sypialni i w dzień, i w nocy. Jeśli zaś idzie o zioła, to podawałaś, pani, właściwe, dodaj tylko rumianek i koper. Przyślę tu swego aptekarza. Przywiezie ci, pani, proszek sporządzony według mojej receptury i napój nasenny z lulka czarnego. Przyjadę jutro. Niech Bóg was ma w opiece.
I pana, panie Brackenbury - odparła, - Hiob, kiedy odprowadzisz doktora, przyjdź do nie do ogrodu z ziołami. Potrzebna mi twoja pomoc. Anys, dopilnuj ognia w sypialnej i każ Jacques'owi przygotować panu porcję kordiału. Ja pójdę powiedzieć panu Jenneyowi, żeby zatrzymał dzieci.
Dobrze, pani. Ale ty także powinnaś odpocząć. W twoim stanie...
Eleonora zbyła łagodną prośbę Anys lekceważącym machnięciem ręki. Nie mogła leżeć bezczynnie, gdy miała tyle spraw na głowie.
Drugiego dnia Robert dostał wyższej gorączki i nawet nie wspominał o wstawaniu z łóżka. Przyjechał doktor i twierdząc, że krew jest przegrzana, zadał choremu pijawki. Tuż po zabiegu Robert odczuł ulgę, ale stan ten trwał niezmiernie krótko; nocą spal bardzo niespokojnie i gwałtownie się rzucał. Eleonora spoczywała na materacu obok małżeńskiego łoża, żeby chory mógł miotać się w pościeli, nie zagrażając nie narodzonemu dziecku.
Trzeciego dnia gorączka skoczyła jeszcze wyżej. Robert zaczął majaczyć, przewracając się gniewnie z boku na bok, to znów drżał oblany potem, a bywało, że czerwony na twarzy zastygał bez ruchu i tępo wpatrzony w baldachim wielkiej łożnicy, mruczał coś pod nosem, z cicha pojękując. Lecz gdy wracała mu przytomność, nie odrywał oczu od Eleonory, kiedy chodziła po komnacie lub przy nim siadała. Na jego spękanych od gorączki ustach wykwitał wówczas grymas uśmiechu. Ilekroć zaś żona wychodziła z sypialnej, nie mówił nic, tylko popłakiwał cicho.
Rozmawiając z Eleonorą, doktor Brackenbury nie uśmiechał się wcale. Patrzył na nią poważnym, choć wciąż łagodnym wzrokiem.
To prawdopodobnie jedna z dwóch chorób, wielmożna pani. Albo zimnica - wówczas wolno nam mieć nadzieję, że pacjent zacznie szybko wracać do zdrowia, jak tylko gorączka spadnie. Albo gorączka dymna, zwana też tyfusową, która jest znacznie groźniejsza. Przy tyfusie może dojść do powikłań. Wewnętrznych powikłań.
Kiedy będziemy wiedzieć, o która chorobę chodzi? - wykrztusiła przez zaschnięte gardło.
Przy tyfusie zawsze występują plamy. Czerwone plamy na klatce piersiowej i brzuchu - wyjaśnił.
Ale żadnych plam tam nie ma - zauważyła z błyskiem nadziei w oczach.
Plamy nie zawsze występują na początku choroby. Musimy czekać, nie tracąc wiary.
Czy nie da się zrobić nic więcej? Nie słyszałeś, panie, o żadnym lekarstwie?
Hmm... - mruknął.
O czymś, co mogłoby pomóc - ciągnęła. - Wiesz, że jesteśmy zamożną rodziną. Jeśli tylko istnieje coś, co da się kupić, na pewno to zdobędziemy.
Tak, jest pewna substancja, destylowana z kory określonych gatunków drzew i ponoć niezwykle skuteczna w zwalczaniu gorączki.
- Dobrze więc - rzekła Eleonora, podnosząc się z miejsca.
Doktor Brackenbury powstrzymał ją gestem ręki.
- Nie mam ani kropli tej substancji, pani. Te drzewa nie rosną w naszym kraju. Driakiew, o której mówię, jest niezmiernie rzadkim medykamentem. Jej zdobycie wymaga dużych starań i dużych pieniędzy. Słyszałem, że pochodzi z Chin.
Chiny leżały na drugim końcu świata i były równie odległe jak gwiazdy. Eleonora usiadła i zdenerwowana wyłamywała palce u rąk.
Nie zdążyłabym jej sprowadzić - szepnęła.
Ale można ją zdobyć - oświadczył lekarz. - Ludziom majętnym zazwyczaj się to udaje. Jeśli więc jakaś zamożna rodzina złożyła na ten lek zamówienie i jeśli go trochę zostało... Przypuszczam, że wasz protektor, wielki i bogaty pan, utrzymujący ogromny dwór... - Dyskretnie zakaszlał z nadzieją, że dość już powiedział.
W oczach Eleonory zalśniła odrodzona nadzieja.
- Niech pan napisze nazwę tej substancji, doktorze, a ja natychmiast siadam do listu. Owen, przynieś papier i pióro, a potem idź osiodłać konia pana Roberta. Zawieziesz list. Zdaje się, że księżna wraz z dziećmi przebywa teraz w Fotheringay. Hiob! Hiob! A, tu jesteś. Przywołaj dwóch zbrojnych i każ im siodłać dobre konie. Pojadą z Owenem. Zaraz wszystko ci wytłumaczę. Spiesz się! Doktorze, dziękuję za pomoc. Jeżeli moja pani ten lek posiada i jeśli ta mikstura uratuje męża, wynagrodzę cię po tysiąckroć. Niech cię Bóg błogosławi.
Zaprawdę mądry z ciebie człowiek, panie.
Pan Brackenbury skłonił się lekko.
- Przyjadę jutro, pani. Nie trać nadziei. Może się jeszcze okazać, że to jedynie zimnica. Zostań z Bogiem.
Po zamieszaniu wynikającym z pospiesznego odprawiania w drogę Owena, który wiózł gorącą prośbę Eleonory oraz torbę złota - ta zaś wymagała dozoru dwóch zbrojnych - we dworze zapadła cisza. Nie pozostało już nic oprócz czekania. Eleonora i Anys dzieliły między siebie trud czuwania przy Robercie, chorego bowiem ogarniał wyraźny niepokój, gdy nie widział w pobliżu przynajmniej jednej z nich.
Dworem zarządzał Hiob. Na czas choroby ojca Izabella wyjechała do Heleny, a Harry i Jan wraz z guwernerem zamieszkali u pana Shawe'a. Ksiądz Jakub zaglądał do sypialni dwa razy dziennie, by z panem i opiekunkami zmówić pacierze, lecz choć Eleonora chciałaby widzieć kapelana jeszcze częściej, jego obecność drażniła Roberta, dlatego też nie zachęcała duszpasterza do wizyt.
Rankiem czwartego dnia, kiedy doktor przyjechał zbadać pacjenta, zastał Roberta w swego rodzaju stuporze - chory leżał nieruchomo z na wpół przymkniętymi oczami, nic nie widział, nic nie słyszał i nie był świadom tego, co dzieje się dokoła. Wyraźnie zmartwiony medyk pochylił się nad pacjentem, przybrał zatroskany wyraz twarzy i przywołał Eleonorę.
- Spójrz pani - rzekł.
Spojrzała i serce załomotało w niej tak gwałtownie, że omal się nie udusiła. Lekarz rozwiązał koszulę Roberta, obnażając jego białą pierś obsypaną czerwonymi plamkami.
Słodki Jezu... - wyszeptała. - Czy to... Czy to...?
Obawiam się, że tak - odparł z powagą doktor. - Teraz już nie ma wątpliwości. To odrętwienie, ta wysypka... Niestety, nie ma już żadnych wątpliwości.
Na chwilę zaniemówiła. Szukając oparcia, sięgnęła za siebie i chwyciła szorstką, spracowaną dłoń Anys.
Co teraz będzie? - zapytała.
Jeśli nie wystąpią powikłania i gorączka szybko opadnie, jest pewna szansa. Lecz tych, którym udaje się przeżyć, choroba bardzo osłabia. Mąż może być inwalidą jeszcze długo po ozdrowieniu.
A jeśli wystąpią powikłania?
Pani, nie mogę robić fałszywych nadziei. Jeśli wystąpią powikłania, a nawet wówczas, kiedy ich nie będzie, twój mąż może umrzeć. Pozostaje tylko jedno: modlić się, żeby Pan Bóg zechciał okazać nam litość i jeśli taka będzie Jego wola, zachował swego sługę przy życiu.
Ale to lekarstwo, po które posłałam... To, o którym mi, panie, mówiłeś... Jeśli je przywiozą...? - wyszeptała.
- Nawet wtedy. Lekarstwo obniża gorączkę. Jeśli uda się tego dokonać, zanim pacjent opadnie z sił, jego szansa na wyzdrowienie będzie większa. To wszystko, co możemy zrobić. Na tyfus nie ma lekarstwa.
Pobladła, przez chwilę nie odrywała od niego wzorku i nagle runęła na podłogę zemdlona. Anys krzyknęła i rzuciła się na kolana. Potem szybko przywołała służebne.
Jest bardzo wyczerpana nerwowo - oświadczył lekarz. -Nie powinna się tak denerwować na kilka tygodni przed rozwiązaniem. Spróbujcie trzymać ją jak najdalej od sypialni chorego. Niech dużo wypoczywa. A ty, pani, czuwaj przy panu.
Spróbuję - rzekła Anys. - Tylko że nasza pani jest bardzo uparta, a to przecież jej mąż...
Wiem, dziecko, wiem. Ale spróbuj.
Namówię Hioba, żeby z nią porozmawiał. Czasem potrafi ją do czegoś nakłonić - mruknęła Anys bardziej do siebie niż do lekarza.
Przy pomocy służebnych przeniosła panią do innej komnaty, po czym wróciła, by czuwać przy łożu chorego.
Nic, nawet nowe argumenty Hioba nie powstrzymywały Eleonory od przesiadywania w komnacie Roberta. Czuła, że dziecku nic nie zagraża, a jej miejsce jest przy chorym. Od samego początku była silniejszą stroną ich układu i nigdy nie doceniała cichych zalet męża. W pierwszych miesiącach małżeństwa gardziła nim za jego słabość, za brak odwagi wobec ojca i choć skrywała to nawet przed sobą - za trudności w ich fizycznych zbliżeniach. Z czasem nauczyła się go cenić, lecz rzadko uświadamiała sobie fakt, że jej stosunek do męża ulega przemianie. Aż do chwili, gdy doktor jej uzmysłowił, że może go stracić. Dopiero wtedy jasno zobaczyła, czym będzie jej życie bez niego. Dopiero wówczas zdała sobie sprawę, ile dla niej znaczy ten spokojny, łagodny i kochający mąż.
Tak, zawsze ją miłował i cokolwiek robiła, zawsze przyznawał jej rację. Teraz dręczyły ją wielkie wyrzuty sumienia, że nigdy nie traktowała go w pełni jak męża, że w głębi serca nigdy mu się do końca nie oddała, choć z tego z pewnością nie zdawał sobie sprawy. Chciała się przed nim wyspowiadać, otworzyć i wyznać skrywany grzech. Zapragnęła usłyszeć, że ją rozumie, że jej wybacza. Naturalnie wiedziała, że to niemożliwe, nie liczyła na taki luksus. Postanowiła więc pielęgnować Roberta, ofiarowując mu wszystkie swoje umiejętności i całą cierpliwość. Nie oszczędzała się, gotowa trwać przy nim do końca i poświęcić dla niego życie dziecka albo własne. Tylko takie oddanie mogło uśmierzyć jej poczucie winy i wyrzuty sumienia.
Dlatego siedziała przy chorym mężu dzień za dniem, noc po nocy, a był to ciężki, łamiący serce wysiłek. Robert przez większość czasu leżał w odrętwieniu: nie ruszał się i nie mówił. Niewiele też mogła dlań zrobić: ocierała mu spocone czoło lub wraz z Anys czy jedną z pokojówek zmieniała pościel bądź podawała łyżką ziołowe odwary, wiedząc, że nie mają żadnego wpływu na przebieg tej strasznej choroby, która trzyma go w śmiertelnym uścisku. Bywały chwile, że wstrząsały nim gwałtowne dreszcze, a zaraz potem młócił powietrze słabymi ramionami i krzyczał coś albo mruczał w delirium.
Ciało kurczyło się na nim coraz bardziej, aż zaczął przypominać zszarzały szkielet, obciągnięty skórą upstrzoną czerwonymi, po części już sączącymi się plamami. Usta miał spękane i pobielałe z gorączki, język opuchnięty. W komnacie panowała stęchła duchota, cuchnęło dymem, ziołami, potem i słodkawym odorem gorączki, lecz doktor zabronił wpuścić tam choćby haust świeżego powietrza, twierdząc, że nawet najmniejszy jego powiew okaże się tragiczny w skutkach.
Hiob przekonał Eleonorę, żeby wychodziła na posiłki z komnaty chorego. Zdarzało się, że przy tej okazji siadała na chwilę w ogródku z ziołami. Cieszyło ją wówczas, że uciekła od stęchlizny sypialni, że oddycha delikatną wonią ziół i krzewów, czując na twarzy chłodny powiew wiatru. Hiob starał się ją zagadywać i przytrzymywać na dworze jak najdłużej, lecz poza Robertem nic jej nie interesowało i rzadko kiedy zauważała, że Hiob do niej mówi. Zmęczona, zmartwiona i pełna wyrzutów sumienia, nie dostrzegała nic ani nikogo.
Wreszcie siódmego dnia po południu, wcześniej niż się ich spodziewano, na zmordowanych i zbryzganych pianą koniach wrócili Owen i dwaj zbrojni. Przyjechali szarzy od kurzu i umęczenia; nie zatrzymali się w Fotheringay na nocleg. Mieli zaczerwienione powieki, ich konie ledwie trzymały się na nogach, lecz Owen ściskał w dłoni nieduży flakonik z wyciągiem z kory, a na piersi wiózł list od księżnej Cecylii.
- Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! - wykrzyknęła Eleonora i zacisnęła palce na flakonie z płynem.
Mężczyźni zwalili się w cieniu na ławy pod stajnią, zbyt wycieńczeni, żeby dojść do własnych kwater. Ich pełna poświęcenia jazda stanowiła dowód miłości dla pana, lecz Eleonora nie miała czasu im dziękować ani czytać listu od swojej dobrodziejki. Najszybciej, jak tylko pozwalał jej na to ciężarny brzuch, wbiegła do domu, a potem na górę, gdzie Anys z coraz mniejszą nadzieją czuwała przy pogrążonym w śpiączce chorym.
- Przywieźli! Anys, mamy lek! - zawołała, wyciągając do niej rękę z flakonikiem.
Anys zerwała się na równe nogi, wbiła wzrok w małą buteleczkę, z którą obie wiązały wszystkie nadzieje, i z wrażenia chwyciła się za gardło. Eleonorze tak się trzęsły ręce, że nie mogła odkorkować flakonu. W końcu podała go Anys, a sama osunęła się na krzesło i ściskając dłonie, wbiła oczy w męża. Anys wpuściła kilka kropli drogocennego wywaru do odrobiny mleka - tak jak poinstruował je lekarz na wypadek, gdyby lek jednak dotarł - po czym dźwignęła głowę pana i wlała mu płyn do ust. Przez chwilę nie działo się nic. Potem chory zakrztusił się, przełknął konwulsyjnie i z kącików ust wyciekło mu trochę mleka.
- Musimy powtarzać dawkę co cztery godziny - powiedziała Anys.
- Tak - szepnęła Eleonora.
Spojrzały sobie w oczy, a potem odwróciły wzrok, zawstydzone mieszaniną nadziei i strachu, którą wyczytały w swoich twarzach.
Minął długi wieczór i nadeszła kolejna długa noc. Co cztery godziny podawały lek nieprzytomnemu Robertowi, nie wiedząc, na co właściwie liczą i czy ten jakże cenny płyn w ogóle trafia do jego żołądka. Świece dopalały się, wreszcie zamigotały i zgasły. W palenisku został już tylko rozżarzony popiół. Eleonora i Anys przysnęły po obu stronach łóżka. W domu panowała grobowa cisza. Za zamkniętym oknem stała czarna i równie bezgłośna noc. Zrobiło się tak, jakby nadszedł koniec świata.
Eleonora ocknęła się z niespokojnej drzemki i wsłuchując się w tę nieziemską ciszę, ujrzała komnatę zalaną szarym światłem. Wszędzie perliła się owa charakterystyczna świetlistość, która poprzedza świt i poranny chór ptaków. „Chyba już czas na kolejną dawkę leku" - pomyślała. Z trudem wstała i podeszła do łóżka, Czuła się dziwnie wyobcowana z rzeczywistości, jakby sama miała gorączkę: dokuczały jej zdrętwiałe mięśnie, ogólne wyczerpanie i zmęczenie psychiczne. Była zesztywniała i zziębnięta; zauważyła, że ogień niemal wygasł. „To źle -przemknęło jej przez głowę. - Trzeba zawołać chłopca, żeby czym prędzej dołożył do kominka, zanim żar zgaśnie".
Wtem jej wzrok spoczął na twarzy męża. Zamarła i na chwilę w ogóle przestała myśleć.
Robert nie żył. Miał spokojną twarz, wygładzoną nieziemskim ukojeniem, i zanim jeszcze dotarło do niej, że nie słyszy chrapliwego oddechu męża, sam widok jego twarzy wystarczył, by zrozumiała, że Robert już odszedł. Patrzyła na niego z coraz intensywniejszym odczuciem, że żyje w nierzeczywistym świecie. Nie czuła nic. Zupełnie nic. Ani smutku, ani zdziwienia. Nic. Pomyślała tylko: „Teraz już nie ma po co palić w kominku".
Na dworze zagwizdał pierwszy kos - cichutki gwizd zawisł w przestworzach, drżący niczym rosa. W chwilę potem rozkrzyczał się na pełne gardło. Teraz nie musiała już zamykać okien. I nagle zapragnęła odetchnąć świeżością. Podeszła do okna i otworzyła je na oścież, wpuszczając do zatęchłej komnaty czyste, delikatne i wonne powietrze jutrzenki. Zamknęła oczy i głęboko zaczerpnęła tchu. Dziwne, że to, co wdychała i co upajało ją niczym stare wino, było tak niebezpieczne dla osłabionych chorobą. I właśnie wtedy usłyszała krzyk Anys.
- Pani! Spójrz tylko!
Odwróciła się. Kiedy Anys ocknęła się z drzemki i podeszła do łóżka, żeby popatrzeć na pana, odkryła, że chory po prostu śpi - śpi zupełnie zwyczajnym snem, spokojnie oddycha, a skórę ma chłodną i wilgotną. W chwili gdy owiało go rześkie powietrze, otworzył oczy i całkiem przytomnie spojrzał najpierw na Anys potem zaś na Eleonorę. Mimo spękanych ust próbował się nawet uśmiechnąć.
Eleonoro... - wyszeptał.
Och, moje kochanie, moje kochanie! - odparła także szeptem. - Wyzdrowiałeś!
Powietrze... tak ładnie pachnie... - powiedział z trudnością. Usiłował wyciągnąć rękę do żony. - Eleonoro...
Podbiegła do niego, ujęła go za rękę, upadła na kolana przy łóżku i wtuliła policzek w jego dłoń, to łkając, to znów się śmiejąc.
- Och, Robercie, Robercie! Myślałam, że nie żyjesz! - wyrzuciła z siebie niemądrze. - Anys biegnij obudzić domowników! Zawołaj Hioba. Powiedz wszystkim... - Lzy nie pozwoliły jej mówić dalej.
Był to dziwny, wspaniały dzień, zupełnie jak świąteczny. Nowiny rozeszły się po domu lotem błyskawicy: pan wyzdrowiał! Służący radośnie krzątali się wokół swoich zajęć, posyłając sobie uśmiechy. Eleonora cały dzień spędziła u boku Roberta, tak jak dotychczas, tyle że tym razem nie czuła zagrożenia, nastał bowiem czas najprawdziwszego szczęścia. Siedziała przy mężu, trzymając go za rękę. Najczęściej milczała, czasem coś mówiła, ale wciąż nie mogła się wprost nacieszyć, że został jej oszczędzony.
Był bardzo słaby i co pewien czas na kilka godzin zapadał w głęboki, spokojny sen, lecz gdy się budził, uśmiechał się do niej radośnie i rozmawiali ze sobą jak po rocznej rozłące.
Myślałam, że umarłeś... Zdało mi się, że i moje życie dobiegło końca - powiedziała pewnego razu. - Wszystko we mnie stało się czarne i puste.
Nie wiedziałem, że tak bardzo mnie miłujesz - rzekł Robert, a ponieważ był bardzo osłabiony, oczy zwilgotniały mu od łez wdzięczności. - Anys powiada, że nie opuszczałaś mnie ani na chwilę. Och, skowroneczku, ty mój, tak wiele dla mnie zrobiłaś.
- Nie, Robercie... - zaczęła zawstydzona.
Powstrzymał ją spojrzeniem.
- Wynagrodzę ci to - obiecał. - Wiem, że nigdy nie miałaś we mnie prawdziwego mężczyzny. No, może tylko raz...
Na to wspomnienie Eleonora spłonęła rumieńcem, lecz natychmiast ogarnął ją wstyd, że mąż sądzi, iż ją zawiódł.
Wszak nie było tak dlatego, że cię nie miłuję. Raczej dlatego, że miłuję cię aż za bardzo. Odkąd cię ujrzałem, miłuję cię sercem i duszą.
Przestań, Robercie! - wykrzyknęła stłumionym głosem. -Ogromnie się cieszę, że mnie miłujesz... - Nie mogła mówić dalej. - Jak tylko na dobre wyzdrowiejesz, będziemy bardzo szczęśliwi, tym razem naprawdę szczęśliwi. Pan Bóg jest dobry. Dał nam kolejną szansę.
Robert nie bardzo rozumiał, o czym Eleonora mówi, lecz osłabiony i zmęczony, nie myślał o tym zbyt długo. Pogrążył się w swoich rozważaniach.
- Wiesz, kiedy chorowałem, dumałem o wielu sprawach. Czułem, że jestem uwięziony we własnym ciele, że nie mogę się ruszać ani mówić, ale poza tym myślałem logicznie. Normalnie. Analizowałem nasze wspólne życie i to, jak się toczyło. Dużo czasu poświęciłem rozmyślaniu o lordzie Edmundzie i o tym, cośmy mu winni.
Eleonora dostrzegła na jego twarzy smutek i odgadła, co za chwilę usłyszy.
- I wiesz, co mi ciągle chodziło po głowie? - kontynuował. -Myśl o tym, jak lord Edmund umierał. Umierał zdradzony, Eleonoro. "Walczyłem przeciw niemu w bitwie, w której zginął. Zdradziłem go...
- Nie! - wykrzyknęła. - To wcale nie taki Przecież nie ty go zdradziłeś, tylko on zdradził ciebie! Nie trzeba dotrzymywać przysięgi danej złemu człowiekowi. Okazał się złym człowiekiem, więc przeniosłeś swoją lojalność na innego.
Znużony potrząsnął głową.
Chciałbym w to wierzyć. Miałbym lepsze samopoczucie. Ale nie mogę. Wiem jedno: mężczyzna nie dbający o honor, mężczyzna, który łamie przysięgę wierności złożoną panu, jest niczym. Kwestionowanie czynów suzerena nie należy do powinności wasala.
Jak możesz mówić coś takiego? - spytała porywczo. -Właśnie tego wymaga od nas sumienie! Gdybyśmy mieli ślepo wypełniać...
Właśnie, ślepo. Nie nam sądzić, po czyjej stronie racja, zrobi to za nas Bóg. A kiedy da się słowo... - urwał, zakaszlał, po czym dokończył myśl, tylko znacznie ciszej: - ...to na zawsze i zmieniać tego nie wolno. Byłem poddanym lorda Edmunda. I nadal nim jestem. Ale go zdradziłem.
Eleonora nie odpowiedziała, tylko rozpłakała się cicho. W głębi serca przyznawała mu rację, gdyż sama przysięgała lojalność Ryszardowi i wiedziała, że bez względu na to, co książę zrobi, powinna dochować mu wierności. A przecież właśnie do złamania podobnej przysięgi zmusiła swego męża. Co więcej, usprawiedliwiała jego zachowanie, pragnąć, żeby cała rodzina służyła panu, którego dawno wybrała.
Wymogła na Robercie zdradę. A przecież łagodny mąż wcale jej nie winił: winę wziął na siebie. Łkała więc bezsilnie do chwili, gdy do komnaty wszedł Hiob, przywołał służebne, kazał wyprowadzić Eleonorę z sypialnej i położyć ją w komnacie gościnnej.
- Musisz odpocząć, pani, inaczej zapadniesz na zdrowiu. Jesteś wyczerpana. Idź się przespać. Pan też się teraz zdrzemnie. Każę cię obudzić, jak tylko otworzy oczy. Tak będzie lepiej, prawda?
Nie protestowała. Rzeczywiście była wyczerpana i kiedy doszła do komnaty gościnnej, nie miała nawet sił zdjąć szat. Opadła więc na łoże i ledwie dotknęła głową poduszki, natychmiast zapadła w sen.
Przespała całą noc, a ponieważ Hiob po cichu wydał polecenie, żeby jej nie budzić, nikt jej snu nie zakłócał. Gdy się ocknęła, świt już dawno minął, ptaki śpiewały, a świat pachniał świeżością parującej w słońcu rosy.
Do pokoju weszła Anys.
- Dzień dobry ci, pani. Widzę, że dobrze spałaś. Od razu lepiej wyglądasz.
-Jak...?
Pan też spał. Obudził się głodny. Właśnie niosą mu jedzenie. Jest gorąca woda. Chcesz się, pani, wykąpać? Poczujesz się świeższa. Czy zjesz potem śniadanie?
Tak, Anys. Doskonale. Istotnie, czuję się dziś o niebo lepiej. Mam wrażenie, że mogłabym żyć wiecznie. Owszem, wezmę kąpiel. Muszę zrzucić z siebie to ubranie... Pewnie cuchnę jak żebrak, bo nie zmieniałam sukien chyba od tygodnia.
Podczas gdy Eleonora kąpała się i ubierała, Robert, podtrzymywany i karmiony przez Hioba, łapczywie pochłaniał jedzenie.
Lura - mruczał z obrzydzeniem między kolejnymi łyżkami kleiku. - Zjadłbym konia z kopytami, a dostaję rozwodnione pomyje.
Doktor Brackenbury mówi, że na początek nie powinieneś jeść stałego jedzenia, panie - tłumaczył Hiob.
Bzdury! - odparł Robert. - Jakże mam odzyskać siły? Na tej wodzie? Próbujecie mnie tu wykończyć czy co? Chcę mięsiwa i chleba, a nie wodnistej lury.
Dostajesz bardzo wzmacniający kleik, panie. - Hiob przerwał karmienie i skarcił pana spojrzeniem. - Jeśli zaś chodzi o zalecenia doktora Brackenbury'ego, jego słowo jest dla naszej pani najwyższym prawem.
Utyskując, Robert przełknął kolejną łyżkę kleiku.
- Człowiek sam chyba wie najlepiej, czego trzeba jego żołądkowi - mruknął.
Eleonora znowu przesiedziała przy nim całe przedpołudnie. Trzymali się za ręce i rozmawiali - rozmawiali ze sobą, nie mogąc się nagadać. Zaskoczył ją widok postarzałego, wychudzonego, szarego na twarzy Roberta. Patrząc na niego, nie wierzyłaby, że mąż żyje, gdyby nie fakt, iż tak pogodnie rozprawiał. Choć niedomagał fizycznie, był silny duchem - i właśnie to doprowadziło do tragedii.
Stało się tak, że Eleonora zostawiła Roberta w łożu, by odnaleźć dzieci i przekazać im dobre nowiny; Hiob, Anys i Owen zajmowali się domowymi obowiązkami, a przy rekonwalescencie został młody paź.
Robert kazał chłopcu przynieść jedzenie: zimne mięsiwo, trochę chleba i puchar czerwonego wina. Chłopiec zszedł do kuchni i zastał w niej tylko niewiele wiedzących pomocników Jacques'a. Złożył stosowne zamówienie, dostał to, o co prosił, i uginającą się od jedzenia tacę zaniósł panu do sypialnej.
- To mi się podoba! - oświadczył Robert. - Pomóż mi usiąść, chłopcze, i rozkrój no kurczaka. Byle jak! Niczym się nie przejmuj. Tnij na cztery części! Jestem zbyt głodny, żeby dłużej czekać.
Najadł się do syta i nim ktokolwiek spostrzegł, co się stało, paź odniósł tacę do kuchni. Robertowi od razu poprawiło się samopoczucie. Wywnioskował więc, że dobrze uczynił, tak się najadając - przecież sam wiedział najlepiej, co mu służy, a co nie. Po południu jednak zaczął odczuwać bóle brzucha, a potem wymiotować.
Eleonora natychmiast posiała po medyka i wytrwale podstawiała Robertowi miskę, ani razu nie mrugnąwszy powieką. Nieoczekiwane pogorszenie stanu zdrowia Roberta naprawdę ją przeraziło, lecz on, zawstydzony nieposłuszeństwem wobec zaleceń doktora, nie przyznał się do zjedzonego w tajemnicy posiłku, tak więc nie wiedziała, co się stało.
Kiedy przyjechał doktor, Robert skręcał się z bólu, wydalając krew i górą, i dołem. Gdy medyk pojął, w czym rzecz, twarz pociemniała mu z gniewu.
Co tu się dzieje? - zapytał. - Dostał stałe jedzenie, chociaż podkreślałem, że tego mu nie wolno!
Niczego takiego mu nie podawałam, doktorze! - wykrzyknęła przestraszona Eleonora. - Tylko kleik i mleko.
Mimo to jadł. Pani, wypytaj służących. Jedzenie zniszczyło go od środka.
Bardzo? - Ze strachu pobladła jak giezło.
Nie ukrywam, że stan jest bardzo poważny. - Urwał na chwilę, po czym dodał cicho: - Powinnaś, pani, sprowadzić do niego księdza.
Eleonora krzyknęła przeraźliwie i przypadła do łoża chorego. Chwyciła Roberta za rękę i ciągnęła ku sobie, jakby chciała wyrwać męża grożącemu niebezpieczeństwu. Ale on tylko zwijał się w cierpieniu i jęczał, nieświadomy obecności żony.
Pierwszych bólów brzucha dostał o drugiej po południu. O trzeciej przyjechał doktor. O wpół do czwartej Roberta złapały konwulsje. Wywracał przy tym uciekającymi w głąb czaszki oczyma, które - jakby parodiując życie - błyskały białkami spod nie domkniętych powiek. Za piętnaście czwarta już nie żył.
W pierwszym odruchu Eleonora chciała własnymi rękami zabić chłopca, który przyniósł Robertowi jedzenie. Potem groziła, że oskarży go o morderstwo, ale Hiob odwiódł ją od tego zamiaru, tłumacząc, że paź wypełniał tylko polecenie pana, do czego wszak obliguje go służba. Skończyło się tym, że zwolniła nieszczęśnika z ostrzeżeniem, iż jeśli kiedykolwiek zobaczy go w Yorku, zażąda jego głowy.
Roberta pochowano z wielkim splendorem w krypcie pod podłogą kaplicy Morland Place, a na ucztę pogrzebową przybyły setki żałobników. Rozmachem i wystawnością stypa pobiła wesele Edwarda. Wzniesiono dwa marmurowo mosiężne pomniki: jeden w kościele Świętej Trójcy w mieście, drugi w przydomowej kaplicy. Oba przedstawiały Roberta w stroju mistrza Kompanii i nosiły napis: „Bóg jest początkiem życia".
Głęboki smutek Eleonory dochodził do głosu jedynie w chwilach, kiedy była sama. Przyszło jej bowiem zarządzać nie tylko domem, ale i gospodarstwem - była więc zarówno panią, jak i panem majątku. Musiała też przygotować sobie czarne żałobne szaty i przyszykować się do porodu, którego termin przypadał na koniec sierpnia lub początek września. Miała urodzić pogrobowca, ostatnie dziecko w jej życiu.