01 Kiedy piorun uderza


Jenny Carroll

KIEDY PIORUN UDERZA

1

Mam to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie. Właśnie. Oświadczenie. Mam opisać, jak do tego do­szło. Od początku do końca.

W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. Poza tym serwują kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę.

To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie.

Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie.

To wszystko przez Ruth.

Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w ko­lejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedział Ruth, że jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, tak jak Elvisa.

To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.

A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie bezkarnie wygadywał takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce?

No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyja­ciółka w takich okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam mu pięścią.

Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby ob­rywać pięścią, i to regularnie. To skończony dupek.

I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, za­chwiał się i poleciał w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył moją pięść i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos, jak zamierzałam, trafiłam go ostatecznie w szyję.

Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak.

Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylą­dowała wielka, mięsista łapa i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział...

Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą ją musieli pochować w pudle fortepianu. Tego akurat nie wi­dział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny piłkarskiej pię­ścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć.

- Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright. Wyprowadził mnie z kafeterii i zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów.

Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywia­jąc się zawartością brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej torbie były złote łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam, żeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez chwilę dawką nasyco­nego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczę­ście, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki.

Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright po­wiedział „Goodhart” tym swoim głosem, od którego przecho­dzą ciarki.

- O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespo­dzianka. Frytkę?

Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach.

- Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej.

- Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlep­szego obrońcę - oznajmił.

Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą.

- Jessico - powiedział. - Czy to prawda?

- Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił - wyjaśniłam. Pan Goodhart potrząsnął głową.

- Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat.

- Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gość naprawdę jest skończonym dupkiem.

To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali się usłyszeć. Pan Goodhart tylko prze­wrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za chwi­lę dostanie zawału.

- W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usi­łując, jak sądzę, podtrzymać u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym.

Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy usiadłam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce zwinął w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czer­wony na twarzy, a na środku czoła pulsowała mu drobna żyłka.

- Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.

Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspo­kajającym tonem, jakby trener Albright był bombą, którą trzeba rozbroić:

- Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że mło­da kobieta o wzroście metr pięćdziesiąt może dotkliwie pobić obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży dziewięć­dziesiąt kilo.

- Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest odporny na sarkazm. - Chłopak nie może mi się rozkleić.

- To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeży­cie - powiedział pan Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessi­cę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny.

Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich słów jak „traumatyczne” czy „adekwatny”, bo powiedział tylko:

- Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich!

Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do drzwi. Położył dłoń na ramieniu trenera, mówiąc:

- Zajmę się tym, Frank.

Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i za­mknął drzwi.

- Uff - powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do jedzenia. - No więc - odezwał się, żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z naszym postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy nas przewyższają wzrostem i masą?

Gapiłam się na ketchup.

- To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff.

- O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata?

- Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je do ust. - O Ruth.

- O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburge­ra. Plama ketchupu jeszcze się powiększyła. - A co z Ruth?

- Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, jak Elvisa.

Pan Goodhart przełknął.

- To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu.

- Wiem - wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie miałam innego wyjścia, tylko mu dołożyć.

- No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na tym, że jeśli bijesz tych chłopców, to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo nieprzy­jemnie.

- Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka.

- Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką.

- Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio zaczęłam ćwiczyć kick boxing.

- Kick boxing - powiedział pan Goodhart.

- Tak - potwierdziłam. - Mam wideo.

- Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment, Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę.

Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swo­ją żoną, która ma, zdaje się, problem z kolejnym dzieckiem, Russelem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta nie­wiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał nieba. Miasto, w którym mieszkam, jest dość płaskie, więc z każ­dego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy niebo było szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprze­ciwko szkoły, na niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.

W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury, trudno było jednak powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie.

- Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie, nie chciałem powiedzieć, że go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale...

Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko najstar­szym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy rzucają się do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy.

- W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słu­chawkę. - No, o czym to mówiliśmy, Jess?

Powiedziałam:

- Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową.

- Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico.

- Albo któregoś dnia oberwę.

- Świetnie to ujęłaś.

- I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu.

Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem.

- Tak, to także prawda.

- Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu, muszę sobie uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą.

Pan Goodhart klasnął w dłonie.

- Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczy­nasz rozumieć.

Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta już prawie dwa lata i znałam jego punkt widzenia.

Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędzi­łam kupę czasu w poczekalni, przeglądając różne broszurki, i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia kariery w siłach zbrojnych.

- Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję. Spróbuję się poprawić.

Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał.

- Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię.

- Ehe?

- Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej w szkole - oznajmił, żując frytkę. - Na dokładkę do tych sied­miu tygodni, które zarobiłaś poprzednio.

Uśmiechnęłam się.

- Panie Goodhart?

- Tak, Jessico?

- Ma pan ketchup na wardze.

Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale przecież nie zagroził, że zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by mu poszło w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki w szkole to dla mnie betka w porównaniu z telefonem do starych.

Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl o normalnym życiu już i tak wydaje mi się nierealna. Niedo­brze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia do­datkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dosta­nie się do college'u znacznie by wzrosły.

Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłużej. Można odrabiać lekcje, jak się chce, można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie zała­piesz na szkolny autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność wracać do domu autobusem z pierwszakami i całym tym towa­rzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest dla niej dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapew­niony transport. Moi rodzice jeszcze się nie połapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych.

Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszy­mi rzeczami i na pewno nie przyjdą na żaden występ. Całe szczę­ście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletów.

W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, tego samego, kiedy rąb­nęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to przez nią wpadłam w tarapaty.

- O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwar­tej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli upychać nas w au­dytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które odbywa próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam nie wolno im przeszkadzać i nawzajem, chyba że potrzebują dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części dekoracji albo ustawienia czegoś.

Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto znam w tej chwili na pamięć. Jest tylko jedno „ale”: na cholerę mi to?

- O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie wi­działaś. Jeff ubabrał się po łokcie w przyprawach. Po tym, jak go rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe.

- Taak - powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Od­siadka nie jest może taka straszna, ale do przyjemności nie nale­ży. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy.

Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego ka­brioletu, który Ruth kupiła za pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i nie miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie, że zniknął. Kiedy jednak postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak pozo­stali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na mo­tocykle (większość z nich to wieśniaki albo młodociani prze­stępcy - jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w rodzaju:

- Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to:

- Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił.

Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar mi­cwy kupił trans ama. Choć według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, że kogoś poderwie.

- Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespa­cerować się do domu.

Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem przepływały nad myjnią samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami.

- Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana:

- U - hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak bę­dziemy szły szybko.

- Zaraz będzie lało.

Ruth spojrzała w niebo, zezując.

- Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową.

- Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czy jak?

Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrze­ba, żeby jej zepsuć humor. Ciągle była nie w humorze, chyba z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlate­go chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę schudnie. Wiedziałam, że na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka.

- Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że obie powinnyśmy zadbać o figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od róż­nych imprez na basenie.

Parsknęłam śmiechem.

- Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie.

- Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwy­kle pożytecznym ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo ka­lorii co w biegu.

Popatrzyłam na nią uważnie.

- Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział?

- To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie?

- Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff Day.

- Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspólnego. Po prostu myślę, że czas zadbać o linię.

Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczegól­ny widok. Jest moją najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż ja będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie - wygląda dokładnie tak samo jak pierw­szego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone włosy, ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych oprawkach, dość wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie o tym po pięciu minutach naszej pierwszej wspólnej gry w klasy). Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego w zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była ubrana. Po pierwsze miała na sobie czarne legginsy, bluzę z wiel­kimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To jesz­cze nie koniec.

Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie żartuję - na głowie i na nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że wygląda jak spor­towiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzikowana gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówio­ne w sprzedaży wysyłkowej dzieło Ćwicz z Oprali albo coś podobnego.

Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o tych opaskach, jeden z chłopaków z odsiad­ki zatrzymał się koło nas na indianie.

Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rze­czą, jakiej zawsze pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy zdejmują tłu­miki z motocykli, hałasują jak opętani i urządzają konkursy sko­ków przez „śpiącego policjanta” na parkingu dla nauczycieli. Ten człowiek nastroił swój motor tak, że mruczał cichutko, jak mały kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię.

A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy.

- Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie na krawężniku. - Podwieźć cię?

Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron na­szej szkoły, powstał z grobu i zjawił się przede mną, prosząc o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym bardziej zaskoczona.

Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć.

Odparłam bardzo spokojnie:

- Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo.

- Będzie lało.

Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi.

- Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami.

- Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając się nie zwracać uwagi, jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne pośladki.

Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała.

Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową szczęką, jak u większości chłop­ców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go złamano parę razy?

Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, krę­cone włosy wołały o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych oczu oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu.

Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych uj­mujących cech. Wpatrywała się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludożercą.

- O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był?

- Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to:

- Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie wierzę, że z nim rozmawiałaś.

Spokojnie. Wszystko wyjaśnię.

Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzie­ciaki z obszarów wiejskich hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie zadają się ze sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo mają więcej pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawni­kami albo nauczycielami. Wieśniaki myślą, że są lepsi od miasto­wych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice wieśniaków to robotnicy albo farmerzy.

W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani prze­stępcy, mięśniaki - raczej lubiani sportowcy, a także cheerleaderki - ale linia głównego podziału przebiega między wieśnia­kami i miastowymi.

Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest wieśniakiem. Dla upiększenia obrazka dodam, że prawie na pewno jest również młodocianym przestępcą.

No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także nale­żę, albo w niedalekiej przyszłości będą należeć do tej kategorii, jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad dotyczących panowania nad uczuciem gniewu.

- Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na pewno nie macie żadnych wspólnych zajęć. To zdecydowanie nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do więzienia - dodała drwiąco. - Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga.

Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie?

Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - praw­dziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerażają Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my.

No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach.

- Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy może­my się stąd ruszyć, zanim zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet.

Ruth nie dawała jednak za wygraną.

- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie było?

- Nie wiem - powiedziałam.

Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po raz pierwszy chłopak zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję, może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić kogoś pięściami, ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała - tylko metr pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać - i nie zawracam sobie specjalnie głowy makijażem czy ciuchami, ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem nieźle.

Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świę­tego spokoju, i odpowiada mi ich brązowy kolor - nie bawię się eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre dziewczyny z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, któ­re pasują do opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka.

Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w so­botnie wieczory, jest taki, że mam do wyboru albo siedzieć w do­mu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść.

Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się wyłącznie z „chłopcami, którzy idą do college'u”. Czytaj: mia­stowymi.

Na czym to stanęłam? Aa, tak.

No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierw­szym facetem, który zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić.

Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić.

- Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy, przyjęłabym jego propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle.

- Nie mogę uwierzyć.

Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy szans uciec przed deszczem, chyba że poruszałybyśmy się z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów na godzinę. Sprawna fizycznie to ona nie jest.

- Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się włóczyć na motocyklach z jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu.

Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują w końcu półnagą, rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić?

- Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki?

Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi plecami. Były ogromne, jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu.

- Wiesz - powiedziałam - właściwie nic nie mogę poradzić na to, że ich znam. Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy.

- Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz?

- Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani Clemmings musi codziennie sprawdzać listę, więc w ten spo­sób poznaje się imiona. Tak po prostu jest.

Ruth potrząsnęła głową.

- Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił - zabiłby mnie - gdybym wróciła do domu na motocyklu jakiegoś wsioka.

Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zapropo­nował Ruth przejażdżkę na motorze, były bliskie zeru.

- Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi - jest dość przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?

- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno nam rozmawiać.

Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się przy nazwanej z fantazją ulicy Szkol­nej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic spe­cjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wycho­dzi się na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana.

Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły pierwsze wielkie, ciężkie krople deszczu.

- Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz.

- Przeleci - stwierdziła Ruth.

Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawi­ca rozdarła niebo; piorun trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś ki­lometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barie­rę dźwięku.

- Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to:

- Może powinnyśmy się gdzieś schować.

- I to natychmiast - stwierdziłam.

Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były me­talowe trybuny otaczające boisko. A wiadomo, że podczas bu­rzy nie należy się chować pod niczym metalowym.

Wtedy właśnie zaczął padać grad.

Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego po­biegłyśmy pod te trybuny. A jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło, to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten konkret­nie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesa­dzam. Był olbrzymi. I tłukł niemiłosiernie.

Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zupełnie jakby nas zamknięto w ogromnej maszynce do prażenia popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po głowach.

Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami, odbijając się od nich rykoszetem i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele moż­na było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła:

- Przepraszam!

Na co odparłam jedynie „Auu”, bo wielki odłamek gradu odskoczył od ziemi i wyrżnął mnie w łydkę.

- Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro.

- Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina.

Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zda­nie. Co widać, jak się przeczyta uważnie parę pierwszych lini­jek tego mojego oświadczenia.

Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna z nich dotknęła widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu wstrzą­snął trybunami.

- To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja wina.

- Ruth, na miłość boską, ty płaczesz?

- Tak - odparła, pociągając nosem.

- Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. - Już przed­tem zdarzało nam się ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - Pamiętasz, jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lek­cji gry na wiolonczeli?

Ruth wytarła nos rękawem bluzy.

- I musiałyśmy się schować w twoim kościele?

- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedzia­łam.

Ruth roześmiała się przez łzy.

- Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świą­tyni gojów.

Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to moja najlepsza przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko dlatego, że czasem zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest dużo bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej szkoły, ponieważ czyta jedną książkę na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe programy telewizyjne.

Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna.

Teraz akurat nie była.

- Och, Boże - jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas, pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda?

Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tor­nado. Zajmujemy trzecie miejsce na liście stanów, w których najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę miałam okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na Środkowym Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również prawdą, że huragany zdarzają się właśnie w tej porze roku.

Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliżanie się trąby powietrznej. Niebo miało dzi­waczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze wiał zim­ny wiatr. Do tego ten przeklęty grad...

Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, żeby się nie martwiła, kiedy krzyknęła:

- Jess, nie...

Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tam­tej chwili nastąpił potężny wybuch, który zagłuszył wszystko.

2

To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To był piorun, który uderzył w metalowe trybuny. A potem powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam.

Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie piorun.

Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało.

W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedy­nie krzyczącą Ruth. Nie stałam w tym samym miejscu co przed sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej.

Och, i czułam silne łaskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chce­cie coś włączyć do kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafia­cie palcem do gniazdka?

Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta razy mocniej.

- Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za ramię. - O, mój Boże, Jess, w porządku?

Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przed­tem. Nadal miała na sobie opaski przeciwpotowe.

Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się zaczęło.

A potem było jeszcze gorzej.

- Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest.

Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wte­dy nic mi nie było. Czułam tylko to łaskotanie. To nie było nieprzyjemne. Właściwie, kiedy minęło zaskoczenie, poczułam się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozu­miecie?

- Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad ustał.

- Jess - zawołała Ruth, potrząsając mną jeszcze raz. - Ude­rzył cię piorun. Nie rozumiesz? Uderzył cię piorun!

Popatrzyłam na nią. Wyglądała zabawnie w tej opasce na gło­wie. Wybuchnęłam śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panień­skim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, a nikt z ro­dziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo. Miałam ochotę się śmiać. Na okrągło.

- Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż głowę między kolana.

- Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować w tyłek na pożegnanie?

To mi się wydało strasznie śmieszne. Zaczęłam chichotać. Dostałam histerii ze śmiechu.

Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego.

- Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Mo­żesz zemdleć. Spróbuję złapać jakiś samochód. Trzeba cię za­brać do szpitala.

- Eee, daj spokój - powiedziałam. - Wcale nie muszę iść do szpitala. Już po burzy. Chodźmy.

I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie stało.

Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie stało. Czułam się dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam, odkąd mój brat, Douglas, wrócił z college'u.

Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta.

- Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować...

- Hej - zawołałam. Niebo znacznie pojaśniało, grad pod stopami chrzęścił, pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na jakimś nie­biańskim przyjęciu.

- Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz. Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w kwietniu!

Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że bro­dziła w nim po kostki w swoich nike'ach. Patrzyła na mnie.

- Jessica - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Jessica, po­słuchaj. - Ściszyła głos niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze, bo wiatr ustał i przestało grzmieć. - Jessica, mówię ci, nie jest w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wy­chodził.

- Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby w jej stronę. - Fajnie. Ruth puściła moją rękę i odwróciła się zniesmaczona.

- Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź do szpitala. Umrzyj na zawał serca. Akurat mnie to wzrusza.

Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych podeszwach.

- Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił ze mnie dzisiaj w kafeterii. Jeff Day naprawdę miałby za swoje, co?

Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z po­wodu zbyt szybkiego tempa. Ale szybko dla Ruth oznacza nor­malne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej kro­ku.

- Czekaj - zawołałam. - Czy nie byłoby cool, gdybym mo­gła stanąć w ogniu błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz, kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się trzymali z daleka od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę.

Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się na mnie gniewać, ale jej nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła wszędzie widoczne ślady. Widziałyśmy zwalone konary drzew, strzaska­ne gradem szyby samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną. To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i wozów straży pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy Szkolnej i Pierwszej, „Kro” było zerwane i zostało tylko „ger”.

- Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger” jest otwarte, a „Kro” zamknięte.

Nawet Ruth musiała się na to roześmiać.

Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów - wspo­minałam, że mieszkamy obok siebie, prawda? - Ruth przestała się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już miałam po­biec alejką w stronę ganku, kiedy Ruth wydała z siebie napraw­dę ciężkie westchnienie i powiedziała:

- Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym z mamą i tatą. O tym, co się zdarzyło.

O, pewnie. Już lecę im oznajmić, że uderzył mnie piorun. Mieli teraz dużo poważniejsze rzeczy na głowie.

Nie powiedziałam tego głośno, ale Ruth widocznie czytała w moich myślach, bo dodała:

- Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć. Czytałam o ludziach, których uderzył piorun, tak jak ciebie. Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca.

- Ruth!

- Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem, że mają inne zmartwienia, z Douglasem i w ogóle. Ale...

- Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porząd­ku.

- Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że z Douglasem wszystko w porządku. No dobrze, posłuchaj. Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to ko­muś o tym powiesz?

To było jeszcze do przyjęcia. Przysięgłam uroczyście nie umrzeć na zawał serca. Potem pożegnałyśmy się na trawniku przed moim domem.

Już prawie wchodziłam do środka, kiedy zdałam sobie spra­wę, że dereń przy podjeździe - który tamtego ranka pięknie kwitł - jest kompletnie ogołocony, jak w środku zimy. Grad ze­rwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek.

Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie i takich rzeczach. Na przykład stary uschły dąb w Jane Eyre stano­wi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc wydaje mi się, że gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przy­jąć, że dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość.

Tyle że oczywiście, podobnie jak Jane, nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Symboliczna wymowa ogołoconego derenia kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi przez myśl coś w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko”.

Potem weszłam do domu.

3

Mieszkam - a jest zapewne istotne, żebym podała swój ad­res w oświadczeniu - z rodzicami i dwoma braćmi w du­żym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na tej ulicy.

Nie mówię tego, żeby się przechwalać. Tak po prostu jest. Kiedyś to był dom farmerów, ale nie byle jaki - z witrażowymi oknami i innymi ozdobami. Ludzie z Towarzystwa Historycz­nego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to naj­starszy dom w naszym mieście.

To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że jesteśmy biedni. Mój ojciec ma trzy restauracje w centrum, tylko osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te restauracje to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtań­szy ze wszystkich bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również.

W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przy­jaciół. Ale nie licząc Ruth, spotykam się tylko z kilkoma znajo­mymi, głównie z orkiestry. Ruth gra pierwszą wiolonczelę, a ja trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami - głównie z drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji ro­gów, a także z jedną czy dwiema osobami grającymi na wiolon­czeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się raczej na uboczu.

No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów. Mój pokój znajduje się na trzecim piętrze. Trzecie piętro to zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna. Oprócz mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieści­łam się cała w mansardowym oknie i długie godziny spędzałam na obserwowaniu tego, co się działo na Lumley Lane. Raczej niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł wejść wyżej i to mi się strasznie podobało. Wyobrażałam sobie, że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią morską, ja zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej mieliźnie, czyli na naszym trawniku.

Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynają się za drzwiami frontowy­mi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi także wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często mówi voila. Ale oczywiście żartem. Taka jest moja mama). Pro­blem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo­nymi drzwiami, salon, który ma oszklone drzwi prowadzące do jadalni, z której, przez oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni. Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja mama widzi go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś w głębi domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę.

Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła - kuchnia jest dość daleko od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!”

A to wróżyło kłopoty.

Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tra­cąc nadziei, że pan Goodhart nie pośpieszył się i nie zadzwonił do niej - położyłam plecak i flet, i wszystko inne na ławeczce przy schodach i ruszyłam przez salon i jadalnię, wymyślając po drodze jakąś historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na wypadek gdyby wściekała się akurat z tego powodu.

- Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy zna­lazłam się na wysokości stołu w jadalni - który ma wbudowany w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła na­cisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zwa­żywszy, że nie mamy służby, jest okropnie denerwujące, zwłasz­cza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno nam się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez prze­rwy, a to doprowadzało mamę do szału - dodałam jeszcze:

- Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Mu­sieliśmy gnać galopem i chować się pod trybunami, i ciągle grzmiało, i...

- Spójrz!

Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike sie­dział zgarbiony na blacie w kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwe­go, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze pa­miętam, z wyjątkiem dnia, kiedy dostał maca na gwiazdkę. Tak, ten komputer go uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzyma­ła mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam go przeczytać, co zresztą nie było istotne.

- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. - Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A czego, jak myślisz, dotyczy?

A ja na to:

- Ojej, Mikey. Gratuluję.

- Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjal­nie poruszony.

- Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać listem. - Kochany Mikey! Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca zwy­cięstwa.

Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na ogół zachowuje się całkiem podobnie jak inne mamy. Czasa­mi pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu, zajmując się takimi rzeczami, jak wymiana kafelków w łazien­kach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swo­imi dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu - chociaż nic w tym zaskakującego, bo na egzaminach końco­wych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głę­bi.

- Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Mastrianiego na homara.

- Super - oświadczyłam. - Czy mogę zaprosić Ruth? Mama machnęła nieznacznie ręką.

- Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się na rodzinny obiad bez Ruth? - W jej głosie zabrzmiał sarkazm, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zapro­sić?

Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś” jasno wynikało, że ma na myśli dziewczynę. Ale Mike'owi w ciągu całego jego ży­cia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie Claire Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młod­sza od niego o rok, a ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na świecie. Claire, gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie so­bie przecież zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, przez całe wakacje, kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi z tego dachu aż do końca sezonu, chyba że jakiś przystojniak w samochodzie zaproponuje jej wycieczkę nad jeziorko.

Claire jest albo uzależniona od promieni ultrafioletowych, albo też cierpi na zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzłam.

Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat zaprosił „kogoś” na obiad. Nawet gdyby jakimś cudem się na to zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim ty właś­ciwie jesteś?”.

- Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak bu­rak, chociaż byłam tam tylko ja i mama. A gdyby tak Claire Lippman była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić.

- Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - powiedziała mama. Moja mama nie tylko często naśladuje francu­ski akcent, ale również cytuje Szekspira oraz operetki Gilberta i Sullivana.

Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do matek innych ludzi ze szkoły.

- Zrozumiałem, mamo - wydusił Mike przez zaciśnięte zęby. - Tylko nie dzisiaj, dobrze?

Mama wzruszyła ramionami.

- W porządku. Jess, jeśli się wybierasz, to nie ma mowy, żebyś poszła w tym. - Mówiąc „to”, miała na myśli strój, jaki noszę zazwyczaj - T - shirt, dżinsy i adidasy. - Przebierz się w tę sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc.

No tak. Mamie trochę odbija na tym punkcie, żebyśmy ubierały się tak samo. Absolutnie nie żartuję. To było słodkie, kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo daję, nie ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które pasują do sukienek mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki wykonane przez moją mamę są jak z Domku na prerii.

Można by pomyśleć, że skoro nie mam problemów z przy­łożeniem pięścią wysportowanemu chłopakowi, to nie powin­no mi być trudno powiedzieć mamie, żeby przestała szyć dla mnie bliźniacze sukienki.

Ale gdyby wasz ojciec obiecał kupić wam harleya na osiem­naste urodziny, pod warunkiem że będziecie nosić te sukienki bez protestu, też byście na to poszli.

- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi schodami, których kiedyś, na przełomie wieków - dziewiętna­stego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano - używała służba. - Powiem Douglasowi.

- Och - usłyszałam głos mamy. - Jess?

Nie zatrzymałam się. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Że­bym nie zawracała Douglasowi głowy. Zawsze to mówi.

A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym rów­nież z panem Goodhartem, który przypuszcza, że Douglasowi pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę. Więc często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego po­koju, na których jest wielki napis „Nie wchodzić” i pukam bar­dzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!”, i włażę.

Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych świąt, kiedy musieliśmy z tatą wyważyć drzwi jego pokoju.

Douglas leżał na łóżku, czytając komiks. Na okładce był wi­king i dziewczyna o wydatnym biuście. Odkąd wrócił z colle­ge'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we wszystkich komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem.

- Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku.

- Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. - Już słyszałem. Przypuszczam, że wszyscy sąsiedzi też.

- A tam - odparłam. - Nie o to chodzi. Spojrzał na mnie znad komiksu.

- Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do Mastrianiego, żeby to uczcić, ale ja nie pójdę. Musi się przy­zwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym ra­zem, kto wie, czy ci nie oddam.

- Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam cię bić. Niespecjalnie.

- No to co jest? Wzruszyłam ramionami.

- Piorun mnie uderzył.

Douglas zagłębił się ponownie w komiksie.

- Aha. Zamknij drzwi, wychodząc.

- Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chcia­łyśmy przeczekać burzę pod trybunami koło szkoły...

- Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na mnie wzrok - są metalowe.

- No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w try­bunę, a potem wiem tyle, że znalazłam się półtora metra dalej i wszystko mnie swędziało, i...

- Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko bzdura, Jess.

- Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth.

- Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną, gdyby tak było.

- Douglas, mówię ci, tak było.

- Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwy­cił mnie za prawą rękę i odwrócił ją do góry dłonią. - A rana wyjściowa? Piorun wszedłby w jednym miejscu, a wyszedł dru­gim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształ­cie.

Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dło­nią. Na żadnej nie było gwiaździstej blizny.

- Sama widzisz.

Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich rzeczach, ponieważ jedynym jego zajęciem jest czytanie, a nie­kiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy.

- Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś, w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki.

Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks.

- A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. - Jestem zajęty.

Podniosłam się z westchnieniem.

- W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego poża­łujesz. Mama mówiła, że zjemy homara.

- Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim przyjęciu na uczelnię - odparł Douglas, nie podnosząc głowy znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło.

Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ści­snęłam mocno.

- No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kar­tofli, z kapitanem Larsem i jego cycatą pięknością Helgą.

Douglas posłał mi niechętne spojrzenie.

- Ona się przypadkiem nazywa Oona - oświadczył. Schował się z powrotem za komiksem. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam do swojego pokoju. Nie martwię się o Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem jestem chy­ba wyjątkiem w mojej rodzinie. Ja i może jeszcze tata. Douglas zawsze był dziwakiem. Mam wrażenie, że przez całe życie tłu­kłam ludzi, którzy nazywali mojego starszego brata downem, przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobo­wiązana, żeby im dać po gębie. Nie będą obrażać mojego brata. To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata na­uczył mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawi­dłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o to, że kciuk trzeba trzy­mać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę razy go zwichnęłam.

Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc w końcu biłam się za jego plecami. Musiał czuć się upokorzony - młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego brata. Nie sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarze­nia. Mam na myśli jego próbę samobójczą. W końcu kto by się chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra biła się za niego w szkole.

Prawda?

W każdym razie, kiedy dotarłam do swojego pokoju, za­dzwoniłam do Ruth i zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na kolejną dietę, nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale również z powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael jej się nie podoba, ale mówiąc między nami, zadurzyła się w nim. Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję.

Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam:

- No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący. Może nie tyle homar, co całe to masło... ale w końcu to specjal­na okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle. Chyba powinnam pójść. Dobra, idę.

- Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Mu­szę się przebrać.

- Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama nie każe ci chyba włożyć jednej z tych lesbowatych sukienek, co? - Milczałam, więc po chwili Ruth odezwała się znowu: - Wiesz, wydaje mi się, że motocykl to za mało. Twój tata powinien ci kupić cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża.

Ruth uważa, że moja mama cierpi z powodu ucisku ze stro­ny patriarchalnego społeczeństwa, reprezentowanego głównie przez mojego tatę. Ale to nieprawda. Mój tata byłby zachwyco­ny, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na punkcie Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twier­dzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu do pracy, bo kto go upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek?

Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z les­bowatych sukienek mojej mamy, chociaż „lesbowate” nie jest dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki, jakich znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż włożyli na siebie coś takiego, no, chyba że w Halloween. Ale mniejsza o to. Rozłączyłam się i zaczęłam się rozbierać. Prze­ważnie nie wychodzę z dżinsów i T - shirtów Zimą wkładam sweter na wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektó­re dziewczyny. Czasami nie biorę nawet rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie.

W każdym razie nie było, dopóki Rob Wilkins nie zapytał, czy mnie odwieźć do domu. Dla czegoś takiego warto by może nawet wysuszyć rano włosy suszarką.

Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się do­myśliła. A zorientowałaby się natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?” zapytałaby pewnie.

Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że nie wykryłaby, dla kogo nałożyłam sobie tę piankę.

Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do gło­wy, że może Douglas się pomylił. Może gdzieś na moim ciele jest jednak gwiaździsta blizna, niekoniecznie na dłoniach. Na przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej.

Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żad­nych blizn. Nawet odrobiny brudu między palcami.

To było ze strony Roba Wilkinsa dość niezwykłe, żeby mi zaproponować podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po prostu razem odsiadywaliśmy karę. No, może nie całkiem tak. W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego roku nauki, ale z jakiegoś powodu - dobra, pewnie nie zaliczył za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozma­wiał z kolesiem z tyłu, też wieśniakiem. Oczywiście podsłuchi­wałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym guście, głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach.

Czasami nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie wtrącić. Raz na przykład oświadczyłam, że moim zdaniem Steven Tyler nie jest geniuszem muzycznym. I że według mnie artysta znany uprzednio pod pseudonimem Prince jako jedyny ze współczesnych wykonawców zasługuje na miano geniusza. Potem przez jakiś ty­dzień analizowaliśmy ich teksty i Rob w końcu przyznał mi rację.

A kiedyś dyskutowali o motocyklach i chłopak za Robem gadał w kółko o kawasaki, a ja wtrąciłam: „Coś ty, chory? A ame­rykańskie to gorsze?” i Rob przybił mi piątkę.

Trener Albright spędzał czas głównie poza klasą. Obowiąz­ki wynikające z opieki nad drużyną piłkarską zmuszały go do zadawania nam pytań z końca rozdziału w charakterze samo­dzielnej pracy na lekcji. Znacie ten rodzaj pytań. Jaką funkcję pełni śledziona? Ile spermy dziennie wytwarza dorosły męż­czyzna? Pytania, o których zapomina się równo z dzwonkiem.

Uznałam, że na następny dzień do szkoły mogłabym wło­żyć bluzkę, którą Douglas dał mi na Boże Narodzenie. Nigdy nie nosiłam jej przedtem do szkoły, bo ma dość duże wycięcie pod szyją. Nie jest to najodpowiedniejszy strój dla kogoś, kto może będzie musiał znokautować kolejnego osiłka.

Ale jeśli dzięki temu miałabym się przejechać na indianie...

Dopiero kiedy zapinałam tę okropną liliową sukienkę w sty­lu Laury Ingalls, spojrzałam w lustro i zobaczyłam. Czerwone znamię wielkości pięści na mojej klatce piersiowej. Nie bolało ani nic. Jakbym dostała pokrzywki. Jakbym zjadła coś nieświe­żego.

Ze środka tego znaku rozchodziły się promieniście czerwo­ne pręgi. Patrząc uważnie w lustro, stwierdziłam, że ten kształt...

No, cóż - bardzo przypomina gwiazdę.

4

- Mówię ci, nie widzę drugiej. Jest tylko ta jedna - powie­działa Ruth.

- Jesteś pewna?

Stałam, zupełnie naga, na środku swojego pokoju. Nie wąt­pię, że kolacja była świetna. Sama nie przełknęłam ani kęsa. Sie­działam jak na szpilkach, nie mogąc dojść do siebie, odkąd oka­zało się, że naprawdę uderzył mnie piorun. Dowodziła tego gwiaździsta blizna. To właśnie była ta wejściowa rana, o której mówił Douglas.

Problem polegał na tym, że nie mogłam znaleźć rany wyj­ściowej. Poprosiłam Ruth, żeby wpadła do mnie po kolacji i po­mogła. Nie była bardzo chętna.

- Nie miałam pojęcia - odezwała się, leżąc na moim łóżku i przeglądając Teorią krytyczną od Platona - no, taka rozrywkowa lektura, przyniosła ze sobą - że urósł ci biust. Naprawdę. Mi­seczki A już nie pasują. Kiedy to się stało?

- Ruth, - odparłam - przyjrzałaś się moim plecom? Nie ma tam blizny?

- Nie. To jakie teraz nosisz? B?

- Skąd mam wiedzieć? Przecież wiesz, że nie noszę biusto­nosza. A na pupie? Widzisz tam coś?

- Nie. Czy jest coś między B i C? Wydaje mi się, że to jest teraz twój rozmiar. No i naprawdę powinnaś coś nosić. Inaczej biust ci zwiotczeje. Widziałaś chyba te kobiety w National Geo­graphic.

- Wcale mi nie pomagasz.

- A czego ty się po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, nabur­muszona, wróciła do lektury. - Wiesz, to trochę niecodzienna sytuacja, szukać jakichś blizn na ciele najlepszej przyjaciółki, nie uważasz? To trochę lesbijskie.

Zdenerwowałam się lekko.

- Nie domagam się, żebyś mnie obmacywała, kretynko. Chciałam tylko, żebyś mi powiedziała, czy widzisz gdzieś ślad po ranie wyjściowej. - Naciągnęłam spodnie od dresów. - Nie­ważne.

- Nie mogę uwierzyć - powiedziała Ruth, ignorując moje uwagi - że Michael jedzie do Harvardu. Do Harvard u. Jest taki bystry. Jak ktoś tak bystry może się zadurzyć w Claire Lippman?

Włożyłam bluzę.

- Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdziłam. Pozna­łam ją całkiem nieźle podczas odsiadek. Claire nie zostaje za karę, ale spędzamy odsiadki w audytorium i w związku z tym widziałam większość prób kółka teatralnego. Claire gra główne role we wszystkich przedstawieniach. Grała Emily w Naszym mieście, Marię w West side story i oczywiście Julię w Romeo i Julii.

Jest naprawdę dobrą aktorką.

- Mocno wątpię - powiedziała Ruth - czy Michael uwiel­biają z powodu jej talentu.

Ruth uparcie nazywa Mike'a Michaelem, mimo że wszyscy mówią na niego Mike. Według niej „Mike” to imię dobre dla wieśniaka.

- No - powiedziałam - musisz przyznać, że do twarzy jej w bikini.

- Flądra - parsknęła Ruth. - Ze też ona to robi. Każdego lata. Kiedy była dzieckiem, to co innego. Ale teraz... Co ona chce osiągnąć? Spowodować wypadek na ulicy?

- Jestem głodna - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Chcesz coś?

- Wcale mnie to nie dziwi - odparła Ruth. - Prawie nie ruszyłaś homara.

- Byłam za bardzo podniecona - powiedziałam. - No, wiesz. Zostałam porażona.

- Byłoby dobrze - mruknęła Ruth w książkę - gdybyś po­szła do lekarza. Możesz mieć jakiś wewnętrzny wylew.

- Schodzę na dół. Chcesz coś? Ziewnęła.

- Nie. Na mnie pora. Zajrzę tylko do Michaela, żeby mu pogratulować jeszcze raz i powiedzieć dobranoc.

Uznałam, że lepiej zostawić ich samych na wypadek jakiegoś romantycznego interludium, więc zeszłam na dół do kuch­ni. Szanse na to, żeby Mike spojrzał dwa razy z rzędu w stronę Ruth równają się zeru, ale nadzieja nigdy nie umiera, nawet w sercu grubej dziewczyny. To nie znaczy, że Ruth jest taka zno­wu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza niż Claire Lippman. Claire też nie jest taka okropnie koścista - miejscami jest nawet dość okrągława. Ale chłopcom, jak zauważyłam, bardzo się po­doba. Z pism ilustrowanych wynika, że jeśli nie jesteś taka jak Kate Moss, to jesteś skończona, ale w rzeczywistości chłopcy - tacy jak moi bracia - nie zainteresowaliby się Kate Moss. Ślinią się natomiast na widok Claire Lipman, która ma jakieś osiem­dziesiąt sześć na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. My­ślę, że dużo zależy od tego, jak się sami widzimy, a Claire Lippman uważa się za gwiazdę.

Ruth wręcz przeciwnie. Brak jej pewności siebie. Ruth jest po prostu duża. Żadna dieta cud tego nie zmieni. Musi się pogo­dzić z tym faktem i zaakceptować siebie taką, jaka jest, i przestać się denerwować. Wtedy znajdzie chłopaka. Gwarantowane. Ale raczej nie Mike'a.

Myślałam o tym, jak niezwykłe jest nasze ciało. Nalewałam sobie mleka do płatków i zastanawiałam się, czy gwiaździsta bli­zna kiedyś zniknie. Do czego mi ona potrzebna? I którędy wy­szedł ze mnie piorun?

A może, myślałam, topiąc w mleku płatki z rodzynkami, piorun wciąż tkwi wewnątrz mojego ciała? To byłoby niesamo­wite, co? Może piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie chodzę. Kto wie, może, jak powiedziała Ruth, mogłabym razić nim innych. Takich jak Jeff Day. Zdecydowanie na to zasłużył. Wyobrażałam sobie, czytając jednocześnie napisy na kartonie mleka, jak rażę piorunem Jeffa Daya. Rany, to by mogło złamać jego karierę piłkarską.

Kiedy wróciłam na górę, Ruth już nie było. Drzwi od poko­ju Mike'a były zamknięte, ale wiedziałam, że jej tam nie ma, ponieważ Mike stukał wściekle w klawiaturę komputera. Praw­dopodobnie wysyłał e - maile do wszystkich swoich porąbanych internetowych kumpli. Hej, dostałem się do Harvardu! Zupełnie jak Bill Gates.

I prawdopodobnie, w przeciwieństwie do Billa Gatesa, Mike uzyska dyplom.

Drzwi do pokoju Douglasa również były zamknięte i świa­tło nie przeświecało przez szparę. To mnie nie powstrzymało.

Kiedy wpadłam do środka, Douglas stał przy oknie z lornet­ką.

Odwrócił się ze słowami:

- Któregoś dnia zrobisz to i zobaczysz coś, czego naprawdę nie chciałabyś zobaczyć.

- Już to widziałam - powiedziałam. - Mama kąpała nas ra­zem, jak byliśmy mali, pamiętasz?

On na to:

- Odejdź. Jestem zajęty.

- A tak poza tym, na co patrzysz? - zapytałam, sadowiąc się na jego łóżku w ciemności. Pokój Douglasa pachnie Dougla­sem. Dość przyjemnie. Taki chłopięcy zapach. Coś jak stare trampki i old spice. - Na Claire Lippman?

- Na Oriona - odparł, ale wiedziałam, że kłamie. Jego ok­no wychodzi wprost na pokój Claire Lipman, dwa domy dalej. Claire, stara ekshibicjonistka, nigdy nie spuszcza rolet. Wątpię, czy w ogóle ma rolety.

Nie miałam jednak nic przeciwko temu, że Douglas ją pod­gląda. Wiem, wiem, seksizm, pogwałcenie prywatności i tak da­lej... Ale przynajmniej jakiś zdrowy objaw. Świadczył o tym, że mój brat jest normalny. No, w miarę normalny.

- Nie chciałabym cię odrywać od widoku ukochanej - po­wiedziałam - ale znalazłam ranę wejściową.

- Ona nie jest moją ukochaną - odparł Douglas. - Zaled­wie obiektem pożądania.

- Mniejsza o to - powiedziałam, odciągając bluzę na szyi. - Spójrz.

Włączył lampkę i odwrócił się w moją stronę. Na widok blizny zamarł zdumiony.

- Jezu Chryste - powiedział po chwili.

- Mówiłam ci. A on znowu:

- Jezu Chryste.

- Nic ma drugiej blizny. Prosiłam Ruth, żeby mnie obej­rzała. Ani śladu. Czy myślisz, że piorun jest wciąż we mnie?

- Piorun - powiedział - nie siedzi tak sobie po prostu w środ­ku. Może to jest blizna po wyjściowej ranie, a piorun wszedł przez czubek twojej głowy. Ale to niemożliwe - mruknął, chyba już do siebie - bo wtedy miałaby spalone włosy.

Mogło też być tak, że nie mówił do siebie. Mógł rozmawiać z głosami. Czasami je słyszy. To one mu kazały w zeszłe święta popełnić samobójstwo.

- Dobrze - powiedziałam, puszczając bluzę. - To wszyst­ko. Chciałam ci tylko pokazać.

- Poczekaj chwilę. - Wstałam już, ale Douglas posadził mnie z powrotem na łóżku. - Jess - powiedział. - Naprawdę uderzył cię piorun?

- Tak. Już ci mówiłam.

Douglas był teraz bardzo poważny. Chociaż właściwie on zawsze jest poważny.

- Powinnaś powiedzieć tacie.

- Ani mi się śni.

- Nie żartuję, Jess. Idź powiedzieć ojcu, teraz, natychmiast. Nie mamie. Właśnie tacie.

- Ojej, Douglas...

- Idź. - Podniósł mnie i popchnął w stronę drzwi. - Albo ty to zrobisz, albo ja.

- O cholera.

Zrobił dziwną minę, jakby się bardzo czymś zmartwił. Więc zwlokłam się po schodach i znalazłam tatę tam, gdzie zwykle przebywa, kiedy akurat nie siedzi w żadnej restauracji - przy stole w jadalni, przeglądającego księgi. Telewizor w kuchni był nastawiony na sport. Tata nie widział ekranu z miejsca, gdzie siedział, ale wszystko słyszał. Mogło się wydawać, że szeregi liczb, które studiował, pochłaniały całkowicie jego uwagę, ale gdyby przełączyć kanał, wściekłby się.

- Czego tam? - zapytał, kiedy weszłam. Ale wcale nie za­brzmiało to nieprzyjaźnie.

- Cześć, tato. Douglas uważa, że powinnam ci powiedzieć, że dzisiaj trafił mnie piorun.

Tata podniósł głowę znad księgi. Miał na nosie okulary do czytania. Spojrzał na mnie sponad szkieł.

- Czy Douglas przeżywa kolejny epizod? - zapytał.

Tak właśnie mówią na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczy­na słyszeć głosy. Epizod.

- Nie - powiedziałam. - Tak było naprawdę. Uderzył mnie dzisiaj piorun.

Przyjrzał mi się uważnie.

- Dlaczego nie wspomniałaś o tym przy obiedzie?

- Ponieważ, no, wiesz - wyjaśniłam - to była specjalna oka­zja. Ale Douglas twierdzi, że muszę ci powiedzieć. Ruth też tak uważa. Ona myśli, że mogę dostać ataku serca we śnie. Popatrz.

Ponownie odciągnęłam bluzę. Nie krępowało mnie to, bo blizna znajdowała się wysoko na obojczyku. Mój tata jest stuk­nięty na punkcie mojego biustu, odkąd w ogóle zaczęłam jakiś mieć. Może boi się, że biust będzie mi przeszkadzał, kiedy ze­chcę komuś złamać nos.

Obejrzał bliznę i powiedział:

- Czy znowu bawiliście się ze Skipem fajerwerkami? Chyba wspomniałam przedtem, że Skip to brat bliźniak Ruth. Kiedyś coś nam nie wyszło z fajerwerkami.

- Nie, tato - zapewniłam. - Skądże. Fajerwerki już mnie nie bawią. - A co dopiero Skip. - To od pioruna.

Opowiedziałam mu, co się stało. Słuchał w głębokim sku­pieniu. A potem stwierdził:

- Nie przejmowałbym się tym.

Tak zwykle mówił dawniej, kiedy budziłam się w środku nocy - miałam jakieś jedenaście lat, byłam jeszcze dzieckiem - i schodziłam na dół, żeby się poskarżyć na ból w nodze, ręce albo szyi.

- Bóle wzrostowe - mówił i dawał mi szklankę mleka. - Nie przejmowałbym się tym.

- W porządku - powiedziałam. Ulżyło mi, zupełnie jak wtedy, kiedy byłam mała. - Sądziłam, że powinieneś wiedzieć. No, na wypadek, gdybym się nie obudziła jutro rano.

On na to:

- Jeśli się nie obudzisz jutro rano, twoja matka cię zabije. Idź spać. A jak usłyszę na drugi raz, że podczas burzy szukałaś schronienia pod czymś metalowym, to tak cię spiorę, że popa­miętasz.

Nie mówił, oczywiście, poważnie. Tata nie uznaje bicia dzie­ci. To wynika z tego, jak twierdzi mama, że jego starszy brat, Rick, tłukł go okropnie. Dlatego też nigdy nie odwiedzamy wujka Ricka. Wydaje mi się, że również z tego powodu tata na­uczył mnie, jak skutecznie uderzać. Tata uważa, że trzeba umieć się bronić przed wszystkimi wujkami Rickami na świecie.

Wróciłam na górę i przez godzinę ćwiczyłam na flecie. Za­wsze staram się grać jak najlepiej, zwłaszcza od tamtego ranka - Ruth jeszcze nie miała samochodu i jeździłyśmy do szkoły au­tobusem - kiedy to Claire Lippman zauważyła mój flet i powie­działa: „Ach, więc to ty” bardzo znaczącym tonem. Na pytanie, o co jej chodzi, odparła: „Och, o nic. Zawsze słyszymy, jak ktoś gra na flecie koło dziesiątej wieczorem i nie wiedzieliśmy, kto to taki”. Strasznie mi było przykro i zaczerwieniłam się jak bu­rak, co musiała zauważyć, bo dodała łagodnym tonem - Claire, niezależnie od ekshibicjonizmu, jest naprawdę ogromnie miła - „Nie, nie, wszystko w porządku. Podoba mi się to. Mamy darmowy koncert co wieczór”.

W każdym razie, odkąd to usłyszałam, zaczęłam traktować wieczorne ćwiczenia jak występ. Najpierw rozgrzewam się, gra­jąc gamy, ale naprawdę szybko, jazzując przy tym, tak żeby nie brzmiały nudno. Potem gram to, czym aktualnie się zajmuje orkiestra, ale też szybko, żeby mieć z głowy. Potem przechodzę do średniowiecznych kawałków, które wygrzebałam ostatnio w bibliotece; starodawna wersja Greensleeues i muzyka celtycka. Kiedy już się dobrze rozgrzeję, gram coś Billy Joela, bo Douglas to lubi, choć zapytany wprost, nie przyznałby się do tego. Na­stępnie zabieram się za Gershwina, dla taty, który go kocha, i kończę utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha?

Czasami ćwiczymy z Ruth nieliczne utwory, które udało nam się znaleźć na flet i wiolonczelę. Nie ćwiczymy w tym sa­mym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. Coś w rodzaju minikoncertu dla sąsiadów. To świetna sprawa. Ruth powiada, że gdyby jakiś znany dyrygent przechodził pod naszy­mi oknami, pomyślałby: „Kim są ci znakomici muzycy? Muszę ich natychmiast ściągnąć do mojej orkiestry!” Pewnie ma rację.

Rzecz w tym, że w domu gram znacznie lepiej niż w szkole. Gdybym w szkole grała na tym poziomie, to zajmowałabym pierwsze krzesło, a nie trzecie. W szkole jednak specjalnie fał­szuję, ponieważ, szczerze mówiąc, nie chcę grać pierwszego fle­tu. To za duży stres. I tak muszę wiele znosić od ludzi, którzy usiłują pozbawić mnie trzeciej pozycji.

Na przykład Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku wyzwała mnie na próbę już dziesięć razy. Jeśli nie odpowiada ci twoje miejsce, możesz wyzwać osobę siedzącą przed tobą i przesu­nąć się do przodu, jeśli wygrasz. Karen Sue zaczynała od dziewią­tego krzesła i przebiła się aż do czwartego. Od roku tkwi na czwar­tym, ponieważ ja na pewno nie pozwolę jej wygrać. Odpowiada mi trzecie krzesło. Zawsze gram trzeci flet. Trzeci flet, trzecie dziec­ko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuję się bezpiecznie jako trzecia.

Ale w żadnym wypadku nie pozwolę się zepchnąć na czwar­te miejsce. Więc kiedy Karen Sue mnie wyzywa, gram najlepiej, jak potrafię, tak jak w domu. Nasz dyrygent, pan Vine zawsze powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zła jak osa, bo ja, jak zwykle, wygrywam. Mówi: „Wiesz, Jessico, mogłabyś grać pierwszy flet, gdybyś wyzwała Audrey. Pokonałabyś ją bez wy­siłku”.

Ale ja nie chcę nikogo pokonywać. Nie chcę zajmować pierwszego ani nawet drugiego miejsca.

Ale prędzej dam się zabić, niż ustąpię komuś swoje krzesło.

Kiedy skończyłam ćwiczyć, wzięłam prysznic i położyłam się spać. Przed zgaszeniem światła wymacałam bliznę. Właści­wie jej nie czułam. Nie była szorstka ani nic takiego. Ale wi­działam ją w lustrze, wychodząc spod prysznica. Miałam na­dzieję, że do następnego dnia zniknie. No bo jak inaczej mogłabym włożyć bluzkę z dekoltem?

5

Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, stwierdziłam dwie rzeczy. Po pierwsze, nie umarłam w nocy na atak serca. Po drugie, Sean Patrick O'Hanahan jest w Paoli, nato­miast Olivia Marie D'Amato przebywa w New Jersey.

To właściwie trzy rzeczy. Zupełnie nie wiedziałam co zro­bić z ostatnimi dwiema informacjami. Kim do diabła jest Sean Patrick O'Hanahan i dlaczego miałby być akurat w Paoli? Do­kładnie to samo dotyczyło Olivii Marie D'Amato.

Szalone sny. Przyśnił mi się jakiś dziwaczny sen i tyle. Wsta­łam i jeszcze raz wzięłam prysznic, jako że czerwony ślad nie zniknął i nie mogłam włożyć bluzki z dekoltem. Zdecydowa­łam się w związku z tym na czyste włosy. Kto wie? Może Rob Wilkins zaoferuje mi przejażdżkę i przed znakiem „stop”, na przykład, odwróci głowę i poczuje mój zapach?

To mogło się zdarzyć.

Dopiero przy śniadaniu uświadomiłam sobie, kim jest Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. To dzieci z karto­nu mleka. Zaginione dzieci. Tyle że właśnie przestały należeć do tej kategorii. Już nie były zaginionymi dziećmi. Ja wiedzia­łam, gdzie ich szukać.

- Nie chcesz chyba, Jessico, iść w tych dżinsach do szkoły? Mama najwyraźniej rozczarowała się moim strojem, który, ze względu na Roba Wilkinsa, dobrałam niezwykle starannie.

- Taak, rzeczywiście - powiedział Mike. - Niby co to ma być? Lata osiemdziesiąte?

- Tak jakbyś wiedział cokolwiek o modzie, molu kompu­terowy - odgryzłam się. A gdzie twoja torebeczka na pasku, tak a propos?

- Nie możesz - powiedziała mama - włożyć tych dżinsów do szkoły, Jessico. Przyniesiesz wstyd rodzinie.

- Moje dżinsy są zupełnie w porządku - stwierdziłam.

- 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Właśnie tam powinien się zgłosić ktoś, kto wie, gdzie przebywają Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. Nie żartuję. 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Ślicznie. Po prostu ślicznie.

- Przetarły się na kolanach - ciągnęła mama. - W kroku robi się dziura. Nie możesz chodzić w tych dżinsach. Są podar­te.

Właśnie w tym rzecz. Nie mogłam eksponować dekoltu, więc zdecydowałam się na kolana. Mam ładne kolana. Kiedy będę siedzieć za Robem Wilkinsem na motocyklu, on w któ­rymś momencie zerknie w dół i zobaczy moje niezwykle seksowne kolana wystające z dżinsów. Ogoliłam nogi. Byłam go­towa.

Tylko nie bardzo wiedziałam, jak wrócę do domu, jeśli Rob nic zaproponuje mi podwiezienia. Może zadzwonię do Ruth. Przede wszystkim jednak Ruth wścieknie się, kiedy powiem jej, że z nią nie wracam. Powie na pewno: „Dlaczego? Kto cię od­wozi do domu? Mam nadzieję, że nie ten wsiok”.

Przyjaźń z kimś takim jak Ruth to czasem trudna przyjaźń.

- Idź na górę i przebierz się, młoda damo - powiedziała mama.

- Nie ma mowy - odparłam z buzią pełną płatków śniada­niowych.

- Co to znaczy: nie ma mowy? Nie możesz iść do szkoły tak ubrana.

- Zobaczymy.

Wtedy wszedł tata. A mama dalej swoje:

- Joe, popatrz, co ona ma na sobie.

- O co ci chodzi? - zapytałam. - To zwykłe dżinsy. Tata spojrzał na moje spodnie. Potem spojrzał na mamę.

- To zwykłe dżinsy, Toni - powiedział.

Mama ma na imię Antonia. Wszyscy mówią na nią Toni.

- Te dżinsy są do wyrzucenia - oświadczyła mama. - Wy­glądają niechlujnie. Wszystko przez te głupawe pisma.

Takie jest, zdaniem mamy, „Cosmo”. Może i ma trochę ra­cji, ale jednak.

- Wcale nie sprawia wrażenia niechluja - powiedział tata. - Wygląda na to, kim jest.

Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco, ciekawi, kim we­dług niego jestem.

- No, wiecie - dokończył tata. - Na chłopczycę.

W tej chwili, na szczęście, Ruth zatrąbiła przed domem.

- W porządku - odezwałam się, wstając od stołu. - Muszę iść.

- Nie, w tych dżinsach nie pójdziesz - zawołała mama. Złapałam flet i plecak.

- Cześć - rzuciłam i wyszłam tylnymi drzwiami. Było ładnie, więc Ruth opuściła dach.

- Ładne dżinsy - stwierdziła sarkastycznie, kiedy gramoli­łam się na siedzenie.

- Jedź j u ż - ponagliłam ją.

- Doprawdy - powiedziała, zapuszczając silnik - nie wy­glądasz jak Jennifer Beals albo ktoś taki. Hej, czy ty przypad­kiem nie pracujesz w dzień jako spawacz, a w nocy jako stripti­zerka?

- Tak - odparłam. - Ale wszystko, co zarobię, odkładam na szkołę baletową.

Prawie dojeżdżałyśmy do szkoły, kiedy Ruth zapytała nagle:

- Co z tobą? Nie byłaś taka spokojna od czasu, kiedy Dou­glas próbował... no, wiesz.

Drgnęłam. Nie zdając sobie z tego sprawy, odpłynęłam na chwilę. Nie mogłam pozbyć się myśli o Seanie Patricku O'Hanahanie. W moim śnie był starszy niż na zdjęciu na pudełku mleka. Może należał do tych dzieci, które porwano tak dawno temu, że zapomniał o swojej prawdziwej rodzinie.

A może to tylko sen.

- Hm - mruknęłam. - Nie wiem. Zamyśliłam się po prostu.

- O, to coś nowego - parsknęła Ruth. Wjechała na parking dla uczniów. - Hej, chcesz dzisiaj wrócić do domu pieszo? Po­proszę Skipa, żeby mnie podrzucił o czwartej, kiedy wyjdziesz z odsiadki. Wiesz, dzisiaj się zważyłam i już zrzuciłam pół kilo.

Sądzę, że schudła pół kilo, ponieważ poprzedniego wieczo­ru nic nie jadła, tylko wgapiała się rozmarzonym wzrokiem w Mike'a. Powiedziałam jednak tylko:

- No, tak, jasne. Ale...

- Jakie ale?

- Wiesz jak lubię motocykle. Ruth nie wydawała się zachwycona.

- Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa.

- Tak, chodzi mi o Roba Wilkinsa. Nic na to nie poradzę, Ruth. Ma naprawdę dużego...

- Nie chcę tego słuchać - przerwała Ruth, podnosząc rękę do góry.

- ...indianę - dokończyłam. - A ty myślałaś, że co chcę po­wiedzieć?

- Nie wiem. - Ruth nacisnęła guzik i dach zaczął się pod­nosić. - Niektóre wieśniaki noszą strasznie obcisłe dżinsy.

- Nie bądź wulgarna - oburzyłam się, tak jakbym sama ni­gdy nie zwróciła na to uwagi. - No wiesz, Ruth.

Bardzo starannie odpięła pasy.

- Cóż, po prostu nie jestem ślepa.

- Posłuchaj - powiedziałam. - Jeśli zapyta, czy mnie pod­rzucić, zgodzę się.

- Twoje życie - oświadczyła Ruth. - Ale nie spodziewaj się, że będę sterczeć przy telefonie, czekając, aż zadzwonisz, no wiesz, gdyby nie zapytał.

- Jeśli nie zapyta - powiedziałam - zadzwonię do mamy.

- Świetnie - warknęła Ruth, wyraźnie wściekła.

- O co chodzi?

- O nic.

- Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak?

- Nic absolutnie. - Ruth wysiadła z samochodu. - Boże, ale z ciebie dziwadło.

Ruth często nazywa mnie dziwadłem, więc się nie obrażam. Wydaje mi się, że w jej ustach to już nic nie znaczy. Nic specjal­nego, w każdym razie.

Również wysiadłam. Dzień był piękny, niebo błękitne jak jajko drozda, temperatura około 25 stopni - już o ósmej rano.

Zapowiadał się upał na popołudnie. Wymarzony dzień na prze­jażdżkę kabrioletem... albo, jeszcze lepiej, na motocyklu.

Przypomniałam sobie. Paoli leżało zaledwie trzydzieści ki­lometrów od szkoły. W bliskim sąsiedztwie. Zaczęłam się zasta­nawiać mimo woli, co Ruth - albo Rob Wilkins - powiedzieli­by na małą przejażdżkę do Paoli po odsiadce. Tak po prostu, żeby się przekonać. Żadnemu z nich nie powiedziałabym o moim śnie, broń Boże. Miałam jednak dziwną pewność, że wiem do­kładnie, gdzie znajduje się ten mały domek z cegły - chociaż wiedziałam również, że nigdy tam nie byłam.

To był główny powód, dla którego chciałam jechać do Paoli. Bo skąd te dziwaczne sny o dzieciach z kartonu mleka? Prze­cież nigdy nie śniły mi się żadne niesamowitości. Miewam naj­zwyklejsze sny o tym, jak pojawiam się w szkole bez ubrania albo dajemy sobie buzi z Brendanem Fraserem.

- Hej, hej?

Zamrugałam oczami. Ruth stała przede mną, machając mi dłonią przed oczami.

- Boże - powiedziała, opuszczając rękę. - Co się z tobą dzieje? Na pewno wszystko w porządku?

- W porządku - odparłam odruchowo. Najśmieszniejsze w tym wszystkim, że naprawdę wydawa­ło mi się, że w porządku.

Wtedy jeszcze tak.

6

Odsiadkowiczów pilnuje zwykle najmłodszy stażem czło­nek grona pedagogicznego. W tym roku padło na panią Clemmings, nową nauczycielkę sztuki. Nie mam jakichś seksistowskich uprzedzeń, ale to chyba było drobne nieporozumie­nie. Pani Clemmings jest ledwie mojego wzrostu i na pewno nie waży więcej ode mnie.

Poza tym, w przeciwieństwie do mnie, pani Clemmings z pewnością nie trenuje kick boxingu. Ale oto rzucono ją w paszczę lwa, powierzając zadanie pilnowania potężnie zbu­dowanych piłkarzy i niedopuszczania do bójek. To śmieszne. Trenera Albrighta mogłam sobie wyobrazić w tej roli. Trener Albright byłby w stanie nad nimi zapanować. Ale pani Clemmings? Mogła najwyżej zagrozić rozrabiakom, że na nich do­niesie. Dostaliby dodatkową odsiadkę i tyle. A pani Clemmings jeszcze dłużej musiałaby na nich uważać. To było chore.

Toteż nie zdziwiłam się zbytnio, kiedy poprosiła mnie o po­moc. Na samym początku odsiadki zawołała mnie i powiedzia­ła swoim piskliwym, dziewczęcym głosikiem:

- Jessico, muszę z tobą porozmawiać.

Najpierw nie miałam pojęcia, o co jej może chodzić. Och, no dobrze, przyznaję: przemknęło mi przez myśl, że zostanę zwolniona z odsiadki do końca semestru, ze względu na dobre zachowanie. Bo ja naprawdę zachowuję się jak aniołeczek... w każdym razie na odsiadce. A nie dałoby się tego powiedzieć o moich towarzyszach niedoli.

W pewnym sensie o to właśnie chodziło.

- Wiesz, ci na „W” - szepnęła.

Spojrzałam na nią, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.

- Ci na „W”, pani Clemmings? A ona:

- Tak, w tylnym rzędzie. Wskazała na widownię w audytorium.

Dopiero wtedy pojęłam. Oczywiście. Ci na „W - Wszyscy odsiadkowicze muszą siedzieć według kolejności alfabetycznej, a chłopcy w ostatnim rzędzie - na „W” - mają skłonność do nieco żywiołowych zachowań. Byli niespokojni podczas prób West side story, hałaśliwi podczas Romea i Julii i zwyczajnie nie­grzeczni podczas Naszego miasta. Obecnie kółko dramatyczne wystawiało Endgame i pani Clemmings obawiała się otwartej re­belii.

- Przepraszam, że cię o to proszę, Jessico - powiedziała, wpatrując się we mnie wielkimi błękitnymi oczami - ale jesteś tutaj jedyną dziewczyną, a niejednokrotnie zauważyłam, że sil­ny wpływ kobiety w grupie o zdecydowanej przewadze testo­steronu zwykle przyczynia się do złagodzenia pewnych...

- W porządku - powiedziałam, nie zastanawiając się długo. Pani Clemmings zdziwiła się, a potem odetchnęła z ulgą.

- Naprawdę? Naprawdę, Jessico? Nie miałabyś nic prze­ciwko temu?

- Nie. Nie mam nic przeciwko temu. Wcale nie.

- Och - westchnęła, kładąc rękę na sercu. - Och, tak się cieszę. Jeśli zatem mogę cię prosić, to usiądź między Robem Wilkinsem a tym chłopcem, Wendellem...

Nie wierzyłam własnym uszom. Czasami budzisz się rano i, dobra, może śniło ci się coś kretyńskiego, ale potem los zaczy­na się do ciebie uśmiechać. Ot tak.

Wróciłam do swojego krzesła w rzędzie „M”, wzięłam flet i plecak i przepchnęłam się wzdłuż rzędu ,W” do miejsca mię­dzy Robem a Hankiem. Towarzyszyła mi kocia muzyka - aż opiekunka kółka dramatycznego 'odwróciła się, żeby nas uci­szyć - a niektórzy chłopcy nie raczyli cofnąć nóg, kiedy prze­chodziłam. Zmusiłam ich jednak do tego, kopiąc mocno w go­lenie. To ich skłoniło do uprzejmości, i owszem.

Jesteśmy zobowiązani zachowywać odstęp jednego krzesła, więc każdy, począwszy od Roba Wilkinsa, musiał się podnieść i przesunąć. Tylko Rob zrobił to bez szemrania. Podniósł skórzaną kurtkę - nie miał nic innego, żadnych książek, torby, nic, z wyjątkiem powieści szpiegowskiej w miękkich okładkach, wy­stającej z tylnej kieszeni dżinsów - i usiadł krzesło dalej, obser­wując mnie niebieskimi oczami, podczas gdy układałam swoje rzeczy pod siedzeniem.

- Witaj w piekle - powiedział, kiedy się wyprostowałam.

Posłałam mu swój najpiękniejszy uśmiech. Chłopak siedzą­cy dalej zauważył to i złapał się za krocze. Rob spojrzał na niego i powiedział:

- Już nie żyjesz, Wylie.

- Cisza - syknęła pani Clemmings, klaszcząc w dłonie. - Usłyszę jeszcze jedno słowo, a wszyscy dostaniecie dodatkowy tydzień.

Umilkliśmy. Wyciągnęłam książkę do geometrii i zabrałam się za pracę domową zadaną na weekend. Usiłowałam nie zwra­cać uwagi, że Rob niczym się nie zajmuje. Po prostu siedział, oglądając próbę przedstawienia. Chłopak po mojej lewej stro­nie, Hank Wendell, robił piłkę z papieru. Zamiast taśmy używał śliny.

Żaden z chłopców w rzędzie „W nie wydawał się specjal­nie poruszony - albo onieśmielony - moją obecnością.

Potem nagle Rob pochylił się i wyjął mi zeszyt i długopis z ręki. Popatrzył na moją pracę domową, skinął głową i przewró­cił kartkę. Potem napisał coś i oddał mi zeszyt. Przeczytałam:

Czy złapał was wczoraj deszcz?

Spojrzałam w kierunku pani Clemmings. Nie jestem pew­na, czy wolno podczas odsiadki porozumiewać się na piśmie. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś to robił.

Pani Clemmings nie zwracała jednak na nas uwagi. Przy­glądała się Claire Lippman odgrywającej przeraźliwie nudny monolog z wnętrza wielkiego pojemnika na śmiecie.

Napisałam: Tak i przekazałam mu zeszyt.

Nic szczególnie błyskotliwego. Ale co właściwie miałam na­pisać?

Znowu coś naskrobał i podał mi zeszyt. Przeczytałam: Mówiłem. Może byś się pozbyła grubej' dziewczyny i przejechała ze mną, jak wyjdziemy?

Jezu Chryste. Umawiał się ze mną na randkę. Coś w tym rodzaju.

A poza tym obrażał moją najlepszą przyjaciółkę. Jesteś opóźniony w rozwoju, czy jak? - napisałam. - Ta gruba dziewczyna jest przypadkiem moją najlepszą przyjaciółką.

Chyba mu się to spodobało. Gryzmolił przez dłuższą chwi­lę. Napisał:

Jezu, przepraszam. Nie miałem pojęcia, że jesteś taka wrażliwa. Pozwól, że ujmę to inaczej. Czy nie zechciałabyś zasugerować swojej mocno podatnej na ziemską grawitację przyjaciółce, żeby pojechała sama, i udać się ze mną na przejażdżkę? Napisałam:

Jest piątek, palancie. Co ty sobie wyobrażasz, że nie mam żadnych planów? Taksie składa, że mam chłopaka.

Obawiałam się, że wzmianka o chłopaku może się wydać naciągana, ale chyba to przełknął. Odpisał:

Doprawdy? Dobra, założę się, że twój chłopak nie skła­da w stodole harleya 64.

Harleya 64? Palce tak mi drżały, że ledwie byłam w stanie trzymać długopis.

Mój chłopak nie ma stodoły. Jego tata - skoro już wymy­śliłam sobie chłopaka, uznałam, że należy stworzyć mu stosow­ny wizerunek - jest prawnikiem. Rob napisał: No to co? Chrzań go. Chodź się przejechać.

Właśnie wtedy Hank Wendell pochylił się i zawołał:

- Wylie. Wylie?

Greg Wylie, siedzący z drugiej strony Roba, odwrócił się:

- Odczep się, Wendell.

- Wy obaj - syknęłam przez zaciśnięte zęby - zamknijcie się lepiej, zanim Clemmings się wami zajmie.

Hank cisnął papierową kulką w Wyliego. Rob wystawił rękę i złapał kurtkę w locie.

- Słyszałeś damę - powiedział z groźbą w głosie. - Siedź cicho.

Wylie i Wendell zapadli się na swoich siedzeniach. Rany. Pani Clemmings miała rację. Zdumiewające, ile może zdziałać odrobina estrogenu.

W porządku. Pod jednym warunkiem.

Odpisał: Żadnych warunków i podkreślił to grubą krechą.

Napisałam dużymi, drukowanymi literami: W takim razie nie jadę.

Widział, co piszę. Zabrał mi zeszyt, lekko zniecierpliwiony, i napisał: No, dobrze. O co chodzi?

W rezultacie, niecałą godzinę później, zmierzaliśmy w stro­nę Paoli.

7

Zgadza się. Przyznaję. Tutaj, na papierze, w oficjalnym oświadczeniu. Chcecie wyznań? Chcecie, żebym mówiła prawdę?

Dobrze. Oto ona: Lubię szybką jazdę.

Naprawdę szybką.

Nie wiem, na czym to polega. Nigdy nic bałam się prędko­ści. Kiedy jechaliśmy do Chicago, w odwiedziny do babci, i tata wyciągał sto dwadzieścia, usiłując wyprzedzić furgonetkę, wszyscy w samochodzie wołali: „Zwolnij! Zwolnij!”

Ale nie ja. Ja wrzeszczałam zawsze: „Szybciej! Szybciej!”

Tak było od dziecka. Pamiętam, że na wiejskich jarmarkach, na które jeździliśmy kiedyś (zanim zostały uznane za zbyt „wsio­we”), na wszystkich szybkich urządzeniach - młynach diabel­skich, superszybkiej kolejce górskiej - bawiłam się sama, bo moi bracia się bali. A ja pędziłam siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, sto dwadzieścia na godzinę.

I jeszcze mi było mało.

A oto, co odkryłam, kiedy tamtego dnia pojechałam z Robem na motocyklu: Rob też lubił jeździć szybko.

Był ostrożny. Dał mi zapasowy kask, który trzymał w skryt­ce z tyłu. W mieście przestrzegał wszystkich przepisów ruchu. Kiedy jednak je opuściliśmy...

Byłam w niebie. Nie przesadzam.

Oczywiście, to mogło wynikać częściowo z tego, że obej­mowałam rękami tego fantastycznego chłopaka. Rob ma mię­śnie brzucha twarde jak kamień. Wiem, bo trzymałam go moc­no, a pod skórzaną kurtką miał tylko T - shirt.

Rob był w moim typie. Lubił ryzyko.

To nie znaczy, że szosa była zapchana samochodami. Jecha­liśmy wiejskimi drogami, wśród pól kukurydzy. Nie wydaje mi się, żebyśmy mijali jakiś wóz, dopóki nie wjechaliśmy do Paoli.

Co można powiedzieć o Paoli? Co chcielibyście wiedzieć? Interesuje was, jak to się zaczęło? Pewnie tak. Dobra, powiem wam. Zaczęło się w Paoli.

Paoli, Indiana. Paoli wygląda dokładnie tak samo jak każde inne małe miasteczko w Indianie. Ma rynek z budynkiem sądu, jedno kino, sklep dla młodych par, bibliotekę. Przypuszczam, że jest tam również szkoła podstawowa i średnia, a także fabry­ka opon gumowych, chociaż tego nie widziałam.

Wiem jednak, że jest tam około dziesięciu kościołów. Po­prosiłam Roba, żeby skręcił przy jednym z nich - nie potrafię wyjaśnić, skąd wiedziałam, że to ten właściwy - i nagle znaleź­liśmy się na wysadzanej drzewami uliczce z mojego snu. Dwie przecznice dalej był znajomy domek z cegły. Klepnęłam Roba po ramieniu. Podjechał do krawężnika i wyłączył silnik.

Siedzieliśmy tak, a ja patrzyłam na ten dom.

To był domek ze snu. Dokładnie ten sam. Z zaniedbanym trawnikiem, czarną skrzynką na listy bez nazwiska, oknami o starannie zasuniętych roletach. Im dłużej mu się przygląda­łam, tym bardziej nabierałam pewności, że z tyłu, na podwór­ku, jest stara zardzewiała huśtawka i brodzik dla dzieci, popęka­ny i brudny od trzymania na dworze przez okrągły rok.

Dom był ładny. Mały, ale przyjemny. W skromnym, ale sym­patycznym otoczeniu. Ktoś niedaleko grillował w ogrodzie bur­gery na obiad. Z daleka dobiegały głosy bawiących się dzieci.

- No dobrze - odezwał się Rob po dłuższej chwili milcze­nia. - To dom twojego chłopaka?

- Szsz - syknęłam.

Ktoś szedł w naszą stronę. Ktoś niewysoki. Szedł, ciągnąc za sobą dżinsową kurtkę. Zbliżywszy się do nas, skręcił raptow­nie na trawnik przy małym domku.

Ściągnęłam pożyczony od Roba kask.

Nie, wzrok nie płatał mi figli. To był Sean Patrick O'Hanahan, zdecydowanie tak. Starszy od dziecka z kartonu mleka o ja­kieś pięć czy sześć lat. Ale to był on. Z całą pewnością.

Nie wiem, dlaczego zachowałam się właśnie tak. Nigdy w życiu nie byłam w podobnej sytuacji. Zeskoczyłam z moto­cykla, przeszłam przez ulicę i powiedziałam:

- Sean.

Tak po prostu. Nic krzyknęłam ani nic. Po prostu wymówiłam jego imię.

Odwrócił się. Zbladł. Zbladł, zanim jeszcze na mnie spoj­rzał. Przysięgam.

Miał jakieś dwanaście lat. Niski jak na swój wiek, ale i tak niższy ode mnie zaledwie o pół głowy. Rude włosy pod czapką z daszkiem. Teraz, kiedy tak zbladł, na jego nosie wystąpiły wy­raźne piegi.

Miał niebieskie oczy. Zwęziły się w szparki, kiedy łypnął na mnie, a następnie przeniósł wzrok na Roba za moimi plecami.

- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział. Nie krzyczał, mówił normalnie, tak jak ja przedtem. W jego dziecinnym gło­sie wyczułam strach.

Podeszłam jeszcze parę kroków i zatrzymałam się. Chło­piec wyglądał tak, jakby chciał rzucić się do ucieczki.

- Aha - powiedziałam. - A więc nie nazywasz się Sean?

- Nie - potwierdził chłopiec nadąsanym głosem. Właśnie tak mówią dzieci, kiedy się boją, ale nie chcą tego okazać. - Na­zywam się Sam.

Potrząsnęłam głową.

- O, nie. Nazywasz się Sean. Sean Patrick O'Hanahan. W porządku, Sean. Możesz mi ufać. Jestem tu, żeby ci pomóc. Po­mogę ci wrócić do domu.

Oto, co nastąpiło w chwilę potem:

Chłopiec zbladł jeszcze bardziej, a jego ciało zamieniło się w coś w rodzaju galarety. Rzucił dżinsową kurtkę, jakby nagle zrobiła się za ciężka, jakby nie mógł jej utrzymać. Palce mu drżały.

Potem rzucił się na mnie.

Nie wiem, czego się spodziewałam. Ze mnie uściska? Ze będzie uszczęśliwiony, wdzięczny za odnalezienie? Ze rzuci się w moje ramiona i ucałuje serdecznie?

Nie zrobił tego jednak.

Złapał mnie za nadgarstek - dodam, że dosyć boleśnie - i wysyczał:

- Nikomu nie mów. Nikomu nie mów, że mnie widziałaś, rozumiesz?

Nie rozumiałam. Jego reakcja zupełnie mnie zaskoczyła. Co innego, gdybym dotarła do Paoli i odkryła, że dom, o którym śniłam, w ogóle nie istnieje. Ale istniał. I w dodatku przed tym domem spotkałam dzieciaka z kartonu z mlekiem. Dałabym gło­wę, że to on.

Tyle że, z jakiegoś powodu, dzieciak twierdził, że jest kimś innym.

- Nie jestem Sean Patrick O'Hanahan - szepnął głosem, w którym brzmiał gniew i strach. - Więc może zostaw mnie w spokoju, słyszysz? Możesz po prostu odjechać. I nigdy nie wracaj.

W tej chwili otworzyły się drzwi małego domku i kobiecy głos zawołał ostro:

- Sam!

Chłopiec puścił mnie natychmiast.

- Już idę - zawołał głosem równie drżącym jak jego ręce. Rzucił mi jeszcze jedno wściekłe, przerażone spojrzenie, schylając się po kurtkę leżącą na trawie. Potem wbiegł do domu i zatrzasnął drzwi.

Stałam na chodniku i gapiłam się na domek. Słyszałam pta­ki oraz dzieci, które bawiły się gdzieś w pobliżu. Nadal czułam zapach burgerów, teraz mieszała się z nim woń świeżo skoszo­nej trawy.

Wewnątrz domu nie zauważyłam żadnego ruchu. Rolety nie drgnęły. Kompletny spokój.

A jednak wszystko - całe moje życie - zmieniło się raz na zawsze.

Dlatego, że ten chłopiec był Seanem Patrickiem O'Hanahanem. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Ten chło­piec to Sean Patrick O'Hanahan.

I działo się z nim coś złego.

- Trochę dla ciebie za młody - usłyszałam głos za plecami - nie sądzisz?

Odwróciłam się. Rob nadal siedział na motocyklu. Zdjął kask, patrząc na mnie z doskonale obojętnym wyrazem twarzy.

- Wszystko się może zdarzyć - ciągnął, wzruszając ramio­nami. - Jednak nie podejrzewałbym cię o obsesję na punkcie jakiegoś skaucika.

Pewnie powinnam mu była powiedzieć. Pewnie powinnam była powiedzieć, nie zastanawiając się: „Słuchaj, widziałam tego dzieciaka na pudełku z mlekiem. Chodźmy na policję”.

Milczałam jednak. Nie powiedziałam ani słowa. Nie wie­działam, co powiedzieć. Nie miałam pojęcia, co zrobić.

Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje.

- W porządku - odezwał się Rob. - Możemy tu stać przez całą noc, jeśli masz ochotę. Ale zapach burgerów zaostrza mi apetyt. Może byśmy tak coś zjedli?

Po raz ostatni spojrzałam na mały ceglany domek. Sean - pomyślałam - wiem, że tam jesteś. Co oni z tobą zrobili, że tak się boisz przyznać do własnego imienia?

- Mastriani - Rob przywołał mnie do rzeczywistości. Odwróciłam się i wsiadłam na motocykl.

Nie pytał mnie o nic. Podał mi kask, włożył swój, poczekał, aż powiem, że jestem gotowa, a potem nacisnął pedał gazu.

Wyjechaliśmy z Paoli.

Dopiero kiedy przekroczyliśmy setkę, odżyłam. Trudno, żeby maniaczka prędkości jechała w takich warunkach z nosem na kwintę. W porządku, przekonywałam samą siebie. Wiesz, co masz robić. Wiesz, co masz robić.

Więc kiedy zatrzymaliśmy się na koniec przed barem, który Rob miał na myśli - ulubione miejsce motocyklistów o nazwie Chick, zawsze chciałam tu wstąpić, bo co roku je mijamy w dro­dze na wysypisko, kiedy wyrzucamy choinkę, tylko mama mi nie pozwala - zrobiłam to.

Podeszłam do automatu telefonicznego przy damskiej toa­lecie i wykręciłam ten numer.

- 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. - Kobiecy głos odezwał się niemal natychmiast. - Tu Rosemary. W czym mogę pomóc?

Musiałam zatkać drugie ucho, bo John Cougar Mellencamp ryczał z szafy grającej tak, że niewiele słyszałam.

- Cześć, Rosemary - krzyknęłam. - Mówi Jess.

- Cześć, Jess - odparła Rosemary. Jej głos brzmiał tak jakby należał do czarnoskórej kobiety. Co prawda nie znam nikogo tej rasy - w moim mieście nie ma czarnej ludności - ale widzia­łam ich na filmach i w telewizji. Dlatego tak mi się wydawało. Rosemary sprawiała wrażenie starszej, czarnoskórej kobiety. - Ledwo cię słyszę.

- Taak - powiedziałam. - Przykro mi. Jestem w... eee, ba­rze.

Rosemary nie wydawała się poruszona tą informacją. Z dru­giej strony, skąd miała wiedzieć w jakim barze i że mam tylko szesnaście lat?

- Co mogę dzisiaj dla ciebie zrobić, Jessico? - zapytała Ro­semary.

- No, cóż - powiedziałam. Odetchnęłam głęboko.

- Posłuchaj, Rosemary - powiedziałam. - To zabrzmi dziw­nie, ale chodzi o tego chłopca, Seana Patricka O'Hanahana. Umieściliście go na opakowaniu mleka. Tak się składa, że wiem, gdzie on jest. - Podałam jej adres.

Rosemary mruczała:

- Uhu, uhu, uhu.

Potem powiedziała:

- Kochanie, czy jesteś...

Rob mnie zawołał. Popatrzyłam w jego stronę. Podniósł do góry dwa czerwone, plastikowe koszyczki. Odebrał nasze bur­gery.

Rzuciłam w słuchawkę:

- Rosemary, muszę iść. Tylko jeszcze szybciutko. Ta Olivia Marie D'Amato. Znajdziecie ją w... - Podałam jej dokładny ad­res w New Jersey, razem z kodem, na wszelki wypadek. - Do­brze? Muszę iść. Cześć!

Odwiesiłam słuchawkę.

To dziwne, ale poczułam ulgę. Jakbym zrzuciła z siebie ogromny ciężar. Czy to nie zdumiewające? Sean przecież pro­sił, żebym nikomu nie mówiła.

Prosił? On mnie błagał.

No tak, ale z drugiej strony, nie wyglądał na szczęśliwe dziecko. Przypomniałam sobie jego spojrzenie, przerażone i wściekłe. Byłam pewna, że jego obecni opiekunowie źle go traktują. Niby dlaczego zmuszają go do kłamstwa? A jego ro­dzice? Powinien wiedzieć, że za nim tęsknią. Powinien zdawać sobie sprawę, że dokładają wszelkich starań, by go odnaleźć.

Musiałam zadzwonić do agencji. Postąpiłam właściwie. Ina­czej nie czułabym chyba takiego zadowolenia?

Potem było bardzo miło. Rob, jak się okazało, miał sporo przyjaciół u Chicka. Wszyscy byli od niego sporo starsi, na ogół długowłosi i mocno wytatuowani. Na tatuażach widniały takie rzeczy, jak 31.1.68, co jak pamiętałam z lekcji wiedzy o świecie, odpowiada dacie ofensywy Tet podczas wojny w Wietnamie. Pa­miętałam również, że dostaliśmy wtedy nieźle w kość i stracili­śmy zapał do walki. Przyjaciele Roba wydawali się dziwnie za­skoczeni moim widokiem - chociaż zachowywali się bardzo grzecznie - co skłoniło mnie do rozważenia dwóch możliwości:

a) Rob nigdy przedtem nie przyprowadził żadnej dziew­czyny do Chicka (mało prawdopodobne) albo też

b) przyprowadzał dziewczyny bardziej w typie Aniołów Piekieł - takie jak Teri i Charleen, wysokie blondynki z przesadnym makijażem, które nigdy w życiu nie włożyły na siebie niczego z perkalu (bardziej prawdo­podobne).

Może dlatego za każdym razem, kiedy otwierałam buzię, chłopcy patrzyli po sobie, aż w końcu któryś z nich zapytał: „Skąd tyją wytrzasnąłeś?”, na które to pytanie odpowiedziałam sama: „Ze sklepu z dziewczynami”.

Wszyscy, z wyjątkiem Teri i Charleen, parsknęli śmiechem.

Wróciłam wieczorem do domu radosna jak szczygieł. Ura­towałam jedno dziecko - może nawet dwoje dzieci, chociaż nie było sposobu, żebym udała się do Jersey, sprawdzić, jaka jest sytuacja Olivii D'Amato. W dodatku spędziłam popołudnie i część wieczoru w towarzystwie, wspaniałego chłopaka, który lubi szybką jazdę oraz, o ile się nie mylę, wydaje się lubić rów­nież mnie. Co może być lepszego?

Zachowanie tych faktów w tajemnicy przed rodzicami, ot co.

Ale niepotrzebnie się obawiałam. W chwili, gdy przestąpi­łam próg domu koło dziewiątej - poprosiłam Roba, żeby mnie wysadził na tyle daleko, aby moja rodzina nie usłyszała warkotu motocykla - zorientowałam się, że nawet nie zauważyli mojej nieobecności. Wprawdzie dzwoniłam od Chicka, aby uprzedzić, że próba zespołu się przeciąga, ale nikt nie odebrał. Kiedy we­szłam, przekonałam się, dlaczego. Mama i tata kłócili się zażar­cie. O Douglasa. Jak zwykle.

- On nie jest jeszcze gotowy! - wrzeszczała mama.

- Im później to nastąpi - mówił tata - tym będzie mu trud­niej. Musi zacząć teraz.

- Chcesz, żeby znowu spróbował? - zapytała mama. - O to ci chodzi, Joe?

- Oczywiście, że nie - odparł tata. - Ale teraz jest inaczej. Bierze leki. Toni, uważam, że tak będzie lepiej dla niego. Musi wyjść z domu. Teraz nie robi nic, poza tym, że leży tam na górze i czyta komiksy.

- A ty uważasz, że ciężka harówa w restauracyjnej kuchni go z tego wyleczy? - mama mówiła bardzo sarkastycznym tonem.

- Musi zacząć wychodzić - stwierdził tata stanowczo - I musi zacząć na siebie zarabiać.

- On jest chory!

- On zawsze będzie chory, Toni - powiedział tata. - Ale teraz jest pod opieką lekarza. Kuracja przynosi efekty. Lekarz twierdzi, że dopóki bierze lekarstwa, nie ma powodu, żeby... - zauważył mnie w drzwiach i przerwał. - Czego chcesz? - zapy­tał, i wcale nie zabrzmiało to niegrzecznie.

- Zjem płatki - powiedziałam. - Przepraszam, że nie by­łam na obiedzie.

Tata machnął ręką, jakby mówił, „och, nieważne”. Wycią­gnęłam pudełko płatków i miseczkę.

- Nie jest jeszcze gotowy - upierała się mama.

- Toni - powiedział tata. - On nie może wiecznie siedzieć w swoim pokoju. Przecież, na Boga, on ma dwadzieścia lat. Musi zacząć wychodzić, spotykać się z ludźmi w swoim wieku...

- Tak, i w tej kuchni w Mastrianim będzie mu dobrze. Na­reszcie będzie „wychodził” - w głosie mamy znów zabrzmiał sarkazm.

- Tak - upierał się tata. - Będzie z młodzieżą w swoim wie­ku. Znasz personel. Będą dla niego mili.

Mama parsknęła. Jadłam płatki, udając, że interesuje mnie niezmiernie tylna ścianka kartonu od mleka, ale tak naprawdę słuchałam z uwagą ich rozmowy.

- Zaraz pewnie będziesz chciał go posłać do jednego z tych ośrodków opieki - powiedziała mama.

- No, cóż, Toni - odparł ojciec - to wcale nie taki zły po­mysł. Poznałby innych młodych ludzi, którzy mają takie same problemy, dowiedziałby się, że nie on jeden...

- Nie podoba mi się to - ucięła mama. - Mówię ci, to mi się nie podoba.

- Jasne, że to ci się nie podoba, Toni. Chciałabyś go trzy­mać pod kloszem. Ale tak nie wolno, Toni. Nie możesz go wiecznie chronić. I nie możesz wiecznie go pilnować. Jeśli bę­dzie chciał to zrobić jeszcze raz, znajdzie sposób, choćbyś nie wiem jak na niego uważała.

- Tata ma rację - powiedziałam z pełnymi ustami. Mama spojrzała na mnie ze złością.

- Czy nie masz się gdzie podziać w tym domu, młoda oso­bo?

Nie miałam, ale postanowiłam iść do swojego pokoju po­ćwiczyć. Nikomu nie przyszło do głowy zapytać mnie, dlacze­go ćwiczę, skoro - podobno - właśnie wróciłam z wyjątkowo długiej próby. Taka właśnie jest moja rodzina.

Nie tylko Claire Lippman słyszy, jak gram. Ruth też mnie słyszy. Ledwie skończyłam, zadzwonił telefon. To była Ruth, chciała mnie wypytać o przejażdżkę na motocyklu.

- Było fajnie - powiedziałam, czyszcząc flet miękką szmatką.

- Fajnie? - powtórzyła Ruth. - Fajnie? Co robiłaś? Gdzie byłaś?

- Tylko przejechałam się kawałek - zapewniłam. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam się zdobyć na to, żeby opowiedzieć Ruth o Seanie. Nawet Robowi nie byłam w stanie o tym opo­wiedzieć. Na jego uporczywe pytania, odparłam w końcu: „To mój radca prawny, w porządku?”, co wzbudziło entuzjazm jego kumpli.

- Przejechałaś się tylko? - zapytała Ruth podejrzliwie. - Dokąd to? Do Chicago?

- Nie. Tu, niedaleko. Potem pojechaliśmy do Chicka.

- Chicka? - Ruth była bliska wybuchu. - To jest bar. Bar motocyklowy.

- Tak - zgodziłam się.

- Nie legitymowali cię?

- Nie - powiedziałam. Nikt mnie nie legitymował, bo bar­man jest znajomym Roba.

- Piłaś coś?

- Oczywiście, że nie.

- A on?

- Rany, Ruth. Naprawdę myślisz, że wsiadłabym na moto­cykl z facetem, który pil alkohol? Wypiliśmy wodę mineralną.

- Ach, tak. Pocałował cię?

Nie odpowiedziałam. Rozkładałam flet na części, wkładając je do maleńkich, wyłożonych aksamitem przegródek w futerale.

- Jeju - sapnęła Ruth. - Zrobił to. Nie mogę uwierzyć, że cię pocałował. Z języczkiem?

- Z przykrością stwierdzam, że nie.

- O, mój Boże - powiedziała Ruth. - No, to już chyba le­piej. Nie powinnaś pozwalać, żeby cię całował z języczkiem na pierwszej randce. Mógłby pomyśleć, że jesteś łatwa. To jak, spo­tkacie się znowu?

- Może w przyszłym tygodniu - powiedziałam wymijają­co. Nie wspomniał ani słowem, co teraz dopiero sobie uświa­domiłam, że chciałby się ze mną jeszcze raz spotkać. Co to mo­gło znaczyć? Nie podobałam mu się? A może teraz ja powinnam go gdzieś zaprosić? Nigdy przedtem z nikim się nie umawia­łam, nie bardzo wiedziałam, jakie są zasady.

Nie było sensu pytać o to Ruth. Ona orientowała się w tych sprawach jeszcze gorzej ode mnie.

- Ciągle nie mogę uwierzyć - ciągnęła Ruth - że spotykasz się z wieśniakiem.

- Ale z ciebie snobka - odcięłam się. - Jakie to ma znacze­nie. Jest zupełnie w porządku. I wie wszystko o motocyklach.

- Ale nie wybiera się do college'u, co? Potem, jak skończy szkołę?

- Nie. Zamierza pracować w warsztacie wuja.

- Rany - powiedziała Ruth. - Myślę, że nic się nie stanie, jeśli wykorzystasz go do uprawiania seksu i darmowych prze­jażdżek na motocyklu.

- Muszę już kończyć, Ruth.

- W porządku. Pracujesz jutro?

- Jak dwa razy dwa jest cztery.

- Dobra. Rany. Nie mogę uwierzyć, że cię pocałował.

Ja też nie mogłam uwierzyć. Ale tego Ruth nie powiedzia­łam. Prawdę mówiąc, o mało nie spadłam z motocykla, kiedy to zrobił - tak mnie to zaskoczyło. To, że tyle siedzę w szkole za karę, nie znaczy, że mam doświadczenie. Mam nadzieję, że się nie zorientował.

8

W każdą sobotę i większość niedziel po powrocie z kościoła pracuję w którejś z restauracji taty. Tak samo Michael. Douglas też to robił, zanim pojechał do college'u i zachorował. Przypuszczam, że wszystkie dzieci, których rodzice są właści­cielami restauracji, muszą pracować w tych restauracjach, prę­dzej czy później. To ma nas zapoznać z etyką pracy, tak żebyśmy nie myśleli, że w życiu dostaniemy wszystko podane na talerzu.

Zamiast tego, sami zajmujemy się talerzami. Potrawami. Bufe­tem z podgrzewanymi daniami. Kasą. Zeszytem rezerwacji.

Wymieńcie, co wam przyjdzie do głowy, a jeśli ma to coś wspólnego z pracą w restauracji, na pewno mam w tym do­świadczenie.

Ale akurat w tę sobotę obsługiwanie kasy jakoś mi nie szło, więc Pat, kierownik, zatrudnił mnie przy zbieraniu brudnych talerzy ze stołu. Rany, miałam o czym myśleć. Nie, nie o Robie Wilkinsie. Chodzi o to, że kiedy obudziłam się tego ranka, wie­działam, gdzie jest Hadley Grant i Timothy Jonas Mills.

Mama wyrzuciła stary karton po mleku, ten z Seanem Pa­trickiem i Olivia Marie, i kupiła następny. A ja wiedziałam, gdzie znajdują się zaginione dzieci z tego nowego.

To mnie wytrącało z równowagi. Skąd u licha brały się te sny? Jak można obudzić się rano i mieć w głowie informacje o zupełnie obcych dzieciach?

Z początku nie zamierzałam znowu dzwonić. Już za pierw­szym razem to było denerwujące. Ale drugi raz - to przesada. Nie miałam pojęcia, czy dane, które przekazałam Rosemary, od­powiadały prawdzie. A jeśli okazały się kompletnie wyssane z palca? A jeśli, jakimś cudem, to jednak nie był Sean Patrick O'Hanahan? A jeśli to był zupełnie przypadkowy dzieciak, a ja napędziłam mu nieprzytomnego stracha...

Nie, to był on. Pamiętałam, jak zbladł pod piegami. To z pewnością był Sean.

A jeśli nie myliłam się co do Seana...

Podczas pierwszej przerwy dopadłam telefonu przy dam­skiej toalecie. Musiałam czekać na połączenie z 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Nie mogłam uwierzyć, że każą mi czekać. Ilu ludzi mogło do nich dzwonić w sobotę po południu? Rany. Miałam tylko pięć minut przerwy, a nawet nie zajrzałam do ła­zienki. Minuty mijały i jakaś rodzina usiadła przy stoliku, którego jeszcze nie uprzątnęłam. Siedzieli, układając puste szklan­ki i brudne talerze w duży, chwiejny stos. Na Boga, ludzie nie wiedzą, co czynią.

Wreszcie w słuchawce odezwał się kobiecy głos. Zapytałam:

- Rosemary?

- Nie - odparła kobieta, jak mi się wydawało biała, pocho­dząca z południa. - Rosemary dzisiaj nie pracuje. Mówi Judith. W czym mogę pomóc?

Ja na to:

- Och, mam wrażenie, że wiem, gdzie są te dzieci. Hadley Grant i Timothy Jonas Mills.

- Tak? - spytała Judith podejrzliwie.

- Tak - odparłam. Rodzina przy zastawionym brudnymi naczyniami stole posyłała dokoła gniewne spojrzenia. Jedno z dzieci usiłowało wypić resztkę lodów z pucharka. - Posłuchaj, Hadley jest w... - podałam dokładny adres na Florydzie - ...a Timothy jest w Kansas. - Podałam ulicę. - Zapisałaś wszystko?

- Przepraszam - powiedziała Judith. - Czy jesteś...

- Niestety, muszę już iść - przerwałam jej i odwiesiłam słu­chawkę, bo rodzina zaczęła tymczasem przekładać brudne tale­rze na stolik obok, który właśnie się zwolnił. Poza tym bałam się, że Judith zaraz nakrzyczy na mnie z powodu Seana i Olivii, a to mi nie było potrzebne do szczęścia.

Po tej rozmowie czułam się jednak lepiej. Podobnie jak wczoraj. Miałam wrażenie, że pozbyłam się jakiegoś ciężaru.

Przynajmniej do chwili, kiedy Pat oświadczył mi, że nie będę więcej sprzątać ze stołów, tylko zmywać naczynia na za­pleczu.

Reszta weekendu minęła spokojnie. W sobotę wieczorem przyszła Ruth i tym razem nawet przyniosła wiolonczelę. Za­grałyśmy koncert, a potem oglądałyśmy film na wideo. Mike zajrzał na chwilę i zaczął wykpiwać nasze upodobania co do filmów. Ruth lubi tylko takie, w których brzydkie kaczątko za­mienia się w łabędzia, na przykład jak w Pretty Woman, kiedy Julia Roberts kupuje te wszystkie eleganckie ciuchy i tak dalej. Mnie podobają się raczej filmy z wybuchami. Jest bardzo nie­wiele filmów, które spełniają oba warunki. Point of No Return z Bridget Fondą należy do nielicznych wyjątków. Oglądałyśmy go chyba z dziewięć razy.

Wpadł też Douglas, na parę minut, w drodze do kuchni, gdzie chciał zanieść parę miseczek i kubków, które od paru ty­godni trzymał w swoim pokoju. Przez chwilę oglądał film, ale potem mama go złapała i zaczęła wypytywać, czy się dobrze czu­je. Musiał więc pobiec do siebie na górę, żeby się ukryć.

Mogę przysiąc, że około jedenastej usłyszałam mruczenie indiany Roba Wilkinsa. Wyjrzałam przez okno, ale nikogo nie było. Pobożne życzenia. Pewnie mój brak doświadczenia w całowaniu kompletnie go zniechęcił i już nigdy się ze mną nie umówi.

No i dobrze. Jego strata.

W niedzielę, po mszy, tata odstawił nas do Mastrianiego, żebyśmy pomogli uporać się z tłumem gości, którzy zwykle wpadają, żeby coś przekąsić między śniadaniem a lunchem. No, w każdym razie mnie i Mike'a. Douglas nie musi chodzić do kościoła. Siedzi sobie w domu i czyta komiksy. Rozumiem, że jest chory i tak dalej, ale ja też nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zostać w domu w niedzielę rano i poczytać komiksy. Albo nawet pooglądać telewizję. Nigdy jednak nie próbowałam po­pełnić samobójstwa, więc muszę chodzić do kościoła. W dodat­ku w takiej samej sukience jak moja mama.

To chyba wystarczy, żeby dziewczyna straciła wiarę w Boga.

Po południu skończyło nam się mleko i mama posłała nas z Mike'em do sklepu po następne. Mike pozwolił mi prowa­dzić w tamtą stronę, ale w drodze powrotnej nie chciał nawet o tym słyszeć. Nie podoba mu się, że ograniczenie prędkości traktuję jedynie jako delikatną sugestię. A ja uważam, że na pu­stej drodze mogę sobie jeździć tak jak lubię. Niestety Mike - i wasi przyjaciele w wydziale ruchu drogowego, którzy uporczy­wie odmawiają mi prawa jazdy - jest innego zdania.

W sklepie wzięłam karton, na którym były jakieś inne dzie­ci niż te, które już widziałam - w ramach eksperymentu. Ter­min ważności upływał za dwa dni, ale ponieważ Douglas po­chłaniał mleko w dzikim tempie, wiedziałam, że już następnego dnia trzeba będzie kupić nowe. Douglas potrafi pożreć całe duże pudełko cheerios za jednym zamachem. Zdumiewające, że nie jest gruby. Zawsze miał wysoki metabolizm, tak jak pan Good - hart.

W sklepie spożywczym wpadliśmy tez na Claire Lippman. Stała przy czasopismach, czytając „Cosmo”, podczas gdy jej mama grzebała w kukurydzy w dziale warzywnym. Mike wpa­trywał się w Claire rozmarzonym wzrokiem przez jakiś czas. W końcu mi się to znudziło, popchnęłam go i powiedziałam:

- Idź, odezwij się do niej, na Boga. Mike na to:

- Och, dobrze. Ale co mam powiedzieć?

- Powiedz, że nie możesz się doczekać, kiedy ją zobaczysz w Endgame.

- Co to takiego?

- Sztuka. Występuje w niej. Gra Neli. Cały czas musi sie­dzieć w plastikowym pojemniku na śmiecie.

Mike spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Skąd wiesz? Odkąd to należysz do kółka teatralnego? Uświadomiłam sobie, że popełniłam błąd. Mruknęłam:

- Oj, nieważne. Chodźmy już.

Mike nie ruszył się z miejsca. Gapił się na Claire.

- Wiesz - powiedział - i tak by nigdzie ze mną nie poszła. Jakbym ją poprosił. Bo i po co? Nawet nie mam samochodu.

- Mogłeś kupić samochód - stwierdziłam - za pieniądze, które zarobiłeś w restauracji. Ale nie. Musiałeś kupić ten głupi skaner.

- I drukarkę - dodał Mike. - I...

- O, mój Boże - przerwałam. Wszystko jedno. Zawsze mo­żesz pożyczyć samochód taty.

- Pewnie - powiedział Mike. - Volvo kombi. Fajnie. No, to chodźmy.

Boże. Nie rozumiem chłopców. Dziwne, że w ogóle nie­którym udaje się ożenić.

Wieczorem, kiedy ćwiczyłam na flecie, wydawało mi się znowu w pewnym momencie, że słyszę na naszej ulicy warkot silnika. Tym razem, kiedy wyjrzałam z okna, tego, z którego widać całą ulicę, zobaczyłam tylne światła motocykla, daleko na Lumley. Skręcał w ulicę Hunter.

To mógł być Rob. Nigdy nie wiadomo.

Położyłam się spać uszczęśliwiona. Głupie, jak niewiele cza­sami potrzeba do szczęścia. Na przykład myśl o tym, że się ko­muś podobasz. Okropnie głupie, jeśli wziąć pod uwagę, co się wydarzyło następnego dnia. Jak się wkrótce okazało, powodze­nie u chłopców nie było moim największym problemem.

Naprawdę miałam większe problemy.

9

Następnego dnia Ruth, jak zwykle, podwiozła mnie do szkoły. Przez cały czas nie mogłam pozbyć się myśli o tych dzieciach. To znaczy o dzieciach z kartonu mleka, które kupi­łam poprzedniego wieczoru. Po raz kolejny obudziłam się ze świadomością, że wiem dokładnie, gdzie ich szukać, włącznie z numerem domu. Dostawałam od tego gęsiej skórki.

Tak samo jak w piątek i w sobotę, nie mogłam myśleć o ni­czym innym. Jak tylko dojechałyśmy do szkoły i udało mi się spławić Ruth, zadzwoniłam pod 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Tym razem odebrała Rosemary.

- Hej, Rosemary - powiedziałam. - To ja, Jess. Dzwoni­łam w piątek, pamiętasz?

Rosemary wciągnęła głęboko powietrze.

- Jess! - krzyknęła. - Skarbie, gdzie jesteś?

Wydało mi się zabawne, że ktoś, kto pracuje w 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń, chce się dowiedzieć, gdzie ja jestem. Po­wiedziałam:

- No, cóż, teraz akurat jestem w szkole.

- Szukają cię, skarbie - powiedziała Rosemary. - Czy to ty dzwoniłaś w sobotę?

- Tak. Dlaczego?

- Nie rozłączaj się - poprosiła Rosemary. - Muszę przeka­zać słuchawkę kierownikowi. Obiecałam mu to, gdybyś jeszcze zadzwoniła.

Zabrzmiał ostatni dzwonek.

- Rosemary, chwileczkę, Nie mam czasu. Muszę ci powie­dzieć o Jennie Lee Peters i Samancie Travers...

- Jess - powtórzyła Rosemary. - Kochanie, chyba nie rozu­miesz. Nie czytałaś gazet? Znaleźli ich. Znaleźli Seana i Olivie, dokładnie tam, gdzie wskazałaś. A dzieci, w sprawie których dzwoniłaś w sobotę - też je znaleźli. Chcą się dowiedzieć, skąd wiedziałaś...

A więc to był Sean. Mimo wszystko, to był on. Dlaczego chciał mi wmówić, że nazywa się Sam? Dlaczego tak się prze­straszył, kiedy wyjaśniłam, że próbuję mu pomóc?

Na pytanie Rosemary odparłam:

- Nie umiem powiedzieć, skąd wiedziałam. Posłuchaj, Ro­semary, spóźnię się. Powiem ci tylko...

- Daję kierownika, Larry Barnesa - powiedziała Rosemary. - Larry, to ona. Jess.

W słuchawce odezwał się męski głos.

- Jess? Czy to Jess?

- Proszę posłuchać - powiedziałam. Ogarnął mnie niepo­kój. Przecież chciałam tylko pomóc odnaleźć kilkoro zaginionych dzieci. Nie miałam wcale ochoty rozmawiać z Larrym, kierow­nikiem. - Jennie Lee Peters jest w Escondido, w Kalifornii. - Wyrzuciłam z siebie adres z prędkością karabinu maszynowego. - A Samanta Travers, to trochę dziwne, ale jeśli pojedziecie szosą podmiejską numer 4, tuż za Wilmington, w Alabamie, znajdzie­cie ją koło drzewa, tego drzewa, przy którym jest wielki kamień...

- Jess - wtrącił Larry. - To od Jessica, prawda? Czy możesz mi podać swoje nazwisko, Jess? Skąd dzwonisz?

Zobaczyłam panią Pitt od prac ręcznych. Zmierzała w moją stronę. Pani Pitt nie znosi mnie od czasu, kiedy na jej lekcji wywaliłam jednemu chłopakowi suflet na głowę za to, że zapy­tał mnie, jak to jest mieć brata opóźnionego w rozwoju. Pani Pitt doniosłaby na mnie bez wahania.

- Muszę lecieć - rzuciłam w słuchawkę i rozłączyłam się. Ale to mi i tak nie pomogło. Pani Pitt warknęła:

- Jessico Mastriani, co robisz na korytarzu podczas lekcji?

A potem zanotowała moje nazwisko w kapowniku.

Dzięki wielkie, pani Pitt. Właśnie tu, w moim oświadcze­niu, które, jak rozumiem, pewnego dnia zostanie podane do wiadomości publicznej, pragnę dać wyraz mojej wdzięczności za troskę i zrozumienie, jakie mi pani okazała. Niech cały świat się dowie, jaką wspaniałą jest pani nauczycielką.

W porze lunchu poszłam do pana Goodharta, żeby mu po­wiedzieć, że zostałam zapisana. Powtórzył całą tę swoją zwykłą gadkę o tym, jak to muszę się więcej przykładać, bo inaczej ni­gdy nie dostanę się do college'u. Kiedy mi wlepił kolejny ty­dzień odsiadki dla mojego własnego dobra, zapytałam go, czy ma jakieś gazety, bo muszę przygotować coś na temat bieżących wydarzeń na historię USA.

To było, oczywiście kłamstwo. Chciałam się tylko przeko­nać, o czym mówiła Rosemary.

Pan Goodhart dał mi „USA Today”. Usiadłam w holu za drzwiami i przejrzałam ją. Było tam mnóstwo zajmujących opo­wieści o różnych znakomitościach i o głupstwach, jakie popeł­niają, ale w końcu, w dziale krajowym, znalazłam to, czego szu­kałam - wiadomość o anonimowym informatorze, który przez telefon podał miejsca pobytu czworga zaginionych dzieci, z których jedno zniknęło z domu przed sześcioma laty.

Sean.

Gapiłam się na zadrukowaną kolumnę. To ja, myślałam. To ja byłam tym anonimowym informatorem. Napisano o mnie w gazecie. W gazecie, którą wszyscy czytają.

Państwowa Agencja Poszukiwania Zaginionych Dzieci chciała poznać moje nazwisko, aby mi wyrazić podziękowanie.

Wyznaczono również, jak się okazało, pokaźną nagrodę pie­niężną za odnalezienie Olivii Marie D'Amato. Dziesięć tysięcy zielonych, ściśle mówiąc.

Dziesięć tysięcy. Za dziesięć tysięcy można kupić motocykl jak cholera.

Ale zaraz potem zjawiła się inna myśl: nie mogę wziąć tych pieniędzy. No, wiecie, w kościele nigdy nie słuchałam kazań zbyt uważnie, ale jedna rzecz zapadła mi w pamięć - powinni­śmy robić coś dobrego dla innych ludzi. Nie dlatego, że spo­dziewamy się nagrody. Dlatego, że to jest słuszne. Jak na przy­kład znokautowanie Jeffa Daya. Albo jak pomoc w odnalezieniu dzieci. Postąpiłam właściwie. Zrobiłam po prostu to, co należało zrobić. Przyjąć nagrodę pieniężną za coś takiego... no cóż, to wydawało mi się nie w porządku.

Jako że nie chciałam przyjąć żadnej chrzanionej nagrody - i nie miałam ochoty, żeby moje zdjęcie ukazało się w „USA Today” - postanowiłam nie dzwonić. Wcale mi nie zależało, żeby wszyscy dowiedzieli się o moich zdolnościach. Już byłam w szkole kimś w rodzaju wyrzutka. Gdyby ludzie odkryli jesz­cze i to, skończyłabym jak Carrie, oblana świńską krwią. Kto by się o to prosił?

Poza tym, dla mojej rodziny to byłby prawdziwy cios. Mama nawet nie zaczęła jeszcze dochodzić do siebie po tym, co się stało z Douglasem. Chociaż, jak przypuszczam, łatwiej znieść, że twoje dziecko ma zdolności nadprzyrodzone niż to, że jest schizofrenikiem, to jednak wszystko sprowadza się do jednego: nienormalna. A mama najbardziej na świecie pragnęła mieć nor­malną rodzinę.

Jakkolwiek wątpię, czy fakt, że dwie kobiety - matka i córka - ubierają się w takie same, uszyte w domu sukienki, ma z nor­malnością cokolwiek wspólnego.

Sami widzicie, było mi dość ciężko i bez szukania dodatko­wych problemów.

Nie zadzwoniłam pod 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Do nikogo nie zadzwoniłam. Jakby nic się nie stało. Podczas lun­chu Ruth wyśmiewała się ze mnie wobec paru koleżanek z or­kiestry, że chodzę z wieśniakiem, więc one też zaczęły sobie stro­ić żarciki na ten temat. Nie wywarło to na mnie większego wrażenia. Wiedziałam, że są po prostu zazdrosne. I miały o co. Rob Wilkins był tego wart. Kiedy wkroczyłam tamtego dnia po lekcjach do audytorium, przyznaję, że serce zabiło mi żywiej na jego widok. Facet jest przystojny.

I tak nie mieliśmy okazji porozmawiać, zanim pani Clemmings wkroczyła do akcji. A potem, kiedy wyjęłam zeszyt i zabrałam się za lekcje, Rob nie pochylił się w moją stronę, nie wyjął mi go z rąk i nie zaczął pisać do mnie liścików, tak jak w piątek. Siedział spokojnie, czytając powieść szpiegowską. Nie tę samą co w zeszłym tygodniu i rozumiem, że musiała go strasznie wciągnąć, ale bez przesady. Mógł przynajmniej powie­dzieć „cześć”.

Fakt, że nie powiedział, sprawił, że poczułam się nieswojo. Sądzę, że inne dziewczyny odczytałyby to zachowanie właści­wie, ale mnie brakowało doświadczenia w tej dziedzinie. Nie mogłam dojść, co ja takiego zrobiłam. Czy chodzi o to, jak zare­agowałam na jego pocałunek? Wiecie, wtedy, kiedy prawie spa­dłam z motocykla? Przyznaję, to było dziecinne, ale należy mi się wyrozumiałość: to był mój pierwszy pocałunek.

Może chodzi o ten żart o sklepie z dziewczynami? Albo o to, że zdecydowanie nie pasowałam do Teri i Charleeen? Nie wie­działam, co jest grane, i w związku z tym czułam się jeszcze bardziej nieswojo.

To może wyjaśnia, dlaczego, kiedy Hank Wendell pochylił się ku mnie i szepnął:

- Hej, Mastriani, słyszałem, że podobno Wilkins ci wsa­dził w zeszły piątek? - kolnęłam go łokciem w gardło.

Nie dość mocno, żeby mu uszkodzić krtań i pozbawić go przytomności (niestety), ale na tyle mocno, żeby go naprawdę porządnie rozwścieczyć.

Zanim jednak pięść Hanka zetknęła się z moją twarzą (by­łam przygotowana, żeby się uchylić, tak jak uczył mnie tata), inna ręka wystrzeliła w górę, wykręcając ramię Hanka, które w związku z tym zniknęło z mojego pola widzenia.

- Sądziłem, że ustaliliśmy, że masz ją zostawić w spokoju. Żeby utrzymać Hanka w uścisku, Rob musiał pochylić się nade mną. W związku z tym sprzączka jego paska znalazła się na wysokości mojego nosa, co postawiło mnie w głupiej sytuacji.

I wyprowadziło z równowagi, tak jak przedtem uwaga Hanka.

- Czy opowiadałeś ludziom dookoła, że uprawialiśmy seks? - zapytałam, wykręcając szyję, żeby zobaczyć twarz Roba.

Próba przedstawienia została nagle przerwana. Wszyscy ak­torzy patrzyli teraz w naszą stronę. Pani Clemmings odezwała się pierwsza.

- Co tam się dzieje z tyłu? Panie Wilkins, proszę uwolnić pana Wendella i natychmiast usiąść na swoim miejscu!

- Jezu, Wilkins - wykrztusił Hank zduszonym głosem. Być może dołożyłam mu mocniej, niż sądziłam. - Złamiesz mi tę cholerną rękę.

- Wyrwę ci ją - powiedział Rob groźnym tonem, jakiego przedtem u niego nie słyszałam - jeśli nie zostawisz dziewczy­ny w spokoju.

- Jezu, dobrze - wysapał Hank, po czym Rob zwolnił uchwyt.

Hank padł na swoje krzesło. Rob usadowił się z powrotem na swoim. A pani Clemmings, która była w pół drogi do nasze­go rzędu, zatrzymała się i stwierdziła:

- To już lepiej - z głębokim zadowoleniem w głosie, jakby przerwanie bójki było jej osobistą zasługą.

Dobra.

Byłam wściekła.

- Co on miał na myśli? - syknęłam w stronę Roba, jak tyl­ko pani Clemmings odwróciła się do nas plecami. - O czym on mówił?

- O niczym - odpowiedział Rob i schował się za książką. - To zwykły dupek. Po prostu weź wyluzuj, dobrze?

Wiecie co? Serdecznie nie znoszę, kiedy ktoś mi mówi, że­bym wyluzowała. Na przykład ludzie mielą ozorem na temat Douglasa, a kiedy szlag mnie trafia, mówią, żebym wyluzowała. A ja nie potrafię. Nie mogę, nie chcę.

- Nie ma mowy - warknęłam. - Chcę wiedzieć, o czym on mówił. Co się, do diabła, dzieje? Chwaliłeś się swoim przyja­ciołom, że to zrobiliśmy?

Rob oderwał wzrok od książki. Jego twarz pozostała całko­wicie bez wyrazu, kiedy stwierdził:

- Po pierwsze, Wendell nie jest moim przyjacielem. Hank, masując sobie nadgarstek, mruknął:

- Dobrze to ująłeś.

- Po drugie, ciągnął Rob - nic nikomu nie mówiłem na twój temat, jasne? Więc uspokój się wreszcie.

Tego też nie znoszę - kiedy mi mówią, żebym się uspoko­iła.

- Słuchaj - powiedziałam. - Nie wiem, co jest grane. Ale jeśli się dowiem, że opowiadasz ludziom jakieś historie o mnie za moimi plecami, stłukę cię. Rozumiesz?

Uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy tego dnia. Miałam wrażenie, że nie chciał, ale nie mógł się powstrzymać.

A Rob, no cóż, uśmiecha się w taki szczególny sposób. Wie­cie, co mam na myśli.

Może jednak nie wiecie. Zapomniałam, dla kogo to piszę.

W każdym razie, spytał:

- Ty mnie stłuczesz? - rozbawionym tonem. To mnie jesz­cze bardziej rozwścieczyło.

- Daj spokój, człowieku - ostrzegł go Hank. - Ona potrafi nieźle dokopać, naprawdę.

- Taak - powiedziałam. - Więc lepiej uważaj.

Nie mam pojęcia, co - jeśli w ogóle - odparłby na to Rob, ponieważ pani Clemmings syknęła w tym momencie „szsz” w sposób, który, jak sądzę, miał brzmieć groźnie. Rob, z obojęt­nym wyrazem twarzy, zagłębił się ponownie w lekturze.

Z braku laku wzięłam się do odrabiania lekcji.

W środku jednak gotowałam się ze złości.

A potem, kiedy pani Clemmings nas zwolniła, wyszłam przed szkołę i stwierdziłam, że nie ma mnie kto odwieźć do domu.

Wspaniale. Po prostu wspaniałe.

Mogłabym zadzwonić do mamy. Ale za bardzo mnie roz­nosiło, nie miałbym zdrowia stać i czekać na nią. Ręce mnie swędziały, żeby dać komuś w zęby. A kiedy tak się czuję, lepiej żeby nikogo nie było w pobliżu. Zwłaszcza mojej mamy.

Ruszyłam przed siebie. Trzy kilometry, wielkie rzeczy. By­łam taka rozjuszona, że w ogóle nie czułam stóp. Pogoda zrobi­ła się ładna, ani jednej chmurki na niebie. Wykluczone, żeby w taką pogodę poraził kogoś piorun. I tak miałam to gdzieś. Ty­siące piorunów mogło walić w ziemię, a ja nawet nie zwróciła­bym uwagi.

Jak mogłam być taka głupia? Jak mogłam zrobić z siebie taką kretynkę?

Wędrowałam wzdłuż trybun, kiedy usłyszałam mruczenie motocykla. Z wyłączonym silnikiem sunął z rozpędu wzdłuż krawężnika.

- Jess - powiedział. - Daj spokój. Nawet na niego nie spojrzałam.

- Spadaj - powiedziałam. Mówiłam poważnie.

- Masz zamiar leźć całą drogę do domu na piechotę? Daj spokój, podwiozę cię.

Zasugerowałam, gdzie może sobie wsadzić swój motocykl.

- Posłuchaj. Przepraszam. Popełniłem błąd, w porządku? Myślałam, że chodzi mu o to, że podczas odsiadki udawał, że mnie nie zna.

- Więc wreszcie do ciebie dotarło? Fajnie.

- Wiesz, wydawało mi się, że jesteś starsza. Zamurowało mnie. Odwróciłam się, patrząc na niego ze zdumieniem.

- Co masz na myśli? Co znaczy: wydawało mi się, że jesteś starsza?

Nie miał kasku na głowie, więc widziałam jego twarz. Był zakłopotany.

- Nie wiedziałem, ze masz tylko szesnaście lat, rozumiesz? To znaczy, nie zachowujesz się jak szesnastolatka. Wydajesz się dużo dojrzalsza. No, może z wyjątkiem sytuacji, kiedy usiłu­jesz znokautować chłopaków dwa razy większych od siebie.

Nie mogłam się połapać, o co w tym wszystkim chodzi.

- Jakie, do diabła, ma znaczenie - zapytałam - ile ja mam lat?

- Ma znaczenie.

- Nie rozumiem.

- Po prostu ma - powiedział. Potrząsnęłam głową.

- Nadal nie rozumiem.

- Ponieważ ja mam osiemnaście. - Nie patrzył na mnie. Wbił wzrok w ziemię. - I mam kuratora.

Kuratora? Byłam na randce z przestępcą? Mama padłaby tru­pem, gdyby się dowiedziała.

- Co zrobiłeś?

- Nic.

Minął nas volkswagen. Kierowca nacisnął klakson. Rob stał z boku, więc chyba nie było powodu, żeby trąbić. Kierowca, który okazał się panią Clemmings, pomachał nam ręką. Tuutut. Cześć, dzieciaki. Do zobaczenia jutro na odsiadce.

- Nie, poważnie - upierałam się. - Co zrobiłeś?

- Posłuchaj - powiedział Rob. - To było głupie, dobrze?

- Chcę wiedzieć.

- Nie powiem ci, więc lepiej zapomnij.

Moja wyobraźnia pracowała na przyśpieszonych obrotach. Co takiego mógł zrobić? Skok na bank? Nie, za to nie wyznaczają kuratora. Posyłają do więzienia. Tak samo za morderstwo. Co on takiego zrobił?

- No, więc to chyba nie jest dobry pomysł - ciągnął - że­byśmy się spotykali. Chyba że... Kiedy masz urodziny?

- Miałam w zeszłym miesiącu.

Powiedział słowo, które pozwolę sobie pominąć.

- Słuchaj - powiedziałam. - Nie obchodzi mnie, że jesteś pod nadzorem kuratora.

- Tak, ale twoich rodziców to będzie obchodziło.

- Nie, oni są w porządku. Roześmiał się.

- Pewnie, Jess. Właśnie dlatego poprosiłaś wtedy, żebym cię wysadził na końcu ulicy, a nie przed domem. Bo twoi rodzice są w porządku. Są tacy w porządku, że nie chciałaś, żeby mnie zoba­czyli. A wtedy nie wiedziałaś nawet o kuratorze. Nie zaprzeczysz.

Tu mnie złapał.

- Dobrze, masz rację. Teraz jest im ciężko z różnych powo­dów i nie chcę ich dobijać. Ale przecież nic nie muszą wiedzieć.

- Takie rzeczy się rozchodzą, Jess. Przypomnij sobie Wendella. To tylko kwestia czasu, kiedy twoi rodzice - i mój kurator - zorientują się, co się święci.

No dobra, nie miałam zamiaru stać tam i błagać go, żeby się ze mną umawiał. Chłopak miał klasę, owszem, ale ja też mam swoją dumę. Więc tylko wzruszyłam ramionami i powiedziałam:

- Wszystko jedno.

Potem odwróciłam się i ruszyłam przed siebie.

- Mastriani - powiedział zmęczonym głosem. - Posłuchaj, wsiądź na motor, dobrze? Zawiozę cię do domu. Albo raczej na róg ulicy.

- No, nie wiem - odparłam, patrząc na niego przez ramię i trzepocząc rzęsami. - Pani Clemmings już nas widziała razem. Jeśli pobiegnie zawiadomić gliny...

Chyba miał dość.

- Wsiadaj na motor, Mastriani. Wiem, czego się spodziewacie.

Myślicie, że mimo tego całego gadania, że jestem za młoda, między Robem a mną zawiązała się pełna namiętności znajo­mość i że wprowadzę was we wszystkie smakowite szczegóły, a wy to zaraz przeczytacie.

Przykro mi was rozczarować, ale nic takiego nie nastąpi. Po pierwsze, moje życie uczuciowe jest moją prywatną sprawą, a wspominam o nim jedynie ze względu na późniejszy rozwój wypadków.

Po drugie, Rob nie tknął mnie nawet palcem.

Ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu.

Wysadził mnie, tak jak obiecał, na rogu ulicy i resztę drogi przebyłam pieszo, przeklinając fakt, że mieszkam w tym zaco­fanym stanie, z jego zacofanymi prawami. Szesnastoletnia dziewczyna nie może, w stanie Indiana, spotykać się z osiemna­stoletnim chłopcem, ale kuzyni pierwszego stopnia mogą się żenić bez problemu w każdym wieku.

Mówię poważnie. Sprawdźcie, jeśli nie wierzycie.

Jak zwykle wieczorem, kiedy wracam do domu, w kuchni panowało poruszenie. Tym razem zastałam tam mamę i tatę oraz Douglasa (co za niespodzianka). Douglas wpatrywał się w pod­łogę, podczas gdy mama darła się na tatę.

- Mówiłam ci, że on nie jest gotowy! - wrzeszczała. Mama ma bardzo zdrowe płuca. - Mówiłam! Dlaczego nie słuchałeś? Wielki Joe Mastriani zawsze wie najlepiej, co?!

- Chłopak poradził sobie świetnie - stwierdził tata. - Na­prawdę świetnie. No, dobrze, upuścił tacę i stłukł parę rzeczy. Nic wielkiego. Tace codziennie lądują na ziemi. To nie zna­czy...

- Nie jest gotowy - ryknęła mama.

Douglas zauważył, że stoję w drzwiach. Przewróciłam ocza­mi, a on znowu wlepił wzrok w podłogę. U nas w liceum są dzieciaki, które gadają bzdury o moim „psychicznym” bracie. Na przykład większość uznała go za potencjalnego seryjnego mordercę. To jeden z powodów, dla których do końca świata będę odsiadywać karę po lekcjach. Bo tylu osobom musiałam dołożyć za obgadywanie Douglasa. Nie sądzę, aby Douglas mógł stać się seryjnym mordercą. Jest zbyt nieśmiały. Taki na przy­kład Ted Bundy, z tego, co słyszałam, był bardzo towarzyskim facetem.

Tata też dostrzegł mnie w drzwiach i powiedział:

- Gdzie byłaś?

- Próba zespołu - wyjaśniłam.

- Aha - odparł tata i znowu zaczął krzyczeć na mamę.

Nasypałam sobie miseczkę płatków - obejrzałam, oczywi­ście, przy okazji, karton z mlekiem. Tak, jak podejrzewałam, mama zwróciła uwagę na kończący się termin przydatności do spożycia i pobiegła do sklepu po nowe mleko. Przyjrzałam się uważnie twarzom dzieci na pudełku. Zastanawiałam się, czy rano będę wiedziała, gdzie są. Czułam, że tak. Ostatecznie nadal byłam naznaczona przez piorun. Blizna prawie nie zbla­dła.

Byłam ciekawa, co porabia Sean. Pewnie powrócił już, szczęśliwie, na łono rodziny. Mnie to zawdzięczał. Był mi wi­nien również przeprosiny za swoje głupawe zachowanie tamte­go dnia przed domem.

Poszłam na górę, ale zanim dotarłam do swojego pokoju, Mike przeraził mnie na śmierć, otwierając gwałtownie drzwi, i to nie swojego pokoju, tylko Douglasa, i pytając ni w pięć, ni w dziewięć:

- No, dobra. Kto to jest, do diabła?

Dosłownie rzuciło mną o ścianę ze zdumienia i ze strachu.

- Kto do diabła, kto? Co robiłeś w pokoju Douglasa? Wtedy zobaczyłam lornetkę w jego ręce i zrozumiałam.

- Dobra - powiedziałam. - To nie tak, jak myślisz.

- Ach tak? - Mike łypnął na mnie gniewnie przez okulary. - A mnie się wydaje, że włóczysz się z jakimś Aniołem Piekieł. Tak właśnie myślę.

- Ale jesteś rąbnięty - powiedziałam. - On nie jest Anio­łem Piekieł, a ja się z nikim nie włóczę.

- To kim on jest?

- Boże, jest w ostatniej klasie. Twój rocznik. Nazywa się Rob Wilkins.

- Rob Wilkins? - Mike znowu spojrzał na mnie złym wzro­kiem. - Nie znam żadnego Roba Wilkinsa z ostatniej klasy.

- To mnie akurat nie dziwi - powiedziałam. - Czy ty w ogó­le masz jakichś normalnych znajomych, czy tylko tych z Inter­netu?

Nie dał się zbyć.

- Kto to jest? Wywalili go ze szkoły?

- Nie - odparłam. - Poza tym nie twój interes.

- Dobra, to jak to możliwe, że go nie znam? - W tym mo­mencie Mike'owi opadła szczęka. - O, Boże. Czy on jest wie­śniakiem?

- Cholera, Mike - powiedziałam. - Jakie to politycznie po­prawne z twojej strony. Założę się, że nowi kumple z Harvardu będą zachwyceni twoją otwartą postawą.

Mike potrząsnął głową.

- Mama cię zabije.

- Nie, nie zabije, bo ty jej nie nakablujesz.

- Jeszcze się okaże - burknął. - Nie chcę, żeby moja siostra chodziła z jakimś wsiokiem.

- Nie chodzimy ze sobą - oświadczyłam. - Jeśli nie powiesz mamie, to ja... To wezmę twoją zmianę w restauracji w ten weekend.

Rozpromienił się, opiekuńczość wobec młodszej siostry wy­wietrzała mu z głowy. Hej, czemu nie? Posiedzi dłużej w Inter­necie.

- Naprawdę? - zapytał. - W niedzielę wieczorem też?

Westchnęłam, jakby to było dla mnie straszliwe poświęce­nie. Tak naprawdę, gdyby mnie poprosił, przepracowałabym za niego wszystkie zmiany do końca życia, byle tylko mama nie dowiedziała się o Robie.

- W niedzielę wieczorem pewnie też - powiedziałam.

Na twarzy Mike'a pojawił się wyraz triumfu. Potem przy­pomniał sobie widocznie, że jest moim starszym bratem i ma się mną opiekować i tak dalej, bo dodał:

- Nie sądzisz, że on jest dla ciebie odrobinę za stary? W koń­cu jesteś dopiero w drugiej klasie.

- Nie martw się, Mike. Dam sobie radę - zapewniłam. Nadal wyglądał na zmartwionego.

- Wiem, ale jeśli facet... no, wiesz. Jeśli będzie czegoś pró­bował?

Moim najsłodszym marzeniem było, żeby spróbował. Nie­stety, wcale się na to nie zanosiło.

- Słuchaj - powiedziałam. - Nie przejmuj się. Poważnie, Mike. Szpieguj sobie i podglądaj Claire Lippman, jeśli chcesz, ale ode mnie się odczep, dobrze?

Mike zaczerwienił się, ale nie było mi go żal. W końcu o to mi chodziło. Taki mały szantaż.

Kiedy już poszłam do łóżka, głowę miałam tak zajętą tą całą sprawą z Robem, że nie myślałam o tych, no wiecie, nadprzyro­dzonych rzeczach. Zaginione dzieci zeszły jakby na drugi plan.

To się, naturalnie, zmieniło następnego dnia.

10

Głos Rosemary brzmiał dziwnie, kiedy zadzwoniłam. Może dlatego, że odebrał ktoś inny, a ja zapytałam tylko: „Czy jest Rosemary?”. Mężczyzna, który podniósł słuchawkę, powie­dział: „Chwileczkę”, potem usłyszałam kliknięcie, a potem ode­zwała się Rosemary.

- Cześć - powiedziałam. - To ja, Jess.

- Cześć, Jess - odparła. Nie wydawała się jednak taka pełna entuzjazmu, jak poprzedniego dnia. Co słychać, skarbie?

- W porządku. Mam dla ciebie jeszcze parę adresów. Wyglądało na to, że wcale jej się nie paliło, żeby je zapisać.

Powiedziała:

- Nie przeglądałaś chyba gazet, prawda, skarbie?

- Chodzi o tę nagrodę? - podrapałam palcami wyryte na automacie niecenzuralne słowa. - Tak. Czytałam o tej nagro­dzie. Ale to mi się wydaje niewłaściwe. Wziąć nagrodę za to, co każdy przyzwoity człowiek zrobiłby za darmo. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Rosemary na to:

- Och, rozumiem, co masz na myśli. Ale nie o tym mówi­łam. Mówiłam o małej dziewczynce, w sprawie której wczoraj dzwoniłaś. Powiedziałaś Larry'emu, że znajdziemy ją przy drze­wie.

- Aha. - Cały czas uważałam, czy w polu widzenia nie po­jawia się pani Pitt. Postanowiłam nie dać się złapać po raz drugi.

Nie zobaczyłam jednak niczego poza czarnym samochodem, który wjechał na parking dla nauczycieli. Wysiadło z niego dwóch facetów w garniturach. Uznałam, że to tajniacy. Ktoś musiał kogoś zakapować. - Tak. To mi się wydawało dziwne. A co ona właściwie robiła koło tego drzewa?

- Ona nie była koło tego drzewa, skarbie - wyjaśniła Rose­mary. - Była pod nim. Martwa. Ktoś ją zamordował i zakopał tam, gdzie powiedziałaś, że ją znajdziemy. - Potem dodała: - Skarbie? Jess? Jesteś tam?

Ja na to:

- Tak, tak, jestem.

Martwa? Ktoś zabił małą jak - jej - tam?

To przestało być zabawne.

A potem to już zupełnie przestało być zabawne. Dwaj gli­niarze w cywilu szli w moją stronę. Sądziłam, że pójdą do se­kretariatu, co byłoby zrozumiałe, a oni skierowali się w moją stronę.

Z bliska zauważyłam, że obaj mieli krótko obcięte włosy i nosili jednakowe garnitury. Jeden z nich sięgnął do kieszeni na piersi. Wyciągnął mały portfelik, którym machnął w moją stro­nę, otwierając go w ten sposób.

- Witam - odezwał się miłym głosem. - Jestem agent spe­cjalny Chet Davies, a to jest mój partner, Allan Johnson. Jeste­śmy z FBI. Chcielibyśmy ci zadać parę pytań, Jess. Czy możesz odwiesić słuchawkę i pójść z nami?

W uchu dźwięczał mi głos Rosemary:

- Jess, kochanie, tak mi przykro, nie chciałam mieć z tym nic wspólnego, ale zmusili mnie.

Agent specjalny Chet Davies ujął mnie za ramię. Powie­dział:

- No, moja droga, odwieś słuchawkę.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Do dziś dnia nie potrafię tego wytłumaczyć. Zamiast odwiesić słuchawkę, tak jak prosił agent, uderzyłam go nią w twarz z całej siły.

A potem puściłam się biegiem.

Nie odbiegłam jednak daleko. To znaczy, jak tylko ruszy­łam, zdałam sobie sprawę, jaka jestem głupia. Dokąd uciekałam? Jak daleko mogłam uciec na piechotę? To było FBI. To nie byli gliniarze z prowincjonalnego zadupia, zbyt powolni, żeby złapać krowę na pastwisku, a co dopiero szesnastoletnią dziew­czynę, która odkąd skończyła dziesięć lat, regularnie zdobywała pierwsze miejsce w szkolnych biegach na setkę.

Ta ucieczka to był efekt zaćmienia umysłowego. A kiedy mi odbija, ląduję w końcu zawsze w tym jednym miejscu. Posta­nowiłam więc odciąć się od pościgu i schronić się tam, gdzie pewnie i tak bym trafiła prędzej czy później. Pognałam w stronę gabinetów szkolnych pedagogów, jednym szarpnięciem otwo­rzyłam drzwi pokoju pana Goodharta i padłam na pomarańczo­we, winylowe krzesło przy oknie.

Pan Goodhart spożywał akurat pączka z dżemem. Spojrzał na mnie, nie odsuwając go od ust, i powiedział:

- O, Jess, co za miła niespodzianka. Co cię do mnie spro­wadza, tak radosną i o tak wczesnej porze?

Po biegu byłam trochę zasapana.

- Dwóch facetów z FBI próbowało przed chwilą wsadzić mnie do samochodu i przesłuchać, ale uderzyłam jednego z nich w twarz i przybiegłam tutaj.

Pan Goodhart chwycił kubek z namalowanym pieskiem Snoopym i pociągnął łyk kawy. A potem powiedział:

- Dobrze, Jessico, spróbujmy jeszcze raz. Ja mówię: „Co sprowadza cię tutaj, tryskającą humorem, o tak wczesnej po­rze”, a ty odpowiadasz jakoś tak: „Och, nie wiem, panie Good­hart. Wpadłam tak tylko, żeby porozmawiać o tym, że znowu nie najlepiej mi idzie na angielskim i zastanawiałam się, czy mógłby pan pomóc mi przekonać panią Kovax, żeby dała mi jeszcze jedną szansę”.

Wtedy w drzwiach gabinetu pojawiła się sekretarka pana Goodharta, Helen. Wyglądała na zmieszaną.

- Paul - powiedziała - są tutaj dwaj panowie...

Nie zdołała skończyć, ponieważ agent Chet Davies ode­pchnął ją na bok. Nos, z którego ciekła krew, zakrywał chus­teczką. Pomachał odznaką w stronę pana Goodharta, ale wzrok, płonący gniewem, skierował na mnie.

- To było zgrabne - stwierdził. Jego głos brzmiał trochę nosowo, co mnie nie dziwiło, bo pewnie złamałam mu jakąś chrząstkę. - Pobicie agenta federalnego stanowi jednak, przy­padkiem, przestępstwo, moja panno. Wstawaj. Przejedziemy się kawałek.

Nie podniosłam się z krzesła. W momencie, kiedy agent Davies wyciągnął łapę w moją stronę, odezwał się pan Goodhart:

- Przepraszam najmocniej.

Tylko tyle. Po prostu: „przepraszam najmocniej”. Agent Davies cofnął gwałtownie rękę, jakby się sparzył. A potem posłał panu Goodhartowi spojrzenie pełne skruchy.

- Ach - wybąkał. Sięgnął po odznakę. - Agent specjalny Davies. Zabieram tę dziewczynę na przesłuchanie.

Pan Goodhart znowu ugryzł pączka, a następnie odłożył go na talerzyk.

- Nie ma mowy. Nie, bez zgody jej rodziców. Jest niepeł­noletnia - oznajmił.

W tej chwili ukazał się agent Allan Johnson. Błysnął odzna­ką, przedstawił się i powiedział:

- Proszę pana, nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że ta młoda dama ma zostać przesłuchana w sprawie kilku wypad­ków porwania oraz jednego morderstwa.

Pan Goodhart popatrzył na mnie, unosząc brwi.

- Zdaje się, że byłaś ostatnio dość zajęta, nieprawdaż, Jess? Chrypiącym głosem, ponieważ zbierało mi się na płacz, jak nigdy dotąd, powiedziałam:

- Rozmawiałam przez telefon, a ci dwaj panowie, których zobaczyłam po raz pierwszy w życiu, kazali mi wsiąść do samochodu. A mama mówiła, żebym nigdy nie wsiadała do samo­chodu z obcymi i nawet jeśli twierdzili, że są agentami FBI i mieli odznaki, to skąd miałam wiedzieć, że są prawdziwi? Ni­gdy przedtem nie widziałam odznaki FBI. Dlatego właśnie go uderzyłam, panie Goodhart - a teraz chyba będę płakać. Pan Goodhart odezwał się kpiącym tonem:

- Nie będziesz płakać, Jess. Chyba nie przestraszyłaś się na­prawdę tych dwóch klownów, co?

- Tak - wyszlochałam. - Przestraszyłam się. Panie Good­hart, ja nie chcę iść do więzienia!

Na dobitkę, muszę z pewnym zażenowaniem stwierdzić, że już nie zbierało mi się na płacz. Płakałam. Właściwie wyłam.

No dobra. Każdy by się przestraszył, gdyby FBI chciało go przesłuchać.

Podczas gdy ja pociągałam nosem i wycierałam oczy, prze­klinając w myślach Ruth za tę całą aferę, pan Goodhart popa­trzył na agentów FBI i odezwał się tonem, w którym nie było śladu kpiny:

- Obaj panowie wyjdą i poczekają na zewnątrz. Ona bez rodziców - oraz ich adwokata - nigdzie nie pójdzie.

Z wyrazu twarzy pana Goodharta wynikało bez cienia wąt­pliwości, że mówi poważnie. Poczułam gwałtowny przypływ ciepłych uczuć pod jego adresem, co mi się przedtem raczej nie zdarzało. Owszem, uporczywie wlepiał mi odsiadki, ale w po­trzebie można było na nim polegać.

Agenci FBI widocznie również zdali sobie z tego sprawę. Agent specjalny Davies zaklął głośno. Jego partner jakby się tro­chę zawstydził z tego powodu. Zwracając się do mnie, powie­dział:

- Panienko, nie chcieliśmy cię przestraszyć. Chcieliśmy tyl­ko zadać ci parę pytań, to wszystko. Może dałoby się znaleźć jakieś spokojne miejsce, gdzie byśmy to sobie omówili.

- Naturalnie, że tak - zabrał ponownie głos pan Goodhart. - Kiedy zjawią się tutaj jej rodzice.

Agent specjalny Johnson potrafił pogodzić się z porażką. Skinął głową, wyszedł do poczekalni i usiadł, po czym wziął do ręki „Seventeen” i zaczął przerzucać. Agent specjalny Davies na­tomiast zaklął ponownie i zaczął przemierzać poczekalnię w tę i we w tę, obserwowany czujnie przez zdenerwowaną sekretar­kę Helen.

Pan Goodhart nie wydawał się ani odrobinę wytrącony z równowagi. Popił kawy, a potem sięgnął po telefon.

- No, dobrze, Jess - powiedział. - To do kogo mam dzwo­nić - do mamy czy taty?

Płakałam nieustająco.

- Ta - ata - wyjąkałam. - Och, proszę, do taty.

Pan Goodhart zadzwonił do Mastrianiego, gdzie tata tego dnia pracował. Ponieważ żadne z moich rodziców - pomimo moich licznych bójek - nigdy nie było wzywane do szkoły z mo­jego powodu, ojciec przestraszył się nie na żarty. Pan Goodhart zapewnił go, że nic mi się nie stało, dodając, że może warto by zadzwonić do adwokata, jeśli tata kogoś takiego ma. Tata, niech go Bóg błogosławi, powiedział tylko: „Będziemy u was za pięć minut”. Nie dopytywał się o szczegóły.

Odłożywszy słuchawkę, pan Goodhart przyjrzał mi się i wy­ciągnął parę chusteczek higienicznych, które trzymał w pudeł­ku - dla nieszczęśników przesiadujących w jego biurze i wyle­wających łzy z powodu problemów w rodzinie czy czegoś tam.

Teraz ja jestem jedną z tych pożałowania godnych istot, my­ślałam sobie, wydmuchując nos.

- Opowiedz mi o tym - poprosił pan Goodhart.

Tak więc, zerkając nerwowo w stronę typów z FBI, żeby się upewnić, że nie podsłuchują, opowiedziałam. Opowiedziałam panu Goodhartowi wszystko, począwszy od tego, jak uderzył mnie piorun aż do dzisiejszego rana, kiedy agent Davies błysnął mi odznaką przed oczami. Opuściłam tylko szczegóły dotyczą­ce Roba. Nie sądziłam, żeby były panu Goodhartowi potrzebne do szczęścia.

Akurat gdy skończyłam opowiadanie, przybył tata wraz z ad­wokatem, panem Abramowitzem, przypadkiem również tatą Ruth. Agent specjalny Davies do tego czasu doszedł już do sie­bie i zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Jakby wcale nie usiło­wał mnie złapać i jakby nie oberwał ode mnie w twarz słuchaw­ką telefoniczną.

Z tatą i panem Abramowitzem rozmawiał w sposób nie­zwykle profesjonalny, wyjaśniając, że FBI interesuje się osobą, która dzwoniła do Państwowej Agencji Poszukiwania Zaginio­nych Dzieci. Jak się okazuje, w agencji mają telefony identyfi­kujące miejsce, skąd dzwoni rozmówca, więc Rosemary od sa­mego początku wiedziała, że jestem z Indiany. Musieli tylko sprawdzić, skąd dokładnie dzwonię, no i złapać mnie na gorą­cym uczynku.

Tak więc, voila, jak mówi mama. W ten sposób do mnie tra­fili.

Pozostawało pytanie, co mianowicie, skoro już mnie mieli, zamierzali ze mną zrobić? Na tyle, na ile orientowałam się w tych sprawach, nie złamałam przepisów - no, może z wyjątkiem na­paści na agenta federalnego, ale agentowi specjalnemu Daviesowi przestało już chyba tak bardzo zależeć na poruszaniu tej kwestii.

Całe to zamieszanie - pojawienie się agentów FBI, ojca uczennicy i adwokata na dokładkę w gabinecie pedagoga - wy­wabiło z pokoju dyrektora szkoły, pana Feeneya. Pan Feeney rzadko opuszczał biuro, tylko czasami, podczas apelu, żeby przy­pomnieć nam o niebezpieczeństwach jazdy po pijanemu. Teraz zaproponował przejście do swojej prywatnej sali konferencyjnej, gdzie zasiedliśmy w siódemkę - ja, mój tata, tata Ruth, dwaj agenci specjalni, pan Goodhart i pan Feeney - a ja powtórzyłam historię, którą niedawno opowiedziałam panu Goodhartowi.

Wyraz ich twarzy, kiedy skończyłam, określiłabym jako... hm, sceptyczny. Historia była nie z tej ziemi. No bo jak to moż­liwe? Jakim cudem codziennie rano budziłam się z informacja­mi o obcych dzieciach? To pewnie ten piorun... Ale dlaczego?

Nikt nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Podejrzewam, że zagadka pozostanie nierozwiązana po wsze czasy.

Ale, jak się okazało, agent specjalny Johnson naprawdę chciał ją rozwiązać. To znaczy tę zagadkę. Zadał mi masę pytań. Niektóre dziwaczne. Na przykład czy doznałam kiedykolwiek krwawienia z dłoni czy stóp.

- Uhm, nie - odparłam i spojrzałam na niego, jakby był niespełna rozumu.

- Jeśli to prawda... - zaczął, kiedy sądziłam, że wyczerpał już cały zasób dziwacznych pytań.

- Jeśli to prawda? - przerwał tata. Mój tata nie należy do najbardziej opanowanych ludzi na świecie. To nie znaczy, że cią­gle się wścieka. Raczej rzadko mu się to zdarza. Ale jeśli już się zdarzy, miejcie się na baczności. Pewnego razu na basenie jakiś facet przezywał Douglasa downem - Douglas miał wtedy jede­naście czy dwanaście lat. Facet miał jakieś dwadzieścia, dwa­dzieścia parę i chyba sam nie był za bystry. Ale to dla taty nie była okoliczność łagodząca. Prasnął tamtego, a potem przytrzy­mał mu twarz pod wodą, aż ratownik musiał interweniować. To było super.

- Jeśli? - powtórzył tata. - Wątpi pan w słowa mojej córki? Agent specjalny Johnson prawdopodobnie nie znał historii faceta z basenu, ale i tak się przestraszył. Widać było, że mój ojciec jest naprawdę ze mnie dumny. Nie tylko dlatego, że tym razem nie mazałam się, opowiadając, co mi się zdarzyło, ale również dlatego, że jak się tak bliżej zastanowić, zrobiłam coś rze­czywiście dobrego i pożytecznego. Pomogłam odnaleźć gro­madkę zaginionych dzieci. Fakt, jedno z nich nie żyło, ale nigdy by tego nie odkryli, gdyby nie ja. Biorąc pod uwagę, że jedno z jego dzieci było schizofrenikiem, a drugie, nawet jeśli dostało się do Harvardu, odmieńcem, no cóż, przypuszczam, że tata musiał być ukontentowany, że przynajmniej jedno z jego dzieci wyróżniło się w sposób pozytywny.

Agent specjalny Johnson podniósł rękę i powiedział:

- Nie, proszę pana. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Wierzę bez zastrzeżeń pannie Mastriani. Chcę tylko podkreślić, że jeśli tak jest rzeczywiście, to jest ona bardzo szczególną młodą damą i zasługuje na specjalne potraktowanie.

Myślałam, że mówi o paradzie w Nowym Jorku, takiej jak ta, którą uczczono drużynę Yankesów, kiedy wygrali mistrzo­stwa w baseballu. Czemu nie, mogłabym się nawet przejechać na otwartej platformie, pod warunkiem że rozwinęłaby jakąś przyzwoitą prędkość.

Tata jednak z punktu zaczął podejrzewać, że chodzi o coś innego.

- O jakie traktowanie panu chodzi? - zapytał podejrzliwie.

- Cóż, zwykle w takich wypadkach... przede wszystkim pragnę państwa zapewnić, że my, w FBI, ogromnie cenimy oso­by obdarzone zdolnościami pozazmysłowymi, jak panna Ma­striani. Faktem jest, że niejednokrotnie zwracamy się do takich osób po poradę, kiedy śledztwo utyka w martwym punkcie.

- Nie wątpię. Co to ma wspólnego z Jess? - W głosie taty ponownie zabrzmiała podejrzliwość.

- Otóż chcielibyśmy zaprosić pannę Mastriani - natural­nie za pańskim pozwoleniem - do jednego z naszych ośrodków badawczych, abyśmy mogli dowiedzieć się czegoś więcej o jej zdumiewających umiejętnościach.

Natychmiast stanęły mi przed oczami sceny z pewnego fil­mu wideo, który uwielbiałam w dzieciństwie. Otóż bohatero­wie - dzieci obdarzone zdolnościami pozazmysłowymi, jak to określił agent Johnson - zostają wysłane do specjalnego „ośrod­ka badawczego”, gdzie, mimo kraniku z wodą sodową w poko­ju - który wywarł na mnie szczególne wrażenie, jako że moja mama nie pozwoliłaby mi trzymać w pokoju nawet opiekacza w obawie, że puszczę chałupę z dymem - były w gruncie rzeczy traktowane jak więźniowie.

- Um - mruknęłam głośno. Ponieważ nikt, tak naprawdę, nie zwracał się do mnie, wszyscy obrócili teraz głowy w moją stronę. - Nie, dziękuję.

Pan Goodhart, który widocznie nie oglądał tego filmu o nie­zwykłych dzieciach powiedział:

- Poczekaj chwilę, Jess. Wysłuchajmy agenta Johnsona. Nie co dzień trafia się ktoś z tak niezwykłymi umiejętnościami jak twoje. Istotne jest, abyśmy dowiedzieli się o nich jak najwięcej. Dzięki temu moglibyśmy lepiej zrozumieć, w jaki sposób dzia­ła ludzki umysł.

Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Zdrajca! Nie do wiary.

- Nie udam się - powiedziałam, nieco za głośno jak na salę konferencyjną pana Feeneya - do żadnego specjalnego ośrodka badawczego w Waszygtonie.

Agent Johnson na to:

- Och, ale ten jest tu na miejscu, w Indianie. Tylko godzinę drogi stąd, w bazie wojskowej Crane. Tam mamy odpowiednie warunki, aby zbadać nadzwyczajny talent panny Mastriani. Może pomogłaby nam odnaleźć jeszcze więcej zaginionych lu­dzi. Kiedy dzwoniłaś dziś rano do agencji poszukującej zaginio­nych dzieci, panno Mastriani, to po to, aby podać miejsca poby­tu kolejnych dzieci, prawda?

Zmarszczyłam gniewnie brwi.

- Tak - powiedziałam. - Nie daliście mi ich przekazać. Przez was kompletnie zapomniałam te adresy.

To było ohydne kłamstwo, ale wprawili mnie w paskudny humor. Nie chciałam jechać do bazy wojskowej Crane. Nigdzie nie chciałam jechać. Chciałam zostać tu, gdzie byłam. Chcia­łam za karę zostać w szkole po lekcjach i siedzieć obok Roba. Skoro inaczej nie mogłam się z nim spotykać...

A co z Karen Sue Hanky? Znowu mnie wyzwała. Raz jeszcze musiałam jej utrzeć nosa. Musiałam koniecznie. Właśnie to była moja szczególna umiejętność. Nie te dziwaczne rzeczy, któ­re przytrafiały mi się ostatnio...

- Na świecie jest dużo, dużo więcej zaginionych ludzi, pan­no Mastriani - powiedział agent specjalny Johnson - niż dzieci, których zdjęcia umieszczono na kartonach z mlekiem. Z twoją pomocą moglibyśmy odnaleźć zaginionych jeńców wojennych, o których bezpieczny powrót rodziny modlą się od dwudzie­stu, a nawet trzydziestu lat. Moglibyśmy zlokalizować uchyla­jących się od płacenia alimentów ojców i zmusić ich do płace­nia pieniędzy, które ich dzieciom są tak bardzo potrzebne. Moglibyśmy wytropić seryjnych morderców i schwytać ich, zanim zabiją kolejną ofiarę. FBI wyznacza wysokie nagrody pie­niężne za informacje o osobnikach poszukiwanych listem goń­czym.

Widziałam, że jego słowa przekonały ojca. Złapałam się na tym, że i mnie myśl o współpracy z FBI na chwilę przypadła do gustu. Fajnie by było pomagać w poszukiwaniu zaginionych, albo w tropieniu bandytów, żeby spotkała ich zasłużona kara.

Ale dać się zamknąć w bazie wojskowej?

Powiedziałam więc:

- Wie pan, to może nawet nie działać w ten sposób. Może potrafię odnaleźć tych ludzi tylko wtedy, kiedy śpię we własnym łóżku, we własnym domu? Dlaczego miałabym to robić w bazie wojskowej Crane? Czy nie mogłabym zostać na Lumley Lane i stamtąd kontaktować się z wami?

Agent specjalny Johnson i agent specjalny Davies popatrzyli na siebie nawzajem. Wszyscy pozostali spojrzeli na nich pytająco.

Agent specjalny Johnson odezwał się wreszcie:

- Tak, to byłoby możliwe, Jessico. - Zauważyłam, że nie zwracał się już do mnie „panno Mastriani”. - Oczywiście, że tak. Ale nasi naukowcy pragną gorąco przeprowadzić kilka te­stów. A fakt, że to wszystko wydaje się brać początek od poraże­nia piorunem - cóż, nie chcę bić na alarm, ale wydaje mi się, że powinnaś poddać się tym testom bez oporów. Stwierdzono bo­wiem, że w podobnych wypadkach często dochodzi do poważ­nego uszkodzenia organów wewnętrznych, które z początku nie daje żadnych objawów, a w pewnym momencie...

Tata pochylił się naprzód.

- Co w pewnym momencie?

- No, cóż, często osobnik taki umiera, panie Mastriani, na zawał serca - uderzenie pioruna stanowi straszliwe obciążenie dla serca. Mogą, i często występują, dodatkowe komplikacje, jak zakrzepy czy uszkodzenie arterii. Wnikliwe badania lekarskie...

- Które można by przeprowadzić i tutaj - powiedziałam mocno zaniepokojona. - W gabinecie doktora Hinkle'a.

Doktor Hinkle był naszym lekarzem rodzinnym odkąd pa­miętam. Zdiagnozował, co prawda, schizofrenię Douglasa jako nadpobudliwość, ale cóż, nikt nie jest doskonały.

- Z pewnością - przyznał agent specjalny Johnson. - Z pew­nością. Jakkolwiek internista nie zawsze dysponuje odpowied­nim przygotowaniem i aparaturą do wykrywania subtelnych zmian w organizmie. Zwłaszcza w tak nietypowych przypadkach.

- A co do tych nagród pieniężnych... - odezwał się niespo­dziewanie pan Feeney.

Popatrzyłam na niego wściekła. Co za dupek. Miałam wra­żenie, że usilnie kombinuje, jak położyć łapę na tych pienią­dzach. Mógłby ufundować nowy gabinet na trofea w głównym holu w celu wystawienia wszystkich idiotycznych pucharów zdobytych przez szkołę w zawodach stanowych czy gdzieś tam. Boże, jak ja nienawidziłam szkoły.

To dopełniło miary. Miałam dość. Wstałam, odsuwając krze­sło - dużo ładniejsze niż zwykłe krzesła w klasach: na kółkach i wyściełane wyszukanym, mięciutkim materiałem, któryż pew­nością nie miał nic wspólnego z prawdziwą skórą, gdyż inaczej pan Feeney popadłby w konflikt z radą szkoły z powodu nad­miernych wydatków - i oświadczyłam:

- No, dobrze, jeśli nikt nie zamierza mnie aresztować, to chyba już pójdę do domu.

Agent specjalny Johnson na to:

- Nie skończyliśmy jeszcze, Jess.

Wtedy stało się coś niezwykłego. Moja dolna warga zaczęła lekko drżeć - sądzę, że nadal byłam roztrzęsiona w związku z rzekomą groźbą aresztowania - a tata, który to zauważył, wstał i rzucił stanowczo:

- Nie.

Nie. Tylko tyle. Nie.

- Dosyć już wystraszyliście moją córkę jak na jeden dzień. Zabieram ją do domu, do matki.

Agenci specjalni Johnson i Davies wymienili spojrzenia. Nie mieli ochoty pozwolić mi odejść. Mój tata jednak podszedł do mnie, podniósł mój plecak i flet i kładąc mi rękę na ramieniu, powiedział:

- Chodź, Jess. Wychodzimy.

Tata Ruth w tym czasie sięgnął do kieszeni. Wyjął kilka wi­zytówek i położył je na stole konferencyjnym pana Feeneya.

- Jeśli chcieliby panowie skontaktować się z państwem Mastriani - zwrócił się do agentów - mogą to panowie uczynić za pośrednictwem mojego biura. Życzę przyjemnego dnia.

Agent specjalny Johnson wydawał się rozczarowany, ale po­prosił tylko, żebym zadzwoniła do niego, jak tylko zmienię zda­nie w sprawie bazy wojskowej Crane, i dał mi swoją wizytów­kę. Opuszczając salę konferencyjną, agent specjalny Davies złożył palec wskazujący i kciuk i wymierzył do mnie jak z pisto­letu. Zaniepokoiło mnie to, zwłaszcza że na jego nozdrzach wid­niała zakrzepła krew, a u nasady nosa powiększał się fioletowy siniak...

Pan Feeney zachował się bardzo przyzwoicie, zwalniając mnie na resztę dnia do domu. Ani jednym słówkiem nie zająk­nął się na temat odsiadki. Potem uświadomiłam sobie, że dy­rektor nic nie wiedział o moich odsiadkach. Pan Feeney ma, poza uczniami, mnóstwo innych spraw na głowie.

Pan Goodhart jednak, który nie ma, również o tym nie wspomniał. A to dlatego, że już dużo wcześniej błagałam, żeby ze względu na Douglasa nie zamęczał moich rodziców moimi problemami. Dotrzymał słowa, chociaż radził mi, abym prze­myślała tę propozycję z bazą wojskową Crane. Obiecałam, że się zastanowię, chociaż nie miałam zamiaru tego robić.

Tata odwiózł mnie do domu. Po drodze wstąpiliśmy do cu­kierni. To był taki nasz specjalny rytuał. Kiedyś, przez wiele ty­godni, wstępowaliśmy tam codziennie, w drodze powrotnej ze szpitala. Miałam na łydce oparzenie trzeciego stopnia od rury wydechowej harleya sąsiadów i tata musiał mnie wozić na opa­trunki. Doktor Feingold, neurolog, kupił sobie na pięćdziesiąte urodziny śliczniutkiego harleya w kolorze świeżej mięty i jako małe dziecko dopominałam się ciągle, żeby mnie zabierał na przejażdżki. Na ogół mnie zabierał, pewnie głównie po to, że­bym się zamknęła. Milion razy ostrzegał mnie, żebym nie zbliżała nóg do rury wydechowej, ale pewnego dnia zapomniałam i proszę! Oparzenie trzeciego stopnia wielkości pięści. Blizna nie zniknęła, mimo że w gabinecie zabiegowym bardzo się starali, usuwając uszkodzoną skórę każdego dnia, przez trzy miesiące.

Usuwanie jej bolało bardziej niż oparzenie. Używali pincety Za każdym razem mdlałam. Potem, żeby mnie pocieszyć, tata zabierał mnie na coś słodkiego. Tak więc bardzo mnie wzruszył tym gestem, który dla kogoś obcego nie byłby w pełni zrozumia­ły. Tata podkreślił w ten sposób więź, jaka zaistniała między nami od tamtych czasów. Coś w sam raz dla pana Goodharta.

W każdym razie, w drodze do domu tata zgodził się powia­domić mamę, co się stało, ale nie mówić nikomu innemu - ka­załam mu przysiąc - a ja zobowiązałam się nie mieć więcej przed nim tajemnic. Nie powiedziałam mu jednak o Robie, ponieważ o tej sprawie, według mego przekonania, FBI nie miało pojęcia, więc za to na pewno by mnie nie chcieli aresztować.

Ponadto bardziej obawiałam się reakcji mamy na historię z Robem niż na te dzieci z kartonów mleka.

11

Potem okazało się, oczywiście, że to nie mój tata był osobą, od której powinnam się domagać dyskrecji. Tą osobą był pan Feeney.

Nie wiem, czy wyobrażał sobie, że dzięki temu zdoła w jakiś sposób dobrać się do pieniędzy, czy też uznał, że szkoła zy­ska na tle innych szkół stanu Indiana - tak jakby fakt, że piorun poraził mnie pod szkolnymi trybunami nadawał naszemu li­ceum jakiś wyjątkowy charakter - czy już nie wiem co.

W każdym razie, kiedy dostarczono nam gazetę do domu - miejscowy dziennik, zamiast o siódmej rano, wychodzi co­dziennie o trzeciej po południu, tak by dziennikarze i reszta re­dakcji nie musieli wstawać za wcześnie - okazało się, że jej pierwszą stronę zdobi moje zdjęcie: ogromne, niezwykle „ko­rzystne” zdjęcie z albumu drugiego roku, na którym występuję w jednej z obrzydliwych sukienek uszytych przez mamę. Nad zdjęciem widniał nagłówek: Dotknięta palcem Boga.

Czy wspomniałam już, że w naszym mieście jest więcej ko­ściołów niż restauracji i barów? Południowa Indiana jest wyjąt­kowo bogobojna.

W artykule opisano, jak naznaczona przez Boga, czy też, w ujęciu społeczności świeckiej, porażona piorunem, uratowałam gromadkę dzieci. Dalej była mowa o tym, że jestem przeciętną uczennicą, grającą trzeci flet w szkolnej orkiestrze, a w weeken­dy pomagającą ojcu w należących do niego trzech restauracjach, które wymieniono z nazwy. Wiedziałam, że te informacje nie mogły pochodzić wyłącznie od pana Feeneya, który nie znał mnie zbyt dobrze. Uznałam, że musiał maczać w tym palce pan Goodhart. Poczułam się dotknięta. Fakt, nie wspomniał o pro­blemach z Douglasem ani o moich odsiadkach, ale poza tym wypaplał wszystko, co wiedział. Czy szkolni pedagodzy nie mają przypadkiem obowiązku dochowania czegoś w rodzaju tajem­nicy zawodowej? To znaczy, czy za jej złamanie nie grozi im jakaś kara?

Kiedy jednak tata zadzwonił do pana Abramowitza i zapytał go o to, usłyszał:

- Nie da się udowodnić, że informacje pochodzą od peda­goga. Od kogoś ze szkoły z całą pewnością. Ale nie dowiedzie­my, że konkretnie od niego.

Jednakże tata Ruth postanowił wnieść pozew przeciwko Li­ceum im. Ernesta Pyle'a za udostępnienie pismu mojego zdjęcia. W ten sposób, jak się wyraził pan Abramowitz, naruszono moją prywatność. Pan Abramowitz był w swoim żywiole. Rzad­ko miewa do czynienia z interesującymi sprawami. Na ogół zaj­muje się rozwodami.

Moja mama również była zachwycona. Nie wiem dlaczego, ale cała ta historia wzbudziła jej entuzjazm. Była wniebowzięta. Chciała, żebym odbyła konferencję prasową w głównej sali Mastrianiego. Wyliczała w kółko, ile pieniędzy przyniesie restaura­cji goszczenie przyjezdnych dziennikarzy. Zaczęła się nawet za­stanawiać, w jakim stroju miałabym na tej konferencji wystąpić. Dosłownie jej odbiło. A przecież całe życie powtarzała: „Jedy­ne, czego pragnę, to żebyśmy byli normalną rodziną”. Zupełnie o tym zapomniała, kiedy usłyszała o nagrodach.

- Ile? - dopytywała się. - Ile za dziecko?

W tym momencie akurat jedliśmy obiad - makaron z so­sem grzybowym. Mój tata stwierdził:

- Toni, nagrody nie są istotne. Jessica jest młodą dziewczy­ną i lepiej nie narażać jej na kontakt z mediami. To mogłoby...

- Ale dają dziesięć tysięcy dolarów za dziecko? - nie ustę­powała mama. - Czy tylko za to jedno dziecko?

- Toni...

- Joe, ja chcę tylko powiedzieć, że dziesięć tysięcy dolarów piechotą nie chodzi. Można by za to kupić nowy podgrzewany bufet i jeszcze coś do Joe Juniora...

- Zdobędziemy pieniądze na nowy podgrzewany bufet do Joe Juniora starym, wypróbowanym sposobem - powiedział oj­ciec. - Weźmiemy pożyczkę.

- Nie w tej sytuacji. Przecież trzeba będzie opłacić studia Michaela.

Michael, którego jedyną reakcją na wieść o moich świeżo odkrytych zdolnościach parapsychicznych było pytanie, czy wiem, gdzie podziewa się człowiek w błękitnym turbanie, który według Nostradamusa miał doprowadzić do wybuchu trzeciej wojny światowej, podniósł oczy do nieba.

- Nie przewracaj mi tu oczami, młody człowieku - powie­działa matka. - Harvard wystąpił z bardzo szczodrą ofertą, jeśli chodzi o stypendium, ale to i tak nie wystarczy...

- Zwłaszcza - wtrącił tata, zanurzając resztkę makaronu w gęstym sosie na talerzu - jeśli Dougie wróci do State.

Tego mamie było za wiele. Upuściła z brzękiem widelec.

- Douglas - powiedziała - nie wróci do tej szkoły. Nigdy. Tata sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego.

- Toni - powiedział. - Chłopak musi mieć wykształcenie. Nie może siedzieć w tym pokoju na górze i czytać komiksów do końca życia. Ludzie już go nazywają Boo Radleyem.

Boo Radley, jak pamiętałam z lekcji angielskiego w pierwszej klasie, był tym bohaterem z Zabić drozda, który nigdy nie wycho­dził z domu, tylko robił wycinki z gazet, czym ludzie zajmowali się, zanim wymyślono telewizję. Na szczęście Douglas nie chciał zejść na dół na obiad, bo gdyby to usłyszał, poczułby się urażony. Jak na kogoś, kto próbował odebrać sobie życie, Douglas wyjąt­kowo źle reaguje, kiedy mówi się o nim, że jest dziwny.

- Dlaczego nie? - zapytała mama. - Dlaczego nie może sie­dzieć w swoim pokoju do końca życia? Jeśli tego właśnie chce, dlaczego nie mielibyśmy mu na to pozwolić?

- Ponieważ nikt w życiu nie robi tego, co chce, Toni. Chciałbym cały dzień leżeć w hamaku na podwórku - oświad­czył tata, celując kciukiem w swoją pierś. - Tu obecna Jess chce objechać świat na harleyu. A Mikey... - spojrzał na Mike'a, po­chłoniętego przeżuwaniem. - Cóż, nie mam zielonego pojęcia, co chce robić Mike...

- Przelecieć Claire Lippman - zasugerowałam, narażając się na silne kopnięcie pod stołem ze strony Mike'a.

Tata ciągnął dalej, rzuciwszy mi ostrzegawcze spojrzenie.

- Ale cokolwiek by to było, nie będzie tego robił, Toni. Nikt nie robi tego, co chce, Toni. Ludzie robią to, co powinni robić, a Douglas powinien wrócić do college'u.

Zadowolona, że uwaga skupiła się dla odmiany na kimś in­nym, podziękowałam i odeszłam od stołu. Przez cały dzień nie rozmawiałam z Ruth. Byłam strasznie ciekawa, co ona o tym wszystkim myśli. Nie co dzień widuje się zdjęcie najlepszej przyjaciółki na pierwszej stronie miejscowego dziennika.

Nie udało mi się jednak dowiedzieć, co myśli Ruth. Kiedy bowiem wyszłam na ganek z zamiarem przeskoczenia żywo­płotu oddzielającego nasze domy, stanęłam niespodziewanie wobec armii reporterów, którzy zaparkowali przed naszym do­mem, a teraz wymachiwali w moim kierunku aparatami foto­graficznymi i mikrofonami.

- To ona! - Dziennikarka, którą rozpoznałam jako prezenterkę z Kanału 4, szła, potykając się, przez trawnik. Jej wysokie obcasy grzęzły w trawie. - Jessico! Jessico! Jak się czujesz jako bohaterka narodowa?

Popatrzyłam bezmyślnie na mikrofon, z którego wyrastały ni to włosy, ni to kabelki. Potem na wprost mojej twarzy poja­wiło się z milion mikrofonów. Wszyscy jednocześnie zaczęli mi zadawać pytania. To była konferencja prasowa, o której marzyła mama, tylko że miałam na sobie dżinsy i T - shirt. Nawet nie pomyślałam, żeby się uczesać.

- Um - powiedziałam do mikrofonów.

A potem zjawił się tata, który wciągnął mnie z powrotem do domu i zaczął wrzeszczeć na reporterów, żeby się wynieśli z jego terenu. Nikt go nie słuchał, w każdym razie, dopóki nie przyje­chały gliny. Wtedy przekonaliśmy się na własne oczy, jak bardzo opłacały się darmowe lunche, którymi tata zwykł częstować przedstawicieli władzy. Warto było zobaczyć, jak się wściekli, kiedy wjechali w Lumley Lane i nie mogli nawet zaparkować, bo wozy transmisyjne blokowały ulicę. W naszej prowincjonal­nej dziurze zdarza się tak niewiele przestępstw, że kiedy coś się dzieje, chłopcy w niebieskich mundurkach przystępują hur­mem do akcji.

Widok tłumu reporterów na naszym trawniku pobudził ich do działania. Zadzwonili na komisariat, sprowadzając w mgnie­niu oka najbardziej wyszukany sprzęt do rozpędzania tłumu, a do tego psy policyjne i granaty dymne. Mieli dosłownie wszystko i wyraźnie przymierzali się do użycia całego tego arse­nału na reporterach, wśród których znajdowali się przedstawi­ciele poważnych stacji telewizyjnych i radiowych.

Przyznaję, byłam pod wrażeniem. Razem z Mike'em obser­wowaliśmy sytuację z okna na moim poddaszu. Mike wszedł nawet do Internetu i zaczął wyszukiwać' informacje na mój te­mat. Znalazł dwieście siedemdziesiąt stron wzmiankujących Jessicę Mastriani. Nikt, jak dotąd, nie wyciął mojej twarzy i nie przykleił do nagiego ciała króliczka z „Playboya”, ale Mike stwierdził, że to tylko kwestia czasu. Potem rozdzwonił się telefon.

Najpierw zadzwoniło z komórek kilku dziennikarzy stoją­cych przed domem. Domagali się, żebym wyszła i złożyła oświadczenie, przynajmniej jedno. Zaklinali się, że potem od­jadą. Tata odłożył słuchawkę.

Po nich zaczęli dzwonić ludzie, którzy nie byli reporterami. Obcy ludzie, którzy pytali, czy mogą się ze mną skontaktować, żebym pomogła im odnaleźć zaginionego krewnego, dziecko, męża, ojca. Tata starał się być miły i przekonywał ich, że to nie działa w ten sposób, że musiałabym zobaczyć zdjęcie zaginio­nej osoby. Proponowali, że przefaksują zdjęcie albo prześlą e - mailem. Niektórzy oświadczyli, że zaraz ruszają w drogę i dotrą za parę godzin.

Wtedy tata odłączył telefon.

Stałam się sławną osobistością. Albo też więźniem we włas­nym domu. Co kto woli.

Nadal nie udało mi się pogadać z Ruth, a naprawdę miałam na to ochotę. Ponieważ jednak nie mogłam ani wyjść, ani za­dzwonić, pozostał mi jedynie czat. Michael zlitował się nade mną i pozwolił mi skorzystać z komputera, mimo tej głupiej uwagi na temat Claire Lippman.

Ruth nie była specjalnie miła, kiedy się do niej odezwałam.

RUTH: Dlaczego, do cholery, nic mi nie powie­działaś?

JA: Słuchaj, Ruth, nikomu nic nie mówiłam, jasne? To było po prostu zbyt dziwaczne.

RUTH: Podobno jestem twoją najlepszą przyja­ciółką.

JA: Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.

RUTH: Dobra, założę się, że powiedziałaś Robowi Wilkinsowi.

JA: Przysięgam, że nie.

RUTH: Tak, pewnie. Nic nie powiedziałaś face­towi, który cię dmucha, że masz takie zdolności. Rzeczywiście, wierzę.

JA: Po pierwsze, nikt mnie nie dmucha. Po drugie, czy ty naprawdę myślisz, że tak mi zale­żało, żeby wszyscy wiedzieli? Przecież to jakaś paranoja. Wiesz, że nie lubię rzucać się w oczy.

RUTH: To świństwo, że mi nie powiedziałaś. Czy wiesz, że ludzie ze szkoły dzwonili do mnie i pytali, czy wiedziałam, a ja musiałam udawać, że tak, bo nie chciałam wyjść na idiotkę? Jesteś najgorszą najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu miałam.

JA: Jestem jedyną najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu miałaś. I nie masz prawa się wściekać, bo to wszystko twoja wina. Ty mnie zmusiłaś, żebym lazła w tą głupią burze.

RUTH: Co zamierzasz zrobić z nagrodą? Wiesz, przydałoby mi się nowe stereo do kabrioletu. A Skip mówi, żebym ci powiedziała, że on chce najnowszą wersję Tomb Raider.

JA: Powiedz Skipowi, że nic mu nie kupię, dopóki nie przeprosi za tę sprawę z moją lalką Barbie, którą przywiązał do butelki i próbował wysłać w kosmos.

RUTH: Wiesz, nie wyobrażam sobie, jak zdołamy się jutro dostać do szkoły. Ulica jest komplet­nie zablokowana. Wygląda jak scena z Czerwonego świtu.

Ruth miała rację. Z gliniarzami tworzącymi rodzaj kordo­nu przed domem i zastawionym dojazdem, faktycznie mogło się wydawać, że nadchodzą Rosjanie, albo coś w tym stylu. Nikt nie miał prawa poruszać się po naszej ulicy bez okazania glinom jakiegoś dowodu, że tu mieszka. Na przykład gdyby Rob miał ochotę zapuścić się tutaj na indianie - nie żeby chciał koniecz­nie, ale jakby, powiedzmy, źle skręcił, czy coś - absolutnie nie dałby rady. Gliniarze by go nie przepuścili.

Próbowałam nie dopuszczać do siebie myśli o Robie. Wy­szłam z czata z Ruth, zapewniwszy ją, że jakkolwiek nic jej nie powiedziałam, to nie powiedziałam również nikomu innemu, co ją chyba odrobinę udobruchało. Zgodziłam się, aby mówiła wszystkim, że wiedziała od początku - to naprawdę nie miało dla mnie znaczenia, a ją uszczęśliwiło. Przypuszczam, że jak skoń­czyła ze mną, natychmiast weszła na czat z Muffy i Butfy i innymi żałosnymi kretynkami, o których przyjaźń tak uparcie zabie­gała z powodów, których pojąć nie jestem w stanie. Wyjęłam flet i ćwiczyłam przez godzinę, ale, prawdę mówiąc, nie miałam do tego serca. Wcale nic dlatego, że myślałam o tym, co się stało z moją nieszczęsną głową. To by jeszcze było zrozumiałe.

Nie, wbrew postanowieniu, łapałam się ciągle na myśli o Robie. Czy zastanawiał się, co się stało, kiedy nie stawiłam się na odsiadkę tego popołudnia? Nawet gdyby próbował zadzwo­nić, żeby się czegoś dowiedzieć, nie miał szans, bo tata odłączył telefon. Na pewno widział gazetę, no nie? To znaczy, teraz, kie­dy okazało się, że dotknął mnie palec Boży, może chciał ze mną porozmawiać?

Przypuśćmy, że tak. Ale raczej nie. Nasłuchiwałam pilnie, ale nie wpadło mi w ucho buczenie indiany.

Chyba nie dlatego, że gliny nie przepuściły go przez bloka­dę. Pewnie nawet nie próbował.

Tyle o nieodwzajemnionej miłości. A poza tym, naprawdę nie rozumiem chłopaków.

12

Następnego ranka obudziłam się rozczarowana i rozżalona na Roba, który, jak się wydaje, wolał nie ryzykować wię­zienia, spędzając czas w moim towarzystwie. Zrobiło mi się jednak raźniej na myśl o tym, że nie muszę skradać się po kryjomu do żadnego automatu telefonicznego, żeby zadzwonić do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń. Rany, mogłam do nich zadzwonić z własnego domu. Tak więc wstałam z łóżka, podłączyłam tele­fon i wykręciłam numer.

Rosemary nie odebrała, więc poprosiłam, żeby podeszła do telefonu. Pani, którą usłyszałam w słuchawce, zapytała:

- Czy to Jess? A ja:

- Tak, zgadza się. A ona powiedziała:

- Zaczekaj chwilę.

Ale zamiast połączyć mnie z Rosemary, połączyła mnie z jej głupim szefem, Larrym, z którym rozmawiałam poprzedniego dnia. Zawołał do telefonu:

- Jessica! Jak to miło. Dziękuję, że zadzwoniłaś. Czy masz dzisiaj dla nas jakieś adresy? Obawiam się, że wczoraj byliśmy odcięci...

- Tak, to prawda, Larry - wpadłam mu w słowo - dzięki temu, że sprowadziłeś federalnych. A teraz połącz mnie z Rose­mary albo odkładam słuchawkę.

Larry wydawał się zaskoczony.

- Ależ Jess - powiedział. - Nie chcieliśmy sprawić ci przy­krości. Zrozum, kiedy dostajemy taki telefon jak od ciebie, je­steśmy zobowiązani przeprowadzić wywiad...

- Larry - przerwałam - rozumiem doskonale. Teraz daj Ro­semary do telefonu.

Larry mruknął coś obrażony, ale ostatecznie przekazał słu­chawkę Rosemary. Odezwała się zmartwionym głosem.

- Och, Jess - powiedziała. - Tak mi przykro, skarbie. Żału­ję, że ci czegoś nie powiedziałam, jakoś cię nie ostrzegłam. Ale, wiesz, oni namierzają wszystkie zgłoszenia...

- Wszystko w porządku, Rosemary - powiedziałam. - Nic się nie stało. Byłam na pierwszych stronach gazet, a przed do­mem kłębi się tłum dziennikarzy, powinnam być zachwycona, prawda?

Rosemary na to:

- Przynajmniej humor ci dopisuje. Nie jestem pewna, czy ja bym tak potrafiła.

- Mniejsza z tym - ucięłam. - Więc słuchaj, mam dwoje dzieci z wczoraj i jeszcze dwoje oprócz tego.

Rosemary tylko na to czekała. Zapisała informacje, które po­dałam, powiedziała: „Bóg z tobą, kochanie” i rozłączyła się. Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam się pakować do szkoły.

Spakować się było łatwo, gorzej z wyjściem.

Przed domem znowu rozłożyło się zoo. Pojawiło się jesz­cze więcej półciężarówek, niektóre z ogromnymi talerzami sa­telitarnymi na dachu. Wokół nich kręcili się reporterzy, a kiedy włączyłam telewizor, doznałam niesamowitego wrażenia, po­nieważ prawie na każdym kanale pokazywano nasz dom, przed którym stał jakiś reporter, mówiąc: „Stoję oto przed tym nie­zwykłym domem w stanie Indiana. To właśnie tu mieszka dziewczyna porażona piorunem, Jessica Mastriani, której nad­zwyczajne zdolności pozazmysłowe doprowadziły do odnale­zienia kilkorga zaginionych dzieci...”

Gliniarze byli tam również. Kiedy zeszłam na dół, mama po raz kolejny częstowała ich kawą i ciasteczkami. Połykali je w mgnieniu oka.

No i, oczywiście, jak tylko odłożyłam słuchawkę, telefon natychmiast zaczął dzwonić. Odebrał tata - ktoś chciał ze mną rozmawiać, ale odmówił przedstawienia się. Tata ponownie wy­łączył telefon.

Krótko mówiąc, zapanował bałagan.

Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy z możliwych konse­kwencji, dopóki Douglas nie przywędrował do kuchni, patrząc dokoła nieco mętnym wzrokiem.

- Oni chcą mnie dostać - powiedział.

O mało się nie udławiłam płatkami kukurydzianymi, ponieważ Douglas używa słowa „oni” tylko wtedy, kiedy przeżywa „epizod”.

Ojciec też zorientował się, że coś jest nie tak. Odstawił kawę i spojrzał na Douglasa z troską.

Tylko do mamy to nie dotarło. Ładowała jeszcze więcej cia­steczek na tacę. Powiedziała:

- Nie bądź śmieszny, Dougie. Im chodzi o Jessicę, nie o cie­bie.

- Nie - odparł Douglas. Potrząsnął głową. - Oni chcą mnie. Widzicie te talerze? Satelitarne anteny na dachach wozów? Ska­nują moje fale umysłowe. Używają anten satelitarnych, żeby skanować moje myśli.

Upuściłam łyżkę. Tata zapytał bardzo łagodnie:

- Doug, czy brałeś wczoraj lekarstwo?

- Czy wy tego nie widzicie? - Douglas błyskawicznym ru­chem wyrwał tacę z rąk mamy i rzucił ją na podłogę. - Czy jesteście ślepi? Oni chcą mnie! Mnie!

Tata skoczył z miejsca i objął Douglasa ramionami. Odsu­nęłam miseczkę z płatkami i powiedziałam:

- Lepiej już pójdę. Może jak pójdę, oni ruszą za mną...

- Idź - powiedział tata.

Wstałam od stołu, złapałam flet i plecak i skierowałam się do drzwi.

Ruszyli za mną. Albo raczej za mną i za Ruth, która zdołała przekonać gliny, żeby pozwolili jej przejechać spod domu na nasz podjazd. Wskoczyłam na przednie siedzenie i odjechałyśmy. Gdy­bym nie martwiła się o Douglasa, bawiłoby mnie obserwowanie reporterów gramolących się w pośpiechu do wozów i rzucają­cych się w pogoń za nami. Ale za bardzo byłam przygnębiona. Douglas już tak dobrze sobie radził. Co się stało?

- No cóż - odezwała się Ruth. - Trzeba przyznać, jest tego trochę.

- Czego?

Ruth podniosła rękę, poprawiając lusterko.

- Urn - mruknęła, wskazując na nie oczami. - Tego.

Obejrzałam się. Miałyśmy eskortę policji, otaczali nas gli­niarze na motocyklach, którzy usiłowali nie dopuścić za blisko wozów transmisyjnych. Tych wozów było znacznie więcej, niż myślałam. Wszystkie jechały naszym śladem. Wysiadanie w tym układzie mogło nie być zabawne.

- Może nie wpuszczą ich na teren szkoły - powiedziałam z nadzieją.

- Żartujesz? Taak, pewnie. Założę się, że Feeney już tam czeka z ogromnym transparentem powitalnym.

Powiedziałam:

- No, może gdybym z nimi porozmawiała...

W ten oto sposób, jeszcze zanim zabrzmiał dzwonek na lek­cje, znalazłam się na schodach przed szkołą, odpowiadając na pytania prezenterów telewizyjnych, których całe życie ogląda­łam na ekranie.

- Nie - odparłam jednemu z nich - to w ogóle nie bolało. Czułam coś w rodzaju łaskotania.

- Tak - zwróciłam się do kogoś innego - uważam, że rząd powinien robić więcej, żeby odnaleźć te dzieci.

- Nie - odpowiedziałam na kolejne pytanie - Nie wiem, gdzie jest Elvis.

Pan Feeney, zgodnie z przewidywaniami Ruth, był na po­sterunku. Otaczała go gromadka reporterów. Obaj z panem Goodhartem stanęli przy mnie, kiedy odpowiadałam na pyta­nia. Pan Goodhart wydawał się zmieszany, natomiast pan Fee­ney przeżywał najpiękniejsze chwile w swoim życiu. Powtarzał w kółko każdemu, kto zechciał go słuchać, jak to Liceum im. Ernesta Pyle'a wygrało stanowe mistrzostwa w baseballu w 1997 roku. Jakby to kogoś obchodziło.

A potem, w środku tej nieudacznej, zaimprowizowanej konferencji prasowej stało się coś, co ostatecznie zburzyło mój spokój, to znaczy te resztki spokoju, które mi jeszcze zostały po „epizodzie” Douglasa.

- Panno Mastriani - krzyknął ktoś z tłumu reporterów - czy czuje się pani w jakiś sposób winna w związku z zapewnie­niami Seana Patricka O'Hanahana, że matka uprowadziła go z domu sześć lat temu, aby uchronić go przed okrutnym trak­towaniem ze strony ojca?

Zamrugałam oczami. Był piękny, wiosenny dzień; tempe­ratura zbliżała się do dwudziestu pięciu stopni. Nagle jednak poczułam chłód.

- Co? - zawołałam, wpatrując się w tłum w poszukiwaniu osoby, która to powiedziała.

- I w związku z tym, że wyjawienie miejsca przebywania Seana władzom - ciągnął głos - nie tylko naraziło jego życie na niebezpieczeństwo, ale zagroziło wolności jego matki?

Wtedy, zamiast morza twarzy, zobaczyłam jedną twarz. Nie wiedziałam, czy widzę ją rzeczywiście, czy też to tylko wyobraź­nia. Ale to była twarz Seana, taka, jaką widziałam tamtego dnia przed ceglanym domkiem w Paoli. Drobna, biała jak papier twarz, z jaskrawymi piegami. Palce, wczepione w moje ubranie, drżały.

„Nikomu nie mów”, wysyczał. „Nikomu nie mów, że mnie widziałaś, rozumiesz?”

Błagał, żebym milczała. Potrząsał mną i błagał o milczenie.

A ja go zdradziłam. Sądziłam - zupełnie szczerze - że ktoś, kto budzi w nim śmiertelny strach, więzi go wbrew jego woli. Zachowywał się przecież tak, jakby się bał.

Rzeczywiście się bał. Mnie. Naprawdę myślałam, że robię to, co należy. Myliłam się.

Reporterzy nadal wykrzykiwali pytania. Słyszałam ich, ale miałam wrażenie, że są gdzieś bardzo daleko.

- Jessica? - Pan Goodhart przyglądał mi się uważnie. - Do­brze się czujesz?

„Nie jestem Sean Patrick O'Hanahan”. To właśnie powie­dział mi Sean tamtego dnia przed domem. „Więc może zostaw mnie w spokoju, słyszysz? Możesz po prostu odjechać. I nigdy nie wracaj”.

- W porządku. - Pan Goodhart otoczył mnie ramieniem, kierując się ku wejściu. - Wystarczy na jeden dzień.

- Chwileczkę - powiedziałam. - Kto to powiedział? Kto mówił o Seanie?

Na nieszczęście jednak, kiedy zorientowano się, że odcho­dzę, wszyscy reporterzy zaczęli jednocześnie wywrzaskiwać py­tania i nie dało się w żaden sposób ustalić, kto zadał to pytanie o Seana Patricka O'Hanahana.

- Czy to prawda? - zwróciłam się do pana Goodharta, kie­dy weszliśmy do szkoły.

- Czy co jest prawdą?

- Czy to prawda, co powiedział ten dziennikarz? - Coś dziwnego działo się z moimi wargami, trochę tak, jak u den­tysty, kiedy dają ci znieczulenie. - Ze Sean Patrick O'Hanahan w ogóle nie został porwany?

- Nie wiem, Jessico.

- Czy jego mama naprawdę może pójść za to do więzienia?

- Nie wiem, Jessico. Ale nawet jeśli tak jest, to nie twoja wina.

- Dlaczego to nie jest moja wina? - Prowadził mnie w stro­nę klasy. Spóźniłam się, ale po raz pierwszy nikt nie miał do mnie pretensji. - Skąd pan wie, że to nie moja wina?

- Żaden sąd w tym kraju - oświadczył pan Goodhart - nie powierzy opieki nad dzieckiem rodzicowi, który się nad nim znęca. Matka prawdopodobnie wmówiła dziecku, że tak było.

- Ale skąd pan wie? - upierałam się. - Skąd to można wie­dzieć? Skąd mogę wiedzieć, czy robiąc to, co robię, ujawniając miejsce przebywania tych dzieci władzom, działam rzeczywiście w ich interesie? A może nie wszystkie chcą, żeby je odnalezio­no. Jak mam się tego domyśleć?

- Nie ma sposobu - stwierdził pan Goodhart. Właśnie dotarliśmy do klasy. - Jess, tego nie da się przewidzieć. Musisz po prostu przyjąć, że jeśli ktoś kocha je na tyle, żeby zgłosić ich zaginięcie, to zasługuje na to, żeby się dowiedzieć, gdzie są. Nie myślisz?

Nie. Właśnie na tym polegał kłopot. Nie myślałam. W ogó­le się nad tym nie zastanawiałam. Jak tylko przekonałam się o prawdziwości swoich snów - że Sean Patrick O'Hanahan na­prawdę żyje, ma się dobrze i mieszka w małym ceglanym dom­ku w Paoli - nie zawracałam sobie głowy żadnymi wątpliwo­ściami.

A teraz, przeze mnie, dzieciak znalazł się w jeszcze gorszej sytuacji niż przedtem.

O, tak. Byłam naznaczona, zgadza się.

Pytanie tylko, przez kogo?

13

Nie wszystko było tak całkiem do chrzanu. Okazało się, na przykład, że darowano mi odsiadkę. Niesamowite, co? Odkrywasz w sobie zdolności nadprzy­rodzone, nie musisz siedzieć w szkole za karę. Ciekawa jestem, jak poczułby się trener Albright, gdyby o tym wiedział. W grun­cie rzeczy, znokautowanie gwiazdy jego drużyny piłkarskiej uszło mi na sucho. Skandal, prawda?

Zadręczając się sprawą Seana Patricka O'Hanahana, myśla­łam również, co pocznie pani Clemmings z tymi na „W. Jak bez mojej pomocy, da sobie radę z Hankiem i Gregiem? A Rob? Czy będzie mu mnie brakowało? Czy w ogóle zauważy, że znik­nęłam?

Dowiedziałam się zaraz po lunchu. Szłyśmy z Ruth w stro­nę szafek, kiedy nagle dostałam od niej łokciem w bok, i to moc­no.

- Au, chcesz mi żebro złamać? Pogięło cię? Wskazała dłonią. Spojrzałam. Zrozumiałam. Koło mojej szafki stał Rob Wilkins.

Ruth dokonała pośpiesznego odwrotu na z góry upatrzone pozycje. Wyprostowałam się i szłam dalej. Nie miałam się czym denerwować. Rob i ja byliśmy tylko przyjaciółmi. Rob dał mi to aż nazbyt jasno do zrozumienia.

- Hej - powiedział, kiedy podeszłam.

- Hej - odparłam. Pochyliłam głowę, otwierając szafkę. Wybierałam kolejne cyfry szyfru: 21 - tyle lat chciałabym mieć teraz. 16 - tyle mam teraz. 35 - tyle lat będę miała, kiedy Rob Wilkins uzna, że dojrzałam do tego, aby z nim chodzić.

- No więc - odezwał się ponownie. - Miałaś zamiar mi powiedzieć?

Wyjęłam książkę do geometrii.

- Nie - powiedziałam - nie zamierzałam nikomu o tym mówić.

- Tak właśnie myślałem. A ten dzieciak?

- Jaki dzieciak?

Wiedziałam doskonale, o kogo pyta.

- Ten dzieciak w Paoli. Był pierwszy?

- Aha - powiedziałam. Nagle zachciało mi się płakać. Poważnie. A ja nigdy nie płaczę.

No, ostatni raz w gabinecie pana Goodharta, kiedy przyszli agenci FBI.

- Mogłaś mi powiedzieć.

- Mogłam. - Wyjęłam zeszyt do geometrii. - Uwierzyłbyś mi?

- Tak - powiedział. - Tak, uwierzyłbym.

Myślę, że rzeczywiście by uwierzył. Albo może po prostu chciałam tak myśleć. Wydawał się taki... Nie wiem. Chyba miły. Stał tam, opierając się o sąsiednią szafkę. Nie miał książek, tylko tę nieodłączną powieść w miękkich okładkach w tylnej kieszeni wy­świechtanych dżinsów, gdzieniegdzie mocno wypłowiałych, na przykład na kolanach i w innych, bardziej interesujących miejscach.

Miał na sobie ciemnozieloną, cienką bluzę z długim ręka­wem, rękawy jednak podciągnął do góry, tak że widać było jego opalone odjazdy na motocyklu przedramiona i...

No, czyja nie jestem żałosna?

Zatrzasnęłam drzwiczki szafki.

- Dobra - powiedziałam. - Muszę iść.

- Jess - zawołał, kiedy już odchodziłam. Obejrzałam się.

„Zmieniłem zdanie”. Miałam nadzieję, że to właśnie po­wie: „Zmieniłem zdanie. Czy pójdziesz ze mną na bal na ko­niec roku?”

Powiedział jednak:

- Słyszałem. O tym chłopcu. O Seanie.

Wydawał się zmieszany, taka rozmowa na szkolnym koryta­rzu, w nienaturalnym świetle jarzeniówek, musiała być dla nie­go czymś niezwykłym.

- To nie była twoja wina, Jess - mówił dalej. - Sposób, w ja­ki zachowywał się wtedy, przed domem... Ja też widziałem, że z nim się dzieje coś dziwnego. Skąd miałaś wiedzieć? To tyle. - Pokiwał głową, jakby zadowolony, że powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. - Postąpiłaś słusznie.

Potrząsnęłam głową. Czułam łzy pod powiekami. Cholera, stałam tam, mijały mnie setki ludzi, a ja usiłowałam ukryć łzy przed chłopakiem, który podobał mi się tak, że nie potrafię tego wyrazić. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej upokarzają­cego?

- Nie - powiedziałam. - Nieprawda.

Potem odwróciłam się i poszłam w swoją stronę.

Tym razem nie próbował mnie zatrzymać.

Ponieważ nie musiałam zostać w szkole, wróciłam do domu z Ruth. Postanowiłyśmy, że będziemy razem ćwiczyć. Ruth po­wiedziała, że znalazła nowy koncert na flet i wiolonczelę. Współ­czesny, ale mogłybyśmy spróbować.

Kiedy jednak wjechałyśmy w Lumley Lane, zorientowałam się natychmiast, że coś jest nie tak. Reporterzy stłoczyli się w od­ległym końcu ulicy, za policyjną barykadą. Na widok samocho­du Ruth podnieśli wrzask i zaczęli gorączkowo pstrykać zdję­cia...

Gliny nie dopuszczały ich w pobliże domu.

Kiedy Ruth podjechała bliżej i zobaczyłam krew na chodni­ku, wiedziałam, dlaczego.

Nie tylko na chodniku. Krwawy ślad prowadził aż do drzwi frontowych.

Ruth też go zauważyła. Mruknęła „och”.

Potem otworzyły się drzwi i wyszedł mój tata razem z Mikiem. Tata uspokajającym gestem podniósł ręce w górę i powie­dział:

- Nie jest tak źle, jak na to wygląda. Po południu Dougie rzucił się na reportera, który usiłował przeprowadzić wywiad z sąsiadami. Obaj mają się dobrze. Nie przerażaj się.

To pewnie brzmi śmiesznie, że mój brat rzucił się na repor­tera. Gdyby to zrobił Mike, to byłoby nawet bardzo śmieszne. Ale chodziło o Douga, więc wcale nie było mi do śmiechu.

- Posłuchaj - powiedział tata, siadając na schodkach przed domem. Ruth zgasiła silnik i obie wysiadłyśmy z samochodu.

Usiadłam obok taty, starannie omijając wzrokiem plamy krwi. Ruth zasiadła obok Mike'a na bujanej ławeczce na ganku. Ła­weczka zatrzeszczała złowieszczo pod ich ciężarem. Mike nie wyglądał na zachwyconego towarzystwem, ale Ruth nie zwró­ciła na to uwagi.

- To nie twoja wina, Jess - ciągnął tata - ale reporterów, wozów transmisyjnych, policji i tego wszystkiego. Trochę tego było za dużo dla Dougiego. Nie wytrzymał. Kiedy odjechałaś rano, sądziliśmy, że udało nam się go uspokoić. Wziął lekarstwa i wydawało się, że jest w porządku. Ale lekarze mówią, że stres czasami...

Jęknęłam i położyłam głowę na kolanach.

- Jak to nie moja wina? - zawyłam. - Oczywiście, że to moja wina. Wszystko przeze mnie. Gdybym nigdy nie zadzwo­niła pod ten głupi numer...

- Musiałaś zadzwonić pod ten głupi numer - powiedział cierpliwie tata. - Gdybyś nie zadzwoniła pod ten głupi numer, tamci rodzice nadal zamartwialiby się, co się stało z ich dziećmi...

- Taak - powiedziałam. - A Sean Patrick O'Hanahan nie zostałby, wbrew swojej woli, odesłany do ojca. A jego matka nie znalazłaby się w trudnej sytuacji. A...

- Postąpiłaś słusznie, Jess - powtórzył ojciec. - Nie mo­żesz wszystkiego wiedzieć. A Douglas wyjdzie z tego. Byłoby po prostu wskazane, żeby znalazł się w jakimś trochę spokoj­niejszym miejscu...

- Tak, ale gdzie? - zapytałam. - W szpitalu? Dougie miałby wrócić z mojego powodu do szpitala? Nie, dziękuję, tato. To nie Douglas stwarza problem.

Wciągnęłam głęboko powietrze. Było ciężkie i nasycone wil­gocią. Zbliżało się lato. Już rano było bardzo ciepło, a prawie nie dawało się wytrzymać na ganku nieosłoniętym przed pro­mieniami popołudniowego słońca.

Dusiłam się z gorąca.

- To ja - powiedziałam. - Gdyby mnie nie było, Douglaso­wi nic by się nie stało.

- Ależ, kochanie... - odezwał się tata.

- Mówię poważnie. Gdyby nie ja, nie byłoby tu tłumu re­porterów zaśmiecających trawnik, a mama nie piekłaby biszkopcików dwadzieścia cztery godziny na dobę, a Douglas nie wylądowałby w szpitalu...

- Do czego zmierzasz, Jessico?

- Wiesz, do czego zmierzam. Myślę, że będzie lepiej, jeśli jutro zastosuję się do tego, co powiedział agent Johnson, i poja­dę na jakiś czas do bazy Crane.

Ruth z Mikiem spojrzeli na mnie, jakbym upadła na głowę, ale tata, po chwili milczenia, stwierdził:

- Musisz robić to, co uważasz za właściwe, kochanie. A ja na to:

- Dobrze, nie uważam za właściwe, żeby nasza rodzina cier­piała przeze mnie. A teraz cierpimy wszyscy. Jeśli zniknę na jakiś czas, reporterzy i cały ten bałagan też znikną. A potem bę­dzie po staremu. Może nawet Doug wróci do domu.

- Taak - odezwał się cicho Mike - a Claire może podniesie znowu rolety. Tak ją męczyły te kamery...

Kiedy obie z Ruth odwróciłyśmy się, wgapiając się w niego ze zdumieniem, uświadomił sobie, co powiedział, i zamknął buzię.

Ruth była jedyną osobą, która wprowadziła nutkę wątpli­wości.

- Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł - stwierdziła. - To znaczy, twój wyjazd do Crane. Wcale mi się to nie podoba.

- Ruth, coś ty. Oni chcą tylko przeprowadzić jakieś badania...

- Och, wspaniale - powiedziała Ruth. - To teraz jesteś kró­likiem doświadczalnym? Jess, Crane to baza wojskowa. Chwy­tasz? Mówimy o armii!

- Ojej, Ruth - mruknęłam. - Nie panikuj. Nic mi się nie stanie.

Ruth wysunęła podbródek do przodu. Nic wiem, co ją ugry­zło. Może naoglądała się za dużo filmów. Może nie chciała włó­czyć się samotnie po szkolnych korytarzach.

A może podejrzewała coś, czego ja, nawet przy moich świe­żo nabytych zdolnościach pozazmysłowych, nie byłam w stanie przeczuć. Ruth jest mądrzejsza niż większość ludzi... w każdym razie, pod pewnymi względami.

- A jeśli - zapytała cicho - będą chcieli, żebyś znalazła jesz­cze więcej dzieci?

Tata na to:

- No, naturalnie, że będą chcieli, żeby odnalazła więcej dzieci. Przecież o to właśnie chodzi, jestem tego pewien.

- Czy Jess chce znaleźć więcej dzieci? - zapytała Ruth, uno­sząc brwi.

Podobno testy na inteligencję sprawdzają tylko pewien jej rodzaj. Ci spośród nas, którzy nie wypadają w tych testach najle­piej - jak na przykład ja - pocieszają się faktem, że Ruth może i ma IQ 167, ale nic nie wie o chłopcach. Mike, owszem, ma 153, ale co on wie o sztuce postępowania z ludźmi? Dokładnie nic.

Tym jednym pytaniem Ruth udowodniła jednak, że jej umiejętności interpersonalne nie pozostawiają nic do życzenia. Trafiła w sedno.

Ja rzeczywiście nie chciałam znajdować więcej dzieci. Zwłasz­cza po tej sprawie z Seanem. Nie, dopóki nie przekonam się, że te dzieci naprawdę chcą, żeby je odnaleźć.

W przeciwieństwie do Seana.

Wtedy odezwał się Mike:

- Nie ma znaczenia, czego ona chce. Ma moralny obowią­zek wobec społeczeństwa, żeby dzielić się tym... cokolwiek to jest.

Ruth wycofała się natychmiast. Jak mogłaby sprzeciwić się ukochanemu?

- Masz rację, Michael - oświadczyła, mrugając do niego nieśmiało zza okularów.

No, to tyle, jeśli chodzi o te umiejętności interpersonalne.

- Nie zmuszą jej do niczego - powiedział tata. - To sprawa rządu Stanów Zjednoczonych. Jessica jest obywatelką USA. Ma zagwarantowane prawa konstytucyjne. Wszystko będzie w po­rządku.

Smutne, ale w tamtej chwili rzeczywiście myślałam, że ma rację.

Wierzyłam w to święcie.

14

Baza wojskowa Crane, usytuowana jakąś godzinę jazdy od mojego rodzinnego miasteczka, należała do tych baz woj­skowych, które zamknięto w latach osiemdziesiątych. Tak przy­najmniej podano do wiadomości publicznej. Ale tak się jakoś złożyło, że nigdy nie została faktycznie zamknięta - w każdym razie nie całkowicie, wbrew alarmującym artykułom w lokal­nych gazetach o rzekomym wzroście bezrobocia w związku z utratą pracy przez zatrudnionych w bazie robotników i ku­charzy. Wojskowe odrzutowce - te, które z hałasem przełamy­wały barierę dźwięku - nigdy nie zniknęły, a w naszych restau­racjach, na długo potem, jak baza podobno przestała istnieć, pojawiali się umundurowani oficerowie.

Douglas w swoim najgorszym stanie utrzymywał, że w Cra­ne rozbił się kiedyś statek kosmitów, a i teraz dzieją się jakieś niesamowite rzeczy i nie ma tam żadnej bazy wojskowej, ale w nocy błyskają tajemnicze światełka.

Kiedy przyjechałam do Grane, absolutnie nie miałam wra­żenia, że komuś zależy na otoczeniu działalności bazy tajemni­cą. Wcale nie wyglądała na zaniedbaną. Panowała tam czystość i porządek, elegancko przystrzyżone trawniki, żadnych śmieci, wszystko na swoim miejscu. Nie zauważyłam olbrzymich han­garów, gdzie można by ukryć statki kosmiczne, ale może trzy­mali je pod ziemią, tak jak na filmie Dzień Niepodległości.

Agent Johnson, zaraz po przyjeździe - po przedstawieniu mnie agentce specjalnej Smith, pani oficer z ładnymi kolczyka­mi z pereł, która widocznie zastąpiła jego poprzedniego partne­ra, agenta specjalnego Daviesa (niezdolny do pracy... ojej, czyż­bym miała z tym coś wspólnego?) - pokazał mnie i tacie pokój, gdzie miałam zamieszkać - ładny pokój, jak w dobrym hotelu, z telewizorem, telefonem i tak dalej. Bez kranu z wodą sodową, jak z ulgą stwierdziłam.

Następnie agentka specjalna Smith zabrała nas do innego budynku, gdzie poznaliśmy kilku wojskowych, w tym pułkow­nika, który boleśnie mocno uścisnął mi rękę, oraz pryszczatego porucznika, który gapił się na moje dżinsy, jakby to były wysokie skórzane buty do pachwin albo coś podobnego. Potem pułkow­nik przedstawił nas gromadce lekarzy w jeszcze innym budynku, którzy podniecili się na mój widok i zapewnili tatę, że jestem w najlepszych rękach. Tata, mimo że z pewnością nie mógł się doczekać powrotu do swoich restauracji, nie odjeżdżał, nie przyj­mując na wiarę zapewnień lekarzy. Zadawał rozmaite pytania, na przykład czy agentka specjalna Smith będzie pod telefonem na wypadek, gdybym potrzebowała czegoś w środku nocy i kto do­pilnuje, żebym nie chodziła głodna? To było trochę krępujące.

W końcu jedna z lekarek, z plakietką HELEN SHIFTON przy­piętą do fartucha, powiedziała tacie, że są gotowi na moje przyjęcie i że zadzwonię do niego, jak tylko wrócę do pokoju. Wte­dy stało się jasne, że powinien już odjechać, więc tata pożegnał się, mówiąc, że odbierze mnie w przyszłym tygodniu. Miał na­dzieję, że do tego czasu heca z reporterami przycichnie i będę mogła bezpiecznie wrócić do domu.

Objął mnie przy tych wszystkich ludziach i ucałował w czu­bek głowy. Udawałam, że nie mam na to ochoty, ale kiedy odje­chał, nie mogłam pozbyć się uczucia...

...no, cóż - strachu.

Nie zdradziłam tego jednak doktor Helen Shifton. Kiedy spytała, jak się czuję, zapewniłam, że świetnie.

Chyba mi nie uwierzyła, bo razem z pielęgniarką poddały mnie wszechstronnemu, naprawdę wszechstronnemu badaniu, włącznie z badaniem krwi i pakowaniem we mnie nie wiadomo czego. Zmierzyły ciśnienie krwi, poziom cholesterolu, serce, gardło, uszy, oczy, podeszwy stóp. Chciały przeprowadzić bada­nie ginekologiczne, zgodziłam się i kiedy kręciły się koło mnie, zapytałam je o antykoncepcję i takie rzeczy... no, wiecie, to może się przydać, kiedy będę miała jakąś czterdziestkę.

Doktor Shifton była bardzo w porządku, czego na pewno nie dałoby się powiedzieć o moim lekarzu rodzinnym, odpo­wiedziała na wszystkie pytania i stwierdziła, że rozwijam się normalnie. Obejrzała nawet moją bliznę, tę, którą zostawił pio­run, i zauważyła, że chyba blednie, tak że pewnego dnia praw­dopodobnie zniknie.

- Kiedy blizna zniknie, czy nadprzyrodzone zdolności też znikną? - zapytałam z nadzieją. Z tymi zdolnościami spadła na mnie wielka odpowiedzialność i niekoniecznie chciałam ją dźwigać.

Powiedziała, że nie wie.

Potem kazała mi się położyć w wielkiej rurze i nie ruszać. Zrobiła całą serię zdjęć mojego mózgu. Miałam o niczym nie myśleć, ale myślałam o Robie. Zdjęcia chyba jednak wypadły dobrze, bo potem doktor Shifton poleciła mi się ubrać i wyszła, a na jej miejsce zjawił się mały łysy człowieczek i zadał mi kupę przeraźliwie nudnych pytań o sny, życie seksualne i takie rze­czy. Jakkolwiek w moim życiu seksualnym nastąpiła, jak się wydaje, w ostatnim czasie pewna poprawa - chociaż trwało to okropnie krótko - tak naprawdę nie miałam mu nic do powie­dzenia, a moje sny też nie są nadzwyczajnie interesujące, śni mi się głównie, jak tuż przed pojedynkiem z Karen Sue Hanky za­pominam gry na flecie.

Zdenerwowałam się dopiero, kiedy mały łysy człowieczek zaczął mnie wypytywać o Douglasa. Skąd, przepraszam, rząd Stanów Zjednoczonych ma informacje o jego próbie samobój­czej?

W każdym razie wiedzieli, a ja przyjęłam postawę obronną i mały łysy człowieczek zainteresował się, dlaczego.

Więc powiedziałam:

- Czy nie poczułby się pan dziwnie, gdyby ktoś obcy za­czął pana pytać o brata chorego na schizofrenię?

A on na to, że nie - chyba że miałby coś do ukrycia.

No więc wtedy oświadczyłam, że jedyną rzeczą, którą chcia­łam ukryć, jest fakt, że mam ochotę rozkwasić mu nos, a on zapytał, czy zawsze jestem taka agresywna, kiedy rozmawiam o swojej rodzinie. Wstałam, wyszłam z gabinetu i powiedzia­łam doktor Shifton, że chcę wrócić do domu natychmiast.

Widać było, że doktor Shifton wściekła się na małego łyse­go człowieczka, ale jako profesjonalistka nie mogła tego okazać. Stwierdziła, że rozmawialiśmy dostatecznie długo. Zmył się, rzucając mi rozgniewane spojrzenia, jakbym zmarnowała mu dzień czy coś. Doktor Shifton powiedziała, żebym się nim nie przejmowała, że to freudysta i nikt nie bierze go specjalnie po­ważnie.

Nadeszła pora na lunch. Agentka specjalna Smith zabrała mnie do kafeterii, mieszczącej się w jeszcze innym budynku. Je­dzenie nie było najgorsze, lepsze niż w szkole. Wzięłam pieczo­nego kurczaka i puree ziemniaczane. Mały łysy człowieczek też tam był. Spojrzał, co jem i zanotował sobie w zeszyciku. Powie­działam o tym agentce specjalnej Smith, która poradziła mi go zignorować. Stwierdziła, że mały łysy ma pewnie kompleksy.

Ponieważ nie było nikogo w moim wieku, z kim mogłabym pogadać, siedziałam z agentką specjalną Smith i zapytałam, jak to się stało, że została agentką FBI. Zareagowała zupełnie spo­kojnie. Powiedziała, że jest strzelcem wyborowym, ale nikogo nie zabiła. Wiele razy jednak mierzyła do ludzi. Wyjęła nawet rewolwer i pokazała mi. Był chłodny i naprawdę ciężki. Też chcę mieć taki, ale poczekam, aż skończę osiemnaście lat.

Jeszcze jedna rzecz, na którą muszę czekać aż do osiemnastki.

Po lunchu doktor Shifton wysłała mnie do gabinetu innego lekarza, gdzie spędziłam śmiertelnie nudne pół godziny. Lekarz pokazywał mi karty do gry, trzymając je tyłem do mnie i pytając, jaka to figura. Odpowiadałam: „Nie wiem. Trzymaj e pan tyłem do mnie”. Kazał mi zgadywać. Odgadłam prawidłowo jakieś dziesięć procent. Stwierdził, że to normalne. Widać było jednak, że jest rozczarowany.

Jeszcze później dziwaczna, koścista pani próbowała mnie skłonić, żebym przesuwała przedmioty mocą umysłu. Było mi jej żal. Naprawdę się starałam, ale oczywiście w tym również poniosłam sromotną porażkę. Zabrała mnie potem do pokoju, który przypominał laboratorium językowe u nas w szkole, i ka­zała mi włożyć słuchawki. To mnie wprawiło w przyjemny na­strój, bo myślałam, że będzie film.

Jednak lekarz, który mnie przejął, na oko bardzo nerwowy człowiek, powiedział, że nie będzie filmu, tylko jakieś zdjęcia. Miałam im się przyjrzeć.

- Czy mam zapamiętać, jak ci ludzie wyglądają? - zapyta­łam, kiedy doktor przystąpił do pracy i na ekranie zaczęły poja­wiać się kolejne zdjęcia. - Czy to jakiś quiz?

A on na to:

- Nie, to nie quiz.

- Więc o co tu chodzi?

Zdjęcia mnie znudziły. Nie było w nich absolutnie nic in­teresującego. Sami mężczyźni, w większości biali, niektórzy o lekko arabskich rysach twarzy. Kilku czarnych. Kilku Azja­tów. Kilku Latynosów. Żadnych napisów pod spodem, nic. Nu­dziłam się prawie tak samo jak podczas odsiadki. W słuchaw­kach brzmiała cicha muzyka Mozarta - w nie najlepszym, moim zdaniem, wykonaniu. Flecista, w każdym razie, pokpił sprawę. Grali bez życia, takie jest moje zdanie.

Po jakimś czasie zdjęłam słuchawki i zapytałam:

- Czy mogę zrobić przerwę?

Doktor mocno się zdenerwował i zapytał, czy muszę iść do łazienki, czy co, a ja miałam na końcu języka: „Nie, to po prostu wściekle nudne”, ale nie chciałam psuć mu eksperymentu, więc powiedziałam: „Nie, chyba nie” i wróciłam do oglądania foto­grafii.

Biały mężczyzna w średnim wieku. Biały mężczyzna w śred­nim wieku. Azjata w średnim wieku. Przystojny Arab, w typie faceta z Mumii, tylko bez tatuażu na twarzy. Biały mężczyzna w średnim wieku. Biały mężczyzna w średnim wieku. Ciekawa jestem, co podadzą na kolację. Biały, stary mężczyzna. Facet o wyglądzie seryjnego mordercy. Biały mężczyzna w średnim wieku. Biały mężczyzna w średnim wieku. Biały mężczyzna w średnim wieku.

W końcu, po upływie czasu, który wydawał mi się co naj­mniej rokiem, przyszła doktor Shifton i powiedziała, że spisa­łam się doskonale i że przez resztę dnia mogę odpocząć.

Wiele dnia już mi nie zostało. Było koło trzeciej. W rodzin­nym miasteczku o tej porze udawałabym się właśnie na odsiad­kę. Ogarnęła mnie nagła tęsknota za domem. Czy to nie pokrę­cone? Tęskniłam za odsiadką, panią Clemmings, tymi na „W”... i oczywiście za Robem.

Kiedy jednak agentka specjalna Smith zabrała mnie z po­wrotem do pokoju i zapytała, czy mam kostium kąpielowy, na­tychmiast zapomniałam o Robie, bo jak się okazało, w bazie był basen. Nie miałam kostiumu, więc agentka specjalna Smith za­brała mnie do pobliskiego centrum handlowego, gdzie kupiłam szałowy kostium i Sony PlayStation za państwowe pieniądze. Potem wróciłyśmy do bazy i poszłam pływać.

Było upalnie, mimo późnej pory słońce nadal nieźle przy­grzewało. Ułożyłam się na leżaku i przyglądałam ludziom na basenie. Głównie kobiety z małymi dziećmi... zapewne żony pracowników bazy.

Jakieś starsze dzieci grały w „raz, dwa, trzy, baba - jaga pa­trzy”. Przybrałam wygodną pozę i zamknęłam oczy, czując, jak słońce pali mi skórę. Było mi przyjemnie. Odprężyłam się.

Może, myślałam, wszystko pójdzie dobrze. Zapach chloru kłuł mnie leciutko wnoś. Pachniało czystością.

Wszystko dobrze się ułoży.

Słyszałam krzyki dzieci.

- Raz! Pluśnięcie.

- Dwa!

Kolejne pluśnięcie.

- Trzy! Pluśnięcie.

- Baba! Pluśnięcie. Śmiech.

- Jaga!

Pluśnięcie.

- Raz!

Pluśnięcie. Krzyk. Histeryczny śmiech.

Musiałam zasnąć, bo przyśniło mi się coś dziwacznego. We śnie dookoła mnie rozciągała się ogromna wodna przestrzeń. Wokół było pełno dzieci. Setki, tysiące dzieci. Duże dzieci. Małe dzieci. Tłuste dzieci. Chude dzieci. Białe dzieci. Czarne dzieci. Wszelkie możliwe dzieci.

I wszystkie krzyczały w moją stronę:

- Baba! Pluśnięcie. Krzyk.

- Jaga!

Pluśnięcie. Krzyk.

Pływałam, usiłując je złapać. Tyle że w moim śnie to nie była zabawa w babę - jagę. Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się złapać dzieci, prąd porwie je w stronę wodospadu i rzuci z wy­sokiego na sześćdziesiąt metrów progu. Zginą na pewno. Tak czułam.

Więc pływałam gorączkowo, wyłapując dzieci po kolei i od­ciągając je w bezpieczne miejsce, tylko po to, żeby ponownie porwał je prąd i uniósł z dala ode mnie. To było okropne. Dzie­ci wyślizgiwały mi się z rąk, spadając w dół, w objęcia śmierci. Już nie krzyczały: „Jaga!”. Wykrzykiwały moje imię. Krzyczały moje imię, umierając.

- Jess. Jess. Jessico, obudź się.

Otworzyłam oczy. Agentka specjalna Smith przyglądała mi się z góry. Leżałam na leżaku przy basenie, ale coś się nie zgadza­ło. Byłam sama. Wszystkie matki z dziećmi poszły do domu. Słoń­ce prawie zaszło. Ostatnie promienie słońca zapalały się na wil­gotnym brzegu basenu. Zrobiło się również znacznie chłodniej.

- Zasnęłaś - powiedziała agentka specjalna Smith. - Mia­łaś chyba jakiś zły sen. Dobrze się czujesz?

Powiedziałam:

- Tak - i usiadłam.

Agentka specjalna Smith wręczyła mi koszulkę.

- Oho - powiedziała, krzywiąc się. - Spaliłaś się. Należało kupić jakiś krem do opalania.

Przyjrzałam się swojej skórze. Była czerwona.

- Do jutra zamieni się w opaleniznę - stwierdziłam.

- Musiało ci się coś śnić. Czy chcesz mi o tym opowie­dzieć?

- Niespecjalnie.

Potem poszłam do pokoju i ćwiczyłam na flecie. Rozgrza­łam się, następnie zagrałam ten kawałek, który wybrała Karen Sue Hanky, żeby mnie pokonać. To było takie łatwe, że zaczę­łam improwizować, jazzując. W moim wykonaniu utwór brzmiał zupełnie inaczej, dużo lepiej.

Biedna Karen Sue Hanky. Utknie na zawsze w czwartym rzędzie.

Potem zagrałam coś z Billy Joela - Big Shot, na cześć Dou­glasa. Nie przyznałby się za nic, ale to jego ulubiony utwór.

Czyściłam flet, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę - powiedziałam, mając nadzieję, że to ktoś z ob­sługi. Padałam z głodu.

Ale nie. To nie był, nikt z obsługi. To był ten pułkownik, którego poznałam rano. Towarzyszyli mu agenci Smith i John­son wraz z nerwowym doktorem, który zmusił mnie do oglą­dania zdjęć facetów w średnim wieku. Wyglądał na jeszcze bar­dziej zdenerwowanego niż przedtem.

- Cześć - odezwałam się, kiedy wszyscy weszli i stanęli, wpatrując się w mój flet, tak jakbym składała AK - 47 albo coś podobnego. - Czy już pora na kolację?

- Pewnie - potwierdził agent specjalny Johnson. - Powiedz nam tylko, co byś chciała.

Zastanowiłam się. Czemu nie miałabym poprosić o coś eks­tra?

- Stek z owocami morza byłby w sam raz - powiedziałam.

- Robi się - odparł pułkownik i skinął głową do agentki specjalnej Smith, która wyjęła komórkę, wystukała numer, a po­tem porozmawiała z kimś przez chwilę cichym głosem. Boże, pomyślałam. Jakie to seksistowskie. Oto agentka specjalna Smith, agentka FBI, absolwentka jakiejś wyższej uczelni poli­cyjnej, strzelec wyborowy i tak dalej, nadal musi zamawiać je­dzenie w restauracji. Tylko dlatego, że jest kobietą.

Muszę pamiętać, żeby nie zostać agentką FBI, kiedy doro­snę.

- A więc - odezwał się pułkownik. - Słyszałem, że ucięłaś sobie dzisiaj krótką drzemkę.

Stałam pochylona, wkładając poszczególne części fletu w oddzielne, wyściełane aksamitem przegródki. Coś w głosie pułkownika kazało mi podnieść głowę.

Pułkownik, podobnie jak faceci na zdjęciach, był białym mężczyzną w średnim wieku. Miał, jak to się mówi w książ­kach, ogorzałą twarz. Czyli twarz, która jest nie tyle opalona, jak moja, co zniszczona słońcem i pomarszczona. Miał również jasne, niebieskie oczy. Spojrzał na mnie z góry i zapytał:

- Czy podczas drzemki nie przyśnił ci się przypadkiem jakiś mężczyzna z fotografii, które widziałaś dzisiaj w gabinecie doktora Leonarda, panno Mastriani?

Zamrugałam oczami. O co tu chodzi? Spojrzałam na agentkę specjalną Smith. Schowała komórkę i patrzyła na mnie wyczekująco.

- Pamiętasz, Jessico - powiedziała. - Mówiłaś, że miałaś zły sen.

- Taak - odparłam powoli. Chyba zaczynałam chwytać. - Więc?

- Więc wspomniałam o tym pułkownikowi Jenkinsowi - ciągnęła agentka specjalna Smith. - Był ciekaw, czy przyśnił ci się może ktoś z fotografii, tych, które dzisiaj oglądałaś.

Odparłam:

- Nie.

Doktor Leonard pokiwał głową i zwrócił się do pułkownika:

- Jest tak, jak podejrzewaliśmy. Dla zaistnienia tego zjawi­ska konieczna jest faza REM, pułkowniku. Podczas drzemki ta faza zazwyczaj nie występuje.

Pułkownik Jenkins zmarszczył brwi.

- Myśli pan zatem, że dowiemy się czegoś jutro rano, dok­torze? - burknął.

Budził respekt w mundurze z mnóstwem medali i dystynk­cji. Uznałam, że musiał brać udział w jakichś strasznie waż­nych bitwach.

- Z całą pewnością - potwierdził doktor Leonard. Spojrzał na mnie i ciągnął nerwowym, cichym głosem:

- Miewasz te, eee, sny o zaginionych dzieciach tylko po całonocnym odpoczynku, zgadza się, panno Mastriani?

Ja na to:

- Uhm. Noo, tak. To znaczy tak. Doktor Leonard skinął głową.

- Powinniśmy z nią porozmawiać jutro rano, pułkowniku.

- Nie podoba mi się to - warknął pułkownik Jenkins tak głośno, że podskoczyłam. - Smith?

- Tak jest?

Agentka specjalna Smith stanęła na baczność.

- Przynieście zdjęcia - rozkazał. - Przynieście zdjęcia, żeby obejrzała je wieczorem, zanim pójdzie spać. Tak żeby miała je świeżo w pamięci.

- Tak jest - powiedziała agentka Smith, po czym znów włą­czyła komórkę i zaczęła coś do niej mruczeć.

Pułkownik Jenkins skierował wzrok na mnie.

- Wiążemy z tobą wielkie nadzieje, młoda damo - oświadczył.

- Naprawdę?

- Tak, w istocie. Setki ludzi - zdrajców naszego wielkiego narodu - już zbyt długo ucieka przed sprawiedliwością i karą. Teraz jednak, kiedy jesteś z nami, nie mają szans. Nieprawdaż?

Nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Czyż nie tak? - warknął. Podskoczyłam i wydusiłam z siebie:

- Nie mają.

Pułkownik Jenkins wyglądał na zadowolonego. Wyszedł wraz z doktorem Leonardem oraz agentami specjalnymi Smith i Johnsonem. Chwilę później facet w stroju kucharza przyniósł mi krewetki i znakomicie przyrządzony stek.

Przejrzałam na oczy. W moim pokoju mogło nie być kranu z wodą sodową, ale i tak wiedziałam, co jest grane. Album ze zdjęciami dostarczono wkrótce po kolacji. Przerzuciłam parę kartek przy jedzeniu, tak po prostu, dla draki. Zdrajcy, jak stwier­dził pułkownik Jenkins. Czy ci ludzie byli szpiegami? Morder­cami? Kim? Niektórzy budzili lęk samym wyglądem. Inni nie.

A jeśli wcale nie byli mordercami czy szpiegami? A jeśli byli zwyczajnymi ludźmi, którzy, tak jak Sean, wpakowali się w kło­poty bez własnej winy? Czy odnalezienie ich było rzeczywiście moją powinnością?

Nie miałam pojęcia. Pomyślałam, że dobrze byłoby poroz­mawiać z kimś mądrzejszym.

Więc zadzwoniłam do domu. Odebrała mama. Powiedzia­ła, że Dougie został zwolniony ze szpitala i że teraz, kiedy wró­cił do swojego pokoju, a „całe to zamieszanie minęło”, miewa się znacznie lepiej.

Całe zamieszanie przeniosło się pod bramy Crane. Odkąd stało się jasne, że tu przebywam, zjawiły się ekipy telewizyjne i radiowe. Marna zaczęła narzekać na tatę, że to przez niego Dougiemu się pogorszyło, bo musiał pójść pracować do restau­racji, aż w końcu nie mogłam tego wytrzymać i przerwałam jej:

- To bzdura, mamo, to moja wina i tych cholernych repor­terów.

Mama wściekła się na mnie, że brzydko mówię, więc odło­żyłam słuchawkę, nie porozmawiawszy z tatą - a właśnie z nim chciałam porozmawiać.

Dla rozrywki włączyłam telewizor. Obejrzałam Simpsonów, a potem kawałek filmu o dziewczynie, która zostaje poddana różnym zabiegom upiększającym, mimo że wyglądała zupełnie przyzwoicie, zanim zaczęła obsesyjnie dbać o swoją urodę. Film był taki nudny - chociaż Ruth pewnie by się spodobał, ze wzglę­du na to upiększanie - że przerzuciłam się na inny kanał...

Zamarłam, kiedy trafiłam na CNN...

Pokazywali moje zdjęcie.

To nie było kretyńskie klasowe zdjęcie. Musiał je zrobić jakiś dziennikarz, kiedy nie patrzyłam w jego stronę. Śmiałam się na tym zdjęciu. Ciekawe dlaczego. Nie pamiętam, żebym w ciągu ostatnich paru dni miała specjalnie dużo powodów do śmiechu.

Potem pojawiło się inne zdjęcie, również znajome. To był Sean. Zdjęcie Seana Patricka O'Hanahana, takiego, jak zapa­miętałam, w czapce bejsbolówce odwróconej daszkiem do tyłu i piegami odcinającymi się wyraźnie na tle bladej twarzy.

Pogłośniłam.

- ...jak na ironię, okazuje się, że chłopiec zaginął po raz ko­lejny - mówił spiker. - Według doniesień Sean zniknął z miesz­kania swego ojca w Chicago wczoraj przed świtem i od tamtej pory nikt go nie widział. Sądzi się, że chłopiec mógł odejść z własnej woli i że prawdopodobnie zmierza do Paoli, w India­nie, gdzie w areszcie przebywa jego matka, której zarzucono po­rwanie oraz wystawienie na szwank dobra dziecka...

O, Boże. Aresztowali mamę Seana. Aresztowali jego mamy z mojego powodu. Przeze mnie.

A dzieciak jest zbiegiem. I to wszystko moja wina. Wylegi­wałam się przy basenie, podczas gdy Sean podziewał się nie wia­domo gdzie, przeżywając Bóg wie jakie przygody, aby dotrzeć do swojej uwięzionej matki. Ciekawe, co też miał zamiar zro­bić, kiedy wróci do Paoli? Odbić matkę z więzienia?

Chłopiec był sam i w beznadziejnej sytuacji, i to przeze mnie.

Dobra, to się zmieni, postanowiłam, wyłączając telewizor. Dzisiaj jest samotny, ale jutro nie będzie. Wiecie dlaczego?

Ponieważ miałam zamiar odnaleźć go jeszcze raz.

Raz już to zrobiłam. Mogę to powtórzyć.

I tym razem nie będę już taka głupia.

15

Kiedy zjawili się następnego ranka, już mnie nie było. Och, nie mieli powodów do paniki. Zostawiłam list:

Do wszystkich zainteresowanych! Musiałam odejść, żeby coś załatwić. Wkrótce wrócę.

Z poważaniem, Jessica Mastriani

Nie chciałam, żeby się o mnie martwili.

A oto, co się stało. Obudziłam się wcześnie. A kiedy się obu­dziłam, wiedziałam, gdzie jest Sean. Tak jak poprzednio.

Wzięłam prysznic, ubrałam się, wyszłam na korytarz, na dół po schodach i na zewnątrz.

Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikogo nie było W po­bliżu, jeśli nie liczyć grupki żołnierzy, którzy ćwiczyli musztrę, na dziedzińcu. Zupełnie nie zwrócili na mnie uwagi.

I całe szczęście.

Poprzedniego dnia, kiedy wracałam z basenu, zauważyłam minibusik, który zatrzymał się przed domami przeznaczonymi dla rodzin oficerów. Skierowałam się tam. I tym razem nikt nie usiłował mi przeszkodzić. Ostatecznie nie byłam przecież więź­niem.

Minibusik, jak dowiedziałam się od ludzi na przystanku, udawał się do pobliskiego miasteczka, gdzie kupiłam poprzed­nio kostium kąpielowy i Sony PlayStation... i gdzie, jak przy­padkiem wiedziałam, znajdował się dworzec autobusowy.

Poczekałam zatem wraz z innymi i wsiadłam do minibusa. Potoczył się swoją drogą, mijając wozy transmisyjne i dzienni­karzy. Nie niepokojona przez nikogo, wyjechałam za strzeżoną przez żołnierzy bramę.

W ten oto prosty sposób opuściłam bazę wojskową Crane.

Miasteczko trudno by nazwać kwitnącą metropolią, ale i tak z trudem trafiłam na dworzec. Pytałam o drogę troje ludzi. Naj­pierw kierowcę autobusu - możecie mi wierzyć, w życiu nie słyszałam mętniejszych wyjaśnień, potem dzieciaka przy kasie w jakimś sklepie i wreszcie starszego pana siedzącego przed fry­zjerem. W końcu zlokalizowałam dworzec, ale tylko dzięki temu, że z daleka dostrzegłam stojący przed nim autobus.

Kupiłam bilet powrotny - za siedemnaście dolarów - za pie­niądze, które zostawił mi tata. „Na wszelki wypadek” powie­dział, wsuwając mi stówę do ręki.

No, to właśnie był ten „wszelki wypadek”. Ja w każdym razie uznałam, że tak.

Śniadanie zjadłam na dworcu. Wzięłam dwa czekoladowe budynie i sprite'a z automatów. Kolejny dolar siedemdziesiąt pięć.

Żeby się nie nudzić podczas jazdy, kupiłam książkę. Tę samą książkę, którą zauważyłam w tylnej kieszeni spodni u Roba, kie­dy go widziałam po raz ostatni. Pomyślałam, że czytanie tej sa­mej książki jakoś nas zbliży.

Dobra, może niezupełnie tak. To była jedyna książka na pół­ce, która wydawała się choć trochę interesująca.

Mój autobus przyjechał o dziewiątej. Wsiadłam do niego jako jedyna. Zajęłam miejsce przy oknie. Czy zwróciliście uwa­gę, że przez przyciemnioną szybę autobusu wszystko wygląda ładniej? Nie żartuję. Kiedy wysiadamy, wszystko staje się ja­skrawe, widać brud i aż nami wstrząsa.

Tak, w każdym razie, mnie się wydaje.

Jazda do Paoli trwała około godziny. Większość czasu spę­dziłam, wyglądając przez okno. W Indianie nie ma zbyt wiele do oglądania, z wyjątkiem pól kukurydzy. Tak pewnie jest w większości stanów.

W Paoli wysiadłam i udałam się na dworzec. Był większy niż ten, z którego wyruszyłam - z rzędami krzeseł i mnóstwem automatów telefonicznych. Ale i tak bez trudu rozpoznałam tajniaków. Jeden siedział przy automatach z napojami, drugi w po­bliżu męskiej toalety. Za każdym razem, kiedy na stację wjeżdżał autobus, wstawali i wychodzili na zewnątrz, udając, że na kogoś czekają. Potem, nie widząc Seana, wracali na swoje miejsca.

Obserwowałam ich przeszło godzinę, więc wiem, co mó­wię. Naprzeciwko dworca stał również nieoznaczony samochód policyjny, drugi zaparkował nieco dalej, przed kręgielnią.

Kiedy już miał nadjechać autobus Seana, musiałam jakoś odwrócić uwagę gliniarzy, żeby nie zdążyli go zgarnąć, zanim ja z nim porozmawiam. Oto, co zrobiłam:

Spowodowałam pożar.

Wiem. W pożarach giną ludzie. Więc przede wszystkim upewniłam się, że tam nikogo nie ma. Zapaliłam zapałkę ze znalezionego pudełka i wrzuciłam ją do kosza na śmiecie w dam­skiej łazience, sprawdziwszy przedtem, czy wszystkie kabiny są puste. Potem ustawiłam się przy telefonach, tak jakbym czekała na rozmowę. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nikt nigdy nie zwraca na mnie uwagi. Niskie dziewczyny nie rzucają się spe­cjalnie w oczy.

Po paru minutach z toalety zaczęła się wydobywać impo­nująca smuga dymu. Pierwsza zauważyła to jedna z kasjerek w kasie biletowej.

- O Boże! Pożar! Pożar! - wrzasnęła, wskazując na drzwi toalety.

Pozostałe kobiety wpadły w panikę. Zaczęły krzyczeć, żeby wszyscy opuścili budynek. Ktoś zawołał: „Zadzwońcie pod 911!”, a jeden z tajniaków pytał, czy jest gdzieś gaśnica. Drugi zaczął rozmawiać przez komórkę. Prosił kolegów, pewnie tych, co siedzieli w nieoznaczonym samochodzie, żeby wezwali straż pożarną.

Właśnie wtedy autobus jedenasta piętnaście z Indianapolis zatrzymał się przed stacją. Powoli ruszyłam na spotkanie pasa­żerom.

Sean wysiadł piąty. Był przebrany - tak pewnie mu się wy­dawało. Przefarbował sobie włosy na brązowo. Wielkie rzeczy. Jego piegi i tak widać było na milę. Do tego wciąż miał na gło­wie tę głupią czapkę, zsuniętą na czoło.

A poza tym, przepraszam, dwunastoletni chłopak, niski jak na swój wiek, samotnie podróżujący autokarem, i to w środku dnia, kiedy powinien siedzieć w szkole? Też mi konspiracja!

Na szczęście mój mały pożar odegrał swoją rolę. Nie wiem, czy mieliście kiedyś okazję wąchać palący się plastikowy po­jemnik na śmiecie. Zapewniam was - cuchnie koszmarnie. A dym? Czarny jak smoła. Pasażerowie wysiadający z autobu­su spoglądali ze zdumieniem w kierunku stacji. Z budynku wydobywał się gęsty, gryzący dym. Bileterzy stali na zewnątrz, rozmawiając podniesionymi głosami. To musiało być najbar­dziej podniecające wydarzenie w najnowszej historii dworca au­tobusowego w Paoli. Tajniacy uganiali się wokół, sprawdzając, czy nikt nie został w środku. A potem nadjechały wozy strażac­kie na sygnale.

Podczas tego zamieszania podeszłam do Seana, chwyciłam go za ramię i powiedziałam:

- Idź dalej.

Skierowałam go uliczką biegnącą wzdłuż stacji, najszybciej, jak się dało.

Najpierw nie chciał iść ze mną. Syreny wyły, zagłuszając sło­wa, więc niezbyt dobrze go rozumiałam. Krzyknęłam mu do ucha:

- Dobra, jeśli wolisz iść z nimi, to są tam, czekają na ciebie. Chyba pojął, co się dzieje, bo przestał się szarpać.

Kiedy odeszliśmy na tyle daleko, że dało się rozmawiać, Sean wyrwał się z mojego uścisku i zapytał bardzo ostrym głosem:

- Co ty tu robisz?

- Ratuję ci tyłek - odparłam. - Co ci strzeliło do głowy? Po coś tu wracał? Przecież wiadomo, że jeśli mają choć odrobinę oleju w głowie, zaczną cię szukać właśnie tutaj.

Sean błysnął ku mnie spod bejsbolówki niebieskimi oczami.

- Tak? A niby gdzie miałbym być? Moja mama siedzi tutaj w areszcie - stwierdził. - Dzięki tobie.

- Gdybyś tamtego dnia wyjaśnił mi sytuację - odparłam - zamiast zachowywać się jak kretyn, nie doszłoby do tego.

- Nie - odwarknął Sean. - Gdybyś nie była kapusiem, nie doszłoby to tego.

- Kapusiem? - To mnie wyprowadziło z równowagi. Wszy­scy jeden przez drugiego powtarzali, jaki to posiadam wspania­ły „dar”. Jaki to cud, błogosławieństwo, tra ta ta ta.

Nikt nie mówił, że jestem kapusiem.

Wredny bachor, pomyślałam. Dlaczego marnuję na niego czas? Powinnam go po prostu zostawić...

Ale nie mogłam. Wiedziałam o tym.

Szłam dalej bez słowa. Uliczka, którą szliśmy, nie należała do najprzyjemniejszych. Po obu stronach stały pojemniki, z któ­rych śmiecie prawic wysypywały się na ziemię, pod stopami chrzęściło rozbite szkło. Co gorsza, uliczka zaraz się kończyła, już było widać ruchliwą przecznicę. Jeśli Sean miał pozostać na wolności, nie mógł rzucać się ludziom w oczy.

- A poza tym - ciągnął Sean nadąsanym tonem - jeśli każ­dy inteligentny człowiek mógł się domyśleć, że tu przyjadę, to jak to się stało, że nikt mnie nie złapał?

- Bo ja byłam jedyną osobą, która wiedziała, którym do­kładnie autobusem przyjedziesz.

- Skąd mogłaś wiedzieć?

Nie odpowiedziałam, spojrzałam tylko na niego.

- Śniło ci się, że przyjadę tym o jedenastej piętnaście z In­dianapolis? - zapytał z sarkazmem w głosie.

- Nikt nie twierdzi, że moje sny są interesujące.

- Dobra, więc o co ci chodziło tam, na stacji? Mówiłaś, że czekają na mnie. Kto na mnie czekał?

- Gromadka tajniaków. Widocznie podejrzewali, że tak właśnie będziesz próbował się tu dostać. To znaczy autobusem. Musiałam odwrócić ich uwagę.

Oczy mu się zaokrągliły ze zdziwienia.

- Ty wywołałaś pożar?

- Owszem. - Prawie dochodziliśmy do ulicy. Wyciągnę­łam rękę i zatrzymałam go. - Słuchaj, musimy porozmawiać. Dokąd możemy pójść, żeby się... no, wiesz, wtopić w tło i spo­kojnie pogadać?

- Nie chcę z tobą rozmawiać - oświadczył. To zabrzmiało stanowczo.

- Dobra, dobra, nie masz wyjścia. Ktoś musi cię wyplątać z tego bałaganu.

- Myślisz, że ty to zrobisz? - zapytał z przekąsem.

- Czy cię to bawi, czy nie, młodociany - powiedziałam - masz tylko mnie.

Zyskałam na tym wzruszenie ramion. No, to już był jakiś postęp.

W końcu poszliśmy tam, gdzie idą wszyscy, kiedy nie wie­dzą, dokąd pójść.

Zgadza się: do centrum handlowego.

Paoli, Indiana, to nie Nowy Jork. Centrum handlowe ma dwa piętra, i owszem, ale składa się tylko z jakichś dwudziestu sklepów, a zjeść można tylko w Pizza Hut i Orange Julius. Bie­dacy nie grymaszą. A ponieważ nadeszła akurat pora lunchu, więc przynajmniej nie byliśmy jedynymi dziećmi w restauracji. Wydaje się, że w Paoli coś przyzwoitego można zjeść wyłącznie w Pizza Hut w centrum handlowym. W restauracji kłębiły się tłumy licealistów, którzy chcieli coś przegryźć w czasie prze­rwy.

Zwróciłam Seanowi uwagę, żeby siedział możliwie wypro­stowany. Miałam nadzieję, że mógłby uchodzić za niewyrośniętego pierwszaka z liceum.

A ja za desperatkę, która umawia się na randkę z chłopa­kiem z pierwszej klasy.

- Oho - zawołałam, widząc, jak rzuca się na pizzę. - Powo­li. Czy to dzisiaj twój pierwszy posiłek?

- Pierwszy od dwóch dni - odparł z pełną buzią.

- To o czym ty myślisz? Nie wpadłeś na to, żeby ukraść tacie jakieś pieniądze, zanim zwiałeś?

Pociągnął parę solidnych łyków pepsi.

- Karta kredytowa.

- Och, zwinąłeś kartę kredytową. Bardzo mądrze. Nic ła­twiejszego, niż kupić frytki w McDonaldzie za pomocą karty kredytowej.

- Musiałem kupić bilet autobusowy z Chicago - bronił się.

- Ach, tak. - To stąd gliny wiedziały, gdzie go szukać. - Ale nie pomyślałeś o jedzeniu.

- Zapomniałem o jedzeniu - powiedział. - Poza tym... - Posłał mi spojrzenie, którego nie potrafię opisać. Było w nim chyba coś, co można określić jako wyrzut. - Za bardzo martwi­łem się o mamę, żeby jeść.

Przyznaję. Wzruszyłam się. Prawie się popłakałam, ale po raz kolejny wzięłam się w garść.

- Och, przestań - powiedziałam. - Już mówiłam, że mi przykro.

- Nie.

- Nie? - zamrugałam oczami. - Więc teraz mówię: jest mi przykro. Dlatego tu przyjechałam. Chcę ci pomóc.

Sean wyciągnął w moją stronę pusty talerz.

- To kup mi następną pizzę - powiedział. - Tym razem bez warzyw.

Patrzyłam, jak pochłania drugą pizzę. Ja wzięłam tylko coś do picia. Nie mogę jeść pizzy z Pizza Hut. Nie dlatego, że jest paskudna czy coś. Na pewno jest świetna. Tylko że nigdy nam nie pozwalano jeść innej pizzy niż z naszych restauracji. Rodzi­ce uważaliby za akt zdrady samą myśl o tym. Pizza od Mastrianiego albo nic.

Dlatego nic nie jadłam. Nie jest lekko, kiedy rodzice pracu­ją w tej branży.

- No dobrze - powiedziałam, kiedy wydawało się, że Sean wgryzł się w drugą pizzę na tyle, żeby móc rozmawiać - a co właściwie chciałeś zrobić po przyjeździe tutaj?

Łypnął na mnie ponuro.

- A jak myślisz?

- Odbić mamę z więzienia? Pewnie. Niezły plan. Spochmurniał jeszcze bardziej.

- Tobie się udało - stwierdził, a w jego głosie brzmiał po­dziw. Niechętny podziw, ale zawsze. - Z tym pożarem na dwor­cu autobusowym. Mógłbym zrobić coś podobnego.

- O, taak. Wszyscy strażnicy wybiegliby na zewnątrz, zo­stawiając otwarte drzwi cel, a ty byś wpadł do środka, porwał mamę i prysnął.

- Wcale nie mówiłem, że miałem jakiś plan. Jak na razie. Ale coś wymyślę. Zawsze coś mi przychodzi do głowy.

- W porządku - odezwałam się. - Wydaje mi się, że mnie już przyszło.

Spojrzał na mnie.

- Co przyszło?

- Plan.

- O Jezu - jęknął i sięgnął po pepsi.

- Hej, kolego - powiedziałam. - Nie mów „Jezu” i nie klnij.

- Ty klniesz.

- Nieprawda. A poza tym ja mam szesnaście lat. Przewrócił oczami.

- No tak, to cię pewnie czyni dorosłą. A masz przynajmniej prawo jazdy?

Bawiłam się słomką do picia. Tu mnie zażył. Bo faktycznie, nieszczęśliwym trafem, oblałam pierwsze podejście na prawo jazdy. Nie z własnej winy. Po prostu kiedy siadam za kółkiem, zaczynają się ze mną dziać dziwne rzeczy. Wszystko przez tę moją słabość do szybkiej jazdy. A zresztą powiedzcie, jeśli droga jest pusta, po kiego grzyba wlec się pięćdziesiątką?

- Jeszcze nie - odparłam. - Ale pracuję nad tym.

- Jezusie. - Sean oparł się o tylną ściankę boksu. - Posłu­chaj, tak całkiem to ja ci nie mogę ufać, no nie? Już raz mnie wrobiłaś, pamiętasz?

- To była pomyłka - stwierdziłam. - Powiedziałam, że mi przykro. Kupiłam ci pizzę. Powiedziałam, że mam plan, co zro­bić, żeby wszystko było dobrze. Czego chcesz jeszcze?

- Czego chcę jeszcze? - Sean pochylił się do przodu, tak żeby cheerleaderki przy następnym stole go nie słyszały. - Cze­go chcę? Żeby znowu było jak przedtem, zanim się zjawiłaś i wszystko sknociłaś.

- Ach, tak? Dobra, nie chcę cię urazić, Sean, ale nie uważam, że wszystko układało się tak cudownie, jak twierdzisz. Co by się, na przykład, stało, gdyby któryś z twoich nauczycieli, przyjaciół­ka matki, zastępowy z drużyny harcerskiej, poszedł do sklepu spo­żywczego i zobaczył twoją buźkę na kartonie mleka? Czy ty i two­ja mama byliście gotowi pakować manele i wiać za każdym razem, gdyby ktoś cię rozpoznał? Czy zamierzaliście uciekać, dopóki nie skończysz osiemnastu lat? Czy to był wasz plan?

Sean wpatrywał się we mnie gniewnie spod swojej bejsbolówki.

- A co mieliśmy robić? - zapytał. - Nic nie wiesz... Mój tata... ma przyjaciół. Dlatego sędzia wydał taki wyrok. Tata ma kumpli, którzy wiedzieli, jak go przycisnąć. Wiedział doskona­le, jaki gość jest z mojego taty. Ale i tak przyznał mu opiekę. Mama nie miała szans. Więc będziemy uciekać. Nikt nam nie może pomóc.

- Mylisz się - powiedziałam. - Ja mogę.

Sean znowu pochylił się naprzód i powiedział dobitnie, ce­dząc słowa:

- Nie... potrafisz... nawet... prowadzić.

- Wiem. Ale potrafię wam pomóc. Posłuchaj. Najlepszy przyjaciel mojego taty jest prawnikiem, i to dobrym. Kiedyś, jak byłam u nich w domu, słyszałam o sprawie dzieciaka, który wy­stąpił do sądu, żeby się uniezależnić od rodzica...

- To jakaś bzdura - przerwał mi Sean, odsuwając pusty ta­lerz. Nie wiem dlaczego w ogóle cię słucham.

- Bo nie masz nikogo innego. Posłuchaj...

- Nie - mruknął Sean, potrząsając głową. - Nie rozumiesz? Wiem coś o tobie.

Zamrugałam oczami.

- O czym ty mówisz?

- Mówili w wiadomościach, że zabrali cię do tej bazy woj­skowej .

- Tak? No i co?

- Ale jesteś głupia - ciągnął Sean. - Nic nie rozumiesz. Założę się, że nawet nie wiesz, po co cię tam sprowadzili. Nie jest tak?

Poruszyłam się niespokojnie na krześle.

- Pewnie, że nie. Robią jakieś doświadczenia. Wiesz, żeby sprawdzić, jak to się dzieje, że wiem, gdzie są różni ludzie, jak ty na przykład. I to wszystko.

- To nie wszystko. Chcą, żebyś szukała dla nich ludzi, co? Przypomniałam sobie zdjęcia tych wszystkich mężczyzn w średnim wieku, które pułkownik kazał mi oglądać.

- Może...

- Jeszcze nie kapujesz? Nikomu nic pomagasz. Nie wiesz, kim są ci ludzie. Niektórzy z nich może mają powód, żeby ucie­kać, tak jak ja i moja mama. Niektórzy mogą być niewinni. A ty ich podajesz glinom na talerzu jak świeżutkie pączki z lukrem.

Nie lubię, jak ktoś się źle wyraża o policji, zwłaszcza taki szczyl. Ostatecznie policja oddaje społeczeństwu istotne przy­sługi, za małe pieniądze i bez należnych wyrazów uznania. Nie­pewnym, nawet we własnych uszach, głosem, oświadczyłam:

- Jestem przekonana, że jeśli rząd kogoś poszukuje, to jest to ktoś winien jakichś zbrodni...

Ale tak na dobrą sprawę, dzieciak powiedział coś, o czym sama wcześniej pomyślałam. Z jakiegoś powodu przypomniał mi mój sen. Raz. Dwa. Trzy. Jaga. Tyle ludzi, tyle głosów.

A ja nie mogłam nikomu pomóc.

Twarz Seana wydawała się biała pod piegami.

- A co z Poszukiwanym, hę? Nic złego nie zrobił. Ten jednoręki zrobił. Któryś z tych ludzi, których ci każą szukać, może być jak Harrison Ford w tym filmie. A ty jesteś Tommy Lee Jones. - Potrząsnął głową zdegustowany. - Ty naprawdę jesteś kapusiem, wiesz?

Kapuś? Ja? Miałam ochotę skręcić kretynowi kark. Żałowa­łam, że się dla niego fatygowałam.

Jaga.

- Kapuś to nawet nie jest właściwe słowo - powiedział. - Wiesz, kim ty jesteś? Delfinem.

Szczęka mi opadła. Co on gada? Delfiny to przyjazne, inte­ligentne stworzenia. Jeśli chciał mnie obrazić, powinien wymy­ślić coś innego.

- Wiesz, co robił rząd? - Sean rozkręcił się na całego. - Ćwi­czyli delfiny, żeby podpływały do statków i trącały je nosami. Potem, kiedy wybuchła I wojna światowa, przywiązywali delfi­nom bomby do grzbietów i puszczali je, żeby płynęły do okrę­tów wroga i trącały je. A wtedy, jak myślisz, co się działo? Bom­by wybuchały i statki wroga - razem z delfinami - rozpadały się na drobne kawałki. Och, pewnie, wszyscy mówią: „Pomyśl, ilu ludzi mogło zginąć przez taki okręt, gdyby go nie wysadzono w powietrze. Delfiny oddały życie w dobrej sprawie”. Założę się, że delfiny nie odczuwały tego w ten sposób. Delfiny nie wywołały wojny. Nie miały z nią nic wspólnego.

Zmrużył oczy.

- Wiesz co, Jess? - powiedział. - Teraz ty jesteś delfinem. Jest tylko kwestią czasu, kiedy wysadzą cię w powietrze.

Też zmrużyłam oczy, odwzajemniając spojrzenie, ale mu­szę przyznać, zimno mi się zrobiło od tej historii. Jaga.

- Nie jestem delfinem - oświadczyłam. Zaczynałam żało­wać, że odnalazłam Seana Patricka O'Hanahana. Zdecydowa­nie żałowałam, że postawiłam mu dwie pizze i dużą pepsi.

Na nieszczęście jednak, im głębiej się nad tym zastanawiałam, siedząc w restauracji, z dziewczynami z miejscowej szkoły chicho­czącymi obok przy stoliku, przy dźwiękach cichej, relaksującej muzyki z głośników, tym bardziej stawało się dla mnie jasne, że tak właśnie było... albo raczej, prawie pozwoliłam, żeby tak było. „Wkrótce wrócę”. Tak napisałam w liście, który zostawiłam dziś rano w bazie. Czy rzeczywiście? Czy naprawdę chciałam wrócić?

Czy też chciałam im powiedzieć Hasta la vista, baby, delfin to ja nie jestem.

Baba - jaga.

- Słuchaj - zwróciłam się do Seana. - Nie siedzimy tutaj po to, żeby się zastanawiać nad moimi problemami. Mamy się zastanowić, jak rozwiązać twoje.

Popatrzył na mnie uważnie.

- Świetnie. To niby co mam robić?

- Po pierwsze - powiedziałam - nie używaj karty kredyto­wej. Masz. - Pogrzebałam w kieszeni, wyciągając to, co zostało ze studolarówki od taty. - Weź to. Potem znajdziemy ci taksówkę.

- Taksówkę?

- Tak, taksówkę. Nie możesz wrócić na dworzec autobu­sowy, a musisz się wydostać z Paoli. Chcę, żebyś poszedł do mojej szkoły... - Sięgnęłam do plecaka po długopis. Na serwet­ce z Pizza Hut nagryzmoliłam adres liceum. - Zapytaj o pana Goodharta. Powiedz mu, że ja cię przysłałam. On ci pomoże. Powiedz mu, żeby zadzwonił do taty Ruth, pana Abramowitza. Zapiszę ci. Puść moją rękę, chcę to zapisać.

Sean jednak nadal kurczowo trzymał moją rękę. Nie wie­działam, o co dzieciakowi chodzi. O długopis? Na co mu mój długopis?

- Uspokój się, dobra? - powiedziałam, podnosząc głowę. - Piszę tak szybko, jak się da.

Wtedy zwróciłam uwagę na wyraz jego twarzy. Nie patrzył na mnie. Wpatrywał się w coś poza moimi plecami, w drzwiach restauracji.

Odwróciłam się, w sarną porę, żeby napotkać wzrok puł­kownika Jenkinsa. Na mój widok zwinął swoje potężne dłonie w pięści, co w jakiś tajemniczy sposób nasunęło mi wspomnie­nie trenera Albrighta.

To nie wszystko. Za nim wmaszerowała gromada facetów z dużymi łapami, ostrzyżonych na łyso, w mundurach polo­wych. Faceci mieli ze sobą broń.

- Cholera - powiedziałam. Pułkownik skinął głową w moją stronę.

- Tam jest - powiedział.

Sean miał zaledwie dwanaście lat, ale do głupich z pewno­ścią nie należał.

- Wiejemy! - szepnął.

Była to zdecydowanie dobra rada, mimo że została udzielo­na przez dwunastoletniego chłopaka.

16

Pułkownik Jenkins i jego ludzie blokowali drzwi, ale to mnie nie zmartwiło. Z boku znajdowały się drugie drzwi z napi­sem: WYJŚCIE. Wypadliśmy przez nie.

- Poczekaj - powiedziałam do Seana, który rwał się do dal­szego biegu. Zachowałam na tyle przytomności umysłu, żeby nie zostawić serwetki z wypisanym adresem. Złapałam Seana za kołnierz koszuli i wetknęłam mu serwetkę do przedniej kie­szeni spodni. Popatrzył na mnie zaskoczony.

- Teraz zwiewaj - powiedziałam, popychając go lekko.

Rozdzieliliśmy się. Nawet tego nie uzgadnialiśmy. Tak się po prostu stało. Sean pognał w kierunku Photo Hut, a ja w stro­nę ruchomych schodów.

Kiedy zaczęłam się w szkole bić w obronie Douglasa, nie mając w tej dziedzinie wiedzy ani doświadczenia, tata wziął mnie na bok i udzielił mi paru wskazówek. Jedna z najlepszych - poza techniką zadawania ciosów pięścią - sprowadzała się do tego, żeby uciekać, jeśli przeciwników jest wielu. A dokładnie - biec w dół. Nigdy, mówił tata, nie biegnij pod górę - czy to na zewnątrz, czy w budynku. Jeśli pobiegniesz w górę, a ludzie, którzy chcą cię dopaść, odetną drogę w dół, masz tylko jedno wyjście - skakać.

Ja jednak musiałam zatroszczyć się o Seana. Po prostu. To przeze mnie ścigali nas uzbrojeni żołnierze. Nie mogłam po­zwolić, żeby schwytali dwunastoletniego dzieciaka, który wplą­tał się w tę aferę wyłącznie z mojej winy.

Zdawałam sobie sprawę, że w końcu ja sama będę musiała dać się złapać... ale zanim do tego dojdzie, musiałam na tyle zyskać na czasie, żeby Sean na pewno się wymknął. Musiałam jakoś odwrócić ich uwagę...

Tak więc skierowałam się ku ruchomym schodom.

A oni poszli za mną.

Trwała pora obiadowa, więc w centrum, poza działem re­stauracyjnym, było mało ludzi. Udało mi się zręcznie ich wy­minąć. Ścigający mnie żołnierze robili to mniej delikatnie: lu­dzie krzyczeli w popłochu, próbując zejść im z drogi, a automat do gry, o który nawet nie zawadziłam, rąbnął z łoskotem na zie­mię.

Miałam dość rozumu, żeby nie ładować się do żadnego skle­pu. Znalazłabym się w pułapce. Trzymałam się głównego kory­tarza, pełnego rozmaitych rzeczy, pomiędzy którymi można było kluczyć do rana - jak na przykład wielka fontanna, stoiska ze słodyczami, albo, najlepsze ze wszystkiego, platforma z mecha­nicznymi dinozaurami naturalnej wielkości, która miała dać dzieciakom i ich rodzicom wyobrażenie o tym, jak wyglądała ziemia w czasach prehistorycznych.

Wcale nie żartuję. No, dobra, może przesadziłam z tą na­turalną wielkością. Najwyższy dinozaur mierzył jakieś sześć, siedem metrów wzrostu i był to tyranozaur. Upchano je na nie­wielkiej powierzchni, razem ze sztucznymi paprociami, palma­mi i innymi rekwizytami ze sztucznej dżungli. Z głośników ukrytych między sztucznymi skałami płynęły dziwaczne odgło­sy, jakby wrzaski małp i ptasi szczebiot. A w jednym miejscu był nawet wulkan, który wypluwał sztuczną lawę - w każdym razie miało to tak wyglądać, jakby lawa wydobywała się z otworu.

Obejrzałam się. Moi prześladowcy wydostali się z pobojo­wiska przy zwalonym automacie i zbliżali się do mnie w szyb­kim tempie. Spojrzałam w bok, poprzez balustradę, pod którą, piętro niżej, rozciągał się główny hol. Zobaczyłam, jak Sean nurkuje między wieszaki z ubraniami. Pułkownik Jenkins dep­tał mu po piętach.

- Hej! - wrzasnęłam.

Wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę, z głową puł­kownika Jenkinsa włącznie.

- Tu jestem! - krzyczałam. - Wasz nowy delfin! Złapcie mnie, jeśli potraficie!

Zgodnie z moimi oczekiwaniami pułkownik Jenkins zaprze­stał pościgu za Seanem i pobiegł w stronę ruchomych schodów.

A ja, naturalnie, skierowałam się do platformy z dinozaura­mi.

Jednym skokiem przebyłam aksamitny sznur okalający wy­stawę. Pół tuzina ludzi pułkownika Jenkinsa deptało mi po pię­tach. Kiedy moja stopa zanurzyła się w brązową, przypominają­cą styropian, sztuczną masę, która miała udawać ziemię, moje uszy poraził dźwięk bębnów - twórcy wystawy, jak się wydaje, nie byli świadomi faktu, że dinozaury wyprzedzały ludzi (i bęb­ny) o setki tysięcy lat. Rozległo się tajemnicze zawodzenie, któ­re skojarzyło mi się z głosem pawia. Potem coś ryknęło - wy­raźnie lew - a z nozdrzy tyranozaura, sześć metrów nad moją głową, buchnęła para.

Schowałam się za parką velociraptorów, raczących się krwa­wą padliną tygrysa szablozębnego. Niewiele mi to dało. Lu­dzie Jenkinsa prawie mnie mieli. Postanowiłam dać im popalić i wskoczyłam w płytką kałużę, która robiła za jezioro. Wyrastał z niego wulkan oraz głowa brachiozaurusa. Stanęłam w zabar­wionej na niebiesko wodzie, która sięgała mi do połowy łydek, skutecznie przemaczając moje trampki i nogawki spodni.

Zaczęłam brodzić.

Żołnierze uważali chyba, że nie warto moczyć butów, żeby mnie złapać, i przystanęli na skraju sztucznego jeziora.

Wiedziałam, że w końcu mnie dostaną. Nawet gdybym wy­dostała się z centrum, dokąd miałam pójść? Do domu?

Ale przecież nie musiałam im ułatwiać zadania. Toteż kiedy zobaczyłam, jak trącają się łokciami i rozdzielają, rozstawiając dookoła jeziorka, tak żeby mnie złapać, jak tylko spróbuję wyjść na brzeg, zrobiłam jedyną rzecz, która mi przyszła do głowy:

Wdrapałam się na wulkan.

No, w butach mi chlupało, a wulkan nie był taki znowu solidny, trzeszczał i jęczał pod moim ciężarem. Ale co miałam robić?

Wlazłam na szczyt, kiedy akurat trysnęła lawa. Stałam na wulkanie, jakieś pięć metrów nad ziemią, gapiąc się na ludzi w dole, wokół mnie z sykiem buchała para, a lawa, zrobiona z czerwonego plastiku z maleńkimi lampeczkami pod spodem, zaczęła świecić. Rozległ się łoskot, jakby pękającej ziemi, a po­tem podobny do grzmotu huk wstrząsnął niby - jeziorem.

- Uważaj! - krzyknęła starsza pani w sportowych butach, która obserwowała zza aksamitnego sznura, jak wspinałam się na wulkan.

- Nie poślizgnij się w tych mokrych butach, moja droga - zawołała jej przyjaciółka.

Żołnierze spojrzeli na nie z lekką odrazą. Wcale się nie dzi­wię. Okropne baby.

Ze swojej grzędy miałam widok na główny hol. Kolejnych sześciu żołnierzy wpadło do środka - jak tylko przeszli, Sean wyskoczył spomiędzy wieszaków z odzieżą, i błysnąwszy nie­bieskimi dżinsami i marnie przefarbowaną, brązową czupryną, pognał w stronę sal kinowych.

Nadszedł czas na kolejną dywersję. Zakołysałam się na kra­wędzi wulkanu i wrzasnęłam:

- Ani kroku dalej, albo skoczę!

Obie starsze panie głośno wciągnęły powietrze. Żołnierze wyglądali na zniechęconych. Po pierwsze, nie mieli ochoty pod­chodzić bliżej. Po drugie, nawet jakbym skoczyła, upadek nie byłby zapewne śmiertelny: aż tak wysoko to nie było.

Sądzę jednak, że ta scena musiała wyglądać dramatycznie. Oto stałam tam, młoda dziewica (niestety), upozowana na brzegu wul­kanu. Włosy miałam, na nieszczęście, krótko obcięte i nie zdobiła mnie biała zwiewna suknia. Dżinsy też psuły efekt, moim zdaniem.

Wtedy pułkownik Jenkins wkroczył do akcji, wskazał na mnie palcem i ryknął na żołnierzy w sposób, który wyjątkowo silnie kojarzył mi się z trenerem Albrightem.

- Co ona tam robi? - zapytał. - Ściągnijcie ją natychmiast.

Zerknęłam w dół. Sean kulił się za naturalnej wielkości, wy­ciętą z kartonu, podobizną Arnolda Schwarzeneggera. Żołnie­rze kręcili się bezradnie, nic mając pojęcia, gdzie się podział.

W nadziei, że uda mi się odwrócić ich uwagę i dać Seanowi jeszcze jedną szansę na ucieczkę, krzyknęłam:

- Naprawdę to zrobię! Jeśli ktoś się do mnie zbliży, zrobię to! Skoczę!

Bingo. Żołnierze popatrzyli w moją stronę. Sean wyślizgnął się zza kartonowego Arnolda i ruszył w stronę stoiska.

- W porządku, panno Mastriani - zawołał pułkownik Jen­kins. - Koniec zabawy. Schodź natychmiast, zanim zrobisz so­bie coś złego.

- Nie - odparłam.

Pułkownik Jenkins westchnął, a potem pstryknął palcami i czwórka jego ludzi przekroczyła sznur i zaczęła brodzić w mo­im kierunku.

- Cofnijcie się - krzyknęłam ostrzegawczo. Sean musiał jeszcze tylko wyminąć bileterkę. - Mówię poważnie!

- Panno Mastriani - odezwał się pułkownik Jenkins gło­sem, z którego wynikało, że ma nadzieję przemówić mi do roz­sądku. - Czy uraziliśmy cię w jakiś sposób? Czy spotkałaś się ze złym traktowaniem z naszej strony od czasu, gdy ojciec powie­rzył cię naszej opiece?

- Nie - odparłam. Żołnierze byli już zupełnie blisko.

- Czyż nie jest prawdą, w gruncie rzeczy, że doktor Shifton i agentka specjalna Smith oraz cała załoga Crane robiła wszyst­ko, żebyś czuła się u nas dobrze i bezpiecznie?

- Tak - powiedziałam. Na dole bileterka schwytała Seana, próbującego schronić się w kinie. Złapała go za kołnierz, krzy­cząc coś, czego nie usłyszałam.

- No, dobrze, wobec tego bądźmy rozsądni. Wrócisz do Crane i omówimy tę sprawę dokładniej.

Bileterka podniosła głos. Żołnierze, którzy dotąd patrzyli na mnie, odwrócili głowy, zainteresowani zamieszaniem przed kinem.

Spojrzałam na dwie starsze panie.

- Wezwijcie policję - krzyknęłam. - Chcą wbrew mojej woli zabrać mnie do bazy wojskowej Crane.

- Crane? - powtórzyła pani w sportowych butach. - Och, przecież ją zamknęli.

- Cholera - zaklął pułkownik Jenkins, zapominając o sze­rokiej publiczności. - Złaź mi tu zaraz albo sam cię ściągnę!

Starsze panie pisnęły cichutko. Żołnierze wypatrzyli Seana i ruszyli za nim.

Ci, których pułkownik Jenkins nasłał na mnie, dotarli już prawie do stóp wulkanu.

- A niech to - mruknęłam, widząc, jak złapali Seana. To był koniec.

Ale nie miałam zamiaru ułatwiać życia prześladowcom.

- Puśćcie dzieciaka - zagroziłam - albo skaczę!

- Nie rób tego, skarbie - zawołała jedna ze starszych pań. W międzyczasie przyplątało się też trochę młodzieży szkolnej, zwabionej hałasem.

Licealiści podjudzali mnie, żebym skoczyła.

Zajrzałam do wnętrza wulkanu. Na dnie rozciągał się kawałek gołej podłogi, otoczony metalowym rusztowaniem, pod­trzymującym wulkan. Wyciągną mnie stamtąd, rzecz jasna. Ale trochę czasu im to zajmie.

Podniosłam głowę. Ludzie pułkownika nadal próbowali sforsować zbocze wulkanu. Mokre buty ześlizgiwały się z gład­kiej, plastikowej powierzchni.

Na dole, w głównym holu, żołnierze wyprowadzali Seana. Wrzeszczał, kopał i wierzgał nogami.

Rozłożyłam ramiona, stając na samym brzeżku wulkanu. - Nie! - krzyknął pułkownik Jenkins. Za późno. Skoczyłam.

17

Wydobycie mnie z wnętrza wulkanu zajęło im pół godziny. Otwór na górze nie był zbyt szeroki. Żaden z żołnierzy, nie wspominając już o pułkowniku Jenkinsie, nie mógł mnie tamtędy wyciągnąć. Skacząc do środka, osiągnęłam tyle, że puł­kownik Jenkins wściekł się naprawdę.

Warto było.

Siedziałam sobie dość wygodnie na podłodze, podczas gdy ludzie na zewnątrz kombinowali, jak się do mnie dobrać. W koń­cu ktoś wpadł na to, żeby kupić piłę elektryczną. Wycięli wielką dziurę w boku wulkanu i wyprowadzili mnie, a ludzie, którzy gapili się na całe to zajście, klaskali głośno, jakby to był jakiś specjalnie dla nich przygotowany popis.

Agent specjalny Johnson i Smith byli na miejscu. Oboje wy­dawali się strasznie urażeni faktem, że opuściłam bazę bez po­rozumienia z nimi. Broniłam się, jak umiałam.

- Przecież zostawiłam list - powtarzałam, kiedy wsiedli­śmy do starannie nieoznakowanego rządowego wozu (z przy­ciemnionymi szybami), który miał nas zabrać z powrotem do bazy. Agenci specjalni Johnson i Smith zajęli miejsca z przodu, ja i Sean z tyłu.

- Tak - potwierdziła agentka specjalna Smith - ale zabrałaś ze sobą różne rzeczy, które wskazywały na to, że nie zamierzasz wracać.

Zapytałam, jakie rzeczy ma na myśli.

W odpowiedzi agentka specjalna Smith podniosła do góry album ze zdjęciami, który pułkownik Jenkins zostawił w moim pokoju, żebym mogła sobie je pooglądać przed snem. Wycią­gnęła go z mojego plecaka, który skonfiskowano zaraz potem, jak mnie wyprowadzili z wulkanu.

- Chciałam to tylko komuś pokazać - wyjaśniłam zgodnie z prawdą. Przemknęła mi w pewnym momencie taka myśl przez głowę - dużo wcześniej, niż Sean nazwał mnie delfinem - żeby pokazać album Michaelowi. Miałam nadzieję, że przy swoich umiejętnościach komputerowych odnajdzie jakieś informacje o tych ludziach, w Internecie czy gdzieś. Chciałam sprawdzić, czy to rzeczywiście poszukiwani przestępcy, a nie niewinni prawnicy czy byli policjanci walczący z korupcją.

- Zamierzałam go oddać - powiedziałam.

- Doprawdy? - Agentka specjalna Smith odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć. Wydawała się mocno rozczarowana. Chyba prze­stała uważać, że stanowię dobry materiał na przyszłą agentkę Fede­ralnego Biura. - Skoro chciałaś wrócić, po co wzięłaś ze sobą to?

I wyciągnęła z mojego plecaka flet w drewnianym futerale.

- Kiedy stwierdziłam, że nie ma fletu - ciągnęła, wykazu­jąc się psychologiczną intuicją, która zapewne pomogła jej uzy­skać status agentki specjalnej - wiedziałam, że nie wrócisz, mimo listu oraz faktu, że kupiłaś bilet w obie strony.

- Czy w ten sposób dowiedzieliście się, że jestem w Paoli? - zapytałam. Byłam szczerze zainteresowana tym, jakie błędy popełniłam. No, wiecie, na wypadek, gdyby sytuacja miała się powtórzyć. - Dzięki biletowi?

- Tak. Rozpoznał cię kasjer na dworcu autobusowym koło Crane. - Ku mojemu rozczarowaniu agent specjalny Johnson przestrzegał ściśle ograniczeń prędkości. To było okropnie de­nerwujące. Mijały nas wszystkie półciężarówki. Jeśli nic liczyć samochodów wiozących pułkownika Jenkinsa i jego ludzi, po­suwaliśmy się najwolniej ze wszystkich wozów na autostradzie. - Trudno by cię obecnie nazwać anonimową obywatelką, pan­no Mastriani. Zwłaszcza po tym, jak twoje zdjęcie ukazało się na okładce magazynu „The Time”.

- Och - powiedziałam, kiwnąwszy głową w stronę kon­woju za nami. - I cała ta siła ogniowa przeciwko mnie?

- Miałaś przy sobie ściśle tajne dane - odparł agent specjalny Johnson, wskazując album ze zdjęciami. - Zależało nam na tym, żeby je odzyskać.

- Teraz jednak, kiedy go odzyskaliście - powiedziałam - pozwolicie mi odejść, prawda?

- Decyzja nie zależy od nas - stwierdził agent specjalny Johnson.

- Dobrze, a od kogo zależy?

- Od naszych przełożonych.

- A nie możecie po prostu zawiadomić swoich przełożo­nych, że odchodzę?

Agentka specjalna Smith spojrzała teraz na mnie. Tego dnia miała w uszach maleńkie brylantowe gwoździki.

- Jess - powiedziała - nie możesz odejść.

- Dlaczego nie?

- Bo masz niezwykły dar. Masz obowiązek dzielić się nim ze światem. - Potrząsnęła głową. - Nie rozumiem, skąd to wszystko się wzięło - stwierdziła. - Wczoraj wydawało się, że niczego ci nie brakuje, Jess. Co się stało, że nagle postanowiłaś odejść?

Wzruszyłam ramionami. Założę się, że Claire Lippman by­łaby zazdrosna o moje zdolności aktorskie.

- Chyba po prostu strasznie tęsknię za domem.

- Hm - mruknął agent specjalny Johnson. - Sądziłem, że właśnie troska o rodzinę skłoniła cię ostatecznie do przyjazdu do nas. Myślałaś, że media nie dają im żyć i że przyjazd do nas to jedyny sposób na przywrócenie im prywatności, której ich brutalnie pozbawiono.

Przełknęłam ślinę.

- Owszem. Ale to było zanim zaczęłam tęsknić za domem. Agentka specjalna Smith ponownie potrząsnęła głową.

- A twój brat, Douglas? Zdaje się, że dopiero co wypuścili go ze szpitala. Myślę, że jak teraz wrócisz, Douglas szybko wy­ląduje znów w szpitalu. Wszystkie te kamery, flesze - to go kom­pletnie wytrąciło z równowagi.

To był cios poniżej pasa. Łzy napłynęły mi do oczu i zaczę­łam zastanawiać się poważnie nad wyskoczeniem z auta - je­chaliśmy tak wolno, że nie odniosłabym groźnych obrażeń - i ucieczką.

Problem polegał jednak na tym, że drzwi samochodu były zamknięte, a guzik odblokowujący nie działał. Agent Johnson kontrolował wszystko z przedniego siedzenia.

A poza tym musiałam myśleć o Seanie.

Agentka specjalna Smith rozwijała wątek mojej szczególnej odpowiedzialności wobec świata.

- A więc chodzi o to, żebym pomagała przekazywać złych ludzi w ręce sprawiedliwości? - zapytałam, żeby się upewnić, że dobrze zrozumiałam.

- No cóż, tak - potwierdziła agentka specjalna Smith. - I o to, żeby łączyć zaginione dzieci, takie jak Sean, z ich bliskimi.

Wymieniliśmy z Seanem spojrzenia.

- Przepraszam - odezwał się Sean - nie czytają państwo gazet? Mój tata to świr.

- Nic miałeś okazji, żeby go lepiej poznać, prawda, Sean? - powiedziała agentka Smith łagodnym tonem. - Mama zabrała cię od niego, kiedy miałeś zaledwie sześć lat.

- Owszem - potwierdził Sean. - Kiedy złamał mi rękę za to, że nie sprzątnąłem wszystkich zabawek na noc.

- Jezu - mruknęłam, patrząc na Seana. - Kim jest ten twój tata? Darth Vader?

Sean kiwnął głową.

- Tylko nie taki miły.

- Och, dobra robota - zwróciłam się do specjalnych agen­tów Johnsona i Smith. - Musicie być szczerze dumni z połą­czenia tego małego z władcą ciemności.

- Hej - wtrącił Sean. Wyglądał na urażonego. - Nie jestem mały.

- Pan O'Hanahan - powiedziała agentka specjalna Smith stanowczym głosem - został uznany przez sąd stanu Illinois za w pełni odpowiedzialnego rodzica i prawnego opiekuna Seana.

- Kiedyś w stanie Illinois niewolnictwo uznawano za le­galne - stwierdził Sean. - Ale to wcale nie znaczy, że to było coś dobrego.

- Sądy popełniają pomyłki.

- Poważne pomyłki - dodał Sean.

Oczywiście nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na drżenie jego głosu. Wzięłam go za rękę. Nie puściłam jej do końca pod­róży, mimo że się trochę spociła. W końcu to wszystko moja wina, nie? Przynajmniej tyle mogłam zrobić.

Po przyjeździe do Grane rozdzielili nas. Sean raz już pry­snął, więc pewnie bali się, że to powtórzy i dlatego, ponieważ tata mógł go odebrać dopiero następnego dnia, zamknęli go w ambulatorium.

Nie żartuję.

Chyba wybrali ambulatorium a nie, powiedzmy, karcer dla niegrzecznych żołnierzy, aby móc później twierdzić, że nie prze­trzymywano go wbrew jego woli... w końcu, pozwolono mu się swobodnie poruszać po całym pomieszczeniu, czyż nie? Za­mknęli go dla jego własnego bezpieczeństwa...

Jednak, mimo że nie była to cela więzienna, świetnie pełni­ła jej funkcje. Wszystkie okna - a było ich cztery - miały kraty, pewnie po to, żeby ludzie nie włamywali się po lekarstwa, jako że ambulatorium znajdowało się na pierwszym piętrze. Zwie­dziłam to miejsce dzień wcześniej, przy okazji badań lekarskich, więc wiedziałam, że szafki z takimi rzeczami jak stetoskopy czy strzykawki były starannie zamknięte, a czasopisma nie należały do najnowszych. Sean nie miał nic do roboty, nie mógł się zająć niczym, co pozwoliłoby mu zapomnieć o zbliżającym się spo­tkaniu z tatusiem.

Co do mnie, zamknęli mnie w tym samym pokoju co po­przednio. Właśnie tak. Znalazłam się w tym samym miejscu co rano, z jedną różnicą: drzwi były zamknięte od zewnątrz, a tele­fon, ku mojemu zdumieniu, nie działał.

Nie mam pojęcia, czego się obawiali - że zadzwonię na po­licję, czy co?

„Policja? Jestem więziona wbrew swojej woli w bazie woj­skowej Crane!”

„W bazie wojskowej Crane? O czym pani mówi? Zamknię­to ją wiele lat temu!”

No to koniec przywilejów. Koniec ze spacerkami na basen. Zamknęli mnie na cztery spusty.

Babę - jagę trzymają pod kluczem. Raz, dwa, trzy, baba - jaga siedzi.

Takie było założenie. Postarałam się jednak, żeby w prakty­ce wyglądało to troszeczkę inaczej:

Jeśli dziecku - które jest w zasadzie dobrym dzieckiem, mimo że czasem dołoży komuś pięścią - każe się codziennie siedzieć przez godzinę w towarzystwie młodych osób, które do aniołków nie należą, to nawet jeśli nie wolno im rozmawiać, nauczy się od nich paru rzeczy, choćby nie chciało.

Niektóre z tych rzeczy z pewnością nie należą do takich, których grzeczne dzieci powinny się koniecznie uczyć. Na przy­kład jak wywołać pożar z mnóstwem dymu w damskiej toalecie na dworcu autobusowym.

Albo jak otworzyć zamek. To dość łatwe, w zależności od zamku. Ten w moim pokoju nie był zbyt skomplikowany. Uda­ło mi się go załatwić za pomocą wkładu z długopisu.

Naprawdę nauczyłam się tego zupełnie przypadkiem, jasne?

Złapali mnie natychmiast. Rany, ale się pułkownik Jenkins wściekał. A agent specjalny Johnson jeszcze bardziej. Od począt­ku za mną nie przepadał, odkąd złamałam nos jemu poprzednie­mu partnerowi. A tym razem naprawdę zalazłam im za skórę.

Dlatego zaczęli mnie oskarżać. Mieli dość. Chcieli mnie za­mknąć na dobre. Wstawiła się za mną doktor Shifton. Stwier­dziła, że mam problem z uznawaniem autorytetów i że postę­powano ze mną nie tak, jak należało. Przystałabym na wszystko, tłumaczyła, gdyby mnie przekonano, że nikt nie chce mnie do niczego zmuszać, a to, co robię, robię z własnej woli i chęci.

To nie przypadło pułkownikowi Jenkinsowi do gustu.

- Cholera, Helen, ona wie doskonale, gdzie przebywa każ­dy z tych ludzi na fotografiach. Widzę to w jej oczach. Co mamy robić, po prostu czekać, aż będzie w odpowiednim humorze, żeby nam o tym powiedzieć?

- Tak - odparła doktor Shifton. - Właśnie tak powinniśmy postępować.

Spodobało mi się to. A poza tym wcale nie wiedziałam, gdzie są wszyscy ci mężczyźni.

Wiedziałam, gdzie jest większość.

Udało mi się podsłuchać tę rozmowę, ponieważ gabinet doktor Shifton jest tuż obok ambulatorium, a tam właśnie umieszczono mnie po mojej drugiej ucieczce. W ambulatorium, razem z Seanem...

Dokładnie tak, jak chciałam.

To nie znaczy, że miałam jakiś gotowy plan. W ogóle nie. Myślałam po prostu, że dzieciak mnie potrzebuje.

A to, że on akurat myślał inaczej, nie ma w tym wypadku nic do rzeczy.

- Co ty tu robisz? - zapytał, rozciągnięty na łóżku. W jego głosie jakoś brakowało entuzjazmu.

- Zwiedzam pałac - powiedziałam.

- Powiedzieli, że tata przyjedzie jutro wcześnie rano. - Miał wymizerowaną, bladą twarz. No, z wyjątkiem piegów. - Dzisiaj wieczorem nie może, ze względu na jakieś zebranie zarządu. Ale jutro, jak tylko będzie gotowy, wyruszy z eskortą policji. - Potrząsnął głową. - Taki jest mój. tata. Praca zawsze na pierw­szym miejscu. A jeśli staniesz mu na drodze, uważaj.

- Sean, obiecałam, że to załatwię, i tak zrobię - powiedzia­łam łagodnie.

Sean popatrzył znacząco na zamknięte drzwi.

- A niby co zamierzasz zrobić?

- Nie wiem - powiedziałam. - Ale coś zrobię. Przysięgam. Sean potrząsnął głową.

- Pewnie - mruknął. - Jasne, Jess.

Nie wierzył mi, ale to tylko podsycało moją determinację.

Mijały godziny i nikt nie zjawiał się w ambulatorium - nawet doktor Shifton. Zabijaliśmy czas, zastanawiając się nad sposoba­mi ucieczki, słuchając radia i rozwiązując krzyżówki z „People”.

W końcu, koło szóstej, otworzyły się drzwi i weszła agentka specjalna Smith z kilkoma torbami z McDonalda w ręku. Zdaje się, że skończyły się dobre czasy, kiedy mogłam zamawiać, co chciałam. Nie przejęłam się tym. Zapach frytek pobudził mój pusty żołądek, który zaczął się dopominać o jedzenie głośnym burczeniem.

- Cześć - powiedziała agentka specjalna Smith z przepra­szającym uśmiechem. - Przyniosłam wam kolację, dzieciaki. Jak się macie?

- Pomijając fakt złamania naszych praw zagwarantowanych na mocy konstytucji - odparłam - mamy się dobrze.

Uśmiech agentki specjalnej Smith z przepraszającego prze­szedł w wymuszony. Rozłożyła naszą kolację na jednym z łó­żek: podwójne cheeseburgery. Nie przepadam, ale wzięła przy­najmniej duże porcje.

Sean praktycznie wchłonął pierwszego burgera. Przyznaję, że wpakowałam w siebie więcej frytek, niżby nakazywał rozsą­dek. Podczas kiedy się opychałam, agentka specjalna Smith pró­bowała przemówić mi do rozumu. Mam wrażenie, że trenowa­ła z doktor Shifton.

- Posiadłaś naprawdę niezwykły dar, Jess - powiedziała. Na Seana nie zwracała najmniejszej uwagi. - Szkoda go zmarno­wać. Tak bardzo potrzebujemy twojej pomocy. Czyż nie chcesz, aby ten świat stał się bezpieczniejszym, lepszym miejscem dla takich dzieci jak ty?

- Pewnie - zgodziłam się, przełykając. - Ale nie chcę być delfinem.

Agentka specjalna Smith zmarszczyła swoje piękne czoło.

- Nie chcesz być czym?

Opowiedziałam jej o delfinach. Sean przeżuwał w milcze­niu. Oddałam mu jednego z moich cheeseburgerów, ale nawet po zjedzeniu trzech nie był się usatysfakcjonowany. Pochłaniał nieprawdopodobne ilości jedzenia jak na takiego małego chłopca.

Agentka specjalna Smith potrząsnęła głową. Wyraz niedo­wierzania nie zniknął z jej twarzy.

- Nigdy o tym nie słyszałam. Wiem, że do podobnych ce­lów podczas I wojny światowej używano owczarków alzackich.

- Owczarków alzackich, delfinów, wszystko jedno. - Wy­sunęłam podbródek. - Nie chcę być wykorzystywana.

- Jess - powiedziała agentka specjalna Smith. - Twój dar...

- Nie - powstrzymałam ją, podnosząc dłoń do góry. - Do­syć. Proszę o tym nie mówić. Nie chcę już o tym słyszeć. Ten „dar”, o którym tyle mówicie, wpakował mnie tylko w tarapaty. Mojemu bratu się pogorszyło, kiedy myśleliśmy, że już jest w porządku, a matka tego małego chłopca trafiła do więzienia...

- Hej - przerwał oburzony Sean. Zapomniałam, że uży­wanie słowa „mały” w odniesieniu do jego osoby jest zakazane.

- Jess. - Agentka specjalna Smith zwinęła w kłąb torby po kolacji. - Bądź rozsądna. To smutne, co spotkało matkę Seana, ale faktem jest, że złamała prawo. A co do twojego brata, to nie można się załamywać z powodu jednego, niegroźnego nawro­tu. Zachowaj dystans...

- Zachować dystans? - Pochyliłam się w jej stronę, wyma­wiając dobitnie każde słowo, tak żeby na pewno mnie zrozu­miała. - Proszę wybaczyć, agentko Smith, ale trzasnął mnie pio­run. Teraz, kiedy idę do łóżka, śnią mi się zaginieni ludzie i jakoś tak się dzieje, że rano wiem, gdzie należy ich szukać. Ni stąd ni zowąd władze chcą mnie wykorzystać jako tajną broń przeciw­ko różnym zbiegom, a pani uważa, że powinnam zachować dy­stans?

Agentka specjalna Smith traciła powoli cierpliwość.

- Uważam, że powinnaś brać pod uwagę, że to, co jak twier­dzisz robiły „delfiny”, większość Amerykanów nazwałaby bo­haterstwem.

Odwróciła się, żeby wrzucić do kosza puste torebki z McDonalda.

- Naprawdę nie przyszłam, żeby się z tobą kłócić, Jess - cią­gnęła. Pomyślałam tylko, że chciałabyś dostać to z powrotem.

Wręczyła mi plecak. Album ze zdjęciami oczywiście znik­nął, ale flet był na miejscu. Przycisnęłam go do piersi.

- Dziękuję. - Wzruszył mnie ten gest. Nie umiem tego wy­tłumaczyć. W końcu to był mój flet. Miałam nadzieję, że nie reagowałam jak zakładnik, który zaczyna sympatyzować z tymi, którzy go uwięzili.

- Lubię cię, Jess - stwierdziła agentka specjalna Smith. - Spodziewam się, że siedząc tutaj dzisiaj w nocy, zastanowisz się nad tym, co powiedziałam. Nadal uważam, że w przyszłości mo­głabyś stać się znakomitym agentem federalnym.

- Naprawdę? - zapytałam, jakbym uważała, że to ogromny komplement.

- Tak. - Podeszła do drzwi. - Zobaczymy się później - po­wiedziała na pożegnanie.

Sean burknął coś niezrozumiałego. Powiedziałam:

- Pewnie. Później.

Wyszła. Usłyszałam szczęk zamka. Zamek w drzwiach am­bulatorium był tego rodzaju, że nawet ja, ze swoją rozległą wie­dzą na temat włamań, nie dałabym sobie z nim rady.

Ale to nie miało w tej chwili znaczenia. A to dlatego, że agentka specjalna Smith miała całkowitą rację, mówiąc, że nada­wałabym się w przyszłości na agenta FBI.

Kiedy odwróciła się, żeby wyrzucić papierowe torby, wycią­gnęłam jej z torebki telefon komórkowy.

Pokazałam go Seanowi.

- Widzisz? Dobra jestem. Naprawdę dobra.

18

Rozpracowanie, jak działa telefon komórkowy agentki spec­jalnej Smith zabrało nam trochę czasu. Naturalnie, żeby uzyskać sygnał, potrzebny był kod. Właśnie odgadnięcie kodu trwało najdłużej. Tego typu kody, co wiedziałam od Michaela - który uwielbia bawić się w takie rzeczy - składają się zazwyczaj z czterech do sześciu cyfr. Agentka specjalna Smith miała na imię Jill. Wybrałam odpowiednie przyciski: J na piątce, i - na czwórce, dwa 1 - znów na piątce. Wpisałam, 5455 i voila, jak by powiedziała moja mama, udało się.

Sean chciał, żebym zadzwoniła do wiadomości Kanału 11.

- Wiem, co mówię - powiedział. - Są tuż za bramą. Wi­działem ich, jak tu wjeżdżaliśmy, Wyjaśnij im, co się z nami dzieje.

Ja na to:

- Uspokój się, kurczaku. Nie zadzwonię do wiadomości Kanału 11.

Przestał podskakiwać na łóżku i warknął:

- Wiesz co, robi mi się niedobrze od tego przezywania mnie kurczakiem i gadania, jaki jestem mały. Jestem prawie taki wy­soki jak ty. A za dziewięć miesięcy skończę trzynaście lat.

- Cicho - powiedziałam, wybierając numer. - Nie mamy dużo czasu. Zaraz się zorientuje, że zgubiła telefon.

Zadzwoniłam do domu. Odebrała mama. Siedzieli przy obiedzie, pierwszym z udziałem Douglasa, odkąd wrócił ze szpi­tala. Mama zaczęła:

- Kochanie, jak się masz? Czy dobrze cię traktują?

- Eee, niezupełnie. Czy mogę rozmawiać z tatą? Mama:

- Co to znaczy, niezupełnie? Tatuś mówił, że dali ci śliczny pokoik z wielkim telewizorem i własną łazienką. Nie podoba ci się tam?

- Jest w porządku - powiedziałam. - Posłuchaj mamo, jest tam tata obok?

- Oczywiście, że jest. A gdzie miałby być? I jest z ciebie tak samo dumny jak ja.

Nie było mnie zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin, ale jak się wydaje, mama zdążyła w tym czasie postradać rozum.

- Dumny ze mnie? - powiedziałam. - A to z jakiego powo­du?

- Nagroda pieniężna! - krzyknęła mama. - Dzisiaj przy­szła! Czek na sumę dziesięciu tysięcy dolarów, na twoje nazwi­sko, skarbie. A to dopiero początek, koteczku.

Rany, naprawdę padło jej na mózg.

- Początek czego?

- Dochodu, jaki będziesz z tego miała - wyjaśniła mama. - Skarbie, dzwonili z Pepsi. Pytali, czy zgodziłabyś się reklamo­wać nowy napój, który właśnie wyprodukowali. Zawiera gingko, biloba, wiesz, miłorząb japoński, na wspomaganie pracy mózgu.

- Chyba - powiedziałam, czując nagłą suchość w gardle - żartujesz.

- Nie. Jest całkiem smaczny. Zostawili skrzynkę. Jessie, dają ci sto tysięcy dolarów tylko za to, żebyś stanęła przed kamerą i powiedziała, że są przyjemniejsze sposoby na zwiększenie mocy umysłu niż porażenie piorunem...

Usłyszałam w tle jak tata mówi:

- Toni. - Jego głos zabrzmiał surowo. - Ona tego nie zrobi.

- Pozwól jej samej zdecydować, Joe - powiedziała mama. - Może jej się spodoba. Na pewno zrobi to dobrze. Jess jest dużo ładniejsza niż większość tych dziewczyn, które się widuje w te­lewizji...

Czułam ból w gardle, ale nic nie mogłam na to poradzić, bo wszystkie lekarstwa w ambulatorium, nawet płyn do płukania ust, były zamknięte na klucz w szafkach.

- Mamo - powiedziałam. - Czy mogę rozmawiać z tatą?

- Za momencik, kochanie. Chcę ci tylko powiedzieć, jak świetnie Dougie sobie radzi. Nie jesteś jedyną bohaterką w ro­dzinie. Dougie jest w doskonałej formie, doskonałej. Ale, natu­ralnie, brakuje mu jego Jess.

- To wspaniale, mamo. - Przełknęłam z trudem ślinę. - To znaczy... Więc on już nie słyszy głosów?

- Żadnych. Od chwili, kiedy odjechałaś, a ci wstrętni re­porterzy z tobą. Tęsknimy, kochanie, ale absolutnie nie brakuje nam tych wszystkich wozów transmisyjnych. Sąsiedzi zaczyna­li narzekać. Wiesz, znasz Abramowitzów. Są tacy małostkowi, jeśli chodzi o ich podwórko.

Milczałam. Nie wydaje mi się, żebym była w stanie coś po­wiedzieć, nawet jakbym chciała.

- Czy chcesz powiedzieć „cześć” Douglasowi, skarbie? On chciałby z tobą zamienić słówko. Zrobiłam pyszną kolację, żeby uczcić jego powrót do domu. Manieotti. Aż mi głupio, że jemy takie dobre rzeczy, gdy ciebie nie ma. Wiem, jak to lubisz. Chcesz, żebym trochę dla ciebie zostawiła? Czy tam cię dobrze karmią? To znaczy, czy po prostu dają ci to, co jedzą żołnierze?

- Taak - mruknęłam. - Mamo, czy mogę pomówić z... Mama jednak przekazała słuchawkę mojemu bratu. Usły­szałam głęboki, drżący jak zawsze głos Douglasa.

- Hej - powiedział. - Co tam u ciebie?

Odwróciłam się plecami do Seana, żeby nie widział, jak ocieram oczy.

- Dobrze - powiedziałam.

- Tak? Jesteś pewna? Nie wydajesz się szczęśliwa. Odsunęłam telefon od twarzy i odchrząknęłam.

- Jestem pewna - odezwałam się, kiedy uznałam, że po moim głosie nie da się poznać, że płakałam. - A jak ty się mie­wasz?

- W porządku - stwierdził. - Znowu naszprycowali mnie lekami. Mam okropną suchość w gardle.

- Przepraszam - powiedziałam. - Doug, naprawdę prze­praszam.

Zdziwił się.

- Za co przepraszasz? To nie twoja wina.

- No, trochę jednak moja - odparłam. - Ci wszyscy ludzie przed naszym domem zjawili się z mojego powodu. To cię strasznie zestresowało.

- Bzdura - powiedział Douglas.

Ale to nie była bzdura. Wiedziałam, że nie. Wolałam my­śleć, że Douglas jest dużo zdrowszy, niż sądzi mama, ale pro­blem polegał na tym, że nadal był strasznie słaby psychicznie. Przypadkowe upuszczenie w restauracji tacy z talerzami nie musiało pociągnąć za sobą nawrotu choroby. Stało się jednak inaczej, kiedy obudził się pewnego dnia i stanął oko w oko z ku­pą obcych ludzi wyposażonych w sprzęt filmowy na podwórku przed domem.

Zrozumiałam, że nie mogę wrócić do domu. Jeszcze nie teraz. Jeśli to uchroni Douglasa przed kolejnym stresem...

- Dobrze cię traktują? - dopytywał się Douglas.

Popatrzyłam na zewnątrz przez kraty w oknach. Słońce za­chodziło, ostatnie promienie muskały starannie przystrzyżony trawnik. W oddali widziałam niewielki pas startowy, a obok he­likopter. Żaden helikopter nie wystartował ani nie wylądował, odkąd zaczęłam patrzeć w tę stronę. W Crane nie było UFO. Nic z tych rzeczy.

- Jasne - powiedziałam.

- Naprawdę? Robisz wrażenie przygnębionej.

- Nie. Wszystko gra.

- Aha. No, to na co wydasz te pieniądze z nagrody?

- Och, nie wiem. A ty jak myślisz, co powinnam zrobić? Douglas zastanowił się chwilę.

- No, cóż, tacie przydałyby się nowe kije golfowe. Co praw­da, nie bardzo ma kiedy grać, ale...

- Nie chcę kijów golfowych - usłyszałam głos taty. - Odło­żymy te pieniądze na college dla Jess.

- Ja chcę samochód! - usłyszałam wrzask Michaela. Roześmiałam się cicho.

- Chce samochód, żeby wozić Claire Lippman nad wodę.

- A mamie pewnie spodobałaby się nowa maszyna do szy­cia - dorzucił Doug.

- Żeby mogła szyć dla mnie i dla siebie więcej bliźniaczych sukienek? - Uśmiechnęłam się. - Oczywiście. A co dla ciebie?

- Dla mnie? - Douglas wydawał się teraz mówić z więk­szej odległości niż poprzednio. - Ja chcę tylko, żebyś wróciła do domu i żeby było po staremu.

Zakasłałam. Musiałam jakoś ukryć, że znowu płaczę.

- Dobrze - powiedziałam. - Wkrótce będę w domu. A wte­dy pożałujesz, bo znowu będę cię nachodzić o każdej porze.

- Brakuje mi twoich najść - powiedział Douglas. To już było ponad moje siły. Powiedziałam:

- Muszę... Muszę już iść.

- Poczekaj chwilę. Tata chce ci coś powiedzieć... Rozłączyłam się. Nie mogłam rozmawiać z tatą. Zresztą co by to dało? I tak by mnie z tego nie wyplątał.

A gdyby nawet, to dokąd miałabym pójść? Nie mogłam wrócić do domu. Pomyślałam o tłumie reporterów śledzących każdy mój krok oraz przedstawicielach koncernu Pepsi depczą­cych mi po piętach. Doug straciłby wówczas tę nikłą szansę na pozostanie w świecie zdrowych ludzi.

- Jess?

Drgnęłam. Prawie zapomniałam, że Sean jest ze mną w po­koju. Spojrzałam na niego zaskoczona.

- Co?

- Czy ty... - Uniósł brwi. - O rany, tak.

- Co tak?

- Płaczesz - stwierdził. Jego brwi zbiegły się nad nasadą piegowatego nosa. Spojrzał gniewnie. - Dlaczego płaczesz?

- Bez powodu - powiedziałam. Wytarłam oczy grzbietem dłoni. - Wcale nie płaczę.

- Jesteś cholerną kłamczucha.

- Ej, nie wyrażaj się.

Ponownie zaczęłam naciskać guziczki w telefonie.

- Dlaczego nie? Ty się wyrażasz. Do kogo teraz dzwonisz?

- Do kogoś, kto nas stąd, do diabła, wyciągnie - oświad­czyłam.

19

Było trochę po północy, kiedy usłyszałam ten dźwięk: bu­czenie motoru, którego tak uporczywie nadsłuchiwałam w ciągu ostatnich paru tygodni. Tym razem jednak, inaczej niż w moich marzeniach, motocykl nie sunął Lumley Lane.

Nie, teraz buczał na pustych parkingach przy bazie wojsko­wej Crane.

Wyskoczyłam z łóżka i podbiegłam do okna. Przysłoniłam oczy dłońmi, chcąc wypatrzeć, co się dzieje na zewnątrz. W krę­gu światła jednego z zapalanych na noc reflektorów zobaczyłam Roba. Kręcił się w koło, zwracając twarz - ukrytą pod kaskiem - raz w lewo, raz w prawo, nie wiedząc, w którym budynku mnie szukać.

Zastukałam ze wszystkich sił w szybę, wykrzykując jego imię.

Sean, zwinięty w kłębek na sąsiednim łóżku, usiadł wypro­stowany, całkowicie rozbudzony, choć przed sekundą spał jak suseł.

- To mój tata - powiedział zduszonym głosem.

- Nie, to nie twój tata. Odsuń się, muszę rozbić szybę. On mnie nie słyszy.

Zdawałam sobie sprawę, że mam dosłownie chwilę, bo Rob zaraz przemknie obok ambulatorium, aby objechać inne budyn­ki. Musiałam działać błyskawicznie. Złapałam to, co było pod ręką - metalowy kosz na śmiecie - i cisnęłam nim w okno.

Dopięłam swego. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony, na mnie też, bo odłamki szkła odbijały się rykoszetem od metalo­wej kraty. Czułam szklane igiełki we włosach i na koszuli.

Przestałam się przejmować. Wrzasnęłam:

- Rob!

W chwilę później gnał przez trawę w moją stronę. Dopiero wtedy zauważyłam, że za nim posuwa się z pół tuzina motocy­klistów, potężnych facetów na harleyach.

- Hej - odezwał się Rob, ustawiając motocykl na podpórce i zdejmując kask. Podszedł do okna. - Nic ci nie jest?

Skinęłam głową. Nie potrafię nawet wyrazić, jak cudownie się poczułam na jego widok. A poczułam się jeszcze lepiej, kie­dy przesunął rękę przez kratę, chwycił mnie za koszulę i przy­ciągnąwszy do okna, pocałował przez metalowe pręty.

Puścił mnie gwałtownie i zrozumiałam, że wcale nie miał zamiaru tego zrobić. Tak po prostu wyszło.

- Przepraszam - powiedział, ale nie wyglądał przy tym na specjalnie skruszonego, jeśli mam być szczera.

- W porządku - powiedziałam. W porządku? To był naj­wspanialszy pocałunek w moim życiu - wspanialszy nawet od tego pierwszego. - Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?

- Nie ma sprawy. Potem zabrał się do roboty.

Sean, który wszystko bacznie obserwował, naburmuszył się i spytał:

- Co to za jeden?

- Rob Wilkins - powiedziałam.

Mój głos zabrzmiał widocznie odrobinę zbyt radośnie, bo Sean zapytał podejrzliwie:

- Czy to twój chłopak?

- Nie - odparłam. Chciałabym. Sean uniósł się słusznym gniewem.

- I tak po prostu pozwalasz, żeby cię pocałował?

- Po prostu ucieszył się, że mnie widzi - tłumaczyłam się.

Twarz Roba zastąpiła teraz w oknie inna, wyjątkowo wło­chata twarz. Rozpoznałam jednego z kumpli Roba, tego z wyta­tuowaną datą ofensywy Tet. Opasał kratę łańcuchem, którego koniec przyczepił z tyłu motocykla.

- Odsuńcie się, wszyscy tam - powiedział. - Drzazgi polecą jak jasna cholera.

Twarz zniknęła. Sean posłał mi wymowne spojrzenie.

- To są twoi przyjaciele? - zapytał z dezaprobatą.

- Coś w tym rodzaju - powiedziałam. - Teraz się odsuń, dobra? Nie chcę, żebyś się zranił.

- Jezu - mruknął Sean. - Nie jestem dzieckiem, jasne? Kiedy jednak motor ryknął, a łańcuch naprężył się z łosko­tem, Sean zakrył uszy rękami.

- Aleśmy się wkopali - jęknął z zamkniętymi oczami. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że się nie myli. Krata ję­czała złowieszczo, ale nie drgnęła przy tym ani o milimetr. Silnik motocykla warczał przenikliwie, spod jego kół pryskały tony ziemi, która wraz z kępkami trawy wpadała przez kratę do po­koju, już i tak zasypanego szkłem.

Przez chwilę sądziłam, że to nic nie da - tyle tylko, że posta­wi na nogi pułkownika Jenkinsa i jego ludzi, którzy nas dopad­ną, zanim zaczniemy uciekać. Krata była mocno osadzona. Nie chciałam nic mówić - Rob starał się, jak mógł - ale sprawa wy­glądała na przegraną. Zwłaszcza kiedy Sean wbił palce w moje ramię, sycząc:

- Słuchaj...

Usłyszałam. Poprzez ryk motoru przebił się brzęk kluczy za drzwiami.

To był koniec. Już po nas.

Co gorsza, wkopałam prawdopodobnie również tych, któ­rzy pośpieszyli nam z pomocą. Na jak długo Rob trafi do wię­zienia z mojego powodu? Jaki wyrok mógł grozić za próbę porwania osoby o zdolnościach nadprzyrodzonych z terenu na­leżącego do wojska?

Wtedy właśnie, wydając dźwięk przypominający zgrzytanie tysiąca paznokci po gigantycznej tablicy, krata wyskoczyła z fra­mugi i przejechała parę metrów, dopóki motocyklista nie naci­snął hamulca.

- Chodź - powiedział Rob, wyciągając do mnie rękę nad rozwalonym parapetem.

Popchnęłam Seana naprzód.

- On pierwszy - powiedziałam.

- Nie, ty.

Sean, pragnąc zachować się po rycersku, usiłował prze­pchnąć mnie przez okno, ale Rob złapał go i wyciągnął na ze­wnątrz.

Dzięki temu zdołałam chwycić plecak - który tak wspa­niałomyślnie zwróciła mi agentka specjalna Smith - a potem wyskoczyć przez okno. W ostatnim momencie. Zdążyłam jeszcze usłyszeć, jak zamek w drzwiach ambulatorium otwiera się z trzaskiem.

Na zewnątrz trwała wilgotna wiosenna noc, niezmącona hałasem... jeśli nie liczyć ryczących motorów. Ku swojemu zdumieniu, oprócz przyjaciół Roba z Chicka, zobaczyłam rów­nież Hanka Wendella i Grega Wyliego, zajmujących podczas odsiadki tylne rzędy. Przyznaję, na ich widok zakręciły mi się łzy w oczach: nie miałam pojęcia, że cieszę się taką popularno­ścią wśród moich kumpli - młodocianych przestępców.

Na Seanie jednak to towarzystwo wywarło znacznie mniej korzystne wrażenie.

- Chyba żartujesz - powiedział, kiedy przyjrzał się lepiej naszym wybawicielom.

- Słuchaj - powiedziałam, nakładając kask, który Rob mi wręczył. - Albo ci faceci, albo twój tata. Wybieraj.

- Rany - odparł Sean, potrząsając głową. - Dajesz mi trud­ny wybór.

Hank Wendell podał mu kask.

- Siadaj tutaj, dzieciak - powiedział. Posunął się na siodełku, robiąc miejsce dla Seana, po czym zapuścił silnik. - Wskakuj.

Nie wiem, czy Sean zdecydowałby się na to, gdyby w tej samej chwili nie wwierciło nam się w uszy wycie syreny alar­mowej.

Jeden z chłopaków - Frank z tatuażem dziewczyny na bi­cepsie - zawołał:

- Zbliżają się.

W sekundę później paru wojskowych podbiegło do ogoło­conego z kraty okna, wrzeszcząc, żebyśmy się nie ruszali z miej­sca. Światło reflektorów zalało parking.

- Trzymaj się - powiedział Rob, kiedy wskoczyłam na sio­dełko za nim i objęłam go ramionami.

- Stać - rykną! męski glos. Obejrzałam się przez ramię. W naszą stronę sunął wojskowy jeep. Z tyłu stał mężczyzna, krzycząc coś przez megafon. Za jego plecami, we wszystkich budynkach po kolei zapalały się światła, a ludzie wybiegali na zewnątrz, próbując zobaczyć, co się dzieje.

- Ten teren należy do rządu Stanów Zjednoczonych - oświad­czył facet z megafonem. - Jesteście tu bezprawnie. Natychmiast wyłączcie motory.

Nocną ciszę rozdarł straszliwy wybuch. Ognista kula wzleciała ponad lotniskiem. Wszyscy aż przykucnęli.

Z wyjątkiem Franka i tego włochatego chłopaka z tatuażem, którzy radośnie przybili piątkę.

- Dobra - odezwał się Frankie. - Teraz wiejmy.

- Co to było? - krzyknęłam.

- Helikopter - odkrzyknął Rob. - Drobna dywersja, dla od­wrócenia uwagi przeciwnika.

- Wysadzasz w powietrze helikopter - wrzasnęłam - a bo­isz się ze mną chodzić? - Nie posiadałam się ze zdumienia. - Co ty masz z głową?

Nie miałam okazji dłużej się użalać, bo Rob przyśpieszył. Pędziliśmy teraz przez pogrążony w mroku teren bazy wojsko­wej Crane w kierunku bramy. Ciemne niebo za nami zabarwiło się pomarańczowo od płonącego helikoptera. Nocną ciszę po­nownie zakłóciło wycie syren, tym razem strażackich, a światła reflektorów musnęły nisko położoną powałę chmur.

A to wszystko, pomyślałam sobie, dlatego, że ktoś próbu­je wyciągnąć z ambulatorium małego chłopca i jedną psychicz­ną.

Nie udało nam się zgubić faceta w jeepie. Był tuż za nami, rycząc na nas przez megafon, żebyśmy się zatrzymali.

Rob z przyjaciółmi nie zatrzymali się jednak. Jeśli to w ogó­le możliwe, dodali tylko gazu.

Dobra, nie przeczę: każda chwila napełniała mnie nieopisa­nym szczęściem. Wreszcie, Boże, wreszcie jechałam naprawdę szybko.

A potem, jakieś sto metrów od bramy, Rob zatrzymał moto­cykl. Reszta poszła za jego przykładem.

Przez chwilę siedzieliśmy tak, sześciu motocyklistów, Rob, Sean i ja, przy włączonych silnikach, gapiąc się wprost przed sie­bie. Poświata bijąca od pożaru jasno oświetliła długą drogę do bramy. Tam stali żołnierze. Zauważyłam ich, kiedy jechałam au­tobusem po zakupy. Strażnicy z karabinami. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób Rob i reszta ominęli uzbrojonych strażników, żeby się dostać do bazy i w jaki sposób mieliśmy zrobić to teraz, żeby się wydostać. Jedna jedyna myśl tłukła mi się po głowie: „O, mój Boże, wysadzili helikopter. Oni wysadzili helikopter”.

Zdaje się, że to jednak nie był najgorszy pomysł, ponieważ nikt nie próbował zagrodzić nam drogi. Wszyscy żołnierze po­biegli na lotnisko, pomóc zgasić pożar.

Z wyjątkiem faceta w jeepie tuż za nami.

- Wyłączcie motory i ręce do góry - zażądał.

Zamiast tego Rob podniósł stopę i ruszył naprzód, wprost na bramę.

Zamkniętą bramę.

Potem nadbiegł ktoś w płaszczu kąpielowym, ustawiając się na wprost bramy. Ktoś znajomy. Podniósł megafon.

- Stać. - Głos pułkownika Jenkinsa zabrzmiał głośniej niż ryk motocykli czy wycie syren. - Jesteście aresztowani. Wyłącz­cie motory.

Stał nam na drodze. Szlafrok mu się rozchylił i pod spodem ukazała się jasnoniebieska piżama.

Rob ani myślał słuchać. Nacisnął pedał gazu.

- Wyłączcie motory - rozkazał pułkownik Jenkins. - Sły­szycie? Jesteście aresztowani. Wyłączcie motory.

Wrócili strażnicy z karabinami. Nie celowali do nas, ale sta­nęli po obu stronach pułkownika Jenkinsa.

Nikt się nie zatrzymał. Greg i Hank wydali okrzyki wojenne i jak wicher popędzili ku bramie. Nie miałam pojęcia, co zamie­rzają. Przecież uzbrojeni ludzie zagradzali nam drogę. I najwy­raźniej nie mieli ochoty się odsunąć i tak po prostu nas przepu­ścić. To już nie była zwykła zabawa. Tamci mieli w ręku broń.

Do pułkownika Jenkinsa chyba w końcu dotarło, że się nie zatrzymamy, bo nagle opuścił megafon i skinął na strażników. Ścisnęłam Roba w pasie z całej siły i schyliłam głowę, bojąc się patrzeć. Byłam pewna, że będą strzelać w powietrze, dla ostrze­żenia. Nie mogli przecież...

Dotąd nie wiem, czy strzelaliby do nas, bo Rob mocno szarpnął kierownicą...

A potem wyfrunęliśmy z bazy. Nie przez bramę, ale przez dziurę w drucianej siatce, która została starannie wycięta z boku. W ten właśnie sposób Rob i jego przyjaciele zdołali obejść straż. Wystarczyła silna wola, nożyce do cięcia drutu i trochę doświad­czenia.

Teraz za jedyne oświetlenie musiały nam wystarczyć reflek­tory motocykli. Ale to był drobiazg, mieliśmy gorszy problem. Odwróciłam się i stwierdziłam, że jeep wciąż nas nie odstępuje.

Ostrzegłam Roba, ale on tylko parsknął śmiechem.

Droga prowadząca do Crane nie należała do często używa­nych. Wokół rozciągały się pola kukurydzy, a za polami poro­śnięte lasem wzgórza. Właśnie w stronę tych wzgórz skręcił Rob, a reszta motocyklistów za nim, zjeżdżając z szosy w kuku­rydzę, która wczesną wiosną nie sięgała wyżej niż do kostek.

Jeep tłukł się za nami, ale nic była to łatwa droga. Pułkow­nik musiał wezwać pomoc, bo wkrótce do jeepa przyłączyło się kilka innych wozów. Ale wszystko na nic, mknęliśmy beztro­sko przed nimi. Żaden wóz nie miałby z nami szans. Może helikopter, ale helikoptera, z oczywistych powodów, nie dało się użyć w tej akcji.

Zgubiliśmy ich. Nie wiem, czy się po prostu poddali, czy odwołano ich do bazy, czy jeszcze coś innego. Nagle jednak zo­staliśmy sami.

Udało się.

Nadal trzymaliśmy się, dla bezpieczeństwa, bocznych dróg. Jestem prawie pewna, że nikt nas nie ścigał. Minęliśmy parę sennych miasteczek, gdzie jeden jedyny dystrybutor benzyny stoi obok sklepiku z mydłem i powidłem i gdzie na dźwięk mo­torów zaspani mieszkańcy włączali światła w sypialni, a psy uwiązane na łańcuchach zaczynały szczekać.

Ale za nami nie było pogoni, tylko długa, pusta droga, wiją­ca się jak rzeka pod pokrytym chmurami niebem.

Baba.

Jaga.

Byliśmy wolni.

20

Rob zabrał nas do swojego domu. Nie Grega, Hanka czy innych chłopaków. Nie mam poję­cia, gdzie tamci zniknęli. No, to niezupełnie tak. Jakieś pojęcie mam. Podejrzewam, że udali się do Chicka, żeby oblać zakoń­czoną pełnym powodzeniem akcję na terenie wojskowym, pil­nie strzeżonym i niedostępnym dla ludzi z zewnątrz. No cóż, niedostępnym jak niedostępnym. Sean i ja nie świętowaliśmy razem z nimi. Pojechaliśmy do Roba.

Zdziwiłam się na widok jego domu. To był dom farmerski, niezbyt duży - chociaż po ciemku trudno było ocenić - i zbu­dowany mniej więcej w tym samym czasie, co mój dom na Lumley Lane.

Ale ponieważ znajdował się nie w tej części miasta, nikt się nie pofatygował, żeby umieścić na nim pamiątkową tabliczkę, potwierdzającą jego rangę zabytku.

Nawet bez tabliczki był to śliczny niewielki budyneczek z gankiem z przodu i stodołą na tyłach. Rob mieszkał w nim tylko ze swoją mamą. Nie wiem, co się stało z jego ojcem i nie chciałam pytać.

Zakradliśmy się do domu cichuteńko, tak żeby nie obudzić pani Wilkins, którą ostatnio zwolniono z miejscowej fabryki tworzyw sztucznych. Rob zaprowadził mnie do swojego poko­ju i powiedział, że mogę tam przenocować. Zabrał parę koców i jakieś drobiazgi i poszedł z Seanem nocować do stodoły.

Sean nie wydawał się tym wszystkim specjalnie uszczęśli­wiony, ale był taki zmęczony i śpiący, że oczy same mu się za­mykały. Szedł za Robem jak mały zombi.

Ja też czułam się półżywa. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Rozebrałam się, położyłam na łóżku Roba i zaczęłam układać sobie w głowie ostatnie wydarzenia. Zniszczyliśmy własność państwa. Zlekceważyliśmy rozkazy pułkownika armii Stanów Zjednoczonych. Wysadziliśmy w powietrze helikopter.

Rano mogliśmy znaleźć się w naprawdę poważnych tarapa­tach.

Ale na razie tak strasznie chciało mi się spać, że nie byłam w stanie się martwić. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, jak to dziw­nie znaleźć się w chłopięcym pokoju. W każdym razie, w poko­ju chłopca, który nie był moim bratem. Zaglądałam do pokoju Skipa - u Ruth, mnóstwo razy, ale to co innego. Po pierwsze u Roba nie wisiały na ścianach plakaty z samochodami. Nie miał też pod łóżkiem żadnego „Playboya” (sprawdziłam). Mimo to czuło się, że to pokój chłopaka. Wszystko było jak trzeba, koce i takie rzeczy.

Ale poduszka pachniała Robem i to dawało poczucie bez­pieczeństwa. Nie potrafię dokładnie opisać tego zapachu, to zbyt trudne, ale czułam się z nim dobrze. Zasnęłam prawie natychmiast. I spałam długo, bardzo długo.

Kiedy wreszcie się obudziłam, dochodziło już południe. W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem przy­pomniałam sobie:

Byłam w pokoju Roba, w jego domu. Szukało mnie FBI.

I nie tylko FBI, ale także armia Stanów Zjednoczonych. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby moją osobą miały ochotę podzielić się również wywiad wojskowy, Stowarzyszenie do Walki z Alkoholizmem, Uzależnieniem Nikotynowym i Wszel­kimi Nieszczęściami, jak również policja drogowa stanu India­na.

Co ciekawe, już w chwili, kiedy się obudziłam, wiedziałam dokładnie, co z tym zrobię.

Mało która dziewczyna budzi się rano ze świadomością, że jest poszukiwana przez agencję wywiadowczą najpotężniejsze­go światowego mocarstwa. Rozbawiła mnie ta myśl, bałam się jednak trochę, co na to pani Wilkins, która pewnego dnia, jeśli dobrze rozegram sprawę, miała szanse zostać moją teściową. Nie chciałam, żeby uznała mnie za leniucha, więc ubrałam się i ze­szłam na dół.

Sean i Rob siedzieli już przy stole w kuchni. Przed nimi piętrzył się stos jedzenia. Były tam tosty, jajka, bekon, płatki śnia­daniowe i miseczka czegoś białego, czego nie mogłam zidenty­fikować. Przed Robem stał pusty talerz - widocznie skończył jeść. Za to Sean nadal się opychał. Na brak apetytu raczej nie narzekał.

- Cześć, Jess - powiedział, kiedy weszłam do kuchni. Wy­glądał zdecydowanie lepiej niż przez ostatnie dwadzieścia czte­ry godziny, które spędził w moim towarzystwie.

- Cześć - powiedziałam.

Pulchna kobieta stojąca przy kuchni odwróciła się do mnie z uśmiechem. Rude włosy miała upięte wysoko na głowie i w ni­czym nie przypominała Roba.

Tak mi się wydawało, dopóki smuga światła nie wpadła przez okno nad zlewem, oświetlając jej twarz. Zobaczyłam, że ma ta­kie same oczy, jasnoniebieskie, jak mgła nad ranem.

- Ty musisz być Jess - powiedziała. - Przysuń sobie krze­sło i siadaj. Jakie chcesz jajka?

- Um - powiedziałam zmieszana. - Chętnie zjem jajecz­nicę, dziękuję pani.

- Jajka są świeże - poinformował mnie Sean, kiedy usia­dłam. - Prosto z kurnika. Pomagałem je zbierać.

- Twój przyjaciel Sean wyrasta na prawdziwego farmera - powiedziała pani Wilkins. - Następnym razem będzie doił.

Sean zachichotał. Zamrugałam oczami. On naprawdę za­chichotał.

Wtedy właśnie uświadomiłam sobie z najwyższym zdumie­niem, że nigdy nie widziałam Seana szczęśliwego.

- Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, stawiając przede mną talerz. - Zabieraj się do jedzenia. Mam wrażenie, że porządne wiejskie śniadanie dobrze ci zrobi.

Nigdy przedtem nie jadłam prawdziwych wiejskich jajek i trochę się bałam, że mogą zawierać jakieś zalążki kurczaków, ale niczego takiego nie zauważyłam. Były pyszne i kiedy pani Wilkins zaproponowała dokładkę, wzięłam z przyjemnością. Stwierdziłam, że jestem wściekle głodna. Zjadłam nawet trochę tego białego czegoś, pani Wilkins mi nałożyła. Smakowało jak przysmak śniadaniowy, który tata nam przyrządzał w zimne dni przed pójściem do szkoły, kiedy byliśmy mali.

Ale to nie był przysmak śniadaniowy. To były, jak poinfor­mował mnie Rob z leciutkim uśmieszkiem, płatki owsiane - potrawa wieśniaków, coś, czego miastowi zazwyczaj nie jedzą.

Gdyby Ruth mnie teraz zobaczyła!

Potem pomogłam pani Wilkins zmyć naczynia i żarty się skończyły. Nadeszła pora na poważniejsze sprawy.

- Muszę zadzwonić - powiedziałam.

- Proszę, dzwoń. - Pani Wilkins wskazała telefon wiszący na ścianie, koło lodówki.

- Nie - odparłam. - Wolałabym skorzystać z publicznego telefonu.

Rob spojrzał na mnie podejrzliwie.

- O co chodzi? - zapytał.

- Ależ o nic - odparłam niedbale. - Po prostu muszę za­dzwonić. Czy jest gdzieś niedaleko budka?

Pani Wilkins zastanowiła się.

- Jest jedna przy szosie.

- Świetnie.

Zwróciłam się teraz do Roba:

- Możesz mnie tam zawieźć?

Skinął głową i podnieśliśmy się od stołu... Sean wstał również.

- O, nie - powiedziałam. - Mowy nie ma. Ty zostaniesz tutaj. Seanowi szczęka opadła.

- Co masz na myśli?

- Mam na myśli to, że w najbliższej okolicy z pewnością roi się od glin, rozglądających się za szesnastoletnią dziewczyną w towarzystwie dwunastoletniego chłopca. Dopadną nas w pół chwili. Zostaniesz tutaj, dopóki nie wrócę.

- To nie w porządku - oświadczył Sean łamiącym się gło­sem.

Czułam, jak tracę cierpliwość. Zamiast jednak warknąć, chwyciłam go za ramię i skierowałam w stronę tylnego wyjścia.

- Posłuchaj - powiedziałam cicho, tak aby Rob i jego mama nie słyszeli. - Chciałbyś, żeby wszystko było po staremu, tak? Ty i mama, razem, bez tatusia wysyłającego za wami listy goń­cze?

- Tak - przyznał Sean.

- Dobrze, więc pozwól mi zrobić to, co muszę. A to jest coś takiego, co muszę zrobić sama.

Sean miał rację pod pewnym względem: był niski jak na swój wiek, ale nie był małym dzieckiem. Nie był nawet dużo niższy ode mnie. Dlatego mógł spojrzeć mi prosto w oczy i za­pytać oskarżająco:

- Ten facet jest twoim chłopakiem, tak? Co mu odbiło?

- Nie, Sean. Mówiłam ci. Przyjaźnimy się. Sean wyraźnie poweselał. Wrócił do pokoju. Mężczyźni. Słowo daję, czasami nic nie rozumiem. Dziesięć minut później stałam przed sklepem, przyciskając do ucha słuchawkę aparatu. Starannie wykręciłam numer.

Poprosiłam Rosemary, a kiedy podeszła do telefonu, powie­działam:

- Cześć, to ja. Jess.

- Jess? - Rosemary zniżyła głos do szeptu. - O, mój Boże. Czy to naprawdę ty?

- Pewnie - powiedziałam. - A co?

- Skarbie, w wiadomościach mówią strasznie dziwne rze­czy na twój temat.

- Naprawdę? - Zerknęłam na Roba. Napełniał zbiornik indiany z jedynego dystrybutora przed sklepem. Nie oglądałam jeszcze wiadomości i nie przeglądałam żadnych gazet, więc by­łam ciekawa, co też o mnie mówią. - Jakie rzeczy?

- No cóż. Na przykład, że ostatniej nocy banda Aniołów Piekieł wdarła się do bazy wojskowej Crane i uprowadziła cie­bie oraz małego Seana O'Hanahana.

- Co? - wrzasnęłam tak głośno, że Rob popatrzył w moją stronę. - To wcale nie tak. Ci ludzie pomogli nam uciec. Seana i mnie przetrzymywano wbrew naszej woli.

- Cóż, ten człowiek - jak on się nazywa? Zdaje się, John­son. Agent specjalny Johnson przedstawia to inaczej. Poza tym wyznaczono nagrodę za sprowadzenie cię z powrotem do bazy.

Hm, ciekawe.

- Ile?

- Dwadzieścia tysięcy dolarów.

- Za każdego?

- Nie, tylko za ciebie. Tata Seana wyznaczył nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów za jego odnalezienie.

Byłam taka zdegustowana, że o mało się nie rozłączyłam. Dwadzieścia tysięcy dolarów? Głupie dwadzieścia tysięcy dola­rów? Tylko tyle jestem dla nich warta? Gnojki. Będą mieli to, na co zasłużyli. Wojnę.

Rosemary odezwała się ponownie:

- Na twoim miejscu byłabym ostrożna, skarbie. Po całym stanie rozesłano zawiadomienia. Szukają cię.

- O, tak, nie wątpię. Posłuchaj, Rosemary - powiedziałam. - Chcę cię prosić o przysługę.

Rosemary na to:

- Dla ciebie wszystko, skarbie.

- Przekaż agentowi Johnsonowi wiadomość ode mnie... Starannie podyktowałam Rosemary wiadomość, którą miała przekazać.

- W porządku - powiedziała, kiedy skończyłam. - Zała­twione, skarbie. Jess?

Już miałam odłożyć słuchawkę.

- Tak?

- Dzielna z ciebie dziewczyna. Wszyscy jesteśmy z tobą. Rozłączyłam się i opowiedziałam Robowi, jaką historyjkę na temat porwania wymyślił agent Johnson - nie wspominając już o żałosnej nagrodzie za schwytanie mnie. Był tak samo wściekły jak ja. Teraz, kiedy wiedzieliśmy o listach gończych i o tym, że zwalają całą winę na Aniołów Piekieł, uznaliśmy, że lepiej nie kręcić się po okolicy. Ruszyliśmy więc z powrotem do domu - ale jeszcze przedtem wykonałam drugi telefon z budki przy autostradzie.

Tatę złapałam tam, gdzie zwykle przebywa w porze lunchu: U Joego. W południe z sądów przychodzą tłumy głodomorów.

- Tato - odezwałam się. - To ja.

Niemal udławił się rigatoni, czy innym specjałem dnia. Tata zawsze sam wszystkiego próbuje.

- Jess? - krzyknął. - Nic ci nie jest? Skąd dzwonisz?

- Oczywiście, że nic mi nie jest - powiedziałam. - W tej chwili, w każdym razie. Posłuchaj tato, musisz coś dla mnie zrobić.

- Gdzie jesteś? Mama i ja zamartwiamy się o ciebie. Ci z Crane twierdzą...

- Tak, tak. Wiem. Ze banda motocyklistów porwała mnie i Seana. Ale to bzdura, tato. Ci chłopcy nas uratowali. Czy wiesz, co oni chcieli zrobić, ci agenci specjalni Smith i Johnson i ten cały pułkownik Jenkins? Chcieli ze mnie zrobić delfina.

Tato znów się zakrztusił.

- Co chcieli zrobić?

Rob puknął mnie mocno w plecy. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, o co mu chodzi, i przeraziłam się na widok wozu patrolowego policji stanu Indiana, wjeżdżającego na parking przy sklepie.

- Słuchaj, tato - powiedziałam, schylając głowę. - Muszę iść. Zrób dla mnie tylko jedną rzecz.

Przedstawiłam mu moją prośbę.

Tata, delikatnie mówiąc, nie wydawał się zachwycony. Powiedział:

- Czyś ty zgłupiała? Posłuchaj, Jessico...

Nikt w mojej rodzinie nie nazywa mnie Jessicą, chyba że ich wyjątkowo zdenerwuję.

- Tato, zrób to, proszę! - nalegałam. - To naprawdę ważne. Później wszystko wyjaśnię. A teraz koniecznie muszę już iść.

- Jessico, czy ty... Odwiesiłam słuchawkę.

Rob odjechał kawałek, żeby nie włazić w oczy ze swoim motocyklem na wypadek gdyby gliny zaczęły kombinować. Ale wcale się na to nie zanosiło. Jeden z nich nawet skinął do mnie głową, wchodząc do sklepu.

- Ładny dzień - zagadnął.

Jak tylko weszli do środka, pobiegłam do Roba i wskoczy­łam na motor. Ruszyliśmy już, kiedy gliniarze uświadomili so­bie swój błąd i wypadli na dwór. Obejrzałam się i zobaczyłam, jak coś wrzeszczą. Chwilę później gnali za nami wozem na sy­gnale.

Mocniej przywarłam do Roba.

- Mamy towarzystwo - stwierdziłam.

- Nie na długo - powiedział Rob.

Nagle znaleźliśmy się poza szosą, w dolince. Kolczaste je­żyny i gałęzie drzew rozrywały nam ubranie. Po chwili pędzili­śmy łożyskiem strumienia, rozchlapując wodę na wszystkie strony. W górze, nad nami, widziałam wóz patrolowy, który wcale nie zwalniał...

Potem jednak strumień skręcił, oddalając się od szosy, i wóz policyjny zniknął nam z oczu. Wkrótce też ucichła gdzieś w od­dali syrena.

Kiedy Rob wydostał się wreszcie ze strumienia, byłam mo­kra od pasa w dół, a silnik indiany wydawał dziwne dźwięki. Byliśmy bezpieczni.

- Nic ci się nie stało? - zapytał Rob, kiedy wyżymałam dół bluzki.

- Czuję się fantastycznie - powiedziałam. - Słuchaj, prze­praszam cię za to wszystko.

Przykucnął przy przednim kole motocykla, wyciągając pa­tyki i zielsko, które podczas szalonej jazdy wkręciły się w szpry­chy.

- Za co wszystko?

- Za to, że cię w to wpakowałam. To znaczy, wiem, że masz kuratora i w ogóle. Pomoc w ucieczce i ukrywanie zbiegów to chyba ostatnia rzecz, jaka ci potrzebna do szczęścia. A jak cię złapią? Mogą cię zamknąć na dobre. To pewnie będzie zależało od tego, co zrobiłeś, żeby tego kuratora dostać.

Rob przeniósł się do tylnego koła. Spojrzał na mnie z uko­sa. Popołudniowe słońce rzucało plamy światła na jego twarz.

- Skończyłaś?

- Skończyłam co?

- Wyciągać ze mnie, co zrobiłem, żeby dostać kuratora. Oparłam ręce na biodrach.

- Nie chcę z ciebie nic wyciągać. Próbuję tylko dać ci do zrozumienia, że zdaję sobie sprawę z twojego poświęcenia w związku z tym, że pomagasz mnie i Seanowi i że to doceniam.

- Doprawdy?

Wyprostował się. Patyk, który wyrwał z koła, bryznął mu wo­dą w twarz. Rob wyciągnął koszulkę ze spodni i zaczął się wy­cierać jej brzegiem. Spojrzałam na jego nagi brzuch. Ten widok, ciasno zbite mięśnie, smużka ciemnych włosów pośrodku, po­działa! na mnie zupełnie niespodziewanie.

Nie wiem, co mi odbiło, ale nagle stanęłam na palcach i przy­cisnęłam wilgotne wargi do jego ust. Naprawdę nigdy w życiu nie zrobiłam czegoś podobnego, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać.

Rob wydawał się w pierwszej chwili zaskoczony, ale szybko doszedł do siebie. Oddał mi pocałunek. Całował mnie przez chwilę i było dokładnie tak, jak w Królewnie Śnieżce, kiedy wszystkie zwierzęta wychodzą z lasu i śpiewają, a piękny książę sadzają na swoim rumaku. Przez chwilę tak to właśnie wyglą­dało. Moje serce śpiewało jak jedna z tych cholernych wiewió­rek.

Potem Rob zdjął moje ręce ze swojej szyi.

- Jezu, Mastriani - powiedział. - Co ty wyprawiasz? Czar prysnął. No bo ten książę od królewny Śnieżki nigdy by czegoś takiego nie powiedział. Wściekłabym się, gdyby nie to, że głos mu drżał, słyszałam wyraźnie.

- Nic takiego - stwierdziłam najniewinniej w świecie.

- Dobra, lepiej daj sobie spokój - powiedział. - Mamy mnóstwo do roboty. Nie ma czasu na żadne inne rzeczy.

Dałam mu do zrozumienia, że przypadkiem podobają mi się te inne rzeczy. Rob mówił dalej:

- Dość mam kłopotów i bez tego, dzięki. - Chwycił kask i wsadził mi go na głowę. - I żebyś czasem nie próbowała cze­goś takiego przy dzieciaku.

- Jakim dzieciaku? O czym ty mówisz?

- O tamtym. O'Hanahanie. Co ty, ślepa jesteś, czy co, Ma­striani? Zakochał się w tobie po uszy.

Zsunęłam kask na tył głowy i spojrzałam na niego zdumiona.

- Sean? We mnie?

Nagle jednak wszystkie jego pytania o Roba nabrały sensu. Puściłam kask, opadł mi na czoło.

- O, Boże - jęknęłam.

- Zgadza się. On uważa, że jesteś fantastyczną dziewczyną, Mastriani.

- Tak powiedział? Naprawdę powiedział, że jestem fanta­styczna?

- No cóż. - Rob wskoczył na siodełko i kopnął pedał gazu. - Być może widzę to przez pryzmat własnych uczuć.

Raz jeszcze rozśpiewały się ptaki i wiewiórki.

- Myślisz, że jestem fantastyczna? - zapytałam rozanielona.

Wyciągnął rękę, pukając w mój kask. Pusty, metaliczny dźwięk rozbrzmiał w mojej głowie, przywołując mnie do rze­czywistości.

- Siadaj na motor, Mastriani.

W domu u Roba Sean i pani Wilkins obierali groch, ogląda­jąc telewizję.

- Jess! - Sean, kiedy weszłam do pokoju. - Gdzie byłaś? Szkoda, że nie widziałaś. Gość ważył ze dwieście kilo i utknął w wannie na przeszło czterdzieści osiem godzin! Jakbyś przy­szła wcześniej, to byś zobaczyła.

To była miłość. Bez cienia wątpliwości. Sytuacja była poważniejsza, niż sądziłam.

21

Zespół muzyczny grał Louie, Louie. Niezbyt dobrze, jeśli wolno mi wyrazić własne zdanie.

Jednakże Sean i ja nie ruszaliśmy się z miejsca. Siedzieli­śmy na nieszczęsnych metalowych trybunach, pod którymi jakiś tydzień wcześniej uległam porażeniu prądem. Przed nami, w postaci morza soczystej zieleni, rozciągało się boisko do gry w piłkę. Maszerowało po nim stadko muzykantów, którzy grali najlepiej, jak potrafili, mimo że była to tylko próba po lek­cjach, a nie żadna uroczystość. Sezon piłkarski dawno się skoń­czył, ale zbliżał się koniec roku i zespół miał grać na uroczy­stości.

Daj Boże, żeby nie Louie, Louie.

- Nie rozumiem - powiedział Sean. - Co my tu robimy?

- Poczekaj - odparłam. - Zobaczysz.

Nie byliśmy jedynymi widzami na trybunach. Daleko, da­leko za nami siedział ktoś jeszcze.

Ale właśnie o to chodziło. Nie byłam pewna, czy Rosemary udało się przekazać wiadomość ode mnie, czy też może agent specjalny Johnson wolał ją zignorować. Jeśli tak, to popełnił po­ważny błąd. Człowiek na trybunach miał tego dopilnować.

- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, po co tu siedzimy? - nastawał Sean. - Sądzę, że mam prawo wiedzieć.

- Łyknij sobie pepsi - powiedziałam.

Panował straszny upał. Późne popołudniowe słońce praży­ło bez litości. Nie miałam ani okularów przeciwsłonecznych, ani kapelusza i czułam się wykończona. Bałam się, że Sean uschnie jak roślinka.

- Nie chcę pepsi - powiedział Sean. - Chcę wiedzieć, co tutaj robimy.

- Oglądamy występ - powiedziałam.

- Jest beznadziejny.

Sean łypnął na mnie gniewnie. Brązowa farba prawie całko­wicie spłynęła z jego włosów, kiedy wziął prysznic u Roba. Dobrze, że pozwolił pani Wilkins przystrzyc sobie czuprynę, bo rude kosmyki sterczące spod bejsbolówki zdradziłyby go na ki­lometr.

- Co tu robimy? - dopytywał się. - I dlaczego Jed czeka na dole?

Kumpel Roba z Chicka, ten z Wietnamu, miał na imię Jed. Siedział w pikapie niedaleko nas, za trybunami... prawie dokład­nie, w gruncie rzeczy, w tym miejscu, gdzie trzasnął mnie pio­run. Stał w cieniu. Pot prawdopodobnie nie spływał mu spod włosów, tak jak mnie.

- Po prostu poczekaj cierpliwie, dobrze? - zwróciłam się do Seana.

- Nie, nie poczekam cierpliwie, Jess. Uważam, że należy mi się wyjaśnienie. Udzielisz mi go łaskawie?

Promień słońca odbił się od czegoś na dole i zakłuł mnie w oczy. Przyłożyłam dłoń do czoła i spojrzałam na parking. Właś­nie wjeżdżał tam czarny nieoznakowany sedan.

Przestali grać Louie, Louie. Zespół zabrał się ze wzmożoną energią do następnego utworu.

- Dlaczego nie jesteś w zespole? - zapytał Sean. - Przecież grasz na flecie. Dlaczego nie jesteś z nimi?

Samochód stanął. Przednie drzwi otworzyły się. Wysiadło dwoje ludzi - kobieta i mężczyzna. Potem otworzyły się tylne drzwi i wysiadła jeszcze jedna kobieta.

- Bo ja gram w orkiestrze - powiedziałam.

- Co za różnica?

- W orkiestrze gramy na siedząco.

- I tyle?

Mężczyzna i kobieta, którzy wysiedli najpierw ustawili się po bokach kobiety, która wysiadła ostatnia. Ruszyli przez bo­isko w naszą stronę.

- Orkiestra nie gra na szkolnych uroczystościach - powie­działam. - Jak mecze i takie różne.

Sean zastanowił się przez chwilę.

- To gdzie wy gracie?

- Nigdzie. Po prostu dajemy koncerty od czasu do czasu.

- Co to za frajda? - dopytywał się Sean.

- Nie wiem - odparłam. - I tak nie mogłabym być w ze­spole. Zawsze w czasie ich prób siedzę w szkole za karę.

- Dlaczego zawsze siedzisz za karę?

- Bo robię mnóstwo rzeczy, których nie wolno.

Trzy osoby przemierzające boisko zbliżyły się na tyle, że by­łam w stanieje rozpoznać. Tak jak miało być. Rosemary przeka­zała wiadomość ode mnie.

- Jakie rzeczy? - pytał dalej Sean.

- Biję chłopaków.

Sięgnęłam do tylnej kieszeni dżinsów.

- No to co? - oburzył się Sean. - Pewnie na to zasługują.

- Tak sobie zwykle myślę - powiedziałam. - Słuchaj, Sean, chcę, żebyś to wziął. To dla ciebie i twojej mamy. Jed odwiezie was na lotnisko. Chcę, żebyście wsiedli do samolotu - wszyst­ko jedno jakiego - i odlecieli. Nigdzie nie dzwońcie. Nie za­trzymujcie się w podróży. Możecie wszystko kupić, kiedy już dotrzecie na miejsce. Jasne?

Sean popatrzył na kopertę, którą wyciągnęłam. Potem spoj­rzał na mnie.

- O czym ty mówisz? - zapytał.

- O twojej mamie - powiedziałam. - Musicie zacząć od nowa, gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie, mam nadzieję, twój tata nie będzie mógł was odnaleźć. To wam ułatwi życie na początek.

Wetknęłam kopertę do przedniej kieszeni jego dżinsowej kurtki.

Sean potrząsnął głową. Twarz skurczyła mu się z emocji. Jeśli dobrze widziałam, były to mieszane emocje.

- Jess, moja mama jest w więzieniu, nie pamiętasz?

- Już nie - powiedziałam i wskazałam ręką przed siebie.

Tych troje było już całkiem blisko. Agent specjalny John­son, agentka specjalna Smith, a między nimi szczupła kobieta w niebieskich dżinsach. Mama Seana.

Słyszałam, jak Sean gwałtownie wciągnął powietrze. Zwrócił się twarzą do mnie. Mieszane uczucia nie były ta­kie trudne do rozszyfrowania. Był szczęśliwy, ale i zatroskany.

- Co ty zrobiłaś? - szepnął. - Jess. Co ty zrobiłaś?

- Zawarłam pewien drobny układ - powiedziałam. - Nic się nie martw. Idź do niej, a potem razem wsiadajcie do pikapa. Jed zabierze was na lotnisko.

Niebieskie oczy wypełniły się łzami. Powiedział:

- Naprawdę to zrobiłaś. Obiecałaś i dotrzymałaś słowa!

- Oczywiście.

A potem jego mama zobaczyła go i oderwała się od towarzyszących jej osób. Biegła w stronę Seana, wołając jego imię.

Sean skoczył z miejsca i pognał w dół trybuny. Nie rusza­łam się. Sean zostawił pepsi. Wzięłam puszkę i napiłam się odro­binę. Z jakiegoś powodu czułam ból w gardle.

Spotkali się pod trybunami. Sean rzucił się w ramiona pa­ni O'Hanahan. Okręciła go dokoła. Agenci specjalni Johnson i Smith zatrzymali się i spojrzeli na mnie. Pomachałam im ręką. Nie odwzajemnili powitania.

Sean powiedział coś do matki, skinęła głową. W następnej chwili zobaczyłam, jak mały biegnie w moim kierunku.

Plan tego nie przewidywał. Podniosłam się, zaniepokojona.

- Jess - krzyknął Sean, dysząc ciężko.

- Co ty wyprawiasz? - zapytałam ostro. - Wracaj do niej. Powiedziałam, żebyś ją zabrał do pikapa. Pośpiesz się, nie macie za dużo czasu...

- Ja tylko... - zadyszał się tak, że z trudem wypowiadał sło­wa. - Chciałem ci tylko... podziękować.

Zarzucił mi ręce na szyję.

Z początku nie wiedziałam, jak się zachować. Zaskoczył mnie. Spojrzałam na boisko. Agenci stali tam, gdzie przedtem, obserwując mnie. Zespół podjął nową melodię.

Uścisnęłam Seana. Gardło rozbolało mnie jeszcze bardziej, a oczy szczypały.

Pewnie alergia.

- Kiedy cię znowu zobaczę? - zapytał Sean.

- Nie zobaczymy się - powiedziałam. - Dopóki coś się nie zmieni. No, wiesz, jeśli chodzi o twojego tatę. Wcześniej ani się waż do mnie dzwonić. Mój telefon prawdopodobnie już za­wsze będzie na podsłuchu.

- A jak... - Puścił mnie i spojrzał mi w twarz. Z jego oczu, podobnie jak z moich, ciekły łzy. - A jak będę miał trzydzieści lat? Ty będziesz miała trzydzieści trzy. To nie będzie takie dziw­ne, co? Trzydziestolatek, który chodzi z trzydziestotrzyletnią dziewczyną?

- Nie - powiedziałam, pukając go w daszek bejsbolówki. - Kiedy ty będziesz miał trzydzieści, ja będę miała trzydzieści czte­ry lata. Masz tylko dwanaście lat, zgadza się?

- Jeszcze tylko przez dziewięć miesięcy. Pocałowałam go w mokry policzek.

- Zmiataj stąd - powiedziałam.

Zdołał się uśmiechnąć przez łzy. Potem odwrócił się i po­gnał przed siebie. Tym razem, kiedy dobiegł do mamy, chwycił ją za rękę i zaczął ciągnąć wzdłuż trybun, do miejsca, gdzie par­kował Jed.

Dopiero kiedy usłyszałam dźwięk silnika i pikap ruszył, zaczęłam schodzić z trybun - wytarłszy najpierw starannie oczy.

Agentowi specjalnemu Johnsonowi musiało być okropnie gorąco w garniturze i krawacie. Agentce specjalnej Smith, w spódnicy i jedwabnej bluzce, być może nieco mniej. Oboje w okularach przeciwsłonecznych i eleganckim ubraniu tworzyli sympatyczną parę.

- Hej - zawołałam, podchodząc do nich wolniutko. - Czy wy jesteście jak ci z Archiwum X?

Agentka specjalna Smith spojrzała na mnie zdziwiona. W uszach miała perłowe klipsy.

- Słucham?

- No, wiecie. Jak Scully i Mulder. Czy spala was wzajemna namiętność, która musi pozostać nieujawniona?

Agent specjalny Johnson spojrzał na agentkę specjalną Smith.

- Jestem żonaty, Jessico - oznajmił.

- Tak - odezwała się agentka specjalna Smith. - A ja spoty­kam się z kimś.

- Ojej - poczułam się dziwnie rozczarowana. - Szkoda.

- No dobrze. - Agent specjalny Johnson popatrzył na mnie wyczekująco. - Czy masz tę listę?

Skinęłam głową.

- Pewnie, że mam. A mam wasze słowo, że nikt nie zatrzy­ma Seana i jego mamy na lotnisku?

Agentka specjalna Smith oburzyła się lekko. Oczywiście.

- Ani wtedy, gdy dotrą na miejsce?

- Jessico - wtrącił niecierpliwie agent specjalny Johnson. - Jessico, nikogo nie obchodzi dzieciak i jego matka. Zależy nam na liście.

Posłałam mu bardzo nieprzyjemne spojrzenie.

- Mnie oni obchodzą - oświadczyłam. - A podejrzewam, że pan O'Hanahan nie będzie zachwycony, kiedy się o wszyst­kim dowie.

- Pan O'Hanahan - powiedziała agentka specjalna Smith - to nasz problem, nie twój. Listę proszę, Jessico.

- I żadne oskarżenia nie zostaną wniesione? - zapytałam dla wszelkiej pewności. - W sprawie z Crane? Przeciwko mnie albo komuś innemu?

- Nie - powiedział agent specjalny Johnson.

- Nawet w związku z helikopterem?

- Nawet - powiedział agent Johnson, przez zaciśnięte, jak mi się wydawało, zęby - w związku z helikopterem.

- Lista, Jessico - powtórzyła agentka specjalna Smith. Wy­ciągnęła rękę.

Westchnęłam, grzebiąc w tylnej kieszeni. Zespół zaczął grać oklepaną wersję We're the Kids in America.

- Proszę bardzo - powiedziałam, wkładając pogniecioną kartkę papieru w dłoń agentki.

Agentka specjalna Smith rozłożyła papier i przyjrzała mu się uważnie. Spojrzała na mnie z dezaprobatą.

- Tutaj są tylko cztery adresy - powiedziała, wręczając kart­kę partnerowi.

Wysunęłam podbródek.

- A co wy sobie myślicie? - zapytałam. - Nie jestem ma­szyną. Jestem dzieckiem. - Agent specjalny Johnson złożył kart­kę i schował ją do kieszeni.

- W porządku - stwierdził. - Co teraz?

- Wracajcie do samochodu i odjedźcie stąd - powiedziałam.

- A co z tobą? - zapytała agentka specjalna Smith.

- Będziemy w kontakcie.

Agentka specjalna Smith przygryzła dolną wargę. Potem po­wiedziała, jakby trochę mimo woli:

- Wiesz, to wcale nie musiało być w ten sposób, Jessico. Spojrzałam na nią. Nie widziałam jej oczu za ciemnymi szkłami.

- Nie, nie musiało - zgodziłam się. - No nie?

Para agentów wymieniła spojrzenia, a potem odwróciła się, kierując do oddalonego samochodu.

- Wiecie co - zawołałam za nimi. - Bez obrazy dla pani Johnson i w ogóle, ale wy naprawdę tworzycie piękną parę.

Szli przed siebie, nie oglądając się.

- Trochę przesadziłaś, nie sądzisz? - zauważył Rob, wypeł­zając spod trybun, gdzie ukrywał się przez cały czas.

- Tak się z nimi drażnię - powiedziałam. Rob otrzepał dżinsy z kurzu.

- Owszem - powiedział. - Zauważyłem. Ciągle to robisz. No, to powiesz mi, co było w tej kopercie?

- Tej, którą dałam Seanowi?

- Tej, którą dałaś Seanowi. Tej samej, którą odebrałem od twojego ojca. Który, nawiasem mówiąc, chyba mnie nienawi­dzi.

Na jego czarnej koszulce też był kurz. To dało mi pretekst, żeby, strzepując go, dotknąć jego piersi.

- Mój tata nie bardzo może cię nienawidzieć - stwierdzi­łam. - On cię nawet nie zna.

- Sprawiał wrażenie, jakby mnie nienawidził.

- To przez tę kopertę.

- Co w niej było?

- Dziesięć patyków, które dostałam w nagrodę za odnale­zienie Olivii Marii D'Amato.

Rob gwizdnął głośno i przeciągle.

- Dałaś dzieciakowi dziesięć patoli? Gotówką? No, jemu i jego matce. Muszą z czegoś żyć, dopóki jego mama nie znajdzie pracy i w ogóle. Rob potrząsnął głową.

- Niezły z ciebie aparat, Mastriani - powiedział. - No, do­bra. To tyle, jeśli chodzi o kopertę. Co było na tej kartce, którą wręczyłaś federalnym?

- Och - mruknęłam. - Tylko adresy paru najbardziej po­szukiwanych amerykańskich przestępców. Obiecałam im w za­mian za umorzenie sprawy przeciwko pani O'Hanahan.

- Naprawdę? - zdziwił się Rob. - Sądziłem, że nie chcesz się do tego mieszać.

- Nie chcę. Dlatego dałam im adresy tych facetów z albu­mu, którzy przypadkiem wynieśli się już z tego świata.

Na twarzy Roba pojawił się nieśmiały uśmiech.

- Poczekaj. A więc...

- Nie kłamałam, ani nic. Naprawdę znajdą tych ludzi we wskazanych miejscach. No, w każdym razie to, co z nich zosta­ło. - Zmarszczyłam nos. - Mam wrażenie, że to nie będzie przy­jemne.

Rob znów potrząsnął głową. A potem wyciągnął rękę i objął mnie za ramiona.

- Jess - powiedział - jestem dumny z tego, że siedziałem obok ciebie na odsiadkach. Wiedziałaś o tym?

Uśmiechnęłam się promiennie.

- Dzięki - powiedziałam, ujmując go za rękę. Popatrzyłam na samotną postać wciąż siedzącą na trybunach, wysoko nad naszymi głowami.

Rob również spojrzał w tę stronę.

- Kto to taki? - zapytał.

- Kto, tamten? Och, to facet, dzięki któremu będę osta­tecznie wolna.

22

Chyba nic muszę wam opowiadać, co się stało później. Jestem pewna, że o tym czytaliście albo słyszeliście w wia­domościach.

Tak na wszelki wypadek, oto co zaszło:

Artykuł ukazał się następnego dnia. Dali go na pierwszej stronie „Indianapolis Star”. Rob i ja kupiliśmy gazetę w barze, przy szosie, niedaleko domu Roba. Zamówiliśmy śniadanie i zjedliśmy podczas lektury.

DZIEWCZYNA PORAŻONA PIORUNEM TWIERDZI, ŻE STRACIŁA MOC - głosił nagłówek. Artykuł opowiadał moją historię, włącznie z tym, jak straciłam dar odnajdywania ludzi.

Dokładnie tak, jak powiedziałam dziennikarzowi na trybunach poprzedniego dnia. Podekscytowany pierwszorzędnym materia­łem, spijał każde słowo z moich warg i prawie nie zadał pytań.

Obudziłam się rano i moce nadprzyrodzone ulotniły się. Tak mu powiedziałam. Znowu byłam normalną dziewczyną.

Koniec historii.

No, może niezupełnie. Dziennikarz wypytywał mnie o to, co się stało w Crane. Oświadczyłam, że zaszło nieporozumienie, że gang motocyklowy to nie żaden gang, tylko moi przyjaciele, a kiedy straciłam swoje specjalne zdolności, strasznie zatęskniłam za domem, więc zadzwoniłam do nich, żeby mnie zabrali. Nie mam pojęcia, dlaczego helikopter wyleciał w powietrze. Dobrze się jednak stało, że akurat nikogo nie było w środku, prawda?

„A ten chłopak, O'Hanahan?” - zapytał reporter. „Co się z nim stało?”

Powiedziałam, że nie mam pojęcia. Słyszałam, podobnie jak dziennikarz, że matkę Seana omyłkowo zwolniono z aresztu.

Tak, wyobrażam sobie, jak w tej sytuacji czuje się pan O'Hanahan.

Gdziekolwiek jednak przebywa Sean i jego matka, powie­działam, życzę im jak najlepiej.

Dziennikarz chyba nie do końca mi uwierzył, ale był taki szczęśliwy, że to on poda tę historyjkę do wiadomości publicz­nej, że nie dbał o fakty. Postawiłam mu tylko jeden warunek, żeby nie wymienił nazwiska Roba i jego mamy.

Dziennikarz mnie nie zawiódł. Przekazał moją relację do­kładnie tak, jak chciałam, dodając nawet wypowiedzi ludzi z Crane, z którymi rozmawiał telefonicznie po wywiadzie ze mną. Doktor Shifton, jak napisał, ucieszyła się, że ze mną wszyst­ko w porządku. Nic w tym niezwykłego, stwierdziła, że moje tajemnicze zdolności zniknęły równie niespodziewanie, jak się pojawiły. To częste zjawisko u porażonych piorunem.

Wypowiedzi pułkownika Jenkinsa w artykule nie było, ale agenta specjalnego Johnsona owszem. Powiedział kilka miłych rzeczy na mój temat, o tym, jak wykorzystałam swój niezwykły dar, żeby pomóc innym, co było godne podziwu. „Wyraził rów­nież nadzieję, że dam mu znać, jeśli moja moc powróci.

Ha. Jeśli.

Na koniec reporter przeprowadził wywiad z moimi rodzi­cami, którzy wydawali się zaszokowani, ale niezmiernie uszczę­śliwieni faktem, że nic złego mi się nie stało. „Nie możemy się doczekać”, powiedziała moja mama „kiedy nasze dziecko wróci do domu i wszystko będzie jak dawniej”.

Zdumiewające, jak szybko wszystko wróciło do poprzed­niego stanu. Artykuł ukazał się w „Star” a później, wieczorem, każda stacja wspomniała o „dziewczynie porażonej piorunem”, która utraciła zdolność odnajdywania zaginionych dzieci.

Następnego dnia wiadomości na mój temat przeniosły się do działu „Ciekawostki” większości gazet. Towarzyszyła im refleksja publicystów o ukrytych mocach naszego mózgu i o tym, jak każdy z nas mógłby zostać „dziewczyną od pioruna”, gdybyśmy tylko potrafili wsłuchiwać się w sygnały naszej podświadomości.

No, dobrze.

A jeszcze następnego dnia dziennikarze koczujący przed moim domem spakowali się i odjechali. Zrobiło się bezpiecz­nie. Mogłam wrócić.

Tak też zrobiłam.

No, to jest właśnie moje oświadczenie. Boli mnie ręka od pisania. Mam nadzieję, że to oświadczenie jest dostatecznie dłu­gie. Jeśli nie jest, to i tak mam dość. Jestem głodna, chcę zjeść obiad. Mama obiecała zrobić manicotti, ulubione danie moje i Douglasa. Poza tym muszę poćwiczyć. W poniedziałek po lek­cjach będę bronić swojego miejsca w orkiestrze przed zakusami Karen Sue Hanky.

Żałuję tylko, że zostało zaledwie parę tygodni szkoły, a po­nieważ Roba widuję jedynie na odsiadkach, więc jest to pewien problem. Mimo wszystko nie udało mi się, jak dotąd, przeko­nać go, że chodzenie ze mną to nie zbrodnia.

Nie poddaję się jednak. Bywam niezwykle przekonująca, jeśli mi na czymś zależy.

Teraz, po ponownym przeczytaniu tego oświadczenia, wca­le nie jestem taka pewna, czy to wszystko jest rzeczywiście winą Ruth. Może w pewnym sensie tak. Z drugiej strony, Ruth w ży­ciu nie chciałoby się wędrować do domu na piechotę, gdyby Jeff nie powiedział jej tamtego dnia, że jest gruba jak Elvis. Więc może to wina Jeffa.

Tak. tak właśnie myślę. To znaczy, myślę, że to wina Jeffa Daya.

Podpisano:

Jessica Mastriani

MEMORANDUM

DO UŻYTKU WEWNĘTRZNEGO

UWAGA:

MATERIAŁ ŚCIŚLE TAJNEGO ZASZEREGOWANIA

Do wglądu wyłącznie dla osób z przepustką Alfa

Dla: Cyrus Krantz

Wydział Zadań Specjalnych

Od: agent specjalny Allan Johnson

Dot.: obiekt specjalny Jessica Mastriani

Powyższy dokument stanowi poświadczone podpi­sem oświadczenie Jessiki Mastriani. Według panny Mastriani jej zdolności pozazmysłowe ustały w dniu 27 kwietnia, bądź wkrótce potem - następnego dnia po ucieczce z Crane. Jednakże w opinii agenta prowadzącego tę sprawę panna Mastriani zachowała pełnię swoich nadzwyczajnych uzdolnień, co po­staram się wykazać poniżej.

W ciągu sześciu tygodni, które nastąpiły po powrocie panny Mastriani do domu, agencja 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń otrzymywała średnio je­den anonimowy telefon tygodniowo, w wyniku któ­rego za każdym razem odnajdywano zaginione dzie­ci. Wszystkie zgłoszenia odbierała pani Rosemary Atkinson, urzędniczka, z którą, jak się wydaje, panna Mastriani pozostaje w stosunkach przyjaznej zażyłości od czasu nawiązania kontaktu z agen­cją. Pani Atkinson zaprzecza, jakoby panna Ma­striani była owym anonimowym rozmówcą. Jednakże wszystkich zgłoszeń dokonano z budek telefonicz­nych w obrębie stanu Indiana.

Ponadto, dzień po zakończeniu niniejszego oświadczenia, pannie Mastriani przysłano do domu pocztówkę ze zdjęciem stada delfinów. Znaczek wskazywał na to, że nadano ją z Los Angeles. Zapytana przez matkę o tożsamość anonimowego nadawcy, panna Mastriani , jak zarejestrował ofi­cer podsłuchujący, odparła: „To od Seana. Chce mi dać znać, gdzie jest. To głupie, bo ja i tak zawsze będę wiedziała, gdzie on jest”.

Agent prowadzący jest przekonany, że panna Mastriani nadal posiada swoje zdolności parapsychiczne w nienaruszonym stanie. Wobec powyższego występuję o zgodę na dalsze monitorowanie panny Mastriani, włącznie z podsłuchem telefonu domowe­go oraz aparatów telefonicznych w restauracjach należących do jej ojca. Gdyby okazało się, że panna Mastriani nie ujawniła pełnej prawdy w przed­łożonym oświadczeniu, agent prowadzący sugeruje wykorzystanie jej więzi uczuciowej z zaburzonym umysłowo bratem w celu skłonienia jej do służe­nia pomocą odpowiednim władzom.

Proszę o życzliwe ustosunkowanie się do moich sugestii.



Wyszukiwarka