Klemens Janicki


Klemens Janicki

ELEGIA I

Idź już, książeczko, naglą przyjaciele.
Musisz się z mroku wynurzyć na światło.
Staniesz się służką tłumu, za grosz kupną,
I stracę władzę ojcowską nad tobą.
Ktoś cię znieważy, ktoś rzuci w płomienie,
A ty daremnie będziesz mnie przyzywać.

Drżysz, płaczesz, trwożnie się za mną oglądasz.
Do gniazda tęsknisz? Lękasz się uczonych?
Pomyśl: któż będzie aż tak nieżyczliwy
Jak ty dla siebie? I tak nierozumny?
Muz ulubieńcy; tacy jak ów łabędź
Z Meonii, Homer, mają czyste serca.
Często dla siebie proszą przebaczenia.
Może się tłumu lękasz? Nie bez racji!
Pośród nieuków, im kto będzie głupszy,
Osądzi ciebie tym surowiej. Głośno
Ganiąc cię, będzie chciał się wielkim wydać
Przez to, że - pośród tłumu - nas poniża.
Czytając, parsknie śmiechem i zawoła:
"W ogień te brednie rzucić! Do rynsztoka!"
Jeden jest tylko sposób, abyś mogła
Nie ulec wrogom. Krótko cię pouczę.
Widziałem w Lacjum, jak podróżnik, pragnąc
Przez kraj wędrować spokojnie i prędko
Imię jakiegoś władcy i herb jego
Naszywa sobie na przodzie kubraka,
A one strzegą go od złej przygody,
Wyposażając w łaski i honory.
Ty w taką samą się przyoblecz zbroję
I ozdób czoło godłem znamienitym.
Skąd je wziąć, powiem. Ale zbądź się trwogi,
Wielkiego męża poproś o błahostkę.

Na dwór biskupa Samuela pójdziesz.
Trzeba tam czekać na chwilę stosowną,
Biskup największe bowiem sprawy państwa,
Którego pieczęć ma w swej mocy, bada.
O tym, by nie wejść w niestosownej porze,
Musimy pilnie pamiętać oboje.
Gdy zaś uzyskasz posłuchanie, wtedy
Do nóg upadłszy biskupa, tak przemów:
"O, Samuelu, ty, co dziś jedyny
Potrafisz wielkie te godności dźwigać!
Poety z ludu posłanniczka, z woli
Mojego pana ubogiego przyszłam,
Aby cię uczcić i złożyć życzenia
Z racji powrotu, i prosić o łaskę.
Każą mi w tłum się wmieszać. Tyś jest mocen
Sprawić, bym mogła tam kroczyć bezpiecznie.
Chroń mnie powagą swą i życzliwością
I pozwól twoją zwać się służebnicą,
I nosić - aby wszyscy uwierzyli,
Żem twoja - herb twój Czerwonego Ciołka.
Bez tego blasku kubrak mój pogardę
Ściągnie i zepchną mnie ludzie z gościńca.
Dziś, jak wiesz dobrze, tylko wedle szaty
Tłum sądzi ludzi. Marny ten, kto drogą
Krocząc, obfitym nie olśniewa złotem,
Marny ten, kogo jedwab nie otulił.
Na moim grzbiecie czarny kubrak, ciemną
Mam twarz. Czerń tylko zgadza się z mą treścią.
Bo oprócz chorób, jęków i boleści
Niczego nie znam. Zwą mnie księgą żalów.
Niechże więc czarną tę rozświeci szatę
Twój Ciołek. Wszyscy na mnie się zapatrzą.
Sławna nie tylko wśród ludu, przekroczę
Może i progi naszych królów świetne,
Pod których długim panowaniem oby
Twój Ciołek długo strzegł sarmackich owiec".

Kiedy wypowiesz te słowa, książeczko,
Z ufnością czekaj na spełnienie prośby.
On skinie głową, poda ci prawicę,
Łaskawie przyjmie cię pod swą opiekę.
Szczęśliwie wejdziesz w świat, a wielkie imię
Sprawi, że będą cię kochać Polacy.

Lecz dokądkolwiek losy cię powiodą,
Bacz, byś się sobie nie wydała wielka
I nie uniosła się pychą. Szczęśliwy,
Kto siebie zawsze własnym łokciem mierzy.
Uznaj swe błędy. Jeżeli masz miejsca
Bez błędów, zliczysz takich kart niewiele.
Bo przecież, kiedym pisał to, co teraz
Niesiesz w świat, kiedym wiązał te westchnienia,
Nie Muza, ale Śmierć nade mną stała,
Czarną ściskając ręką moje pióro.
Owidiuszowi jeśli się wybacza,
Że w mrocznym czasie śpiew jego brzmiał głucho,
Niechże czytelnik pomni: nie wygnańcem,
Lecz prawie trupem byłem, gdym to pisał.

0x08 graphic

 

0x01 graphic

ELEGIA III
DO PIOTRA KMITY

Kmito, ojczyzny chlubo - czy twa cnota,
Czy ród wspanialej jaśnieje, któż powie? -
Co pomyślałeś o mnie, gdy z wysłaniem
Wierszy zwlekałem przez dziewięć miesięcy?
Pewnie niedbałość mi zarzucasz, mniemasz,
Że opóźnienie wynikło z lenistwa.
Lecz mi bogowie świadkami, ten okres
Nazbyt był krótki, by cię uczcić: wiele
Dla pieśni ciebie godnej trzeba czasu
I trzeba wolnym być od zgryzot serca.
A mną miotają troski w rożne strony,
Jak wicher statkiem miota, szarpiąc żagle.

Ten zamęt wprawdzie nie tłumi zapału
Do innych studiów w mieście, gdzie przebywam.
Tylko Kameny cierpią. Zawierucha,
Hucząca w piersiach, tylko im jest wroga.
Boginie błogie trosk nie pokochają,
W dom, gdzie niepokój zamieszkał, nie przyjdą.
Nie bez przyczyny gaje, łąki, rzeki
Poeci dali Muzom na mieszkanie,
A oplatając kwiatami ich głowy,
Słodkie im pieśni powierzyli ufnie.
Ten stan szczęśliwy (cóż z niego zostało?),
Ten przepych sprzeczny jest z moim istnieniem.
Wierzaj mi, w całym tym ubiegłym roku
Dnia, co pogodnie świeci, nie zaznałem.
Teraz nieufność twoja i wróg, który
Utwierdza ciebie w niej, jakże mnie dręczą.
Trwoga, niepewność przyszłości, jak chmury
Nad żeglarzami, nade mną zawisły.
Lękiem zmącony jest dzień, a noc złymi
Snami. Udręko, siostro bóstw podziemnych,
Strzaskałaś lutnię, którą mi Apollo
Dał, gdy rok życia minął mi piętnasty
To ty posiałaś ciernie w moim sercu
I zagłuszyłaś Muz umiłowanie.
Prawda, że jeszcze jest przyczyna inna,
Dla której strumień pieśni przestał płynąć.
Nikt jednocześnie nie może czcić Feba
I badać skrytych zagadek przyrody.
Przecież sam Maro (jeżeli mój płomyk
Wolno porównać z blaskiem tego słońca),
Gdy według wskazań Sirona poznawał
Przyczyny rzeczy i przemian ich, błogiej
Swobody nie miał, by prowadzić kozy
Po rzeźwych łąkach, bóstwa przywoływać
Polne, a łany rozścielać rolnikom
Lub groźne wojny wodza Frygów sławić.
Więc gdy mądrości zakamarki zwiedzam,
I mnie brak czasu dla Feba. A zgłębiam
Mądrość tym pilniej, im większym jest ona
Lekiem na różne niedole człowieka.

Ona, panując nad zawistnym losem,
Pod jarzmo twarde kark jego ugina.
Troskom narzuca prawa, lęk spętuje,
Przed grozą nieszczęść nigdy się nie cofa.
Dawni poeci zwali ją Palladą,
Córką Jowisza. Pierś jej uzbroili
Twardym pancerzem, a lewicę tarczą,
W prawicę włócznię wetknęli, szyszakiem
Okryli głowę, aby nikt przenigdy
Nie mógł znienacka dopaść jej bezbronnej.
Ona wśród przygód wiodła Ulissesa,
Skutecznie broniąc go przed Antyfatem
I przed cyklopem, i przed syrenami.
Gdy ludzką postać stracili druhowie,
Jeden Ulisses oparł się zaklęciom;
Wszelkim niedolom przez dziesięć lat sprostał,
Wiele ziem zwiedził, przepłynął burz wiele;
Gorzkich doznawszy przygód, dom odzyskał,
A wrogów, zawsze dzięki niej, pokonał.

Władcza Sofijo, która kark Fortuny,
Ilekroć zechcesz, do ziemi przyginasz
I jej; co wszystko kołem toczy, każesz,
By się toczyła wedle twojej woli!
W tym właśnie chwała twa, że ty jedyna
Nad nią, przemożną, tryumfujesz. Przecież
Gdyby Hannibal nie był aż tak dzielny,
Nigdy by Scypion nie był aż tak sławny.
A czemuż chwali się Temistoklesa?
To jasne: złamał siłę władcy Wschodu,
Który potrafił zwalać gór ogromy
I kajdanami pętać napór morza,
I przezwyciężał prawa wieczne świata,
Gdy wypijano z rzek aż do dna wodę.

Ale zostawiam ich, do ciebie wracam,
Wielka i mężna, tak, jakbym się łudził,
Że zdołam dźwignąć ten ciężar nad siły-
Wysławić ciebie. Przecież gdyby Jowisz
Na ziemi ludzkim oczom się ukazał,
Jego czciciele, jak rażeni gromem,
Milknąc, schyliliby głowy pokornie.
Tak i ja hymnu poniecham. Ujrzawszy,
Wielbię majestat twojego oblicza.
Do stóp padając, nie hymnem, lecz jękiem
Błagam o pomoc pośród mojej trwogi.

Spraw, bym się lękal jeno nikczemności,
Wszystkiego, co jest obce twym świątyniom;
Bym śmierć, gdy przyjdzie, miał za nic, tak mężny
Jak ten, co wypił bez lęku cykutę,
Jak ten, co rzucił się ze szczytu muru,
Jak ten, co oddał się płomieniom Etny.
Spraw, abym umiał, pókim żyw, odpierać
Ciosy Fortuny wymierzone w cnotę,
A jeśli wiatry powieją pomyślne,
Umiał zachować miarę w powodzeniu.

Tak, wieją one - bo mi dały ciebie,
Kmito, ojczyzny chlubo i podporo!
Niech zawiść walczy o to, czego później
Będzie się wstydzić. Dla mnie jest pociechą
Twoja roztropność taka, jaką przedtem
W rodzie Wandalów trudno było znaleźć,
Jak również życie me własne, bez winy,
Która by mogła cię boleć, i studia -
Ich też owoce może ci ukażę,
Gdy Bóg i losy pozwolą mi wrócić.
Mury Wiśnicza tu z oddali mierzę
I myślę, jakby je dźwignąć pod niebo.
Już są wysokie, świetne wspaniałością
Twych przodków - jeśli mam milczeć o tobie.
Lecz Rzym był wielki, a jednak pozwalał,
Aby poeci go sławili w pieśniach.
Nawet bogowie, wspanialsi od ludzi,
Przyjmują hołdy. Więc i ty się zgodzisz
Na to, bym kiedyś czyny twe opisał,
I wesprzesz dzieło przyjaznym uśmiechem.
Byś mógł tak pomóc, o nadziejo, bądź mi
Zdrów - i życzliwy, bo z ciebie mam siłę.

ELEGIA V
DO PIOTRA MYSZKOWSKIEGO

Jeżeli tobie i twym bliskim losy
Sprzyjają, dla mnie także są łaskawe,
Chociaż choruję i brzuch się nie pozbył
Zabójczej wody, co wpełzła pod skórę.

A byłem niemal zdrowy, gdy tę podróż
Rozpoczynałem. Lecz dobrze wiesz o tym,
Że naprawiwszy okręt potrzaskany,
Nie wyprowadza go żeglarz na morze
Od razu: najpierw bada u wybrzeży,
Czy się nadaje do większych podróży.
Ja pośpieszyłem się i slabe ciało
Od razu wielkim powierzyłem szlakom.
To, co musiałem znieść, zmogłoby siły
Zahartowanych nawet podróżników.

Przez sześć bez przerwy dni ciągłego deszczu,
A nieraz gradu mroźnego i śniegu,
Pośród bezdroży Alp wlokłem się w trudzie
Na nędznym koniu, wśród ciężkich oparów
Cuchnącej siarki, której, jak pamiętasz,
Wiele pokładów zalega te góry.
Najgorsze jednak było to, że droga
Wiodła przez miasta i osiedla Styrii.
Wołałem wtedy, że bardzo się dobrze
Wiedzie wędrowcom śród scytyjskich stepów,
Bo od tych plemion alpejskich dzikszymi
Są chyba tylko wilki. Pogardzają
Przybyszem, gościa traktują jak wroga,
Zwłaszcza gdy nosi płaszcz włoskiego kroju.

Możesz wystawić sobie, jak się czułem
W chłodzie i deszczu, wśród plemion nieludzkich.
Bez słów, gestami prosiłem o wszystko,
Czego w chorobie było mi potrzeba.
Zaiste szybko pojmowali znaki,
Ale usłużyć żaden się nie kwapił.
Motłoch pijany, gdy prosiłem, dziko
Rechotał, niby próśb nie rozumiejąc.
Nieraz musiałem strawę zabronioną,
Zabójczą dla mnie, pożywać zgłodniały.
Kiedy dotarliśmy wreszcie do Moraw,
Góry panońskie pożegnawszy, wina
Piliśmy kwaśne od wapiennej gleby,
Bo innych nie ma tam. Jest wprawdzie napój,
Jaki się u nas w wodzie wrzącej warzy
Ze zboża, w smaku podobny do wina,
Napój na pewno miły podniebieniu,
Lecz dla chorego, jak ja, niestosowny.

To, jak i to, co przemilczę, znękało
Waszego druha, czemuż zabranego
Spośród was! Biedak, porzuciwszy studia,
Uciekł do kraju, aby na obczyźnie
Nie umrzeć. Może jest w ojczystym wietrze
Jakaś moc, która mu przywróci zdrowie.
Lecz ty, któremu bogowie sprzyjają,
Żyj tam, gdzie twoje Muzy. Tego pragnę
Nie przeto, że tak wiele ci zawdzięczam,
Lecz że się troszczę o naszą ojczyznę
I o Muz sprawę. Będziesz ich ozdobą,
Byle ci Parka lat nie poskąpiła.

0x08 graphic
ELEGIA VII
O SOBIE SAMYM DO POTOMNOŚCI

Ty, co pomyślisz o mnie i zapragniesz
Kiedyś, w przyszłości, poznać moje życie,
Przeczytaj wiersze dyktowane spiesznie,
Gdy mnie puchlina spychała w toń Lete.

Wysoko leży wieś nad żnińskim bagnem,
Od niejakiego Januszka nazwana;
Tamtędy ponoć jeździli od Gniezna
Nasi królowie do swych pruskich włości.
Tę glebę pługiem przewracał mój ojciec,
Człowiek szlachetny w swej ubogiej doli.
Gdy opłakiwał dzieci utracone
W srogiej zarazie, mnie urodzonego
Pośród żałoby ujrzał; był bezdzietny
Tylko przez dziesięć miesięcy. A światło
Zabłysło dla mnie w dniu czwartym po Idach
Listopadowych, w niedzielę, w południe,
W dniu, gdy i król nasz zdejmował żałobę
Przez rok noszoną po zgonie małżonki,
Barbary, z rodu trenczyńskiego wilka
(Jej śmierć głęboko zasmuciła wszystkich).

Zaledwie miałem pięć lat, na naukę
Byłem posłany przed pierwsze Muz progi.
Ojciec mój bowiem tak mnie umiłował,
Że nie chciał, aby pośród ciężkiej pracy
Twardy pług ranił moje wątłe dłonie,
A upał spalał lica. Gdym początki
(Nic więcej tobie, Żninie, nie zawdzięczam!)
Otrzymał nauk od mistrzów niewprawnych,
Wtedy poszedłem do gimnazjum, które
Nad nurtem Warty założył Lubrański.
To tam spotkałem kogoś, co wspaniale
Wykładał wiedzę Latynów i Greków.
On zatroszczywszy się o młodą glebę,
Zaczął uprawiać ją sumiennie. Wreszcie
Zabrzmiało dla mnie imię Maronowe
I twoje imię Nazo ukocnany!
Czytając, wielbić zacząłem. O, niemal
Bogami stali się dla mnie poeci.
Do ich patrona, Appolina, ileż
Oblanych łzami zanosiłem błagań,
Aby mnie przyjął do swojego chóru
I do orszaku, chociażby na ciurę.
Skinął, podbiegłem, on wyciągnął rękę
I podał lutnię. Jakże ją tuliłem,
Ćwiczyłem palce z uporem, z radością,
Dzień mi nie mijał ani noc bez lutni,
Przecież pamiętam. Nie pożałowałem
Trudu, by rosnąć z latami w nauce.

Gdym po raz pierwszy czytał wiersz przed salą,
Miałem szesnaście lat bez trzech miesięcy.
Tematem wiersza był Lubrański, jemu
Należne były moje pierwociny.
Ludzie klaskali, nie dla mej zasługi,
Lecz że nadzieje pokładali w chłopcu.
Pierwszeństwo pośród rówieśników miałem
Od owej chwili i mój mistrz mnie kochał.
Zakosztowawszy sławy, miłowanej
Już dawniej, tak ją uwielbiałem w duszy,
Że co dzień większe roiłem zamiary
I wszelkich do niej dróg poszukiwałem.
Lecz na tym szlaku stanęła przede mną
Ponura bieda, pętając mi nogi:
Ojciec powiedział, że nie ma pieniędzy,
Aby na dalsze moje studia łożyć.
Kiedy już miałem żegnać się z Muzami,
Z pomocą przyszedł los niespodziewany.
Biskupem Krzycki wówczas był, Febowi
Miły jak mało kto z ludzi. Przede mną
Otworzył bramę świetną swego dworu,
Pomyślność moim Muzom obiecując,
A obietnicy chyba by dotrzymał,
Gdyby przedwczesna śmierć go nie zabrała.
Po tej utracie, tak dla mnie bolesnej,
Do domu swego przygarnął mnie Kmita,
Który, nie szczędząc kosztów, w kraj Latynów
Wysłał mnie. Niby kupiec po klejnoty,
Do euganejskiej spieszyłem Pallady,
By u niej wiedzę nabywać bezcenną.
Pozazdrościła Fortuna: choremu
Kazała wrócić do ognisk ojczystych
Rychlej, niż chciałem i niż pragnął Kmita.
Cóż robić, wszyscyśmy pod władzą losu.
Umrę więc w domu; jedyna pociecha
W tym, że nie obca mnie przykryje ziemia.
Ty, co nad zmarłym płakać przyjacielem
Będziesz, Kromerze, albo ty, Rotundzie,
Jeśli na grobie legnie kamień, takie
Wielkimi wypisz literami słowa:

TU BEZ NADZIEI I TRWOGI SPOCZYWAM
PRAWDZIWIE ŻYWY. ŻEGNAJ, ŻYCIE ZMARŁE.

Teraz ja znowu do ciebie powracam,
Mój czytelniku, aby snuć opowieść
O moich dziejach. Byłem chorowity,
Najmniejsze trudy mnie wyczerpywały.
Dość urodziwy byłem i wesoły
(Choć w oczach mogłeś odczytać nieśmiałość),
Wymowny, miałem głos wyraźny, cerę
Białą, postawę kształtną i wysoką.
Drażliwy, skory do gniewu, niekiedy
Przez wiele dni się złościłem, a nigdy
Nie ukrywałem wrogości, lecz także
Nigdy sam do niej nie dałem powodu.
W przyjaźni byłem wybredny i stały,
Wiedząc, że ona jest największym skarbem.

Gdyby bogactwo los mi zdarzył, myślę,
Że nikt by nie żył wspanialej ode mnie
I nie był bardziej hojny. Podziwiałem
Te rzymskie słowa, zaiste królewskie:
"Nic dziś nikomu nie dałem, o wstydzie,
Więc dzień straciłem na próżno przeżyty!"
Litosne miałem serce, ale takie,
Jakie w jelenia trwożnej piersi bije.
Nienawidziłem wszelkiego oręża
I byłem wrogiem Pallady wojennej.
Wytworność manier zaś, stroju, pokarmu
Kochałem nazbyt, niemal jak kobieta.
Od pacholęcia aż do lat dwudziestu
Piłem jedynie wodę. Stąd, jak myślę,
Zaczęła chorzeć wątroba. Ta woda
Niegdyś wypita dławi moje życie.
Wielu rodaków, wnioskując z pozorów
Złudnych, mniemało, że jestem rozpustny
Czy to że śpiewy lubiłem i żarty,
Czy żem w chłopięctwie już opiewał miłość.
Bo Leukorode, potem lepsza od niej
Alfesibea żyła w mych elegiach.
Gdzie się podziały te prace, zapytasz?
Tam, gdzie też inne wiersze: poszły w ogień,
Godne krótkiego życia jak to wszystko,
Z czym się młodzieńcza pycha pośpieszyła.
A dziś, gdy piąte zeszło pięciolecie
I czas się zabrać do dzieł większych, oto
Słyszę wołanie i ginę przedwcześnie
I nie wysławię ciebie, jak pragnąłem,
Ojczyzno, dawnych dziejów twych i królów,
I tego, co na sławę zasługuje
Dziś, zwłaszcza ślubu, jaki Zygmuntowi
Przeznaczył ojciec, król nasz, i Ferdynand.
Inni to po mnie uczynią. Co mogę,
To czynię: modlę się, by żył i władał.

Pamiętający swego Janicjusza,
Żyjcie druhowie, już teraz gotowi,
Aby pójść kiedyś moją drogą. Żegnaj,
Mój Antoninie, niech ci szczęście sprzyja
I twoim bliskim. Smutno mi, że nigdy
Nie zdołam dowieść, jak ciebie miłuję.
Nie jest mi dane świadczyć wobec żywych
O twojej trosce. Ale gdy odejdę
Do tej krainy, gdzie mnie dobre duchy
Pogodnie przyjmą do swojego grona,
Będę o tobie mówił. Jeśli, patrząc
Na cień postaci mojej, ktoś zapyta,
Jak z tą zabójczą w moim ciele wodą,
Z chorą wątrobą i śledzioną mogłem
Żyć dłużej, niźli zazwyczaj dopuszcza
Bezwzględność takiej niemocy, odpowiem,
Ze jest wśród ludzi lekarz, co przewyższył
Potęgę syna Apollinowego:
Tamten raz tylko przywołał z otchłani
Hipolitosa, a ten wiele razy
Z grobu dobywał mnie i zwodził Parki,
Chwilę wyroczną odwlókł o dni wiele.

Jeśli nie oddał mi dawnego zdrowia,
Nie jego wina w tym, lecz niepożytej
Choroby. Słabość niejedną się leczy.
Któż prócz Chrystusa pokona puchlinę?
Montan i Kassan, którzy wielką sławą
Opromienili ziemię euganejską,
Nie mogli hydry zniweczyć, choć ona
Ledwie się wtedy we mnie wykluwała.
Antonin musiał się zmagać z dojrzałym
I już zwycięskim potworem. Nie wątpię,
Że wytrwałością byłby go pokonał,
Gdyby zwycięstwo było w ludzkiej mocy.
Zresztą mojemu rodowi się zdaje
Ta śmierć pisana, mój ojciec przede mną
Tak umarł. Tyle ciosów, tylu wrogów
Zewsząd! Aż ręce omdlały lekarzom.

I jeszcze więcej powiem, moje życie -
Ty, co tak często życie mi przywracasz! -
Sam to usłyszysz, kiedy przyjdziesz do mnie
Po wielu latach - przyjdziesz ty i wszyscy,
Których zostawiam. Bo żadnemu z ludzi
Losy nie dały tu wiecznego domu.

Z KSIĘGI EPIGRAMATÓW

I. DO SWOJEJ KSIĄŻECZKI

Dworowi możesz być, książeczko, miła,
Co wnet zrozumiesz, choć nieokrzesana:
Dwór lubi długie uczty, pijatyki,
Lecz za to szatki i piosenki krótkie.


IV. DO DZIECI BAWIĄCYCH SIĘ OBRĘCZĄ

Jak prędko toczy się ta obręcz, dzieci!
Tak samo pędzi czas i wasze życie.
Upadła obręcz! I znów się podrywa!
A chwile, kiedy miną, już nie wrócą.


VI. NA GROBOWCU TOMASZA ROŻNOWSKIEGO,
KANONIKA KRAKOWSKIEGO

Po co gromadzisz, głupcze, stosy złota?
Myślisz, że złotem przebłagasz śmierć hardą?
Biednym je rozdaj za życia: tak jeno
Złoto przebłagać może gniew Sędziego.


VII. NA WIZERUNEK CHRYSTUSA SIEDZĄCEGO NA KAMIENIU

Co przemyśliwasz, na twardym kamieniu
Siedząc, na łokciu wsparłszy głowę, Chryste?
Pewnie zbawienia dzieło i spętanie
Śmierci, złamanie władzy pana Styksu.
Daj, bym też myślał o tym, póki żyję.
Dłoń twa niech wesprze mą znękaną głowę.


VIII. O WIEŃCU Z RÓŻ PRZYSŁANYM W ZIMIE

Z wiosennych kwiatów upleciony wieniec
Ktoś mi przysyła w samym środku zimy,
Chociaż nasz Kraków na mroźnej północy
Leży, a chłodno tu nawet w lecie.
W jakim ty, kwiatku wzeszedłeś ogrodzie?
A może z Paestum przybyłeś tak rychło?

"Nie dziw się! W swym mi Helżusia ogrodzie
Kwitnąć kazała. Gdzie ona, tam wiosna".
A więc i zima służy twej piękności,
I gwiazdy! Wszystko twym rozkazem zmieniasz.
A gdy słuchają cię głuche żywioły
I bóstwa, jakiż to dziw, że ja słucham?


XIV. NA WIZERUNEK ŁOTRA PO PRAWICY PANA

Życiem mnie jedno, po najgorszym życiu,
Słowo obdarza. Wątpisz w dobroć Boga?


XV. NA WIZERUNEK ZACHEUSZA

Przyjmijcie Pana w gościnę, gdy grzechy
Ciążą wam. Szuka on zbłąkanych owiec.


XVIII. NA WIZERUNEK APOSTOŁA PAWŁA

Gdym zwalczał światłość, Boża mię wezwała
Światłość, chcąc, iżbym ludom ją odsłaniał.


XIX. NA WIZERUNEK MARII MAGDALENY

Jam się w występkach wiele lat nurzała,
Ale je ze mnie zmył ból, płacz i miłość.


XXI. O NIEWINNOŚCI

Kłamliwa przemoc nieraz na niewinnych
Rzuca potwarstwo, aby ich poniżyć,
Lecz kiedy nadmie się występkiem, pada
I ginie, zacnych bowiem Bóg ratuje.
Zaświadczy o tym w jaskini lwów Daniel,
A też Zuzanny pomsta na złych starcach.
Zawierzcie cnocie: w najdzikszej topieli
Nie tonie, choć się jak rozbitek miota.


XXII. PRZEPIÓRKI POSŁANE W DARZE PRZYJACIÓŁCE

Myśmy szczęśliwe - chociaż nasze ciała
Martwe - gdy niosą nas do pięknej pani.
Będzie nam dane, w jaśniejszych od śniegu
Rączkach, doznawać pieszczot od Helżusi.
I spojrzy na nas oczyma swoimi,
Co się na zgubę Janicjusza palą.
Więc łaski, jakich by na próżno pragnął
Tłum chłopców, dane są zabitym ptakom.
Mogłeś, ptaszniku, już dawno mnie zabić,
Jeśli mi taka śmierć jest przeznaczona!

Cień
Klemens Janicki

Choć pieśnią srogie koiłem tygrysy,


Nie mogłem ugiąć woli śmierci dzikiej.


Wszystko, co żyje pod rosistym Diany


Kręgiem, ma umrzeć - taka wola losów.


Nie trzeba ufać więc marnościom ziemi;


Duch tylko dąży do wysokich Larów.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
17, KLEMENS JANICKI (1516-1543)- zwany Klemensem z Januszkowa
Klemens Janicki Elegia VII z cyklu Tristia (O sobie samym do potomności)
Klemens Janicki Carmina 2
Klemens Janicki
Klemens Janicki Elegia VII
Klemens Janicki
7 Klemens Janicki, Poezje wybrane, Księga Żalów, oprac Aleksander Dmowski
Carmina Klemens Janicki
Klemens Janicki (5)
janicki klemens elegia VII o sobie samym dla potomności
Janicki Klemens Carmina
Janicki Klemens Carmina i Elegie
Janicki Klemens Carmina
Klementynka i błekitne jajeczko
HIGIENA JĘZYKOWEGO OBCOWANIA Z KLEMENSIEWICZ (R P )
Historia filozofii, Klemens Aleksandryjski, Historia filozofii
podstawy zarzadzania - wyklad Klemensa (1), WSM Kawęczyńska semestr II, PODSTAWY ZARZĄDZANIA WYKŁAD

więcej podobnych podstron