Kornel Makuszyński
List bez adresu
Młody człowiek, Tadeusz Bąkiewicz, chociaż się wywodził z rodziny powszechnie szanowanej i znanej z dobrych obyczajów, ubrdał sobie, że zostanie pisarzem, wskutek czego dobra jego matka żarliwą codziennie odprawiała nowennę, aby mu Bóg raczył powrócić zdrowy rozum. Widać jednak niebo popiera czasem zamysły prometejskie, bo wreszcie dobry Pan Bóg machnął ręką i rzekł: "Powiedzcie tej pani, że się nic nie da zrobić, bo na wariatów rady nie ma!" Zapalczywy chłopaczek musiał tedy zostać pisarzem i przygotowywał się sumiennie do tego zawodu, starając się przede wszystkim o przyjaźń ludzi znakomitych w literaturze, aby nasiąknąć czystą atmosferą sztuki. Dotąd zdobył jednego przyjaciela, o którym wprawdzie w sferach wysokiej literatury nie było jeszcze głośno, lecz on za to znał połowę Warszawy i buszował wśród ludzi, jak szczupak wśród karasiów, i zdołał już w młodym wieku doprowadzić do tego, że mu w jednej knajpie mówili "mistrzu!", a w drugiej, niższej kategorii: "redaktorze". Nazywał się Zygmunt Kolumna (pseudonim) i w jednym piśmie, mocno czytanym, "robił krew", co w języku ludzi, mających wiele czasu na rozlewność słów, oznaczałoby, że opisuje wypadki przeraźliwe, katastrofy samochodowe, otrucia esencją octową, pojedynki na noże, pyskobicia i inne sprawy honorowe i małżeńskie, po których części adwersarzy odwożą do szpitala, a drugą do aresztu. "Robić krew" w dzienniku znaczy: suche zdarzenie podlać sosem krwistym i zrobić z niego czerninę, domową rozprawę, zakończoną mizernym wybiciem kilku zbytecznych zębów, zamienić sztuką pisarską w trzydziestoletnią wojnę, do jednego autentycznego złamania nogi, dodać kilka połamanych żeber i strzaskany obojczyk, do każdego otrucia, zakończonego wypompowaniem żołądka, dorobić historię romantyczną, aby ludziom, co to czytać będą, pękało serce, włosy by im się jeżyły na łbie, a z oczu płynęły wielkie, czyste łzy. Nie jest to małą sztuką takie pomazywanie nędznej szarości życia purpurą krwi i budowanie wstrząsających tragedii z ułamków i skorup rozbitych słów i połamanych gnatów. Kolumna czynił to nadobnie i z wdziękiem, jak gdyby pisał pieśni rycerskie; czytając zaś jego opis próby otrucia się niejakiej Zosi Migdał, której narzeczony zabrał wszystkie oszczędności, choć nie za darmo, gdyż jej pozostawił w zastaw dziecko, z żalu wielkiego i współczucia, własną zresztą wspomniawszy krzywdę, usiłowało się otruć pięć kucharek w jednej tylko dzielnicy, za co dzielny Kolumna otrzymał osobne od redakcji honorarium.
Znał wszystkich, wiedział o wszystkim, mało zaś kto wiezdiał o tym, że ten krwawy człowiek, z którego artykułów można by założyć rzeźnię, ma serce tkliwe i czułe, i że pisze cichutkie wiersze, w których każdy rym miał niebieskie oczy i dziecinny uśmiech. Kolumna umazane w krwi ręce mył w kastalskim źródle, a duszę w błękicie, który miał tuż nad głową, mieszkał bowiem na facjatce wysokiego domu na Starym Mieście, nad którym wisi niebo czyste i pełne białych gołębi.
Powracał właśnie do domu około jedenastej w nocy, a odprowadzał go wierny przyjaciel, Bąkiewicz.
Wieczór był wiosenny, stąd prosty wniosek, że rosił deszczyk. Ulice były oślizgłe, nakrapiane zmąconym światłem latarń; domy wyprzystojniały, deszcz bowiem, pomazawszy je jednostajną wilgocią, pozacierał liszaje na murach, czerwone oparzeliny po opadłym tynku i rozpryski na ścianach, świadczące, że stary dom nie umarł, lecz jeszcze ruszy od czasu do czasu, jakby, bardzo zmęczony, chciał zstąpić do własnej piwnicy i tam lec na odpoczynek. Dokoła było cicho, tylko deszcz wygrywał sobie na brzękliwej, zepsutej rynnie barcarollę, czasem zaś spoza zamkniętych okiennic, pokrzywionych i niedopasowanych, jak te stare domy, do nowego życia, słychać było miarowy stuk, jakby wielki dzięcioł tłukł dziobem o zmurszałe ściany, szukając pożywienia; to biedaczyna, stary Żyd z cechu "kamaszników", nieumęczenie wydziobywał z drewnianego kopyta okruszynę chleba. Na Starym Mieście nicsię nigdy nie zmienia, nie zmieniają się więc i głosy nocne. Nocny przechodzień zdumiałby się, gdyby spał ten dom, w którym zawsze tajemnicze słychać szmery, w domu tym bowiem pieką chleb dla śpiących ludzi.
W tych najmilszych zakamarkach, rojnych we dnie, pusto jest w nocy, nikt więc o tej porze głośno nie rozprawia, jakby się zamaszysty i szeroko chodzący głos nie miał gdzie pomieścić. Poczucie to mają jedynie zabłąkani w te strony, uczciwy bowiem pań szewc, z dziada pradziada tutaj siedzący, wie, co się komu należy i jakie kto ma przywileje, to też czasem, kiedy się nowy Polak narodził i kiedy się właśnie wyrzekł diabła na chrzcie świętym, co ze szczerą zostało powitane radością - wielkie wśród nocnej ciszy słychać głosy w stronie Zapiecka albo ulicy Rycerskiej, aż domy sędziwe, dreszczem radości wstrząśnięte, otwierają oczy okien i, mrugając z nadmiernego ukontentowania, patrzą, komu się to na sercu uczyniło wesoło? Na Starym Mieście bowiem dawni ludzie miłują niezmierną miłością stare, pokruszone kamienie, a stare kamienie i posiwiałe domy miłują ludzi, co mają zacne serca i proste dusze. Dlatego też niejaką łaską Starego Miasta cieszą się z ludzi obcych tylko artyści, uprzejmie przez szlachetny naród staromiejski adoptowani.
Dlatego mieszkający w tych stronach Kolumna czuł się jak u siebie, to też, idąc z Bąkiewiczem, grzmiał po nocy niepomiarkowanym śmiechem. Przystawali co krok. z obłąkaną radością przypominając sobie historię, widzianą tego wieczora w kinematografie. Był to film zagraniczny na temat z historii polskiej pod tytułem "List bez adresu", wedle historycznego romansu p. de Meray. Kolumna rżał jak koń, Bąkiewicz jeszcze dziwniejsze wydawał głosy, kiedy sobie przypominać zaczęli cudowne, historyczne szczegóły ślicznego tego romansu, ożywionego na płótnie.
Rzecz się działa następująco.
Za panowania wielkiego księcia Kościuszki, byłego prezydenta Ameryki, słynny był w Warszawie z bogactwa i urody Wojewoda; miał on śliczną żonę, która z zachwytem patrzyła na jego splecione drobno warkocze i szamerowany, huzarski mundur i serdecznego przyjaciela Księcia, który też miał żonę, równie piękną. Jednego dnia zawezwał ich Kościuszko i kazał udać się na wojnę z dzikimi Kirgizami. Każdy z nich kazał zrobić sztandar z wizerunkiem swojej żony i z okrzykiem: "Zwyciężymy lub umrzemy!" udali się na wojnę. Przedtem jednak, przywoławszy słynnego niemieckiego fizyka, kazali mu strzec swoich żon, które zamieszkały w jednym pałacu i natychmiast posłać im wiadomość, gdyby która z nich dopuściła się zdrady. Fizyk zbudował manekina, ukrył się w jego wnętrzu i jako "gracz w karty" pilnował pięknych Polek. Patrząc przez oczy automatu, ujrzał rzecz straszną, gdyż natychmiast napisał list i posłał go przez zaufanego sługę, który, nie mogąc się przedrzeć przez zastępy dzikich Kirgizów, przebrał się za niedźwiedzia i w ten sprytny sposób dostał się do obozu Wojewody, który, ujrzawszy zwierza, rozpłatał mu pierś. Z rozpaczą ujrzał, że zabił wiernego sługę, który na piersi miał list, nie wiadomo jednak do kogo, krew bowiem zalała nazwisko na adresie i nikt go nie mógł odczytać. W liście były tylko te słowa: "Jest pań zdradzony!" Kto był jednak zdradzony: Wojewoda czy Książę? Poczęła ich gryźć rozpacz, więc zawarli z Kirgizami pokój i czym prędzej udali się do Warszawy, aby zapytać fizyka, którego z nich spotkało nieszczęście? Tymczasem ambasador rosyjski, grając z automatem, zirytowany, że przegrywa, dobył krucicy i strzelił automatowi w łeb, nie wiedząc, że zabił słynnego fizyka, który uniósł do grobu tajemnicę Wojewody i Księcia; oni zaś nie mogąc powziąć pewności, która z dam jest winna, zamordowali obie. Na łagodne pytanie Kościuszki, dlaczego to uczynili, odrzekli: "Sir, list bez adresu, a w niepewności żyć nie można!" - więc ich skazał na wygnanie na dziką wyspę, dokąd się udali, unosząc sztandary z wizerunkami swoich pięknych żon. Wojewoda wkrótce oszalał, usiłując odczytać zamazany adres na liście, Książę zaś umarł wkrótce, rzewnie płacząc.
- To jest śliczne! - wołał Bąkiewicz.
- Teraz nic się już takiego nie zdarzy! - rzekł smutno krwawy Kolumna. - Listonosza od zwyczajnych listów nikt nie zakatrupi; coraz mniej na świecie sensacji...
Stanąwszy u wylotu ulicy św. Jana, wąskiej rzeczułki, wpadającej do "morza" rynku Starego Miasta, w tym miejscu, gdzie obok żydowskiego szynku umieszczono skrzynkę pocztową, poczęli się żegnać.
- Niech ci się przyśni wojewodzina! - rzekł Kolumna.
- Myślę, że ona, biedactwo, była niewinna, księżna za to nie podobała mi się od razu. Ale, ale... Kolumna, zgubiłeś jakiś świstek; jeśli to jest artykuł, to w tym miejscu będzie jutro krwawa plama... Podnieś, bo jeśli to zwietrzą psy z całego Powiśla, będzie zbiegowisko!
- Przeczytasz im swój poemat, to się z wyciem rozbiegną!... Ale tego ja nie zgubiłem. Może komuś dałeś swój rękopis, więc go rzucił z obrzydzeniem w błoto.
Poeta dotknął leżącego w błocie papieru końcem buta.
- Z szacunkiem, bo to może twoje dziecko! - krzyknął Kolumna - Moknie biedactwo na deszczu.
- To jest list! - rzekł poeta.
- Nie może być!
Bąkiewicz podniósł papier z bruku.
- List!
- W istocie! Nawet z marką... Jakieś roztargnione indywiduum chciało go wrzucić do skrzynki i nie zauważyło, że list upadł na chodnik. Jest to dziwne zdarzenie, zważywszy, że rzecz się dzieje na Starym Mieście.
- Dlaczego dziwne?
- Bo w tej dzielnicy nie ma ludzi roztargnionych; jeśli kto w tej okolicy wrzuca list do skrzynki, czyni to z namysłem, uważnie i pięścią mocno grzmoci w blaszane pudło, aby list wpadł głęboko i nie zatrzymał się na zębach tej gęby, przez którą się wciska wszelkie pisanie do brzucha skrzynki. Patrzcie, patrzcie! Pierwszy raz mi się zdarza spotkać na Starym Mieście z wypadkiem roztargnienia.
- Gość mógł być pijany!
- To się zdarza nierównie częściej i to tłumaczy ten wypadek. Rzuca to wprawdzie smutny cień na moją dzielnicę, ale stwarza wyborną przyczynę przykrego wypadku. Wrzuć tę sierotę do skrzynki i chodź spać!
- Kiedy to na nic! - rzekł wzruszony Bąkiewicz.
- Czemu na nic? Nie dowierzasz nowemu ministrowi poczty?
- Nie to, tylko ten list... ten list... nie ma adresu!...
- Co powiadasz?!
- Deszcz go wyprał i błoto zalało...
- O, nieszczęsny liście!
- Ależ to straszne...
- Nic strasznego...
- A wojewodzina, a księżna? Ha! Wojewoda zwariował z powodu braku adresu na liście.
- Serce mi się kraje! Pokaż mi ten list...
Podeszli pod latarnię, która uprzejmie zamigotała jaśniej zmoczoną łzami deszczu szybą twarzy. List przedstawiał widok żałosny i nędzny; zmoczony jakby go napisano całym oceanem łez, zabłocony, jak opinia najgorszego włóczęgi, upstrzony zgangrenowanymi plamami rozwodnionego atramentu, pysznił się jedynie czerwonym znaczkiem pocztowym, jak zbankrutowany i po zaułkach życia wyświechtany arystokrata pyszni się jeszcze niesprzedanym wizerunkiem herbu.
- Najbardziej radosna wiadomość, zawarta w takim liście, musi wyglądać jak nieszczęście - rzekł Kolumna. - Czekaj no! Coś jednak można odczytać... Co to jest?... W tym miejscu zwykle jest "Szanowny Pan". Szanowność utonęła w błocie, ale, "pan" jest!
- Pan, czy pani?
- Zdaje się "pan", bo po mężczyźnie spływa wszystko jak po psie, na "pani" zostałaby plama po takim upadku.
- Dowcip może uchodzić jako znakomity w tej dzielnicy i to tylko po północy.
- Jeszcze nie ma dwunastej, dowcip jest dobry. List jest z całą pewnością rodzaju męskiego, a prawie z pewnością pochodzi od rodzaju żeńskiego.
- Poznajesz po charakterze pisma?
- Nie! Charakter tego pisma jest rodzaju nijakiego, zresztą deszcz zmienił każdą literę w łzę, z której wiele wilgoci rozlało się na wszystkie strony; po tym byłoby trudno poznać, lecz okoliczności, dobrze w rozumnej głowie rozważone, przemawiają za tym, że list pisała kobieta.
- Gadaj, czemu?
- W tej stronie stolicy nie ma zwyczaju używania służby do ciężkiej pracy wrzucania listów, stąd wniosek, że autor sam się fatygował. Ponieważ padał deszcz, autor miał zapewne w ręce parasol, co się tutaj, choć dziwnie rzadko, zdarza i mężczyźnie, ale częściej kobiecie. Mężczyzna, nawet z parasolem, ma drugą rękę wolną, kobieta, nawet wolna i mająca rękę do zaofiarowania, dzierży w drugiej ręce torebkę, książkę, zawiniątko, dziecko - co się zdarzy. Dość trudno z takim obciężeniem o skupienie uwagi, dlatego można przypuścić śmiało, że list pisała kobieta.
- Jest jeszcze jedno przypuszczenie. List ten polecono wrzucić do skrzynki dziecku, a to biedactwo nie mogło dosięgnąć ręką.
- Taka historia nie mogła się zdarzyć na Starym Mieście!
- Czy tu nie ma małych dzieci?
- Przeciwnie! Naród jest tutaj tak płodny i rojny, że mógłby świecić przykładem zdegenerowanym dzielnicom i dlatego właśnie taki wypadek jest nie do pomyślenia. Stare Miasto posiada niepoliczoną gromadę strasznie miłych urwipołciów obojga płci i różnego wyznania, które z nadmiaru czasu i z wrodzonej żądzy przygód czynią wszystko gromadnie. Jeśli matka wyśle z Wąskiego Dunaju swego umorusanego berbecia po chleb i naftę na Zapiecek, znamienity poseł jednym gwizdnięciem zwołuje całą karawanę i od razu dziesięciu dromaderów bieży po te wspaniałe zakupy, a to się zdarza codziennie i sto razy dziennie. Natomiast napisanie i wysyłka listu w dzielnicy, w której częściej pisano uniwersały, niż teraz listy, jest zdarzeniem niezwykłym i gdyby miał go wrzucić do skrzynki młody Polak, uroczystość odbyłaby się z taką asystą i wśród takiego napięcia uwagi, że jedno słowo, ba! - jedna litera z listu nie mogłaby ani upaść, ani przepaść, cóż dopiero cały list. Zresztą taki anons z Krzywego Koła czekałby z całą bandą przy skrzynce, aby dopilnować, czy funkcjonariusz pocztowy wyjął listy. Nie znasz Starego Miasta! To była kobieta... Zresztą list jest najwidoczniej pisany do mężczyzny. Nie jest to wprawdzie dowód znakomity, ale dowód niejako czterdziesto-procentowy, że go pisała kobieta.
- Starajmy się odczytać nazwisko, to będzie najprostsze.
- Szkoda tylko, że go nie wyryto w marmurze, bo spłynęło z deszczem. Poznaj z tego, młodzieńcze, że nazwisko nigdy nie jest treścią, lecz mizernym dodatkiem do człowieka. Coś jednak z niego pozostało. Jaka to może być litera? Skończyłeś uniwersytet, to prędzej poznasz, ja mam tylko domowe wykształcenie. Czy to B?
- "B"? To kreska, gdzież dwa brzuszki?
- Gdzieś to słyszałem... Aha! w teatrze. Ale B, czy nie B?
- Wygląda raczej na R.
- Słusznie! Następna litera sprawia wrażenie okrągłej łzy, albo też jest indywiduum, znane dość powszechnie jako samogłoska o!...
- Nawet przy niepewnem oświetleniu Starego Miasta wygląda jak o. Trzecia ma kształt wydłużony i wygórowane pretensje, aby ją uważano za t, ł, albo b. Trzeba uznać tę manię wielkości i zgodzić się na wybujały przerost. Jeśli to jest t, to w połączeniu z poprzednimi będzie początkiem wspaniałego słowa: rotmistrz.
- Nie mieszajmy do tej sprawy korpusu oficerskiego, gdyż jeśli ten list pisała kobieta, to możemy, z uwagi na wysokie stosunki i koneksje tej dzielnicy, włączyć w krąg domyślań i wywodów rangi niższe do sierżanta włącznie. Zwolnij rotmistrza z błyskawicy twoich myśli. Co będzie, jeśli się każe stanąć w szeregu literze ł.
- Dziwne skojarzenie. Roł? Z tego nic nie można zrobić, chyba, że list pisał stary jaki Żyd, co przykrawa cholewki na Świętojańskiej i ma najdziwaczniejsze pomysły w sprawach językowych.
- W takim razie b ma słuszne prawa. Rób... to już coś znaczy, a najpewniej znaczy Robert.
- Piękne imię! Trochę diabelskie...
- Może być jednak związane z tą dzielnicą, z której domy nie ruszają się od wieków, a ludzie starej daty nie ruszają się poza Krakowskie Przedmieście. Młodzież natomiast, szczególnie żeńska, odlatuje od sędziwych gniazd na świat i w te szczęśliwe okolice, gdzie młodzieńcom nadają takie wspaniałe imiona, jak Robert. Niech przeto będzie Robert, Robert bez nazwiska. Gdzież jednak żywię człowiek, którego nazwisko utonęło? Czekaj no, trzeba zetrzeć tę plamę z błota pod którą leży jakieś miasto... Nieszczęsne miasto, zapadło się, jął Atlantyda. Które z naszych miast jest najbardziej zabłocone?
- Trudny wybór...
- Zapal zapałkę, bo ta latarnia ma astmę. Widzisz co?
- Nic nie widzę... To miasto jest zgubione!
- Coś jednak wyłazi, jakaś wieża lub wysoki dom, który ocalał przed zalewem. Mam! Musi to być jakieś małe, mizerne miasteczko...
- Po czym sądzisz?
- Bo się zaczyna z małej litery; przed nią coś wprawdzie było, ale trwało krótko i łatwo uległo zagubię i żywiołowi pewnie w.
- W i potem mała litera? Wstrzymaj oddech i nie przeszkadzaj mi! Czekam na błyskawicę... Jest! Tu było napisane: "w miejscu".
- Geniusz!
- Ucz się i podziwiaj! Teraz szukajmy ulicy...
- Ulicy nikt już nie odnajdzie. Nęć locus ubi Troia... Pustka i cmentarz. Gdzie mieszkasz, Robercie, odezwij się!
Na to wezwanie szlachetny Robert nie dał znaku życia, natomiast policjant, dotąd owity w mrok po drugiej stronie rynku, zainteresowany najwidoczniej tym żmudnym poszukiwaniem adresata, począł się zbliżać niewidocznie a chytrze, jak myśliwiec, okrążający kozły i patrzył dość nieufnie, jest to bowiem widok rzadki na Starym Mieście, aby dwóch ludzi urządzało na deszczu pod latarnią czytelnię. Zbyt nagłe pragnienie oświaty jest zawsze podejrzane.
- Tadeuszku, wiejemy! - rzekł cicho Kolumna - bo jeśli ten dobry i z uczciwą duszą człowiek czytał przypadkiem twoją nowelę, to do końca życia nie wyjdziesz z kryminału. Chodź do mnie!
- Nie bywam w spelunkach!
- Ale coś trzeba zrobić z tym listem... Po tych awanturach, których narobił w kinematografie list bez adresu, nie godzi się pozostawić tego listu na łasce losu.
Poczęli iść w stronę domu, w którym mieszkał Kolumna, zresztą w starej tej ruderze jedyna taka marmurowa ozdoba.
- Licho wie, co siedzi w takim nieszczęsnym liście. Może zbrodnia?
- Eee!
- A może jakie nieszczęście? Ja mam węch do takich rzeczy! Ten list mi się nie podoba.
- Rzeźnik zawsze czuje krew, a grabarz nieboszczyka... Jest to jakieś poczciwe pisanie szewcowej ze Starego Miasta do syna.
- Do "Roberta"? To już chyba do kochanka!
- Chcesz ten list otworzyć?
- Oczywiście!
- Cudzy list? Przecież to jest pewnego rodzaju włamanie.
- Mój drogi - rzekł Kolumna - stąd piszą ludzie tylko smutne listy, więc może ten list prosi o coś gorąco, może się skarży, może prosi o pomoc. Czy ja wiem? Jeśli w tym liście jest łza, to nam sumienie przebaczy, żeśmy ją chcieli zetrzeć z jakichś biednych oczu.
- A jeśli list jest radosny?
- To tym bardziej; człowiek radosny chce zawsze swoim weselem dzielić się z całym światem. Ale ten list na to nie wygląda.
- Skąd można wiedzieć?
- Wiedzieć pewnie nie można, oczywiście. Mnie się jednak zawsze wydaje, że każdy list jak gdyby przeświecał tym, co w nim jest wewnątrz, tak jak na twarzy prostego człowieka odbija się treść serca. Każdy list ma swoją twarz. Ileż razy, wziąwszy list w ręce, człowiek bez powodu, bo się nie spodziewał złych wieści, uczuwa lęk... Ręce mu drżą i zwleka z otwarciem. Ileż razy! Wtedy w liście, jak w papierowej trumnie, leżą niemal zawsze słowa takie, jak umarłe, albo w nim coś płacze czarnymi łzami, l przeciwnie! Czasem list wpada, jak trzepocący się gołąb, tuli się do rąk, pieści się, uśmiecha i niecierpliwi, jak gdyby chciał, by go prędzej otworzono, bo ma do oznajmienia niespodziane szczęście, ma wykrzyknąć promieniste słowo... Wtedy zawsze z takiego listu pada ci na serce promyczek, albo na usta pada ci jak kwiat - pocałunek.
- O, tak!
- A widzisz - stara koperto! Widziałeś już takie listy... Muszą je jednak gubić gdzieś na poczcie wśród miliona listów, bo rzadko przychodzą... Bardzo rzadko... Częściej jednak zjawiają się smutne, a najczęściej to nijakie, nudne, szare i głupie, nie mówiąc już o listach bezczelnych i aroganckich od krawców, właścicieli domów i z urzędu podatkowego. Tych się oczywiście nie czyta... Ten zaś list ma twarz smutną.
- Deszcz go zmoczył...
- I z tego powodu także, ale on się smutny urodził. Patrz na welin, kupiony w narożnym sklepiku za dwa grosze, na to nieszczęsne mizeractwo, wypisane kulasami kiepskim atramentem, co się zmienił w smolistą ciecz. Może go mimo tego pisał ktoś rozradowany, ale mi się to jakoś nie wydaje prawdopodobne. Zresztą zobaczymy. Ciągnij mocno!
- Co mam ciągnąć?
- Uderz w dzwon! Tutaj nie znają jeszcze elektrycznych dzwonków i na burgrabiego dzwoni się jak na Anioł Panski. Uważaj tylko, abyś drutu nie porwał, bo już jest w wielu miejscach powiązany. Mocniej!
- Cały dom się zbudzi...
- Broń, Boże! Tu mieszkają ludzie, co tak ciężko przez dzień pracowali, że gdyby na dziś wypadł Sąd Ostateczny, żaden archanioł by ich nie zbudził. Gorzej jest z tym, że stróż ma także taki mocny sen... Nie tak miarowo, trzeba używać dźwięków nagłych i szarpanych. Teraz dobrze! Jeżeli ci ręka omdleje, będę dzwonił ja, potem zawołamy policjanta, niech sobie trochę podzwoni i nieco się rozerwie. Słychać co?
- Ktoś tam daleko, robi wrzask!
- To poczciwa stróżowa, która ma lekki sen, zachęca stróża do spełnienia obowiązku. To chyba niedługo potrwa, bo już i pies szczeka: jest to odzew z warowni, że usłyszano trąbienie rogu i zaraz spuszczą zwodzony most. O, już się zbliża burgrabia, zgrzybiałą ręką podtrzymując zgrzybiałe kalesony. Racz wejść, wicehrabio!
- Po tobie, markizie!
- Licz stopnie do czterdziestu ośmiu! Kiedy wreszcie uderzysz głową o mur, trzeba skręcić na lewo, co zresztą sam zobaczysz, bo ci się od uderzenia zrobi w oczach jasno. Nie dziw się wklęsłemu kształtowi stopni, ale to czas temu winien, który je wygryzł, jak żarłoczny pies. Wielu ludzi tu się narodziło i wielu umarło. Złamałeś już nogę?
- Jeszcze nie!
- To wal dalej! Ja mam zawsze uczucie, kiedy włażę w te sienie, że jestem Jonaszem i wędruję po wielorybim brzuchu. Stop! Tu mieszka pan Kolumna! Rozgość się, przyjacielu i nigdy nagle nie podnoś się z krzesła, bo możesz głową uszkodzić cenny pułap. Tu trzeba wszystko czynić z namysłem, powoli i dostojnie. Dlatego ludzie, którzy umarli w tych domach kochali się mocno i wiernie, a jeśli mąż bił żonę, to też nie łap cap, lecz z należytą powagą. To byli szczęśliwi ludzie...
- Wieczne odpoczywanie! mieliśmy czytać list...
- Czytajmy! Gdybym był tobą, to bym o tym znalezieniu napisał nowelę; coś niecoś dołgać i może być pierwszorzędna heca!
- Mogę napisać!
- A potem wiesz, co należy zrobić?
- Co takiego?
- List, jako bardziej zajmujący, dać do druku, a nowelę bez adresu wrzucić do skrzynki pocztowej. Spokojnie! Spokojnie! Mówiłem ci, że w tym lokalu należy unikać gwałtownych ruchów; omal nie stłukłeś lampy!
- Otwieraj list!
- Dobrze! Mam to wrażenie, że otwieram przemocą cudze serce, może bardzo biedne serce... Daj Panie Boże, żeby to był list radosny... No, otwórzże się, biedactwo, nieszczęsny podrzutku! Patrz! sam się otwiera, tak przemókł... To też właściwie deszcz jest większy łajdak, niż my. Stało się!
Pochylili obydwaj głowy nad rozmokłym listem, którego wnętrze ocalało tak, że można było, choć z trudnością, odczytać wszystko. Kolumna czytał cichym głosem:
"Skarbie mój i moje nieszczęście!"
- Tak, to pisała kobieta! - rzekł Bąkiewicz - można czytać dalej. "Skarb i nieszczęście", to wystarczy. Powinno być: "kochany łajdaku!", bo to na jedno wychodzi.
Kolumna czytał:
"Piszę do Ciebie ten ostatni list, bo nie mam innej drogi, od czasu kiedy mnie unikasz i haniebnie się ukrywasz. Czemu mi od razu nie powiesz, że masz mnie dość, abym nie płakała po nocach i nie gryzła się §martwieniem i rozpaczą? Może bym sobie wtedy poszła od ciebie, chociaż mojej miłości nawet najsilniejszy człowiek z serca by wyrwać nie potrafił, bo nikt nie ma takiej siły".
- Biedactwo!
- U nas mocno kochają! - westchnął Kolumna - to nie Aleje!
I czytał:
"Ale jeśli ja ci przeszkadzam, mój najdroższy i jedyny, to znajdę sposób, aby ci nie wiązać życia. Ja wiem, Ty jesteś wielkim i sławnym artystą..."
- Co takiego?
- "... wielkim i sławnym artystą, za którym przepadają wszystkie kobiety i każda pragnie, aby się do rąk Twoich dostać. Czy ty myślisz, że ja nie wiem, co z Tobą wyrabiają? Wczoraj się dowiedziałam, że ta ruda hrabina, którą Pan Bóg pokarze za moją krzywdę, mało nie zemdleje, kiedy jej w oczy patrzysz! Ty temu wierzysz, a takie czupiradło, to Cię tylko podpuszcza i nabija w butelkę, aby wyszła na cudo, ale ze starego kalosza sam Anioł nie zrobi primadonny. One tak wszystkie lecą na Twoją wielką sławę i na Twoją straszliwą piękność, bo Ty jesteś jeden i drugiego takiego nie ma chyba na całym świecie, co wszyscy mówią, a ja cię zaklinam, przestań wierzyć byle komu, bo się zmarnujesz, choć jesteś geniusz i wszyscy cię odstąpią, tylko ja jedna będę wierna jak pies..."
W tym miejscu był, zdaje się, wykrzyknik, ale zginął, bo łza na niego padła. - Biedna dziewczyna... Ale kim jest on?
- Jakiś wielki człowiek - zaraz się dowiemy. Czytaj prędko!
"Więc postanowiłam zakończyć to straszne życie i rozmówić się z Tobą. Niech będzie tak, albo tak! Proszę Cię na kolanach i nogi Twoje całuję, abyś się ze mną zobaczył. Jutro nie tknę przez cały dzień maszyny i będę patrzeć, czy przez rynek nie idzie do mnie moje słońce. Ten list dostaniesz w sobotę rano, a ja będę czekała ciebie jak zbawienia do ósmej wieczorem. A teraz ci przysięgam na wszystko w świecie i na moją nieboszczkę matkę, że jeśli nie przyjdziesz do ósmej godziny, to kiedy zegar na Zamku przestanie bić tę czarną dla mnie godzinę, wypiję truciznę, którą mam od dawna przygotowaną - od tej chwili, kiedym cię widziała w taksówce z tą długą z Opery, którą także niech coś złego spotka. To jest moje ostatnie dla ciebie słowo pod najświętszą przysięgą, więc, jeśli chcesz ocalić moje młode życie, przyjdź jutro, a jak nie, to przyjdź za trzy dni na mój pogrzeb z anatomii i nawet kwiatka za pięć groszy nie rzucaj mi na trumnę, bo i tak serca nie masz, choć zawsze słyszałam, że wielcy i sławni ludzie to są najlepsi na świecie. Więc się czołgam na kolanach i całuję cię miliony razy - Twoja na życie, a może prędzej na śmierć - Kizia".
Kolumna, skończywszy czytanie, długo w milczeniu wpatrywał się w list, westchnął i spojrzał na przyjaciela. Bąkiewicz siedział bez ruchu, zdziwiony i przelękły.
- To straszny list... - szepnął wreszcie.
- To jest żałobna klepsydra, a nie list. Teraz się nie dziwię, że ta biedna dziewczyna, zamiast wrzucić list do skrzynki, nie zauważyła nawet, że jej się wysunął z rąk, bo ręce jej drżały, a oczy miała pełne łez, biedactwo, l tak dobrze, żeśmy go otworzyli...
- Co dobrego? Dowiedzieliśmy się o jeszcze jednym nieszczęściu.
Kolumna spojrzał ze zdumieniem.
- Tylko tyle? W takim razie ciężko się mylisz, bo nie tylko dowiedzieliśmy się o nieszczęściu, ale mu zapobiegniemy.
- W jaki sposób?
- W bardzo prosty : odnajdziemy adresata, przemówimy mu do serca albo do rozumu - do czego się da - i ocalimy biedne dziewczynisko. Czekaj no, zegar bije na Zamku... Która to?
- Pierwsza.
- Mamy wiele czasu; na razie pójdziemy spać, rano idziemy na poszukiwania, a nim słońce zajdzie, ofiarujemy tej dziewczynie życie jak wiązankę róż, truciznę wlejemy do rynsztoka, albo, jeszcze lepiej uczyniwszy, każemy ją wypić temu panu, który tak jest wart tej miłości, jak ja orderu za cnotę, a ty za talent. To musi być numer!
- Aby go znaleźć, musiałbyś go wygrać na loterii. Kolumno, uderz się w kapitel i pomyśl, że wśród miliona ludzi nie wynajdziesz nijakiego Roberta, tylko innego odmieńca o dziwacznym imieniu. Jeśli ona nazywa się Kizia, to licho wie , jak się nazywa jej kochanek.
- Ja go znajdę! Raz mój szewc znalazł mnie przed wojną, choć myliłem ślady, więc myślę, że co szewc potrafi, to i ja potrafię, a poza tym twoje obliczenie jest nieścisłe.
- Gadaj czemu?
- Bo z miliona trzeba cokolwiek ująć. Zróbmy rachunek z grubsza, więc odliczmy najpierw przeszło czterysta tysięcy Żydów, trudno bowiem przypuścić, aby panienka ze Starego Miasta zdradziła tradycję.
- Można przypuścić. Co dalej?
Z sześciukroć stu tysięcy trzeba odliczyć chociażby połowę kobiet, jedną czwartą dzieci", starców, kalek, cudzoziemców...
- Cudzoziemców nie można brać w rachubę, pamiętaj szczególnie o Francuzach, Włochach i Turkach...
- Dobrze, więc z cudzoziemcami należy brać pod uwagę sto pięćdziesiąt tysięcy mężczyzn.
- Będziesz długo szukał!
- To też zacieśniam krąg; z tej cyfry należy ująć połowę w wieku, mało sposobnym do miłości romantycznej, zostanie przeto około siedemdziesięciu pięciu tysięcy należy odliczyć przypuśćmy tysiąc, przypuśćmy dwa tysiące absolutnie wiernych mężów...
- Przesadzasz!
- Wiem o tym, ale nie bawmy się w drobiazgi; trzeba następnie odjąć od tej gromady dla równego rachunku ze trzy tysiące, czasowo wyjętych poza nawias tych obliczeń, bo siedzących w kryminale. Zostaje siedemdziesiąt. Kiedy się wreszcie odliczy dziesięć procent zwyczajowych, jako rabat przy tak wielkim interesie, teoretycznie powinniśmy szukać nieznanego Roberta wśród sześćdziesięciu tysięcy, ale tego teoretycznie, bo praktycznie znajdziemy go bardzo szybko, mając te doskonałe wskazówki, z których każda jest wielkości wołu.
- O, Holmesie! Mów prędzej, bo może tu gdzieś w pobliżu dręczy się nieszczęśliwa dziewczyna, która w szafie ma ukrytą truciznę.
- Otóż wiemy, lub prawie wiemy, że indywiduum ma na imię Robert...
- Pluję na to imię!
- Ja je rozdeptałem butem, niech sczeźnie! Należałoby więc znaleźć sposób, aby wyszukać wszystkich Robertów, jacy są w Warszawie. Ilu ich może być?
- Czy ja wiem? Myślę, że niewielu ludzi wabi się tak głupio. Może tysiąc, może dwa?...
- "Więc przeglądnąwszy książkę telefoniczną...
- Na nic! Szwedy już nie drukują imion.
- Prawda, ale zostaje biuro meldunkowe! W tym wypadku nie potrzeba nam ani książki telefonicznej ani biura meldunkowego, wiemy bowiem dokładnie, kim jest ten niecny Robert. Jest artystą i to artystą o wielkiej sławie. Zastanowimy się i znajdziemy ananasa, choćby pod ziemią: niech mu dziewczyna rozbije na głowie flaszkę z trucizną, a my we dwóch zrzucimy go ze schodów. Jedno tylko jest straszne, i jednego się boję...
- Boże drogi!
- Tego się boję, że taki pan mógł zełgać przed biedną panienką i że on tak się nazywa Robert, jak ja się nazywam Lohengrin.
- Masz rację, takie bydlę jest zazwyczaj przemyślne.
- To mnie tylko pociesza, że dziewczyna znała jego adres i pisała do niego listy, więc należy przypuszczać, że choć szalbierz w miłości, listy otrzymywał pod prawdziwym nazwiskiem. Znajdziemy cię, miły panie Robercie, znajdziemy, szelmo chytry! Bąkiewicz, będziesz szukał?
- Do ostatniego tchnienia!
- Doskonale! Ty zawsze znajdziesz tego, kogo szukasz, oprócz wydawcy. Słuchaj więc: znalezienie tego podłego Roberta, kochanka rudej hrabiny, jest drobnostką. Jest to artysta. Może to więc być albo pisarz, albo malarz, albo rzeźbiarz, albo wielki muzyk, z tym więc załatwimy się w tej chwili, bo tego wspaniałego towaru nie ma w Warszawie zbyt wiele. Powoli, powoli, nie spieszmy się. W zawodzie śledczym trzeba cierpliwości, rozwagi, a przede wszystkim metody. Rozważywszy więc cierpliwie, rozważnie i metodycznie, będziemy onego Roberta szukali w środowiskach artystycznych. Jeśli to jest gruba ryba, rzecz jest jak już powiedziałem, łatwa, ale należy przypuszczać, że to nie jest rekin, tylko karaś.
- Ona pisze o wielkiej jego sławie...
- Mój drogi, gdybyś miał to wielkie i niepojęte szczęście, żebyś się nazywał Robertem i żeby się w tobie zakochała taka zwyczajna panienka ze Starego Miasta, to chociaż twoja sława ma metr siedemdziesiąt wysokości, dla niej byłbyś największym poetą i najsławniejszym artystą. Żaden teleskop nie powiększa tak gwiazdy, jak to potrafi miłość, która ziarnko piasku zmieni w górę; serce ma najcudowniejsze, przez Pana Boga zaczarowane oczy i dlatego miłość jest tak bardzo szczęśliwa i tak nieskończenie nieszczęśliwa. Gdyby ludzie patrzyli na siebie normalnym, a nie obłąkanym wzrokiem, miłość musiałaby sobie strzelić w łeb. l tak, kiedy jej czasem łuski spadną z oczu...