Maria Rodziewiczówna
Florian
atlantis - RUBICON
Opole 1991
producent wersji brajlowskiej
Altix Sp. z o.o.
ul. Surowieckiego 12A
tel/fax 644-93-77
Warszawa 1997.
twórca wersji dyskietkowej
0 0 72 224 0 114
Beata Witkowska
Rozdział I
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
- A to było tak. Ze czterysta lat temu jechała tędy królowa Bona. Babsko włoskie chciwe i chy˝
tre wymaniło od męża cały ten kraj - i jechała z pocztem i zgrają dworzan ziemię dzierżawić, zasta˝
wiać i sprzedawać. Kto dukaty miał, albo drogie kamienie, leciał jak pszczoły na sytę i na każdym po˝
pasie powstawali dziedzice, arendatory, ciwuny, gubernatory, a sepet Włoszki pęczniał. Otóż się zda˝
rzyło, że gdy do Hłuszy dotarła, już wracając ku Koronie, most się pod karocą zawalił i królowa Bona
w bagnie ugrzęzła. Królowa i sepety, które zaraz za karocą podskarbi wiózł. Zrobił się sądny dzień.
Rzucili się dworzanie i ci, co jeszcze nic nie dostali, i choć się dwóch utopiło, reszta królowę na ląd
wyniosła, a franciszkanie dali jej pierwsze poratowanie i gościnę. Wskutek tego przebyła w Hłuszy
trzy dni - na długie wieki w historii tego kraju pamiętne. Czyniła sądy - wyroki i nagrody. Więc po
pierwsze wystawiono na rynku szubienicę i powieszono ciwuna i tylu chłopów, ilu dało się złapać - za
niezreperowanie mostu; po drugie gubernatorem zamianowano dworzanina Rupejkę, burmistrzem Sie˝
lużyckiego, a Wereszyńskiemu, który siłacz i olbrzym był i całą karocę z bagna wydźwignął, i królowę
nad głową niosąc na brzeg wysadził, dano w wiekuisty zastaw Murasznik i Czarne Jezioro.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Franciszkanom opłaciła się też królewska gościna. Otrzymali wiekuiste prawo połowu ryb w je˝
ziorze i pięćdziesiąt włók lasu z obowiązkiem utrzymywania w całości owego niefortunnego mostu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I wtedy to ufundowała królowa Bona wielki dzwon do franciszkańskiego kościoła, który
otrzymał na chrzcie w królewskiej ludwisarni imię Florian, jako że wypadek i cudowne uratowanie
stało się dnia czwartego maja w święto Floriana Męczennika. Dopiero w trzy lata potem dzwon tu
zjechał i zawisł w nowo zmurowanej dzwonnicy - ot, tej właśnie, w której ty teraz sznury ciągasz.
0 1 72 0 3 1
Tak prawił pan Michał Horehlad do Florka Skowrońskiego, syna organisty przy kościele po˝
franciszkańskim w miasteczku Wielka Hłusza, na dalekich kresach dawnej Rzeczypospolitej.
0 1 72 0 3 1
Florek słuchał, miarowo ciągnąc sznur sygnaturki na Anioł Pański i gapiąc się na gołębie zalud˝
niające dzwonnicę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wśród ich skrzydeł błyskał czasem, barwą zielonozłotą wielki dzwon, sława miasteczka, ów his˝
toryczny Florian.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Głos zabierał rzadko, w dorocznych świętach i wielkich wypadkach. Zwykle dumał niemy i po˝
tężny, i przez łuki otwarte widny był daleko wśród płaskiego piaszczysto-wodnego krajobrazu okoli˝
cy, której stróżował od czterystu lat.
Dzwonnica mieściła się w murze wysokim, który otaczał kościół, klasztor, cmentarz i sławne
ogrody i sady franciszkańskie, ciągnące się od rynku aż do jeziora, nad którym szeroko rozsiadło się
szare, brudne, senne miasteczko. Popod murem wiła się ulica niebrukowana od piaszczystego gościń˝
ca, przez rynek i miasteczko do owego mostu nad przepływającą przez jezioro rzeką. Most wysoki,
wąski, bez poręczy urągał wszelkim przepisom inżynierii i stał tylko dlatego, że nie mógł się zdecy˝
dować, w którą stronę miał runąć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ciekawa historia? Co? - spytał pan Michał Florka, oglądając się po ogródku przed furtą do
dawnego klasztoru.
0 1 72 0 3 1
- Ja ją znam i jeszcze więcej! - odparł Florek urywając dzwonienie na: "A Słowo Ciałem się sta˝
ło". Mnie opowiadał stary pan z Murasznika, jakem tam raki nosił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I jeszcze więcej! - powtórzył uśmiechając się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co więcej? - zagadnął pan Michał. - Stary łże, bo stary. Co łgał?
0 1 72 0 3 1
- Ot, o sepecie! Wydobyli podskarbiego brykę i zabrakło jednego sepetu. Królowa obiecała
grafski tytuł temu, co odnajdzie, bo był pełen dukatów, a potem dali łozy tym wszystkim, co szukali
i nurkowali, i nic nie pomogło. A mówią, że był taki, co grafem być nie chciał, łozy odleżał, a dukaty
schował.
0 1 72 0 3 1
- Rozumnie zrobił! - mruknął pan Michał i dodał: - A gdzie ksiądz?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tato go powiózł do chorego za rzekę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To i majowego nabożeństwa nie będzie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Spóźni się, ale będzie.
0 1 72 0 3 1
Florek zaczepił sznur o kołek i wyszedł zamykając drzwi dzwonnicy.
0 1 72 0 3 1
- Rozpytam Żydków o wojnę i wstąpię, bo mam do proboszcza interes.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Już odchodził - i w bramie jeszcze rzucił:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Twój tato się upiera i dereszki mi sprzedać nie chce, a słyszałem, że lada dzień konie do wojs˝
ka brać będą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To po co pan kupuje, kiedy mogą wziąć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ryzykuję!
0 1 72 0 3 1
- Tato też ryzykuje - odparł Florek niknąc w drzwiach zabudowań klasztornych.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pan Michał wgramolił się na kałamaszkę, którą sam powoził, i ruszył na rynek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Był to wielki piaszczysty plac z kwadratem drewnianych kramnic pośrodku i z wielką zieloną
cerkwią u przeciwległej do kościoła strony. Resztę boków zdobiły żydowskie domy i karczmy z za˝
jazdami. Powietrze pomimo pięknego majowego popołudnia przesycone było wonią dziegciu, konopi,
ryby i rogoży - towarów, którymi handlowano; rynek jak zwykle w powszedni dzień był pusty i tylko
kilka kóz spacerowało, badając wartość spożywczą śmieci pozostałych z ostatniego targu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pan Michał zatrzymał swą dereszowatą klacz przed najokazalszym domem, ustrojonym w szyld
sklepu kolonialnego, i wszedł do środka.
0 1 72 0 3 1
Kilku Żydów rozprawiało gwałtownie przez ladę sklepową z gospodarzem, który głaskał długą
szpakowatą brodę i z zadowoleniem się uśmiechał. Na dzwonek u drzwi gwar ustał, niespokojne spoj˝
rzenia objęły wchodzącego, gospodarz dość lekko głową skinął.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobry wieczór, panie Abram. Co słychać w gazetach? Biorą Germańce w skórę? - zagadnął
pan Michał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ojoj! Biorą. Wczoraj uradniki (uradnik - po ros. podoficer policji) tu zbili na rynku!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Skądże? Jeńców pędzili?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ni! Tabor jechał. Kolonisty z Polski. Precz ich gonią, na Sybir. Można tanio konie i wozy ku˝
pić, bo ustają.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Słusznie! Szpiegi, szelmy!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jakie zuchwałe! Jeden to w głos gadał, że Kajzer i na Sybir po nich przyjdzie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A policja co na to?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Policja nie rozumie ich mowy. Żydki słyszeli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trzeba było prystawowi (prystaw - po ros. naczelnik policji niewielkiej jednostki administra˝
cyjnej) powtórzyć.
0 1 72 0 3 1
- Nu, a jak on przyjdzie?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co za on?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nu, ten Kajzer!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tu do Hłuszy? Zwariowaliście!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dlaczego ja mam być zwariowany, dlaczego nie gubernator! Ta jeden Żydek słyszał, że mają
miedź z gorzelni zabierać i wywozić, i dzwony też. Po co to?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Et, brednie! Gdzie wojna, gdzie my!
0 1 72 0 3 1
- Nie daj Boże, żeby brednia była!
0 1 72 0 3 1
Pana Michała obleciał niepokój. Wierzył niezachwianie w Żydów.
0 1 72 0 3 1
- To wy się ich spodziewacie? - szepnął.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Och, niech ich nasze wrogi się spodziewają. My zalękane. Oni straszne grabieżniki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tu pan Michał ujrzał przez okno księdza na wozie organisty i wyszedł prędko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Proboszczu, poczekajcie - jął wołać biegnąc za furą. Ksiądz - stary, od piętnastu lat osiadły
w Hłuszy - obejrzał się, głową skinął i ręką mu dał znak, żeby do plebanii szedł, bo się spieszy.
0 1 72 0 3 1
Jakoż gdy pan Michał znowu pod kościół zjechał, dzwoniono na majowe nabożeństwo i ksiądz
w kapie z zakrystii wychodził.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pobożnych było niewiele, ale z chóru rozległ się śpiew loretańskiej litanii - na dwa głosy kobie˝
ce, tak czysty, silny i zgodny, że dziw było, skąd takie cudo istniało w dzikim poleskim miasteczku.
0 1 72 0 3 1
Pan Michał jako odwieczny tubylec wcale się nie dziwił. Wiedział, że panna Bronisława Were˝
szyńska skończyła konserwatorium w Warszawie, że mogłaby śpiewać na scenie, ale wedle woli dzia˝
da, pana Melchiora, siedzi w Muraszniku i uczy śpiewać chłopskie dzieci, a jako wielka demokratka
przyjaźni się nawet ze Skowrońskimi i śpiewa co niedziela na chórze z piękną Łusią organiścianką,
którym z tej racji wyrosły rogi, że się mają za obywatelstwo - łyki, dłabidudy!
0 1 72 0 3 1
Pan Michał nienawidził Wereszyńskich, nienawidził ich sąsiadów Skołubów, nienawidził w ogó˝
le sąsiadów, którzy nie byli tak jak on groszorobem, koniarzem, jarmarkowiczem, plotkarzem i na pół
żydowskim geszefciarzem. Ale pomimo swej poziomej natury nie mógł się powstrzymać, by na Bron˝
kę Wereszyńską nie popatrzeć i przywitał ją uniżenie, gdy po skończeniu nabożeństwa zeszła z chóru.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Była bo piękna, że oczy rwała, piękna wzrostem, linią młodego ciała, piękna złotą glorią wło˝
sów nad głową kształtną i hardo osadzoną, piękna oczami prawie czarnymi, tak były fiołkowe, i bla˝
dym koralem warg trochę dumnych w wyrazie, i złotawą barwą zdrowia na ściągłych licach.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nikła przy niej urodziwa Łusia Skowrońska; choć nie było młodego człowieka w miasteczku
i okolicy, który by się nie podkochiwał w pięknej organiściance.
0 1 72 0 3 1
Odkłoniła się lekko Bronka Wereszyńska panu Michałowi i szła z nim przez kościół do zakrystii,
gdzie ksiądz kapę zdejmował i zaprosił ich oboje za sobą.
0 1 72 0 3 1
Szli sklepionymi korytarzami dawnego klasztoru aż do mieszkania proboszcza, przerobionego
z dawnego refektarza i paru sąsiednich cel. Pierwotne, nieudolne freski zdobiły korytarze i oczy
Bronki ciekawie śledziły naiwne sceny z życia wielkiego naśladowcy Chrystusa, a pan Michał recyto˝
wał księdzu wieści żydowskie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Broń Boże nieszczęścia i Niemcy przyjdą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Skołuba będzie się cieszył! - zaśmiał się ksiądz niefrasobliwie. - On ich wygląda jak zbawienia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A co myśli dziad pani? - spytał pan Michał Bronki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziad ich też czeka, chociaż nie jak zbawienia. Właśnie w kwestii dzwonów kazał mi do księ˝
dza wstąpić. Moskale z Królestwa już dzwony wywożą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To źle idzie? - niespokojnie szepnął Horehlad.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie może iść dobrze w Rosji.
0 1 72 0 3 1
- No, no! Pan Melchior patrzy przez swą nienawiść.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A pan ich kocha? - rzuciła ostro.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kto by gałganów kochał, ale zawsze mniej straszni niż Szwaby.
0 1 72 0 3 1
- Toteż Szwaby ich stąd przegonią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To już my zginiemy z kretesem w takim razie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- My odzyszczemy Ojczyznę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pan Horehlad poruszył brwiami, skrzywił się i ręką machnął. Wiadomo było, że w Muraszniku
politykowano i spiskowano, i że ród Wereszyńskich przy każdej okazji stawał z motyką na słońce
i karmił się chimerą - no i wskutek tego interesy były, że pożal się Boże.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jakże ja, nieszczęsny, uratuję te dzwony? Toć miasteczko, dwóch popów, prystaw, uradniki!
- stęknął ksiądz zwalony w fotel, jak ruina człowiecza. - Jeszcze parę sygnaturek, to można by nocą
cichaczem ze Skowrońskimi ściągnąć, ale Florian przepadł.
0 1 72 0 3 1
Krew uderzyła do twarzy Bronki.
0 1 72 0 3 1
- A właśnie Floriana dać nie można!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To niechże pan Melchior nie daje! - mruknął ksiądz. - Łatwo komenderować!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziad też przypomina, żeby pochować zawczasu stare ornaty, cyny do organów, złote i srebr˝
ne przybory i wszystko co jest cennym metalem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co znowu za panika i krakanie - oburzył się ksiądz - gdzie front, gdzie my! Kto w te bagna,
piaski, wody i chaszcze zalezie, gdzie tu teren dla bitew. Królestwo nietknięte, a ja mam tu w Hłuszy
spodziewać się Niemców. Aeroplanem zlecą?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- My za Bugiem i Brześciem bezpieczni - nabrał rezonu pan Michał. - Byle żniw się doczekać,
to i ceny będą wojenne, a Żydzi mówią, że od tych kolonistów, co przeciągają, można za bezcen ko˝
nie kupić. Niech pani to powie dziadowi, bo was podobno bardzo mobilizacja obrała.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka zaczęła naciągać rękawiczki.
0 1 72 0 3 1
- Polecenie spełniłam, więc żegnam proboszcza - rzekła spokojnie. - Muszę spieszyć, bo na pie˝
chotę się wybrałam.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skinęła głową w stronę pana Michała i wyszła.
0 1 72 0 3 1
- Ot, będzie komuś jędza! - rzekł pan Michał. - W tym Muraszniku to gniazdo rewolucji. Ksiądz
wie, że obydwóch wnuków stary gdzieś wysłał, niby na studia za granicę, a przecie starszy powinien
w wojsku służyć.
0 1 72 0 3 1
- Dzwonów nie dać! Ukaz wydał i basta. A jakże ja ich nie dam! Będę się bić z policją, czy
mieszczan zbuntuję, żeby kozaków przysłali na egzekucję. Trudno, każą, to i wezmą! - mruczał
ksiądz, w głębi duszy czując coś głucho niezadowolonego.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A Bronka Wereszyńska poszła dalej korytarzem, aż do mieszkania Skowrońskich w końcu za˝
budowań klasztornych z wyjściem na gospodarskie podwórza i ogrody.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Znalazła całą rodzinę przy wieczerzy i usiadłszy wśród nich przy misie kwaśnego mleka, zagaiła
sprawę krótko i szczerze.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Lada dzień Moskale będą dzwony zabierać. Musimy uratować Floriana.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rozumie się! - odparł Skowroński.
0 1 72 0 3 1
Przestał jeść i zamyślił się.
- Nie damy! Bunt zrobimy, całe miasteczko poruszymy! - zawołała Skowrońska, kobieta potęż˝
nych barów i sławna z bezczelnego zuchwalstwa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka potrząsła głową.
0 1 72 0 3 1
- Dziadek mówił, cichaczem zrobić, nocą!
0 1 72 0 3 1
- Ile on waży, tatu? - spytał Florek.
0 1 72 0 3 1
- Dwanaście pudów. (Pud - 16,38 kilogramów.)
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Windą spuścimy.
- Po drodze mniejsze zawadzają.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Spuścimy i mniejsze.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Głupiś. Trzeba ze sześciu ludzi i noc majowa, i łoskot, i jak, dokąd wywieźć? Trzeba dużo
pomyśleć. Księdza się poradzić.
- Ksiądz mi odmówił, na niego nie liczcie.
- Odmówił, bo mu tak wypada. Już ja go znam. Nie zechce o niczym wiedzieć, ale rad będzie,
jak zrobimy. Ludziom też trudno ufać, pewnychmieć. Jak się zacznie śledztwo, wygadać może głupi
albo podły, albo tchórz.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Przygotujcie sznury, windy, ja wam czterech przyprowadzę. Przypłyniemy łódką jeziorem aż
pod ogrody.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Panienka ma czterech pewnych ludzi? - zdziwił się Skowroński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mam! Czterech Skołubiaków.
0 1 72 0 3 1
Zastanowił się Skowroński, pomyślał, wreszcie się uśmiechnął.
- No, ci to i diabła za rogi przyprowadzą, ale to dzieciuchy słabe!
- Trudno! Moc musi być i znajdzie się. Zresztą niech nam święty Florian sekunduje.
- My też na coś się zdamy! - rzekła Skowrońska wskazując na córkę.
- A gdzie schowamy? - spytał Florek.
- To mniejsza. Jezioro głębokie.
- Ale do jeziora przez klasztor i mury nie przeniesiemy. Trzeba dereszką wywieźć.
- No to rozdzielmy robotę! - rzekła Bronka. - Pan, panie Skowroński, obmyślcie windy, bloki,
przygotujcie sznury. Pani Skowrońska z Łusią przyszykują płótna, lniane pakuły, żeby dzwon spowi˝
nąć, by głosu nie wydał. Florek zajmie się wysłaniem i przykryciem wozu, ja na oznaczony wieczór
przypłynę z moją komendą pod starą wierzbę. Jutro po majowym nabożeństwie dzień postanowicie.
Trzeba się spieszyć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wstała i oni powstali wszyscy, by ją przeprowadzić. Spojrzała na nich.
0 1 72 0 3 1
- Nie straszno? - spytała z uśmiechem.
0 1 72 0 3 1
- Ot i czego! - odparł spokojnie Skowroński. - Wiadomo, że trzeba zrobić, nie można dać świę˝
tości na pohańbienie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mnie tylko straszno tej wojny, co na nas idzie. A może Bóg odwróci! - stęknęła Skowrońska. -
Dzwon by im dać, to niedoczekanie tych świntuchów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A ja myślę, jak go dobrze schowam, a potem wydobędę i znowu zawiśnie, i będziemy weń
grać, grać! - rzekł swym powolnym głosem Florek. - A gdzie schowam, to nikomu nie powiem, chyba
w chwili skonania!
- Ot, skonanie mu w głowie, mazgaj - fuknęła rezolutna Łusia.
Wypuścili Bronkę gospodarską bramką na zaułek przy jeziorze i dziewczyna poszła szybko ku
wodzie, rozglądając się czy nie dojrzy spóźnionego rybaka z łodzią. A wtem z jakiegoś żydowskiego
podwórka wpadła jej pod nogi wielka siwa koza, na której siedział chłopak i pchał uparte bydlę ku je˝
zioru.
- Gaweł! - zawołała uradowana.
Chłopak się obejrzał.
- Ja jestem Paweł, ale to mniejsza. Ot, pomóż mi kozę do czółna dopchać.
- Dobrze, to i mnie zabierzesz, i przy Muraszniku wysadzisz. A po co ta koza?
- A to dla Ewy. Matysowa powiada, że dzieci powinny pić kozie mleko. Sprzedałem ryby Nu˝
chimowi i kupiłem kozę. Pięć rubli kosztuje.
Wspólnymi siłami dopchali kozę do brzegu i wsadzili do łódki. Kupa Żydziaków im pomogła
i gapili się starsi. Nikt się nie dziwił tej robocie eleganckiej panny i strasznie oberwanego, bosego wy˝
rostka.
Koza tak się zachowywała niespokojnie w czółnie, że chłopak związał ją rzemiennym paskiem
od spodni, a potem zażądał od Bronki paska od bluzy, a gdy odmówiła, kazał jej trzymać bydlę za ro˝
gi - i tak odbili na jezioro.
Zziajany, wiosłował sprawnie i klął.
- Mówiłem Gawłowi, żeby mi choć Judę dał do pomocy - to zabrał się znimi na raki.
- Wuj w domu?
- Nie wiem, bom od rana w domu nie był.
- Toś bardzo głodny.
- At, głupstwo. Kozę kazałem wydoić Żydówce na próbę, tom się mleka napił. Dobrze daje, na
raz trzy kwarty.
- I wszystkoś wypił.
- Przecie Żydówce nie darowałem.
- A cóż u was się dzieje?
- Do ojca złe przystąpiło. Lekcje nam daje. Dwie godziny rano uczymy się po niemiecku.
- No, no i naprawdę się uczycie?
- Musimy! Obiecał każdemu fuzję prawdziwą.
- A ty umiesz po niemiecku?
- Umiem.
- To dobrze, bo ojciec mówi, że Niemcy wypędzą Moskali i zajmą nasz kraj.
- Słuchaj no, Paweł. Ja do was pojutrze przyjadę, albo lepiej wy wszyscy przyjedźcie do nas, ale
żeby nikt o tym nie wiedział.
- A kto ma wiedzieć. Tylko napisz wezwanie do naszego związku na imię naczelnika.
- Do jakiego związku? Kto naczelnik?
- My jesteśmy "Kawalerowie Ciemności". Naczelnikiem jest Gaweł, bo przeszedł zwycięsko
próbę męstwa. Leliśmy mu lak roztopiony na plecy, a on gwizdał.
- Dobrze. Napiszę, tylko potrzymaj kozę.
Znalazła kawałek papieru wśród zwitka nut, nagryzmoliła słów parę i wręczyła mu.
- Czy mamy przyjść z bronią?
- Na razie nie. To będzie narada.
- Podałaś miejsce schadzki, godzinę, hasło?
- Znajdziecie mnie w gaju, za stodołą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co za głupie, babskie gadanie. Musi być oznaczone drzewo - ot, ta narożna sosna, o północy
mamy się zejść, sygnał: wabienie kuropatwy.
0 1 72 0 3 1
- Dobrze, tak powiedz Gawłowi. A teraz przybij tu do brzegu, bo mi najbliżej do domu. Ale jak
dasz sam radę kozie?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kurtą jej łeb obmotam?
0 1 72 0 3 1
- Czemuś tego od razu nie zrobił, a ja się tyli czas męczę z tym upartym stworzeniem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie chciałem rozbierać się przy damie.
0 1 72 0 3 1
Parsknęła śmiechem, wyskoczyła na brzeg i poszła szybko łąką ku gęstwinie dworu, a chłopak
zdjął kurtę i wtedy się okazało, że słusznie się żenował, ile że koszuli miał na sobie ledwie strzępy. Ale
zresztą mało co sobie z tego robił, bo skrępowawszy łeb kozy puścił się szybko na przełaj ku piasz˝
czystym górom nad wodą i po półgodzinie wylądował o pół wiorsty (wiorsta - 1067 metrów) od ro˝
dzinnego gniazda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Był to także dwór, a raczej był nim kiedyś, bo teraz była to gęstwina drzew, krzaków, bez
ogrodzenia, bez dróg, bez mostów na porosłych rzęsą kanałach. W tej gęstwinie dzikich i owocowych
drzew wiły się ścieżki wśród chwastów, aż się dobrnęło do wielkiego murowanego domu, w którym
połowa okien była zabita deskami, a ganek wchodowy porosły przepiękne okazy pokrzywy.
0 1 72 0 3 1
Dostawało się do środka bocznym wejściem, widocznie kuchennym, sądząc po ilości śmieci,
trzasek, cebrów i zgrai różnobarwnych chudych psów.
0 1 72 0 3 1
Na rozpaczliwe beczenie kozy zaroiło się przed domem. Wypadło trzech chłopców identycznie
podobnych do Pawła, Matys spełniający zbiorowefunkcje kucharza, ogrodnika i lokaja, żona jego,
wszechwładna Matysowa, i dużo mniejsza od chłopców dziewczynka, siostrzyczka czeredy Skołubia˝
ków.
0 1 72 0 3 1
Powstał istny jarmark. Chłopcy urządzili jakiś indyjski (indyjski - tu: indiański) taniec wkoło ko˝
zy, Matys rozpędził psy. Matysowa wydzierała płaczącą dziewczynkę, którą bracia chcieli wsadzić na
kozę - a wszyscy krzyczeli wniebogłosy.
0 1 72 0 3 1
Na to widowisko wyszedł z domu pan i ojciec rodu, Skołuba, pomimo ciepła w watowanym
szlafroku, mały, szczupły, z brodą zwieszoną i głową dawno nie strzyżoną ni czesaną, i najspokojniej
w świecie zapytał:
0 1 72 0 3 1
- Który z was był w miasteczku?
0 1 72 0 3 1
- Ja! - odparł Paweł, nie przerywając tańca.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Gazety masz?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Chłopak zaczął szperać w bezdennych kieszeniach spodni i wydobył zmięty numer. Skołuba po˝
rwał skwapliwie pismo i zniknął w domu.
Matysowa po chwili zrobiła porządek. Kozę zamknięto w sionce, dziewczynkę utuliła na ręku i,
odchodząc rzuciła chłopcom tonem nie podlegającym kwestii:
- Kto za pięć minut nie będzie w jadalni, ten kolacji nie dostanie. A dziś jest twaróg ze śmietaną.
Było to magiczne zaklęcie. Taniec się skończył, zadudniły w korytarzu bose pięty i wszyscy
"Kawalerowie Ciemności" znaleźli się w jadalni, czekając przy krzesłach na ojca.
Matysowa i względem chlebodawcy stosowała rygor, bo otworzyła drzwi dalsze i stentorowym
głosem oznajmiła:
- Proszę pana zaraz na kolację, bo mi do doju spieszno.
Zamruczał Skołuba, ale zjawił się z gazetą w ręku, usiadł i, jedząc, dalej czytał.
Chłopcy niewiele nań zwracali uwagi. Pożerali jak głodne wilczęta i opowiadali sobie zdarzenia
dnia. Teraz, gdy tak siedzieli spokojnie, widać było, że były to dwie pary bliźniąt, o rok różnicy wieku.
Skołuba ożeniony był z córką Wereszyńskiego i co rok rodziły się im bliźnięta. Pierwszych
dwóch nazwano Paweł i Gaweł, drugich Szymon i Juda, na trzeci rok przybył Adam i Ewa, ale Adam
umarł zaraz po urodzeniu, a matka w parę dni po nim.
Całą piątkę wychowała Opatrzność Boska pod postacią Matysowej, bo Skołuba całe życie zaję˝
ty był archeologią i wertowaniem starych dokumentów, i o nic się na świecie zresztą nie troszczył.
Chłopcy skończyli jeść i rzucili się do drzwi na swobodę, gdy ich powstrzymał głos ojca.
- Jutro w nocy będę was potrzebować.
Milczenie, spojrzeli po sobie i Gaweł odparł:
- Jutro właśnie mamy noc zajętą.
Skołuba aż oderwał oczy od gazety.
- Taak, a gdzież to i czymże?
- Cudza tajemnica, nie możemy zdradzić.
- Zapewne, to chwalebne. Więc może pojutrze będą panowie wolni?
- Nie wiemy, co nam Bronka powie - wyrwał się Juda i jęknął, bo go Gaweł zdzielił pięścią
w kark.
- Ach więc to z Bronką sprawa? - badał Skołuba.
Ale nikt mu nie odpowiedział, bo cała banda wyrwała się na korytarz i zginęła w chaszczach
ogrodu.
Więc Skołuba zawołał Matysa i poczęli tajemniczo szeptać, a potem poszli w głąb domu i do˝
piero późno w noc udali się na spoczynek.
Matysowa, załatwiwszy kwestię mleczywa, drobiu, trzody, zajrzała do sypialni dzieci i spos˝
trzegła jedno puste posłanie.
Zapaliła tedy świecę i przekonała się, że brakuje Judy.
Z wielkim trudem, prośbą i groźbą rozbudziła obok śpiącego Szymona.
- Gdzie Juda?
- Przy palu męczarni! - sennym głosem odpowiedział.
- Co takiego? Gadaj do sensu.
- Zdradził tajemnicę. Musi nocować uwiązany u pala męczarni, na pastwę czarnych mrówek
i moskitów.
- Jezu Nazareński! To szatany, nie dzieci. Gdzieście go zostawili? Gadaj, bo inaczej jutro cały
dzień nie dam jeść.
- Za kanałem pod starą gruszą sapieżanką - bełkotał Szymon półsennie i zachrapał.
Matysowa poszła na poszukiwanie w towarzystwie psów i chłopca świniarka. Na jej wołanie
Juda odpowiedział płaczliwie, bo mu się czas dłużył i spać chciał.
Był istotnie uwiązany do suchego drzewa, na którego szczycie zatknięta była końska czaszka
i dwie wyschłe sowy.
- Moje sznury od bielizny - warczała Matysowa odwiązując skazańca.
- Czemuś nie uciekł, nie wołał ratunku! A to byś do rana tu zmarł! - gderała prowadząc chłopa˝
ka do domu.
- Kiedy, wedle naszego zaprzysiężenia, byłem winien! - smętnie, cicho mówił Juda. - Złożyli sąd,
przyjąłem wyrok. Tak mi się nieuważnie wymknęło słowo. Matysowa zaświadczy, że mnie sama od˝
nalazła i odwiązała.
- Et, na czysto powariowaliście! Kładź się i śpij. Powiem jutro, co o tym myślę.
Ale gdy rano wróciła z folwarku, już ani śladu nie było po chłopcach, a co najgorsza, że zabrali
z sobą Ewę i kozę.
Dziewczynkę kochała Matysowa nade wszystko, więc w wielkiej alteracji poniechawszy pilnych
robót, poczęła po ogrodzie szukać, wołać i ledwie około południa odnalazła w jakiejś napowietrznej
altanie, skleconej w czarnym starym świerku, gdzie całe towarzystwo zajmowało się fabrykacją łuków
i maczug, przy czym Matysowa przekonała się ze zgrozą, że Ewa umie już łazić po drzewach i gwiz˝
dać przeraźliwie, wkładając palce do ust.
Zabrała jednak dziewczynkę i uprowadziła ją gderząc i wstydząc. Na pożegnanie Paweł posłał
za nią strzałę, która utkwiła w czepcu, nie czyniąc zresztą wielkiej szkody, bo ostrze zrobione było
z małego ćwieczka. Gdy przyszła obiadowa pora, chłopcy zdecydowali, że będzie bezpieczniej w do˝
mu się nie pokazywać, bo sumienie mieli nieczyste i bali się, że Matys, który był bardzo przebiegły,
wymyśli coś, by im w nocnej wyprawie przeszkodzić.
Wysłali tedy Szymona, który zdobył kartofli i chleba, i posiliwszy się przesiedzieli ukryci
w gąszczach, do zmierzchu.
Wtedy Gaweł dał sygnał wymarszu. Odbyły się różne indyjskie ceremonie i wreszcie ruszyli je˝
den za drugim, w milczeniu, uzbrojeni w łuki i maczugi, zresztą bosi i w obdartych kapeluszach, i bar˝
dzo pierwotnym stroju.
Na wygonie było pusto, czółno znaleźli i popłynęli.
- Wolno mówić, ale cicho! - rozkazał Gaweł.
Naturalnie z tego pozwolenia skwapliwie skorzystał Juda.
- Wiem, co Bronka powie - szepnął. - Ona nam da do przechowania swoją klacz, bo słyszałem,
jak uradnik mówił do Matysa, że mają zabierać konie do wojska.
- To i u nas wezmą? Ot, byłoby dobrze, żeby i nas do koni wzięli. Użylibyśmy wojny, pognaliby
na kraj świata! - szepnął łapczywie Szymon.
Spojrzał na Gawła, ale ten milczał.
- Onegdaj mi mówił Florek Skowroński, że widział kozaka czternastoletniego. U nich wszyscy,
co chcą, idą do wojska - rzekłPaweł.
- To i co z tego - rzucił ostro Gaweł.
- Ano, może by i nas wzięli.
- Kto? Moskale? A nam co do nich!
Gaweł był brzydki. Nos miał zadarty, usta szerokie, oczy bez brwi, masę piegów na twarzy, ale
było coś w tej twarzy, wola i zawziętość. Bliźniaczo doń podobny Paweł różnił się wyrazem. Ten miał
wypisane na twarzy niefrasobliwe zuchwalstwo.
- Juda plecie. Właśnie Bronce w głowie kobyła. Może ona myśli partię tworzyć.
- Szwabom pomagać! - ruszył ramionami Gaweł.
- No więc co?
- Idziemy, żeby się dowiedzieć. A teraz milczeć, bo przybijamy.
Zostawili czółno w tatarakach u brzegu i szeroko, okrążywszy dwór, wszyli się w gęstwinę za˝
gajnika poza folwarkiem. Teraz należało czekać nocy, to jednak przechodziło miarę cierpliwości
chłopców i Juda zaproponował, że się nieznacznie wślizgnie do ogrodu i sprowadzi Bronkę, pozostali
zajęli się szukaniem gniazd.
Zaledwie szarzało, gdy posłyszeli wabienie kuropatwy i zbiegli się do starej sosny. Ale tam na
zwalonej kłodzie ujrzeli nie tylko Bronkę, ale i Dziada Zimę, jak nazywali matczynego ojca, pana
Melchiora Wereszyńskiego, dla którego mieli wielki respekt i trwogę.
Dziad Zima był olbrzymiego wzrostu, krzepki i prosty starzec, z brodą patriarchy i gęstą siwą
czupryną nad czołem. Spojrzał po nich bystro i rzekł:
- Stanąć na baczność!
Chłopcy zszeregowali się, wyprostowali, stuknęli bosymi piętami i patrzyli na dziada.
- Starszy o pół kroku naprzód!
Gaweł spełnił rozkaz.
- Kto jesteście?
Sekunda wahania, krew uderzyła do oczu Gawła.
- Młoda Polska! - odparł.
- Po coście tu przyszli?
- Po rozkaz.
Starzec i wyrostek patrzyli sobie w oczy z jednakim skupieniem i powagą.
- Rozkaz jest ten. Od dnia dzisiejszego przestajecie być dziećmi. Jesteście, jakeście się nazwali:
młoda Polska. Byłem od was dwa lata starszy, jakem poszedł w las z myśliwską dwururką na całą
moskiewską potęgę. Wiedzieliśmy, że nie możemy zwyciężyć, ale w naszej historii niewoli każde po˝
kolenie rzucało się w walkę bez nadziei zwycięstwa, ale by świadectwo krwią złożyć, że jeszcze Pol˝
ska nie zginęła. Polska musi zmartwychwstać, i wy tego dożyjecie. Przyszedł czas na was obowiązek
spełnić. Od dziś stajecie pod moją komendę.
Tu gorący i gadatliwy Juda nie wytrzymał.
- My też mamy dwururkę i...
Oniemiał pod wzrokiem Gawła i szturchańcem Szymona, a dziad rzekł:
- Starszy, postawisz go z tą dwururką na dwie godziny, za niesubordynację.
- Tak jest! - rzekł Gaweł.
- Przyjdzie dzień, gdy was wyprawię w pole, jak już wyprawiłem waszych braci starszych, Janka
i Kazika, którym groziła moskiewska służba. Gdy ci przyjadą do kraju z Zachodu, wy się z nimi złą˝
czycie pod jednym znakiem, teraz czeka was inna robota. Na łup jesteście oddani, na grabież wrogów,
co będą ustępować pod naciskiem drugiego wroga. Takzrządził Bóg w swej cudownej sprawiedli˝
wości. Oni siebie nawzajem zniszczą, ale i my na zniszczenie jesteśmy skazani. Kamień na kamieniu
nie zostanie z naszych siedzib, nędzarze zostaniemy na pustyni. Trzeba ratować, kryć, chronić, co jest
najcenniejsze. Jutrzejszej nocy w tajemnicy i cichości musi być zdjęty i ukryty wielki dzwon z naszego
kościoła. Czy czujecie się na siłach to zrobić?
- Zrobimy! - rzekł Gaweł.
- Rzekłeś, musi być spełnione. Samochwalstwo - zdrada! Zadanie ciężkie. Lekkomyślnie pory˝
wać się i przegrać, to wstyd! Rozumiecie?
Tu Gaweł poczerwieniał i rzekł:
- Rozumiałem, że to rozkaz.
- Tak jest. Bronka będzie z wami. Skończyłem, możecie się rozejść!
Rozprężyli się chłopcy, a dziad wydobył kapciuch z tytuniem, zapalił fajkę i już nie urzędowo
otrzymał pocałowanie w rękę i pogłaskał spocone głowy.
- Teraz narada! Jakże wszystko to zrobić.
- Trzeba dopuścić do tajemnicy Florka! - wyrwał się Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To już zrobione! - rzekła Bronka. - Na jutrzejszą noc postanowione. Robota bardzo ciężka
wobec krótkiej nocy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trzeba w dzień zacząć! - rzekł Gaweł. - My tam w dzwonnicy nieraz łapaliśmy gołębie. To
i jutro wielkie polowanie urządzim. Ludzie się pogapią i przyzwyczają się. - Mówił powoli, namyśla˝
jąc się.
0 1 72 0 3 1
- Furą się wywiezie! - dorzucił Paweł. - To żeby fura nie zwróciła uwagi, trzeba rozgadać na
rynku, że się coś kupiło u księdza czy organisty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I to zrobione! - rzekła Bronka. - Kupiłam u Skowrońskich kartofle. Florek ma je przywieźć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziadziu - ozwał się Szymon - to jeśli nam wszystko popalą, trzeba porobić lochy, pochować
broń i te stare armaty co ojciec w błotach znalazł, i miedź, i mosiądz, bo potem dla polskiego wojska
trzeba będzie broni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ukrywajcie, chrońcie i spodziewajcie się i polskich orłów na chorągwiach, i zbrojnych ułanów,
i wolności.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jak Moskale będą zmykać, można będzie paru położyć. Dwururka dobra! - zaśmiał się Pa˝
weł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jakże to! Z ukrycia do uciekającego będziesz strzelał?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A oni tak nie robili?
0 1 72 0 3 1
- Oni to nie my! Daj pokój, na nich idzie dzień pokuty i kary, a nam policzone dni ucisku. No,
chodźcie na wieczerzę. Zanocujecie, jutro rano do dzieła.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Dwór w Muraszniku stary, odwieczny, szeroko był rozbudowany, tonął w sadach i starych li˝
pach, tworząc olbrzymi bukiet drzew wśród płaszczyzny piaszczysto-błotnej. Dom sam, za Sasów
stawiany, niski, murowany, z łamanym dachem, dużo burz krajowych przetrwał, a trzymał się krzep˝
ko, jak i właściciel.
0 1 72 0 3 1
Pan Melchior jako siedemnastoletni chłopak odbył powstanie, cudem uniknął Sybiru, ożenił się
młodo z kuzynką, która się chowała z nim razem pod opieką matki, i wiek zbył na tej ziemi, trzymając
się z dala i od ludzi, i od świata. Gospodarzył, chował bydło i stadninę, niebogaty był, ale długów nie
miał. Gdy dorósł mu syn, ożenił go, a sam z żoną osiadł na awulsie (awuls - niewielki folwark, zwykle
bez włościan) w lesie, na dożywociu, jak sobie roił.
0 1 72 0 3 1
Ale oto pewnej wiosny syn z żoną utonął, przeprawiając się przez niepewne lody, i starzy wróci˝
li do Murasznika do trojga
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
sierot-wnucząt.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co się to życie na mnie uwzięło, że je na powrót muszę odbywać, wtakiej żałości! - poskarżył
się Wereszyński żonie i z powrotem zaczął gospodarzyć, biedować, harować i roić.
Bo stary był i pozostał romantykiem i marzycielem, i takim zaciekłym szowinistą Polakiem, że
wreszcie został powaśnionym ze znajomymi i sąsiadami, i osamotnionym nawet w rodzinie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W Muraszniku mało i rzadko kto bywał.
Obywatelstwo, zajęte materialnymi sprawami i ciasnymi stosunkami partykularza, (partykularz -
głucha prowincja, zaścianek) nie miało co robić w domu, gdzie gospodarz nie pozwolił grać w karty,
nie miał wódki ni wina, nie sprawiał przyjęć świątecznych i imieninowych, nie handlował końmi,
a każdemu mówił bez ogródki swój sąd i krytykę. "Dość powiedzieć jakie nudy i męka w tym Mu˝
raszniku, kiedy córka zdecydowała się wyjść za mąż za tego okropnego Skołubę" - mawiano omijając
Murasznik jak zadżumiony. Skołuba nie czynił wyjątku, bywał rzadko i każda bytność kończyła się za˝
jadłą kłótnią o przekonania polityczne i obowiązki obywatelskie. Wereszyński nie znosił jego zachwy˝
tu dla Niemców i zaniedbania gospodarstwa, które nazywał zbrodnią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyńska, kobieta anielskiego spokoju i dobroci, troskała się najbardziej o wnuków. Skołu˝
biaki, jak tę czeredę nazywali wszyscy w okolicy, jej konszachtom z Matysową zawdzięczali odzież
i bieliznę, naukę pacierza i katechizmu, opiekę w chorobie i kalectwach.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skołuba, z powołania uczony i zbieracz, rad był z tego urządzenia i z teściową utrzymywał
zgodny stosunek, a chłopcy przylatywali do babki na piechotę, zwierzając jej swe sprawy i potrzeby.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I teraz, gdy ich spotkała na ganku domu, rzucili się
0 1 72 0 3 1
z demonstracyjnym powitaniem, szturchając ją w zapale swymi łukami i maczugami.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Boże, jacyście znowu obdarci! - biadała.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- My doprawdy nie drzemy, to tak samo się robi - tłumaczył się Juda. - Ale latem to głupstwo.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A Ewa? Co porabia?
0 1 72 0 3 1
- Kozę ma - pochwalili się. - Zresztą, gdzie się Ewa ma obedrzeć, kiedy Matysowa jej pilnuje
jak królewny. My za nią nie bierzemy na siebie odpowiedzialności.
0 1 72 0 3 1
- Dzięki Bogu! - mruknął Wereszyński. - No, siadajcie do kolacji. A jakże wam idzie nauka
niemieckiego?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Oj, to cała bieda! Ojciec każe uczyć się na pamięć wierszy i pisać całe stronice tłumaczeń. I nie
sposób mu dogodzić. Napisze na górze: "Das Schaf hat ein Kind" a jak my piszemy: "Szafa ma dziec˝
ko" - powiada, żeśmy szlacheckie kretyny! Kto jest w stanie spamiętać, że "szafa" ma być po szwabs˝
ku "owca", a znowu "szafa" trzeba pamiętać, że po szwabsku jest ten "szaf', a słowik - ta słowika.
W głowie się robi taki zamęt, że człowiek z tej nauki co dzień głupszy!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A rozumiecie, co deklamujecie?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niby treść ojciec opowiada, ale to się zapomina i gada się na pamięć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, powiedzcie cośkolwiek.
0 1 72 0 3 1
- Juda najlepiej umie, gadaj, Juda.
0 1 72 0 3 1
Juda się zamyślił, podrapał się w głowę, pociągnął nosem i zaczął coś recytować bardzo prędko,
ale i bardzo krótko, bo utknął i po paru próbach niefortunnych zapchał sobie usta kartoflem.
0 1 72 0 3 1
Bronka parsknęła śmiechem i zawtórowali jej chłopcy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co to miało być? - spytał dziad.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie pamiętam! - przyznał się Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, może Niemcy zrozumieją! - rzekła spokojnie Wereszyńska, dokładając chłopcom na tale˝
rze jajecznicy i kartofli, i patrząc zlitością na ich wygłodzenie. A po kolacji zabrała ich z sobą i zajęła
się reparacją i uzupełnieniem garderoby, a potem położono ich spać w salce na sianie.
0 1 72 0 3 1
- Gorzej od sierot podrzutków! - warczał Wereszyński. - Żebyż to starsze, ale w tym wieku to
się zdeprawuje zupełnie w tych czasach, co nas czekają.
0 1 72 0 3 1
- Dopilnujemy! A zresztą eleganccy Rupejkowie ani Sielużyccy w wacie chowani nie uratują
Floriana! - rzekła Bronka.
- O, ty gotowaś z nimi razem udawać Indian lub Kawalerów Ciemności i w głębi duszy ty się
cieszysz na wszelkie awantury, żadnego nie mając pojęcia o grozie!
- Będziemy czuć, że się żyje! - zaśmiała się zuchwale Bronka.
0 1 72 0 3 1
O świcie chłopcy ulotnili się bez pożegnania, a po południu Bronka poszła do miasteczka, jak co
dzień, ze zwitkiem nut do śpiewu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Starzy Wereszczyńscy po kolacji zostali na ganku, on paląc bezustannie fajkę, ona przesuwając
w palcach ziarna różańca. Nie mówili nic, tak zżyci i siebie rozumiejący, że słowa były zbyteczne.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zapadł mrok, wreszcie jasna noc majowa i nagle Wereszyński rzekł:
- Dziwnie jasno w stronie miasteczka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To jeszcze zachód nie zgasł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, to pożar.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zerwali się i poszli w głąb ogrodu, gdzie był widok otwarty. Zorientował się Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To na końcu Mieszczańskiej ulicy nad jeziorem. Tam są jatki. Kościół bezpieczny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pozostali o płot wsparci, zapatrzeni, zadumani, może przypominając różne pożary, które znieśli
przez długie lata gospodarki, gdy wtem zza płotu ktoś ich po rusińsku pozdrowił i chłop średnich lat
poufale oparł się o płot i zaczął krzesać ogień do fajki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A to żydowska łaźnia się pali! - rzekł obojętnie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Byłeś tam, Semenie?
0 1 72 0 3 1
- Chodziłem aż na wygon kobyły szukać, to stamtąd widać jak na dłoni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To ci jeszcze siwej nie zabrali?
0 1 72 0 3 1
- Schowałem, póki co. Uradnik prosię dostał, to milczy.
0 1 72 0 3 1
- U mnie tylko ślepe i kulawe zostawili.
0 1 72 0 3 1
Zaśmiał się chłop.
0 1 72 0 3 1
- U pana żadnej chytrości nie ma. Pan Horehlad zdał wszystkie ślepe i kulawe, a teraz u "bie˝
żeńców" za bezcen kupuje i na drugiej mobilizacji dobrze zarobi. Teraz kto chce, to może pieniędzy
worek nabrać. Ot i w dzwony biją, coś drugiego się zajęło - dodał na łunę patrząc.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Na gorsze będziemy patrzeć! - rzekł Wereszyński.
0 1 72 0 3 1
- Myśli pan, że wojna do nas przyjdzie. To Germańce wszystkie w naszych błotach się potopią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To proście Boga o deszcze, bo jak jest albo tak potrwa, to i błota nie obronią.
Chłop umilkł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie daj Boże, pan w złą chwilę wyrzecze - rzekł po chwili. - To i siwej nie uratuję! Dobranoc
panom!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I zniknął w łanie żyta.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A oni stali wpatrzeni, wsłuchani.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nasze dzwony biją, ale jakoś dziwnie, bezładnie. Co się tam dzieje!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bośmy bardzo nieopatrznie dzieci wysłali - stęknęła Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kiedy u nas inaczej się dzieje! Zawsze dzieci idą, dzieci giną, dzieci się marnują. I tak nigdy
dojrzeć nie możemy! - gorzko westchnął Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Słuchali, drżący, dzwonów. Cerkiewne biły równo, hałaśliwie, spiesznie; kościelne urywanie,
w odstępach, wreszcie zupełnie zmilkły, ale w chórze ich nie było głosu Floriana, ani razu nie prze˝
mówił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pożar wykwitł na niebo chmurą dymu, a na tle płomieni rysowała się czarna plama kościoła.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zdjęli - nie zdjęli! - targała trwoga dusze starych, że dzwoniło im w uszach, czerwone płatki
mąciły oczy.
0 1 72 0 3 1
Godziny mijały, pożar przygasał, umilkła cerkiew, na wschodzie jaśniał świt. Wereszyński się
przeżegnał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co się miało stać, to się już stało. Wracajmy cichaczem do domu, niż służba się zbudzi. Bron˝
ka coś wymyśli na swe wytłumaczenie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jeśli ich przyłapali?
- Kto się w opiekę poda Panu swemu! - zaintonował z cicha stary, i z tym szeptem wnurzyli się
w gąszcze sadu.
A w kwadrans potem przez bramę weszła na podwórze Bronka zamoczona po kolana i z ko˝
białką w ręku, i zaśmiała się w zdziwione oczy nocnego stróża, który brał na łańcuch Madeja i Borutę.
- A tom użyła. Patrzaj, Hnat, jakieśmy jazie dostali w Jurahwie.
- A z kimże panienka pływała?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Z chłopcami pana Skołuby. Całą noc.
- A jazie jak kabany! - zachwycał się Poleszuk, rybak z krwi i kości.
- Oddaj je w kuchni. Ja się prześpię.
Weszła do domu, wprost do pokoju dziadków, obejrzała się i rzekła salutując dziada:
- Melduję posłusznie, rozkaz spełniony!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I śmiała się okrutną ochotą i zapałem, a potem słysząc kroki służącego w korytarzu prysła do
swej sypialni.
0 1 72 0 3 1
Przy śniadaniu szeroko opowiedziała wyprawę na jazie, a szczegółową opowieść pożaru i trwo˝
gi w miasteczku przywiózł dopiero pan Michał Horehlad, rzadki gość, który nie mógł się powstrzy˝
mać, aby jadąc pod bramą Murasznika nie wstąpić z plotką.
0 1 72 0 3 1
- A to Żydki miały noc niespokojną! Widzieli państwo łunę? Nie wiadomo skąd i jak zapaliła się
"mykwa", przeniosło na "bydłobójnię", cud, że nie wpadło dalej. Ale gwałt, wszystkie bety na ogro˝
dach, nawet pop się pakował. Byłem rano u księdza, ale wczoraj wyjechał do dziekana i jeszcze nie
wrócił. Prystaw robi śledztwo, bo to wygląda na podpalenie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Musieli mocno przed szabasem napalić i belka się zatliła. Ja już pamiętam trzy pożary "myk˝
wy"! - rzekł obojętnie Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A wiedzą państwo? W gazetach niewyraźnie.
- No, no, jeszcze potrwa parę miesięcy.
- Myśli pan, że pokój zawrą? Szwaby zawzięte.
- Myślę, że nam to wszystko obojętne.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Przecie pan z kimś trzyma.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Z Japonią! - niecierpliwie rzucił stary.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zawsze wolę wroga znajomego i starego, jak nowego. Od tych można coś dostać, a tamten
pięć skór zedrze.
0 1 72 0 3 1
- Wcale nie wybieram między wrogami. Czekam, żeby obu diabli wzięli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I nas z nimi razem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wypróżniwszy torbę plotek i nowin, Horehlad ruszył ku domowi, ale po drodze wstąpił do Sko˝
łuby.
Znalazł rodzinę w jadalni, gdzie zamiast obiadu na stole leżały książki i papiery, i siedzieli
wszyscy chłopcy z nosami nad dyktandem.
Skołuba w nieodzownym watowanym tołubie chodził po pokoju i dyktował:
"Zu Aachen in seiner Kaiserpracht
Im alterthmlichen Saale,
Sass Knigs Rudolf heilige Macht
Beim festlichen Krnungsmable."
Chłopcy na widok gościa zerwali się, gotowi prysnąć na swobodę, ale ojciec rzekł:
- Panowie zechcą przepisywać tłumaczenie.
Sięgnęli tedy po inne zeszyty i zaczęli pracowicie przepisywać.
"Das Schaf hat ein Kind - Szaf ma dziecko."
Zapamiętali coś, że szafa po niemiecku jest rodzaju męskiego.
Horehlad spojrzał z uśmiechem po oberwusach i rzekł:
- Sąsiad już przygotowuje swe latorośle do służby niemieckiej.
- A tak. Może raczą wziąć choć na pucybutów.
- Więc niezawodnie tu przyjdą?
- Tu! Oni pójdą do Moskwy.
- Napoleon uciekał jak niepyszny.
- Napoleon nie był Hindenburgiem.
- No, no. Może sąsiad już i Aleksandra Macedońskiego przekreśli.
- Nie potrzebuję przekreślać. Historia to beze mnie zrobi.
- Hindenburg też może kark skręcić.
- Hindenburg to Germania, a Germanii nie przekreśli historia. To potęga granitowa.
Tu znad zeszytu podniósł nos Juda i niespodzianie się odezwał:
- Tato wie, że Arnold Tkacz dał wczoraj w zęby pisarzowi za to, że go Szwabem nazwał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wyrwasy Judy były zawsze spontaniczne.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Do czego to przyszyć? - wrzasnął Skołuba.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie wiem! Tak mi do głowy strzeliło! - skonfundował się chłopak.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie wiesz, to ci wyjaśnię. Gadanie bez składu i logiki, co ślina do gęby przyniesie, to leży
w charakterze Polaka czyli głupca, którym jesteś. A Arnold, od pradziada żyjąc w tym kraju, oddycha˝
jąc polskimi fegocytami, nabrał w krew polskiej głupoty i tyle.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, no, ja to inaczej rozumiem - zaśmiał się Horehlad. - Arnold się boi rugów wojennych, ale
jakby Szwaby przyszły, odnajdzie swe rodowe tradycje.
- Wracam mu honor, jeśli tak będzie.
- To i ja nie taki głupi! - mruknął Juda do Szymona.
- Wlazł na gruszkę, jadł pietruszkę - odparł Szymon.
Gaweł nie słuchał, co się wokoło działo, i drżącymi palcami kreśląc fantastyczne hieroglify, myś˝
lał o swym raporcie. To bladł, to czerwieniał w jakiejś wewnętrznej walce w złości na samego siebie
za wahanie, skrupuły. Powtarzał sobie słowa raportu i urywał: tyle należy powiedzieć, dalej nic. A jeś˝
li dziad zada pytanie?
0 1 72 0 3 1
Pot występował na skronie, niesfornie biło serce.
0 1 72 0 3 1
Musiał się kogoś poradzić, ale kogo? Kto tu wie, co żołnierz czynić powinien wobec zwierzch˝
ności. Wreszcie, niezdolny do dalszego przymusu, zerknął na zegar, na ojca zajętego rozmową z goś˝
ciem, szepnął coś do Pawła i nieznacznie ku drzwiom się wyślizgnął. Skołuba był zatokowany jak cie˝
trzew i nic nie uważał.
0 1 72 0 3 1
Gaweł wpadł w chaszcze, na wygon, do czółna i popłynął do Murasznika.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Znalazł dziada przy bronowaniu kartofli, więc wpadł do ogrodu i wyszukał Bronkę zajętą na
warzywniku.
0 1 72 0 3 1
- Przyszedłem z raportem! - szepnął. - Ale musiałaś już wszystko opowiedzieć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie. Dziad chce słyszeć od ciebie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gaweł podrapał się palcem lewej nogi w prawą łydkę, pożuł zajadleparę liści i powiedział:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Właściwie wszystkiego szczegółowo nie mówi się w wojskowym raporcie. Powiem, jakeśmy
ściągali, ładowali i tyle.
0 1 72 0 3 1
- No pewnie! A cóż więcej? - Spojrzała nań bystro.
0 1 72 0 3 1
- Pożar to już nie nasza rzecz?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka zdumiała, wzięła go za ramię.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jak to? Chybaś sam podpalił!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co znowu! Tak pytam! To nam bardzo pomogło! Ale nie będę plótł, jak Juda, co nie należy do
rzeczy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, jeśliś nie podpalił, to nie masz co wspominać. Ot, dziad z pola wraca! Idź!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyński usiadł w ustronnej grabowej altance i widocznie czekał.
0 1 72 0 3 1
Gaweł stanął przed nim w służbowej postawie i czuł, jak go jakaś duchowa pięść dławi za gard˝
ło.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Raport!
Odchrząknął Gaweł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rozkaz spełniony. Dzwon "Florian" zdjęty, zładowany na furę i wywieziony szczęśliwie
z miasteczka. Ukrył go Florek Skowroński w sobie tylko wiadomym miejscu. Na szczyt wieży, na
miejsce Floriana wciągnięto dzwon średni, a dwa mniejsze zawieszono niżej.
0 1 72 0 3 1
- Jakże się wszystko odbyło? Nikt nie podpatrzył, nie zdradzi?
- W dzień, pod pozorem łapania gołębi, założyliśmy bloki, sznury, okręciliśmy serca, nawet
spuściliśmy mniejsze, żeby drogę dla Floriana uczynić. Było nas przy robocie czterech, Bronka
i wszyscy Skowrońscy, razem dziewięć osób. Najgorsza część pracy wypadła na noc i nie wiem, jak
by się powiodło, żeby nie pożar. Ale wtedy całe miasteczko opustoszało, spuściliśmy Floriana wprost
na wóz, który wsunęliśmy do dzwonnicy wyjąwszy odrzwia. Nakryliśmy go słomą i workami, i Florek
wywiózł. My tymczasem wciągaliśmy pozostałe i dzwoniliśmy na trwogę. Wreszcie wstawiliśmy od˝
rzwia na miejsce i popłynęliśmy niby na rybę, a że mieliśmy onegdaj złapaną, oddaliśmy Bronce.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I to wszystko? Skończyłeś?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gaweł się zająknął.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tak jest.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyński oczu z niego nie spuszczał.
0 1 72 0 3 1
- A jakże to było z tym pożarem? Nie wiesz?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Chłopak zmienił się na twarzy, otworzył usta, czerwony był jak upiór.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Może kto podpalił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale nie wiesz kto?
0 1 72 0 3 1
Długa chwila milczenia. Raptem Gaweł się przemógł, wyprostował, w oczach błysło mu stalową
klingą i twardo rzekł:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja!
0 1 72 0 3 1
Wereszyński wstał.
0 1 72 0 3 1
- Skończyłeś raport, jak się żołnierzowi przed zwierzchnością należy.
0 1 72 0 3 1
- Czułem, że inaczej rozkazu nie spełnimy. Wtedy się nie wahałem, potem strach mnie męczył.
Chciałem zataić, ale kłamać też wstyd. Niech się dzieje, co chce.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Więcej o tym ani mów, ani myśl. Postaram się mieszczanom stratę wyrównać. Sprawa skoń˝
czona. Zrobiliśmy, co do nas należało. Przyślij mi Florka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gaweł salutował, zawrócił na pięcie i odszedł. I oto uczuł się nagle dorosłym.
0 1 72 0 3 1
Wieczorem zjawił się Florek Skowroński, ale ten miał inny system. Na zapytanie, co się stało
z dzwonem, popatrzał na Wereszyńskiego głupkowato i odparł:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- O żadnym dzwonie nic nie wiem.
0 1 72 0 3 1
Zaśmiał się stary.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No dobrze, dobrze. Bylebyś każdemu i w każdej okazji tak rzekł. Kozackie pletnie rozwiązują
języki, to sobie dobrze zapamiętaj, i jak byś się bał bólu, to zmykaj w łozy.
0 1 72 0 3 1
Ale Florek nie odchodził i spytał:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Czy to prawda, że mają znowu konie brać? Bo ja sobie poprzysięgłem dereszki nie dać. Od
źrebięcia sieroty wychowałem! Nie dam.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trudno będzie. Żywe stworzenie - nie zakopiesz w bagnie lub piasku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- U pana, na awulsie, dobre schówki są.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Podpatrzy leśnik Iwan i wyda.
0 1 72 0 3 1
- Najgorzej ta susza! Ale ja spróbuję. Pan pozwala?
- I owszem. To kąt zatracony.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Florek się pożegnał. Był to chłopak niesłychanie powolny i mrukliwy, popychadło domowe
i urągowisko proboszcza, któremu usługiwał w domu i kościele. Nikt nie badał, co się kryło za niskim
czołem i pod płową strzechą włosów, i co żyło w bladoniebieskich, głęboko osadzonych oczach.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy odszedł z ganku, przeszukał ogród i znalazł Bronkę w inspektach. Podparł plecami słup
ogrodzenia i długo milczał, a ona też nie zwracała nań uwagi, zajęta tyczeniem grzędy grochu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mógłbyś mi tyczki podawać! - zawołała wreszcie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kiedy głowę mam pełną myśli i kłopotu, i nie mogę nic robić.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Aha, toś taki leń ze strachu, od roboty myśli by z głowy ci nie wypadły.
0 1 72 0 3 1
- Panienka może myśleć i robić, a ja nie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To możesz chyba myśleć i gadać!
0 1 72 0 3 1
- Trudno. Jak mi kto co powie, to zapamiętam i powtórzę, ale swoich myśli to nie potrafię wy˝
gadać. Nawet zrobić po myśli to łatwiej jak wygadać.
0 1 72 0 3 1
- Cóż myślisz zrobić?
0 1 72 0 3 1
- Myślę umrzeć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co?
0 1 72 0 3 1
- Miałem od chłopców z Czarnego Jeziora książkę, Szymon na strychu znalazł, ale myszy bar˝
dzo popsuły. To tam było, że jeden człowiek umyślnie umarł.
0 1 72 0 3 1
- Jak to? Zastrzelił się, czy powiesił?
0 1 72 0 3 1
- Nie, schował się, bo miał sekret!
0 1 72 0 3 1
Widocznie Bronka miała wprawę w rozświetlaniu mętnych myśli Florka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Aha, chcesz się schować z dereszką? No, ale u nas nie ma lochów po zamczyskach ani jaskiń
w górach, zresztą dereszka nie kawał metalu lub beczka z wódką.
0 1 72 0 3 1
- Zawsze popróbować trzeba. Panienka będzie rozumieć, co się stało, jak ja zginę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I rodziców uspokoję. Dobrze, ale czekaj z tą śmiercią, aż nastąpi wielkie zamieszanie.
0 1 72 0 3 1
- Jak będzie końska mobilizacja! - zdecydował.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Odsapnął Florek, zaczął pomagać przy tyczeniu grochu i więcej słowa nie rzekł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ale nagły postrach, który padł na kraj, uspokoił się chwilowo i piękny czerwiec rozpoczął się
jak co roku pogodnymi sianokosami. Ludność rozpełzła się po dalekich łąkach, miasteczko tonęło
w martwej drzemce, na polach wysypało się żyto, poczerniały kartofle, robota szła normalnie, szyko˝
wał się świetny urodzaj.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Z dalekiego teatru wojny dochodziły tylko gazeciarskie wieści i po troszę nadzieja, że przecie
w te zakąty groza nie dojdzie, zaczynała krzepić mieszkańców, a gnębić starego Wereszyńskiego. Nie
cieszyła goani uspakajała cisza. W późne wieczory wychodził za ogród, patrzał na zachód i mówił do
żony:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziwne słońce w tym roku i dziwna pogoda. W powietrzu jest jakby duszność, jakby opar
dymu. Deszczu nie ma, a chmury rude, jakby gradowe, i zachody krwawe. Coś idzie!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wreszcie któregoś dnia trawiony niepokojem wysłał Bronkę do Warszawy.
0 1 72 0 3 1
Zabawiła dni parę i przywiozła groźne wieści popłochu, jaki ogarnął Kongresówkę. Z dalszych
okolic i z Warszawy trwożliwi wysyłali do Rosji cenniejsze mienie, zarodowe obory i stajnie, sami go˝
towi też do wyjazdu.
0 1 72 0 3 1
Fala Niemców zwycięsko deptała na pięty rosyjskiej armii, ale miano nadzieję przed Warszawą
napór wstrzymać. Zresztą za Wisłą stały niezdobyte fortece z Brześciem na czele, który na gwałt
umacniano.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Na wieść o powrocie Bronki z Warszawy zjawili się w Muraszniku sąsiedzi: Horehlad, młody
Rupejko i Sielużycka wdowa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Byli to prawie już autochtoni, tak dawno w swych błotach i piaskach siedzieli, mało o Koronie
wiedząc i mało czując z nią wspólnoty. Mówili po polsku, wyznawali katolicyzm, płacili kontrybucję
za powstanie, młodzież, szczególnie żeńską, posyłali do warszawskich szkół, zresztą zajęci byli gos˝
podarstwem i interesami osobistymi. Jednakże na wieść o wywożeniu mienia do Rosji wszyscy się
oburzyli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To dziadów i ojców nahajkami tam gnali, a oni dobrowolnie tam jadą! - wołała Sielużycka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- My byśmy się nie ruszyli! - twierdził Horehlad.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A choćby Niemcy i tu przyszli, co nam grozi. Jesteśmy neutralni.
0 1 72 0 3 1
Rupejko zdania nie wyrażał. Od dawna kochał się w Bronce i rad był okazji rozmowy, bo rodzi˝
ce nieradzi widzieli bywanie w Muraszniku, gdyż skoligaceni z arystokracją, zaledwie uznawali Were˝
szyńskich jako ród, a stary Rupejko był marszałkiem i realistą, i Wereszyńskiego nazywał starym idio˝
tą i awanturnikiem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Stojąc w oknie, młodzi rozmawiali o muzyce i sztuce, przy czym Bronka dość lekko traktowała
adoratora, a wszelkie zwroty osobiste zbywała drwiącym uśmiechem, aż wreszcie rzekła dość niecier˝
pliwie:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pana tu przysłano na radę obywatelską, a pan nawet nie słucha, o czym rajcują.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Rupejko uśmiechnął się lekko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mój ojciec rady nie potrzebuje i nie boi się ani Moskali, ani Niemców. Przyjechałem z własnej
i nieprzymuszonej woli spytać, czy państwu w czym pomóc nie możemy.
0 1 72 0 3 1
- Owszem. Niech mi pan prześle list do braci, co służą we Francji - odparła ironicznie. - Bo sto˝
sunki ma rodzina pana pewnie i u koalicji na zachodzie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dlaczegóż by nie - odparł spokojnie. - Załatwię to nawet osobiście.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Spojrzała nań zdziwiona.
Uśmiechnął się zimno. Jego wąska twarz wygolona, blada, jakby zamrożona, miała zwykle wy˝
raz szyderczy.
- Mówię tylko do pani i dla pani. Za parę dni wyjeżdżam do Paryża i list doręczę. Chciałem się
właśnie pożegnać.
0 1 72 0 3 1
Spotkali się chwilę oczami.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tegom się nie spodziewała!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja także, ale człowiek najmniej wie o sobie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I pan tam wstąpi do wojska. Przecie ojciec pana jest stronnikiem centralnych.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Uchodzi w kraju za stronnika Rosji. Był przecie marszałkiem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No więc co to znaczy?
0 1 72 0 3 1
- Zostawiam pani zagadkę do rozwiązania. Voici le loup - cherchez le meneur. (Voici le loup... -
po fr. - oto wilk - szukaj przewodnikastada.) Pojutrze jadąc na kolej wstąpię po list.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ukłonił się i zaczął się żegnać z resztą towarzystwa.
0 1 72 0 3 1
Bronka wyszła do swego pokoju i drgnęła. Wtulony w fotel u okna z gazetą w ręku siedział
Skołuba.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Skąd się wuj tu znalazł?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Przez kuchnię i korytarz - mruknął.
0 1 72 0 3 1
- Niechże się wuj ukaże w salonie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Po co? Słyszę i stąd głupoty, co gadają. Gęsi też gęgają i żaby rechcą w błocie. Przywiozłaś co
więcej gazet, to daj.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy mu przyniosła stos bibuły, dodał:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A ten twój Rupejko, ucharakteryzowany na Anglika, niech nie rozpowiada o swej fudze, bo
jak Niemcy przyjdą, Horehlad donos da do pierwszego lejtnanta i stary się nie wymiga od zakładnict˝
wa.
- Po pierwsze nie ma żadnego mojego Rupejki, a po drugie niechże wuj takich ohyd nie rzuca
na współobywatela! - żachnęła się ostro.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, no, niech ci nie kipi koroniarska krew.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co? Ja mam być koroniarka! To znowu co nowego?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Wcale nie nowego, ale bardzo stare. Wyście tu przyszli z Korony.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W szesnastym wieku.
0 1 72 0 3 1
- Choćby i w dziesiątym, wszystko jedno. Żydy jeszcze dawniej przyszli. Krew krwią zostanie,
a wy Mazurami. Wleźliście między nas i zakaziliście.
0 1 72 0 3 1
- Czym? - zawołała czerwona jak rak.
0 1 72 0 3 1
- Ot, właśnie gorączką! Wszystkie węgierskie wino, coście pili, w krew wam weszło, żeście
nigdy nie trzeźwi, polska krew!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A wuj co jest innego?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja jestem tutejszy, Poleszuk, z rybią krwią i zdrowym chłopskim sensem. Mój praszczur tu
siedział w błocie, dziegieć pędził, rybę suszył, łozę plótł na buty i o nic i nikogo nie dbał. Całe nie˝
szczęście, żeście tu wleźli. Diabeł w worku was do piekła niósł, ale szelmy worek przegryźli i koło
Czerska na ziemię powypadali, a potem się rozpełzli na karę boską tutejszego kraju.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To po cóż wuj swe pokolenie zdradził ożenkiem? Było Horehladównę wziąć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A właśnie! Spytaj się twego Rupejki, po co leci po śmierć do Francji. Budrysy, idioty! Zaprze˝
paścili Polaki i nasze rody, i kraj. Cała nadzieja, że Niemcy ład zaprowadzą. Będą musieli Mazury gę˝
by stulić i słuchać, i polityka głupia się skończy.
0 1 72 0 3 1
Bronka zabrała gazety i skierowała się do salonu.
0 1 72 0 3 1
- Gazety! - wrzasnął Skołuba.
0 1 72 0 3 1
- Nie dam! To są gazety polskie, polityka polska, myśli i uczucia polskie. Wuj niech czyta "No˝
woje Wremia" czekając na "Norddeutsche Allgemeine Zeitung".
- Owszem, owszem. To jest właśnie polska swoboda zdania. Endecka tolerancja! Możesz być
pewna, że byle Niemcy przyszli, gazety polskiej do rąk nie wezmę.
- Bo je pewnie zamkną.
- A dałby to Pan Bóg. Nie będą się błotem obrzucać wzajemnie te patrioty Polaki, co tak oj˝
czyznę kochają, że ją rozszarpują jak stado wilków łosia! Żegnam cię.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ale ona objęła go za szyję, wtłoczyła z powrotem w fotel i zasypała gazetami.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Warcząc otworzył arkusz, a ona śmiejąc się rzekła:
0 1 72 0 3 1
- Może by wuja ostrzyc, bo jak tak dalej czupryna rość będzie, może się kołtun poleszucki zwi˝
nąć, a wuj wie, że po niemiecku to się zowie Weichselzopf i gotowa etykieta na Polaka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Idź mi z oczu, sroko!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Idę, bo goście się ruszają do odwrotu. Wie wuj, że Horehlad bardzo nadskakuje Sielużyckiej.
Czy to będzie mariaż po wuja myśli?
- Ty pilnuj, żeby ci nie zbałamucił przyjaciółki, pięknej Łusi Skowrońskiej.
0 1 72 0 3 1
- Czymże ją ma zbałamucić? Nie urodą, bo podobny do żydowskiego kozła, nie szerokim ges˝
tem, bo nawet landrynki nie ofiaruje. A jakby zanadto asystował, potraktuje go Skowrońska ceber˝
kiem pomyj. Niech mu to wuj powie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano myślę, że wuj jest powiernikiem kawalerów powiatowych, a raczej parafialnych. Po Ru˝
pejce Horehlad. A może wuj sam zamyśla o Sabince Horehladównie.
0 1 72 0 3 1
Skołuba porwał się z fotela.
0 1 72 0 3 1
- Ty jesteś, ty jesteś pyskata Mazurka - wrzasnął, ale Bronka już była za drzwiami, a w salonie
rozlegał się ruch pożegnalny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skołuba chciał się też wycofać, ale wszedł stary Wereszyński.
0 1 72 0 3 1
- Aha jesteś! To dobrze - rzekł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziwna rzecz! Ojciec rad, że jestem - mruknął Skołuba, z żalem odkładając gazety.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Czy to prawda, co chłopy prawią, że twoje chłopcy z wiejskimi urwisami wykradają rybę ry˝
bakowi dzierżawcy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Skądże mam wiedzieć. Mnie do spółki nie przyjmują.
0 1 72 0 3 1
- Jeżeli nie masz żadnej władzy i powagi, to się spodziewaj zobaczyć ich w areszcie. Rybak już
zaalarmował policję.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I ojciec myśli, że ten pijanica uradnik złapie i przytrzyma tych szubieniczników.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ależ człowieku, zastanów się, co gadasz. Toć nie chodzi o złapanie, ale o sam fakt. Toć oni
kradną!
0 1 72 0 3 1
- Oni nie kradną, właśnie to sęk. Oni łby nastawiają za chłopów, a te chamy rybę zabierają
i sprzedają. Ojciec się oburza, a oni są typowi Polacy. Dla każdego łajdaka pracują i za każdego spry˝
ciarza w skórę biorą. Trudno, niech biorą, to leży w krwi i tradycji. Ja nic na to nie poradzę. A zresztą
jak oni z Bronką urządzają jakieś nocne wyprawy, może też co kradną, ja w to nie wglądam.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziwne zestawienie.
0 1 72 0 3 1
- Nie zestwiam, tylko fakt stwierdzam i przypominam ojcu, że jezioro, ryby, lasy i pola, teraz
rządowe, zostały skonfiskowane franciszkanom przez Moskali wraz z całą Polską. Ojciec, protestując
przeciw temu, strzelał do Bogu ducha winnych sołdatów, a te smarkacze zabierają ryby kacapa dzier˝
żawcy. Jak dorosną - gotowe powstańcy!
0 1 72 0 3 1
- Jak dorosną, będą dzikie chamy i bandyty. W każdym razie stanowczo żądam, żebyś małą nam
tu oddał, bo przy tym wychowaniu dla dziewczyny nie ma miejsca.
0 1 72 0 3 1
- Małej Matysowa pilnuje.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trochę niedostateczna wychowawczyni dla dwunastoletniej dziewczynki.
0 1 72 0 3 1
- Jestem zwolennikiem koedukacji. Ale jak ojciec chce, proszę ją zabrać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Chciałem cię też spytać, czyś ukrył swoje zbiory, te armatki kozackie, broń starą, papiery. Go˝
toweś to zostawić na łup swych idealnych Szwabów pomimo wieści, jak urządzili Belgię.
0 1 72 0 3 1
- No, nie gorzej, jak Moskale Prusy, z tą różnicą, że z Belgii wywieźli, a w Prusach dzicz wszys˝
tko zniszczyła. Ale co do moich zbiorów, to bezpieczne. Część sam schowałem, a resztę chłopcy mi
wykradli i rozwlekli. Twierdzili, że dziad im tak rozkazał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zmilczał Wereszyński, a Skołuba triumfująco się uśmiechnął i potrząsając gazetą rzekł:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Idą Niemcy, idą. Za parę miesięcy będziemy poddani Wilhelma.
0 1 72 0 3 1
- Nie poddani, okupowani przez Wilhelma.
0 1 72 0 3 1
- Wszystko jedno. Moskale już ich stąd nie wyprą.
0 1 72 0 3 1
- Ale my!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co, znowu powstanie! - chwycił się za głowę Skołuba.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I to nie! Czasy się dopełnią. Przepowiednie Wernyhory i Św. Andrzeja Boboli się ziszczą.
0 1 72 0 3 1
Skołuba nie chciał przeczyć, wprost lenił się na próżno dysputować ze starym, zresztą pilno mu
było do czytania.
0 1 72 0 3 1
Przyszedł mu też sukurs w osobie Bronki, która wetknęła głowę przez okno i krzyknęła:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziadku, rój wyszedł.
0 1 72 0 3 1
Stary z młodzieńczą żywością ruszył na ganek, do ogrodu, i Skołuba z odsapnięciem ulgi zatopił
się w gazetach.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Daleko, jeszcze bardzo daleko zdawała się groza wojny od tego zapadłego kraju i ludzi zajętych
kosowicą, pasieniem licznych stad bydła, rójką mnogich pszczół i rybołówstwem.
0 1 72 0 3 1
0 1 72 0 3 1
Rozdział II
0 1 72 0 3 1
0 1 72 0 3 1
Szerokie, czterema rzędami brzóz sadzone, piaszczyste gościńce Polesia, wiodące na wschód,
zaroiły się tego lata jakby wędrówką narodów. Chłopi zbierający żyto stawali zdumieni, patrząc na
dziwne, obce sobie tabory.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jakieś cudze pany jadą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ciągnęły ogromne drabiniaste wozy - stada bydła, rasowe konie, karety, powozy, wolanty, ele˝
ganckie bryczki.
- Polaki car goni z Polszy. Musieli "miatież" zrobić! Z Germańcem trzymają - mówili sobie
chłopy, spode łba na tabory patrząc.
Gdy pierwsza karawana zajechała na postój i nocleg do Murasznika, stary Wereszyński z po˝
dziwu wyjść nie mógł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dokądże to państwo ciągną i skąd?
- Spod kul i bomb, z radomskiej gubernii. Ewakuacja pod kozackimi pletniami. Dwór z ziemią
zrównany. Ledwieśmy żywi wyszli - opowiadał dziedzic, pan Wolski, wysiadając z karety.
- Prosimy drogich rodaków, podzielimy się ostatnim kawałkiem chleba, paszy nie brak. Oficyna
dla służby się opróżni. Spocznijcie!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zalokowali się tułacze. Cichy, patriarchalny dwór rozbrzmiał polską mową, gorączkowym ży˝
ciem bujnych, zuchwałych fornali i ćmy kobiet ich i dzieci. Dzieciom ustąpiono najlepsze pokoje, służ˝
ba ich rozpanoszyła się w kuchni. Gdy wypoczęli, wyspali się i najedli, rozpoczęły się rozhowory, pla˝
ny, projekty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Byli przekonani, że napór niemiecki złamie się na fortecach, a w najgorszym razie na linii Bugu -
na niezdobytym Brześciu.
0 1 72 0 3 1
- Nie wierzę w Moskali. To trup! Niemcy tu przyjdą i wrócicie państwo do siebie - mówił We˝
reszyński. - Dalej już wam ciągnąć nie trzeba.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Po paru dniach Wolscy zbyli paniki i postanowili zostać i - czekać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Stosunki ułożyły się dzięki zimnej krwi panów i służby murasznickiej. Koroniarze nie mieli z kim
się kłócić, bo im ustępowano, Wereszyński przez litość nad wygnańczą niedolą, służba przez flegmę
poleską. Utworzyły się dwa obozy, wrogie, ale nie wojujące.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Stary Ryhor, od kilkudziesięciu lat ekonom Wereszyńskiego, gdy przychodził wieczorem po
dyspozycję, mawiał:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Panoczku, żeby u nas jeden taki parobek, jak ich tam siedmiu, to jaby i rok nie wytrzymał. Ten
ich "rząc" to końskie ma zdrowie, a gębę jak młocarnia. Żeby jakoś prędzej z tą wojną koniec, bo ob˝
jedzą oni nas na czysto. Otawa już przepadła, bo spaśli, a kartofli to dobrze jak cokolwiek zostawią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trudno, swoje ludzie i w biedzie.
- Ależ dobra i bogactwa w tej Polszy, ja i nie myślał, że to taki możny kraj, a ludzi - mrówie!
Toć trakt zawalony i podobno po wszystkich drogach taka załoga jak u nas. Pan Horehlad moc naku˝
pił bydła i koni za półdarmo. Ale widno ich tam silnie pędzą! Z własnej woli nikt nie odejdzie. Te lu˝
dzie mówią, że Germańce gdzie przyjdą, to zaraz młodych biorą do wojska i na armaty wystawiają,
dzieciom obcinają ręce, a starym oczy wypalają czerwonym drutem.
- Łżą, bo im wstyd, że uciekli! Nie słuchajcie i nie dajcie się strachać. Kto ucieknie, ten marnie
zginie na obczyźnie.
0 1 72 0 3 1
Ryhor potakiwał, ale bez przekonania. Wereszyński, który znał naturę swego chłopa, zaniepoko˝
jony był, czuł zarazę paniki i jakąś tajną agitację.
Wolscy jednak zaręczali, że dalej nie pociągną, i wrócili do zupełnej swobody. Panna wydobyła
z kufrów stroje i towarzyszyła Bronce przy zajęciach ogrodowych w pantofelkach na wysokich obca˝
sach, z jaskrawą parasolką i w bluzkach jasnych, co dzień świeżych i bardzo eleganckich, matka pil˝
nowała i drżała nad najmłodszym chłopcem siedmioletnim, bezmiernie rozpieszczonym. Pan wojował
z buntami i awanturami fornali i pastuchów, a syn najstarszy, dwudziestokilkoletni student rolniczej
akademii, od razu zaczął asystować Bronce.
0 1 72 0 3 1
Tu jednak nastąpił rozdźwięk w harmonii domu. Bronka stała się tak opryskliwa, złośliwa, dra˝
pieżna, że aż pewnego wieczora Wereszyńscy zwołali ją do swej sypialni na morały. Nie bardzo ją to
przejęło.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Chowana była w wielkiej czułości i dobroci przez starych, którzy, objąwszy ją siedmioletnią sie˝
rotą, całe swe serce i duszę włożyli w to dziecko, surowość i stanowczość stosując do chłopców star˝
szych.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Usiadła u kolan babki na dywanie i patrzała z uśmiechem na dziada, który nabierał surowości,
chodząc wielkimi krokami po pokoju.
0 1 72 0 3 1
- Dziadku, czekam na konfesatę.
- Widocznie masz coś na sumieniu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, ale się domyślam. Będzie mowa o niegościnności i złym wychowaniu. Ale ani czuję skru˝
chy, ani obiecuję poprawy. Ten mały Wolski jest mi antypatyczny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie masz prawa być w swoim domu niegrzeczną dla ludzi tak dotkniętych przez los.
0 1 72 0 3 1
- To niech stoi na wysokości swego nieszczęścia i klęski, a nie przewraca do mnie oczu i nie
prawi idiotycznych komplementów. Jestem prędka i gwałtowna, ale nikomu, niczym nie daję prawa
do zaczepek i tak zwanych flirtów, i wszelkie takie napaści robią mi wrażenie obelgi i reaguję imper˝
tynencją.
- To było wolno, jakeś była mała i z paznokciami skakałaś do oczu, jak cię kto chciał pocało˝
wać, ale teraz...
- Teraz nie drapię.
- Ale język masz i minę, że aż mi się gorąco robi z przykrości. Nie można być dziką kozą
w twoim wieku. Myślałby kto, żeś z naszego błota nigdy na świat nie wyjrzała.
- A właśnie na tym świecie nauczyłam się tej samoobrony. Żeby dziadek wiedział, jak mi te za˝
czepki zbrzydły, od pensji aż do skończenia konserwatorium. Każdy chłystek czuje się w prawie za˝
czepek, przewracania oczu, dwuznaczników i oświadczyn swych uczuć. Wszystkie zdechlaki, kretyny,
fircyki, nawet stare pudła. Cóż znowu za niewola, żebym toznosić i cierpieć miała. Z początku płaka˝
łam z bezsilnego wstydu, a potem nauczyłam się bronić. A teraz ten Wolski! Kataklizm, jakiego świat
nie pamięta, wali się na świat, groza aż dusza zamiera, niedola, pożoga, krew, nędza wokoło, a on mi
proponuje konne spacery na swoich volblutach dla widoku ciągnących karawan uchodźców. Przecie
musiałam powiedzieć, co o tym myślę, a że jakoś niedyplomatycznie się wyraziłam, no to trudno. Mo˝
że raczy uwolnić mnie od swej ciągłej usłużności i głupich komplementów.
- Ależ dziecko, nie można kogoś karać za to, żeś się podobała! - rzekła łagodnie Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Więc co robić, jeśli on mi się nie podoba? Mam przez uprzejmość i grzeczność przyjmować
hołdy, i dalej co? Chowałam się z braćmi, i dobrze znam ich zdanie o pannach zalotnych. To taki ro˝
dzaj sportu, którego uprawiać nie chcę, bo nie potrafię. Najlepiej będzie, jak mnie dziadek wyprawi na
awuls z krowami. Będę pilnować mleczarni i ludzie tam nie trafią. Zabiorę ze sobą Ewę i którego ze
Skołubiaków, i będzie rajskie życie.
0 1 72 0 3 1
- A nas, starych, zostawisz tak samych - szepnęła Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka się roześmiała.
0 1 72 0 3 1
- Aha, to mnie nie gderać. Zresztą Wolscy nie zostaną. Każdy tabor przeciągający to nowa fala
paniki. Zdaje mi się, że w końcu zostaniemy sami. U Horehladów rżną drób i trzodę, Sabinka wywozi
to na trakt i sprzedaje uchodźcom, podobno zbijają fundusz. Ludzie znajdują, że to moment bogace˝
nia się, no i turystyki do Rosji.
0 1 72 0 3 1
- Zaraza! - stęknął Wereszyński. - Katastrofa zbliża się z piorunującą szybkością. Boży sąd, Bo˝
ży sąd!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jeśli to prawda, co uchodźcy mówią, że ich gwałtem pędzą, i jeśli z nami to będzie. Nie
można ludzi potępiać na ślepo - rzekła Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dam się raczej zabić, jak gnać na szlak Sybiru i być w gościnie moskiewskiej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kochane nasze błota i lasy dadzą kryjówkę. A zresztą Moskale będą własną skórę co prędzej
unosić. Przetrwamy! - rzuciła z młodą odwagą Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wolscy istotnie zachwiani byli w postanowieniu wytrwania. Ciągnące tabory wstępowały na
popas do Murasznika i niosły popłoch. Galicja była już zdobyta przez Niemców, linia Rawki niepew˝
na. Odwrót moskiewski przybierał charakter ostatecznej katastrofy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Już jeden nieprzerwany tłum ciągnął traktem, całe bogactwo Królestwa ratowało się przed nie˝
mieckim rabunkiem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wreszcie nowy element wstrząsnął flegmą chłopstwa. Ukazały się tabory ewakuowanych chło˝
pów z Chełmszczyzny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Kilku gospodarzy z Murasznika przyszło na radę do Wereszyńskiego.
0 1 72 0 3 1
- Co to znaczy, panoczku? Drogi zawalone prawosławnymi chłopami i popy z nimi. To i nam
trza ruszać.
0 1 72 0 3 1
- Niech was Bóg broni. Przecież was nie gonią.
0 1 72 0 3 1
- Jeszcze nie, ale oni mówią, że im tam w "Rossii" nadzielą ziemi po trzy włóki na rodzinę i po˝
stawią budynki, i na ziemię dopiero za dziesięć lat nałożą podatki, i nasiona dadzą, i bydło.
0 1 72 0 3 1
- To jest łgarstwo i oszustwo. Jeśli się dacie pociągnąć, poginiecie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mówią, że i nasze popy wyjadą, i gminy, a że broń Boże nasi nie pobiją Germanów, to kozaki,
cofając się, wszystko popalą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja zostanę na gołej ziemi i wam to samo radzę. Zbierajcie co rychlej zboże, młóćcie i chowaj˝
cie; bydło wypędźcie na niedostępne ostrowy wśród błot, ale się z ziemi nie dajcie ruszyć!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niech pan nie będzie gniewny, ale pan może tak radzi, bo nie chcezostać bez robotnika,
a Germańce podobno ludzi w swój kraj zabiorą w "plen". To i panu nic nie przyjdzie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ludzie, opamiętajcie się. Nieszczęsny i głupi, kto swe kąty i ziemię rzuci. Przewalą się wojska,
przeminie groza, kto został, zacznie na nowo budować i ziarno w ziemię rzucać, a ci, co uciekną,
gdzie się ostoją, jak przeżyją. Na zgubę was namawiają zdrajcy i tchórze.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A polskie pany dlaczego uciekają?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyński spuścił oczy, poczuł wstyd i tylko bezradnie ręce rozłożył.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja się nie ruszę i tak wam radzę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy odeszli zaręczając, że postąpią wedle jego rady, był pewny, że nie zostaną.
0 1 72 0 3 1
Zaraza paniki była nie do zwalczenia. Wzmagała ją rosyjska administracja, uchodźcy, Żydzi,
wieści z gazet o cofaniu się armii. Jakiś dech zagłady, jak samum pustyni, gnał na wschód oszalałą
z trwogi ludność.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jak szlak zniszczenia i śmierci słały się drogi pochodu: spasione zboża, stratowane łąki, okale˝
czone na opał obozowisk przydrożne brzozy; w nocy linie ognisk znaczyły ten męczeński gościniec
i co dzień rano, gdy tabory ruszyły, zostawały po nich na znak kopczyki żółtego piasku z zatkniętym
na wierzchu krzyżykiem z patyków.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Chłopcy rzucili się gorączkowo do żniw, uprzątając co się dało z sąsiedztwa tej szarańczy, i
z początku gościnni teraz występowali opornie i wrogo, bywały bójki, występowała policja.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
We dworach właściciele i służba zalani byli powodzią tych przybyszów coraz zuchwalszych
i liczniejszych, drapieżnie i samowolnie gospodarujących po ogrodach, gumnie i kuchni, zostawiają˝
cych po sobie brud i zniszczenie, a urągających gościnności. Rozpasanie i rozbestwienie wzmagało się
z dnia na dzień, a potok ludzki gęstniał, rósł, przybierał rozmiary wędrówki narodów.
0 1 72 0 3 1
Pewnego dnia do Murasznika zajechał samochód Czerwonego Krzyża i wysiadł zeń starszy syn
marszałka Rupejki, od początku wojny bawiący w Petersburgu przy Czerwonym Krzyżu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zdziwił się Wereszyński, ale i ucieszył, i zaraz gościa zabrał na poufną rozmowę do ogrodu.
0 1 72 0 3 1
- A co, panie, finis Moskalom!
- Tak zaraz nie, ale do katastrofy idzie. Cofam się ze sztabem od Galicji i skorzystałem z ostat˝
niej chwili, żeby do ojca wpaść i pożegnać, i po drodze do państwa wpadłem na chwilę. Miałem wia˝
domość od brata Alfreda, że wnuków pana odnalazł i służą w wojsku razem. Kazali pozdrowić i na
długo pożegnać, bo komunikacja będzie przerwana na czas najścia niemieckiego.
0 1 72 0 3 1
- Prędko to nastąpi?
0 1 72 0 3 1
- Tym krokiem co idzie, rachują na tygodnie. Odwrót jest mistrzowski, armii nie zagarną, ale to
już nie armia, to banda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale koalicja zwycięży?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trzeba wierzyć, ale długo czekać, i bardzo mi ciężko zostawiać tu swoich na ciężkie przejścia.
Ale ojciec chce, żebym tam był, więc się poddaję. Czy panna Bronisława w Warszawie? Może jej do˝
pomóc do powrotu?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jest tutaj, ale w polu pracuje. My tu musimy się dzielić wartą, pilnować domu, gumna, bydła,
i to z małym skutkiem. Rabunek stał się prawem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mnie, com przebył rok na froncie, com widział Galicję, Karpaty, Rawkę, te strony wydają się
jeszcze Arkadią. Krzepcie siły, bo jeszcze najgorsze przed wami. Pan nie wyjedzie i ojciec mój zosta˝
nie, o wszystkich nie jestem pewien, straszna choroba, panika, i zaraźliwa narówni z tyfusem.
- Pan zostanie przy Moskalach?
Rupejko lekko się uśmiechnął.
- Pan mi to ma za złe. Mam nadzieję jednak, że okoliczności mnie wytłumaczą z czasem.
- Co znowu! Nie krytykuję ani potępiam! Ale ja jestem szarak partyzant, a wy - magnaci i dyp˝
lomaci. Trudno się porozumieć.
- A jednak to porozumienie nastąpi. Różne drogi prowadzą do Rzymu, a raczej na Wawel.
Spotkamy się, jak się już spotkał Alfred.
Zaczął się żegnać i odjechał, ale za bramą spytał gapiącego się chłopca, gdzie panienka, i zosta˝
wiwszy samochód, poszedł na zżęty łan żyta, gdzie przy zwózce pracowała Bronka podając snopy na
furę.
Odeszli trochę na stronę.
- Byłem u dziada pani, ale chciałem specjalnie z panią się rozmówić. Ciężki pani posterunek sa˝
mej z dwojgiem starców, którym pani musi dać opiekę. Te karawany uchodźców są niczym wobec
cofającej się, zdemoralizowanej armii. A tędy pewna część ciągnąć będzie. Jest rozkaz wypędzania
cywilnej ludności, nawet już jest plan ewakuacji i dla naszych stron wyznaczona jest Orłowska guber˝
nia. Poza tym kozacy mają rozkaz palenia wszelkich budynków i zboża. Bardzo to zrozumiałe, jako
taktyka, zostawiać wrogowi pustynię. Cały ratunek widzę w tym, że wypadki będą tak nagle postę˝
pować, a dezorganizacja będzie taka, że te rozkazy i postanowienia nie będą zastosowane w całości.
Ale kto i co zostanie, to już tylko zależy od wypadku. Murasznik ma złe położenie nie opodal traktu
i niedaleko miasteczka, więc jestem bardzo o państwa niespokojny. Wprost stąd jadę urzędowo do
Hłuszy dla zorganizowania punktu sanitarnego i odżywczego, i chcę panią mianować kierowniczką.
Opaska Czerwonego Krzyża będzie pani bardzo pomocna względem władz wojskowych.
- Nie z tej racji, ale przez litość dla tej oszalałej tłuszczy, wśród której grasuje cholera i dysente˝
ria, byłam z księdzem i doktorem u "prystawa", proponując zawiązanie obywatelskiego komitetu po˝
mocy. Odpowiedział, że tu nie "Priwislinie" i na żadne komitety nie pozwoli. Właściwie nie tyle mu
chodzi o politykę, jak nie chce kontroli. Przecie oni dostają setki tysięcy z funduszów wielkiej księż˝
niczki Tatiany, a nic nie robią.
- Mam nadzieję, że potrafię go przekonać. W każdym razie nominację i opaskę niech pani zech˝
ce ode mnie przyjąć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziękuję panu, ale wątpię, czy użyję. I moi starzy, i ja trwodze nie podlegamy, a do znoszenia
klęsk dzień nas przyzwyczaja.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Patrzał na nią uważnie. Mało ją znał, ale może coś o niej wiedział przez brata i nie dziwił się te˝
mu, co wiedział.
0 1 72 0 3 1
- Miałem wieści od Alfreda już z Francji - rzekł pod wrażeniem swych obserwacyj.
0 1 72 0 3 1
Nic nie odpowiedziała.
0 1 72 0 3 1
- Pisze, że polecenie pani spełnił. Bracia pani i on służą razem w jednej kompanii.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Słońce przeszło jej przez oczy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Szczęśliwi! - szepnęła. - Czy zginą, czy przetrwają, będą bohaterami, a my tu leżeć musimy jak
głazy graniczne, bez żadnej możności czynu.
0 1 72 0 3 1
- Z głazów budują się fortece.
0 1 72 0 3 1
- O, nie z takich pojedynczych. Ze zgrozą czuję, że tu mało kto zostanie. Większość pociągnie
do Rosji, część ze strachu, a przeważnie z kwitami rekwizycyjnymi, po ruble.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niech pani nie idealizuje ludzkości, bo gotuje sobie pani czyśćcoweżycie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, tylko bardzo samotne, i to już mam, i mieć będę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zwykły los myślących i czujących. Z latami przychodzi im w pomoc - filozofia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wydobył z portfelu urzędowy papier i opaskę genewską, którą jej założył na ramię.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pasuję panią na kolegę mojej broni! - rzekł z uśmiechem. I żegnam dodał z westchnieniem - ale
uczynię co w ludzkiej mocy, żeby tu jeszcze raz wpaść w ostatniej chwili "debakli".
0 1 72 0 3 1
Odchodził - i jeszcze wrócił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W każdym razie chciałbym mieć uścisk dłoni dla siebie i brata.
0 1 72 0 3 1
- Widzi pan, jak jestem źle wychowana - zaśmiała się podając prawicę. - I nie idealizuję ludz˝
kości, bom nie pomyślała, żeby komu na tym zależało. Jedź pan z Bogiem, szczęśliwie!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Długą chwilę patrzała na oddalający się samochód, a potem zdjęła opaskę i wróciła do swej ro˝
boty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skutkiem tych odwiedzin zjawił się nazajutrz "prystaw" uniżony i pokorny z prośbą o zarządze˝
nie wydawania "bieżeńcom" posiłku i wody przegotowanej, ofiarowując pomoc policji i gmin.
0 1 72 0 3 1
Bronka dotknęła tedy osobiście tego odmętu ludzkich cierpień, głupoty i podłości.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Cholera i dysenteria dziesiątkowała tę nieszczęsną tłuszczę, ale nie było możności i siły po˝
wstrzymać, by nie pili wody z jeziora, w którym obozy prały szmaty, pławiły konie i bydło, i w któ˝
rym często znajdowano padlinę i trupy. Zresztą brakło kotłów do gotowania dostatecznej ilości stra˝
wy i przegotowywania wody, brakło medykamentów, a nade wszystko brakło rąk do pracy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Na odezwę z ambony nikt się nie zgłosił, bo każdy co rychlej zbierał zboże, młócił, sprzedawał
lub chował na spodziewany głód, zresztą bronił, jak mógł, swego dobra przed wędrowną tłuszczą.
0 1 72 0 3 1
Z doktorową i Łusią Skowrońską pracowała Bronka, czując, że wysiłek nad możność daje mi˝
nimalne rezultaty i widząc z ohydą wokoło kradzież produktów, niesumienność w rachunkach, opie˝
szałość rządu a bezmierną, zwierzęcą bierność tłumu. Nie byli to już ludzie, było to stado, jakaś masa
lemingów lub szarańczy, ciągnąca bezmyślnie, pchana jakąś tajemną złą mocą na karę, na klęskę, na
zgubę i śmierć.
0 1 72 0 3 1
W ten żywiołowy kataklizm spadła nagle wieść jak grom. Warszawa upadła.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zadygotały zgrozą polskie dusze i oto jakby serce kraju bić przestało, zapanowała cisza. Ani
wieści, ani słowa, ani znaku życia.
0 1 72 0 3 1
Gazety rosyjskie zapowiedziały zatrzymanie wroga na linii Bugu, ale tymczasem przyszedł roz˝
kaz rekwizycji bydła, wywożenia aparatów gorzelanych, dzwonów i usuwanie ludności do Rosji.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Uchodźcy z Kongresówki, rozlokowani po dworach i folwarkach, nie wytrzymali tej próby - ru˝
szyli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka, od paru tygodni przykuta pracą do rynku w Hłuszy, ujrzała tabor Wolskich przeciąga˝
jący wraz z innymi i, oburzona, nawet nie podeszła do karety, z której wiewali ku niej chustkami. Te˝
goż dnia przybiegł do niej Juda Skołubiak z wieścią, że i oni się załogi pozbyli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ojciec kadzi jałowcem jak po nieboszczyku, a my im zrobiliśmy kocią muzykę, tym tchórzom,
a że teraz nie ma czego pilnować, Paweł i Gaweł poszli do Murasznika dziadowi pomagać, a ja mam
rozkaz tobą się opiekować.
"Opieka" zasadzała się na tym, że ciekawy wścibski Juda krążył po całych dniach w tłumie
przewalającym się przez miasteczko i znosił do baraku sanitarnego wszelkie nowiny, plotki, strachy
i skandale oraz masęcudacznych przedmiotów i stworzeń domowych wyhandlowanych u rabusiów
zbiegów. Były w tym przeróżne narzędzia, instrumenty muzyczne, noże, broń, porcelana, rzemienie,
pudełka, wreszcie psy, koty i kury. Co noc Juda ładował to na czółno i kędyś wywoził, przywożąc ra˝
no ryby jako zamienną monetę do dalszych transakcyj.
0 1 72 0 3 1
Bronka była taka zajęta i przemęczona, że prawie nie zwracała uwagi na "opiekuna". Pewnego
dnia w tłuszczy otaczającej sanitarny barak powstał popłoch. Ludzie się skłębili, poczęli uciekać, roz˝
legły się wrzaski:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kozaki!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Na placu warczał samochód i w oknie ukazały się brodate głowy w baranich czapach.
0 1 72 0 3 1
Jakiś wyższy wojskowy wszedł i pozdrowił doktora, potem bystro zlustrował personel i oczy
dłużej na Bronce zatrzymał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Siostry u was krasawice! - zaśmiał się.
0 1 72 0 3 1
Doktór nic nie odpowiedział na to i urzędowo przedstawił pracę i potrzeby.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Charaszo, ja dam raport, choć my tu nie po sanitarnej części. My w eskorcie komendy ewaku˝
acyjnej. Ja by wolał z takimi "siestricami" pracować.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zaśmiał się, całusa od ust przesłał i wyszedł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Kozacy już się po miasteczku rozpierzchli, starszyzna rozlokowała się u "prystawa", wnet z pio˝
runującą szybkością nastąpiła rekwizycja żywnościowa, rozległy się wrzaski i piski nahajkowanych
Żydów, i oto do baraku wpadł zziajany Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dzwony będą zdejmowali! Już poszli do księdza.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I wyleciał, by na widowisko patrzeć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tłum gapiów zebrał się przy kościele, ale cichy, bierny, tępy i milczący. Oficer przedstawił księ˝
dzu rozkaz, kozacy pletnią przypędzili kilku chłopów robotników, Skowrońskiemu kazano otworzyć
dzwonnicę.
0 1 72 0 3 1
Znalazły się w mig sznury i spuszczono dzwony. Tedy kozak zakomenderował: "Podwody!"
i zdzielił pletnią pierwszego z brzegu gapia.
0 1 72 0 3 1
- "Skarej" podwody, jak do wieczora te dzwony nie będą na kolei, pohulamy u was!
0 1 72 0 3 1
Na tę przemowę tłum się rozproszył, a Florek Skowroński rzekł:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dajcie mi "bumagę", ja dzwony odwiozę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nu "mołodczyna" - pochwalił go kozak starszy, a gdy oficer pisał kwit u księdza, kozacy po˝
szli do cerkwi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nikt nie pomagał Skowrońskim ładować dzwony na furę. Uczynili to sami, rodzinnymi siłami,
przy zamkniętej furcie kościelnej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
O zmierzchu Florek poszedł do "prystawa" po świadectwo na przewóz i bez żadnego protestu
i buntu mieszczan fura ruszyła w stronę stacji kolei, nie czekając na drugą z cerkiewnymi dzwonami.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ewakuacyjna komenda, otrzymawszy wskazówki "prystawa" rozesłała kozaków do gorzelni
i smolarni, skąd mieli wywozić miedź, i zaczęli ucztować, radzi ze spełnionego obowiązku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A Florek tymczasem jechał do stacji kolei.
0 1 72 0 3 1
Prowadził do niej trakt, który wnet za mostem stawał się groblą, na niższych bagnach usłaną
z okrągłych kłód i przecinającą kraj łąk, torfowisk, leniwych stojących wód, zarośli łozy i grząskich
lasów olchowych i brzozowych.
0 1 72 0 3 1
Zaraz za miasteczkiem ktoś spod mostu wypełzł i usadowił się w tyle wozu. Florek nawet się
nie obejrzał, jechał stępa wśród obozowisk uchodźców, którzy, korzystając z suchego lata, nocowali
na łąkach, paląc na ogniskach co tylko było drewnem. Mniejsze mosty były już spalone i przejeżdżało
się dołem, grzęznąc w szlamie.
0 1 72 0 3 1
I oto po paru wiorstach Florek nagle skręcił z grobli w jakiś suchy bród i ruszył ledwie widocz˝
nym śladem w pustynny obszar sianożęci. Życie, światła obozów, gwar ludzi i bydląt ścichł i zamarł,
wielka cisza i zmrok bezksiężycowej nocy pochłonęły tę pojedynczą furę.
0 1 72 0 3 1
- Trafisz? - rozległ się szept z wozu.
0 1 72 0 3 1
- Jeszcze by! - mruknął Florek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tyle było strachu i nic! - zaśmiał się pasażer. - Nawet się Floriana nie dorachowali.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pilno im, Szwaby widocznie w kark grzeją i pędzą. Ruszyłem też co rychlej, żeby pop czego
nie zwąchał. Ale i on na wylocie. Tutaj się nie troszcz, choć woda wóz zajmie. Nie spłynie, bo ciężko
ma dereszka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wjechali w wodę, której końca widać nie było.
0 1 72 0 3 1
- To bród?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, to jezioro - wiorstę pojedziemy wodą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A potem już blisko?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Przed świtem dojedziemy, dzień przesiedzim, a nocą wrócimy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przy wyjeździe z jeziora ciężko ładowny wóz ugrzązł, musieli wejść do wody i dźwigać, a po˝
tem już szli obok, podpierając go przez jakieś kępy i zarośla, zupełnie bez drogi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Aż wreszcie z mokradeł olchowych wybrnęli na wolną przestrzeń wśród lasu, jakby wyspę,
i tam stanęli. Pełno tam było zwałów drzewnych, pieczar i jam, grunt zasnuty krzakami jeżyn, bagna
i psianki. Zaczęli zdejmować dzwony i ukrywać je po pieczarach, płosząc węże i wstrętne robactwo,
i znacząc każdą kryjówkę jakimś tajemniczym przedmiotem, niewidzialnym dla obcych.
0 1 72 0 3 1
Juda na kawałku papieru zrobił jakiś plan im tylko zrozumiały i kryjówki określił jakimiś umó˝
wionymi nazwami.
0 1 72 0 3 1
Wreszcie zatarli wszelki ślad roboty i puścili się przez kępy do innej wyspy leśnej, gdzie posta˝
nowili popasać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tam im zeszedł cały dzień przeważnie na spaniu i nad wieczorem zupełnie w innym kierunku ru˝
szyli z powrotem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Udało się, bo susza! Innych lat tylko zimą tu dojechać można. Niechże teraz szukają, hycle! -
warknął zajadle Florek. - Do miasteczka ja nie wrócę, aż za dni parę, a tymczasem policja zapomni.
Przyczaję się na Murasznickim awulsie. Tam też dobra tajnia!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tu spojrzał na horyzont i mimo woli klacz wstrzymał.
0 1 72 0 3 1
- Czy to chmura, czy dym? To nad traktem. Może już wojsko ciągnie. Trza przeczekać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ukryli się w chaszczach i wyglądali.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Na przełaj, błotem niedaleko. Pójdę, zobaczę - ofiarował się Juda.
0 1 72 0 3 1
- Nie pokazuj się, żeby nie napadli! - ostrzegał przezorny Florek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pomknął Juda, skacząc i przemykając się po kępach. Nie był to dym, tylko szara, gęsta chmura
kurzu, zabarwiona czerwono zachodem słońca. Sunęła nad traktem ku wschodowi i słychać w niej by˝
ło jakiś pomruk, szum, aż wreszcie można było rozpoznać ryk i beczenie bydła i tupot racic.
0 1 72 0 3 1
Było to olbrzymie, kilkotysięczne stado gnane przez kilku jeźdźców kozaków i chłopów poga˝
niaczy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zmęczone, wystraszone bydlęta to pędziły jak oślepłe, to zacinały się w zwichrzone zatory, to
rozbiegały się na boki drogi rycząc dziko. Wpadały ławą na ciągnące tabory uchodźców przewracając
wozy, tratując ludzi, spychając w rowy tę nieszczęsną tłuszczę lub padając same z wycieńczenia
i trwogi. Za tą masą różnobarwnych cielsk, rogatych łbów w gęstwinie czarnego torfiastego kurzu
pędzili do ludzi niepodobni poganiacze, ochrypli od krzyku, gnani grozą kozackich pletni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wreszcie tabun, na nic nie posłuszny, skręcił w czarny, błotny bajori zwalił się w tę wodę, tratu˝
jąc się, pchając, zapadając w głąb, depcząc po słabszych tonących.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Poganiacze stanęli bezradni, a po chwili rozbiegli się uciekając na oślep - w błota.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Rzucili się za nimi kozacy na swych małych konikach, rozpoczęły się łowy, wrzaski, parę strza˝
łów i Juda, przejęty strachem, jął uciekać chyłkiem, za krzaki się kryjąc, instynktownie osłaniając
głowę rękami i drżąc za każdym strzałem rewolwerowym.
0 1 72 0 3 1
Wreszcie zaszył się w jakieś chaszcze, przypadł do ziemi bez ruchu i tak przeleżał godzinę.
0 1 72 0 3 1
Ale tymczasem zmierzchło i przekonał się, że nie odnajdzie w pustce Florka, więc się puścił
w kierunku świateł obozów i około północy dobrnął do miasteczka i poszedł wprost do Skowrońs˝
kich.
0 1 72 0 3 1
Znalazł furtę zamkniętą, a gdy przedostał się przez sobie wiadome przejście od jeziora, miesz˝
kanie organistów było też zaryglowane.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Długo kołatał, aż wreszcie się ozwała Skowrońska:
0 1 72 0 3 1
- A kto tam i czego?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To ja, Juda Skołuba. Swój.
Otworzyła wreszcie i ujrzał ją spłakaną i trzęsącą.
- Nie ma Florka! Może i on przepadł! O Jezu.
- Co się stało?
- Pijane oficery napadły wieczorem na barak. Panna Bronisława i Łusia uciekły, nie wiadomo
gdzie przepadły. Mąż poleciał szukać. Kozaki krowę naszą zarżnęli. Grabią po domach. O Jezu, ko˝
niec świata. Uciekać trzeba. Mieszczanie już się ładują. A toć dopiero początek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Lecę i ja! Pewnie polami do Murasznika pobiegły. Florek się nie pokaże, ale bezpieczny.
Dzwonyśmy schowali!
0 1 72 0 3 1
I pobiegł myśląc w duchu, jaką karę mu Gaweł naznaczy, że Bronki nie pilnował.
0 1 72 0 3 1
Piachami, łozami dążył do Murasznika i znalazł dwór znowu zawalony taborami, na podwórzu
ogniska, ludzi, snujących się za rabunkiem, bydło wałęsające się po polu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Drzwi od kuchni stały otworem, bo pełna była obcej czeredy warzącej posiłek. Ledwie znalazł
kogoś domowego.
0 1 72 0 3 1
- Jest panienka?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dopiero co przybiegła z organiścianką. Bez tchu z trwogi, gonili ich kozaki. Tu nikt nie wy˝
trzyma!
0 1 72 0 3 1
- Moi bracia są?
0 1 72 0 3 1
- Wartują przy stodole, ale kto da rady. Spod rąk wszystko chwytają. Nic nam nie zostanie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka z Łusią siedziały w sypialni starych. Był to jedyny pokój, który właścicielom został.
Dom cały zawalony był przez toboły i rodziny uchodźców, którzy prawie nie zwracali uwagi na gos˝
podarzy i rządzili się jak u siebie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Dziewczyny zmęczone, w zaroszonej i podartej odzieży, odpoczywały niezdolne jeszcze tchu
złapać.
0 1 72 0 3 1
- Gdzieżeś zginął? - spytała Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Pomagałem Florkowi dzwony ukryć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie zdaliście na kolei? Toście zuchy! - rzekł Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ba, ale Gaweł mnie ukarze, bom Bronkę zostawił bez opieki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To też racja. Miałeś rozkaz, trzeba było spełnić.
0 1 72 0 3 1
- Ja ciebie nie zaskarżę i tam nie wrócę. Ładne bezpieczeństwo wynalazł Rupejko. Musiałyśmy
uciekać, a gryzące to jak hańba.
0 1 72 0 3 1
- Jeszcze szczęście, że się udało - westchnęła Łusia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, tylko dzięki temu, że byli zanadto pijani i nie znają kraju.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie ruszysz się krokiem z domu i Łusia niech tu siedzi. Utrapienieta załoga, ale i bezpieczeńs˝
two wielkiej gromady.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziadku, trzeba bydło i konie w błota zagnać. Oni gwałtem rekwirują, pędzą, a potem topią.
Com ja widział tam za rzeką! - zaczął Juda opowiadać.
0 1 72 0 3 1
Wereszyński, zgnębiony, ręką machnął.
0 1 72 0 3 1
- A kto tam dopilnuje! Chłopi szaleni paniką. Boję się, że Ryhor i Iwan, i cała służba zemknie.
My musimy węgłów pilnować.
0 1 72 0 3 1
Skrzypnęły drzwi, wszedł Gaweł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziadku, trzeba ze dworu sprzątnąć konie i woły. Służba spiskuje o ucieczce dworskimi wo˝
zami i inwentarzem. Sprzątnijmy im pokusę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co ci się roi? Kto popędzi, dokąd, kto upilnuje. Toć siłą wezmą.
0 1 72 0 3 1
- Posłałem Pawła do ojca, żeby Jezierskie kryli, my z Judą tutejsze z pastwisk jutro odpędzim.
Parobcy będą zajęci jutro czyszczeniem żyta i zabieraniem ordynarii. Dobrze, że Bronka wróciła,
trzeba swoje żyto zakopywać nocami. Mamy beczki w ziemi gotowe. Chodź, Bronka, pokażę ci, bo
to wasza będzie nocna praca.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Uf, nie będę przywiązany do pala męczarni. On nic nie wie! pomyślał z ulgą Juda.
0 1 72 0 3 1
- Próbujcie! - zgodził się Wereszyński.
0 1 72 0 3 1
Życie tego cichego, zapadłego kąta stało się podobne do życia wzburzonego mrowiska. Po ca˝
łych dniach i nocach szły najścia uchodźców, policji, władz gminnych, krzyżowały się rozkazy i naka˝
zy sprzeczne lub niemożliwe do wykonania, panował chaos, gwałt, grabież, rozbój i rabunek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Żadnej obrony, żadnego porozumienia nie miały dwory rzadko rozrzucone w mrowiu chłopstwa
lub w pustce bezludzia. Obywatele walczyli z chmarą rabusiów, każdy u siebie, nie wiedząc, co się
dzieje z krewnym lub sąsiadem, nie mogąc odstąpić na chwilę ni krok z domu, żeby się dowiedzieć, co
się gdzie indziej myśli, poradzić się, skupić do jakiejś wspólnej akcji.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Był to nowy potop, który już tylekroć w historii zalewał te nieszczęsne kresy Polski, a ludzie
bezbronni i słabi, jak łozy ich kraju, słali się ku ziemi pod naporem huraganu, trzymając się tylko grun˝
tu z bierną rezygnacją.
Władze opublikowały rozkaz najwyższego sztabu armii - ewakuacji do Kostromy, zaczęły się
gorączkowo sposobić do drogi urzędy powiatowe, kasy, gminy, parafie. Naznaczono rekwizycję byd˝
ła, oznaczając wysokie ceny, chłopi zbywali chętnie, tabuny po tysiącu sztuk tworzyły się na szlakach,
na kolejach pociągi za pociągami ładowały i wywoziły "kazionne" dobro i uchodźców, po wsiach za˝
częto szykować wozy, nocami zakopywać to, czego nie można było zabrać na fury, ustała praca na
polach, nikt nie myślał o siewach jesiennych, każdy młócił, chował lub sprzedawał to, co uratował od
rabunku ciągnących hord.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zamęt rósł, ruina była niechybna, ale zarazem dusze twardsze tężały i cudownie przystosowy˝
wały się do tego iście czyśćcowego bytu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W Muraszniku Wereszyńska sama warzyła jakąś strawę na kominku w sypialni, nie mogąc się
docisnąć do kuchni, Bronka z Łusią broniły, ile mogły, warzyw w ogrodzie, sprzętów w domu i na˝
rzędzi na gumnie, nocami, cichaczem zakopywały, co się tylko dało, stary pilnował pasieki i podbierał
miód.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jedyny ich mieszkalny pokój zawalony był rzeczami i workami ze zbożem, zbierali się tam na
posiłek, liczone noce mijały bez trwogi i niepokoju.
0 1 72 0 3 1
A przecie był to zaledwie początek katastrofy, ledwie przednie straże zniszczenia, bo oto pew˝
nego dnia ukazały się pierwsze masy cofającej się armii i rozeszła się wieść, że Brześć niezdobyty się
poddał i cały krajleżał otwarty, zalany żołdactwem, skazany na zagładę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ariergardy uchodźców stłoczyły się z masą konnicy, armat, samochodów i przy pierwszym ze˝
tknięciu tej masy runął most za miasteczkiem, grzebiąc w błocie setki fur, bydląt, ludzi i tamując od˝
wrót. Spędzono chłopów, znaleźli się saperzy, po dwóch dniach nowy most stanął nad czarną otchła˝
nią, z której sterczały resztki wozów, trupów i padliny - zarażając powietrze.
0 1 72 0 3 1
I popłynęło falą żołdactwo obdarte, brudne, głodne, ale jeszcze karne i zrezygnowane, jak to ro˝
syjski żołnierz potrafi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Za nimi zostawała pustka i czerniały dymy pożarów. Chłopstwo runęło do ucieczki za przykła˝
dem gminnych władz i popów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Uciekali na oślep polami, lasami przez sobie wiadome ślady i przejścia, unikając żołnierskich
szlaków.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Uchodźcy opróżnili dwory na krótko, bo wnet ich miejsce zajęli inni, już bliżsi, którzy opowia˝
dali straszne rzeczy o przymusowym wygnaniu, o grabieży i paleniu dworów.
0 1 72 0 3 1
Sztaby wojskowe zajmowały każdy dwór na postój i krótki odpoczynek, i wtedy jeszcze raz
zjawił się w Muraszniku Rupejko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy się rozmówił z oficerami, wstąpił do Wereszyńskich.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Powinienem już być w Homlu, ale szczęściem samochód się zepsuł. Teraz pożegnamy się na
długie czasy i mogę zabrać ostatnią wieść do Francji. Odwrót dokonany jest po mistrzowsku, Niemcy
armii nie zagarną i prawdopodobnie dużo dalej nie pójdą. "Gott mit uns" słusznie wołają i piszą. Susza
uczyniła im nasze błota dostępne.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Prawda to, że kozacy gwałtem wypędzają obywateli i dwory palą?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie ma gorszych łgarzy niż tchórze! Muszą czymś usprawiedliwić dezercję. Zresztą gra w tym
rolę i wytrzymałość nerwów. Ciężko jest, ale biada temu, kto się da z miejsca ruszyć. Czatują tylko na
to wojenne hieny. Państwo wytrwają - dodał patrząc na Bronkę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Wcale się lęk nas nie ima. Chyba podpalą nas razem z domem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Szczęściem, że murowany i odwrót idzie w coraz prędszym tempie. Może nie zdążą. Ale na˝
pięcie nerwów i wytrzymałości już tylko na dni mieć trzeba. Niemcy są o mil dziesięć, a idą bardzo
śpiesznie i tu nie będą im stawiać oporu, bo nie ma stosownej pozycji i większość armii już daleko.
Mogą tu być drobne utarczki ariergardy, a wam dokuczą treny. Ale to już ostatnie chwile.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I będziemy złączeni z całym krajem, i Moskal już tu nie wróci - odetchnął Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zwycięstwem wojennym nie, ale pokój daleko i nie wiadomo, jaki będzie. W każdym razie
Francja nam życzliwa. Nasze chłopcy - wszyscy trzej żyją i mają medale wojskowe.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Będą żywi i wrócą nam zdrowo! - rzekła przez łzy Wereszyńska z wiarą niezachwianą.
0 1 72 0 3 1
- A jakby padli, nie pierwsi będą, co pod trójbarwnym francuskim sztandarem do Bożego apelu
staną. Niech i pan przy "tych" nie zostanie! - wyciągnął doń Wereszyński dłonie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja muszę z tej strony zostać i wrócić przy pierwszej możliwości, aby ojcu pomagać. Zresztą
stan mego serca nie pozwala mi w wojsku służyć. Bylebym się Alfreda doczekał. Jakże państwo się
urządzili? Jeśli macie kwity rekwizycyjne na bydło, mogę je z sobą zabrać i wydrzeć z gardła intenden˝
tury.
0 1 72 0 3 1
- Nie daliśmy nic. Inwentarze w lasach i błotach ukryte, a zboże i siano zrabowane doszczętnie.
Zakopaliśmy trochę zapasów, na głód.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niemiecka pięść da się wam we znaki, ograbią do cna, ale życie nie będzie zagrożone. Byle to
długo nie trwało.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zaczął się żegnać i dodawać otuchy, wyprowadzili go na ganek, dalisłów parę do chłopców,
skreślonych naprędce, bo spieszył, dał im pęk różnych gazet i w ostatniej chwili pożegnania ociągał
się, jakby jeszcze coś chciał rzec, a zamykało mu usta wszechpotężne "nie wypada".
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wreszcie westchnął, ucałował rękę starej, i jakby przez roztargnienie i Bronki rękę do ust pod˝
niósł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Może na zawsze, a pewnie na długo, żegnam. Napiszę do brata i od państwa pozdrowienie
prześlę i otuchę, żeście zdrowi, mężni i wytrwali.
- Daj Boże odnaleźć się w wolnej Ojczyźnie - zakończył Wereszyński.
Samochód ruszył, trąbiąc na ciżbę zalegającą podwórze i był to ostatni głos przyjazny, ostatnie
znajome pożegnanie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bardzo grzecznie z jego strony! - chwaliła Wereszyńska. - Tych Rupejków ledwie znamy,
a drugi raz o nas pamięta. Dobrze, żeś mu nie wymówiła tej posady w miasteczku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I ja się bałem, że mu do oczu skoczy! - mruknął Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie było czasu i co prawda tyle jest co dzień utrapień i awantur, że mi już tamto zbladło - od˝
parła Bronka. - Zresztą, co on temu winien!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ty nie zawsze patrzysz, czy kto winien, jak cię pod włos ruszą. Chodźmy do pszczół.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nazajutrz jakaś masa żołdactwa oberwana, brudna, eskortująca tabory zwaliła się na Murasznik,
zaległa gumno, pole, łąki, drogi i jak szarańcza spadła na sad, obrywając i pożerając na pół dojrzały
owoc, łamiąc gałęzie i całe młode drzewa.
0 1 72 0 3 1
Bronka zaczęła szukać oficerów, ale byli podobno gdzieś daleko, w gminie; bezradnie tedy trze˝
ba było patrzeć na zniszczenie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ponieważ napierali się też do wnętrza domu i uchodźcy, gospodarze zabarykadowali drzwi
i bronili, jak mogli, dostępu przez parę godzin, zanim ktoś nie sprowadził starszyzny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jakiś niezupełnie pijany porucznik rozpędził zgraję i nawet postawił straż ze względu na szkod˝
liwość niedojrzałych jabłek dla zdrowia armii.
0 1 72 0 3 1
Ale w sadzie już nie było owoców, a przy tym wydarto nieszczęsne pszczoły z ulów wraz
z woskiem i miodem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zeszła wreszcie noc posępna, rozświecona na horyzoncie wieńcem łun, przesiąkła swędem dy˝
mów i pełna głuchego tętentu, głosów ciągnącej tłuszczy, ryku bydła i jakiegoś niewyraźnego jęku
i dyszenia męki ludzkiej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W domu pogaszono wszystkie światła, ale nikt nie spał, czekając najścia kozaków i ostatecznej
walki o przetrwanie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Starzy siedzieli na progu domu, tuląc do siebie Bronkę i szepcząc pacierze. Na gumnie i podwó˝
rzu paliły się ogniska wojskowe i snuło się żołdactwo lub spało z tępą rezygnacją.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Po północy wpadło kilku jeźdźców z rozkazami, zrobiło się poruszenie, zamęt.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Skarej, skarej! - zaczęli wołać oficerowie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Kwik koni, przekleństwa, szczęk karabinów, skrzypienie ciężkich wozów - i oto opróżnił się
dwór i zapanowała grobowa cisza. Czuwający słyszeli swe oddechy i bicie serca, ale nikt nie śmiał się
poruszyć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Aż wreszcie na wschodzie zaczęło jaśnieć i stary szepnął:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Chyba już nie będą palić i wyganiać. Bóg nas miał w swym ręku i zachował.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Poszli z Bronką za wrota, by się po okolicy rozejrzeć. Kraj leżał cichy, pusty, bezpański. Ani
zwierzęcia, ani człowieka. Ze wsi nie dochodził ni głos, ni ruch, ni dym z kominów, ni skrzypienie żu˝
rawi studziennych, ni pianie kogutów, po drogach walały się jakieś szmaty, resztki połamanych wo˝
zów i ślady ognisk obozów.
0 1 72 0 3 1
- Chłopi uszli! Na zatracenie! - stęknął Wereszyński. - A któż został ze służby?
0 1 72 0 3 1
Poszli na gumno. Tam się ludzie snuli, ale nie miejscowi, służba onych kilku rodzin uchodźców,
co zostali w domu. Czworaki były puste, otwarte obory, stodoła i spichlerz z wyłamanymi drzwiami.
Wszędzie orgia rabunku i sołdackiego chaosu, brud, śmiecie, rozsypane ziarno, gnoje i kiszki bydlęce,
poprute pierzyny, porąbane na ogień sprzęty i narzędzia - ruina.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Uchodźcy rozciągali i ładowali na swe wozy co tylko w ręce wpadło. Bronić nie było komu, bo
nikt ze służby nie został z wyjątkiem kilku kobiet starych i głupowatego świniarka, który siedząc nad
zabitą i na pół pożartą maciorą, rzewnie płakał i zaczął lamentować.
0 1 72 0 3 1
- Na oproszeniu była, ja tak prosił: nie bijcie! grzeszno! To sołdat mnie kołkiem zwalił i bagne˝
tem zakłuli. Ostatnia, chowałem w plewniku! Znaleźli. Żeby ich powietrze!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Gdzie parobcy? Ryhor? Pastuchy?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Poszli. Woły zaprzęgli do wozów, do bryczek! Poszli! Ryhor ostatni, na sołdacki wóz z babą
się władował. Mnie wołali, ale ja wolał ostać! Co teraz będzie, panie?
0 1 72 0 3 1
- Nie płacz nad maciorą, bo ci nie ożyje! Idź do kuchni i pilnuj garnków.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Będziemy mieli robinsonowe gospodarstwo. Wyobrażam sobie uciechę chłopców wuja! - zaś˝
miała się Bronka.
0 1 72 0 3 1
Objęła dziada za szyję i przytuliła się doń serdecznie.
0 1 72 0 3 1
- Mam duszę pełną uciechy. Nie stchórzyliśmy i wytrwali na posterunku. Ale gdzie tamci?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A ot, jeźdźcy! Patrol!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pięciu dragonów na pięknych, ale zdrożonych koniach wjechało we wrota.
0 1 72 0 3 1
Oficer jakby zdumiał, widząc tłum ludzi przed gankiem. Wereszyński stał pierwszy, na czele,
a miał w sobie taką powagę i godność, że Niemiec przyłożył dłoń do kasku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Keine Russen?- spytał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Stary potrząsnął głową i wskazał na wschód.
Niemiec zaczął się śmiać i więcej mówić, tedy Wereszyński zawołał Bronkę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Gadaj z nim!
0 1 72 0 3 1
Na widok dziewczyny Niemiec rozpromienił się, zeskoczył z konia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Od trzech dni znajdujemy pusty kraj. Państwo pierwsi zostali w swym domu, jak być powinno.
To wam zaszczyt. Ruskich nie ma wśród was, na pewno?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziś w nocy ostatni odeszli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zmykać umieją po mistrzowsku. A ci wszyscy ludzie kto?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Sąsiedzi, którzy się do nas schronili.
0 1 72 0 3 1
- Spytaj go, może głodny! - rzucił Wereszyński.
0 1 72 0 3 1
- Owszem, radzi by dostać kawy, bo mogą kwadrans popaść konie, poprosił też o siano i owies.
0 1 72 0 3 1
Wszedł do domu i na widok mnóstwa tobołów głową pokręcił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tych obcych niech państwo nie zatrzymują. Powinni co rychlej wracać do siebie. Dom będzie
pewnie zajęty na sztab piechoty, która tu za parę godzin przyjdzie, i wtedy ich usuną bez żadnej ce˝
remonii.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka przetłumaczyła radę i wśród uchodźców powstał popłoch. Zaczęli fury ładować, konie
z różnych kryjówek sprowadzać. Na widok koni Niemcy zaczęli się dziwnie uśmiechać i szwargotać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co oni gadają? - wezwano Bronkę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Źle mówią! Masę koni stracili w błotach. Będą rekwirować wszystkie, co znajdą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- O my nieszczęśni! Dlaczegośmy zostali, po co nas namawialiście?Teraz zginiemy!
0 1 72 0 3 1
Narzekali, klęli, spieszyli i zmykali, widocznie oburzeni na domowników. Mało kto się pożeg˝
nał. Służba chwytała z kuchni, z ogrodu, gumna, co się dało na wozy zabrać, i wyjeżdżali za wrota ja˝
ko jeszcze jedna wraża fala.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W godzinę dwór opustoszał i Wereszyńscy zostali bezradni w tym spustoszeniu, brudzie i bez˝
ładzie, ale nie mieli czasu na opamiętanie, bo już znowu wwaliła się szara ćma piechoty i kilku kon˝
nych oficerów weszło do domu.
0 1 72 0 3 1
- Państwo Rosjanie? - spytał jeden.
0 1 72 0 3 1
- Polacy. Rosjanie wszyscy wyjechali.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, nie tylko oni. Spotykamy wciąż puste dwory! - zaśmiał się drugi. - Państwo nie boją się
Niemców?
0 1 72 0 3 1
- Wcale.
0 1 72 0 3 1
- Proszę nas po domu oprowadzić. Kwaterę przygotujemy dla jenerała. Ale niech państwo będą
spokojni. My, Niemcy nie rabujemy i nie krzywdzimy cywilnej ludności. Widocznie Rosjanie niedaw˝
no tu byli, znać ich gospodarstwo. Zaraz tu nasi bursze zrobią porządek. Czy mają państwo konie
i bydło?
0 1 72 0 3 1
- Nie wiemy! - wyznała szczerze Bronka. - Od tygodnia jesteśmy oblężeni przez coraz nowych
rabusiów. Służba uciekła, wieś uciekła. Zostaliśmy troje: dziad, babka i ja.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Brav so! (Brav so! - po niem. - Ale dzielni!) - zaśmiał się oficer.
Zrewidowali dom najskrupulatniej; żołnierze wzięli się do szczotek i mioteł, nadjechała polowa
kuchnia, piechota rozłożyła się na spoczynek konni przelatywali po i z rozkazami, nad dworem za˝
warczał aeroplan, a wnet potem w eskorcie jeźdźców stanął przed domem samochód i wysiadł zeń
stary, siwy jenerał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wyprężeni, salutując, oficerowie zdawali raport, jenerał wydał rozkazy, przedstawił się Were˝
szyńskim i zasiadł z nimi w jadalni do kawy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Macie szczęście. Dziś o czwartej rano miałem ten dwór zbombardować, a szkoda by było. Sta˝
ry, szacowny dom! Rusy w porę odeszli. Ci zmykają jak zające, i te wasze bagna im sprzyjają. Konie
nasze wszystkie: caput. Ale znajdziemy nowe i dogonimy, i wtedy będzie pokój, i na Boże Narodzenie
będziemy w domu.
Rozpromienił się stary, a potem cień mu nagle przeszedł po twarzy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tylko nie wszyscy! - zakończył.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pan jenerał stracił kogoś w wojnie? - spytała Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trzech synów i dwóch zięciów.
- Mój Boże! - szepnęła ze współczuciem.
0 1 72 0 3 1
- Padli na polu chwały, tam na zachodzie. Został mi tylko jeden, za młody do szeregu. Tak,
gndiges Frulein, (gndiges Frulein - po niem. łaskawa panienko) nasze dziewczęta w żałobie i we
łzach, wyście szczęśliwsze, nie macie ukochanych na froncie, a odzyskaliście ojczyznę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jeszcze nie! Rosja wielka i potężna.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rosja caput! A Polska z Niemcami nie lęka się całego świata. Za parę miesięcy będziemy
w Moskwie pokój dyktować.
Podziękował uprzejmie za kawę i przeszedł do swej kwatery.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyńscy zachowali dla siebie dwa boczne pokoje, ale i tam nie mieli chwili spokoju. Nie˝
mcy wpadali ciągle, żądając coraz czegoś innego, sprzętów, bielizny, garnków, porcelany, jaj, świń,
masła, drobiu, wódki, owsa. Zajęli kuchnię i wszystkie dworskie budynki, pełno ich było w każdym
kącie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy się przekonali, że dwór był istotnie ze szczętem ogołocony, przestali nalegać i wieczorem
już zdobyli kilka krów, świń i baranów,które porżnęli.
Wereszyńscy, od kilku dni głodni i zmęczeni, wypili herbaty z chlebem i zasnęli wreszcie
względnie spokojni, jak ludzie, którzy nic już nie mają do pilnowania i do stracenia.
Ale o północy zbudziły ich karabinowe strzały i jakiś popłoch na podwórzu, i wreszcie stukanie
do okna.
Stary wypadł do sieni, Bronka za nim i ujrzeli wśród Niemców Judę z okrwawioną głową.
Chłopak jęczał, Niemcy klęli, zjawił się porucznik.
To warta schwytała Judę, który się przez ogród przekradał i, nieposłuszny na wołanie, dostał
kulą, która mu oberwała kawałek ucha, przy tym parę razów kolbą ogłuszyło go do reszty, i tylko
ocalił życie wołaniem: "Grossvater, Grossvater".
Na widok dziada odzyskał rezon i począł wołać do trzymających go żołnierzy:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ich sagen: "Grossvater! ich kommen sehen, ob hier nicht gestorben!". (Ich sagen... po niem. -
Ja mówić: Dziadku! ja przyjść zobaczyć, czy tutaj nikt umrzeć!"). Dziadku, ojciec przysyła gazet, i
u nas stoi artyleria, i jest taki oficer, co nam dał czekolady.
0 1 72 0 3 1
Sprawa się wyjaśniła i pozwolono Judę przyjąć i opatrzyć.
0 1 72 0 3 1
Był tak podniecony, że nawet bólu nie czuł i gadał bez odetchnienia.
0 1 72 0 3 1
- U nas kozacy chcieli gumno spalić, ale Matys im dał sto rubli i butelkę wódki, więc poszli. My
z Szymonem nałapaliśmy dużo krów i owiec po polu, a co po drogach rzeczy leży! I zboże, i wełna,
i słonina, i len, i płótno. Można wozem zbierać, a ile karabinów moskiewskich i nabojów wszędzie się
wala. A Niemcy wcale nie straszni i wszystko z sobą mają. Ojcu cygara dają, a Ewę to na ręku noszą.
0 1 72 0 3 1
- A gdzież Paweł i Gaweł?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W błotach z bydłem. A bydła bezpańskiego pełne pola. Kto chce, bierze.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Któż u was został?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano Matysowie i kulawy Ostap, i baby z piekarni, i dwaj żołnierze Polacy, co się schowali
w lodowni i teraz wyleźli. Myśmy ich przebrali, mundury spalili i teraz myślą zemknąć do Kielc.
- Nie ograbili was Moskale i uchodźcy?
- Matysowa kury pod łóżkiem trzymała, a prosięta siedziały w szafie, a naszych schówek nikt
nie znalazł. Jak ostatnie tabory odjeżdżały, wóz się połamał i oficer go nam sprzedał za dziesięć rubli.
Mamy soli i herbaty na całe życie.
- Wieś pusta?
- Pusta, ale Niemcy mówią, że ich dogonią i konie zabiorą, to wrócą, głupcy. A u was jak było?
- Nie wiecie, czy miasteczko spalone?
- Łuna była, ale niewielka. Jutro tam polecę, to się dowiem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Co do tego mylił się Juda, bo o świcie zabrano go i pod eskortą odprowadzono do domu, na
śledztwo.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nie brał tego do serca i Wereszyńscy, mając czyste sumienie, nie lękali się o jego los tylko do˝
wiedzieli się, że wszelkie komunikowanie jest wzbronione i groźne w następstwach.
Nazajutrz stary obejrzał swą zniszczoną pasiekę i znalazł w paru ulach gromadki pszczół tulące
się do ścian, osłaniające matkę. Zebrał je, opatrzył i powierzył matce przyrodzie, na przetrwanie do
dalekiej wiosny, a potem wyszedł w pole, na łan, gdzie miał być żytni zasiew, gdzie pora była rolę
orać pod zasiew, na chleb.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Podumał, na miedzy usiadł i patrzał po tej ziemi ukochanej, skazanej na rodzenie chwastów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I przybiegła do niego Bronka, i usiadła obok, do ramienia pieszczotliwie się tuląc.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Będziemy orać, dziadku. Będę za parobczaka, będę konie prowadzić, a jak dziadzio zasieje,
zabronuję. Narośnie nam biały chleb, żąć potrafię, a dziadzio do cepa stanie, a potem w żarnach zmie˝
lemy, i będziemy gospodarze! A żeśmy wytrwali i zostali, to mi się dusza w piersi nie mieści z radości.
Już bym tylko śpiewała! Jutro do kościoła choć na piechotę z babcią pójdę, a dziaduś Niemców będzie
pilnował.
- A czymże to będziemy orać?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano, chłopcy konie w bagnach mają. Za parę dni trzeba choć jednego sprowadzić, bo na siew
pora.
0 1 72 0 3 1
- Oj, ziemio ty nieszczęsna! Coś ty już zaznała, i ja z tobą. Toć mi do grobu czas, a nie do orki.
Toć ja już pięćdziesiąt lat w jarzmie!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Aleśmy się Moskali pozbyli i chłopców z Francji musimy się doczekać. Z Orłem przyjdą i salu˝
tować dziadka będą. A u nas żyto będzie się im kłaniać i skowronki grać, i stary dom w całości zasta˝
ną, a wtedy dziadzio będzie mógł odpocząć, a teraz za bary się brać z biedą i ruin, i nie damy się.
- Tak to i będzie, jako Wernyhora i Święty Andrzej Bobola prorokował. Moskal już sczezł,
sczeznie i Niemiec! Trzeba do orki się brać! Poślę świniucha w bagna, niech konie przyprowadzi. Czy
aby uprząż się znajdzie?
0 1 72 0 3 1
- Schowałam, co mi się dało ze stajni porwać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wstał stary, po polu spojrzał.
- Od rowu zaczniemy, po nawozie! Może do Narodzenia ten szmatek zasiejemy.
0 1 72 0 3 1
Powietrze było przejrzyste od słońca i ciepły wiatr niósł zapach roli. Te odwieczne dusze polne
i wsiowe rozprężały się i krzepiły nadzieją pracy starodawnej, jak ich ród, w ziemię tę wiekami wrosły.
0 1 72 0 3 1
Ta starość krzepka i ta młodość gorąca jednakie mieli oczy jasne, mocne i zawzięte, i rozkocha˝
ne w tej ziemi macierzy!
0 1 72 0 3 1
I odleciała ich męka ostatnich czasów, i radząc o ciężkim dalszym bytowaniu, wracali pogodni
do domu, z wiarą, że jak pozostali na posterunku, tak na nim wytrwają.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Głupkowaty świniarek Kuźma, jedyny sługa i jedyny chłop pozostały z murasznickiej wsi, po
przeboleniu straty maciory skrył się do kuchni, przyniósłszy z sobą coś w koszyku, co się okazało
srokatym prosięciem, jedynym co pozostało z całej chlewni Wereszyńskiej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Kuchnia była domem Kuźmy, bo go tam przyniesiono niegdyś, sierotą po żebraczce zmarłej
przy drodze, późną jesienią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Był też jak kot przywiązany do pieca i tych ścian, które uważał za własne, i czuł się zupełnie
szczęśliwy, bo był zawsze syty, czysto odziany, zimę spędzał w cieple, a latem używał pastuszej swo˝
body.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Najważniejsza, że miał zawsze chleb w torbie, który bezustannie gryzł i żuł, i może dlatego ma˝
ło mówił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nauczono go z trudem pacierza i próbowała Wereszyńska uczyć go czytać, ale okazał się tak
zawzięcie oporny, że musiała edukacji zaprzestać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przyniósłszy prosię, Kuźma przede wszystkim odnowił zapas chleba i z pełną gębą przypatrywał
się najściu Niemców. Pierwsi go przerazili, następni zaciekawili i po paru dniach bezustannego najścia
oswoił się z dolą, i bardzo prędko do warunków przystosował, i zaczął ciągnąć korzyści.
0 1 72 0 3 1
Gdy się zwalała na nocleg wataha, Kuźma już krążył wśród furgonów, gapił się, myszkował,
podpatrywał, oberwał czasem szturchańca, ale częściej dostał od kucharzy ochłap mięsa lub suchara,
a jeśli odjeżdżali o świcie, miejsce postoju natychmiast starannie przeszukiwał i zbierał pozostałe kon˝
serwy, worki z kukurydzą i melasą, sznury, rzemienie, blaszane wiadra i tym podobny łup, który po
różnych kryjówkach zatykał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Podobało mu się to życie; dogadzało naturze pierwotnej, której treścią jest rozbój i kradzież.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Baby kuchenne, które zostały przy dworze, były już także zarażone epidemią wojny: grabione
i rabowane, znajdowały słusznym i sprawiedliwym grabić i rabować innych, a morałów i protestów
Wereszyńskiej słuchały jako "pańskich wymysłów".
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Po paru dniach znalazły się w oborze dwie krowy, których Niemcy nie zdążyli pożreć, potem
owca, którą Kuźma ukrył na strychu.
0 1 72 0 3 1
Gdy następny najazd chciał krowy rżnąć, Kuźma tak płakał ilamentował, że mu jedną zostawili
i uważał ją odtąd za dworską, czyli za swoją. Potem z jakiejś wyprawy do pustej wsi przyniósł kurę na
pół martwą z głodu, szczeniaka i kotkę.
0 1 72 0 3 1
Miał tedy znowu inwentarz i wrócił do pastuszego zajęcia, a znał takie zarośla i chaszcze, że go
nikt wyszperać nie mógł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Toteż gdy go Wereszyński pewnego wieczora zawołał i kazał wyszukać w bagnach paniczów
z końmi i jednego przyprowadzić, Kuźma bardzo logicznie rzekł:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A kto będzie przez ten czas za mnie paść?
0 1 72 0 3 1
- Co paść?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Krowę, owcę i prosię.
0 1 72 0 3 1
- Ukradłeś, bardzo słusznie jak Niemcy wezmą.
0 1 72 0 3 1
- Dalibóg nie kradł. Germańce dali.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jedni dali, inni wezmą! Ruszaj po konie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Kuźma podrapał się w głowę i poszedł. Ale w parę godzin już wrócił z koniem.
- Co to za koń? Toć nie nasz!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Chodził w łozach nad jeziorem. Tam jeszcze dwa są!
0 1 72 0 3 1
Koń był kozacki, zbiedzony, z blizną przez udo.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ruszył ramionami Wereszyński.
0 1 72 0 3 1
- Niech pokutuje za kozuna!
0 1 72 0 3 1
Chwilowo nie było załogi w domu, więc oprzęgli konia, założyli w pług i ruszył stary z Bronką
na łan.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pajęczyny snuły się już po ziołach przydrożnych, ale dzień był jakby letni.
0 1 72 0 3 1
- To dla pszczół niebożąt daje Bóg taki czas cudny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Założył stary lemiesz przy miedzy, ujął za rękojeści pługa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Prowadź, wnusiu, na owy głaz przy łące.
0 1 72 0 3 1
I położyli pierwszą skibę.
0 1 72 0 3 1
- Na naszą polską dolę - zaśmiała się dziewczyna nawracając zdobycznego kasztana.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A stary, idąc bruzdą i trzymając krzepko pług, taką miał skupioną twarz, jakby spełniał święty
obrządek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zorali zagon jeden i drugi, Wereszyński surdut rzucił na miedzy, Bronki lico jak róża zakwitło.
Grały im jak na gody skowronki.
0 1 72 0 3 1
Tak się zapamiętali, że Wereszyńska przyszła ich napędzać do spoczynku.
0 1 72 0 3 1
- Oj dziadu, jutro ni ręką, ni nogą nie ruszysz!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Opamiętaj się!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie nudź, matka! Siać pora! - mruknął, ale przecie musiał przestać, bo konisko odmówiło po˝
słuszeństwa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Podnieceni zapałem, nazajutrz wyszli znowu na pole, ale zaledwie przeszli parę bruzd, ukazał
się na gościńcu tabor niemiecki, od którego oderwało się dwóch żołnierzy i przypadli do konia.
0 1 72 0 3 1
Krzyczeli w jakimś niezrozumiałym Plattdeutsch (Plattdeutsch - język dolnoniemiecki) i bez ce˝
remonii wyprzęgli kasztana. Ledwie Bronka uprosiła, by zostawili uprząż, ale potem, udobruchani,
zawołali z sobą Wereszyńskiego i dali mu olbrzymiego perszerona, który chwiał się na nogach i miał
już gasnące oczy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I odjechali, a stary namówił nieszczęsnego konia na łąkę, gdzie pozostał, nawet nie mając sił
i ochoty do paszy.
0 1 72 0 3 1
Daleką bo odbył drogę z rodzinnej Belgii w poleskie błota i piaski.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zdechnie do wieczora! - rzekł stary zabierając uprząż i wracając do domu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Postanowili tedy orać w nocy, ale bezustanne postoje noclegowe wojska i na to nie pozwalały,
i znowu minęło kilka dni bez orki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ale tymczasem perszeron nie zdechł i zaczął jeść, więc wreszcie zaprzągnięto go do pługa i zo˝
rano parę zagonów, które Wereszyński skwapliwie zasiał, a Bronka zabronowała.
0 1 72 0 3 1
Niedługo było uciechy, bo znowu przeciągający tabor zabrał perszerona, zostawiając na polu
zdechłego konia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przemyślny Kuźma zdobył znowu wałęsającą się klacz ze złamaną nogą, której już żaden tabor
nie zagrabił i która została jako jedyny inwentarz dworski, najbezczelniej pasąc się przy trakcie. Ta˝
kimi sposobami i środkami zasiano płachtę roli i parę korcy ziarna.
0 1 72 0 3 1
Wtedy wybuchła pierwsza straszna zaraza wojenna, grabież bezwstydna, zuchwała, jakby
uprawniona i uświęcona przez wojsko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Obrabowani pozostali mieszkańcy rzucili się na dobro tych, którzy uciekli. Na puste wsie rzuciło
się miasteczko, skąd Żydzi nie wyjechali, przetrwawszy bitwy i gwałty ostatnich chwil. Wypełzły też
hieny chłopskie i gromady uchodźców, których zagarnęli Niemcy i pozbawili koni i bydła.
0 1 72 0 3 1
Osiadło to po opuszczonych chatach i plądrowało.
0 1 72 0 3 1
Żydzi kijami młócili zboże po stodołach, chłopi szukali zakopanych skrzyń, stada włóczęgów
snuły się po wsiach, które po krótkim czasie nabrały trupiego wyglądu. Wydarto w mig okna i drzwi,
zrabowano ławy, sprzęty i okucia. Obozy niemieckie popaliły płoty, odarły dachy, kraj stawał się
straszną ruiną. Nie było komu bronić, ni strzec, nie było żadnej władzy oprócz wszechmocnego wojs˝
ka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A wreszcie i wojsko przepłynęło na daleki front, skąd huczały armaty. Wałęsały się małe oddzia˝
ły, wydzierając szczątki mienia, polując na zachowane pojedyncze już tylko sztuki bydła lub trzody.
Drogi, wiejskie ulice, męczeński szlak uchodźczy porosła ruń rozsypanego, stratowanego zboża i stro˝
iły trupy padłych koni i bydła, ale wojsko falą swą straszną już minęło okolice i leżała w swej ruinie,
pustce i martwocie zamordowana, zda się, na zawsze.
0 1 72 0 3 1
A jesień była polska, pogodna, ciepła, jasna.
0 1 72 0 3 1
Uratowany rój Wereszyńskiego żerował po łanach nie zasianych a złotych od ognichy, maluchne
szmatki zasiane wschodziły bujnie, tylko było bardzo głucho i cicho.
Wreszcie Bronka wybrała się którejś niedzieli do kościoła, a Wereszyński ruszył do Skołubów,
zaniepokojony brakiem stamtąd wieści.
Kuźma zaręczał, że domu dopilnuje z panią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niechaj trzęsą i szukają, nic nie znajdą. Nauczyli chować, cholery!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy wrócili wieczorem, zastali istotnie dom nie splądrowany i przynieśli mnóstwo nowin oraz,
jako wielką zdobycz, funt mydła i funt nafty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Po wielu wieczorach spędzonych w ciemności cieszyli się jak dzieci, światłem i Wereszyńska,
podawszy na stół zwykłą wieczerzę, kartofle, poczęła pytać o wieści.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobra nasza. Żydzi mówią, że Moskale zupełnie zdemoralizowani. Wielki Książę w niełasce,
car sam dowodzi, pocisków nie ma, nabojów nie ma, lada moment o pokój poproszą. Niemcy reparują
kolej żelazną - most Bony już odbudowany, w miasteczku jest jakiś komendant, gwałtów i grabieży
nie ma, bo jeśli co i zostało, to schowane głęboko. Żydzi już z Niemcami szwargoczą i handlują,
a największą figurą jest Arnold Tkacz. Niemcy go honorują i ciągle z nim rajcują.
0 1 72 0 3 1
- Szpieg, rakarz! Ten im dopiero wszystko wskaże, nauczy, zaprowadzi!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kościół cały i ksiądz nie poniósł szwanku - mówiła Bronka dalej. - Tylko stracił krowy, no
i drób. Na mszy śpiewałyśmy z Łusią i było kilku Niemców. Florek dotąd nie wrócił. W cerkwi Nie˝
mcy założyli piekarnię, w popskim domu szpital. Zresztą nie ma śladu wojny, tylko brak solikomplet˝
ny i sklepiki puste.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, a u Skołubów żyją, zdrowi?
- Kajetan witał, jak braci, Niemców, aż dostał od któregoś szpicrutą po łbie, więc ochłódł! -
rzekł śmiejąc się Wereszyński. - Paweł i Gaweł gdzieś w błotach siedzą, Szymek pilnuje domu, a Juda
już obleciał całą okolicę. Sielużycka z dziećmi uciekła i nie wróciła, dwór jej rozgrabiony doszczętnie.
Horehlad też był zemknął, ale wrócił i, wyobraźcie sobie, bogatszy niż był. Podobno w ostatniej chwi˝
li, nad rzeką, gdy uchodźców ładowano na barki i parowce, skupił za nic mnóstwo koni, krów, wo˝
łów, rzeczy cennych, potem gdzieś z tym w lasach przesiedział i teraz gospodaruje, bo i jakichś ucie˝
kinierów na służbę namówił. Niemcy go oskubali nieco, ale że te Horki na uboczu i łozy niedaleko,
więc na byle alarm kryją, co jest, no i sepet Bony nie przepadnie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pokręciła głową Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie ma to ni wstydu, ni honoru. A czemuś, ojcze, Ewuni z sobą nie przyprowadził?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Proponowałem, ale uciekła, a Szymek mi wyznał, że boi się Murasznika, bo każą cerować
i szyć! Co za szubieniczniki wyrosną z tych dzieci!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A to chłopcy w błotach? Może ich już dawno kozacy pomordowali.
0 1 72 0 3 1
- Trzeba będzie zrobić tam wyprawę. Jutro wezmę z sobą Kuźmę, który wszystkie kąty zna,
i będę szukać! Mówiłem Kajetanowi, żeby się pofatygował, ale dzieci to nie jakieś wykopaliska, żeby
się po nie ruszył. Zezłościł mnie i zgryzł, bo dowodzi, że Francja pobita, że Niemcy zawojują całą Eu˝
ropę i że cesarz Wilhelm wskrzesi Polskę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- O klęskach Francuzów Żydzi też mówią! - stęknęła Bronka. I teraz jesteśmy jak w grobie, już
do nas żadna wieść nie dojdzie.
0 1 72 0 3 1
- Horodna Rupiejków ocalała i Niemcy tam mają sztaby. Podobno, że ich z pałacu usunęli i sami
się panoszą. Ale marszałek nie da się w kaszy Szwabom zjeść, a marszałkowa też Metternich baba.
0 1 72 0 3 1
- Najciężej nam będzie, przyziemnym ludziom - westchnęła Wereszyńska. - Jak się dowiedzą, że
chłopcy we Francji...
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja się wcale zapierać nie będę! - najeżył się stary.
0 1 72 0 3 1
- Niech no zaczepią, posłyszą prawdę! - zawtórzyła zuchwale Bronka.
0 1 72 0 3 1
Wereszyńska jak zwykle westchnęła i zamilkła. Wiedziała, że wychowała plemię zuchwałe
i nieustraszone, a że jej pozostała modlitwa do Boskiej Opatrzności, główne nabożeństwo jej żywota.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kartofle trzeba kopać! - rzekła po chwili, wracając do swej przyziemnej roli gospodyni. -
W stodole jest jeszcze pod słomą trochę schowanego zboża. Trzeba by choć kijanką po trochu młócić,
bo nie mamy kaszy.
0 1 72 0 3 1
- Wuj Skołuba w każdym razie postawić może na swoim, i chłopców do szkół nie dać. Wiosną
przecie był obiecał, że po wakacjach choć dwóch do Warszawy wyśle, a teraz ma wymówkę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano, będą bronować, orać, drwa rąbać, jako my wszyscy. Boć zrujnowani jesteśmy doszczęt˝
nie i jak Robinsony w bezludziu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale Polska będzie, świt przed nami!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyńska pokiwała głową i zaczęła sprzątać po wieczerzy.
0 1 72 0 3 1
Nazajutrz Bronka z czeladnymi kobietami poczęła kopać kartofle, a stary, naciągnąwszy ko˝
żuch, ruszył z Kuźmą w błota.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Łan kartofli graniczył z gościńcem i około południa ujrzała Bronka trzech kawalerzystów i sa˝
mochód - stanęli naprzeciw gromadki pracujących i jeden z dragonów do nich podjechał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Matki, czyj to dwór? - spytał po polsku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wyprostowała się Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Nazywa się Murasznik, pana Wereszyńskiego.
0 1 72 0 3 1
- Zajęty czy pusty?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W tej chwili pusty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobra kwatera? Czysta?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jak na wojnę, czysta.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A panienka z tego dworu?
0 1 72 0 3 1
- Tak, a pan poznańczyk?
0 1 72 0 3 1
- Ja! Eskorta Excellenz Graf von Freden, inspektora etapów. Zajedziemy na nocleg.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skręcił konia i poskoczył z powrotem.
0 1 72 0 3 1
Kobiety przestały kopać, co rychlej ukryły w ziemi kartofle i pobiegły prędko do domu bronić
garnków kuchennych, bo już na drodze ukazał się furgon bagażowy i więcej dragonów, a samochód
skręcał w wysadę dworską.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy Bronka dobiegła, dom już był zajęty i Szwaby rozwielmożnili się wszędzie, krzycząc, klnąc
i żądając niestworzonych rzeczy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skoczyła na pomoc babce, bo wpadli do ich pokojów i gospodarzyli jak u siebie.
0 1 72 0 3 1
Gdy przemówiła po niemiecku, uspokoili się znacznie i wycofali, submitując się; przyszedł jej
też w pomoc poznańczyk, jak się okazało "bursz" Ekscelencji.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ten dygnitarz rozłożył się w salonie i słychać było przez ścianę jego ostry, rozkazujący głos
oraz brzęk ostróg salutujących oficerów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy pierwszy alarm minął i Wereszyńska poznajomiła się z poznańczykiem, Bronka poszła do
ogrodu z koszem, obierać fasolę.
0 1 72 0 3 1
Sad był z owocu obdarty i prawie bezlistny, ale cieniste stare szpalery i altany złociły się i paliły
jesiennym liściem, a po rabatach kwitły jeszcze georginie, astry i floksy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Smętny przepych jesieni i zapach charakterystyczny wiał z tego staroświeckiego ogrodu i była
cudna, zadumana cisza.
0 1 72 0 3 1
Dziewczyna, obierając strąki, poczęła nucić, a wreszcie śpiewać "Lipę" Szuberta, gdy wtem po˝
czuła, że za nią ktoś jest. Obejrzała się i urwała. Na ścieżce wśród warzywnika stał Niemiec wysoki,
smukły, z twarzy tak podobny do Alfreda Rupejki, że nie mogła powstrzymać ruchu przerażenia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Widmo, zabity! - była błyskawiczna myśl i skurcz bolesny serca.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ale po sekundzie odetchnęła głęboko. Było to tylko tak dziwne podobieństwo, a przed nią stał
Excellenz Graf von Freden.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I on się w nią wpatrzył bystro i przejmująco, jak na zjawę, i dopiero po chwili rzekł:
0 1 72 0 3 1
- Nie mogłem uszom uwierzyć. Tu posłyszeć Szuberta naszego. Kurios! (Kurios! po niem. -
Niezwykłe!).
0 1 72 0 3 1
- Pieśń jest własnością całego świata - odparła już spokojnie, nie przestając roboty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pani jest właścicielką majątku?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, wnuczką właściciela.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Skądże pani tak świetnie mówi po niemiecku?
0 1 72 0 3 1
Zaśmiała się.
0 1 72 0 3 1
- Czy pan nas ma za Kameruńczyków?
0 1 72 0 3 1
- W każdym razie za pół Azji. Jestem tu zaledwie od dziesięciu dni, wprost ze szpitala, i konsta˝
tuję dziwny amalgamat ludności. Główną masę stanowią "panisy", wpół pierwotni autochtoni, następ˝
nie gęsto osiedli Semici, pobratymcy Galicjan, ale takiego typu, jak pani, dotąd nie spotkałem, i dziwię
się skąd w tej dziczy wykwitła zachodnia kultura.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jesteśmy Polacy, przed wieki tu osiedli.
- Polska zatem ma równy przywilej jak Saksonia.
Spojrzała pytająco.
- Sachsen, wo schne Mdchen wachsen! (Sachsen... po niem. - Saksonia, gdzie rosną piękne
dziewczęta.) - odparł z uśmiechem.
Groźna chmura przeszła po twarzy dziewczyny, która zacięła usta.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
"Excellenz" zauważył to i spoważniał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jakże się wojna z państwem obeszła?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jak burza ze statkiem Robinsona Kruzoe.
0 1 72 0 3 1
- A kto gorzej dokuczył: Ruscy czy Niemcy?
0 1 72 0 3 1
- Niemcom wybaczamy wiele za to, że wygnali stąd Moskali.
0 1 72 0 3 1
- Więc nie trzymacie z Ruskimi?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- My! - Poczerwieniała. - My, Polacy!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ach so! (Ach, so! po niem. - Ach, tak!) - rzekł przeciągle. - Aż tu jeszcze ciążycie ku War˝
szawie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Był pan może w Warszawie! Co tam się dzieje?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pod niemiecką władzą źle się dziać nie może. Życie spokojne i normalne. I ten kraj otrzyma
lada dzień cywilną administrację. Z wiosną przyjdą tu gospodarskie kolumny. Pod niemieckim rządem
nie może być pustyni. Pola wszystkie zostaną obsiane.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale ludzi tu nie ma.
0 1 72 0 3 1
- Jeńców rosyjskich nie brak. Niech dźwigają to, co zniszczyli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Więc nie ma mowy o pokoju?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Będzie pokój, jak oń przeklęta Anglia poprosi.
0 1 72 0 3 1
- Do Warszawy nam cywilnym przejazd wzbroniony.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Do czasu. Koleje służą wojsku tylko. A pani marzy o Warszawie. Może tam narzeczony?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, mamy tam ciotkę, może w biedzie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ach, was! (Ach, was! po niem. - Też coś!) - zaśmiał się. - Ciotki nigdy nie umierają ani ich co
złego nie spotyka. A pani nie ma rodzeństwa?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mam dwóch braci.
0 1 72 0 3 1
- W ruskim wojsku?
0 1 72 0 3 1
- Broń Boże. Byli na studiach w Belgii, teraz nie wiem, co się z nimi dzieje.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Sooo! - rzekł przeciągle.
0 1 72 0 3 1
- A pan Prusak? - spytała.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie. Mam dobra nad Renem. Pani pozwoli się przedstawić: Bertold von Freden.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Moje nazwisko Wereszyńska, a imię trudne, Bronisława.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bronislava! - powtórzył. - Zapamiętam, jako miłe spotkanie oazy w pustyni. Mają państwo
charakter, że zostali wśród ogólnej paniki. Żegnam panią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Salutował i odszedł, ale wnet wrócił.
0 1 72 0 3 1
- Bursz mi mówił, że mają państwo pianino. Czy mogę prosić o wypożyczenie na dzisiejszy
wieczór? Użyję w oazie trochę estetycznej rozkoszy dla słuchu, jakem użył dla oczu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Owszem, w tej chwili każę przenieść do salonu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ależ po co. Pozwoli pani zagrać u siebie. Możemy zaśpiewać na dwa głosy Szuberta.
0 1 72 0 3 1
I odszedł, zanim znalazła jakąś wymówkę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przestała obierać strąki i rozłoszczona wróciła do domu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Przeklęte Niemczysko, zaprosił się i trzeba go będzie u siebie przyjąć! - rzekła do babki.
0 1 72 0 3 1
- To jakiś milionowy ordynat. Opowiadał Rabanek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co za Rabanek?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Poznańczyk. Bardzo poczciwy chłopak. Nic nie biorą darmo, za wszystko chciał płacić, a że
pieniędzy nie chciałam, więc daliczekolady, ryżu, soli, mydła. Bardzo porządni ludzie.
0 1 72 0 3 1
- Babcia już się godzi ze Szwabami.
0 1 72 0 3 1
- Moje dziecko! Kto na przedpieklu mieszka, czarta w kumy prosi. My ludzie przyziemni. Trze˝
ba będzie za Polskę życie dać, to się da, ale dla Polski nam tu trwać trzeba i wojnę z Niemcami pro˝
wadzić nie nasza siła. Moskali przecierpieliśmy, przecierpimy i Niemców, ale cicho, gnąc się jak łozy
nasze. A kto łozę u nas wykorzeni!
0 1 72 0 3 1
- A rezultat tej babci polityki - że trzeba Niemca do domu wpuścić! burknęła Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jakoż ledwie zapalono światło, "Excellenz" zjawił się, przedstawił Wereszyńskiej, a po chwili
rozmowy zaczął przeglądać nuty i grać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Artysta! musiała przyznać Bronka, porwana swym zamiłowaniem muzyki, szczęśliwa estetyczną
rozkoszą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I ani się obejrzała, jak zaczęła śpiewać przy jego dyskretnym, przepysznie odczutym akompa˝
niamencie, zupełnie sztuką pochłonięta, nie uważając na jego wzrok zachwycony.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Aż wreszcie rzekł, obracając się ku niej i bardzo poważny:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ma pani fenomenalny głos i przepyszną szkołę. Świetną sławę ma pani przed sobą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Braknie mi do tego najważniejszej rzeczy. Mam wstręt do tłumu i wstręt do występów pub˝
licznych. Zdaje mi się, że na złość tłuszczy śpiewałabym jak najgorzej.
0 1 72 0 3 1
- Edelweiss! (Edelweiss! po niem. - tu: Skromnisia!) - zaśmiał się. Gdzież się pani kształciła:
w Dreźnie czy w Berlinie?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W Warszawie.
0 1 72 0 3 1
- Doprawdy, w Warszawie? Jest tam konserwatorium?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Naturalnie. Pan myśli, że Warszawa leży w Azji. Czy pan tam był?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Byłem, ale nie znam. Jest pani pierwszą Polką spotkaną. Może mi pani zaśpiewa wasze pieśni?
0 1 72 0 3 1
- Przepysznie pan akompaniuje! - rzekła, gdy prześpiewała kilka pieśni Galla i Niewiadomskie˝
go.
0 1 72 0 3 1
- Ładne to jest, melodyjne i nowe - odparł. - A teraz może spróbujemy duetu. Ma tu pani ten
piękny z "Damy Pikowej" Czajkowskiego.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tak od razu? - zaśmiała się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ach! co to znaczy. Jestem pewny, że moglibyśmy tak od razu dać koncert.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I śpiewali. Za ścianą rozległo się brawo i oklaski, a Wereszyńska stała zachwycona.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zrobiliśmy wielką uciechę śmiertelnie znudzonym moim oficerom i wyobrażam sobie, jak mi
zazdroszczą. Ale państwo mają wieczerzać, należy mi się pożegnać, bo i tak nadużyłem gościnności! -
rzekł wstając z widocznym żalem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, na tę wieczerzę zapraszać mie możemy. Ekscelencja pewnie nigdy w życiu nic podobnego
nie jadł.
0 1 72 0 3 1
- Dzisiaj niejedno mnie spotkało pierwszy raz w życiu. Co za dzień mamy?
0 1 72 0 3 1
- Piątek i trzynasty. Wszystko feralne!
0 1 72 0 3 1
- Był także piątek i trzynasty dwa miesiące temu w Belgii, gdym dostał pierwszą kulę!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nie odchodził, więc Wereszyńska zaprosiła go do stołu, do czarnych zacierek na mleku,
a Bronka ukroiła mu kromkę razowca.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziad pani nieobecny?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Poszedł w bagna, gdzieśmy ukryli bydło i konie! - wyznała szczerze.
0 1 72 0 3 1
- Ciężko wam będzie to uchować. Będą jak kruki na świeże mięso polować pionierzy, co repa˝
rują kolej. Ale za kilka tygodni, gdy front się ustali i kolej ruszy, będzie spokojniej. Do czasu zostawi˝
cie dobytekw bagnach.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jeśli jeszcze co zostało! Kozacy snuli się wszędzie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ta hałastra niczym się nie różni od kujotów i hien!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pan i tę zwierzynę zna?
0 1 72 0 3 1
- O tak, polowałem w Afryce na grubego zwierza, byłem w Indiach i Ameryce. Ale nie myśla˝
łem nigdy, że los mnie przywiedzie w Pińskie błota i że poznam Polaków. Muszą tu być interesujące
polowania jesienią i zimą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Może będą, bo dotąd chłopi niszczyli wszystko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To się ich oduczy prędko. Będzie porządek w tym kraju.
0 1 72 0 3 1
Na progu ukazał się ordynans, wyprostowany, z ręką u czoła, i zameldował:
0 1 72 0 3 1
- Dragon przybył z depeszą.
0 1 72 0 3 1
"Excellenz" wstał żywo - ucałował rękę Wereszyńskiej, pochylił się nisko przed Bronką.
0 1 72 0 3 1
- Za gościnę i estetyczną biesiadę - serdeczne dzięki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ukłoniła się, przez sekundę czekał, że poda rękę, potem się wyprostował i brzęcząc ostrogami
wyszedł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co za uderzające podobieństwo do Rupejki! - zawołała Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Taak... do którego?
0 1 72 0 3 1
- Chyba oczu nie masz! Do Alfreda.
0 1 72 0 3 1
- Nie zauważyłam.
0 1 72 0 3 1
- Bardzo elegancki i wielki pan całą gębą. Myślę, że ci może nic nie zagrabią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Alboż coś jeszcze zostało oprócz kartofli i siana, które już pewnie wzięli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, zawsze jeszcze mamy prosię i dwie kury. Ale z błot chyba dziad dziś nie wróci. Mój Boże!
może już tam wszystko zginęło.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jak nie zginęło, to szkoda, bo jeszcze dłużej trwać będzie to utrapienie.
0 1 72 0 3 1
Nazajutrz rano ordynans, Rabanek, przyszedł spytać, czy może zerwać trochę kwiatów dla Eks˝
celencji.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Myśli może, że mu bukiet ofiaruję! - burknęła Bronka, więc Wereszyńska sama poszła i posła˝
ła olbrzymią więź astrów i rezedy, i z tym oddział ruszył, kiedy już Bronka była na polu przy kopaniu
kartofli, schowana między inne kobiety, i obyło się bez pożegnania.
Dzień był chmurny i szary, pełen jesiennej wilgoci i ponurości. Robota była ciężka i żmudna,
a wykopane kartofle trzeba było nosić na plecach lub w koszach aż do dworu, i chować po różnych
skrytkach jak kradzione. Wczesny zmrok spędził robotnice i wracały milczące, gdy w wysadzie spot˝
kały trzy postacie.
- Dziadzio! - zawołała radośnie Bronka. - I Gaweł! - dodała nagle przerażona. - A gdzie tamci?
Wereszyński machnął tylko ręką, a Gaweł popatrzał na nią błędnie i milczał. Za nimi dreptała
odarta i chuda dziewczynka, może dziesięciolatka.
- Co się stało? Gaweł, czyś chory? Co tobie?
- Dociągniem się, to się dowiesz! - rzekł Wereszyński, dysząc ze zmęczenia.
Ledwie się dowlekli do domu, i tam długo trwało, nim stary rozpoczął opowieść.
- Ano, wszystko przepadło. Kozacy zagarnęli Florka, Pawła i wszystkie konie, już oni straceni,
za frontem.
- O Mario, Królowo nasza! Opiekuj się nimi! - zaczęła szeptać Wereszyńska.
Gaweł, gdy znalazł się wśród swoich, pod dachem, zamiast sięuspokoić, wtulił się w kąt i zwi˝
nięty, skurczony, jak śmiertelnie spędzone zwierzę, dygotał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Usiadła przy nim Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, nie desperuj, opamiętaj się. We dwóch są, uciekną, uratują się. Zresztą los trzeba dźwigać!
Kazik z Jankiem w boju strasznym, a my nie tracimy wiary.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Matko, rozbierzcie go i połóżcie, niech spocznie, jutro powie! Nie męczyć go! Dziewczynkę
w kuchni położyć. Jakaś zabłąkana, po lasach się tułała, kaleka, głuchoniema. Musiała od jakiś uchod˝
źców się odłączyć i przypadkiem do naszego bydła zabłądziła.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Więc bydło ocalało?
0 1 72 0 3 1
- Tylko kilka sztuk. Zostawiłem przy tym Kuźmę. Ledwieśmy znaleźli. Awuls kozacy spalili,
stado rozegnali. Niemcy teraz wszędzie plądrują. Kazałem Kuźmie jutro te resztki tu spędzić. Dość
i tak zgrzeszyliśmy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jak to? Co my? Winni?
- A winni! i grzeszni! - rzekł twardo stary. - Rozrachunku wielkiego nastał dzień. Ostatnia Boża
kara i ostatnia nasza wypłata. Przed nami zmartwychwstanie. A zmartwychwstać nam trzeba jako Ła˝
zarzowi jeno w chustach śmiertelnych, a my chcieli ratować dobro nikczemne! Zgrzeszyliśmy, i za to
nas Bóg pokarał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Uderzył się w piersi, pochylił nisko głowę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tej nocy mało kto spał, bo Gaweł przez sen gorączkowy płakał i krzyczał, lub budził się przera˝
żony i pytał, gdzie jest i co się z nim dzieje, aż wreszcie nad ranem zasnął mocno i przespał dzień cały.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Czuwała nad nimi babka i ujrzał ją nad sobą, gdy o zmroku obudził się, spocony i wypoczęty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Babciu, nie ma Moskali ani Szwabów?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Moskali dawno nie ma, a Szwaby coraz rzadziej przeciągają. Nie bój się.
0 1 72 0 3 1
- Ja się nie boję. Tylko nie mogę zapomnieć i to męka!
0 1 72 0 3 1
- Czego nie możesz zapomnieć?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Och, babciu, to było straszne.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale co? Nie bądźże mazgajem, jak kilkuletni smarkacz! Wiadomo, że straszne czasy przeży˝
wamy. Szykuj się na wojaka, na polskiego ułana.
0 1 72 0 3 1
- Ja, babciu, zabiłem człowieka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zabiłeś? Jak? Broniłeś się?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie. I ja myślę, że to był Polak.
0 1 72 0 3 1
- Jak to? Mówże! - bez tchu szepnęła babka.
0 1 72 0 3 1
- Byłem z karabinem w lesie, nocą. Przekradałem się od bydła do awulsu - zobaczyć, co się
z końmi i Pawłem dzieje. Tamtędy droga idzie boczna ku Horodnu. Posłyszałem strzał, potem krzyki,
więc poczołgałem się. Ognisko się paliło, stały wozy uchodźców. Dwóch sołdatów konnych ich na˝
padło, rabowali wozy. Nikt się nie bronił, choć było kilku mężczyzn. Sołdaci zrewidowali wozy, po˝
tem ich kieszenie i jeden powiada: "Dziewki dajcie".
0 1 72 0 3 1
Kobiety podniosły wrzask - zbiły się w kupę, popadały na kolana, a jeden z mężczyzn wywlókł
tę niemowę i pchnął do sołdata. Ten konie za uzdę i dziewczynę za włosy - i w chaszcze.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Mnie coś się wtedy stało, sam nie wiem. Podniosłem karabin i wypaliłem, nawet nie mierząc,
w tę stronę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ludzie popadali na ziemię, ten drugi na konia skoczył i umknął, a tamten wrzasnął: "Jezu, Ma˝
ria!" i więcej nic nie wiem - uciekłem. Leciałem jak oszalały, bo słyszę, że mnie gonią. Aż tchu mi za˝
brakło, upadłem parę razy, więc stanąłem i podniosłem do twarzy karabin; myślę: Będę walił, nim za˝
biją!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Aż tu przypada do mnie ta niemowa tylko, schowała się za plecy, a za nią nie ma nikogo - i ci˝
sza. Tom tam przesiedział długo, a wreszcie gadam do niej - pokazuje, że ni słyszy, ni mówi, tylko coś
bełkoce i pokazuje, że sołdat padł, a ona poleciała w bór, dojrzała mnie i goniła. I została, ani jej się
pozbyć.
0 1 72 0 3 1
Gaweł otarł pot z czoła i nie patrzył na babkę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zabiłem, a on nie krzyknął po moskiewsku - wyrzekł ponuro.
0 1 72 0 3 1
Milczała chwilę Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie mógł to być Polak - rzekła wreszcie. - Nie ma takich Polaków na świecie. Nawet takiej
myśli do siebie nie dopuszczaj, bo grzeszysz przeciw Ojczyźnie. Jakże gadali z tymi uchodźcami?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Po moskiewsku.
0 1 72 0 3 1
- A widzisz? Mogli to być jakie Łotysze, czy inne moskiewskie poddane. Mało to jest w tym
wojsku plemion i szczepów chrześcijańskich niby z mowy, a pogan z duszy. Takiego nie szkoda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A te uchodźce takie podłe - gadali z sobą po polsku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jak kto strachowi się podda, to już nie ma zdrowych zmysłów. Nieprzytomni byli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Babciu, ale ja nie zbrodniarz! - jęknął Gaweł. Objęła go za głowę, przygarnęła do piersi, zapła˝
kała.
0 1 72 0 3 1
- Nie, dziecko, nie! Tyś także nie przytomny był. Takie okropne przyszły czasy na wasze biedne
dusze. Do spowiedzi pójdź, Bogu wyznaj, ale się opamiętaj!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gaweł też płakać począł, a potem go znowu sen zmorzył.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyńska powtórzyła opowieść mężowi. Wzdrygnął się na razie stary.
- W plecy strzelił! - warknął, a potem się zamyślił i dodał: - Ale bezwstydnemu zbójowi. Dzie˝
ciak, zagotowała mu się prawa krew. Miał słuszność! Ja bym to sam zrobił!
Gaweł nazajutrz wypoczęty i przebrany poszedł do miasteczka, a wrócił bardzo skupiony, ale
spokojny. Opowiedział też o zniszczeniu awulsu.
- Spaliśmy, gdy wpadli kozacy. Rzucili się do koni naprzód, więc z chaty uciekliśmy w gąszcza.
Florek dopadł swojej dereszki, Paweł porąbał płot z tyłu, chcieli tamtędy konie wypuścić, kozacy ich
pochwytali, zrobił się wrzask, strzały, piekło, bo wnet podpalili szopę.
Mnie jeden kolbą zdzielił przez głowę, żem padł i już nic nie pamiętam. Oprzytomniałem, bo mi
niemowa lała wodę na głowę, to już pożar dogasał, a ich nie było i śladu. Schowaliśmy się w gąszcza,
niedaleko bydła, ale ja nie miałem siły już do niczego, a jak posłyszeliśmy znowu strzały i głosy, tośmy
nie wyszli. A to Niemcy znaleźli bydło - i zabrali. Niczegom nie dopilnował! Wstyd.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Głupiś! - rzekł Wereszyński. - Niemcy Moskali pobili, taką potęgę, a ty co? Ciesz się! Wolni
jesteśmy!
0 1 72 0 3 1
- Ale! Wolni. W miasteczku Szwab mnie o przepustkę pytał i szpicrutą mi czapkę zrzucił. Po
wilkach świnie wlazły.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tamto były świnie, a to - wilki, ale my i tych przetrzymamy. Chodź, pomożesz siać żyto, bo
Bronka przy kartoflach.
- Może byś dał znać ojcu o sobie - rzekła Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie głupim! Ojciec zasadzi do szwabskiej nauki, ale ja przecie muszę za front - Pawła odna˝
leźć.
0 1 72 0 3 1
- Jeszcze widocznie gorączka cię trzyma. Może byś zębami księżyc uchwycił! - ruszył ramiona˝
mi Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gaweł zmilczał, ale upór tępy miał w swych brzydkich, zielonawych oczach.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Cały dzień za broną chodził, źdźbło perzu żując i jakby myślą od roboty daleki, a wieczorem po
kolacji do ogrodu wyszedł i nie wrócił.
0 1 72 0 3 1
Nie kłopotał się nikt zrazu, ale gdy go nazajutrz cały dzień nie było- strach ich obleciał. Po ty˝
godniu dopiero zjawił się Juda z jakimś Niemcem, któremu nałgał, że w Muraszniku są gołębie.
Gołębi nie znaleziono, ale Juda znalazł czas szepnąć Bronce:
- Gaweł poszedł na front. Kazał wam powiedzieć, że wróci Szwabów gnać!
0 1 72 0 3 1
- Szalony - zabiją go!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Gawła! Oho! Będzie taki, ale nie za prędko. Jeszcze i ja za nim ruszę! Tu nie ma co robić.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Wytrzymać - to może najcięższe! - rzekła.
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
Rozdział III
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Adalbert Skaletz w całym rynsztunku, w pikelhaubie, z ładownicą i karabinem wysłuchał rozka˝
zu Hauptmanna i komendanta Hłuszy, pismo schował do wyłogu rękawa, trzasnął piętami i wymasze˝
rował na rynek, a raczej na Kaiser Wilhelms Platz, jak głosiła tablica przybita do narożnego domost˝
wa.
Na placu było prawie pusto w ten powszedni lipcowy dzień. Snuło się kilka kóz, trochę Żydó˝
wek i żołnierze, stare dziady z Landwery z fajami w zębach.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skaletz skierował się ku kościołowi i wszedł na korytarz wiodący do mieszkania Skowrońskich.
Drzwi wszystkie stały otworem, więc bez pytania znalazł się w kuchni, gdzie Łusia z zawiniętymi po
łokcie rękawami miesiła ciasto w dzieży.
Na ten widok śmiech triumfu rozwarł paszczękę żołnierza. Z błyskawiczną szybkością pozbył
się karabinu, chwycił dziewczynę za głowę i wlepił jej w ucho serdecznego całusa. Ale w tejże chwili
zachwiał się i odskoczył, już poniewczasie. Prawica Łusi pełna ciasta spadła mu na twarz z wystrza˝
łem siarczystego policzka, aż się pikelhauba potoczyła po ziemi, a Skaletz wydał z siebie głuche stęk˝
nięcie, jak człowiek wpadający w wodę.
- Szwabska jucha plugawa! Chcesz jeszcze?! - krzyknęła Łusia przyskakując.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ale Skaletz miał dosyć. Zaczął się ocierać, parskać, wreszcie wybuchnął śmiechem.
0 1 72 0 3 1
- Za busiaka trzeba zapłacić. Ale busiak był, prawda! Ale pierońska panna!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Łusia wróciła do roboty i milczała. Jarzyły jej się oczy wściekłością, a usta drżały łkaniem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skaletz poszedł do kubła z wodą, umył twarz, i wrócił nie zniechęcony.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Mówił jakimś łamanym narzeczem, mieszając słowa polskie i niemieckie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobra ranek, panna Łusia. Chwalujem sobie taką freilinkę. Każdy w pysk bierze nawet leit˝
nant.
0 1 72 0 3 1
- Po coś tu! - warknęła. - Nie ma co rekwirować. Jużeście wszystko zabrali. Możeś przyszedł
po ten chleb ostatni!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Czekolady pannie przyniosłem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Żydówkom noś, nie mnie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jeden się chwalił, że pannie czekoladę dał, i wzięła.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To i wy się chwalcie przed podobnym sobie. Wasze gadanie dla mnie pieskie szczekanie.
0 1 72 0 3 1
- Co panna taka zła. Ja wstąpiłem po drodze, może co powiedzieć w Muraszniku. Idę tam
z rozkazem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Łusia przestała wyrabiać ciasto, spojrzała nań raz pierwszy, i na widok spuchniętego policzka
zalotnika odbiegł ją gniew i żałość. Był tak pokraczny ze swą krzywą gębą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Znowu jakieś udręczenie na Murasznik. Toć tam już nic nie ma! - stęknęła. - Weźmiecie dla
pani butelkę nafty i kawałek mydła? - spytała uprzejmiej.
0 1 72 0 3 1
- Załatwię! - odparł uradowany Skaletz.
0 1 72 0 3 1
- I powiedźcie, że ksiądz wyzdrowiał i będzie msza za nieboszczkę matkę w piątek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- "Wird besorgt!" - powtórzył Skaletz i wymaszerował, bardzo z wizyty zadowolony, zatopiw˝
szy butelkę z naftą i mydło w przepaściste, rabunkowe kieszenie swych spodni.
0 1 72 0 3 1
- Ciężki kurs w ten skwar do Murasznika! - rzekła mu Łusia na pożegnanie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Są od tego "panisy", żebym się nie zmęczył - zaśmiał się.
0 1 72 0 3 1
Jakoż po chwili obserwacji na rynku zawołał na chłopa, który stał z furą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Du, "panis", fahr nach Murasznik! (Du... po niem. - Ty, "panis", pojedziesz do Murasznika!)
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja tu przyjechał z Wólki, tam! - Wskazał chłop w przeciwną stronę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skaletz już leżał na słomie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Los! nach Murasznik! - wrzasnął podnosząc kolbę karabina.
0 1 72 0 3 1
Chłop co rychlej zawrócił i skręcił na piaszczysty gościniec.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skaletz zapalił faję i co kilka minut powtarzał: "Los, du Rindvieh!" (Los, du Rindvieh! po niem.
- Jazda, bydlaku!) i poszturchiwał go karabinem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ten wypróbowany system dopingował skutecznie chłopa tak, że po godzinie ukazały się topole
Murasznika na horyzoncie. Pola przylegające do gościńca porosły gęsto młodym brzeźniakiem, nig˝
dzie nie było widać ni bydlęcia, ni człowieka. Dopiero przy samej zawrótce od traktu ukazał się szma˝
tek marnego żyta, gotowego do żniwa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tu Skaletz zatrzymał chłopa i zlazł z wozu. Chwilę szperał w odmęcie kieszeni, wreszcie dał
chłopu cygaro, łaskawie go uwolnił, i raczył pójść piechotą do dworu. Gdy się ukazał w bramie, a ra˝
czej w miejscu gdzie niegdyś była brama, dawno spalona na żołnierskie ogniska - na dziedzińcu przed
domem, obficie porosłym chwastami, powstał ruch, rozległy się piskliwe, dziecinne okrzyki:
0 1 72 0 3 1
- Germaniec, Germaniec!
0 1 72 0 3 1
Coś przemykało w krzakach i pokrzywach, coś się czaiło, chroniło - i oto wszelki ślad życia
zamarł.
0 1 72 0 3 1
Alarm był dany i gdy Skaletz stanął pod drzwiami, spotkał Wereszyńską zasłaniającą wejście.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co trzeba? - spytała niespokojnie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ein Befehl der Kommandantur! (Ein Befehl... po niem. - Rozkaz komendatury!) - Wydobył
pismo.
0 1 72 0 3 1
- Jezu Mario, co znowu za nieszczęście! - jęknęła Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mleka bym wypił, lub maślanki! - rzekł Skaletz łamaną polszczyzną.
0 1 72 0 3 1
- Przecie naszą krowę zabrała komendatura na sześć tygodni do rządowej mleczarni. Mleka nie
mamy!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja, richtig. Wypiję wody! - zgodził się z losem i zaczął szperać w kieszeni. - To macie od pan˝
ny Łusi i zur Messe sollt ihr kommen Freitag. (zur Messe... po niem. - niech panie pójdzie w piątek na
targ).
Wokoło rozmawiających zebrała się publiczność. Przez okno kuchni wyzierały przerażone twa˝
rze kobiet, z krzaków ukazało się czworo dzieci, starsza niemowa dziewczynka, pamiątka po Gawle,
i troje mniejszych.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wszystkie dawały Wereszyńskiej znaki tajemnicze, uspokajające, mierząc Niemca nienawistny˝
mi oczami.
0 1 72 0 3 1
- Dajcie mu wody, nie puszczajcie do kuchni, bo tam stoi samowar - schowajcie go pod piec -
mówiła z cicha do kuchni. - Niech kto zwołapanienkę z ogrodu, bo ja idę po pana.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyński zajęty był w pasiece, którą powoli wskrzeszał dzięki dzikim rojom.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Dotychczas rekwizycja niemiecka nie tykała miodu i wosku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ojcze, Szwab przyniósł jakiś rozkaz z Hłuszy! - zawołała go żona.
- Niech Bronka czyta! - odparł.
On jeden nie wzruszał się napaściami, ani się Szwabów lękał.
Dzieci wnet wynalazły Bronkę, która odczytała co następuje:
0 1 72 0 3 1
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
"Gutsbesitzer Baron von Wereszyński ist ersucht, sich am 5. Juli, 9 Uhr morgens in der Orts˝
kommandatur in Bolluschen in Amtssachen zu melden.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Hauptmann u. Kommandant Fischer".
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co to znaczy? To nie do mnie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Owszem. Szwaby nadały dziadowi tytuł junkierski. Moje uszanowanie panu baronowi. - Zaś˝
miała się z niskim ukłonem. - Ale co za urzędowe sprawy w Bolluschen?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co za licho "Boluszen"?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano, to nazwa Hłuszy w ich tym nowym Kamerunie. Wuj Kajetan już mi wyjaśnił. Mają mapy
moskiewskie; Bolszaja Hłusza - tak jak Wielka i Mała Wólka, "Bolszaja" i "Małaja". Więc skrócone
mamy teraz Bolhuschen, Bolwolka i Malwolka. Dziwię się, że dotąd nie przezywają Wilhelmstadt lub
Makensenburg. Jutro tedy o dziewiątej ma się dziadzio meldować. Może i ja mam być?
0 1 72 0 3 1
- Nie! Żeby ci prawili komplementy i zapraszali na koncerty w cerkwi. Rozmówię się sam.
0 1 72 0 3 1
- Może oddadzą krowę?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Prawdopodobnie jeszcze coś zechcą grabić ale co? To chyba oni wynajdą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Adalbert Skaletz tymczasem, ze zwyczaju żołdackiego, myszkował po dworze. Był to już nałóg
trzyletni, wojenny. Zajrzał do każdego budynku, do każdej pustej zagrody, do sadu, na warzywnik.
0 1 72 0 3 1
Ale do zabrania już nie było nic. W stodole, w kącie leżało trochę starej słomy i zbutwiałych
plew, w oborze nie było żadnego żywego stworzenia, w sadzie jabłka były zielone, a na warzywniku
grzęda tytoniu niedojrzała. Nie spostrzegł też nigdzie drobiu ani prosięcia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W Muraszniku zostały tylko jaskółki, kot i rodzina bociania na szczycie obory. Drzwi budyn˝
ków nie miały kłódek, i przeważnie - ledwie część - desek. Rewizje dla rekwizycji były w ten sposób
ułatwione. Podczas lustracji Szwaba przyglądały mu się z daleka towarzyszące dzieci, a na płocie od
pola śledził go Kuźma pastuszek pasący klacz, jedyny inwentarz.
Małe, bure, złośliwe ślepie Kuźmy miały wyraz lisiej przebiegłości, a wąskie wargi grymas szy˝
derstwa.
0 1 72 0 3 1
Na widok klaczy Szwab przyspieszył kroku i obejrzał ją. Stała w bujnej trawie, gładka, spasiona,
z małym źrebięciem u boku, łakoma gratka.
0 1 72 0 3 1
- Du Affe (Du, Affe po niem. - Ty, małpa) - krzyknął na Kuźmę i ruchem pokazał, aby ją bliżej
podał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- D. U. - odparł Kuźma spluwając.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zeigen, du Schwein! (Zeigen... po niem. - Pokazać, ty świnio!) - wrzasnął Niemiec.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wtedy Kuźma ruszył z trawy klacz, i z wielkim zawodem ujrzał Skaletz, że miała tylko trzy ko˝
pyta, a zamiast prawego tylnego jakiś kunsztowny aparat z drzewa, lnu i sznurków.
0 1 72 0 3 1
Żadna rekwizycja nie miała już władzy nad nią i reprezentowała bezpieczny inwentarz roboczy
właściciela, ogólnie Wereszyńskim zazdroszczony.
0 1 72 0 3 1
Skaletz splunął i odszedł. Była tylko zdatna na mydło, ale dotąd żywych sztuk na to nie rekwi˝
rowano.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nie było co dalej szukać i szpiegować, ruszył tedy z powrotem i spotkał w bramie Bronkę z ko˝
bietami i dziećmi idącą do żniwa. Towarzyszył aż do pólka i pozostał gapiąc się, rad gadać z kimś, co
go rozumiał.
0 1 72 0 3 1
- Ja mam też ziemię i koloniję! - pochwalił się. - Starzy gospodarzą i dwie siostry.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W jakich stronach?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Schlesien, bei Pless! (Schlesien... po niem. - Śląsk, koło dzisiejszej Pszczyny.)
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Macie tam Polaków wśród siebie?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja, są! Rozumiem po polsku, ale tutaj inaczej gadają. Starsza siostra poszła za górnika, Polaka.
Teraz go wzięli do wojska.
0 1 72 0 3 1
- A tam u was dobrze?
0 1 72 0 3 1
- W Niemczech wszystkim dobrze. Tylko wojna za długo trwa. Już rok nie miałem urlopu. Trzy
lata w służbie. Rok we Francji, rok w Macedonii, trzy razy ranny.
Wpatrzył się w ich robotę, wsłuchał w strząs dojrzałych garści żyta i rzekł:
- Żebym kosę miał, tobym wam pomógł. Z tej roboty ma się wesołość. W domu teraz stary sam
jeden kosi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tu jedna z kobiet podniosła głowę i rzekła:
0 1 72 0 3 1
- Ot, pan Horehlad z jajkami do Germańców jedzie.
0 1 72 0 3 1
Obejrzał się i Skaletz.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Richtig, der Gemeindevorsteher aus Bolwolki. (Richtig... po niem. Istotnie, wójt (sołtys)
z Wielkiej Hłuszy) Będę miał furę!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jakoż na furze chłopskiej pełnej koszów z jajami ukazał się pan Michał Horehlad z dubeltówką
przy nogach, z przepaską czerwono-białą na rękawie kitla, i z rozpromienioną twarzą przywitał Bron˝
kę.
0 1 72 0 3 1
- Zażynki! może mnie pani przepasze!
0 1 72 0 3 1
- Szkoda i garści teraz.
0 1 72 0 3 1
- Nie macie więcej? Ja już zżąłem, mam siedemdziesiąt kop.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- My może zbierzemy dwadzieścia, resztę dożywią kartofle.
0 1 72 0 3 1
- Słyszałem, że kartofle będą rekwirować, ale ludzie przychowają - zaśmiał się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie wie pan, po co wzywają dziadka do komendatury na jutro?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie wiem, ale postaram się dowiedzieć i wieczorem wstąpię z językiem. Przecie go nie będą
gonić do przymusowych robót, bo za stary. A może kto jaki donos dał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Sie wollen fahren - gut, gut! - zwrócił się do Skaltza, robiąc mu przy sobie miejsce. - Aber Zi˝
garre geben! (Sie wollen... po niem. - Pan chce jechać - dobrze, dobrze! Ale niech mi pan da cygaro!)
- Śmiał się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Szwab wgramolił się na wóz i kolbą szturchnął powożącego chłopa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- "Panis" Pferd, nicht Ihr. Bekommen keine Zigarre! ("Panis"... po niem. - Koń "panisa", nie
pański. Cygara nie będzie!) - odparł klepiąc jednak poufale Horehlada po plecach. I pojechali.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka pokręciła głową i roześmiała się, a stara Motruna, która już trzydzieści lat piekła chleb
i hodowała kury w Muraszniku, rzekła spoglądając za wozem:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pan z Wólki - niesprawiedliwy pan. Chce mu się to z Germańcem obejmować i kompanię mieć.
A ludzie z Wólki skarżą się na niego, że wszystko z nich dla Germańców obdziera. A i sam zabogaciał
- bydło ma,konie, i u niego nic nie grabią. Chytry!
0 1 72 0 3 1
Bronka pomyślała, że jednak tradycje rodowe trwają niewzruszenie. Legenda obywatelskich
starych tu osiadłych rodów opowiadała, że przodek Horehlada ów sepet królowej Bony ukradł, i po˝
mimo "łóz" zachował. Nawet po cichu nazywano panów na Wielkiej Wólce "herbu Sepet". Byli sławni
ze skąpstwa, zapobiegliwości i sprytu do interesów.
0 1 72 0 3 1
Stary Rupejko, który był bardzo złośliwy, dowodził: "We krwi Horehladów musiał kiedyś jakiś
pachciarz napsocić". W obywatelstwie ledwie ich tolerowano, choć starali się wszędzie wkręcić - omi˝
jały ich obywatelskie niegdyś urzędy - a obecnie nie mieli z nikim zażyłych, przyjaznych stosunków.
Ani pan Michał, ani jego siostra Sabina braku tego nie odczuwali, zajęci wytężoną, chciwą pracą
i troską nad zdobyciem wszelakiego ziemskiego dobra, a przede wszystkim pieniędzy.
Ewakuacja Rosjan nie przyniosła strat Horehladowi. Sprzedawał zapasy żywności wojsku
i uchodźcom, a choć wreszcie, mocno poturbowany przez kozaków, wyjechał, wrócił po paru tygod˝
niach z podwójną ilością fur, koni i bydła. Skupił to za bezcen nad rzeką, gdzie uchodźców ładowano
na statki i koleje, z resztą bezpańskie, tułające się po lasach zagarnął, a że nie brakło w Wielkiej Woli
komyszów i schówek po bagnach, więc to dobro uchował przez najgorsze czasy rabunku przeciągają˝
cej armii, a gdy się tylko ład niejaki ustalił i administracja "etapów" zorganizowała jako tako te puste
obszary, Horehlad stał się najwierniejszym sługą i urzędnikiem niemieckim.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wojskowych u siebie gościł, karmił, poił, grał z nimi w karty, dostarczał cennych topograficz˝
nych i etnograficznych wskazówek, wynajdywał łosie i głuszce myśliwym, ofiarowywał na "Geburts˝
tagi" ("Geburtstag" po niem. - urodziny) lisie skórki, był gotów na wszelkie usługi.
0 1 72 0 3 1
I bogaciał. Gospodarstwo szło normalnie, rekwizycje jakoś go omijały, a miewał nawet kon˝
szachty z Żydami, i szeptano, że trakt przemytniczy szedł przez Wielką Wolę. Bo wśród rabunku,
rekwizycji i ostrych ograniczeń przez te wody, bagna i pustki Żydzi przemycali bydło, konie, zboże
i co tylko się dało zza frontu, kierując w głąb okupacji, do Polski.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
To potworne wstrząśnienie wojenne waliło w gruzy nie tylko grody, niszczyło nie tylko ziemię,
ale odbijało się na duszach ludzkich rysując fortece sumień, zasady, prawa i poczucia uczciwości.
Szczelinami wkradały się deprawacja i zanik wszelkiego honoru u oświeconych, a orgia instynktów
zwierzęcych u ciemnych mas.
Nad ludzkością wstawała zorza dnia Apokalipsy, dnia mocy piekielnej i chaosu, z którego Bóg
cofnął swą twórczą potęgę. Postępowanie Horehlada nie wzbudzało oburzenia ani krytyki wśród kilku
pozostałych dworów; Sielużycka, borykająca się z niedostatkiem przy czeredzie małych dzieci, po˝
dziwiała jego rozum i wzywała ratunku i pomocy; Skołuba, wielbiciel Niemców, przyznawał mu rację;
a Wereszyński milczał. Zresztą ludzie nie mieli możności, ani się spotykać, ani radzić, ani wiedzieć coś
o sobie, bo wisiał nad krajem z całą grozą stan wojenny, wzbraniający wydalania się poza obręb gmi˝
ny. Nie było poczty dla cywilnych, nie było gazet - nie było dla nich kolei. Byli więźniami i niewolni˝
kami, a wszystko, co stanowiło ich własność, było pastwą Molocha - armii cesarza Wilhelma.
0 1 72 0 3 1
Bronka pilnie żęła. Dla oszczędności sukien nosiła barwną chłopską spódnicę i szarą samodzia˝
łową koszulę, na głowie chustkę mocno na czoło nasuniętą. Czasami prostowała się i obejmowała
wzrokiem pustkę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ciągła fizyczna praca wyrobiła jej muskuły, zgrubiła dłonie, ale była bodaj jeszcze urodziwsza
i wspanialsza w rozkwicie młodych sił i żywejkrwi. Tylko oczy fiołkowoczarne miały w głębi cień
i smutek, a wiśniowe usta zacięcie nad jakąś wnętrzną tajemnicą.
0 1 72 0 3 1
- Niech panienka spocznie. Skończymy przez dziś i jutro - prosiła Motruna.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja odpoczywam, żeby wam wstydu nie zrobić i nie wyprzedzić! - Uśmiechnęła się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie dziwo! Za panienką mniej kop jak za nami. Panienka żnie drugie lato, a my już pewnie ze
sorok! (sorok po ros. - czterdzieści) - odparła druga, Barbara. - Ale to Bóg łaskawie Germańca zabrał
i nic nie znalazł, a wieprz był właśnie na majdanie i kaczęta w zielsku.
0 1 72 0 3 1
- Dzieci sprawne żandarmy! Teraz pewnie po ryby pobiegły. Ot i Kuźma jedzie po żyto.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jakoż Kuźma ukazał się z wozem, prowadząc powoli szanowną klacz, za nimi ukazał się Were˝
szyński z widłami na ramieniu - i zaczęli spod rąk żniwiarek zabierać snopy. Od sześciu tygodni nie
jedli chleba żywiąc się kartoflami, więc to żyto było skarbem bezcennym i zbierali je z jakimś pier˝
wotnym, starym jak ziemia kultem. Zbierano każde źdźbło, każdy najmniejszy kłos, a snopy układano
ostrożnie, żeby ziarna nie otrząść.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy wóz był naładowany, odprawił Wereszyński chłopaka, komenderując:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Na tok do stodoły wjedź. Każdy snop o słup obij z najlepszego ziarna na nasienie, i wystaw
snopy pod strzechę, niech schną. Na przyszłą niedzielę będzie chleb!
0 1 72 0 3 1
- Oj, Boże! Doczekamy się świętego pokarmu! - zawiodły baby uroczyście, jakby mówiły
o komunii.
0 1 72 0 3 1
I żęły, żęły zawzięcie, aż koszule na plecach pociemniały od potu, a Bronka ze śmiechem wy˝
przedziła je i nie odginała krzyżów ani ocierała znoju z czoła. Wereszyński za nią wiązał snopy.
Skwarne, lipcowe słońce darzyło im to ciężkie wojenne żniwo.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy wracali wieczorem, nikt nie zaśpiewał, jako był odwieczny zwyczaj. Od czasu wojny onie˝
miało pole; "nie godziło się". Ludzie, co zostali, nie śpiewali - ani pastuch ani oracz, ani dziewuchy.
Nie było chrzcin i wesel, nie było wieczorynek niedzielnych - nad pustką i ruiną panowała cisza, jakby
dzwony wywiezione zabrały z sobą wszelki głos. Na wieczerzę zjawił się Horehlad. Miał minę tajem˝
niczą i ważną.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Godzinę męczyłem Hauptmanna na różne sposoby. Mam podejrzenie, że to chodzi o waszych
wnuków. Czy nie są w niewoli i może piszą list.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mój Boże. Chłopcy! - zawołała Wereszyńska z głębi duszy, a Bronka zbladła i skamieniała
z wrażenia.
0 1 72 0 3 1
- Nie może być, żeby nasi chłopcy dostali się do szwabskiej niewoli! - rzekł stary.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A jeśli byli ranni?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Francuzi swoich rannych nie porzucą.
- A jeśli byli pod Verdun?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To mogli zginąć, ale dać się wziąć do niewoli - nigdy upierał się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W każdym razie Hauptmann bardzo o nich wypytywał. Łgałem, ile wlazło.
0 1 72 0 3 1
- Ja łgać nie potrzebuję. Zostali odcięci i nie mam wieści.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mój Boże, list może przyszedł! - szeptała Wereszyńska. - Zabierz mnie jutro z sobą, ojcze!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Po co? Jeszcześ gotowa Szwaba prosić. Bogu ich oddaliśmy i Polsce!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dowiedziałem się, że w "etapach" zmiany. Ma być znowu inspekcja z Ober Ostu. Kazano do˝
stawiać pokrzywę i jagody. I była dziś egzekucja. Rozstrzelano dwóch chłopów.
0 1 72 0 3 1
- Jezu! Za co?
0 1 72 0 3 1
- Broń mieli i szwarcowali przy froncie. Kazano mi dostarczyć siedemnastu ludzi na roboty do
Białowieży. Diabli wiedzą, skąd ich wezmęw ten roboczy czas. Ale i jest pocieszająca nowina. Mają
oddać krowy, a w zamian brać dwa funty masła tygodniowo.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rozumie się! Mleka będzie coraz mniej, więc to lepszy rachunek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wysypawszy wszelkie nowiny Horehlad odjechał, a tej nocy żadne z Wereszyńskich nie spało
i o świcie stary się zabrał, i na piechotę ruszył do Hłuszy.
Komendantura mieściła się w dawnym biurze rosyjskiego "prystawa" - i w rogu poczekalni wi˝
siała dotąd zakurzona "ikona", a pod nią para żołnierskich niemieckich spodni i manierka, poza tym
ściany oblepione były różnymi obwieszczeniami i rozkazami Ober Ostu drukowanymi w trzech języ˝
kach: po niemiecku, po rosyjsku i w żargonie. Najbardziej rzucała się w oczy wesz rozmiarów kury
i podobizna Hindenburga. W poczekalni było już pełno chłopów, bab i Żydów. Podoficer służbowy
załatwiał interesantów przy pomocy "Brgermeistra" pana Edwarda Arnolda, tkacza od lat dawnych
osiadłego w Hłuszy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Potentat ten, z porcelanową fają w zębach i miną co najmniej prezesa najwyższego sądu, raczył
tłumaczyć skargi i prośby cywilów. Wyrok przeważnie co do chłopów był jeden: podoficer słuchał,
marszczył się, i krzyczał: "Raus! Du vermaledeites Gesindel!" (Raus... po niem. - Precz, przeklęta ho˝
łota!).
0 1 72 0 3 1
Chłop się cofał, usuwał w kąt i czekał dalej. Zbliżał się doń Żydek, zaczynali szeptać. Żydów za˝
łatwiano, bo chłop przychodził zwykle ze skargą lub narzekaniem na krzywdę - Żyd miał interes. Po˝
trzebował przepustki, świadectwa, ofiarowywał usługi, donosił o jakimś towarze, mówił po niemiecku
i płacił za wszystko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Już się przystosowali z genialną swą zręcznością - już handlowali, szachrowali, stręczyli, po˝
średniczyli, mistrzowsko zorganizowani. Wereszyński, gdy przyszła nań kolej, w milczeniu przedsta˝
wił wezwanie. Podoficer wskazał mu drzwi do dalszego pokoju.
0 1 72 0 3 1
Tam jeszcze nie było nikogo, ale po chwili z trzaskiem, brzękiem ostróg weszło dwóch ofice˝
rów, jeden spasiony, starszy już człowiek, drugi młody, suchy, z monoklem w oku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pan Wereszyński? - spytał gruby.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tak jest, ale nie umiem po niemiecku.
0 1 72 0 3 1
- Oberlejtnant von Maskowski jest pana rodakiem. Proszę niech pan siada.
0 1 72 0 3 1
Niemcy zajęli miejsce za biurem, Wereszyński usiadł. Von Maskowski podał mu papierosy
i uprzejmie rozmowę przyjacielską zagaił, polszczyzną sztuczną i obcą, jakby mówił w języku, które˝
go się kiedyś uczył, ale nigdy nie używał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mam sobie za honor poznanie z panem. - Pan był uczestnikiem powstania 63 roku? Walczył
pan z naszym wspólnym wrogiem. Siły były nierówne i przegraliście. Teraz cesarz Wilhelm wskrzesza
Polskę.
0 1 72 0 3 1
- Taak! My tu od dwóch lat nie wiemy, co się dzieje na świecie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rosja dogorywa, przestaje istnieć. Nasze zwycięskie wojska pokonały kolosa Azjatę. Polska
jest wolną. Mam tu ostatnie warszawskie gazety. Służę!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Podał gruby plik druków.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziękuję panu oberlejtnantowi! - rzekł stary.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pan wiernie pozostał z nami. Nie dał się pan porwać fali uchodźców.
0 1 72 0 3 1
- Zostałem u siebie.
0 1 72 0 3 1
- Nie lękał się pan Niemców! Nie straszni są, prawda? Można istnieć bezpiecznie pod naszą
opieką.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano, żyjemy dotąd wszyscy.
- Właśnie słyszę, że nie wszyscy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tu zaczął przeglądać papiery na stole i powoli czytając jakiś świstekrzekł:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pan ma dwóch wnuków.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Miałem ośmioro wnucząt.
0 1 72 0 3 1
- Ale dwóch ma pan we Francji.
0 1 72 0 3 1
- Dwóch w chwili wybuchu wojny było w Belgii na studiach i odtąd nie miałem od nich wieści.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale my mamy! - rzekł z zimnym uśmiechem von Maskowski.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przez oczy starego przebiegł ogień i zgasł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zabici! pomyślał, ale milczał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A renegat wciąż patrzał na zmięty, brudny skrawek papieru i też milczał, i kusił.
0 1 72 0 3 1
Wreszcie jakby zniecierpliwiony warknął:
0 1 72 0 3 1
- Nie pyta pan, skąd i co wiemy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jeśli pan mnie wezwał, żeby mi coś zakomunikować, czekam.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Wnukowie pana służą u naszych wrogów. Walczą z nami, podczas gdy Cesarz nasz wskrzesza
Polskę. To się nazywa zdradą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Stary głęboko odetchnął. "Walczą", a zatem żyją, dusza mu się rozprężyła dumą i radością.
0 1 72 0 3 1
- Żeby ich wojna zastała w domu, walczyliby u Rosjan, też przeciwko Niemcom. Zawsze z pana
punktu widzenia byliby zdrajcami.
0 1 72 0 3 1
- Niezupełnie. Tutaj walczyliby z musu, tam dobrowolnie chwycili za oręż przeciwko nam. Nie
będą traktowani jako jeńcy, ale jako zdrajcy.
0 1 72 0 3 1
- Dorośli są, odpowiedzialni za siebie. W Polsce szubienice przestały być dawno hańbiącą egze˝
kucją. Zresztą dyskusji prowadzić nie możemy. Powiedziałem prawdę, o wnukach tych nic nie wiem.
- No i o tych dwóch starszych synach pana Skołuby pan też nic nie wie.
- Owszem. Jednego zagarnęli kozacy, uprowadzając inwentarze, drugi przepadł bez wieści szu˝
kając brata.
- No i teraz zapewne obadwa wojują także przeciw nam, choć nie z musu! - roześmiał się szy˝
derczo renegat. - Wojowniczą ma pan rodzinę, pan Wereszyński, i buntowniczą. Mam tu wieści, że
z pana wiadomością zginęły bez śladu dzwony kościelne, należna nam zdobycz wojenna.
- O ile mnie wiadomo, dzwony zabrali Rosjanie przed przyjściem wojsk niemieckich.
0 1 72 0 3 1
- Zatrzymano transport dzwonów z Hłuszy, ale kościelnych nie znaleziono.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyński poruszył brwiami.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dom mój był stokrotnie rewidowany i stoi otworem do dalszych poszukiwań.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale i osoba pana jest notowana nieprawomyślnie. I to mnie martwi, pan Wereszyński, bo jako
też Polak, przykro mi znajdować w rodaku taką niechęć i nieżyczliwość dla naszej armii, która wam
dała wyzwolenie spod moskiewskiej niewoli, i dla naszego Cesarza, który Ojczyznę wskrzesza. Może
pan doznać surowej sprawiedliwości naszych praw.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Proszę pana, nie rozumiem. Zostałem tu pod waszą władzą i spełniam wszelkie władz rozkazy.
Pan mówi, że jest Polak i że Cesarz Wilhelm wskrzesił Polskę, i grozi mi pan surowością "na˝
szych" praw. Gdzież my jesteśmy: w Polsce czy w Niemczech, i jakie prawa pan nazywa "naszymi"
i za jakie przestępstwa mam być karany?
- Ja pana ostrzegam przyjacielsko, ja pana chcę przygotować do dalszych pytań i śledztwa, bo
mam rozkaz przesłania sprawy pańskiej do Komendantury Etapu. Mógłby pan wiele przykrości unik˝
nąć, żeby pan nam był przyjacielem i pomocą.
- W czymże moja małość może być pomocą potędze niemieckiej?
- Ach, Boże! Najmniejsza usługa jest ceniona. Chociażby sprawadzwonów. Ręczę, że pan jako
miejscowy i z dawna tu osiadły, mógłby nam udzielić cennych wskazówek, kto, kiedy i gdzie mógłby
je ukryć. Był tu podobno jeden olbrzymi muzealny zabytek z XVI wieku. Byłaby wielka szkoda, żeby
przepadł. Niech pan pomyśli, przypomni sobie, dopomoże nam w poszukiwaniu. Sam szef armii o tym
wie i polecił dzwon ten odnaleźć.
- Myślę, że z tą propozycją najlepiej by pan się zwrócił do Edwarda Arnolda, burmistrza Hłuszy.
Ja zupełnie jestem niezdolny do takiej roboty.
Von Maskowski ruchem gwałtownym zgarnął papiery i wstał.
- A zatem skończyliśmy. Zechce pan na dalsze śledztwo udać się do Komendanta Etapu. Eskor˝
ta i podwoda zaraz będzie.
I nie żegnając się wyszedł, gwałtownie za sobą zatrzaskując drzwi. Hauptmann wyszedł za nim
i słychać było, jak klęli w poczekalni.
Wereszyński z całą zimną krwią zapalił fajkę i począł wyglądać oknem.
I oto ujrzał wpadający na rynek samochód, ruch wśród snujących się Szwabów, salutowanie,
bieganinę i gdy samochód stanął przed komendanturą, wysiadającego zeń Excellenz von Freden. Na
ganek wypadli wszyscy Niemcy z czołobitnością i oto generał ukazał się w biurze, i zdumiony wy˝
ciągnął uprzejmie rękę do starego, wołając po francusku:
- Witam pana. Przed chwilą, mijając pana dwór, wysadziłem gościa i chcę sam złożyć państwu
wizytę, gdy tylko tu urzędowe sprawy załatwię. Pojedziemy razem.
- Nie, Ekscelencjo, gdyż jestem więźniem.
Von Freden zwrócił się do komendanta i zaczęli rozmowę, do której wmieszał się też Maskow˝
ski, pokorny, uniżony i jakby zmieszany.
- Bldsinn! - zakończył sprawę Ekscelencja, biorąc od Maskowskiego kilka papierów urzędo˝
wych, i zwracając się do Wereszyńskiego uprzejmie wskazał mu wyjście.
- Proszę pana. Szofer mój odwiezie pana do Murasznika, a ja się zapraszam na muzykalny wie˝
czór.
Oszołomiony stary zamamrotał podziękowanie i oto pędził samochodem wśród salutujących
Szwabów, myśląc w duchu: Ki diabeł. Czy to i wśród nich są ludzie!
Po drodze spotkał Bronkę i nieznanego młodego człowieka.
- Dziadku, szliśmy na ratunek. Pan Rupejko Leon przyjechał z Ekscelencją. Jakie wieści dziad˝
ku, jakie wieści! - I promieniała jej twarz.
Odprawiwszy samochód poszli piechotą i młody począł powtarzać nowiny.
- U nas bezustannie stoją sztaby, więc mamy gazety i przeważnie dobre stosunki. Ja jestem na
uniwersytecie w Warszawie, przyjechałem na wakacje. W Warszawie ciężko, głodno, ale jednak nie
śmią do ostateczności rozdrażnić stolicy i lżej jest niż tutaj. Rosja się wali w gruzy, nie dbają o front
wschodni, będą mogli iść do Moskwy, jeśli zechcą. Na zachodzie mają jatki i coraz mniej są pewni
rychłego zwycięstwa.
- Jak to, jeszcze wierzą w zwycięstwo!
- Przynajmniej to mówią i piszą. W każdym razie trzeba im przyznać tytaniczne siły i wytrzyma˝
łość. Przecie głodni są i wyczerpani do ostatecznych granic, a trwają w walce bohatersko. Ale już
czuć początek rozkładu - łapownictwo!
- Nie macie wieści o swoich we Francji?
- Nie. Ogólne tylko, że polskie oddziały są na froncie. W Galicji formują się legiony przeciw
Rosji. Rozdarcie jest w narodzie i walka.
- Nie ma chleba bez fermentu! - rzekł stary.
- Straszne! - szepnęła Bronka. - Tamci na zachodzie zginąć mogą od kul poznańczyka, ci na
wschodzie od kul legionisty rodaka. Ale czego onichcieli od dziadka? - spytała.
- Jakiś Polak renegat pytał o Floriana, potem o chłopców. Groził, straszył, wreszcie mieli mnie
pod eskortą wysłać do Komendantury Etapu, gdy nadjechał ten generał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bardzo porządny i dobry człowiek - rzekł Rupejko. - Jemu zawdzięczamy, że mogę uczyć się
w Warszawie i do domu przyjeżdżać. Zresztą to nie Prusak, ale Nadreńczyk i arystokrata.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Papiery w mojej sprawie zabrał do siebie. Nie mów tego babce, Bronka, bo gotowa prosić
o łaskę Szwaba, ale wśród tych papierów była brudna, podarta kartka i czuję, że to była jakaś cudem
przemycona wieść od chłopców. Twardy ja jestem, ale jednakże Bogu dziękuję, że nie wiem, gdzie
Skowroński mały ukrył Floriana. Za tę wiadomość daliby mi może tę kartkę. Taki człowiek bywa pod˝
ły w sercu. To wam mówię jak spowiedź, żebyście wy młodzi nie rozpaczali, gdy was pokusa opad˝
nie.
0 1 72 0 3 1
- Von Freden jest tak uprzejmy, że bez warunków kartkę pokaże lub powie, co w niej jest! -
wtrącił Rupejko. - Niech go pani poprosi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka zmarszczyła brwi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja, nie! - rzuciła ostro.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To ja go zapytam. W kartce może jest wzmianka o Alfredzie i Jerzym. Może wszyscy są tam
razem. Ja jeden skazany jestem na inercją w tych czasach. Ojciec kazał zostałem, ale czekam tylko
okazji, by prysnąć.
- Do legionów? - spytała Bronka.
- Nie mogę z Szwabami iść.
- Nie idź pan! - ucieszył się stary. - Turek w Horyniu konie poi. Doczeka pan polskich ułanów!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tak rozmawiając doszli do domu. Wybiegła wystraszona Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Czego się niepokoisz! - zaśmiał się stary. - Chcieli, żebym im dzwonił we Floriana, ale im do˝
radziłem Arnolda, i oto jestem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- O chłopcach nic nie wiadomo?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, skądże? Szykuj, matka, wieczerzę, bo graf tu zjedzie na noc.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Matko Boska, cóż ja za wieczerzę mogę dać. Ani mąki, ani cukru, ani mleka, ani mięsa! Może
opatrzność Judę z rybą przyniesie.
- A może byśmy sami spróbowali rybołówstwa - zaproponował Rupejko Bronce.
- I owszem! Na jeziorze pewnie Judę spotkamy.
Gdy odeszli z wiosłami na ramieniu, rozmawiając wesoło, Wereszyński rzekł:
- Bronka specjalnie łaskawa na Rupejków. Żeby no nie nabrała gustu do tego Szwaba, co jest
jak bliźniak Alfreda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bardzo piękny mężczyzna i wielki pan. Widocznie, że mu się bardzo podobała. Toć czwarty
raz już przyjeżdża.
- Cóż ona! Mówiła ci co kiedy? Pytałaś?
- Z nią nie można mówić! Albo parska jak kotka, albo drwi.
- No to i dobrze. Daj, matka, mój kitel. Pójdę po miód do pasieki.
- Mówił jego ordynans, że to magnat, i ma tylko matkę i siostrę zamężną za księciem. Straszne
bogacze!
0 1 72 0 3 1
- Matka, opamiętaj się i do spowiedzi idź! Co ci za pokusa hańby przystępuje do duszy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Sameś zaczął, ja milczę - szepnęła zmykając do domu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka z Rupejką, zarzucając bezskutecznie siatkę i bobrując po jeziorze, rozmawiali coraz uf˝
niej o tych sprawach wielkich, które ich młodych poiły jak wino, ciągnęły za sobą w wir przewrotów,
zmian, zórz przyszłości. W szarzyźnie życia tej zatraconej, zdeptanej, pustej ziemi wieści ze stolicy by˝
ły jakby hejnałem wiary i nadziei, i widać było z oczu promiennych, z rozdętych nozdrzy dziewczyny,
że cała wibruje i śpiewa szczęśliwością.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Idziemy w zorzę zmartwychwstania. Głupstwo wszystkie doczesne troski i udręczenia!
0 1 72 0 3 1
- Nie złowicie nawet płotki! - ozwał się nagle z krzaku łozy drwiący głos, a gdy się obejrzeli,
ukazało się koryto, a obok po szyję w wodzie Juda Skołuba; głowę jego osłaniał wielki liść lilii wod˝
nej; innej odzieży na sobie widocznie nie miał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co ty tu robisz! - zaśmiała się Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Na kaczki czatuję. Ryby wyniszczyli Niemcy do cna granatami ręcznymi. Teraz jej szukać po
niedostępnych zalewach, gdzie się takie państwo nie dostanie. Broni też nie ma - a jeść trzeba, więc
na kaczki czatuję.
0 1 72 0 3 1
- To tak można je dostać? Jak? - spytał Rupejko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano stać i czekać, aż podpłyną. Wtedy ręką za nogi i do torby. Mam trzy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A długo to trwa takie czaty?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rozmaicie, jak się miejsce utrafi. Dziś trzecie zmieniam od rana. Było jedno dobre, ale za wie˝
le pijawek. Musiałem odstąpić.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A u was co słychać?
- U nas wszystko zajęte pod szpital koński. Pełno szkap i Szwabów. Major uczony archeolog -
kompania z ojcem. Szwaby wszystko wyżarli - już nawet Matysowa kur nie chowa, bo zabierali, led˝
wie się wykluły. Ano nie ma nic - żyjemy przemysłem. Ewa na szczęście dostaje jeść z kotła, bo rot˝
mistrzowi przypomina córkę. My nie dostajemy nic. Szymek grzebie się w ogrodzie, ja poluję. Kiedyś
ich przecie cholera porwie. - A pan kto? Może też od Szwabów?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja Rupejko z Horodnej.
0 1 72 0 3 1
- Was też tyle co nas chyba. Już trzeciego widzę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Więcej nie ma! - roześmiał się Rupejko.
0 1 72 0 3 1
- A ty, Bronka, idziesz ze tego grafa? - spytał jak o rzecz potoczną.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pewnie Horehlad wam to mówił. Idę. Lada moment wyjeżdżam do zamku nad Renem. Może˝
byś ze mną pojechał - za pazia?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja tej choroby mam dosyć tutaj, ale Ewę zabierz. Straszny kłopot z kobietą w domu. A wiesz,
była wiadomość od Gawła.
0 1 72 0 3 1
- Doprawdy! Cóż, żyje?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale, w wojsku oba! W polskiej formacji.
0 1 72 0 3 1
- Skąd wieść macie?
0 1 72 0 3 1
- Żydek przywiózł! I Florek tam, przy transportach, i dereszkę jeszcze ma.
0 1 72 0 3 1
Tu Juda zaczął się miotać w wodzie i dodał:
0 1 72 0 3 1
- Szelmy pijawy! I tu mnie zwęszyły!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To ratuj się! - zaśmiała się Bronka odpychając czółno dalej.
0 1 72 0 3 1
- Wuj Skołuba, jako archeolog, wychowuje dzieci wedle systemu z czasów mieszkań nawod˝
nych i jaskiniowców! - objaśniła Rupejkę.
0 1 72 0 3 1
- Może tacy właśnie zdadzą się do dźwigania kraju tego po zniszczeniu! - pocieszył ją i dodał,
ręką wskazując wkoło: - Czy pani uważa, jak las łapczywie zajmuje w swe posiadanie tę ziemię, na
której panował przed wiekami. Ładne kulturalne zagajniki tak nie bujają, jak te dzikie, wojenne.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Prędko dopędził ich Juda ze swym korytem, już nieco ubrany, w jakieś łachy, na pół chłopskie,
na pół żołnierskie, i zręcznie cisnął im do łodzi dwie kaczki dzikie i pęk szczupaków nanizanych na
wić łozową.
- To dla babci, na kolację dla gości.
0 1 72 0 3 1
- Pan pewnie zna miejsca przelotów kaczych - rzekł Rupejko. - Może by pan nam zechciał być
przewodnikiem, generałowi i mnie. W tym celu chce tu zabawić dni parę.
0 1 72 0 3 1
- Ee! Takie łgarstwo! Chce bałamucić Bronkę i wymyśla okazję. Jawszystko wiem, co się tyczy
zwierzyny, ale nie pokażę. Gaweł, odchodząc, polecił mi opiekę nad nią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nad zwierzyną? - spytała drwiąco Bronka.
- Nad tobą. Wiem, co ci się po głowie roi, ale z tego nic nie będzie. - Będzie, Juda! Wszystko
będzie, co mi się po głowie roi! - odparła wesoło. - Szwaby precz pójdą, chłopcy nasi i ze wschodu i
z zachodu przyjdą zbrojni i zwycięzcy - i będzie Polska.
- A ty za Szwabem nie pójdziesz?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ależ Juda, po co mnie obrażasz! Powiedz Horehladowi, niech swej skóry pilnuje od chłopów,
gdy Niemcy go osłaniać przestaną, a mną się nie zajmuje!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- No, to masz jeszcze trzecią kaczkę. Bardzo byłem zły na ciebie, że jakieś sekrety masz i coś
złego knujesz! Jak nie, tom ci dobry. To niech ten Szwab albo na świt, albo na zachód słońca tu bę˝
dzie z czółnem. Zawiozę go w takie miejsce, że użyje! Ubije kaczek setki, tysiące! Do widzenia pańs˝
twu!
0 1 72 0 3 1
Zawrócił w jakąś zatokę i zniknął w gąszczu.
0 1 72 0 3 1
- Setny chłopak! - rzekł Rupejko. - Aż mu zazdroszczę tej pierwotnej, prostej szczerości. Ileż to
nici nas krępuje.
0 1 72 0 3 1
Spojrzał na Bronkę jakby pytająco, wahająco, ale ona rzekła poważnie:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nici takie być przecie muszą, bo dusze ludzkie nie są oberżą, gdzie każdy wejść może i prawić,
i słuchać, i pleść trzy po trzy. No, wracamy do domu z łupem. Zdaje mi się, żem słyszała automobil na
gościńcu.
0 1 72 0 3 1
Zastali już Wereszyńskiego z generałem przy butelce wina na ganku, a w kuchni kaczki i ryby
przyjął uśmiechnięty ordynans Rabanek, który komenderował babom służebnym, a Wereszyńskiej
opowiadał nowiny wojenne łamaną polszczyzną.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Von Freden wręczył Bronce pęk muzycznych wydawnictw i poszli zaraz do pianina przegrywać
i próbować.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Wygląda pani promiennie! - zauważył obejmując ją wzrokiem zachwytu.
0 1 72 0 3 1
- Mam ptaszą duszę. Pogoda, słońce, ciepło - więc się cieszę!
0 1 72 0 3 1
- Zaśpiewaj, ptaku, "Das ist die Zeit der Rosenpracht" (Das ist die Zeit... - po niem. - Nastał
czas kwitnienia róż) - uśmiechnął się zaczynając akompaniament.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zasłuchał się nawet Wereszyński, przejęty był Rupejko - głos dziewczyny miał czarodziejskość
młodej wiary i słonecznej promienności.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Patrzała w ogród letni, aż ją zaczął męczyć i razić wzrok generała pełen zachwytu, i po trzeciej
pieśni urwała z niechętnym zmarszczeniem brwi.
0 1 72 0 3 1
- Jaki pani ma głos cudowny! - szepnął Rupejko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Eine Pracht! Ein Wunder! (Eine Pracht!... po niem. - Wspaniałość! Cud!) - dodał von Freden. -
Nie ustąpię, aż pani obieca zaśpiewać w koncercie na sieroty wojenne, który się organizuje w głównej
kwaterze Ober Ost.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Spojrzała nań i dziwnie się uśmiechnęła.
0 1 72 0 3 1
- Nie widzę siebie w takiej roli.
0 1 72 0 3 1
- Dlaczego?
0 1 72 0 3 1
Wereszyński dał jej znak, żeby milczała, ale ona poruszyła lekceważąco brwiami i śmiejąc się
rzekła:
- Tej zimy był taki koncert w Hłuszy i otrzymaliśmy wszyscy "Landbewohner" (Landbewohner
po niem. - mieszkaniec wsi) wezwanie, aby się stawić. Sala była w cerkwi, z której na ten dzień trochę
uprzątnięto piekarnię wojskową. Myśmy nie mogli być, bo babka była chora, a ja nie mam toalety. Ale
Horehladowie i Sielużycka ze swymi pannami postroili się i pojechali. Otóż oznajmiono im, że pierw˝
szy koncert jest tylko dla wojskowych, a w następną niedzielę będzie powtórzony dla "Landbewoh˝
ner".Jakoż był, ale uparta Sielużycka dotarła tylko do kruchty, bo cerkiew zatłoczyli Żydzi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nic podobnego pani nie grozi - zaśmiał się generał. - Pojedzie pani moim samochodem, pod
moją eskortą. Pan mi wnuczkę powierzy! - zwrócił się do gospodarza.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, panie generale! - odparł twardo stary. - Jest pan tu u nas gościem, a ja po dawnemu tę
rzecz pojmuję. Dom daje panu chleb, wodę, ognisko, a jeśli w nim jest ptak, co śpiewa, to niech śpie˝
wa. Ale dom nasz jest zarazem twierdzą i strzeże swej zawartości, i na targ nie wychodzi z tym.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Generał poczerwieniał, brwi mu na sekundę zbiegły, ale się opanował i w żart obrócił.
- Zgoda, i żeby do tych ofiar gościnności zechciał pan jeszcze dodać trochę przyjaźni - dziękuję.
0 1 72 0 3 1
- Dodam jeszcze wdzięczność za uratowanie mnie dzisiaj od aresztu, który mógł się skończyć
w obozie dla jeńców - załagodził sprawę Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kolacja! - oznajmiła, stojąc w progu Wereszyńska.
0 1 72 0 3 1
I już więcej von Freden swej propozycji nie powtórzył. Ale spożywając pieczone kaczki i sma˝
żoną rybę, rzekł wesoło:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Onegdaj byłem w głównej kwaterze Ober Ostu i jadłem wojenny obiad. Mieliśmy potrawę
z gawronów, sałatę z koniczyny i chleb z perzu. Wojna wzbogaci nawet sztukę kulinarną.
0 1 72 0 3 1
- Tylko jeśli jeszcze długo potrwa, nie zostanie wielu spożywców! - wtrącił stary.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Panie generale, czy to się prędko skończy? - żałośnie odezwała się Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Byłby dawno koniec, żeby zamiast tych niedołęgów Austriaków byli z nami Francuzi. To są
zuchy, którym cześć składam najszczerzej. - Zamyślił się wypił kieliszek wina i uśmiechnął się.
0 1 72 0 3 1
- Co do mnie, spodziewam się prędkiego końca i zapewne ostatni raz się widzimy. W przyszłym
miesiącu odjeżdżam na front zachodni, a to prawie równoznaczne z wyrokiem śmierci. O Rosję mo˝
żemy się już nie troszczyć. Sami się zniszczą i już nikomu nie straszni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tylko tym, którzy z musu tam zostali, w tym bagnie! - warknął Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jeśli się zorganizują i skupią, utworzą siłę i z nami się połączą! - rzekł von Freden.
0 1 72 0 3 1
Zapanowała chwila milczenia, którą prozaicznie przerwała Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pan generał po tej sałacie z koniczyny może by zechciał
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
spróbować naszej prawdziwej! A na deser wiśni - zapraszała uprzejmie.
0 1 72 0 3 1
- Polowanie mamy zapewnione. Młody pan Skołuba będzie naszym przewodnikiem! - zagadał
Rupejko, żeby zmienić temat.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Może pani z nami pojedzie? - zwrócił się von Freden do Bronki.
- Żąć muszę! - zaśmiała się.
- Osobiście?
- Tak, najosobiściej. Jako siła robocza gospodarcza jest nas tylko trzy kobiety i pastuszek, wol˝
ny od pracy, bo krowy są w komendanturze. A chleba nam trzeba dużo na długą zimę.
- Chłopi miejscowi zaczną już powracać, a zresztą mogę państwu przysłać jeńców rosyjskich
i paru żołnierzy dla dozoru.
- Dziękuję - nie, nie! - zaprzeczył energicznie stary. - Nie ma pan generał pojęcia, jak pomimo
trudu i nędzy obecnych czasów szczęśliwy jestem, że oni stąd poszli i nie wrócą.
- Dzięki nam! - uśmiechnął się generał.
- Tak! Fortuna variabilis, Deus admirabilis! (Fortuna... po łac. -Los jest zmienny, chwała Bo˝
gu!).
- Teraz, byle chłopcy żywi wrócili! - szepnęła Wereszyńska. - Daleką, ciężką mają drogę! I czy
żyją dotychczas!
Generał spojrzał na nią.
- Za waszą gościnność i przez szacunek, który czuję dla państwa, chcę panią pocieszyć. Ci dwaj,
co są we Francji, żyją.
Wereszyńska nie rzekła słowa. Złożyła ręce na piersi jak do modlitwy i usta jej poruszały się bez
słów. Potem przeżegnała się i wyszła z pokoju.
- To bracia pani? - spytał Bronki i podał jej przez stół zmiętą, brudną kartkę papieru. - Tylko
oczy wojennej policji lub rodziny potrafią to przeczytać - dodał.
Bronka gorejącymi oczami wpiła się w brudną szmatę, pochylił się ku niej Rupejko i dziad.
- Tu nic nie ma, tylko błoto i krew! - rzekł gorzko stary. - Znaleziono pewnie na trupie!
- Nie. Miał to z sobą jeniec, lotnik.
Powoli Bronka zaczęła łowić, zbierać zgłoski.
- "Polska - Melchior Wereszyński - Jan Kazimierz żyją, pozdrawiają na Boże Narodzenie i Alf˝
red razem. Niech żyje Polska - wrócimy, czekajcie."
- Kto jest Alfred? - spytał generał.
- Mój brat! - rzekł spokojnie Rupejko.
- Niech będzie Bóg błogosławiony! - rzekł stary.
- Pół roku przeszło! - szepnęła Bronka i oddając kartkę generałowi dodała: - Dziękuję.
- Będzie mi pani śpiewać za to! - zaśmiał się.
- Z całego serca!
Zasiadł do pianina i rozłożył nuty.
- Wybieram polskie na pożegnanie z waszym krajem.
- A potem zaśpiewam niemieckie nadreńskie, żeby pan nas wspominał po wojnie.
Wereszyńscy odeszli do zajęć gospodarskich, tylko Rupejko słuchał, zapatrzony, to w ogród pe˝
łen zdziczałych róż, to w twarz Bronki i nie dziwił się bratu, którego uczucie dla pięknej szlachcianki
było często tematem sporów rodzinnych w ich "pańskiej" rodzinie, szczególnie z matką księżniczką
z domu. Aż oto zza okna doleciał go stłumiony gwizd i ujrzał wyzierającą z krzaku piegowatą twarz
Judy Skołuby.
Z żalem Rupejko wyszedł.
- Czy Bronka jeszcze długo drzeć się będzie? Pora na kaczki, za godzinę będą ciągnąć - rzekł
Juda.
Wrócił tedy Rupejko i przerwał śpiewy. Z żalem widocznym wstał generał i po chwili znaleźli
się na ścieżce ku jezioru, gdzie zastali czółno Judy i jakiegoś srokatego pokurcza.
- Soldat fort! Hund bringen Ente! (Soldat fort!... po niem. - Żołnierz niepotrzebny! Pies przyno˝
sić kaczki!) - zakomenderował chłopak wskazując na ordynansa.
- Trzech ludzi w czółnie, nie mówiąc o psie! - zaśmiał się generał zajmując miejsce.
I zagłębili się w jakiś labirynt wodny znany tylko Judzie.
Późno już wrócili do Murasznika, zachwyceni rezultatem. Po zabite kaczki trzeba było posyłać
ordynansa i Kuźmę z workiem.
- A ci w komendanturze dowodzą, że zwierzyny nie ma! - dziwił się generał.
- Ten obywatel może by kogo innego nie zaprowadził na dobre stanowisko! - uśmiechnął się
Rupejko.
- Co on panu opowiadał płynąc?
- Że bywają stale głodni.
- Co u nich stoi?
- Koński szpital. Dwudziestu żołnierzy, weterynarz i rotmistrz Braun.
Generał zanotował coś.
- Będę tam jutro. Biada cywilom w wojnie. Tu, u nas, i wszędzie na świecie.
- I kiedy to się skończy! - szepnęła Wereszyńska.
- Boję się, że nie będzie lepiej, gdy się skończy, a ci, co zostaną, będą zazdrościć tym, co legną.
- I to, co zostanie, będzie straszne! - rzekł stary. - Dzikość, rabunek, krzywda, nieposzanowanie
prawa, nienawiść, odwyknienie od pracy, marnotrawstwo, samosądy, zemsta - całe piekło. Biedna
ludzkość!
Pokolenia całe będą zarażone śmiertelnym jadem.
- Rosja na długie wieki popadnie w chaos. Przestała istnieć militarnie, a toć dopiero początek
rozkładu.
Wstał, aby się pożegnać, i dodał:
- Dopóki my tu stoimy, możecie być głodni, nadzy, znękani, uciśnieni - ale żywi. Bez nas byłoby
stokroć gorzej.
Zaśmiał się.
- Słaba pociecha! Nieprawdaż, ale na inne nie stać. Dobranoc!
Nazajutrz wyjechał o świcie samochodem, ale nad wieczór wrócił i spotkał Bronkę wracającą
od żniwa. Wysiadł tedy i szli we dwoje ku domowi.
- Jutro odjeżdżam i zapewne ostatni raz się widzimy. Myśleć będę jednak ciągle o tym kraju i
o pani, i chciałbym zachować nić łączności. Czy pani pozwoli, żebym pisywał?
- Jeżeli to panu sprawi rozrywkę, nie mogę zabronić.
- A otrzymam odpowiedź?
- A po co? - spytała marszcząc brwi.
- Żeby wiedzieć, że mnie pani pamięta, i o waszych losach. Czy nie może pozostać przyjaźń
między nami?
- Dobra pamięć w każdym razie, i życzenie, by wasz kraj nie zaznał nigdy okupacji.
Rysy generała stwardniały. Germańska pycha wyjrzała z duszy.
- To jest wykluczone. My się nie damy deptać.
- A my, tylekroć deptani, odradzamy się jak Anteusz. Nasze losy może sobie pan przedstawić,
gdy kraj nasz poznał. My tu będziemy i musimy trwać, by z powrotem wykarczować te pola, z gru˝
zów odbudować osiedla i tak w tej przyziemnej pracy życie zbyć.
- Dla tych młodych chłopców, co walczą na wschodzie i zachodzie przeciwko nam! - rzekł
z ironią.
- Dla tych, jeśli wrócą - a w miejscu ich, jeśli zginą. Nasze placówki muszą trwać, aż Polska
wróci.
- Ależ pani mówi jak uparty szowinista polityk.
W każdym życiu musi być strona osobistego szczęścia, równie ważna jak sprawy krajowe, a dla
kobiety bodaj ważniejsza. Musi pani pożądać własnego człowieka, własnego gniazda, własnej rodziny.
Bronka spojrzała mu w oczy tak ostro, że wzrok odwrócił.
- Pożądania, jeśli je pan tak nazywa, to zamknięty sad, niezdobyty dla największej ziemskiej po˝
tęgi.
- Otwiera go jak w bajce czarodziejskie słowo.
Byłbym szczęśliwy je posiąść.
- To niemożliwe. Nie umie pan po polsku - zaśmiała się.
I on jakby się opanował, zaśmiał się także.
- I już się nie nauczę, bo mam wyrok śmierci w kieszeni.
- Jak to?
- Rozkaz na front zachodni. Proszę o ostatnią pieśń przed ostatecznym rozstaniem. "Scheiden
und meiden thut Weh!" (Scheiden... po niem. - Rozstanie i rozłąka przyprawia mnie o cierpienie).
Gdy nazajutrz o świcie zawarczał samochód przed gankiem, wszyscy domowi żegnali odjeżdża˝
jących. Rupejko zabrał listy do krewnych w Warszawie i zamienili z niemieckim generałem mocny
uścisk dłoni, i stary Wereszyński i Bronka, a gdy samochód ruszył, Wereszyńska przeżegnała ich
krzyżem świętym, i patrzyli długo za nimi.
- Od powietrza, głodu i wojny wybaw nas, Panie - rzekł stary z ciężkim westchnieniem. - Oj,
jeszcze nam daleko do kresu męki!
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
Rozdział IV
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Październikowa słota zamieniła w jedno bagno ulice Hłuszy i późny był wieczór.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W kuchni Skowrońskich Łusia łatała bieliznę, Skowroński pisał parafialne regestry, i ćwierkał
tylko świerszcz za kominem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I oto na progu, na tle czarnego korytarza, stanął kształt ludzki, kukła gałganów i błota.
0 1 72 0 3 1
Nogi w jakiejś bezkształtnej bryle szmat i skóry, łachmany moskiewskiego szynela, głowa okrę˝
cona baszłykiem, twarz śniada od brudu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W mroku czynił wrażenie zjawy "nędzy" z symbolicznego obrazu. Łusia podniosła oczy:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jezus Maria! Co to? - krzyknęła.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A gdzie matka? - przemówił chrapliwie stwór.
0 1 72 0 3 1
Powstał Skowroński, podniósł w górę lampkę.
0 1 72 0 3 1
- A gdzie matka? - powtórzył zachrypły głos.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jezu! Florek! - jęknęła Łusia rzucając się doń.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie ma matki! Pomarła! - rzekł Skowroński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Śniła mi się! Spodziewałem się!
0 1 72 0 3 1
- Chodźże bliżej! Rozbieraj się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie. Dereszkę przyprowadziłem. Postawiłem w chlewie, przy krowie. Tam legnę spać.
0 1 72 0 3 1
- Oszalałeś?
0 1 72 0 3 1
- Nie. Spać się chce, a tutaj to by was odemnie wszy oblazły. Nie można. Dobiłem się, będę
spać. Pilnujcie dereszki. Szwaby zabiorą.
- Nie, nie. Zaraz ci bieliznę szykuję. Rozdziewaj się.
Ale Florek z progu zawrócił i zniknął.
Rzuciła się Łusia po latarnię, otuliła chustką. Skowroński naciągnął kożuch, poszli do chlewa.
Wóz jakiś cudaczny, obity drzazgami, stał na podwórzu, a w obórce była dereszka nie zmizerowana
ani zdrożona, rozrośnięta, stateczna klacz, i skubała z apetytem siano zza drabiny.
U jej przednich nóg, skulony w swych mokrych, cuchnących, zawszonych gałganach Florek już
spał.
Bez skutku pozostały wołania, prośby, szturchania. Florek był masą bez czucia już i przytom˝
ności.
- Chodźmy, niech spocznie. Musi być do pół śmierci zdrożony! - rzekł Skowroński otulając
śpiącego wiązką świeżej słomy. - Łaska Boska go widocznie strzegła i doprowadziła.
- I matczyna opieka! - szepnęła Łusia.
Zawarli drzwi obórki i wrócili do izby, gdzie na ławce u progu siedział już Skaletz, cowieczorny
gość i Łusi wierny adorator.
- Jakaś fura do was zajechała! - rzekł pykając fajkę.
- Brat wrócił! - zawołała radośnie Łusia.
- Pieroński chłop! I z kobyłą! Ten by powinien Ślązakiem być, taki twardy! - Pokręcił głową.
- Nie tyle dobra i mocy, co na waszym Śląsku! - oburknęła jak zwykle Łusia.
- Richtig! Pannie też na Śląsk wypada, bo foremna i mocna jest.
- Zmieszczę się i tutaj.
Skowroński poszedł do księdza. Łusia zaczęła ze skrzyni wybierać bieliznę i odzież, grzać wie˝
czerzę. Szczęściem promieniała cała.
- Panie Skaletz, zameldować trzeba będzie klacz? Prawda? - spytała niespokojnie.
- Jak panna mnie poprosi, to ja to urządzę.
- To ja proszę.
- A będzie panna moja?
- Nie. Szwabska nie będę!
- No, to co będzie?
- Nic nie będzie. Ale jak Szwaby zabiorą nam klacz, to wtedy pan mnie popamięta.
- Ja i tak będę pannę pamiętał. Nie trzeba już gorzej. Dobrego słowa od panny nie miałem,
w pysk brałem z kilkadziesiąt razy.
- Trza było po pierwszym razie rozumu nabrać, i nie leźć. Zresztą kilkadziesiąt razy, to nie˝
prawda. - Zaśmiała się.
- Ja pannie mówię, że chcę się żenić. Mam grunt i dom murowany, i sługę będę trzymał do po˝
mocy. U nas piękny kraj i bogaty. Żeby wolno było, tobym się zaraz ożenił. Co panna ma naprzeciw˝
ko mnie?
Przysunął się bliżej, sięgnął ręką, by ją w pas ująć i odskoczył, unikając razu pięści.
- Verdammte Katze. (Verdammte Katze po niem. - Przeklęta kocica). Idę do komendantury
z meldunkiem o kobyle - mruknął.
- A idź, idź! Szwab przeklęty. Myśli, że zawojował świat cały, to mu wszystko wolno. Adalbert
się nazywa, jak jaki niechrzczeniec. Idź, skarż, wydawaj! Tak się to łasi - i wnet diabelski ogon poka˝
zuje.
Skaletz obrażony wyszedł.
Po chwili wrócił Skowroński od księdza i rzekł cicho:
- Proboszcz niespokojny o te dzwony. Wezmą Florka na spytki. Trza chłopca przygotować, że˝
by się nie wygadał.
- Skaletz groził, że idzie z doniesieniem do komendantury. Uczepił się mnie jak kleszcz.
- Tak ino gada, ale to nie szwabska dusza. A wiedział o miedzi z organów i nie pisnął. Pójdę
jednak i wóz Florka sprzątnę.
Całą noc, w ciemności i w deszcz, zagrzebywał w siano i różne kryjówki rozebrany na części
cudaczny wehikuł, a rano zaczął budzić Florka. Ale był to próżny trud. Chłopak był jak drewno, i mi˝
nął jeszcze dzień cały, gdy wreszcie zjawił się w izbie. Nic nie mówił, tylko jadł nie zliczoną ilość po˝
karmu i znowu zasnął - o stół oparty. Wtedy we dwoje rozebrali go i spalili do szczętu wszystko, co
miał na sobie, i położyli go w czystej bieliźnie w alkierzu. Z komendantury nikt się nie pokazał i Łusia
poczuła w sercu wdzięczne uczucie dla Ślązaka, i gdy się zjawił wieczorem, zaprosiła go do wiecze˝
rzy.
Jedząc łapczywie kartofle, okraszone łojem z cebulą, wyglądał rozpromieniony.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Chłopca zameldowałem, kobyłę też. Możecie siedzieć cicho i spokojnie! - rzekł wreszcie, za˝
palając fajkę i dobywając z kieszeni stare karty, do zwykłej gry z organistą.
0 1 72 0 3 1
- Bielizna wasza poprana i wyłatana - rzekła Łusia i powiesiła nad gorącym piecem jego prze˝
mokły płaszcz.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A chłopiec gdzie? - spytał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Śpi już drugi dzień.
0 1 72 0 3 1
- Dobrze mu! Do domu wrócił, do własnej pościeli. Ja cztery lata wdomu nie byłem, a jak wyślą
na zachodni front - to i wcale nie wrócę. Miałem list. Szwagier zabity, siostra do domu wróciła. Stary
nie domaga, bo mu za ciężko już w ziemi robić.
- Wszędzie jednaka nędza i bieda! - westchnęła.
- Ja. Die Welt geht kaput! (Ja Die Welt geht kaput! po niem. - Tak, się świat psuje) - mruknął
z tępą rezygnacją.
A oto właśnie w alkierzu Florek się obudził. Leżał i słuchał. Długi czas nie mógł zrozumieć,
gdzie jest i co się z nim dzieje. Nie zimno, nie głodno, nie cuchnie odzież, nie zagryzają wszy, nie pa˝
da deszcz, w niebie jest widocznie, w niebie bo nie ma przy nim dereszki. Wyciągnął rękę, szukał jej
przy sobie - i zerwał się. Żyje, ale klaczy nie ma. Co się stało! Gdzie jego łachmany, wóz - droga!
Chwilę siedział, zbierając myśli, a potem zrozumiał, osunął się z powrotem na posłanie.
- Mamo - wyszeptał i począł cicho płakać, i tak z tymi łzami i żałością zasnął znowu.
Nazajutrz, już czysty i przebrany, zasiadł z rodziną do śniadania. Patrzyli na niego z niepokojem
i jakby ze strachem. Był nie do poznania zmieniony. Chłopak wyrostek, co przed laty odszedł, zmienił
się w mężczyznę. Nie został żaden rys i wyraz dawniejszy. Zastygł - w jakiejś zaciętej, tępej dzikości,
a w oczach szarych była groza przeżyć, przesłonięta trwogą i niepokojem prześladowanego zbiega.
Na każdy ruch czy szelest nieruchomiał, w sobie się kulił, oglądał ze strachem i milczał.
- Gadajże, Florek, gdzieś bywał? Jakeś się uratował? Co tam się dzieje? - wołała niecierpliwie
Łusia.
0 1 72 0 3 1
- Jakeś się z tego piekła wyrwał? - zagadnął ojciec.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Na zachód jechałem z drugimi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A przez te lata coś robił?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Do taborów zaraz wzięli. Za wojskiem jechaliśmy - ćma. Popędzili na północ nad mazurskie
jeziora. Tam, jak Niemcy armię rozbili, to i taborów szmat zagarnęli. Mnie dereszka uratowała -
umknąłem. Więc potem pognali w Karpaty. Po górach jechaliśmy - a potem nazad. We Lwowie byłem
- w Besarabii - potem pod Odessą - potem pod Rygą. W taborach. Bywały na wozie konserwy i nabo˝
je, buty oficerskie, walizy - ranni, chleby, owies. Nie zliczyć, nie pomnieć.
Moc rzucała wozy ładowne, na konia i precz - nocami, a czasem i dniem. Nie ważyłem się - za
daleko było, i czymby klacz charczować na tyle drogi.
A to i przysięgę wzięli - jak do taborów zapisali. Czekałem, aż bliżej się podsunę. Aż któregoś
dnia pułk się zbuntował. Rżnęli się, strzelali, grabili wozy. Wtedy zmówiliśmy się w kilku i nocą
umknęliśmy w lasy. Oni na wozach mieli wszelakie dobro - ja suchary. To o to dobro porżnęli się na
pierwszym popasie - i już ja sam umknął. Spotkałem wracających chłopów tutejszych, jechali aż
z Samary. Tak ciągle na zachód słońca ciągnęliśmy i bezdrożem, bo po szlakach bandy obdzierają do
naga i zabijają ot - z uciechy.
- Jak to z uciechy? - krzyknęła Łusia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A z uciechy, że wszystko wolno! Tam teraz swoboda. Hulaj!
0 1 72 0 3 1
Skowroński wpatrzył się w tego obcego mu syna.
- Aleś ty nie zabijał?
0 1 72 0 3 1
Florek oczy odwrócił, a miały zielonawy, dziki błysk.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tam, kto chce żyć - musi zabijać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jezus Maria! - jęknęła Łusia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I ty będziesz zabijać, jak oni tu przyjdą. Zobaczysz - zrozumiesz! Tych, co nie chcieli zabijać,
już tam nie ma. Wyrżnęli wszystkich,tamci!
0 1 72 0 3 1
- To tam piekło!
- Swoboda! - zaśmiał się Florek.
0 1 72 0 3 1
A potem wstał i poszedł do dereszki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Łusia spojrzała na ojca.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co mu jest. Wariat.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jeszcze nie oprzytomniał. Nie trza go więcej pytać.
0 1 72 0 3 1
Ale wieść o powrocie Florka rozeszła się po miasteczku i dalej. Znajomi przyszli witać, a naza˝
jutrz już przybiegł Juda Skołuba do dawnego towarzysza przygód.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Juda już też dojrzał w nędzy okupacji. Chudy był, wyrośnięty i obdarty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Popatrzyli na siebie i milczeli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie spotkałeś Pawła czy Gawła w tej Moskwie? - rzekł wreszcie Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Konie zaraz pierwsze wojsko zabrało. Dali kwit. To wygoda, bo za takim papierem można
jeździć - szukać pieniędzy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zamyślił się, coś sobie przypomniał.
0 1 72 0 3 1
- Kiedyś widziałem któregoś. Gdzie to było? Aha, to już w powrotnej drodze. Było nas fur kil˝
kanaście w lasach. Natknęliśmy się na oddziałek wojskowy. Chłopi uciekli w gąszczu, a ja się gapiłem.
Żołnierze szli porządnie - obdarci - szkapy skóra i kości - mieli na czapkach orzełki. Jeden przysko˝
czył do fur. Baby zaczęły wyć i skamlać. Pyta: "kuda?" - jęczą: "my bieżeńcy". Chciał toboły prze˝
trząsnąć, a starszy - miał naszywkę na rękawie - krzyknął: "Wara!" W konie - i poszli dalej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nie poznałem od razu, a potem przypomniałem. Któryś z nich. Paweł czy Gaweł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niedawno?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jesienią wczesną to było.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Żeby to Niemcy dzwonów sobie nie przypomnieli! - szepnął Skowroński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Juda się obejrzał i szepnął:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Z Niemcami źle. Niedługie ich tu panowanie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Florek się wzdrygnął.
0 1 72 0 3 1
- Nie daj Boże, by tamci przyszli i tu zapanowali. A przyjdą! Dzwonów nie będzie, tato, bo
w kościele karczmę zrobią.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Przy Szwabie też nie życie, a męka - rzekła Łusia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Męka! - zaśmiał się Florek. - Wiecie wy, co męka. Poczekajcie!
0 1 72 0 3 1
- Nie kracz. My nie padlina! Tobie trza do Murasznika iść - na spowiedź.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja stąd do dziada idę. Pójdźmy razem - rzekł Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Przepustkę weźcie.
0 1 72 0 3 1
- Po co? Nie te to Niemcy, co przyszły. Już o nic nie dbają - ino o łapówkę. Zresztą chłopstwo
wszędzie się snuje, żebrze, kradnie rabuje. Onegdaj w haszczach za Wólką zabili Szwaba, co na rek˝
wizycję szedł. Oni teraz nieradzi z miasteczek i od gromady odłączać. Zresztą, rewolwer mam! Chod˝
źmy. Nie damy się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Poszli. Wczesny zmierzch nadchodził i deszcz drobny siekł. Przepadli w młoce. Kraj wyglądał
jak bezkreśne pustkowie, pokryte rozczochranymi krzakami olchy i brzeziny panoszącej się po za˝
puszczonych rolach. Niziny zagarnęły sitowie i trzciny, i szemrały w wichrze posępnie. Trakt na grob˝
lach wyłożony był kłodami drzewa lub oprawnymi balami.
0 1 72 0 3 1
- Nie poznałbym drogi! - rzekł Florek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To Niemcy wymościli pod transporty do frontu. Teraz już nie dbają. A słali ścianami opusz˝
czonych wsi. Ot z Zarudzia i jedna chata nie została. Chłopi wrócili do gołej ziemi, porobili nory -
i tak się gnieżdżą. Ot tam - gdzie ognie się świecą. A te chaszcze to pola. Ale tewsie, co nie uciekły,
zabogaciały - szczególnie takie w błotach, gdzie Szwabom trudno się dostać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Hej, co po tych drogach się przewaliło.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wiesz, w pierwsze lato tośmy wszyscy żyli samosiejką. Wtedy jeszcze głodu nie było. Narosło
szmat żyta po pustych polach, a potem rzuciła się brzezina. Ptactwa dzikiego nahodowało się za to
mnóstwo, bo nikt gniazd i jaj nie niszczył. Latem się tym żyło, a zimą - ratowały kartofle. Kto dbał,
temu gorzej było - bo co się nastarał, to Szwaby rekwirowały, jeśli nie potrafi schować; ale kto nie
dbał - ten często od nich jeszcze dostał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A w Muraszniku jak?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W Muraszniku najgorzej, bo dbają. Babka, gospodarna, wytrzymać nie może, by nie hodować.
Więc mają co rekwirować. A oni na to jak psy mają węch. Wybiorą im do cna wszystko, i kury, i świ˝
nie, i bydło, a babka znów gdzieś się wystara. Próżny zachód i zgryzota.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Rekwirują wszystko. Co nawet do głowy by nie przyszło. Po dwa jajka od kury na tydzień, co
miesiąc naznaczona ilość mięsa, masło, owoce, leśne jagody, grzyby, pokrzywa. Dawaj, dawaj i da˝
waj.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale nie zabijają bez sądu, żywcem nie zakopują, nie topią w przeręblach, nie obdzierają do na˝
ga na mrozie dla odebrania starych butów i zawszonej koszuli.
0 1 72 0 3 1
- Żydzi ich tak opisują: wypiją jajko, a dziurki nie zostawią.
0 1 72 0 3 1
- Nie takie rzeczy widziałem tam! - mruknął Florek.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Aleś dereszkę uratował - a u nas nie znajdziesz konia, ni ślepego, ni kulawego.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Umilkli, bo przed nimi zamajaczyły jakieś ludzkie postacie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bieżeńcy! - szepnął Juda. - Wraca ta hałastra obdarta i głodna.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Różnie bywa. Spotykałem i takich, co fury pełne znają grabieży.
0 1 72 0 3 1
Zrównali się z idącymi. Siedmioro było pieszych, kobiet i mężczyzn obładowanych tobołami.
0 1 72 0 3 1
- A wy dokąd? - spytał Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Do Hińczyc. Nie wiecie? Spalone sioło?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie całkiem. A wy z daleka?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Aż z Kurskiej gubernii. Siedem miesięcy w drodze. A dwór ostał? Nie wiecie?
0 1 72 0 3 1
- Ostał. Pani żyje z dziećmi. I wam trza było ostać.
0 1 72 0 3 1
- Kozaki pędzili. Pop namawiał.
0 1 72 0 3 1
- Traścia ich ona! - zaklął któryś.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Chłopcy skręcili na lewo z gościńca.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Czarna masa murasznickiego dworu wyrosła przed nimi. Weszli w obejście, kierując się na oślep
ku domowi. Stał ciemny, cichy, jakby wymarły, nie świeciło się w żadnym oknie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Dawno ludzie odzwyczaili się od nafty i świec, i zamykali o zmroku okiennice, by nawet blask
komina nie ściągnął Niemców.
0 1 72 0 3 1
Juda obszedł dom i od ogrodu zapukał w jedną z okiennic w pewny, umówiony zapewne spo˝
sób, bo wewnątrz zrobił się ruch i skrzypnęły drzwi do sieni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To ty, Juda? - rozległ się głos Bronki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja i Florek Skowroński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Wrócił! Dzięki Bogu! - rzekła odsuwając rygle.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wpuściła ich i zaryglowała z powrotem.
0 1 72 0 3 1
W drzwiach do dalszych pokoi ukazał się Wereszyński, ręką osłaniając woskową świecę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A co? Już jeden wrócił! Wrócą wszyscy - rzekł kładąc dłoń na głowie Florka. - Chodźcie do
komina. Mamy gościa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W pokoju, zawalonym pod sufit gratami z całego domu, u komina gośćsiedział.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Młody człowiek, zupełnie obcy, w kurcie skórzanej i żołnierskich owijaczach. Wszystko bardzo
brudne i zabłocone. On sam patrzał bystro i badawczo na wchodzących, a otrzymał nawzajem nieufne,
skryte spojrzenie.
0 1 72 0 3 1
- To mój wnuk i jego przyjaciel, który właśnie wrócił stamtąd, gdzie się pan wybiera - zapoznał
dość ogólnikowo Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gość wstał i wyciągnął dłoń.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Z Warszawy jestem. Przebieram się za front.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A po co? - spytał Juda po swojemu, obcesowo.
0 1 72 0 3 1
- Do swoich, co się tam organizują, na tyłach bolszewickich. Lada chwila będą tu potrzebni.
0 1 72 0 3 1
Florek przywitał wszystkich, usiadł w kącie na jakiejś skrzyni i milczał. Przysiadła się do niego
Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Więc postawiłeś na swoim. Dereszka jest? - rzekła doń serdecznie.
0 1 72 0 3 1
- Jest. Nawet tłusta.
0 1 72 0 3 1
- O tobie trudno to powiedzieć. Wyglądasz jak zaśniedziałe trzy grosze. Ciężko było?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- At! - Ruszył ramionami.
0 1 72 0 3 1
- Widział któregoś z naszych - rzekł Juda. - W wojsku z kupą. Mieli orzełki na czapkach.
0 1 72 0 3 1
- Do nich mi droga - rzekł obcy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Widziałeś? Powiadaj! - zawołała Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To było wczesną jesienią. Zdrożeni byli, żołnierzy ze czterdziestu. I on starszy. Poznałem po
głosie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Czemuś nie wołał, nie pytał?
0 1 72 0 3 1
- Tam, kto chce żyć - musi udawać ślepego, niemego i głupiego. I pan w tej odzieży daleko nie
pójdzie. Zabiją dla tej kurty i trzewików.
0 1 72 0 3 1
- Przez front przejść - głupstwo! - rzekł Juda. - Nikt nie pilnuje. Pcha się tu chłopstwo wracają˝
ce i draby na rozbój. Nawet Niemcy od kupy się nie ośmielają odłączyć. Siedzą po miasteczkach i coś
z cicha rajcują.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ostatnie ich dnie tutaj i tam na zachodzie. Warszawa w pogotowiu! Wyżenią ich w jeden mo˝
ment.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A potem co?
0 1 72 0 3 1
Gość się roześmiał zuchwale i zaśpiewał:
0 1 72 0 3 1
0 1 72 0 3 1
"Ułani werbują, strzelcy maszerują.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nie damy się!"
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- "Kto przeżyje, wolny będzie, kto umiera, wolny już!" - zacytowała Wereszyńska starszą pieśń.
I nagle wszyscy umilkli.
Zrozumiał gość z Warszawy grozę tych stron i położenie tych polskich placówek na tych rubie˝
żach, nad którymi wisiała po raz setny i tysięczny nawała wschodniej dziczy. Odczuli to i oni, i skupili
dusze przed nowym pogromem.
Na nielicznych, rozproszonych i bezbronnych, szła piekielna fala zezwierzęconych milionów. Od
dalekiej Ojczyzny odgradzał ich niemiecki szaniec okupacji. Czy kto żyw ostanie z tej garstki, zanim
ratunek przyjdzie? Czy też wszyscy krwią przypieczętują swą wierność Koronie?
Wereszyńska cichym szeptem przerwała milczenie:
- Cudowna Królowo z Ostrej Bramy, módl się za nami. Błogosławiony Andrzeju Bobolo, pa˝
tronie ziemi naszej, przyczyń się za nami.
Wereszyński patrzał na młodych, jakby na coś czekał.
Porwała się z miejsca Bronka pierwsza.
- Chłopcy, trzeba przebrać tego pana w szmaty niepozorne iprzeprowadzić za front.
- Ja z nim i dalej pójdę. Znam szlaki - rzekł powoli Florek.
- To i ja! - ofiarował się zapalny Juda, ale się zająknął i zastanowił.
- Ty zostaniesz! - rzekł twardo Wereszyński. - Musisz w domu być i progu strzec. Dwóch po˝
szło. Dosyć. Ojciec niedołężny, siostra niedorostek. Ty zostaniesz.
I Juda zrozumiał obowiązek.
- Na nas może nie napadną. Nic nie ma do zabrania i grabieży, ale z panem Horehladem może
być źle. Chłopi mu pamiętają, że wójtem niemieckim był i rekwirował.
- Nie nasza rzecz okupantom służyć było. Ostrzegałem go.
- Wykręci się! - zaśmiała się Bronka.
Gość patrzał na nią z podziwem.
- A pani się nie lęka?
- Oj, panie! Żebyśmy lęk znali, tobyśmy tu nie trwali od czasu Królowej Bony - odparła hardo. -
Dziad w powstaniu był - na nas kolej teraz. Taki nasz los.
Wereszyński powstał od komina.
- Idźcie, chłopcy. Panu pilno. Postarajcie się o łachmany. Ty, Florku; z ojcem również jutro
wieczorem tu się stawcie. Pan tymczasem się prześpi i wypocznie przed daleką i ciężką drogą. Spra˝
wa pilna i ważna. Nikomu słowa nie pisnąć.
Chłopcy wstali i bez słowa wyszli. Ale gość spać nie chciał i pozostali długo w noc, z cicha
rozmawiając. Dopiero nad ranem ukrył go Wereszyński w ciemnym kącie pokoju zawalonego rupie˝
ciem meblowym - i oko ludzkie nie ujrzało go do wieczora. Gdy służba zasnęła w kuchni i dwór zmar˝
twiał i opustoszał, Bronka wpuściła chłopców. Byli obadwa przebrani w odzież "bieżeńców" i mieli
tobół zapasowy.
- Ojciec się zgodził? - spytała Bronka Florka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Powiedział, że jak trzeba, to trzeba.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jedynak, syn organisty! - rzekła do gościa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mój ojciec jest kupcem w Warszawie. Mam tylko dwie siostry.
0 1 72 0 3 1
- Żołnierzyki Królowej naszej Korony! Poprowadzi Ona was i odprowadzi - rzekła Wereszyńs˝
ka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przebrał się gość. Zaszyto w łachmany trochę pieniędzy, wyładowano torby sucharami i słoniną.
Ukryto dobrze rewolwery i naboje, i oto byli gotowi. Noc była czarna i mżył deszczyk przenikliwy.
Florek miał za plecami dobry zapas łozowych chodaków, obadwa tęgie, dębowe laski. Na dno torb
Bronka wsunęła trochę chininy, a stara zawiesiła obu medaliki częstochowskie.
0 1 72 0 3 1
- Ruszajcie z Bogiem - rzekł Wereszyński, gdy się pochylili do jego ręki z milczącym pożegna˝
niem. - Idźcie spokojnie i bez trwogi, a nie myślcie nigdy o przegranej i klęsce. Musicie do celu dojść
- więc dojdziecie. A spieszcie, by tu od was ratunek przyszedł w porę. Ci, co tu zostać obowiązani, na
was liczą, by przetrwać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wyszli wszyscy z nimi w czarność nocy - i przeprowadzili za wrota. Potem się rozłączyli. Trzy
szare postacie znikły zaraz we mgle deszczowej, pozostali wrócili do domu. Nikt słowa nie rzekł. Za˝
ryglował drzwi Wereszyński i klękli troje do wieczornego pacierza.
Bronka Wereszyńska odstawiła kołowrotek i przeciągnęła się całą gibkością swego młodego
ciała, a potem z założonymi za szyję ramiony stała zapatrzona w ogień komina. Była beznadziejnie
ponura, wichrem wyjąca i zawodząca noc listopadowa. Jakby płaczki pogrzebowe wichry skamlały
i łkały nad ziemią i krajem tym, śmiertelnie znękanym.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przy słabym świetle w domu zrobionej woskowej świecy Wereszyński u stołu czytał, babka zwi˝
jająca na motki szarą przędzę patrzała na dziewczynę.
- Zmęczonaś, wnusiu! - szepnęła.
0 1 72 0 3 1
Bronka się opanowała, rozplotła ramiona.
- Nie. Skądże! Chyba z nieróbstwa teraz można być zmęczoną.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Najgorsze to zmęczenie w tym czasie. Młodemu niezdrowo próżnować.
- Ale chyba i babcia nie potrafi teraz wymyślić roboty. Skończyło się wszystko.
- Tak się zdaje w listopadzie. Ale do marca już nie daleko, a będzie to marzec, co go na całe ży˝
cie będziesz pamiętać.
Bronka poruszyła nieznacznie brwiami. Dla siebie miała swe myśli i czucie, dla siebie tylko i dla
nikogo. Na straży stała duma i wrodzona skrytość. Zresztą, czy może zrozumieć nad grobem stojąca
kobieta ją, młodą dziewczynę.
Trzy lata takiego wegetowania. Boć tego nazwać nie można życiem wykształconego człowieka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Trzy lata bez książki i wieści ze świata, bez współżycia z rodziną i przyjaciółmi, bez zamiany
myśli i słowa ze swoim duchem.
0 1 72 0 3 1
Trzy lata roboty fizycznej tylko, w staraniu o żywność, o kąt, o szmatę odzieży - bez prawa wy˝
jazdu poza gminę, bez listu i gazety, w bezustannym najściu, dochodzeniach, grabieży. Bywały dnie
nadziei i wiary w promienną przyszłość, ale z ilu to dni szarych, ciężkich, rozpacznych niże się taki
okres roku - a potem trzech.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A Bronka miała przedtem młodość tak jasną i swobodną. Pensja warszawska, potem konserwa˝
torium muzyczne, w domu serdeczny stosunek ze starszymi braćmi, pieszczoty starych, stosunki i za˝
bawy sąsiedzkie.
Trzy lata wegetacji! Instynktem zachowawczym kierowana pracowała ciężko, starając się zmę˝
czeniem fizycznym uśpić duszę, ale przychodziły bunty, reakcje, rozpacz, tym cięższe, że stłumione,
zdławione wolą dumy. Zresztą komu się miała poskarżyć. Wszyscy to samo cierpieli, tkwiąc po swych
kątach, borykając się z nędzą, zatracając wszelkie aspiracje i prawa wolnego człowieka. Stosunki to˝
warzyskie i sąsiedzkie przestały istnieć. Nie odwiedzano się, nie porozumiewano. Rozgrabione były
pojazdy, zarekwirowane konie, opróżnione spiżarnie, znoszone ubranie. Trzy lata takiego życia!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W Muraszniku ponadto nurtowała troska o czterech młodych. Nie mówiono o nich, ale stali
bezustannie w myśli. Czy żyją, czy wrócą, czy już legli pod kopczykiem bezimiennego grobu, czy oka˝
leczeli - żywot niedołężny mają przed sobą.
0 1 72 0 3 1
Wereszyńska modliła się całą mocą swej prostej, ufnej wiary; stary powtarzał sobie, że na służ˝
bie honoru są i gdy zginą, to w chwale. Bronki serce było obolałe jak rana i drgające męką.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bo miała gdzieś tam na dnie zamknięty sad, do którego nikt nie miał dostępu, nawet ten, dla
którego zasadziła go kwieciem i jabłoniami, i zaludniła śpiewającymi ptaszkami - i gdzie teraz nie
śmiała wstąpić, bo bała się zastać mogiłę!
0 1 72 0 3 1
I zmagała się, i biczowała swą duszę, i wątpiła, czy słuszne było jej milczenie. Dlaczego nie wy˝
szła naprzeciw uczuciu, które czuła, że kuniej dążyło, co ją prosiło o wzajemność mową oczu i mil˝
czenia wyrazistszego niż słowa pytania i prośby.
0 1 72 0 3 1
Krzywdę popełniła - i zasłużyła na karę.
- Babciu. Pójdę jutro do Hłuszy! - rzekła. - Tak dawno nie byłam w kościele.
- Ojcze! - zawołała Wereszyńska. - Bronka się jutro na mszę wybiera. Może by Kuźma z nią po˝
szedł i odniósł wosk księdzu?
- Niech idą! - mruknął stary. - Ino nie marudź do wieczora, bo włóczęgów coraz więcej.
- Przed zmrokiem wrócę. Nowin przyniosę. Nazajutrz o szarym ranku ruszyli. Chłopak z toboł˝
kiem, ona z głową okręconą chustą, w starych butach i wytartym palcie, podobni do "bieżeńców".
Spotkali kilka niemieckich wozów ładownych - i gromady chłopów idących żebrać do komendantury.
W kościele było prawie pusto - organy dawno były głuche, bo Niemcy, co mogli, ograbili z nich
metalu, a resztę Skowroński nocami schował - nie było też dzwonów.
Cichą mszę odmówił ksiądz i zaprosił potem Bronkę do siebie na śniadanie. I tam, w tej starej
franciszkańskiej celi, spadła na nich zgnębionych wieść wiekopomna, wstrząs całego świata.
Łusia stanęła w progu, z wrażenia blada aż po usta, i zdyszana wyjąkała:
- Niemcy przepadli!
- Co? Kto ci mówił!
- Oni krzyczą "kaput, kaput!" i w komendanturze się biją, i czerwoną płachtę wywiesili na da˝
chu, i strzelają wewnątrz. Rewolucja u nich!
Zerwała się Bronka i pobiegły na rynek. Ale "rewolucja" niemiecka w Hłuszy już była dokonana.
Już komendant był złożony z urzędu, już utworzona Rada żołnierska, już komendant przez tę radę na
powrót wybrany - i już Adalbert Skaletz stał na warcie przed komendanturą, tylko miał czerwoną ko˝
kardę do munduru przypiętą i twarz tak rozpromienioną, jakby wygrał wielki los na loterii.
Ludzie cisnący się do środka zastawali przy tych samych stołach tych samych Niemców urzędu˝
jących z tą samą akuratnością. Tylko wszyscy mieli czerwone kokardy. Chorągiew rewolucyjną z da˝
chu zdjęto i pruski orzeł o krwawych szponach panoszył się zuchwale nad drzwiami urzędu.
Na rynku znajomi Żydzi już wszystko wiedzieli. Ci nigdy braku oficjalnej poczty nie odczuli
i zawsze byli ze wszelkich przewrotów zadowoleni. Objaśnili Bronkę, jakby otrzymywali najświeższe
wieści z generalnego sztabu.
- Już my wiemy dawno! Zbuntowali się "matrozy" w Kielu, a potem wojsko nie zechciało się
bić. To kajzer uciekł do Holandii - a Niemcy, generały, pojechali do Francji, prosić o "mir". Już skoń˝
czony interes! W Berlinie rewolucja - ogłosili republikę, trochę się biją - ale to nic, oni się poładzą.
- Ale u nas co? Co będzie? - wołała zdyszana.
- U nas można zrobić dobry geszeft. Te tutejsze, to uni siedzą jak szczury w pułapce. Można za
nic wszystko od nich kupić, bo nic wywieźć nie mogą.
- Dlaczego?
- Bo Warszawa zrobiła bunt. Niemców wypędzili, koleje zabrali - swoje wojsko postawili. -
Niemcy potrafią się wydostać, ale bez transportów - co mogą, sprzedadzą - co nie - to porzucą. Już
ich nie ma co się bać!
- Warszawa wolna! To i do nas polskie wojsko przyjdzie! - wołały dosiebie, wracając z kościoła
obie dziewczyny.
Bronka odczuła taki szał radości i wiary, że nie miała w sobie nic z tej męki, z którą tu przyszła.
Wpadły do księdza roześmiane, promienne.
- Niemcy pobite. Warszawa wolna, wojsko nasze jest. Do nas idą - przyjdą! Ach, żeby dzwony!
Bić w nie, żeby na wszystkie strony grały!
Ksiądz i Skowroński słuchali rozważnie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Daleko do Warszawy. Bardzo daleko! - szepnął ksiądz.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Żydzi, co po wsiach siedzieli, już od kilku dni ściągają z betami do miasteczka. Może być po
dworach niebezpiecznie! - rzekł Skowroński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dlaczego? Niemcy rozgrabili, co było.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ale tu po karczmach pełno zbiegów od bolszewików - gadają o komunie, o odbieraniu ziemi.
Podobno jakieś bandy hulają na pograniczu. Niechby pani namówiła pana starego, by tu zjechać.
W gromadzie bezpieczniej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Warszawa o nas nie zapomni! - zawołała Bronka. - Lada dzień mogą przyjść legiony!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- W środę mam być zresztą w Horodnie u Rupejków. To tam wszystkiego się dowiem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Lecę do domu z wielką nowiną! - porwała się Bronka.
0 1 72 0 3 1
Kuźma już na nią czekał, obładowany wielkimi koszami.
0 1 72 0 3 1
- Co ty niesiesz? - spytała.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A to pani dała jaja i masło dla Germańców na podatek. Ale że oni zdurzeli - to ja im nie za˝
niósł, ale sprzedał Żydom, a potem od jakiegoś Germańca kupiłem parę indyków i trzy kaczki. Gada˝
ją, że oni wszystko, co nabrali, to porzucą, byle z duszą uciec. Na lichy koniec im przyszło!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Teraz Polska tu będzie! - zawołała.
0 1 72 0 3 1
- Polsza? - zdziwił się Kuźma. - A na rynku gadali, że tu będzie - jakoś inaczej nazywali - jakoś -
Kraina czy co? A drugie gadali, że bolszewiki przyjdą i swój ład zrobią. O Polszy nie było słychu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A ty byś kogo chciał?
- Ja myślę, że za cara było najlepiej. Uradnika każdy słuchał. Nic nie odbierali, wolna była wszę˝
dzie droga - a ile bydła się pasło! a ile świń i gęsi i owiec! Bogactwa było - chleba, choć dzień i noc
nie przestawaj jeść. Panować powinien taki, co sam bogaty, ale takie, co tylko patrzą, żeby drugiego
złupić, to co to za kazna! To hołodrańce i złodzieje. Chłopi krzyczą: pańską ziemię odbierzem - a ich
zależy pod łozą i brzeziną. Durna mowa. A ogona krowiego nie ma ani kobyły, a grabiłby cudzą zie˝
mię! Durne gadanie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Polaki przyjdą! Zobaczysz!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niech będą i Polaki - byle bogate - i z dębią pytką na hołodrańców.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Po drodze spotkali Niemców konno i pieszo zdążających do Hłuszy. Posępni byli i milczący.
Ale w Muraszniku zastała już Bronka zziajanego Judę - z językiem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ojciec z kapitanem Braunem siedzą i płaczą. Niemcy ściągają z całego kraju, obsadzają i pil˝
nować będą kolei - żeby się wycofać na północ. Warszawa już wolna. Teraz pora od Niemców za
bezcen kupić i ziarno, i pługi, i konie, i z wiosną do roboty się brać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Horehlad był u was widocznie.
0 1 72 0 3 1
- A właśnie. Już handluje i kupuje, już Żydy po trzech chodzą za jednym Niemcem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A dużo macie pieniędzy na te afery? - zaśmiała się Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- My? - ruszył ramionami Juda. - Skądże! Matysowa ma za tytoń, co Żydom sprzedała - czter˝
dzieści siedem oberostów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Fundusz! - śmiała się Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Od trzech lat pieniądz przestał u nich istnieć. Stary Wereszyński był zamyślony i bardzo porażo˝
ny.
0 1 72 0 3 1
- Dziadek jakoś się nie cieszy! - rzekł Juda.
0 1 72 0 3 1
- Momenty idą, kiedy trzeba jak po Sakramentach być - gotowym na śmierć lub nowe życie.
Dożyliśmy wielkiej epoki, ale na progu stoimy. Jeszcze to nie dzień i nie zorze - jeszcze przetrwać
trzeba czarną noc.
0 1 72 0 3 1
Bronka przypomniała złowrogie wieści Skowrońskiego i powtórzyła je dziadowi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Właśnie! - rzekł. - Nasz wieczysty los kresowy. Tak było od szesnastego wieku, kiedy nas tu
postawiono na rubieży i kazano trwać i bronić. Wyszczerbiliśmy się przez kilkaset lat i nieliczni prze˝
trwali. I oto Polska znów jest, i swoje dzierżawy z powrotem obejmie. Ale nim przyjdą z ojczyzny
własne rządy i prawa, i siła, co nas tu zastać powinny - idzie na nasze niedobitki znowu ze wschodu
wrażego najstraszniejszy potop - zbydlęconej dziczy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Może najlepiej, jak radzi Skowroński, do Hłuszy się schronić i przeczekać! - rzekła Wereszyń˝
ska.
0 1 72 0 3 1
Wereszyński milczał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A może poskoczyć za granicę, do swoich, i naglić, by prędzej szli do nas! - zawołał Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Albo do Warszawy o pomoc - dodała Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dużo broni macie? - spytał stary wnuka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Sporo. Kilkanaście karabinów i moc naboi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobrze schowane? Nie popsute?
0 1 72 0 3 1
- Dobrze i zdrowe.
0 1 72 0 3 1
- Ino nie ma kogo uzbroić! - stęknął stary. - Dwudziestu zuchów utrzymałoby ten kąt w spoko˝
ju, ale i dziesięciu nie zbierzem. Trzeba na wolę Bożą się zdać. Ale to wam mówię - nie kupować, nie
brać nic od Niemców. Wszystko to grabione, kradzione, grzeszne. Jak przyszło, tak pójdzie. Jeśli do˝
trwamy tu na tej placówce, jasną, czystą duszę i sumienie trza mieć, gdy Orły tu wrócą z chłopcami
od zachodu i od wschodu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Młodzi milczeli, Wereszyńska rzekła nieśmiało:
0 1 72 0 3 1
- Ale jak oni wrócą, jakże w tej nędzy potrafią dalej tu trwać i ziemię utrzymać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie nasz rozum. Ojczyzna ich nie zostawi na przepadłe.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zaczęły znowu mijać ze straszną powolnością dnie bezczynne, ponure grozą. Dnie krótkie, bez˝
słoneczne, z wichrem, śnieżycą, mrozem - i noce długie w oczekiwaniu napadu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ksiądz wstąpił, wracając z Horodnej, z wieścią, że Rupejko jeszcze w październiku wywiózł
chorą żonę do Warszawy i nie wrócił, a wielki i możny jego dwór został w części ograbiony przez
bandę, na której czele stał jakiś Gruzin, katorżnik z Rosji. Potem taż sama banda napadła na tartak,
zamordowała dzierżawcę, następnie spaliła żywcem całą rodzinę w dostatniej leśniczówce.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wśród tej grozy minął listopad i pół grudnia. Niemcy nie reagowali na żadne skargi i prośby
o pomoc. Wycofywali się wywożąc, co można, taborów, zdobyczy i materiałów, koleją lub traktami
ku północy, i marząc tylko o powrocie do ojczyzny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pożegnał pewnego wieczora Łusię wierny Adalbert Skaletz.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Auf Wiedersehen, panna! Ja tu do was przyjadę, jak się tam uspokoi. Mnie się wojna udała -
nie zabili ni Rusy, ni Francuzy. I pannę też dostanę! Herr Organist - córki nikomu nie dawajcie. Ja po
nią wrócę. A zaraz napiszę, jak do domu się dostanę. Gott Dank! (Gott Dank! po niem. - Bogu dzię˝
ki!). Wojna skończona.
0 1 72 0 3 1
- Przegraliście, Szwaby! - urągała Łusia.
0 1 72 0 3 1
- Eh, niech się panna nie boi. Deutschland ber Alles. Sieg (Sieg po niem. - Zwycięstwo) będzie
nasz! Ale pamiątkę niech mi panna da.
0 1 72 0 3 1
- W zęby czy w kark? - spytała Łusia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nee. Das Buch mchte ich. (Das Buch... po niem. - Chciałbym książkę). - I sięgnął na półkę
po stary modlitewnik.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niech panu służy, na pamiątkę Polski - rzekła łaskawie.
0 1 72 0 3 1
Schował książkę w swe bezdenne kieszenie, a potem podał im rękę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Beht euch Gott - (Beht euch Gott po niem. - Niech Bóg was strzeże) rzekł uroczyście i wy˝
szedł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Łusia przeprowadziła go oczami aż do furty podwórza i pozostała dzień cały bez humoru.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A pewnego dnia zajechał do Murasznika spory tabor wozów ładownych, a na ostatnim wśród
tobołów, koszów i krób rozmaitych Horehlad z siostrą Sabiną.
0 1 72 0 3 1
- Przyjechaliśmy namówić państwo z nami do Kongresówki. Wczoraj napadła banda na Sielu˝
życką. Cudem uciekła z dziećmi do miasteczka - jak stali w jednej odzieży. Obrabowali i spalili dom.
Trzeba uciekać. Tu nikt się nie uratuje.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pewnie! Dobro trzeba ubezpieczyć! - mruknął Wereszyński. - Ale czy pan pewny, że szczęśli˝
wie zbiegnie do Kongresówki - i czy będzie do czego wrócić. Boć pan tam chyba nie zostanie.
0 1 72 0 3 1
- Z wojskami polskimi wrócę, a w drodze będziemy się bronić. Mam siedmiu ludzi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Że też pan potrafił chłopów swych namówić do fur!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A tak, jakoś się namówiło! - uśmiechnął się dziwnie Horehlad.
0 1 72 0 3 1
- To szczęśćże wam Bóg!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mamy miejsce na jednym wozie. Możemy was zabrać. Ratujcie choć życie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wereszyński się zamyślił.
0 1 72 0 3 1
- Ja nie odjadę domu, żona nie odjedzie mnie. Ale Bronkę możemy wam powierzyć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mnie! - skoczyła dziewczyna. - Czy ja jestem kotka domowa lub gęś, że mnie dziadek oddaje
w koszyku na wędrowną furę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A stary patrząc na nią rozpromienił się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To i zostaniem w kupie. Dziękuję, panie Horehlad. Myślałem, że będziemy tu razem się trzy˝
mać, ale jak nie, to ratujcie dobro i życie w ucieczce. Roztropnie jest.
0 1 72 0 3 1
- Ja tam niebo i ziemię poruszę, by wam rychło ratunek przysłać.
0 1 72 0 3 1
- Niebo o nas i bez pana wie, a ludzie do nas od tamtej strony przyjdą. - Wskazał na wschód.
0 1 72 0 3 1
- Bolszewicy!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Będzie, kogo Bóg da.
0 1 72 0 3 1
Horehlad do drzwi zawrócił, ale jeszcze w progu stanął i na siostrę skinął.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jedziem, Sabinko. Pan Bóg dał człowiekowi głowę na karku, ręce i nogi, żeby myślał, praco˝
wał.
0 1 72 0 3 1
- I uciekał! - zaśmiał się Wereszyński. - Jedźcie, panie Horahlad, bo pilno!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Po chwili tabor ruszył i wytoczył się na trakt, na zachód.
0 1 72 0 3 1
Że on tych chłopów namówił!
0 1 72 0 3 1
- I dlaczego do Niemców na kolej się nie wkupił!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I tak, pod noc, na trakt ryzykuje!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Dziwili się, a Bronka rzekła w końcu:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Czy też Bony sepet był w tych furach?
0 1 72 0 3 1
W godzinę po odjeździe taboru wpadł Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Był Horehlad z furami? - spytał dysząc.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Był. Ku Maniewiczom pociągnął.
0 1 72 0 3 1
- A łotr, zdrajca! - Upadł Juda na stołek, w dłonie objął głowę i zapłakał.
0 1 72 0 3 1
- Co ci chłopcze? Co ci zrobił?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ludzi zabrał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jakich ludzi? Gadaj porządnie.
Juda się wypłakał, potem naklął, napluł i wreszcie zamknąwszy drzwi, szeptem rzecz opowie˝
dział.
0 1 72 0 3 1
- My z Szymkiem mieliśmy w lesie ordynackim ośmiu ludzi schowanych, Poznańczyków, co za˝
raz po niemieckiej klęsce uciekli, żeby przez Polskę do domu się dostać.
Mój Boże! Odzież im zdobyliśmy chłopską i wynaleźliśmy starą smolarnię wśród błot, i dostar˝
czaliśmy żywności i wieści. I postanowiliśmy w dziesięciu się uzbroić i bronić Polaków przed banda˝
mi. Tymczasem, że tym chłopcom trzeba jakichś papierów, zdecydowaliśmy do Horehlada się udać,
bo on potrafi takie sztuki. Przysiągł nam wierność i tajemnicę uroczyście. A potem nafałszował jakieś
przepustki, wystraszył zbiegów, namówił sobie do taboru - i uciekł z nimi. Co on wart, dziadku, co
wart!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I chłopak ryknął znowu płaczem.
0 1 72 0 3 1
- Znaleźliście też wspólnika, o głupi Kawalerowie Nocy! - zaśmiała się Bronka.
0 1 72 0 3 1
- I to jeszcze nie koniec! - w bezsilnej złości szlochał Juda. - Byliśmy w Wielkiej Woli i znaleź˝
liśmy tam ukraińską komunę. Sam Horehlad dwór i majątek im oddał - jak już tabory w chaszczach
schował.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Roztropny jest i zaradny! - rzekł stary.
- A my? - spytała Wereszyńska.
0 1 72 0 3 1
Ale stary wybuchnął:
0 1 72 0 3 1
- My ani odjedziem, ani komuny zapraszać nie będziemy! A twój ojciec co robi? - zwrócił się do
Judy.
- Wiadomo, ojciec! Siedzi, stare szpargały czyta i coś pisze.
- Powiedz, żeby do mnie przyszedł.
0 1 72 0 3 1
- Ale jak? Butów nie ma. Z domu nie wychodzi, a po domu snuje się w pantoflach ze starego
dywana.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ten na czysto zarobi na komunie! - zaśmiała się Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Chciałbym, żeby do nas przyszli! - zawtórował Juda, już opanowawszy katastrofę z nieudaną
watahą obrońców Polski na Kresach. - To by się dopiero okpili! Jak Niemcy wyjechali, zabrawszy
swoje graty i zapasy, to u nas myszy nawet pomrą.
0 1 72 0 3 1
- Czymże żyjecie?
- Kartofle są, pochowane po różnych dziurach, i kadź kiszonej kapusty uchowała Matysowa. Od
żarcia można odwyknąć po trosze. Zresztą teraz zima - to się śpi, bo światła nie ma. Głupstwo.
Wyszukała Wereszyńska jakieś stare mężowskie kamasze, naładowała tobołek okrasy i Juda
z tym poszedł do domu.
Po kilku dniach, okutany w różne stare szlafroki i paltoty, zjawił się rzadki gość, Skołuba.
Bronka powitała go okrzykiem zgrozy. Nie strzyżony od niepamiętnych czasów, wyglądał jak Madej
z bajki lub święty Onufry z cerkiewnych malowideł.
- Wuju, czy wolno służyć za fryzjera?
- Gdzie Ewunia? - spytała stara.
- Huncwot Juda wypaplał! - warknął Skołuba. - A zakazałem i poprzysiągł. Podłe Polaki!
- Co prawisz? Co to ma do Ewuni?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Podarowałem ją majorowi Braun.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co? Oszalałeś? - porwał się Wereszyński.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pożałowałem, żeby ją bandyty lub bolszewiki zmasakrowali. Braun bezdzietny. Przepada za
nią. Będzie jej dobrze w Saksonii.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kajetanie! Miejże sumienie! Coś zrobił! - poczęła ze łzami Wereszyńska.
0 1 72 0 3 1
- A ja, jeśli żyw zostanę, spytam kiedyś matki, co zrobiła z Bronką, trzymając ją tu w tym prze˝
klętym kraju! - wybuchnął też Skołuba. - Te dwa starsze urwipołcie już przepadli w Rosji, te dwa
młodsze przepadną dziś, jutro, tutaj. Niech dziewczyna wrośnie w Saksonią; w naród, co wie, czego
chce, czym jest i który, pobity, jeszcze jest zwycięzcą.
- Milcz! - krzyknął Wereszyński.
- Ojciec mnie wezwał sam tutaj. Mam milczeć, więc rozkazy będą. Ciekawym jakie? Zapewne
jutro odbędziemy ostatnią spowiedź i komunię przed śmiercią.
- A kiedyż byłeś u spowiedzi i komunii?
Skołuba milczał chwilę.
- Jutro też nie będę, pomimo rozkazu.
- Zdrajcom nie daje się rozkazu!
Zapanowało milczenie. Skołuba skulił się u płonącego ognia w kominie, kłąb łachmanów, sza˝
rzyzny i bezsilnej złości.
Opamiętał się Wereszyński, położył mu rękę na rozczochranej siwiejącej głowie.
- Mów, bo cię gorycz zadławi! Wołaj, bluźnij, zapieraj się, zdradzaj, klnij, nieba o pomstę wołaj.
Rozumiem cię! Będzie to skarga czterystaletniego cierpienia.
Skołuba popatrzał na teścia. Spokojne, głębokie źrenice starca były szaroniebieskie, jak niebo
tych stron. Skołuby oczy szarozielone migotały jak próchno w nocy.
- Po coście tu przyszli, Wereszyńscy, z Krakowskiego w ten "niczyj", pusty kraj, i po co Skołu˝
by, miejscowe autochtony, do was przystały. Na wiekuiste ciężkie roboty i męczeństwo równie
owocne jak męczeństwo pierwszych chrześcijan, aby krwią pieczętować ideę, z której została obecnie
litera i parodia! Cztery wieki na zatraconych placówkach - żeby tam w głębi kraju żyli, używali, pili,
żarli, panoszyli się i kłócili, mieli sławę i zaszczyty, dobra i tytuły - kosztem tej głupiej, bezmózgiej,
szalonej rzeszy osadników skazanych na łup i pastwę wschodniej dziczy. Pokolenie każde dawało
krew, mienie. Kto ocalał, wracał do spalonych dworów dźwigał, budował, chował dzieci, kładł się
w grób i śladu po nim nie zostało nawet na cmentarzu, nawet pod kościołem, nawet w księdze para˝
fialnej - bo następna nawała paliła znowu odbudowane dwory, kościoły, dokumenty, wyrzucała na
śmiecie trumny i kości. Szczątki, co cudem ocalały, rodzinnych papierów - to jedno martyrologium
narodu idiotów. A Polska za ich piersiami kwitła bezpiecznie, aż z dostatku i swawoli musiała zgnić
i przepaść.
Wtedy zaczęła się walka o niepodległość. Kto przetrwał i pozostał po najściach tatarskich, mos˝
kiewskich, kozackich, ten doczekał się innego sposobu zagłady: konfiskata i Sybir. Konfederacja Bar˝
ska, Insurekcja Kościuszkowska, Napoleońskie legiony, dwa powstania dokonały dzieła. Możemy
księgę swą podpisać i zamknąć. Nie ma nas nareszcie, odsłużyliśmy Polsce ad finem. (ad finem po łac.
- do końca).
Umilkł i zapatrzył się w ogień. I tamci milczeli. Aż po długiej chwili Skołuba zwrócił się do teś˝
cia:
- No i co? Nie prawdaż to - nie historia na dokumentach oparta? Nie mam racji?
Wereszyński zapalił fajkę i odparł powoli:
- To prawda i historia. Ale nie wiem, co nazywasz swoją racją.Chyba nie to, żeby dzieci daro˝
wywać Niemcom. A czyś tę naszą czterystaletnią przeszłość i dzieje opowiadał temu Braunowi w ten
sposób co nam?
- Nie, bo logiczny mózg niemiecki nie zrozumiałby absurdu podobnego bytowania.
- Dlaczego? Mógłbyś im przypomnieć Słowian Łużyckich połkniętych. Nie mówiłeś dla innej
racji, której by Niemiec nie zrozumiał, ale ja ci ją powiem potem. Teraz jednak powiedz, co dalej bę˝
dzie. Wedle twego założenia nam, Wereszyńskim, kto żyw zostanie, należy wrócić w Krakowskie -
Skołubom stać się z powrotem autochtonami.
- Nikt żyw nie zostanie, a jak by został, to pozostaje tutejszym obywatelom Polakom torba i kij
żebraczy.
- Wuju - ozwała się Bronka - a jako żebrak, czy wuj pójdzie do Kijowa, czy do Jasnej Góry?
- Sroka! - warknął Skołuba.
- A ja w Krakowskie nie wrócę. Ani Juda, ani Szymek, ani tamci, starsi, chłopami tutejszymi się
nie staną, a wie wuj dlaczego? Bo w tej czterystaletniej służbie Polsce zdobyli trzy rzeczy, o których
tutejszy autochton nie ma pojęcia: honor, uczciwość i bohaterstwo w ofierze. Niech wuj za nas, mło˝
dych, nie decyduje. Ani żebrać, ani poddawać się, ani zdradzać przodków nie będziemy. A zresztą
wprawę w dźwiganiu ruin mamy. Niech się wuj o nas nie turbuje. Jeszcze raz egzamin zdamy.
- Idiotka - mruknął Skołuba.
- Niech - ale nie tchórz i niedołęga! A ja błogosławię Polskę, że jednych tu przysłała, drugich
wzięła pod swój znak, wiarę i indygenat. (indygenat - przyznanie cudzoziemcowi obywatelstwa kraju,
w którym przebywa). Wereszyńscy w Krakowskiem może by łacniej znikczemnieli w dostatku i spo˝
koju. Skołuby byliby jednostką w tej czerni bez sumienia, czci, ideału jakiegokolwiek - czym dotąd
jest tutejszy autochton.
Wereszyńska do rozmowy się nie wtrącała, krzątała się po pokoju, wychodziła do kuchni i nagle
w gorącą mowę Bronki wpadł jej łagodny, dobrotliwy głos:
- Pewnieś głodny, Kajetanie. Chodź do stołu, wypij herbaty.
Obejrzał się Skołuba, jakby nagle zbudzony, roześmiała się Bronka.
- Tak jest w życiu. Ze szczytów trzeba zstąpić na powszednie ziemskie bytowanie.
- Herbata! Macie herbatę - zamruczał Skołuba.
- Nie z Chin ani z Cejlonu. Jabłeczne oliwki miodem słodzone, ale dobre.
- Spodziewam się! - rozpromienił się Skołuba zasiadając do posiłku. - I chleb macie! Uczta!
- I co się tu dziwić, że on wszystko widzi tak czarno! - rzekł Wereszyński.
- Powiedziałem sobie: chcecie komuny, to mnie i dzieciom dajcie źreć. Ale oni do Czarnego Je˝
ziora nie przyjdą! - rzekł jakby z żalem.
- Bo nie ma co rabować?
- Nie, bo Matys chłopom wmówił, że jak dwór ruszą, to wieś pójdzie z dymem. Głupia prze˝
chwałka, bo Polak nigdy na taką energię się nie zdobędzie, ale chłopy wierzą. Juda, huncwot, też bez˝
ustannie gada, że tamci lada dzień z polskim wojskiem przyjdą - i te głupie chłopy i temu wierzą.
0 1 72 0 3 1
- Żydzi mówią, że tę bandę rozbójniczą jakaś wataha wparła z powrotem do Bolszewii. Od kil˝
ku tygodni o nowych napadach i mordach
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
nie było wieści.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mój drogi, a gdzież ten Braun z Ewunią? - spytała Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zawczoraj miał się ładować na kolej.
0 1 72 0 3 1
- Może jeszcze nie ruszył. Można by dziecko odebrać. Poślę Judę, niech ją do nas przywiezie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A u was bezpieczniej? Lada dzień możecie mieć katastrofę. Matka nie rozumie, że jesteśmy
skazani na śmierć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ej, mój drogi. Życiem i śmiercią dysponuje Bóg, nie ludzie. Mnie wcale nie straszno.
0 1 72 0 3 1
Skołuba pożerał; zresztą nie chciał ze starą dysputować, wiedząc z góry, że poza katechizmem
nie miała innych poglądów i zdania na świat i każdą kwestię sądziła wedle tego kodeksu. Bronka
mrugnęła do niej porozumiewawczo i wyprowadziła do sieni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Niech się babcia nie martwi. Jak znam chłopców, to oni coś wymyślą. Niemca dogonią, jakiś
ojcowski list sfałszują i Ewunię odbiją i ukryją. Matysowa też im dopomoże.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Może i masz rację. Chłopcy poczciwe i przemyślne. Czasem myślą, że on wariat. Ale i matka
zza grobu czuwa nad tymi sierotami.
0 1 72 0 3 1
Skołuba syty przesiedział do zmroku i do tego stopnia się oswoił, że pozwolił Bronce przystrzyc
swe pustelnicze kudły "autochtona" i skierowany przez Wereszyńskiego na temat historii, cytował nie
tych, co odstąpili lub pomarli bez chwał i wspomnienia, ale tych, co zostali na kartach dziejów jako
walczące lwy lub twórcy polskiego imienia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
O Ewuni już mu nikt nie wspominał. Na zakończenie i pożegnanie rzekł mu Wereszyński: - Jeśli
nie boisz się komuny i rozboju, może byś z chłopcami do nas się przesiedlił.
0 1 72 0 3 1
Ale na to Skołuba się oburzył.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Co! Mam ustąpić chamom ze swej ziemi i domu. Niedoczekanie!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ot i racja, której Braunowi nie mówiłeś, boby ciebie nie zrozumiał! - pożegnał go stary pa˝
triarcha.
Skołuba na to nic nie odrzekł - i zniknął w ciemności i grozie zimowej nocy.
I był to ostatni dzień groźnego spokoju w Muraszniku. Nazajutrz jakaś obca banda przyszła ze
wsi i odczytał przywódca Wereszyńskiemu "manifest", mocą którego majątek zostaje mu odebrany na
rzecz "roboczego ludu", który krwią swą i potem ziemię tę przez wieki uprawiał, przeto mu z prawa
trzeba być dziedzicem.
Stary wysłuchał spokojnie.
- O prawie nie ma tu mowy. A że macie siłę, rządźcie - odparł i wrócił do domu.
Zaczęły się tedy rządy "roboczego ludu". Postanowiono majątek dzielić - i rozpoczęła się kłót˝
nia o owe działy. Każdy chciał najlepszą ziemię i część budynków. Inwentarz składający się z pięciu
krów i kulawego konia stał się przedmiotem domowej wojny. Chcieli jedni krowy sprzedać i pie˝
niędzmi się podzielić - inni wyznaczyć kolejkę doju, co dzień z innej chaty. Okazało się jednak, że
krowy nie były dojne, ale cielne, a wreszcie z namowy Wereszyńskiego Kuźma, baby czeladnie i na˝
wet niema znajda wystąpili gremialnie, że krowy do nich należą, bo oni je wychowali i przed Nie˝
mcami obronili.
Swarów, awantur, wieców i bijatyk było każdodziennie bez liku. Ziemia, skuta lodem i śniegiem,
była niemożliwa do podziału ani do orki. Wieś, zresztą świeżo po powrocie z Bolszewii, nie miała
żadnej pociągowej siły ani siewnego ziarna.
Po paru tygodniach inna czereda spadła do Hłuszy i ogłosiła komunistyczną republikę. Jakaś
zgraja zjawiła się z tym nowym "manifestem" do Murasznika, ale na nich, zbrojni w kije i widły, wy˝
padli chłopi broniąc swojej własności. Agitatorzy musieli ustąpić odgrażając się, że w ślad za nimi
przyjdą czerwone wojska i ład zaprowadzą, achłopów nauczą.
Wśród tego chaosu troje Polaków żyło, jeśli podobne istnienie mogło się życiem nazywać.
Bronka chwilami myślała, że oszaleje i pójdzie przed siebie na przepadłe szukać ratunku lub prędszej
śmierci. Dwór pełen był plądrujących, kradnących chłopów, pełna ich kuchnia, każdy budynek, każda
droga i ścieżka. Chwytali, co się dało, rąbali drzewa w sadzie, rozciągali każdy sprzęt, zaglądali przez
okna, wydzierali szyby w niezamieszkałej części domu - z dniem każdym stawali się bezczelniejsi.
Dnie tak przeżyte zdawały się tygodniami; tygodnie miesiącami.
Wereszyński po całych dniach palił fajkę i drzemał, bo noce spędzał bezsennie na straży i w go˝
towości spotkania katastrofy. Wereszyńska na kominie warzyła kartofle - na jedyny posiłek. Bronka
łatała szmaty lub przędła.
Był jeden taki wieczór w połowie lutego. Poklękli właśnie wszyscy troje do wieczornego pacie˝
rza. Wereszyńska odmawiała właśnie: "Kto się w opiekę", głośno, a oni powtarzali cicho, zapatrzeni
w glorię Częstochowskiej. Na dworze była nieprzebita ciemność i wicher wył.
Nagle drzwi od sieni rozwarły się, gwałtownie szarpnięte, i dygocący głos starej Motruny rzucił:
- Bolszewiki. Pełen dwór - wojsko - krowy rżną - oborę podpalili. Idą.
Wereszyńska może sekundę się zawahała i mówiła dalej:
- Głos jego u mnie nie będzie wzgardzony.
Tupot licznych nóg, brzęk broni, kolbą wywalono drzwi - i gromada dzikich postaci.
- Gdzie pomieszczyk burżuj! - wrzasnął ochrypły głos.
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
"Ode mnie obrony niech pewien będzie,
Pewien i zacności, i lat sędziwych
I mej życzliwości. Amen."
Wereszyński wstał. Na czele może dziesięciu oberwańców stał rudy, niewielki, chuderlawy bol˝
szewik z rewolwerem w ręku.
- Ty burżuj. Polak?
- Tak, ja Polak?
- Oddawaj broń. Ile was tutaj?
- Broni nie mam, nas tylko troje.
- Rewizję zrobić. Jak broń znajdę - pod ścianę wszystkich. I pieniądze dawaj - i wódki dla wojs˝
ka! Żywo!
Draby rzucili się do sprzętów. Kolbami rozbijali szafy i kufry, odrywali szuflady, rozległ się
trzask łamanych sprzętów, tupot butów, szczęk broni, i uczyniło się w pokoju jasno, bo obora stanęła
cała w płomieniach i świeciła jak wielka pochodnia.
Wtedy bolszewik dojrzał stojącą pod ścianą Bronkę.
- Ty, krasawica. Chodź bliżej - daj zakąsić. Wódki i kiełbasy.
Bronka ani drgnęła.
- Słyszysz! - wrzasnął podnosząc rewolwer.
- Do mnie mówisz? Nie rozumiem - odparła patrząc na niego spokojnie.
- Zaraz zrozumiesz! - zaśmiał się pociskając sprężynę.
Na strzał Wereszyńska rzuciła się, by ją sobą zasłonić, ale był to żart "towarzysza komisarza" -
kula roztrzaskała szkło obrazka na ścianie.
- Rakarz - krzyknął Wereszyński.
Bolszewik odwrócił się do niego.
- Brać go - pod ścianę! - zachrypiał.
Dwóch drabów rzuciło się na starca. Rozpoczęło się szamotanie w ciasnocie izby zawalonej
sprzętami; były to ostatnie chwile.
Aż wtem za oknem w ogrodzie padł strzał - potem gwizd i tupot koński rozległ się pod ścianą -
potem wrzask i gęsta salwa karabinowa. Bolszewik rzucił się do drzwi, draby za nim, a wtem od pro˝
gu władczy, mocny rozkaz padł:
- Ręce do góry! Stać - bo kula w łeb.
W sieni stało trzech ludzi. Pierwszy, co wszedł, spojrzał, zobaczył, że rozkaz był spełniony,
spuścił rękę z rewolwerem i usunął się.
- Chłopcy, brać ich i wywlec stąd, do całej gromady. Zaraz ruszamy!
Sypnęło się z za jego pleców kilku. Kożuszki mieli na sobie rozmaite, przeważnie podarte, ale
każdy miał na głowie czapkę i znak srebrzysty.
- Jezu! Nasi! - krzyknęła Wereszyńska.
A ci już zrobili porządek z wielką wprawą i po chwili w izbie został tylko starszy.
Wtedy dłoń do czapki podniósł.
- Major Dowojna! W porę jesteśmy. Witam państwa! O małośmy się nie spóźnili - zabłądziliśmy
w tej czarnej nocy i chaszczach. Szczęściem ci goście podpalili jakiś budynek i to nam drogę wskaza˝
ło.
- Bóg was prowadzi do nas!
- Bóg i wasi chłopcy.
- Kto?
- Zaraz ich wam przyślę na kwadrans - zanim rozkazy wydam i ruszymy.
- Zostańcie, zbawcy, spocznijcie.
- Oho, żebym im i sobie dał spocząć, tobyśmy popadali jak martwi ze zmęczenia, a przed nami
jeszcze szmat drogi! Ale już koniec waszej biedy. Otworzymy drogę ułanom. Za mały czas tu będą.
- Więc Polska będzie?
- Co to będzie? Polska była i jest. Proszę za mną!
I wyszedł na podwórze. Robota była skończona. Przy blasku pożaru dziedziniec było widać jak
na dłoni. U wrót w porządnym ordynku, na koniach stał oddział. Na środku bezładny kłąb rozbrojo˝
nych i powiązanych jeńców otaczało kilkunastu jeźdźców, na kupie leżała zdobyta broń, kilka wozów
- i ciemna plama zabitych.
U drzwi wyprostowany stał żołnierz.
- Wachmistrz! Raport! - zawołał major.
- Pięćdziesięciu jeńców, jedenastu zabitych. Czterdzieści karabinów, siedemdziesiąt rewolwe˝
rów, dwa wozy rozmaitego łupu - raportował salutując wachmistrz.
- Broń dobrą zabrać. Łupy zostawić we dworze do przechowania. Ale, hej tam, Blizna, i drugi
Skołuba!
Z szeregu odezwało się dwóch jeźdźców i poskoczyli do ganku.
- Zsiąść! Macie dziesięć minut, by swoich powitać.
- Gaweł! - wrzasnęła Bronka.
- Ehe, skończone! - zawołał jeden, zeskakując z konia. - Gaweł to ten, i nazywa się Blizna, a ja
Paweł. Na rozkazy, dziadku!
I zasalutował, podczas gdy do nóg drugiego z piskiem i bełkotaniem rzuciła się głuchoniema
znajda.
I znaleźli się w objęciach, i pociągnął ich do domu Wereszyński, na chwilę cudownej radości
i szczęścia.
Major stanął przy jeńcach i trupach, i po sekundzie rozmysłu krzyknął: - Essauł! (essauł - sto˝
pień oficerski w pułkach kozackich odpowiadający rotmistrzowi kawalerii).
Odłączył się z gromady jeden jeździec. Czarną włochatą burkę miał na sobie, brodaty, na oszer˝
szeniałym stepowiku. Spod wielkiej czarnej "papachy" patrzały żółte, żbicze oczy. Zasalutował prawi˝
cą, u której zwisała nahajka.
- Weźmiesz dziesięciu swoich dońców i zostaniesz tu zrobić porządek. Wozy z łupem wtoczyć
do domu, trupy stąd wywlec i koło wsiowego cmentarza zakopać, jeńców odstawić do stacji kolei.
Znajdzie się tam jakiś starszy z naszych, który ich ubezpieczy do przyjścia wojska. Wystarczy was
dziesięciu?
- Chwatit wpołnie, wasze wysokorodie! (Chwatit vpolne, vae wysokorodie po ros. - Całkowi˝
cie wystarczy, wasza wysokość).
- Jakby nie było nikogo na stacji - zaczął major.
- Ubezpieczę ich, bądźcie spokojni! - przerwał kozak pośpiesznie.
- Ale mnie już chyba nie dogonicie przed rozprawą naszą.
- Radi staratsa! Drogę wiemy. Znajdziemy się na czas.
- To bierzcie się do dzieła.
Kozak gwizdnął przeraźliwie. Z oddziału oderwało się jemu podobnych dziesięciu.
- Wachmistrz! Sygnał! Ruszamy - krzyknął major dosiadając konia.
- Essauł, a nie hulać! - krzyknął jeszcze.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nikak niet!
0 1 72 0 3 1
Zabrzmiała przeraźliwa piszczałka.
0 1 72 0 3 1
Z domu wypadli Skołuby i poskoczyli do szeregu. Major wybiegł na front - i oddział ruszył kłu˝
sem niknąc jak zjawa w czeluściach nocy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Najście, groza śmierci, wyzwolenie, szczęście trwało nie więcej godziny, ale godzinę taką za˝
pamięta człowiek przez całe życie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Na dworze gospodarzyli ze swą tradycyjną sprawnością kozacy. Pobite i poćwiartowane krowy
już się piekły przy pożarze, trupy odarte do naga wynosili na plecach "zarekwirowani" w mig chłopi
ze wsi. Wozy i broń zniesiono do pustych izb domu, konie kozackie stały nad płachtami pełnymi owsa
"znalezionego" we wsi, a mołojcy po sprawieniu ładu zasiedli do pieczeni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Banda jeńców odzywała się błagalnie, przywódca groził, klął, zapowiadał zemstę i odwet,
wreszcie ofiarowywał okup. Kozacy byli głusi i niemi, gdy wrzask czynił się gorszy, essauł podnosił
głos:
0 1 72 0 3 1
- E, swołocz! Potisze - a to nagajki! - I jadł dalej.
0 1 72 0 3 1
Wreszcie nasycili się. Essauł wszedł do domu, stanął w progu, spojrzał na obraz święty, prze˝
żegnał się, odbił parę pokłonów, odsalutował Wereszyńskiego.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Proszczaj, barin. Nie ruszy was nikt więcej! My odjeżdżamy.
0 1 72 0 3 1
- Niechże was Bóg prowadzi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Sława Bohu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Na wieki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wyszli wszyscy przed dom.
0 1 72 0 3 1
Kozacy otoczyli czeredę jeńców. Komisarza przytroczył essauł do swego konia. Rozległ się
gwizd, parę świstów nahajek - i cały tabun wytoczył się za wrota.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie myślałem, że taki czas przyjdzie, że rzeknę kozunowi: prowadź cię Bóg i dzięki. A dla˝
czego oni nie ku miasteczku i kolei ciągną?
- Nie nasza rzecz. Chodźmy, pacierz zmówić - rzekła Wereszyńska. - Trzeba Kuźmę do kapita˝
na posłać. Ani śladu chłopca - mój Boże, jeśli go zabili albo spalili z oborą.
0 1 72 0 3 1
- Widziałem, że do obory pierwszy przed nimi wpadł. Pewnie zabity! - rozpoczęły lament baby.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Rzucili się wszyscy do zgliszcz. Okazało się, że tylko dwie krowy były zabite i pożarte.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zdołał trzy wygnać tylnymi drzwiami i umknął z nimi! - rzekła Bronka. - Ja sama pobiegnę do
wuja.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I otuliwszy się chustą, puściła się pędem w stronę Czarnego Jeziora.
0 1 72 0 3 1
A kozacy człapali drogą, skąd przyszli, nie żałując ni swych szkap ani jeńców. Po paru wiors˝
tach pędzeni pieszo zaczęli ustawać i padać zmęczeni. Essauł się obejrzał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ilu ustało?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tuzin. Nahajów nie słuchają.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nu, rebiata. Tak niech płacą za nasze dzieci sieroty. Głazow, Siemionow, Stiopka, wasza ko˝
lej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Trzech kozaków przystanęło, wzięli z pleców karabiny. Rozległa się salwa jedna i druga. Leżą˝
cy jeńcy pozostali na ziemi martwi. Reszta odzyskała siły i biegła wśród jeźdźców, ale końskiemu kłu˝
sowi nie zdołali długo sprostać.
0 1 72 0 3 1
- Essauł. Legło znowu siedemnastu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nu, tak niech płacą za nasze matki i żony wdowy. Iwanczeńko, Somow, Pietkow, wasza kolej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Znowu krótki postój - jęk, wycie o litość, salwa i za watahą - czarna kupa trupów na śniegu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rysią! - zakomenderował essauł.
0 1 72 0 3 1
Gwizd na konie, świsty pletni na pozostałych jeńców, i znowu odskoczyli - ale coraz krótszy był
dokonany dystans i coraz większa kupa kostniejących na mrozie trupów. Na piątej wiorście został
u konia essauła komisarz, bez tchu, na pół wleczony po ziemi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nu, teraz moja kolej! - zasyczał kozak przystając i podnosząc go razem pletni. - Nie ma
u mnie ni domu, ni rodu. Tak ty płać za naszą mat' Rossiju.
0 1 72 0 3 1
Suchy trzask rewolweru - zwalił się bolszewik z roztrzaskaną głową, podskoczył kozak, odciął
trupa od konia, położył w poprzek drogi. Skupili się wszyscy, czekając na rozkazy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nu, tak i sprawili się po kozacku. Dokończą ich chłopi i wilki grabarze. My nazad i w skok za
watahą. Dogonim w porę - do roboty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
O szarym świcie traktem u Murasznika przemknęła na zachód gromadka jeźdźców do grzyw
końskich pochylona, zjeżona pikami, gnająca ile tchu. Jeńcy byli "ubezpieczeni". Bronka spotkała na
pół drogi Szymka i Judę. Pędzili co sił, w chłopskim przebraniu, i na jej widok zbieleli na twarzy.
0 1 72 0 3 1
- Dziadków nie ma, zabili, dwór spalony. Jak ty uciekłaś! O Boże! wołał Juda szlochając.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Rzuciła mu się na szyję.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Chłopcy przyszli. Obydwa zdrowi - cali. Gaweł z blizną na twarzy. Dziadkowie żyją. Oddział
partyzancki majora Dowojny przyszedł z ratunkiem, jak już nas mieli rozstrzelać. Chłopcy z naszymi
orłami na czapkach - tacy jak topole, konno, z karabinami. Ułani zaraz będą - od Brześcia! Lecę do
wuja! A u was spokój?
0 1 72 0 3 1
- Spokój! Leć, Szymku, do dziadków, ja z nią wrócę do domu. Trzeba ojcu i o Ewie powie˝
dzieć.
- Odebraliście Braunowi?
- A jakże. Coby mi Gaweł powiedział, żeby jej nie zastał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Stałbyś u pala męczarni! - śmiała się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Odebraliśmy i schowali u Skowrońskich. A nie wiesz, nie było Florka w tym oddziale?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie wiem, zabawili może godzinę i popędzili dalej. Boże, co wuj powie!
- Et, ojciec gada jedno, a myśli drugie. Ewunię Braunowi oddał, ateraz chodzi jak struty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pędzili po lodzie jeziora śmiejąc się, pokrzykując, dech łapiąc, szaleni radością.
0 1 72 0 3 1
O świcie, gdy już dymiły tylko zgliszcza, wkroczył od chaszczów zza dworu Kuźma z trzema
krowami, powitany okrzykami, i pytaniami, i opowieściami. Ale Kuźma swej poleskiej flegmy i zim˝
nego rozsądku nigdy nie stracił. Stanął przy pogorzelisku i zaryczał na współkę z krowami:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie ma Krasi, nie ma Zozuli! Cielne były. Żeby ich nagłe uśmierciło, żeby ich wilki popruły,
żeby ich cholera, żeby ich mać...
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Cicho, chłopcze, cicho! - wołała nad nim Wereszyńska, obejmując go ramieniem. - Takeśmy
się bali, żeś zabity czy spalony. Dzięki Bogu za wszystko.
0 1 72 0 3 1
- I obory nie ma. Na "wyżkach" ja nachowałem najlepszego siana. Czym dozimujem te trzy, co
się zostały. Razem je z tymi kośćmi zakopać i zbyć zgryzoty.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie grzesz, Kuźma. Bóg nas żywymi zachował cudem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Toć właśnie zgryzota. Umarłemu nic nie trzeba, a żywemu chleba i mleka co dzień. Gdzież ja
teraz te trzy sieroty zapędzę i czem je nakarmię?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Weź konia, pojedziemy do nas po siano - rzekł Szymek.
0 1 72 0 3 1
- Dobrze, paniczu. Postawimy krowy w stodole i możemy jechać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Idź, zjedz!
0 1 72 0 3 1
- Wezmę chleba w drogę. Bydlę nie grzeszne, nie powinno głodować. One niewinne, że świat
zdurniał i że ludzie się zabijają.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I nie ciekawy dziejów tej nocy - zajął się krowami.
Choć była ledwie druga połowa lutego, po kraju jakby wiosną zaszumiało. Jeszcze nie było
skowronków, a już szedł jakby śpiew i granie wieści o odrodzeniu; jeszcze nie ciągnęły dzikie gęgawy
i żurawie, a po świecie szedł klangor wielkich, wiekopomnych wypadków, jeszcze nie nabrzmiały pąki
brzóz, a już w ludziach wrzała krew do nowego życia, jeszcze dalekie było kwitnienie sadów, a już
polskie dusze kwitły radością i społecznym kochaniem; jeszcze nie ożyły z zimy mrówki ni pszczoły,
a ludzie brali się do dźwigania swych zniszczonych i spalonych osiedli. Wiosna szła, na zawsze w tym
rubieżnym kraju pamiętna - wiosna polska po półtorawiekowej niewoli. Już Skowroński wydobył
ukryte dudy i miechy - i wskrzeszał organy, już Sielużycka osiedlała się z dziećmi w świńskich chlew˝
kach, jedynym pozostałym ze dworu budynku, już Juda z Szymkiem wynaleźli w bagnach ukryty je˝
den dzwon i zaciągnęli na wieżę, i już wrócił ze swym taborem Horehlad, i odbierał od komuny roz˝
grabione dobro, i już mówiono o wojskowych pociągach na kolei, o wojsku, które zwycięsko posu˝
wało się dalej i dalej na wschód, uśmierzając fermenty pozostałe - zatykając barwy narodowe, zajmu˝
jąc i ład Rzeczypospolitej czyniąc na ziemiach od wieków Jej przynależnych.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zaroiło się po drogach, wsiach, dworach i miasteczku, a szło wszystko piorunem, że ludzie bez
tchu byli od wieści, czynów, wypadków.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I oto pewnego południa we wrota Murasznika wjechał orężny plutonik jezdny.
0 1 72 0 3 1
- Ułani! - krzyknęła Bronka.
0 1 72 0 3 1
Wypadł kto żyw na podwórze.
Chłopcy byli na schwał - w pięknym ordynku. Furkotały nad nimi biało-złote proporce. Młody
oficer na froncie jakby kogoś wyglądał i na widok Wereszyńskiego krzyknął:
0 1 72 0 3 1
- Baczność! - I dobył szabli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pochyliły się proporczyki, oficer wysunął się naprzód.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Weteranowi powstania składamy naszą żołnierską cześć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Cześć! - huknął gromki okrzyk.
0 1 72 0 3 1
- Jerzy Rupejko! - zawołała Wereszyńska.
0 1 72 0 3 1
Stary patriarcha stał wyprostowany, po licu biegły mu łzy i zamarł głos.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A oficer jakby przed władzą raportował:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jedziemy na postój do Hłuszy. Służyć, bronić, ochraniać. Wstąpiłem spytać, w czym pomóc
możemy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nic, nic! Wszystko jest, gdy wy jesteście. Odpocznijcie, w gościnę proszę!
0 1 72 0 3 1
- Spocznij! - rozkazał Rupejko.
0 1 72 0 3 1
Ułani zsiedli z koni, roztasowywali się po żołniersku, dobyli sakwy i chlebaki. Zahuczało na
podwórzu gwarem, śmiechem, przyśpiewką. Na to przezorny Kuźma pobiegł co rychlej do stodoły
bronić krów, a baby zaczęły chować garnki i chleb.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Sołdat zawsze sołdat! myśleli.
Ale ci "sołdaci" zamiast brać, zaczęli dawać. W kuchni na stole zjawił się biały chleb amerykań˝
ski i smalec, a do Kuźmy podszedł żołnierz z paczką czekolady i wydał mu się znajomy.
- Pan to jakby tutejszy - rzekł wahająco.
- Ja że z Hłuszy, Skowroński - odparł ułan spokojnie. - Nie wiesz ty, jest moja dereszka?
- Jest, wczoraj panicz z Jeziora nią jechał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A w domu żywi?
- Żywi, siostra tu przybiegała onegdaj. A wy krów naszych nie zabierzecie?
- Nie gadaj durno. My nic u was nie ruszym.
Jakieści nieprawdziwe sołdaty! pomyślał Kuźma.
W domu Rupejko opowiadał, pęk gazet leżał na stole; wszyscy troje słuchali i łzy leciały z oczu;
owe łzy, o których wieścił Mickiewicz, że "biedny, kto łzami nie płakał takiemi."
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Rupejko od pierwszej chwili do szeregu stanął - wojsk Hallera oczekiwano wiosną. Wereszyńs˝
cy obadwa zdrowo i cało wyszli.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A brat pana, Alfred - zagadnęła Wereszyńska.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zawahał się chwilę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Żyje, ale kaleka i nerwowo tak wstrząśnięty, że dotąd w szpitalu. Starszy go pilnuje - i zapew˝
ne przywiezie z pierwszym transportem. Rodzice czekają na nich w Warszawie.
0 1 72 0 3 1
- Stracił rękę czy nogę? - badała dalej.
- Jedno oko, drugie było zagrożone, ale uratowano. Twarz strasznie zdefigurowana. Pisze Leon,
że bez zgrozy patrzeć na nią nie może. Jedne szwy i szramy. Przeszedł miesiące męki - i pozostał
w beznadziejnej depresji, co jest najgorsze.
- Niech wróci do swoich, to mu dusza pozdrowieje - rzekła staruszka w swej niezachwianej
wierze.
- Tyle tu ruin do dźwigania - i on się dźwignie - dopełnił Wereszyński.
0 1 72 0 3 1
- Jeśli tu dłużej zostaniemy, obchód Trzeciego Maja uczynimy wspaniały. Będzie pani śpiewać
na chórze! - zwrócił się Rupejko do Bronki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Odnajdziemy się już wszyscy, da Bóg.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Moi chłopcy wytchnęli i już śpiewają - zawołał. - Dziękujemy za gościnę i ruszamy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie wie pan, gdzie major Dowojna ze swym oddziałem?
0 1 72 0 3 1
- W Suwalszczyźnie.
0 1 72 0 3 1
Wyszli przed dom. Plutonowy już czekał na rozkazy, ułani śpiewali spoczywając.
- Jazda, chłopcy - zawołał Rupejko przypasując szablę.
Ułan, co mu konia podawał, przyłożył dłoń do czoła.
- Florek! - zawołała Bronka. - Czekaliśmy na ciebie. Floriana należy z ziemi wydobyć. Skołu˝
bów ci zaraz przyślę.
- Rozkaz! - rzekł twardo i pobiegł do konia, bo ozwała się trąbka i pluton stawał w ordynku.
Rupejko pożegnał raz jeszcze z konia i skoczył na czoło. Oddziałek ruszył wolno i wyrwał się
w powietrze śpiew potężnych młodych wojackich piersi:
"Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
Że do ciebie idą chłopcy malowani."
0 1 72 0 3 108 1 24 1 32 1
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przeprowadzili ich oczami aż do zawrotu drogi, Wereszyński położył dłoń na głowie wnuczki
i pogłaskał włos złoty.
- Nam, starym, trzeba tu na nich w gnieździe czekać, ale ty, dziewczyno, pojedziesz do War˝
szawy chłopców spotkać.
Bronka podniosła ku niemu swe cudne oczy łez pełne.
- Dziękuję, dziaduniu! - szepnęła.
W parę dni potem zjawił się Juda konno, drugiego konia prowadząc luzem.
- Byłem w Hłuszy. Jest tam już nasz komendant i policja, i ułani. Napędzili od frontu bolszewic˝
kich koni. Nasi już w Mozyrzu. Ułanami dowodzi ten Rupejko, com go na kaczki woził z tym Nie˝
mcem, generałem. Poznał mnie, coś pogadał z komendantem i dali nam cztery konie do roboty. Para
dla nas, a para dla was. Zdrożone to, zmordowane, ale wybrali nam klacze i dwie źrebne. Podzieliliś˝
my na losy i wam obie źrebne wypadły. Macie! Teraz my gospodarze. Z kolei przyszedł cały wagon
amerykańskiej odzieży. Chłopi się zlecieli o dziesięć mil w krąg po te dary. Mają przywieźć i ziarno na
siew.
- Wierzę, żeście tych łachmanów nie brali! - fuknął Wereszyński.
- My nie, ale Horehlad furę powiózł. On dowodzi, że to on wojsko polskie sprowadził, u ko˝
mendanta jest prawą ręką.
- Cóż wuj porabia?
- Gada, że nasze po Dniepr i Dźwinę. Z Ewunią się cacka! Śpiewamy wieczorami. Umiemy już
"Rotę" i "Rozmaryna", ale do wojska nas nie chcą! - zakończył smętnie.
Kuźma już kobyły porwał, ulokował i na wieść o amerykańskich darach poleciał do miasteczka
bez kożucha, aby jak najubożej wyglądać.
- Zamelduj się jutro u komendanta, chłopcze, i poproś, by po te łupy bolszewickie przysłali. Flo˝
riana wydobyliście z ukrycia?
- Nie, bo Florka wysłano z patrolem, ale na Trzeci Maj będzie. A wiecie największą nowinę?
Z saperami, co kolej reperują, zjawił się Skaletz. Po naszej stronie Śląska jest - i zaraz do wojska sta˝
nął. Ma Łusia używanie z niego; drwi bezustannie.
- A skończy się weselem! - rzekła Wereszyńska.
- "Żebych ja miała skrzydełka jak gąska, poleciałabych do Wojtka do Śląska" - zanuciła Bronka
ze śmiechem.
- Dziadku, oni dziadka tak honorują, proszę się wstawić za mną, by mnie do wojska wzięli - za˝
czął napierać się Juda.
- Nie bój się, starczy i dla ciebie wojenki. Jak tamci się zmęczą albo legną, pójdziesz i ty. Kto
ma takich jak my sąsiadów i granice, temu broń nie zardzewieje ani chłopcy nie zgnuśnieją. Starczy
dla was roboty!
- Lwowskie dzieci Ukraińców przegnały.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Będziesz tej hałastry miał dosyć i bliżej.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jak to?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Czy myślisz, że cnotę i rozum przynieśli tutejsze Poleszuki z Bolszewii? Mieliśmy już próbę
bardzo pouczającą. Chowaj się zdrowo, chłopcze, krzep się i ćwicz. Nie zbraknie ci polskiej roboty
i czynu!
0 1 72 0 3 1
Spojrzał Juda w okrąg, głową pokręcił i skupił się w zamyśleniu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W Palmową Niedzielę Jerzy Rupejko ulokował Bronkę w pociągu pół wojskowym, pół towa˝
rowym, idącym do Warszawy. Dziad dał jej trochę rosyjskiego złota, babka błogosławieństwo na dro˝
gę, lokatę miała zapewnioną u matczynej siostry, zamężnej za doktorem.
Rupejko spytał ją o adres i gdy już pociąg ruszał, ucałował rękę i rzekł:
- Leon złoży pani wizytę, bo już od dziesięciu dni przyjechał z Alfredem.
Podróż była długa i kłopotliwa, a wesoła bezmiernie. Śpiewali i żartowali żołnierze ochoczo,
zabawiali ją i służyli oficerowie na długich postojach. Pociąg kipiał gwarem i młodym życiem, a wlókł
od frontu łupy bolszewickie i zabierał po drodze zdobycze niemieckie, pozostałe przy pośpiesznym
powrocie do Vaterlandu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jechano przez ledwie sklecone, tymczasowe mosty, zdobywano parę do maszyny paliwem
przygodnym, mijano prowizoryczne stacje pełne tłumu żebrzącego chłopstwa, zaaferowanych Żydów
i wojska, a cała podróż odbywała się niefrasobliwie, z rozmachem, humorem i fantazją.
0 1 72 0 3 1
Ciotka, u której Bronka spędziła swe szkolne czasy, powitała ją jakby wracającą z zaświata,
a po pierwszych uściskach, pytaniach i opowieściach jako typowa warszawianka zawołała ze zgrozą:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziecko, jak ty jesteś uczesana i ubrana! Pokazać się nie możesz ludziom!
0 1 72 0 3 1
- Mody się nie zmieniają w Muraszniku, ciociu, w czasie okupacji i bolszewizmu! Ale ja chcę
patrzeć, czytać, słuchać - radować się Polską, Warszawą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To przede wszystkim pójdziemy do fryzjera, szwaczki i modniarki! - oświadczyła stanowczo
doktorowa. - Wuj jest w polowym szpitalu zajęty - mamy wolny czas, ale ledwie dni parę.
0 1 72 0 3 1
W skutek energii pani doktorowej i poddaniu Bronki, gdy w środę zjawił się Leon Rupejko,
znalazł już modną i elegancką damę.
0 1 72 0 3 1
- Witam pana. Nie ma wytrzymalszego stworzenia nad człowieka, kiedyśmy te cztery lata prze˝
trwali. Pan nie był w wojsku?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie, moje złe serce stało na przeszkodzie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Byłem cały czas w sanitarnej służbie w pozafrontowych szpitalach. Tam też odnaleźliśmy się
z Alfredem i mogłem go doglądać. Czasami myślę, że może by mu lżej było umrzeć niż tak żyć. Ratu˝
je się ludzi - na dłuższą mękę.
0 1 72 0 3 1
- Przecie zdrów jest i za Polskę cierpiał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Trudno nazwać zdrowym człowieka zeszpeconego do potworności, cierpiącego stale na bez˝
senność, ataki nerwowe; który czas spędza w milczeniu, bezwładzie i bezwoli, bez żadnego zajęcia
i chęci do życia.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Milczeli chwilę. Bronka zaplotła ręce i cisnęła je z całej siły, patrzała w ziemię. Rupejko od˝
chrząknął, zapalił papierosa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Gdy był pewny, że umrze, prosił mnie, żebym panią pozdrowił i pożegnał! - rzekł wahającym
głosem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Może teraz pozdrowić i powitać! Niech mu pan powie, że będziemy razem spotykać generała
Hallera i moich braci.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jeśli pani pozwala, powiem, ale lękam, że się nie odważy, by pani wstrętu nie wywołać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zerwała się i wybuchła, jak miała w naturze:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jak to, wstrętu, że jest okaleczony w boju za Polskę! Za kogo onmnie ma, że może nawet
w myśli cisnąć taką obelgę. Powie mu pan to, i że go czekam jutro.
A jeśli nie przyjdzie? męczyła się myślą przez całą bezsenną noc. Oto jedno, bo siebie była pew˝
na, o siebie spokojną, tylko nie wiedziała, co zrobi, jeśli on nie przyjdzie? Może zresztą i wiedziała
w głębi duszy, ale dumie mówiła, by ją zaspokoić: nie wiem, nie wiem, nie wiem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I tak przemarzyła, przewalczyła do rana, a wstała promienna, o nic nie trwożna i nie wątpiąca.
On przyjdzie, powie jej to, ona opowie to, potem on znowu tak, a ona tak, całą ułożyła scenę, cały
dialog. Poszła rano do kościoła, ale i w modlitwie mówiła o nim i o sobie, i dziękowała, i wyznawała
swe szczęście, i opowiadała Bogu jak Ojcu swe radości i kochanie.
0 1 72 0 3 1
Gdy po południu rozległ się dzwonek u drzwi, myślała, że na cały pokój słychać jej serce; gdy
służąca zameldowała podając bilet: "Oficer hallerczyk, do panienki!" - dygotały jej ręce, zbielała aż do
ust i zapomniała wszystko, co sobie ułożyła.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Broneczko, popraw włosy! - zawołała ciotka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ale dziewczyna odzyskała przytomność i zamknęła za sobą drzwi salonu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Wychudły, na lasce oparty wojak stał, chciwym, niespokojnym spojrzeniem badając jej pierwsze
wrażenie. W twarzy, zeszpeconej do niepoznania, zmienionej, był okropny lęk i podejrzliwość.
0 1 72 0 3 1
Ale jej promienne oczy zaśmiały się do niego tylko szczęściem i radością.
0 1 72 0 3 1
Wyciągnęła obie dłonie i coś zupełnie nie przygotowanego wybiegło słowem z duszy:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nikt nie powie, że mój wybrany przebył wojnę za piecem! - zaśmiała się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Jakby jęk czy łkanie wyrwało się z gardła Rupejki, upuścił laskę, obie jej dłonie ujął silnie i po˝
ciągnął ją ku sobie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Widzi pani, co się ze mnie zrobiło!
0 1 72 0 3 1
A ona głowę położyła mu na piersi, gdzie tłukło się rozszalałe serce.
0 1 72 0 3 1
- Gdzie? tutaj? - zaśmiała się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Potwór jestem, postrach ludzki! - rzekł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Żachnęła się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Człowieku, o tym myślisz teraz! Teraz, gdy Ojczyznę odwalczyłeś, gdy Bóg cię zachował dla
niej i dla mnie. Kazałeś mnie pożegnać, a nie chcesz powitać! O, mój chłopaku serdeczny!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I ogarnęła go rękami za szyję, aż mu prysnął duszny strach, niewiara, zgroza kalectwa, i zwarli
się ustami na dozgonny ślub wiary i miłowania.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gdy po godzinie wizyty doktorowa uznała za słuszne ukazać się w salonie, znalazła ich siedzą˝
cych naprzeciw siebie, trzymających się za ręce, zupełnie oderwanych od świata i jego spraw.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Zerwał się Rupejko, który za swych uniwersyteckich czasów w domu jej bywał, i ucałował ręce.
0 1 72 0 3 1
- Ciekaw jestem, czy pani mnie pozna! - rzekł, ale już wesoło.
0 1 72 0 3 1
- Rozumie się, że poznam, i bardzo się cieszę, żeś pan żyw to przebył. Z czasem znaki zbledną,
a młoda krew wróci pod skórę. Za kilka lat nie będzie pan już świeżym bohaterem. A ile orderów! Ho,
ho! Teraz jestem pewna, że za pana protekcją będziemy na peronie, w niedzielę, a nie w tłumie na
placu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rozumie się, przecie Kazimierz będzie w pierwszym pociągu, z generałem.
0 1 72 0 3 1
- A Janek?
0 1 72 0 3 1
- Janek z artylerią przybędzie później.
0 1 72 0 3 1
- Bronko! Miałyśmy iść na Groby.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pójdziemy we troje.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Dzwonek w przedpokoju się rozległ.
0 1 72 0 3 1
- Pewnie Leon po mnie z samochodem! - rzekł Rupejko. - Bo ja dotąd nie byłem jeszcze na uli˝
cy - dodał jakby zawstydzony.
- Do Świętego Krzyża mamy niedaleko. Spróbujemy - uśmiechnęła mu się Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A gdy ciotka wyszła, by się ustroić, szepnęła:
0 1 72 0 3 1
- Muszę przecie swoim bohaterem Warszawie się pochwalić.
0 1 72 0 3 1
Leon spojrzał po nich i odetchnął głęboko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Idziemy na Groby - rzekła Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- I on?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Rozumie się. Przecie jest młody i zdrów, i katolik.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nic nie mówiąc ucałował jej rękę.
0 1 72 0 3 1
- Ale ja, chociaż też młody, zdrów i katolik, przede wszystkim rodziców uspokoję, że się już nie
nosi z myślą samobójstwa - i wróci bez eskorty do domu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie gadaj głupstw! - mruknął Alfred.
0 1 72 0 3 1
- Teraz wstyd! - zaśmiała mu się serdecznie Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Mówiłem mu wczoraj: "Idź, spytaj, czy ci pozwolą w łeb palnąć, dlatego żeś pokiereszowany".
- Rozpacz, jakby był fotogeniczną gwiazdą kinową.
0 1 72 0 3 1
Wejście ciotki przerwało poufną rozmowę.
I przyszła Wielkanoc pamiętna na długie lata. Dzwony obwieściły Zmartwychwstanie i na niebo
wytoczyło się słońce promienne. Wyroiło się miasto całe, ciągnąc do dworca głównego falą jak morze
wielkie i jak morze potężne. Szły szeregiem bez końca tłumy w organizacje ujęte: cechy, związki spo˝
łeczne, młodzież szkolna, harcerze, sokoli, kobiety, starcy, robotnicy. Nad głowami furkotały sztanda˝
ry i chorągwie - amarant i biel narodowych barw i srebrne Orły z rozwartymi do lotu skrzydły, i grały
muzyki, i szedł pomruk okrzyków i śmiechu, i zrywały się śpiewy.
0 1 72 0 3 1
A był to nie tłum, ale był to naród w momencie, gdy siebie rozumie i jeden jest w poczuciu swej
wielmożności.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Nikt w tym tłumie nie szedł po jakieś krzywdy, nie urągał, nie żądał, nie groził, nie tworzył sta˝
nów, klas z nienawiścią, odwetem, buntem, z potęgą niszczycielską a ślepą rozpętanego żywiołu.
Szedł naród witać swych synów, co na dalekim Zachodzie krwią swą zdobywali niepodległą Polskę.
0 1 72 0 3 1
Taki tłum idzie w epokowe tylko chwile dla Idei, która nie zna różnic i nienawiści, i niezatartymi
głoskami świadczy historii: "Jestem i będę!"
Tak do siebie mówili dwóch Rupejków, Bronka i doktorowa, powoli, w ścisku dążąc do dwor˝
ca. Ludzie popychani, potrącani, duszeni znosili wszystko z humorem. Nie padały przekleństwa, wy˝
mysły, skargi i swary. Widać było tylko pogodne twarze, błyszczące usta, roześmiane oczy lub łzawe
od wrażenia. Konie kawalerii, samochody wojskowe, szeregi piechoty i tłum pieszych cywilów,
wszystko mieszało się, mieściło, tłoczyło w najzupełniejszej zgodzie. Dotarli do dworca i po chwili
parlamentowania znaleźli się na peronie wśród władz, delegacji ze sztandarami, generalicji, orkiestr
wojskowych i recepcyjnych, paradnych wojsk.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Mój Boże, co za potęga, a nie ma pół roku, jak Niemiec się tu panoszył. A sto pięćdziesiąt lat
Moskal za gardło dławił - szeptała Bronka przez łzy.
0 1 72 0 3 1
- I nie wierzyć to w cuda! - szlochała doktorowa.
0 1 72 0 3 1
Rupejko salutował bezustannie wyższe rangi, aż jeden generał sięzatrzymał, spojrzał na niego,
potem na Bronkę i rzekł:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Porucznik zaszczytnie poznaczony, ale warto było cierpieć, jak się ma w kraju taką nagrodę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Warto i więcej, panie generale!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Szczęśćże wam Boże.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dziękujemy! - rzekła Bronka i zatknęła mu różę do munduru.
0 1 72 0 3 1
W tej chwili rumor się uczynił.
0 1 72 0 3 1
- Jadą! jadą! - przeleciało przez tłum jak iskra, skupili się, zwrócili w jedną stronę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Trębacze ujęli instrumenty, zachybotały sztandary.
0 1 72 0 3 1
Strojny w zieleń i flagi pociąg wtaczał się do dworca.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
"Jeszcze Polska nie zginęła" zawrzały trąby, wojsko sprezentowało broń, pochyliły się sztandary
i wstrząsnął powietrzem zew potężny.
0 1 72 0 3 1
- Niech żyją! Niech żyją! Witajcie!
0 1 72 0 3 1
Potem już Bronka była zupełnie nieprzytomna i skłębiły się jej wszelkie uczucia i obrazy. Cisnę˝
ła kwiaty pod stopy wysiadającego z wagonu niepozornego człowieczka w niebieskim, francuskim
generalskim mundurze i biegła wzdłuż wagonów pełnych roześmianych twarzy, wołając, śmiejąc się,
krzycząc:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kazik, Kazik.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Aż go dostrzegła, wyskakującego z przedziału, i porwali się w ramiona, oszaleli radością.
0 1 72 0 3 1
- Starzy zdrowi? - pytał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zdrowi. Dwór się ostał prawie cały. Paweł i Gaweł odbili nas bolszewikom.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Fred! Jesteś! Cr nom! Możeście się zdążyli już pobrać, na nas nie czekając!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Jeszcze nie! Czekaliśmy! - odparł Alfred.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To dobrze. Janek za tydzień będzie. Ja muszę na służbę wracać, do swych ludzi. Bronka,
a niech ci Fred opowie, jak mnie z martwych wskrzesił. Odkopał z kazamaty i na plecach wyniósł pod
ogniem podtrutym gazami. Taki on! Za to wam na ślub przywiozę naszego kapelana, księdza Syrucia.
Już lecę, a jeśli się wieczorem zwolnię, gdzie was znajdę?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- U mnie, u mnie! - rozległo się wołanie doktorowej, która nareszcie do nich dotarła przy po˝
mocy Leona Rupejki.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Kazimierz tylko jej ręce ucałował i popędził do dalszych wagonów - a przed dworcem naród
wołał i ryczał swym synom prawym cześć i powitanie, głusząc i orkiestry, i samochody, i owacje.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I taką Wielkanoc dał Bóg Polsce w 1919 roku.
Jerzy Rupejko wrócił ze swymi ułanami z długiego, ciężkiego patrolu i wjeżdżał w bramę po˝
klasztornych zabudowań, gdzie ułani mieli kwatery i stajnie.
Komenda: "Spocznij" była dobrze zasłużona i spełniona z rozkoszą, i porucznik zsiadł z konia,
gdy z mieszkania organistów wypadło czterech chłopców, dwóch oberwańców w mundurach,
a dwóch cywilnych oberwańców. Juda dobrze mu był znany, a tamci mieli tak jednolicie zadarte nosy,
piegi i blade oczy, że od razu zrozumiał, że to są Skołubiaki w czterech egzemplarzach kompletnych.
Zawsze zdyszany i spieszący Juda, by go nikt z nowiną nie uprzedził, już wołał:
0 1 72 0 3 1
- Panie poruczniku, czekamy na pana, żeby dostać Skowrońskiego, bo pojutrze Trzeci Maj,
a dziad kazał, żeby Florian był na miejscu z powrotem.
0 1 72 0 3 1
- Jaki Florian! jaki dziad! co to znaczy? - odparł odurzony Rupejko.
0 1 72 0 3 1
- Nasz Florian - dzwon Jagielloński. A dziad, Wereszyński przecie. Bardzo pilna sprawa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobrze, dobrze! A co tu słychać? Czy rodzice moi i bracia w Horodnej?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Onegdaj państwo marszałkostwo oboje jechali z kolei ze starszym, a ten pokiereszowany
wcześniej przyjechał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bardzo zmaltretowany?
0 1 72 0 3 1
- Ee, tak sobie, trochę więcej jak nasz Blizna. Ale co tam. Bronka zacałuje!
0 1 72 0 3 1
Rupejko dopiero zauważył, że oba oberwańce mundurowe stali wciąż sprężeni, salutując.
0 1 72 0 3 1
- Spocznij! - rozkazał i podał im rękę. - Zawsze u majora Dowojny, chłopcy?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tak jest. Dostaliśmy urlop dwutygodniowy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To już tam spokojniej i bezpieczniej?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tak jest! Wymietliśmy czysto.
0 1 72 0 3 1
- Zuchy! A w Muraszniku co słychać?
0 1 72 0 3 1
- Ano, dom już wyporządzili, osiedli. Kazik w zeszłym tygodniu przyjechał, a Janek zawczoraj
i ksiądz kapelan Syruć z nim. Obchód szykujemy, tylko Floriana trzeba na wieżę zaciągnąć.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobrze. Zrobi się. Ee, Skowroński, na jutroś od służby zwolniony - zawołał na Florka, który
szedł do ojcowskiego mieszkania.
- Rozkaz! - Ułan zniknął w korytarzu.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Teraz i ja wykąpię się, i zjem! Do widzenia, chłopcy.
0 1 72 0 3 1
Idąc koło drwalni w stronę księżowskiego mieszkania, ujrzał żołnierza sapera rąbiącego drwa.
0 1 72 0 3 1
- Czyście ordynans komendanta?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Nie. Telefony zakładałem. Przyszedłem do znajomych.
0 1 72 0 3 1
- Ach, prawda. Skaletz! - Uśmiechnął się.
0 1 72 0 3 1
- Wojciech Skalec! - salutował żołnierz.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
U Skowrońskich wrzało jak w ulu, bo naszło pełno ułanów. Florek siedział nad misą klusek
i pożerał w milczeniu, otoczony zwartem kołem Skołubiaków.
0 1 72 0 3 1
Łusia nosiła z loszku "hładysze" kwaśnego mleka, które żołnierze pochłaniali w nieprawdopod˝
obnych ilościach. W saganach gotowały się kartofle, wyglądane łapczywie. Skalec wniósł naręcze
drew, podsycił ogień i siadł na miejscu pod oknem, na zydlu, kędy siadywał "przedtem", i zapalił fajkę,
tę samą, z wizerunkiem Bismarcka na porcelanie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- E, potłuc mu tę szwabską juchę! - zawołał któryś z ułanów.
0 1 72 0 3 1
- A panu co to wadzi! - ujęła się natychmiast Łusia. - W kieszeni Bismarcka ma, a pod mundu˝
rem polską duszę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- "Pieron" morowy, nasz! - zakrzyczeli inni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Skalec splunął w ogień; mówić nie bardzo się odważał, by go nie przedrzeźniali.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ale siedział uparcie i za dziewczyną oczami wodził, by jej kto zbyt "nachalnie" nie zaczepił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Niecierpliwy Juda nalegał na Florka.
- Komendant obiecał wojskowy furgon i ludzi do pomocy. Noc jasna, po kolacji trzeba ruszyć.
Jeden dzień mamy. Może coś uszkodzone.
- Jedna dereszka wywiozła, jedna dereszka przywiezie! - rzekł Florek wstając syty. - I nas było
pięciu, to i w pięciu zładujem. Koledzy pomogą wciągać. A mniejsze już są?
- Są, znalazłem wszystkie. Sapery zwieźli. Ułani doczekali się kartofli i gwar się na chwilę uci˝
szył, bo zmiatali misy, gdy do izby wszedł Rupejko i dwóch księży, dziekan miejscowy i drugi już
w sutannie, ale z czapką armii Hallera.
0 1 72 0 3 1
- Niech będzie pochwalony!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Na wieki! - huknęli ułani zrywając się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Siedzieć, chłopcy, i pożywać. Chcemy od tych zuchów posłyszeć, jak to z tym dzwonem było
- rzekł Rupejko.
0 1 72 0 3 1
Juda już się porwał, gotów do narracji.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pleć, pleciugo! - szturchnął go Paweł.
- A to było tak. Bronka nas do dziada wezwała. My wtedy jeszcze głupie byli, nazywali się
"Kawalerowie Nocy" i Gaweł był wodzem. Więc dziad każe zdjąć i ukryć Floriana, bo Mochy dzwony
zabierają. Gaweł powiada: "Rozkaz!" i złożyliśmy naradę, tutaj ze Skowrońskim, i w nocy wzięliśmy
się do roboty. Może by się nie udało, więc Gaweł "mykwę" podpalił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Widziałeś! Byłeś przy tym! - burknął Gaweł.
0 1 72 0 3 1
- Nie widziałem, ale pewnie podpaliłeś.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tobie do gazet pisać. Jednego dnia coś wymyśleć, a drugiego odwołać - żeby więcej papieru
zasmarować i ludziom głowy durzyć.
- No ale fakt, że "mykwa" się zapaliła, całe miasteczko tam poleciało, a my mieli spokój z robo˝
tą. U, u, ciężko było. Panna Łusia pamięta, jak wodę na sznury lała, bo już trzeszczały. Innego razu to
by i w dziesięciu nie zdołali, ale przecie na wóz włożyli i Florek wywiózł, a my ślady zatarli, i te
mniejsze na miejsce musieli zaciągnąć dla niepoznaki. Cała noc zeszła. Moskale się nie obejrzeli w po˝
płochu. Kazali potem te mniejsze na kolej odstawić, to znowu Florek z dereszką się ofiarował, i po˝
wiózł. To te już leżą teraz pod dzwonnicą i czekają na Floriana, co góruje nad nimi.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Morowe dzieciuchy! - zawołał jeden z ułanów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Szczęśliwy dziad, co takich wnuków wychował - rzekł uroczyście ksiądz Syruć.
0 1 72 0 3 1
- Kiedy nas dziad wcale nie chował.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To ojciec!
0 1 72 0 3 1
- E, ojciec! - ruszył Juda ramionami. - Ojciec to nas nawet nie bardzo rozpoznaje.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Więc któż was chował?
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ano, chyba Matysowa, ekonomowa!
0 1 72 0 3 1
Gruchnął jeden olbrzymi śmiech po izbie.
0 1 72 0 3 1
- Chłopcy! Apel, pacierz i spać! - rzekł Rupejko.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Panie poruczniku. My byśmy prosili o urlop nocny. Pójdziemy wszyscy po Floriana!
0 1 72 0 3 1
- Tylko mi po miasteczku brewerii nie zrobić na zakończenie.
0 1 72 0 3 1
- Coby zaś. Wrócimy z dzwonem świątobliwie.
0 1 72 0 3 1
- To jazda. Apel, pacierz - i niech was Skowroński prowadzi. Mnie klacz osiodłać, pojadę do
Murasznika, pewnie brata tam znajdę i po pięciu latach powitam. Plutonowi - porządku patrzeć, żeby
mi ułani na Trzeci Maj w szyku byli, a nie połowa pod karabinem za swawolę! Trzeci Maj chłopcy,
narodowe święto! - pierwsze tu po półtora wieku niewoli! Pamiętajcie!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Tymczasem chodźmy razem na pacierze - rzekł ksiądz Syruć.
0 1 72 0 3 1
Jak Hłusza Hłuszą - chyba na przyjazd królowej Bony była tak umiecioną i czystą, jak na Trzeci
Maj 1919 roku.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Rynek wysypany piaskiem, umajony brzózkami w jasnej zieleni, ubarwiony flagami krasił się
w słońcu wiosennym. Żydowskie kramy straciły swój niechlujny wygląd, domostwa swe koślawe
struktury, ludzie powszednie, zaniedbane chałaty i zatroskane oblicza. Przed kościołem tłok był wo˝
zów, niedotłuczonych bryczek, wśród których jako osobliwość panoszył się powóz Rupejków, i tłum
chłopów, kapot drobnych właścicieli, chałatów żydowskich i mundurów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I oto w ten gwar padł jak grom dźwięk potężny, jakby bojowej surmy. To Florian przemówił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gwar raptem ścichł, podniosły się wszystkie głowy, zwrócił się cały tłum ku wieży, na której
szczycie zielonawozłotawy dzwon ożył, zakołysał, wołał i wieścił. A głos był mocarny a bogaty, a da˝
leki szedł falą jagiellońskiej woli i myśli na cały ten pusty, płaski kraj piachów wód i bagien smętnych
i ubogich.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
We władanie brał, wiarę niósł, prawo głosił, moc zapowiadał trwania. Powietrze drżało muzyką,
tony rosły, olbrzymiały, rozchodziły się w bezkres. U sznurów gromada ludzi prężyła ramiona miaro˝
wo, wsłuchana w ton i takt. Dzwon ich porywał z sobą do góry, coraz bardziej rozkołysany i głośny.
0 1 72 0 3 1
Byli wszyscy. Florek komenderujący, Skołubiaki, ułani, Skalec, Rupejkowie, młódź mieszczań˝
ska - tłoczyli się na zmianę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Aż ktoś Judę pociągnął za rękaw, sznur chwycił łapczywie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pustyte i mene, panyczu! - rozległ się zdyszany głos Kuźmy.
0 1 72 0 3 1
I Juda mu ustąpił, zziajany.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Bronka była z Łusią na chórze, Skowroński u organów. Kościół był pełen po brzegi. Widziała
Bronka wszystkich. W kolatorskich ławkach oboje dziadków, i Rupejków, bo nawet pani marszałko˝
wa przybyła, a w średniej nawie w szeregu wojsko, a przy romanice komendanta i świeżo ustanowio˝
ne urzędy - i wszystkich, wszystkich. Tych, co wytrwali, i tych, co odzyskali, i tych, co gotowi dalej
trwać i bronić.
0 1 72 0 3 1
Widziała ciemną głowę swego wybranego i jasne głowy braci, i przy skórze postrzyżone głowy
Pawła i Gawła, i siwą czuprynę dziadka, i srokatą gromadkę małych Sielużyckich w amerykańskiej
garderobie, i Horehlada z siostrą Sabiną - rozpartych w ławkach. Chciało się jej i płakać, i śmiać,
i śpiewać, i wszystkich kochać.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
W potężny zew Floriana złączyły się wszystkie inne dzwony - i brzęknął sygnał u zakrystii.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Księża wstąpili do ołtarza.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
I zobaczyła wzruszona, że Leon i Jerzy Rupejko stanęli do służenia.
0 1 72 0 3 1
Z głębi schodów do chóru wynurzył się Skalec i stanął przy miechach, gotów do kalikowania;
zabrzmiały organy.
0 1 72 0 3 1
Po mszy i suplikacjach, po śpiewach i wszystkich obrzędach wszedł na kazalnicę ksiądz Syruć
i mówić począł.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Mówił po żołniersku, krótko i dobitnie.
- Oto jestem przed frontem jakoby - kończył przypomniawszy wiekopomny czyn Konstytucji
Trzeciego Maja. - Przed frontem walczącym. Bo i Kościół na ziemi walczącym jest, i każdy człowiek
na walkę tu jest wybrany i posłany. Oto nas Bóg wrócił cudem na Ojczyzny łono. Oddajmy bohaterom
poległym w długich walkach o wolność, w strasznych bojach ostatnich - cześć. Przyłożyli oni pieczęć
czerwoną swej krwi serdecznej na dokumencie historii Narodu. Naród, co sobie na to imię zasłużył, to
gmach potężny, gdzie każdy z nas powinien być ziarnkiem piasku, odrobiną wapna, cegiełką, głazem,
czym kogo stać, do pospólnej budowy. Zaczynają się dzieje od legendy, od smoczej jamy, od Krakusa
i Wandy, od Piasta kołodzieja - nad kamieniem tym węgielnym stają relikwie patronów, królewskie
groby, bohaterów pomniki, mędrce i rajcy wielcy, wieszcze i ofiarnicy. Od Krakusa do Kościuszki
imię im Legion - oto Naród. Po latach niewoli wrócił nam Bóg cudem Polskę. Stoimy na progu nowej
ery naszej historii do troistej walki: z dwoma sąsiadami wszyscy i ze sobą każdy. Odziedziczyliśmy
przodków cnoty i grzechy - niewola zaszczepiła nam nowe. Wraże były prawa i rządy, więc nie było
grzechem ich nie szanować. Bracia, teraz nastaje polskie prawo i rząd, i grzechem się stanie niekar˝
ność i bunt, i oszustwo, i kłamstwo. Za gardło te grzechy brać pod stopy ciskać, bić - kto w Boga
wierzy. Nie dosyć jest mieć wolną Polskę: trzeba ją mieć szlachetną, prawą, trwałą. Teraz staniejeden
do obrony granic, drugi do warsztatu, trzeci do urzędu, inny do roli, inni do nauczania, inni do sądze˝
nia.
0 1 72 0 3 1
Każdy we własnym już kraju, na własnym obowiązku. Przemówił wam to przykazanie Jagiel˝
loński dzwon. Honor ojczyzny każdego honor. Polska w naszych duszach niech żyje, niech kwitnie,
niech owocuje cnotą! A byśmy w tym boju i pracy moc mieli, i wytrwanie, i zwycięstwo, dopomóż
nam Bóg i Korony naszej Królowa.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Z chóru srebrem zadzwonił głos kobiecy: "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród..." A kościół zahu˝
czał spiżem wojackich męskich piersi:
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
"Nie damy pogrześć mowy.
Polski my naród, polski lud,
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Królewski szczep piastowy."
0 1 72 0 3 1
0 1 72 0 3 1
Obejrzał się Kazik Wereszyński na strasznie fałszywy głos za siebie i ujrzał, że to śpiewał Sko˝
łuba.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Po skończeniu "Roty" tłum wypłynął na rynek, zaszumiały rozmowy - potworzyły się grupy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Do gromadki z Murasznika i Czarnego Jeziora zbliżył się marszałek Rupejko z żoną.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pozwolą szanowni sąsiedzi, że przyjedziemy jutro w gościnę i z prośbą! - rzekł do Wereszyńs˝
kiego.
- Prosimy bardzo.
- O szczęście Alfreda! - dodała marszałkowa ściskając Wereszyńską.
0 1 72 0 3 1
Staruszka uśmiechnęła się po swojemu, pogodnie.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Oj, należy się im obojgu szczęście po tylu cierpieniach. Zasłużyli sobie sprawiedliwie - rzekła
drżącym głosem.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Tłum rzedniał, rozchodził się i rozjeżdżał. Część pociągnęła za komendantem do starego refek˝
tarza klasztornego, gdzie wojsko urządzało przyjęcie, na podwórzu klasztornym ułani rozstawiali sto˝
ły i ławy. Leciały w niebo wiwaty, żarty, śpiewy, śmiechy.
0 1 72 0 3 1
- Zostańcie, jeśli chcecie się zabawić! - rzekł stary do swej gromadki wnuków. - A ty, matko,
siadaj na wóz i niech cię Kuźma do domu wiezie. Szykuj się do jutrzejszych gości.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A dziadek? - spytała Bronka.
- Ja, dziecko, pójdę piechotą. Mnie jest jakby po komunii.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To i ja z dziadkiem.
0 1 72 0 3 1
- I my! - rzekli wszyscy młodzi.
0 1 72 0 3 1
I ruszyli gromadką. Minął ich powóz Rupejków, bryczka Horehlada, wóz Sielużyckich, inne
wasągi i taratajki, aż za miasteczkiem zostali sami.
Czterech Skołubiaków, troje Wereszyńskich młodych.
- I twój prystupa! - szepnął Kazik siostrze.
A wtem za nimi rozległo się wołanie.
Obejrzeli się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Kapelan nasz! - zawołali Hallerczycy zawracając.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ksiądz Syruć dopadł ich zdyszany.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A zdrajcy! Jak tam w okopach, to było: "proszę księdza, wyspowiadać", "proszę księdza, ko˝
munię, bo atak za godzinę" - a teraz klecha wam niepotrzebny.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Myśleliśmy, że księdza od bankietu nie puszczą.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Myśleliście, myśleliście - przedrzeźniał. - A czemuście to nie myśleli, że mnie do tego kraju jak
do ziemi obiecanej - popatrzeć, posłuchać, wiatru się napić.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- To ksiądz też z naszych stron! - rzekła Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Słowiczku kochany! A skądże by Syruć wyjrzał na świat Boży, jaknie z poleskiego bagna. Tu˝
tejszy jestem, a jakże. Ale już lat siedemnaście anim błota nie wąchał, ani dymu, co łozą pachnie, ani
czarnego chleba z sobotniego pieczywa nie kosztował: O Boże, jak tu pięknie: Wejdźmy na tę górkę,
nacieszmy się.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Gromadka skręciła z drogi na piaszczyste wzgórze porosłe z rzadka jałowcem i ubogą trawą.
Na szczycie rosło parę koślawych sosen i stał stary krzyż drewniany.
0 1 72 0 3 1
- O, tu Florian czekał na zmartwychwstanie Polski - zawołał Juda pokazując świeżo ruszony
piasek po dole.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Oj, jakie to rodzone. Piach, w dole bagno, dalej woda. A na piachu niepozorny a krzepki jało˝
wiec i sosna, co potrafi żyć i trwać. I dziw, skąd ten piach da tym roślinom cudną woń kadzidła i ży˝
wicy.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A latem woń macierzankom, a jesienią miód wrzosom. Cudny piach nasz! - rzekła Bronka.
0 1 72 0 3 1
- Wiadomo, że piękniejszego kraju nie ma pod słońcem. Ja wam to mówię, co znam i Rosję,
i Sybir, i Japonię, i Amerykę, i Francję.
0 1 72 0 3 1
- To ksiądz wojażer nie lada! - rzekł stary zasiadając na spoczynek i gawędę.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zakurym, pobajem! - rzekł wesoło miejscowym narzeczem, dobywając fajkę z kieszeni.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Hallerczycy dobyli też krótkich, angielskich fajek, Alfred podał Wereszyńskiemu tytoń w ame˝
rykańskim woreczku, Gaweł i Paweł skręcili papierosy z jakiejś brudnej bibułki, dobywając tytoń
wprost z kieszeni, pomieszany ze śmieciem i okruchami chleba.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ksiądz i Bronka stali zapatrzeni w przestrzeń płaską, daleką - bezbrzeżną aż po ścianę czarnych
lasów.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Stanął przy nich Kazik i po chwili obserwacji rzekł:
0 1 72 0 3 1
- Między nami mówiąc, a poufnie, kraj jest paskudny! Taki, o którym Francuzi mówią: Un pay˝
sage polonais cest cent kilometres de rien du tout. (Un paysage po fr. - Polski krajobraz to sto kilo˝
metrów pustki). Ziemia uboga, trawy kwaśne, spadów żadnych, a klimat - to już chyba najgorsze, co
być może na świecie. Jedna zima zielona, a druga czarna lub biała, to nasz rok. Ale płakaliśmy za nim.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- A to wszystko z Egiptu i Marokka tu wraca, i ot, jak się raduje! - rzekł ksiądz pokazując na
błotne ptactwo.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Będzie masę kaczek w tym roku i będzie suche lato, bo się gnieżdżą po kępach. I grzybów bę˝
dzie obfitość, mówi Matysowa - oznajmił Juda.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Przysiadł ksiądz koło Wereszyńskiego i też fajkę zapalił.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Zupełnie indyjska rada wojenna! - zaśmiała się Bronka.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bo i jest rada wojenna, bo bardzo ciężka wojna przed nami! - rzekł dziad. - Leży ot kraj cały
w ruinie. Budynki popalone, pola porosłe zagajem, nie ma ziarna, chleba, inwentarzy, narzędzi i nie
ma ludzi. Za parę tygodni ci dwaj na służbę wrócą - i zostanę jeden z tymi oto dziesięciu palcami.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Ja zostanę i będę służyć! - ozwał się Alfred.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Otóż to! Weteran z powstania i inwalida wojenny. Niechby to z takim wojskiem wasz Foch
wojnę wygrał.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Pewnie by nie wygrał, ale Polak tutejszy wygra i obstoi się! - rzekł ksiądz.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Pokręcił głową stary.
0 1 72 0 3 1
- Jeszcze mnie Bóg pobłogosławił - ot, sześciu wnuków się nie powstydzę. Mają krew i honor.
Ale jak szerzej spojrzę, kto ostał albo wrócił, i jaki; i co zrobią, jak trza będzie za Polskę i Polsce pła˝
cić i dawać, i świadczyć! Oj, straszno!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Dobrodzieju! - rzekł ksiądz. - Jam to sobie przemedytował, żyjąci ludzi obserwując.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Ten próżniak, ten kłamca, ten zawistny, ten chciwy, a wszyscy samoluby i oszczercy bliźniego,
i tchórze, i nikczemniki. Zgroza bierze i rozpacz, że taka ludzkość.
0 1 72 0 3 1
A jak się człowiek wstecz obejrzy w historię, w sztukę, w wiarę, w wynalazki, w pomniki cnoty,
piękna, dobra - w skarby ducha i rozumu, to by przed tą ludzkością padł na kolana ze czci i uznania.
Tylko kto chce silny być i do całożyciowego boju gotowy, ten niech się strzeże jak choroby dwóch
szatańskich mocy: pesymizmu i nienawiści. Swoje rób,
w dobro wierz, podłości jak robactwa unikaj, i pracuj, pracuj, pracuj. A jak zwątpisz, to się
skup i przypomnij, jak dziś Florian grał. Przez życie powszednie mało się zdarzy takich momentów jak
ten, cośmy przeżyli dzisiaj. Trza je zachować do śmierci!
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
Dobrzy ludzie są i radość życia mieć można, gdy się wśród ludzi przyjaciół potrafi zdobyć
i przyjacielem być! Ech, nie taki świat zły, jak źli o nim mówią i jak się wydaje przez czarne okulary
patrząc.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
- Bo i prawda! - ozwał się poważny i zwykle małomówny Janek Wereszyński. - Odsłużymy
w szeregu, a potem dziadkowi staniem do pomocy, i nie damy się biedzie.
0 1 72 0 3 1
- A najważniejsza rzecz - nie tchórzyć! - dodał Gaweł. - My raz z majorem w siedemnastu za˝
błądzili i wleźli po nocy w sam bolszewicki obóz. Było ich ze dwa pułki, ale spali. Jakiś się porwał
i pyta:
0 1 72 0 3 1
"Kakoj połk?"
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
A major szablę z pochwy wyrwał i przez łeb.
0 1 72 0 3 111 1 24 1 32 1
"Pierwyj warszawski!" krzyknął, a my za nim szable w garść - i po nich. I wyrwaliśmy się!
- Nie tchórzyć i wierzyć, że nad potopem jest Boża moc dla Bożych ludzi.
"A nad tem morzem, nad tą posoką
Korab nasz polski wypłynie,
I białe orle wzleci wysoko
I poda różdżkę drużynie."