NOC WIELKIEGO SEZONU Bruno Schulz


NOC WIELKIEGO SEZONU Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat

rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe,

lata wyrodne, którym--jak szósty, mały palec u ręki--wyrasta kędy�

trzynasty, fałszywy miesišc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do

pełnego rozwoju. Jak dzieci pó�no spłodzone, pozostaje on w tyle ze

wzrostem, miesišc garbusek, odro�l w połowie uwiędła i raczej domy�lna

niż rzeczywista. Winna jest temu starcza niepow�cišgliwo�ć lata, jego

rozpustna i pó�na żywotno�ć. Bywa czasem, że sierpień minie, a stary

gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pędzi ze swego

próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, dorzuca na

dokładkę, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne--dni białe,

zdziwione i niepotrzebne. Wyrastajš one, nieregularne i nierówne, nie

wykształcone i zro�nięte z sobš, jak palce potworkowatej ręki,

pšczkujšce i zwinięte w figę. Inni porównywajš te dni do apokryfów,

wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do

palimpsestów, skrycie włšczonych pomiędzy jej stronice, albo do tych

białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i

pełne tre�ci, broczyć mogš obrazami i gubić kolory na tych pustych

stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypoczšć na ich nico�ci,

zanim wcišgnięte zostanš w labirynty nowych przygód i rozdziałów. Ach,

ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadajšca się księga

kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzie� w archiwach czasu, a tre�ć

jej ro�nie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa

miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które się

w niej mnożš. Ach, i spisujšc te nasze opowiadania, szeregujšc te

historie o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję

się tajnej nadziei, że wrosnš one kiedy� niepostrzeżenie między zżółkłe

kartki tej najwspanialszej, rozsypujšcej się księgi, że wejdš w wielki

szelest jej stronic, który je pochłonie? To, o czym tu mówić będziemy,

działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym

miesišcu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki

kalendarza. Ranki były podówczas dziwnie cierpkie i orze�wiajšce. Po

uspokojonym i chłodniejszym tempie czasu, po nowym całkiem zapachu

powietrza, po odmiennej konsystencji �wiatła poznać było, że weszło się

w innš serię dni, w nowš okolicę Bożego Roku. Głos drżał pod tymi nowymi

niebami d�więcznie i �wieżo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu,

pełnym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczętych i nie wypróbowanych. Z

dziwnym wzruszeniem próbowało się nowego echa, napoczynało się je z

ciekawo�ciš, jak w chłodny i trze�wy poranek babkę do kawy w przeddzień

podróży. Ojciec mój siedział znowu w tylnym kontuarze sklepu, w małej,

sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i

łuszczšcej się bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu

arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrastała kratkowana i

pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekładania plików

odnawiała się w powietrzu z niezliczonych nagłówków firmowych apoteoza w

formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeżonego dymišcymi

kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w wywijasy i zakręty

pompatycznych et i Comp. Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na

wysokim stołku, a gołębniki registratur szele�ciły plikami papierów i

wszystkie gniazda i dziuple pełne były �wiergotu cyfr. Głšb wielkiego

sklepu ciemniała i wzbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna,

szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i

lamusach chłodnej, pil�niowej barwno�ci, procentowała stokrotnie ciemna,

odstała korowo�ć rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam

rósł i ciemniał ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach,

jak na galeriach jakiego� wielkiego teatru, uzupełniajšc się jeszcze i

pomnażajšc każdego rana nowymi ładunkami towaru, który w skrzyniach i

pakach wraz z rannym chłodem wnosili na nied�wiedzich barach stękajšcy,

brodaci tragarze w oparach �wieżo�ci jesiennej i wódki. Subiekci

wyładowywali te nowe zapasy sycšcych bławatnych kolorów i wypełniali

nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. Był to

rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, ułożony warstwami,

usortowany odcieniami, idšcy w dół i w górę, jak po d�więcznych

schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczynał się u dołu i

próbował jękliwie i nie�miało altowych spełzło�ci i półtonów,

przechodził potem do spłowiałych popiołów dali, do gobelinowych błękitów

i rosnšc ku górze coraz szerszymi akordami, dochodził do ciemnych

granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumišcych, ażeby

potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudo�ci i sepie wej�ć w

szelestny cień więdnšcych ogrodów i doj�ć do ciemnego zapachu grzybów,

do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego

akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szedł wzdłuż tych

arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich

wzbierajšcš moc, spokojnš potęgę Pory. Chciał jak najdłużej utrzymać w

cało�ci te rezerwy zamagazynowanej barwno�ci. Bał się łamać, wymieniać

na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie

czas i wicher jesienny, pustoszšcy i ciepły wicher, powieje nad tymi

szafami i wtedy puszczš one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych

strumieni kolorowo�ci, którymi wybuchnš na miasto całe. Przychodziła

pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po

południu miasto zakwitało goršczkš, domy dostawały wypieków, a ludzie

wędrowali ożywieni jakim� wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni

jaskrawo, z oczyma błyszczšcymi jakš� od�więtnš, pięknš i złš febrš. Na

bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzšcych już w wieczornš

dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci bawiły się na placykach pod

balkonami, bawiły się bez tchu, hała�liwie i niedorzecznie. Przykładały

małe pęcherzyki do ust, ażeby wydmuchać je i naindyczyć się nagle

jaskrawo w wielkie, gulgocšce, rozpluskane naro�le albo wykogucić się w

głupiš koguciš maskę, czerwonš i piejšcš, w kolorowe jesienne maszkary

fantastyczne i absurdalne. Zdawało się, że tak nadęte i piejšce wzniosš

się w powietrze długimi kolorowymi łańcuchami i jak jesienne klucze

ptaków przecišgać będš nad miastem--fantastyczne flotylle z bibułki i

pogody jesiennej. Albo woziły się w�ród krzyków na małych zgiełkliwych

wózkach, grajšcych kolorowym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki

zjeżdżały naładowane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy aż do nisko

rozlanej, żółtej rzeczki wieczornej, gdzie rozpadały się na gruz

kršżków, kołków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawały się

coraz bardziej hała�liwe i splštane, wypieki miasta ciemniały i

zakwitały purpurš, nagle �wiat cały zaczynał więdnšć i czernieć i szybko

wydzielał się zeń majaczliwy zmierzch, którym zarażały się wszystkie

rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzyła się ta zaraza zmierzchu wokoło,

szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to wnet butwiało, czerniało,

rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym

popłochu i naraz dosięgał ich ten tršd, i wysypywał się ciemnš wysypkš

na czole, i tracili twarze, które odpadały wielkimi, bezkształtnymi

plamami, i szli dalej, już bez rysów, bez oczu, gubišc po drodze maskę

po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypišcych

się za ich ucieczkš. Potem zaczynało wszystko zarastać czarnš,

próchniejšcš korš, łuszczšcš się wielkimi płatami, chorymi strupami

ciemno�ci. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i szło wniwecz w tej

cichej zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymywał się i

rósł coraz wyżej milczšcy alarm zorzy, drgajšcy �wiergotem miliona

cichych dzwonków, wzbierajšcych wzlotem miliona cichych skowronków

lecšcych razem w jednš wielkš, srebrnš nieskończono�ć. Potem była już

nagle noc--wielka noc, rosnšca jeszcze podmuchami wiatru, które jš

rozszerzały. W jej wielokrotnym labiryncie wyłupane były gniazda jasne:

sklepy--wielkie, kolorowe latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku

kupujšcych. Przez jasne szyby tych latani można było �ledzić zgiełkliwy

i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów jesiennych. Ta wielka,

fałdzista noc jesienna, rosnšca cieniami, roszerzona wiatrami, kryła w

swych ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym

drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej

pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach,

wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej

tandety, złoconych błahostek, cynfolii, tršbek, andrutów i kolorowych

miętówek, były stacjami lekkomy�lno�ci, grzechotkami beztroski,

rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami

nocy. Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemno�ci, w hała�liwym

zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gwarze tysięcy ust--rojna,

splštana wędrówka, cišgnšca arteriami jesiennego miasta. Tak płynęła ta

rzeka, pełna gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokawałkowana

rozmowš, posiekana gawędš, wielka miazga plotek, �miechów i zgiełku.

Zdawało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche makówki sypišce

makiem--głowygrzechotki, ludzie-kołatki. Mój ojciec chodził

zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczšcymi oczyma, w jasno

o�wietlonym sklepie, i nasłuchiwał. Przez szyby wystawy i portalu

dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar płynšcej ciżby. Nad

ciszš sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisajšca z wielkiego

sklepienia, i wypierała najmniejszy �lad cienia z wszystkich szpar i

zakamarków. Pusta, wielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tym

�wietle wzdłuż i wszerz swe błyszczšce kwadraty, szachownicę wielkich

tafli, które rozmawiały ze sobš w ciszy trzaskami, odpowiadały sobie to

tu, to tam gło�nym pęknięciem. Za to sukna leżały ciche, bez głosu, w

swej pil�niowej puszysto�ci i podawały sobie wzdłuż �cian spojrzenia za

plecami ojca, wymieniały od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.

Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i

rozgałęziać poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujšcy

w mętach nocy. Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnšcym niepokojem

daleki przypływ tłumów, które nadcišgały. Rozglšdał się z przerażeniem

po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołowie

dokšd� odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłuma-mi, które

wnet miały zalać ciszę sklepu plšdrujšcš hała�liwš rzeszš i rozebrać

między siebie, rozlicytować całš tę bogatš jesień, od lat zbieranš w

wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie były te

urodziwe cheruby, majšce bronić ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec

podejrzewał bolesnš my�lš, że oto grzeszš gdzie� w głębi domu z córami

ludzi. Stojšc nieruchomy i pełen troski, z błyszczšcymi oczyma w jasnej

ciszy sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w

tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed

nim, izba za izbš, komora za komorš, jak dom z kart, i widział gonitwę

subiektów za Adelš przez wszystkie puste i jasno o�wietlone pokoje,

schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej

kuchni, gdzie zabarykadowała się kuchennym kredensem. Tam stała

zdyszana, błyszczšca i rozbawiona, trzepocšca z u�miechem wielkimi

rzęsami. Subiekci chichotali, przykucnięci pode drzwiami. Okno kuchni

otwarte było na wielkš, czarnš noc, pełnš rojeń i splštania. Czarne,

uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczšce garnki

i butle stały nieruchomo dokoła i l�niły w ciszy tłustš polewš. Adela

wychylała ostrożnie przez okno swš kolorowš, uszminkowanš twarz z

trzepoczšcymi oczyma. Szukała subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich

zasadzki. I oto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wšskim

gzymsie podokiennym wzdłuż �ciany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej

iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknšł z gniewu i rozpaczy,

ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna

sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi �miechem,

rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na l�nišcych szybach. Ojciec

stał się purpurowy ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum

szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał hała�liwš ciżbš do sklepu,

ojciec mój jednym skokiem wspišł się na półki z suknem i, uwisły wysoko

nad tłumem, dšł z całej siły w wielki puzon z rogu i tršbił na alarm.

Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, �pieszšcych na pomoc, a

zamiast tego każdemu jękowi tršby odpowiadał wielki, roze�miany chór

tłumu.--Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać!--wołali wszyscy, a

wołanie to, wcišż powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło

powoli w melodię refrenu, �piewanš przez wszystkie gardła. Wtedy mój

ojciec dał za wygranš, zeskoczył z wysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem

ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głowš spęczniałš w pię�ć

purpurowš, wbiegł, jak walczšcy prorok, na szańce sukienne i jšł

przeciwko nim szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i

wyważał je z osady, podsuwał się pod ogromne postawy sukna i unosił je

na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały rozwijajšc się z łopotem w

powietrzu w ogromne choršgwie, półki wybuchały zewszšd wybuchami

draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski. Tak

wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi

rzekami. Wypływała barwna tre�ć półek, rosła, mnożyła się i zalewała

wszystkie lady i stoły. �ciany sklepu znikły pod potężnymi formacjami

tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piętrzšcymi się w

potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny w�ród zboczy górskich

i w�ród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów. Przestrzeń

sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełnš jezior i

dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował w�ród fałd i dolin

fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma

rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj uderzeniami

natchnienia. A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca,

gestykulował lud, złorzeczył i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne

ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe sukna, owijali się w

zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie. Mój

ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczšcych wydłużonych gniewem, i

gromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem. Potem, ponoszony

rozpaczš, wspinał się na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach

półek, po dudnišcych deskach ogołoconych rusztowań, �cigany przez obrazy

bezwstydnej rozpusty, którš przeczuwał za plecami w głębi domu. Subiekci

dosięgli wła�nie żelaznego balkonu na wysoko�ci okna i wczepieni w

balustradę, pochwycili wpół Adelę i wycišgnęli jš przez okno,

trzepocšcš. oczyma i wlokšcš za sobš smukłe nogi w jedwabnych

pończochach. Gdy ojciec mój, przerażony ohydš grzechu, wrastał gniewem

swych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się

wyuzdanej wesoło�ci. Jaka� parodystyczna pasja, jaka� zaraza �miechu

opanowała tę gawied�. Jakże można było żšdać powagi od nich, od tego

ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żšdać zrozumienia

dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielšcych bezustannie kolorowš

miazgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w

jedwabnych bekieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii,

rozstrzšsajšc gadatliwie w�ród �miechu zalety towaru. Ta czarna giełda

roznosiła na swych prędkich językach szlachetnš substancję krajobrazu,

rozdrabniała jš siekaninš gadania i połykała niemal. Gdzie indziej stały

grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach

przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego

Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzšcy długie,

pielęgnowane brody i prowadzšcy wstrzemię�liwe i dyplomatyczne rozmowy.

Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali

był błysk u�miechniętej ironii. W�ród tych grup przewijał się pospolity

lud, bezpostaciowy tłum, gawied� bez twarzy i indywidualno�ci. Wypełniał

on niejako luki w krajobrazie, wy�cielał tło dzwonkami i grzechotkami

bezmy�lnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum

poliszynelów i arlekinów, który--sam bez poważnych intencyj handlowych

- doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawišzujšce się tansakcje swymi

błazeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten

ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił

się w�ród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim

zapadały się te wesołki gdzie� w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci

zmęczone zabawš po kštach i zakamarkach mieszkania w noc balowš.

Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali

się w grupach pełnych powagi i godno�ci i prowadzili ciche, głębokie

dysputy. Rozszedłszy się po całym, owym wielkim górzystym kraju,

wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i

ciemne ich sylwety zaludniały całš tę pustynnš wyżynę, nad którš zwisło

ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie

równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujšce w głębi coraz

dalsze pokłady swego uwarstwienia. �wiatło lampy stwarzało sztuczny

dzień w owej krainie--dzień dziwny, dzień bez �witu i wieczoru. Ojciec

mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach

i warstwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i

patrzył w jesienniejšcy, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich

jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało

po dwóch rybaków, zapuszczajšc sieci w wodę. Na brzegach chłopcy

d�wigali na głowach kosze, pełne trzepocšcego się, srebrnego połowu.

Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku

niebu, wskazujšc co� wzniesionymi rękami. I wnet zaroiło się niebo jakš�

kolorowš wysypkš, osypało się falujšcymi plamami, które rosły,

dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, kršżšcych

i kołujšcych w wielkich, krzyżujšcych się spiralach. Całe niebo

wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi

liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły

nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do

kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i

niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie,

nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj,

przypominały �le wypchane sępy i kondory, z których wysypujš się

trociny. Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też

i kaleki, kulejšce w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo

stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolšgów i fantastycznych

zwierzšt, które kršżyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych

elipsach. Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem,

wycišgnšł ręce, przyzywajšc ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen

wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,

którš ongi Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba. Wracało teraz,

zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemię

ptasie, zmarniałe wewnętrznie. Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione

niedorzecznie, było wewnštrz puste i bez życia. Cała żywotno�ć tych

ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastyczno�ć. Było to jakby

muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre latały

na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków,

obcišżone kolorowymi naro�lami, i były �lepe. Jakże wzruszył ojca ten

powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym

przywišzaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w

duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed

wyga�nięciem plemienia pocišgnšć z powrotem w pradawnš ojczyznę. Ale te

papierowe, �lepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Na darmo wołał na nie

dawnym zaklęciem, zapomnianš mowš ptasiš, nie słyszały go i nie

widziały. Nagle zagwizdały kamienie w powietrzu. To wesołki, głupie i

bezmy�lne plemię, jęły celować pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na

darmo ojciec ostrzegał, na darmo groził zaklinajšcymi gestami, nie

dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem,

obwisały ciężko i więdły już w powietrzu. Nim doleciały do ziemi, były

już bezforemnš kupš pierza. W mgnieniu oka pokryła się wyżyna tš dziwnš,

fantastycznš padlinš. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten

�wietny ród ptasi już leżał martwy, rozcišgnięty na skałach. Teraz

dopiero, z bliska, mógł ojciec obserwować całš lichotę tej zubożałej

generacji, całš �mieszno�ć jej tandetnej anatomii. Były to ogromne

wiechcie piór, wypchane byle jak starym �cierwem. U wielu nie można było

wyróżnić głowy, gdyż pałkowata ta czę�ć ciała nie nosiła żadnych znamion

duszy. Niektóre pokryte były kudłatš, zlepionš sier�ciš, jak żubry, i

�mierdziały wstrętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe

wielbłšdy. Inne wreszcie były najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,

puste w �rodku, a �wietnie kolorowe na zewnštrz. Niektóre okazywały się

z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi

wachlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jaki� pozór życia.

Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już

powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie najwyższe

półki syciły się barwami rannego nieba. W�ród fragmentów zgasłego

pejzażu, w�ród zburzonych kulis nocnej scenerii--ojciec widział

wstajšcych ze snu subiektów. Podnosili się spomiędzy bali sukna i

ziewali do słońca. W kuchni, na piętrze, Adela, ciepła od snu i ze

zmierzwionymi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskajšc go do białej

piersi, od której ziarna nabierały blasku i goršca. Kot mył się w



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sklepy cynamonowe , Sklepy cynamonowe - Bruno Schulz
Bruno Schulz opracowanie BN
Bruno Schulz
Bruno Schulz 2
Bruno Schulz Republika Marzen
Nowatorstwo prozy Witolda Gombrowicza i Bruno Schulza
Bruno Schulz Sklepy cynamonowe 3
Bruno Schulz opowiadania
Biografia Bruno Schulz(1)
Bruno Schulz Nawiedzenie tresc
Ficowski Jerzy Regiony wielkiej herezji Bruno Szulc
Bruno Schulz The Birds
M Jocz Bruno Schulz czyli ognostycznej pokusie literatury
Bruno Schulz Sklepy Cynamonowe
Bruno Schulz Sklepy cynamonowe 3
W Panas Bruno Schulz albo intryg Nieskończoności

więcej podobnych podstron