Sheckley Robert Królewskie Zachcianki


Robert Sheckley

Królewskie Zachcianki

Już od przeszło dwóch godzin Bob Granger siedział w mocno niewygod­nej pozycji, wciśnięty między ladę a wielką pralkę elektryczną. Spróbował przeciągnąć się i ostrożnie rozprosto­wać zdrętwiałe nogi, ale właśnie wte­dy duży młotek, w który się uzbroił, zsunął mu się z kolan i spadł z hu­kiem na podłogę.

   - Ciicho! - syknęła Jenny mocniej ściskając swój kij golfowy. Chwilę obo­je nasłuchiwali, wytrzeszczając oczy w ciemnościach.

   - Chyba już nie przyjdzie - stęknął Bob.

   - Jak będziesz tak hałasować, to na pewno go spłoszysz!

   Bob westchnął i ułożył się jak mógł najwygodniej, przeklinając w duchu moment, kiedy zdecydowali nie zawia­damiać na razie policji i sami zrobić zasadzkę na tajemniczego złodzieja.

   Od trzech dni ktoś wynosił nocami to­war ze sklepu. Wieczorem w warszta­cie, w samym sklepie i w małym skła­dziku wszystko się zgadzało, a na­zajutrz rano brakowało akumulatora, lodówki, aparatu klimatyzacyjnego, nie licząc pomniejszych artykułów. Co dziw­niejsze, drzwi i zamki pozostawały nie tknięte, szyby całe, kasa nie naruszo­na. A przecież zmontowanie i rozkrę­cenie tego niewielkiego sklepu -warszta­tu elektrotechnicznego pochłonęło wszystkie oszczędności młodej pary. Jenny była równocześnie ekspedientką i mechanikiem, a Bob zwoził towar, biegał za większymi zamówieniami, prowadził książki, zaś w wolnych chwi­lach siedział w kasie. Jasne, że nie mogli czekać z założonymi rękami, aż tajemniczy złodziej zupełnie ich zruj­nuje.

   Bob poprawił się na niskim stołku, myśląc po raz dziesiąty tej nocy, jak też wygląda facet, który potrafi wynieść na plecach kilkusetkilowa lodówkę. A może jest ich kilku?

   - Słyszysz - ręka Jenny dotknęła jego ramienia.

   Coś zaszeleściło i zaraz potem dał się słyszeć jakby szmer cichych kroków. Jakiś wielki cień zamajaczył na jaś­niejszym tle szyby wystawowej.

   Bob szybko przekręcił kontakt i tro­chę oślepiony światłem, potrząsając młotkiem, rzucił się mężnie naprzód z okrzykiem : „Ręce do góry !".

   - Ojej! Nie... - wyjąkała Jenny i kij golfowy wysunął się jej z rąk.

   Bob obejrzał się i z trudem przełknął ślinę.

   O kilka kroków od nich, już przy la­dzie, stała dziwna postać. Człowiek ten mógł mieć najmniej ze trzy metry wzrostu. Z czoła okrytego długim czar­nym włosem wychodziły dwa różki, a na plecach poruszały się lekko dwa małe skrzydełka. Ubrany był w brudno­niebieski kombinezon. Przy całym swym ogromie wydawał się zaskoczony i za­kłopotany.

   - Psiakrew! - przemówił po prostu ­że też zaniedbałem te wykłady niewi­dzialności!

   Skrzyżował ręce na piersiach i nadał policzki. Efekt był niespodziewany. Wielkie nogi, obute w wysokie safiano­we ciżmy, zniknęły do kolan.

   Nadął się mocniej i cała dolna część tułowia stała się niewidzialna. Ale tu był kres jego możliwości.

   - Nie dam rady - wystękał wypu­szczając powietrze i powracając do poprzedniej postaci.

   - Czego... czego pan od nas chce? ­krzyknęła Jenny.

   - Czego ja chcę? Zaraz... aha, już wiem... wentylator! - przeszedł w głąb sklepu i podniósł duży wentylator na nóżce.

   - Momencik! - zawołał Bob zbli­żając się do olbrzyma. - Dokąd pan to chce zabrać?

   - No przecież do Króla Aleriana. Właśnie wyraził życzenie posiadania takiego wentylatora.

   - Doprawdy? - Jenny była oburzo­na i wściekłość zaczynała w niej brać górę nad rozsądkiem. - A moim ży­czeniem jest, żeby pan natychmiast odstawił mój wentylator na miejsce.

   I groźnie machnęła kijem.

   - Kiedy naprawdę nie mogę - od­powiedział nieznajomy z widoczna przykrością, aż zadrgały mu skrzydeł­ka. - Król życzy sobie...

   - Ach, tak? No to masz dla twego króla!

   Rozjuszona Jenny z całą siłą dwu­dziestoletniej wysportowanej Amery­kanki zdzieliła intruza kijem golfowym po głowie.

   Wtedy stało się coś niesamowitego. Kij i młotek przeszły poprzez ciało owej dziwnej istoty, nie napotykając oporu. Jenny zachwiała się, z trudem utrzymując równowagę, ale Bob, po­ciągnięty siłą zamachu, rozłożył się jak długi.

   - Siła fizyczna na nic się nie przy­da przeciwko ferrom - powiedział olbrzym, jakby przepraszająco.

   - Przeciwko komu? - zdziwił się Bob gramoląc się z podłogi.

   - Przeciwko ferrom. Bo ja jestem ferra. Jakby to wam przystępnie wy­tłumaczyć... Jesteśmy spokrewnieni z dżinami arabskimi, spowinowaceni z całym światem duchów, koboldów, leśnych boginek, no... w ogóle...

   - Czy to znaczy, że pan się wyrwał z „Bajek z tysiąca i jednej nocy"?

   - Nie - tłumaczył uprzejmie ferra. - Przecież mówiłem, że dżiny z Ara­bii i Persji są naszymi kuzynami, ale ja jestem ferra... Zresztą postaram się wam wyjaśnić moją wizytę, używając stów i pojęć, które są wam znane.

   Ferra obrócił się, dmuchnął za sie­bie i osiadł wygodnie na powietrzu jak w głębokim fotelu.

   - Otóż kilka miesięcy temu ukończy­łem Wyższa Szkołę Czarnoksięską i za­raz po uzyskaniu dyplomu złożyłem po­danie o przyjęcie mnie do admini­stracji.

   - Niby na urzędnika? - spytał Bob z lekką pogardą w głosie.

   - Wszystkie posady w nadprzyrodzo­nym świecie czarów są państwowe. Nawet duch lampy Aladyna był urzęd­nikiem. Przedtem są jednak trudne egzaminy konkursowe...

   - I pan zdał?

   - To jest... - ferra zakłopotał się i spomarańczowiał na twarzy - mówiąc między nami... posadę otrzymałem przez protekcję. Ojciec mój jest Wiel­kim Ferrą Rady Piekielnej i dlatego zostałem zaraz mianowany Królewskim Podczaszym. To bardzo zaszczytne i odpowiedzialne stanowisko. Podczaszy musi mieć doskonale opanowana zna­jomość wszystkich dyscyplin demono­logii. Jasne, że nie byłem odpowied­nio przygotowany, bo ledwo, ledwo zdałem na dyplom. Ale myślałem, że się jakoś wykręcę...

   - Wszystko to pięknie - odezwała się sceptyczna Jenny - ale czy to ten pański król kazał panu ukraść nasz wentylator?

   - W pewnym sensie - odpowiedział niejasno ferra i jego twarz znów na­brała pięknego pomarańczowego ko­loru.

   Jenny postanowiła na razie potrak­tować tego dziwnego gościa jak nor­malnego człowieka.

   - Czy ten wasz król jest zamożny?

   - Król Alerian jest jednym z najbo­gatszych monarchów na świecie.

   - Więc dlaczego nie kupi, czego mu potrzeba, tylko każe panu kraść?

   - Dlatego - wyjąkał ferra - że po prostu nie ma takiego miejsca, gdzie mógłby te rzeczy kupić.

   - Na pewno jakieś zacofane, feu­dalne państewko Środkowego albo Dalekiego Wschodu - orzekła Jenny z pogardą. - Ale przecież wolno wam importować?

   - Kiedy to bardzo delikatna spra­wa - męczył się ferra, trąc swój pra­wy rożek i poprawiając się na powie­trzu, na którym siedział. - Nie mogę odżałować, że nie nauczyłem się nie­widzialności...

   - Widzę, że pan coś kręci! - roz­gniewała się Jenny.

   - Jeśli już chcecie koniecznie wie­dzieć - powiedział nadąsany ferra ­to król Alerian żyje w czasie, który wy określacie jako 2 tysiące lat przed Chrystusem.

   - Że co?!

   - Momencik - zawołał zniecierpli­wiony ferra. - Postaram się wam to wytłumaczyć najprzystępniej, jak po­trafię. Otarł pot z rogów i szybko mó­wił dalej:

   - Jako Podczaszy oczekiwałem, że Król i pan mój zażąda ode mnie klej­notów albo pięknych niewolnic. Mo­głem mu się z łatwością wystarać o jedno i drugie. To są zadania z pierw­szego roku Czarnej Magii. Ale Król mój i pan posiada wszelkie kosztowności, o których mógłby zamarzyć, i więcej kobiet, niż jest w stanie... no... te­go... - tu mrugnął na Boba porozu­miewawczo. - Któregoś dnia wywołuje mnie i powiada: „Palec mój jest zbyt gorący w lecie. Zrób, by był chłodniej­szy". Zaraz wiedziałem, że wpadłem. Tylko bardzo obkuty ferra potrafi sobie poradzić ze zmianami temperatury. A ja w czasie studiów miałem prze­ważnie w głowie to, co wy nazywacie „sportem"...

   Ferra dmuchnął przed siebie, oparł rękę na próżni, podparł nią głowę i opowiadał dalej:

   - Odszukałem Wielka Księgę Cza­rów Ponadczasowych i zacząłem prze­glądać hasło „Temperatura". Ale uży­cie zalecanych zaklęć magicznych było zbyt skomplikowane jak na moje mo­żliwości, a nie chciałem nikogo pro­sić o pomoc, bo zaraz by moja igno­rancja wyszła na jaw. Wertując Wiel­ka Księgę dowiedziałem się, że w XX wieku, według waszej rachuby, istniały aparaty do wytwarzania zim­nego lub gorącego powietrza. Toteż przybyłem tutaj, posuwając się wzdłuż wąskiej ścieżki, która prowadzi w przy­szłość. No i zabrałem akumulator, a później lodówkę i jeszcze kilka wa­szych maszynek...

   - A jak pan je podłączył do akumu­latora? - zainteresowała się Jenny.

   - Jakoś mi się udało. Jestem dość zręczny w ręku i lubię majsterkowanie.

   Bob starał się rozsądnie przemyśleć tę całą nieprawdopodobną historię. Istnienie duchów i nadprzyrodzonych dziwów nie budziło zasadniczego sprzeciwu tego potomka szkockich gó­rali, żyjących dawniej za pan brat z wróżkami i upiorami. Młody człowiek zastanawiał się dłużej nad tym uprzej­mym demonem, który im się tak bez­pośrednio objawił. Skąd też mógł po­chodzić? Jaka magia go zrodziła? Do mitologii jakiego kraju należał? Nie wyglądał na Asyryjczyka... na pewno nie Egipcjanin.

   - Guzik z tego rozumiem! - oświad­czyła prostodusznie Jenny. - Mówi pan o przeszłości, i to takiej, która dzieje się teraz... Czy to ma znaczyć, że pan podróżuje w czasie?

   - Oczywiście. Na egzaminach otrzy­małem pochlebne wyróżnienie za po­ruszanie się w czasie - odpowiedział ferra z nie ukrywaną dumą. - A jak możecie zauważyć, nawet wiedziałem, jak się ubrać do transportu waszych maszynek...

   - Ale dlaczego w takim razie wy­brał pan nasz skromny sklep? Trzeba się było udać do wielkich składów państwowych. Bo to i wybór większy, i na pewno nic by nie zauważyli...

   - Nic z tego - przerwał ferra. - To jedyne miejsce, do którego prowadzi wąska ścieżka przyszłości. Przykro mi bardzo, moi państwo, ale nie mogę wracać z pustymi rękami. Za niewypełnienie obowiązku służbowego wylano­ by mnie natychmiast i nigdy już nie otrzymałbym funkcji przy dworze kró­lewskim... Byłby to koniec mojej ka­riery...

   Schwycił wentylator i zniknął.

   W pół godziny później Bob i Jenny siedzieli w małej nocnej knajpce, pa­łaszując parówki i popijając ciemne piwo.

   - Ferra? Demony? Królestwo sprzed 4 tysięcy lat? Nie. wierzę w takie ba­nialuki - mówiła Jenny, której powrócił wrodzony sceptycyzm.

   - Przecież widziałaś na własne oczy?

   - To nie znaczy jeszcze, że muszę w to wierzyć ! - obruszyła się. - Zre­sztą nie w tym rzecz. Powiedz lepiej, co mamy teraz zrobić. Ten łobuz na pewno zjawi się jutro i znowu coś buchnie. Mam kolegę, od którego moż­na by pożyczyć parę pistoletów, a na­wet stena.

   - To na nic. Kule przejdą na wskroś, nie robiąc mu żadnej krzywdy, albo odbiją się od niego... Czy ja wiem, zresztą?... Ale, moim zdaniem, trzeba się starać pobić go jego własna bro­nią. Musimy na czary odpowiedzieć czarami... Jakieś odpowiednie zaklę­cie...

   - Pleciesz, mój drogi! Znasz się na tym akurat tyle co ja. Skąd weźmiesz odpowiednie zaklęcia?

   - Na wszelki wypadek trzeba by zastosować wszystkie możliwe zaklęcia magiczne. Konieczne jest tylko wie­dzieć, skąd ten ferra pochodzi. Czary i wypędzanie duchów lepiej skutkują, jeśli...

   - Czy państwo życzą sobie coś słod­kiego? A może kawy? - zapytał kel­ner, który nagle wyrósł przed ich sto­likiem.

   - Nie... dziękuję - powiedział spe­szony Bob. - Chyba zapłacimy.

   Jenny zaczerwieniła się po korzonki rudawosrebrnych włosów.

   - Chodźmy stąd prędko - szepnę­ła. - Jeśli ktoś nas usłyszy, pomyśli, że ma do czynienia z pomyleńcami...

   Nazajutrz spotkali się dopiero póź­nym wieczorem w sklepie. Bob spędził pracowity dzień w kilku bibliotekach miejskich, wertując dziele okultystycz­ne, i jego plon wynosił kilkanaście kartek zapisanych równym, drobnym maczkiem.

   - Żałuję jednak, że nie wzięliśmy spluwy - powiedziała Jenny, niechętnie przeglądając zapiski.

   Punktualnie o jedenastej zjawił się ferra z miłym uśmiechem na młodzień­czym obliczu.

   - Cześć - powiedział wesoło. ­Gdzie macie grzejniki elektryczne? Król Alerian chce się zaopatrzyć na zimę...

   - Precz, duchu nieczysty! Apage ! - ­zaczął Bob swoje egzorcyzmy, potrzą­sając małym krzyżykiem od różańca.

   - Żałuję bardzo - odpowiedział grzecznie ferra - ale nie mamy nic wspólnego z chrześcijaństwem.

   - A więc przepadnij! Rozkazuję u w imieniu Namtara i Idpa oraz innych sług Wielkiego Arymana ! - wołał teraz Bob, ponieważ starożytna Asyria i Chaldea figurowały jako pierwsze na jego liście. - Usłuchaj głosu Utukha, władcy pustyni, Alala i Telala.

   - A więc to są te grzejniki? - ucie­szył się ferra. - Chciałbym taki więk­szy, żeby było reprezentacyjnie. Bo te małe coś mi tandetnie wyglądają...

   - Przepadnij! Zaklinam cię w imie­niu Wilka Niebios - ciągnął Bob, przechodząc z kolei do Chin - Wilka, który stróżuje u bram Szang-Ti, oraz króla burz i piorunów Li-Kung...

   - Tandetne? - obraziła się mimo woli Jenny. - Nawet najmniejszy grzej­nik sprzedajemy z roczną gwarancją!

   - Wzywam Rathę Budowniczego ło­dzi i Hina-O-Hina Stworzyciela Tapu ­piał Bob przerzuciwszy się na Poli­nezję.

   - I jeszcze jedno - powiedział ferra - potrzebna mi jest wanna.

   - W imię Baala, Buera, Foshara, Astaroth... - wyliczał Bob zorientowaw­szy się, że ani bogi podziemne Chin, ani moce Polinezji nie robią na przy­byszu najmniejszego wrażenia.

   - Wezmę największy rozmiar - za­decydował ferra. - Król i pan mój jest dość korpulentny:

   - ...Behemota! Księcia Piekielnego Theuta, Asmodeusza, Inkuba...

   Ferra popatrzał na Boba z szacun­kiem, ale zaraz zwrócił się do Jenny. - Zdaje mi się, że wezmę jeszcze poduszkę elektryczna - powiedział nie­dbale.

   Bob przerzucił się na Fenicję i we­zwał Damballę, Belfegora i Dago­na. Próbował magii tessalskiej i imion dawnych demonów Haiti, Indii, Mada­gaskaru, Libii i Egiptu. Rzucał klątwy powołując się na upiory islandzkie, strzygi skandynawskie, krwiożercze bó­stwa Azteków, Czarne Smoki Japonii, Wielkiego Tygrysa z Malajów, Kruka Jelsa Eskimosów...

   - Wszystko to pięknie i brzmi nader groźnie - powiedział uprzejmie ferra ­ale, mówiąc po waszemu, to wszystko diabła warte.

   - Aaa... dlaczego? - zapytał zdy­szany zaklinacz-amator.

   - Trzeba wam wiedzieć, że ferrowie posłuszni są jedynie własnym zaklę­ciom, tak samo jak dżiny ulegają tylko czarom Arabii. Zresztą nie zna pan mego imienia, a zaklęcia na pozbycie się kogoś nie dają dobrych rezultatów bez wymienienia jego istotnego miana.

   - Więc jakiego kraju jest pan de­monem?

   - Tego nie powiem. Gotów pan wpaść na właściwy szlak magiczny, a mam i tak już dość własnych kłopo­tów. żegnajcie...

   - Zaraz, zaraz - zatrzymała go Jen­ny. - Jeśli ten wasz król jest taki bo­gaty, to dlaczego nie mógłby nam po prostu zapłacić?

   - Król i pan mój nigdy nie płaci za to, co może otrzymać darmo. Dla­tego właśnie jest taki bogaty - za­kończył sentencjonalnie ferra. Wziął w rękę wannę, w drugą grzejnik i po­duszkę i już go nie było.

   - No i jak wyglądasz z twoją ma­gią? - zapytała ironicznie Jenny, kiedy zostali sami.

   - Takie czary na chybił-trafił rzeczy­wiście nie mogą być skuteczne - przy­znał Bob. - On ma rację. Ale w żad­nej encyklopedii nie ma najmniejszej wzmianki o ferrach ani o Królu Ale­rianie. Pewno jakieś zakichane pań­stewko indyjskie albo - czy ja wiem? - tybetańskie, afgańskie... i w dodatku na 2 tysiące lat przed Chrystusem!...

   - Rozumiem, ale zobaczysz, że on następnym razem zażąda odkurzacza albo telewizora. I co tu robić?

   - Nie mam pojęcia.

   - Może by go jeszcze przebłagać? - Boi się stracić dobrą posadę. Nie wiesz, jacy urzędnicy są tchórzliwi?

   - Tak myślisz? Czekaj... - Jenny za­stanawiała się przez chwilę tak inten­sywnie, że aż zamknęła oczy. - Zda­je się, że coś mi świta...

   - No? Słucham cię!

   - Czary to nie moja specjalność, ale na mechanice się cokolwiek rozu­miem. Już ja wykieruję tego ferrę od siedmiu boleści! Wkładaj fartuch i do roboty!

   Nazajutrz ferra zjawił się w sklepie kwadrans po jedenastej. Tym razem miał na sobie zgrabny kombinezon i lekkie płócienne pantofle.

   - Królowi specjalnie dziś zależy na czasie - oświadczył na wstępie. - Otóż jego najświeższa i najukochańsza małżonka nie daje mu chwili spokoju. Po każdym praniu z jej cieniutkiej bie­lizny zostają strzępy. Niewolnice piorą zwykle jej szaty w potoku, tłukąc je płaskim kamieniem...

   - Chętnie służymy pralką - zaofia­rowała się Jenny.

   - Właśnie o to mi chodziło - po­wiedział ferra z wdzięcznością. - Do­prawdy nie wiem, jak wam dziękować.

   Wybrał największą z czterech pralek i zarzucił sobie na plecy.

   - Wybaczcie, królowa czeka - po­wiedział na odchodnym.

   Bob poczęstował Jenny papierosem. Palili w milczeniu.

   Nie minęło nawet pół godziny, a ferra zjawił się z powrotem.

   - Cóżeście zrobili najlepszego?! - ­zawołał z wyrzutem.

   - A bo co? - spytała Jenny z miną niewinnego dziecka.

   - No, ta wasza pralka! Jak tylko królowa chciała jej użyć, maszyna wy­puściła cuchnący kłąb dymu, wydała z siebie kilka dziwnych zgrzytów i za­trzymała się. Nikt nie może jej uru­chomić.

   Jenny wypuściła zgrabne kółko z dymu.

   - W naszym języku to się nazywa sabotaż - pouczyła zmartwionego olbrzyma.

   - Sabotaż?

   - Innymi słowy, pralka została przez nas umyślnie popsuta, rozkręcona, uszkodzona, powiedziałabym nawet do­sadnie - spieprzona, tak samo zresztą jak wszystkie inne rzeczy u nas w sklepie.

   - Jak mogliście zrobić mi coś takie­go ! - oburzył się ferra. - I co teraz ja pocznę?

   - Pan podobno tak lubi majsterko­wać - rzuciła Jenny ze słodką per­fidią.

   - Przechwalałem się - wyznał ferra ze wstydem - z ćwiczeń praktycznych miałem ledwo dostatecznie.

   Jenny nonszalancko paliła papierosa. - Więc co teraz będzie? - zapytał zgnębiony ferra, a jego małe skrzydeł­ka zaczęły drgać nerwowo.

   - Bardzo nam przykro - uśmiechnął się Bob.

   - Wpakowaliście mnie w parszywą sytuację. Teraz wywalą mnie bez ga­dania z posady.

   - Nie można od nas wymagać, że­byśmy zbankrutowali z miłości do pa­na, drogi ferro - triumfowała Jenny. ­A może jednak król zgodziłby się za­płacić - zaproponowała.

   - To mu wcale nie przypadnie do smaku - odparł ferra z powątpiewa­niem.

   - Trzeba mu powiedzieć, że działa­ją tu bardzo silne moce magiczne i zmuszony jest pan zapłacić rodzaj da­niny tutejszym potęgom piekielnym ­tłumaczył Bob.

   - Spróbuję. Nie mam innego wyj­ścia - powiedział zrezygnowany ferra i zniknął.

   - Jak to zaksięgujemy? - zatroskała się praktyczna Jenny. - A poza tym ten Król Alerian jest tak bogaty, że moglibyśmy z powodzeniem doliczyć mu coś do rachunku...

   - Policzymy mu po normalnych ce­nach. - Bob miał żelazne zasady uczciwości. - Ale, słuchaj! - zawołał nagle. - Nic z tego I w ogóle nie mo­żemy się zgodzić na tego rodzaju transakcję.

   - Dlaczego?

   - Pomyśl tylko! Przecież nie możemy wprowadzać lodówek elektrycznych w epokę na 2 tysiące lat przed Chry­stusem !..

   - Rozumiem.., ale...

   - To by zmieniło całą historię ludz­kości... Jakiś zdolny facet zbada nasze aparaty, zorientuje się i gotów jeszcze wynaleźć elektryczność w tych cza­sach... a wtedy dzieje świata potoczą się całkiem inaczej... Nawet teraźniejszość... to, co się dzieje obecnie... mo­że się zmienić...

   - Chcesz powiedzieć, że to niemo­żliwe?

   - No, chyba !

   - To właśnie tłumaczę ci od począt­ku! - oświadczyła Jenny z triumfem. - Daj spokój! Chciałbym raz wresz­cie połapać się w tym wszystkim. Bo tak, jak sprawy stoją, wygląda na to, że dostarczenie naszych lodówek czy pralek temu ich królowi może zmienić świat, w którym żyjemy, albo też...

   W tym momencie pojawił się uśmiechnięty ferra.

   - Król się zgadza - oznajmił. - Czy to będzie wystarczającą zapłatą za wszystko, co od was pobrałem?

   I z małego woreczka wysypał garść rubinów, szmaragdów, szafirów i innych wspaniałych, kamieni o imponujących rozmiarach.

   - Niestety - Bob był szczerze za­smucony - nie będziemy mogli nic panu sprzedać !

   - Bob, nie bądź głupi - szturchnęła go Jenny.

   - Klnę się na Wielką Pieczęć Pie­kielną, że wszystkie kamienie są praw­dziwe, a tylko jeden szafir jest trochę obtłuczony - zaręczył ferra uroczyście.

   - Chodzi mi o to, że nie możemy wprowadzać nowoczesnych maszyn do przeszłości - tłumaczył Bob. - Cały rozwój ludzkości poszedłby inną dro­gą!... ba, miałoby to wpływ na świat obecny... Czy ja wiem zresztą...

   - Mogę pana uspokoić - powiedział ferra. - Nic podobnego się nie stanie. - No jakże? Przecież gdybyśmy wy­posażyli w pralki elektryczne społeczeń­stwo starożytnego Rzymu, to w konse­kwencji... Pomyśleć tylko, co by się stało w przyszłości...

   - Na nieszczęście, a raczej na szczęście dla was, królestwo Króla Ale­riana nie ma przyszłości.

   - To znaczy?

   - To znaczy, że nie minie rok, a Król Alerian, jego pałac, państwo i ca­ły kraj zostaną nieuchronnie zmiecione z powierzchni ziemi przez siły przyro­dy, żaden z jego poddanych nie ura­tuje się, morze pochłonie wszystko i nikt nigdy nie znajdzie nawet kawałka glinianej skorupy...

   - To świetnie! - ucieszyła się Jen­ny oglądając pod światło największy z rubinów. - W tych warunkach mo­żemy się zgodzić.

   Bob rzeczywiście nie miał skrupułów. - A co się stanie z panem? - za­pytał.

   - Właśnie chciałem się z wami de­finitywnie pożegnać - odrzekł ferra. ­Król jest tak zadowolony z moich usług, że zgodził się na przeniesienie mnie za granicę. Może uda mi się utrzymać się na stałe w Arabii. Tam są podobno duże możliwości w branży usług czarnoksięskich... Zegnajcie.

   - Chwileczkę - poprosił Bob. - Czy teraz moglibyśmy się dowiedzieć, skąd Pan pochodzi i jakim to krajem rządzi Król Alerian?

   - Ależ oczywiście - odpowiedział ferra znikając szybko w głębinach nie­widomej ścieżki czasu. - Myślałem, żeście się już domyślili. My, ferrowie, jesteśmy demonami Atlantydy...

przekład : A. Wołowski



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sheckley Robert Bunt lodzi ratunkowej
Sheckley Robert 01 Dziesiąta ofiara
Sheckley Robert Trzy smierci Bena Baxtera
Sheckley Robert Wiatr sie wzmaga
Sheckley Robert Podroz w przyszlosc
Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia (SCAN dal 1122)
Sheckley Robert Obywatel galaktyki
Sheckley Robert Wystarczy zadac pytanie
Sheckley Robert Bilet na Tranai
Sheckley Robert Planeta Zla
Sheckley Robert Najszczęśliwszy człowiek na świecie
Sheckley Robert Pasażer na gapę
Sheckley, Robert El Arma Definitiva
Sheckley, Robert Ciudadano del Espacio
Sheckley Robert Potwory
Sheckley Robert Danta, ostatni Mowotahitańczyk
Sheckley Robert Maszyna, która nie lubiła powtarzać
Sheckley Robert Broń Ostateczna
Sheckley Robert W trzech częściach

więcej podobnych podstron