Jorge Luis Borges
Pamięć Szekspira
Dwudziesty piąty sierpnia 1983
Na zegarze małej stacyjki zobaczyłem, że minęła już jedenasta w nocy. Poszedłem w stronę hotelu. Czułem, jak tyle razy wcześniej, rezygnację i ulgę, które zawsze nas ogarniają na widok znanych miejsc. Szeroka brama była otwarta; posiadłość pogrążona w ciemnościach. Wszedłem do holu, gdzie blade lustra powielały architekturę salonu. Właściciel, co zadziwiające, nie poznał mnie i podsunął mi księgę meldunkową. Wziąłem pióro przymocowane do pulpitu, zanurzyłem je w kałamarzu z brązu i gdy pochyliłem się nad otwartą księgą, ogarnęło mnie zdumienie, pierwsze z wielu, które miała dać mi owa noc. Moje nazwisko, Jorge Luis Borges, było już wpisane, a atrament jeszcze nie wysechł.
Właściciel powiedział do mnie:
— Sądziłem, że wszedł pan na górę. - Potem przyjrzał mi się i poprawił: — Proszę mi wybaczyć. Tamten był tak do pana podobny, chociaż pan jest młodszy od niego.
Który pokój zajął? — zapytałem.
— Prosił o numer 19 — odparł.
Obawiałem się tego.
Odłożyłem pióro i wbiegłem na schody. Pokój numer 19 znajdował się na drugim piętrze i wychodził na niewielkie, zapuszczone patio z balustradą i, jak pamiętam, ławką ogrodową. Był to najwyżej położony pokój w całym hotelu. Otworzyłem drzwi, ustąpiły bez oporu. Nie zgaszono lampy. W jej nieubłaganym świetle rozpoznałem siebie. Rozciągnięty na wąskim żelaznym łóżku, dużo starszy, wychudzony i bardzo blady; to byłem ja, z oczyma błądzącymi po gipsowych gzymsach. Dobiegł mnie głos. Nie był dokładnie mój; był to głos, jaki zwykle słyszę w moich nagraniach, oschły i bezbarwny.
— Jakie to dziwne — powiedział — jest nas dwóch i jesteśmy tym samym. Nic jednak nie dziwi w snach.
— A więc to wszystko jest snem? — zapytałem przestraszony.
- To z pewnością mój ostatni sen. — Wskazał ręką pusty flakon na marmurowym blacie nocnego stolika. — Będziesz musiał jednak wiele śnić, nim nadejdzie ta noc. Który masz teraz rok?
Nie wiem dokładnie — odpowiedziałem oszołomiony. — Wczoraj skończyłem sześćdziesiąt jeden lat.
- Gdy twoja bezsenność doprowadzi cię do tej nocy, będziesz miał, od wczoraj, osiemdziesiąt cztery lata. Dzisiaj jest dwudziesty piąty sierpnia 1983 roku.
- Tyle jeszcze trzeba czekać — mruknąłem.
- Mnie nie pozostało już nic — powiedział opryskliwie. - W każdej chwili mogę umrzeć, mogę zagubić się w tym, czego nie wiem, i nadal śnić będę o swoim drugim ja. Zużyty temat, który podały mi lustra i Stevenson.
Miałem wrażenie, że wzmianka o Stevensonie była pożegnaniem, a nie erudycyjnym popisem. Ja byłem nim i pojąłem. Nie wystarczą najbardziej dramatyczne chwile, aby być Szekspirem i wygłaszać pamiętne zdania. Aby go zaintrygować, powiedziałem:
— Wiedziałem, że to ci się przydarzy. Tu właśnie, przed laty, w jednym z pokoi na dole zapoczątkowaliśmy szkic do dziejów tego samobójstwa.
— Tak — odpowiedział z wolna, jakby zbierał wspomnienia. — Ale nie widzę związku. W tamtym szkicu kupiłem bilet w jedną stronę do Adrogue, a potem, w hotelu Las Delicias, wszedłem po schodach do pokoju numer 19, najbardziej oddalonego od pozostałych. Tam popełniłem samobójstwo.
— Dlatego ja tu jestem — odezwałem się.
— Tu? Zawsze tu byliśmy. Tu śnię o tobie w domu przy ulicy Maipu. Tu umieram, w pokoju. który zajmowała kiedyś matka.
— Który zajmowała kiedyś matka - powtórzyłem nie próbując zrozumieć. — Ja śnię o tobie pokoju numer 19, wychodzącym na górne patio.
Kto o kim śni? Ja wiem, że śnię o tobie, ale nie wiem, czy ty mnie wyśniłeś. Hotel w Adrogue został zburzony przed wielu laty, dwadzieścia, a może trzydzieści lat temu. Kto to wie.
— To ja jestem tym, który śni — odpowiedziałem wyzywająco.
— Nie rozumiesz, że najważniejsze jest to, aby się przekonać, czy tylko jeden człowiek śni, czy też dwóch śni o sobie.
— Ja jestem Borgesem i ja widziałem twoje nazwisko wpisane do księgi i wszedłem na górę.
- Borgesem jestem ja i teraz umieram w domu przy ulicy Maipu.
Zapadła cisza i tamten powiedział:
- Zróbmy próbę. Jaka była najstraszliwsza chwila w naszym życiu?
Nachyliłem się do niego i przez jakiś czas rozmawialiśmy. Wiem, że obaj kłamaliśmy.
Wątły uśmiech rozjaśnił postarzałą twarz. Czułem, że ten uśmiech pojawił się na mojej twarzy.
— Kłamaliśmy — powiedział — bo czujemy się dwiema osobami, a nie jedną. W istocie jest nas dwóch i jesteśmy jednym.
Ta rozmowa mnie drażniła. Powiedziałem mu o tym. Dodałem:
— A ty, w roku 1983, niczego mi nie ujawnisz z lat, które mam przed sobą?
— Cóż ci powiem, biedny Borgesie? Powtórzą się klęski, przywykłeś już do nich. Zostaniesz sam w tym domu. Będziesz dotykać książek pozbawionych liter i medalionu ze Swedenborgiem, i drewnianej pateny z Krzyżem Federalnym. Ślepota nie jest mrokiem; jest formą samotności. Powrócisz do Islandii.
— Islandia! Islandia mórz!
— W Rzymie powtórzysz wiersze Keatsa, którego imię, jak imiona wszystkich, zapisane zostało na wodzie.
- Nigdy nie byłem w Rzymie.
— Wiele się jeszcze zdarzy. Stworzysz nasz najlepszy poemat, a będzie to elegia.
— Na śmierć... — Nie odważyłem się wymienić imienia.
— Nie. Ona cię przeżyje.
Trwaliśmy w milczeniu. Mówił dalej:
- Napiszesz książkę, o której tak długo śniliśmy. Około roku 1979 zrozumiesz, że twoje domniemane dzieło nie jest niczym innym jak tylko kolejnymi szkicami, chaotycznymi szkicami, i odstąpisz od próżnej i przesądnej pokusy napisania swej wielkiej książki. Przesąd, który narzucił nam „Faust” Goethego, „Salambo”, „Ulisses”. Zapełniłem, w niepojęty sposób, wiele stron.
- I w końcu zrozumiałeś, że poniosłeś klęskę.
- Gorzej. Pojąłem, że było to arcydzieło w najbardziej przytłaczającym sensie tego słowa. Moje szczytne zamiary nie wyszły poza pierwsze stronice; na następnych znalazły się labirynty, noże, człowiek, który uważa się za podobiznę, odbicie, które uważa się za prawdziwe, tygrys nocnych mroków, bitwy powracające we krwi, niewidomy straceniec Juan Murana, głos Macedonia, statek zbudowany z trupich paznokci, język staroangielski rozbrzmiewający wieczorami.
— To muzeum nie jest mi obce — zauważyłem ironicznie.
— A nadto fałszywe wspomnienia, podwójna gra symboli, długie wyliczenia, udatne prozaizmy, niedoskonałe symetrie z entuzjazmem odkrywane przez krytyków, cytaty nie zawsze apokryficzne.
— Opublikowałeś tę książkę?
— Zabawiałem się, bez przekonania, melodramatycznym zamiarem zniszczenia jej, chociażby w ogniu. Ostatecznie wydałem ją w Madrycie, pod pseudonimem.
Mówiono o nieudolnym imitatorze Borgesa, którego wadą było to, że nie jest Borgesem i który powtórzył tylko zewnętrzną powłokę wzorca.
— Nie dziwi mnie to — powiedziałem. - Każdy pisarz staje się w końcu swym mniej pojętnym uczniem.
— Ta książka była jedną z dróg, które przywiodły mnie do tej nocy. A jeśli chodzi o pozostałe... Poniżająca starość, przekonanie, że przeżyło się już każdy dzień...
— Nie napiszę tej książki — odparłem.
— Napiszesz. Moje słowa, które teraz są teraźniejszością, będą ledwie wspomnieniem snu.
Drażnił mnie jego dogmatyczny ton, jakiego bez wątpienia używam w swoich wykładach. Drażniło mnie to, że tak bardzo jesteśmy do siebie podobni i że korzysta z bezkarności, jaką zapewnia mu bliskość śmierci. Odpłaciłem mu pytaniem:
- Taki jesteś pewien, że umrzesz?
- Tak - odpowiedział. — Odczuwam coś na kształt słodyczy i ulgi, których nigdy przedtem nie zaznałem. Nie potrafię tego przekazać. Wszystkie słowa wymagają wspólnie przeżytego doświadczenia. Dlaczego tak drażni cię to, co mówię?
— Bo zbyt jesteśmy do siebie podobni. Nie mogę ścierpieć twojej twarzy, która jest moją karykaturą, nie mogę ścierpieć twojego głosu, który mnie przedrzeźnia, nie mogę ścierpieć twojej patetycznej składni, której sam używam.
— Ja też - odrzekł tamten. — Dlatego zdecydowałem się popełnić samobójstwo.
Od strony ogrodu dobiegł śpiew ptaka.
— To już ostatni — powiedział tamten.
Gestem przywołał mnie do siebie. Jego ręka poszukała mojej. Odsunąłem się w obawie, że pomylą się nasze dłonie.
Powiedział:
— Stoicy uczą, że nie powinniśmy skarżyć się na życie; brama więzienia stoi otworem. Zawsze tak to pojmowałem, ale powstrzymywały mnie lenistwo i tchórzostwo. Jakieś dwanaście dni temu miałem wykład w La Plata na temat szóstej księgi „Eneidy”. Gdy deklamowałem heksametr, nagle zrozumiałem, jaka czeka mnie droga. Podjąłem decyzję. Od tej chwili nic nie mogło mnie dotknąć. Mój los będzie twoim; dane ci będzie nieoczekiwane objawienie pośród łaciny i Wergiliusza, i wtedy całkiem zapomnisz o tym dziwacznym, profetycznym dialogu, który przebiega w dwóch czasach i w dwóch miejscach. Gdy ponownie go wyśnisz, będziesz tym, kim jestem, i będziesz moim snem.
— Nie zapomnę i zapiszę go jutro.
— Pozostanie w głębinach twej pamięci, pod falami snów. Po jego zapisaniu będziesz sądził, że snujesz opowiadanie fantastyczne. Nie zdarzy się to jutro, zostało ci jeszcze wiele lat.
Zamilkł. Zrozumiałem, że umarł. W pewien sposób umarłem wraz z nim; ze smutkiem pochyliłem się nad poduszką — nie było już nikogo.
Uciekłem z pokoju. Na zewnątrz nie było dziedzińca ani marmurowych schodów, ani wielkiego cichego domu, ani eukaliptusów, posągów, altany, fontann, kutej bramy prowadzącej do domu w miejscowości Adrogue.
Na zewnątrz oczekiwały mnie inne sny.
Błękitne tygrysy
Tygrys ze słynnych stronic Blake'a to płomienisty błysk i wiekuisty archetyp zła. Ja wolę sentencję Chestertona, czyniącą zeń symbol przerażającej elegancji. Nie ma zresztą takich słów, które mogłyby stać się znakiem tygrysa, choć jego kształt od wieków trwa w wyobraźni człowieka. Tygrysy zawsze mnie fascynowały. Podobno jako dziecko nie mogłem oderwać się od ich klatki w ogrodzie zoologicznym, a inne zwierzęta w ogóle dla mnie nie istniały. Encyklopedie i dzieła traktujące o historii naturalnej oceniałem na podstawie rycin tygrysów. A kiedy zostały mi objawione „Księgi dżungli”, zrobiło mi Się przykro, ze Shere Khan - tygrys — jest wrogiem bohatera opowieści. Ta osobliwa miłość nie opuściła mnie z upływem lat. Przetrwała kapryśną chęć zostania myśliwym i pospolite koleje mego losu. Do niedawna - czas ten wydaje mi się odległy, lecz w rzeczywistości tak nie jest — współistniała zgodnie z moją codzienną uniwersytecką pracą w Lahore. Jestem profesorem logiki okcydentalnej i orientalnej, niedziele zaś poświęcam na seminarium o dziele Spinozy. Powinienem tu dodać, że pochodzę ze Szkocji. Być może właśnie upodobanie do tygrysów przywiodło mnie z Aberdeen do Pendżabu. Życie moje toczyło się zwykłym torem, a w snach wciąż widywałem tygrysy (teraz śnią mi się inne kształty).
Tyle już razy opowiadałem o tych sprawach, że dziś wydają mi się odległe i obce. Wspominam o nich tylko ze względu na wyznanie, jakie chcę uczynić.
Pod koniec roku 1904 przeczytałem, że w delcie Gangesu odkryto błękitną odmianę tygrysa. Nowinę potwierdziły późniejsze depesze, pełne zrozumiałych w podobnych przypadkach sprzeczności i różnic. Moja dawna miłość odżyła. Podejrzewałem jakąś omyłkę, zważywszy na wrodzoną człowiekowi nieścisłość w określaniu barw. Przypomniałem sobie, że czytałem gdzieś, iż po islandzku nazwa Etiopii brzmi „Blaland” — Błękitna Kraina, czyli Kraina Czarnych. Błękitny tygrys mógł być po prostu czarną panterą. Nie znalazłem żadnej wzmianki o pręgach, a rozpowszechniana przez londyńską prasę rycina, przedstawiająca niebieskiego tygrysa w srebrzyste pasy, była jawnie apokryficzna. Błękit tej ilustracji wydał mi się raczej heraldyczny niż rzeczywisty. We śnie ujrzałem tygrysy błękitnej barwy, jakiej nigdy dotąd nie widziałem, nie znajduję więc dla niej właściwego słowa. Wiem, że wpadała niemal w czerń, ale to nie wystarczy, by wyobrazić sobie jej odcień.
Kilka miesięcy później jeden z kolegów powiedział mi, że słyszał, jak w pewnej wiosce, daleko od brzegów Gangesu, ludzie mówili o błękitnych tygrysach. Fakt ów zaskoczył mnie, wiem bowiem, że w tamtej okolicy tygrysy są rzadkością. Znów śnił mi się błękitny tygrys: przemknął, rzucając długi cień na piaszczystą ziemię. Skorzystałem z wakacji i wybrałem się w podróż do tej osady. Jej nazwy z przyczyn, które wyjaśnię potem — nie chcę nawet sobie przypominać.
Dotarłem tam, kiedy skończyła się pora deszczowa. Na wioskę, przycupniętą u stóp wzgórza, które wydało mi się raczej rozległe niż wysokie, napierała zewsząd brunatna dżungla. Gdzieś u Kiplinga odnajdziemy z pewnością i tę zapadłą wioszczynę z mojej przygody, w jego książkach są bowiem całe Indie, a w pewnym sensie — cały świat. Powiem tylko, że przecięty chwiejnymi, trzcinowymi mostami kanał ledwie bronił dostępu do chat. Od południa ciągnęły się błota, ryżowiska i dolina zamulonej rzeki, której nazwy nigdy nie poznałem, a dalej znowu dżungla.
Wioskę zamieszkiwali hinduiści. Spodziewałem się tego i niezbyt mi to odpowiadało. Zawsze łatwiej dogadywałem się z muzułmanami, choć przyznaję, że spośród wywodzących się z judaizmu wierzeń islam jest duchowo najuboższy.
W Indiach odnosimy wrażenie, że wokół nas plenią się ludzie. Przybywszy do wioski, poczułem, że to pleni się dżungla, wdzierając się niemal do wnętrza chat. Dni były upalne i duszne, noce nie przynosiły ochłody.
Powitali mnie najstarsi ludzie we wsi, a naszą pierwszą rozmowę wypełniły czcze uprzejmości. Wspomniałem już o ubóstwie tego miejsca, wiem jednak, że każdy człowiek żywi głębokie przekonanie, iż jego ojczysta ziemia jest wyjątkowa. Wychwalałem więc podejrzane izdebki i nie mniej podejrzane potrawy, powiedziałem też, że sława owych okolic dotarła aż do Lahore. Twarze mężczyzn stężały. Zrozumiałem, że popełniłem nietakt i że jeszcze tego pożałuję. Czułem, że mają jakąś tajemnicę i będą jej strzec przed obcym. Czczą być może Błękitnego Tygrysa i otaczają go kultem, a ja mógłbym sprofanować ich bóstwo jakimś zuchwałym słowem.
Odczekałem do rana. Zjadłem ryż, wypiłem herbatę i dopiero wówczas przystąpiłem do sedna sprawy. Mimo doświadczeń poprzedniego dnia nie pojmowałem — nie mogłem pojąć — o co im chodzi. Spojrzeli na mnie ze zdumieniem, z przestrachem niemal, ale odetchnęli z ulgą, kiedy oświadczyłem, że mam zamiar schwytać drapieżnika o dziwnym futrze. Ktoś przyznał, że dostrzegł go na skraju dżungli.
Obudzili mnie w środku nocy. Jakiś chłopak powiedział, że z zagrody uciekła koza, a kiedy poszedł jej szukać, zobaczył z daleka błękitnego tygrysa na drugim brzegu rzeki. Pomyślałem, że podczas nowiu trudno odróżnić barwy, wszyscy jednak potwierdzili jego słowa, nawet ci, którzy dotychczas milczeli, oświadczali, że też go widzieli. Chwyciliśmy za strzelby i wyszliśmy, a wtedy zobaczyłem — albo wydawało mi się, że widzę — tygrysi cień, niknący w mrokach dżungli. Koza się nie odnalazła, nie znaczy to jednak, że drapieżnik, który ją porwał, był moim błękitnym tygrysem. Ślady, jakie pokazywali mi z wielkim zapałem, niczego nie dowodziły.
W miarę jak upływały noce, zrozumiałem, że fałszywe alarmy stały się codziennością. Ludności miejscowej, podobnie jak Danielowi Defoe, nie brakło inwencji w wymyślaniu rozmaitych przypadków. Tygrysa widywano o różnych porach, to na południe od wioski, na ryżowiskach, to znów w gęstwinie otaczającej ją od północy, lecz wkrótce zorientowałem się, że obserwatorzy zmieniają się z podejrzaną regularnością. Ja zaś pojawiałem się niezmiennie w tej samej chwili, w której znikał tygrys. Zawsze pokazywali mi jakiś ślad lub szkodę, ale pięść człowieka może z łatwością sfałszować tropy tygrysa. Raz czy drugi widziałem martwego psa. Pewnej księżycowej nocy wystawiliśmy kozę na przynętę i czekaliśmy na próżno aż do białego rana. Sądziłem z początku, że te powtarzane co dzień historyjki mają na celu przedłużanie mojego pobytu, lukratywnego dla mieszkańców wioski, bo kupowałem od nich jedzenie i płaciłem za wszelkie domowe posługi. Chcąc upewnić się co do słuszności tych podejrzeń, oświadczyłem, że zamierzam poszukać tygrysów w innej okolicy, w dole rzeki. Byłem zaskoczony, kiedy jednogłośnie pochwalili moją decyzję. Wciąż czułem, że mają jakąś tajemnicę i że nikt mi tu nie ufa.
Pisałem już, że lesiste wzgórze, na którego stoki pięła się wioska, było niezbyt wysokie, zwieńczone rozległym, ściętym wierzchołkiem. Po drugiej stronie, ku zachodowi i północy, ciągnęła się dżungla. Zbocze wyglądało na dostępne, więc pewnego wieczoru zaproponowałem wyprawę na szczyt. Moje słowa ich stropiły. Ktoś krzyknął, że stoki są bardzo urwiste. Najstarszy wyjaśnił z powagą, że mój zamiar jest niewykonalny. Wierzchołek jest miejscem świętym, strzegą go przed ludźmi magiczne moce. Ten, kto postawi na nim swą śmiertelną stopę, może ujrzeć bóstwo, a wówczas grozi mu ślepota lub obłęd.
Nie nalegałem, ale jeszcze tej samej nocy, kiedy wszyscy spali, bezszelestnie wyśliznąłem się z chaty i zacząłem podchodzić łagodnym zboczem. Nie było ścieżki, gęstwa zarośli opóźniała mój marsz. Księżyc wisiał nisko nad horyzontem. Rozglądałem się wokół w napięciu, jakbym przeczuwał, że nadchodzący dzień będzie ważny, może najważniejszy z moich dni. Pamiętam dotąd ciemną, chwilami niemal czarną ścianę listowia. Dniało, a w bezmiarze dżungli nie zaśpiewał ani jeden ptak.
Po dwudziestu, może trzydziestu minutach wspinaczki stanąłem na płaskowyżu. Zdawało mi się, że czuję rześki powiew, jakże odmienny od duchoty, dławiącej położoną w dole wioskę. Przekonałem się, że szczyt tworzył rodzaj niezbyt rozległego tarasu. Spostrzegłem też, że dżungla wspinała się aż na flanki góry. Poczułem się wolny, a pobyt w wiosce zdał mi się niewolą. Nagle przestało mieć znaczenie, czy jej mieszkańcy chcieli mnie oszukać, czy nie; poczułem, że na swój sposób byli wciąż dziećmi.
Co do tygrysa... Liczne rozczarowania przytłumiły moją ciekawość i wiarę, a jednak machinalnie zacząłem szukać śladów.
Grunt był spękany i piaszczysty. W jednej ze szczelin — niezbyt zresztą głębokich i rozwidlających się w liczne odgałęzienia — dostrzegłem znajomą barwę. Trudno uwierzyć, lecz był to błękit tygrysa z mego snu. Obym go nigdy nie ujrzał! Popatrzyłem uważniej. Rozpadlinę wypełniały niewielkie kamyki, jednakowe, niezwykle gładkie, okrągłe, o średnicy paru centymetrów. Regularny kształt nadawał im nieco nienaturalny wygląd, jakby żetonów do gry.
Schyliłem się, wsunąłem rękę w szczelinę i wydobyłem kilka z nich. Poczułem leciutkie drżenie. Wrzuciłem pełną garść do prawej kieszeni, obok nożyczek i listu z Allahabadu. Te dwa przypadkowe przedmioty mają swoje miejsce w mojej opowieści.
Gdy znalazłem się z powrotem w chacie, zdjąłem surdut. Wyciągnąłem się na łóżku i znowu przyśnił mi się tygrys. We śnie przyjrzałem się maści zwierzęcia; był to kolor tygrysa z poprzednich snów, kolor kamyków ze wzgórza. Zbudziło mnie słońce, które stało już wysoko i świeciło mi w twarz. Wstałem. Nożyczki i list zawadzały mi gdy wyjmowałem krążki z kieszeni. Wyciągnąłem pełną garść i poczułem, że zostały jeszcze dwa lub trzy. Coś niby łaskotanie, jakieś leciutkie mrowienie ogrzało moją rękę. Otworzyłem dłoń i zobaczyłem, że jest ich trzydzieści, może czterdzieści. Przysiągłbym, że przedtem nie było ich więcej niż dziesięć. Położyłem je na stole i poszukałem reszty. Nie musiałem liczyć, by stwierdzić, że się rozmnożyły. Zgarnąłem je w stos i spróbowałem przeliczyć jeden po drugim.
Ta prosta czynność okazała się niewykonalna. Wybierałem wzrokiem pierwszy lepszy kamyk, przyglądałem mu się z uwagą, brałem go w dwa palce i patrząc na jeden, widziałem wiele. Sprawdziłem, czy nie mam gorączki, i kilkakrotnie ponowiłem próbę. Nieprzyzwoity cud powtarzał się. Poczułem chłód w nogach i w podbrzuszu, trzęsły mi się kolana. Nie wiem, jak długo to trwało.
Odwróciłem oczy od krążków, zgarnąłem cały stos i wyrzuciłem przez okno. Z dziwną ulgą spostrzegłem, że było ich mniej. Zatrzasnąłem drzwi i padłem na posłanie. Ułożyłem się w pozycji dokładnie takiej samej jak poprzednio i próbowałem wmówić sobie, że wszystko było snem. Aby nie myśleć o kamykach, aby w jakiś sposób wypełnić czas, powtórzyłem głośno, powoli i wyraźnie osiem definicji i siedem aksjomatów „Etyki”. Nie wiem, jak dalece mi to pomogło. W trakcie tych egzorcyzmów zaskoczyło mnie stukanie do drzwi. Odruchowo zląkłem się, że usłyszeli, jak mówię do siebie, i otworzyłem.
W progu stał Bhagwan Dass, najstarszy mieszkaniec wioski. Przez chwilę jego obecność sprawiła, że powróciłem do rzeczywistości. Wyszliśmy. Miałem nadzieję, że kamyki zniknęły — niestety, leżały na ziemi. Nie wiem już, ile ich było.
Starzec spojrzał na nie i spojrzał na mnie.
- Te kamienie nie są stąd. To kamienie z góry — powiedział nieswoim głosem.
— Tak — odrzekłem. Dodałem wyzywająco, że znalazłem je na płaskowyżu, i nagle zrobiło mi się wstyd, że się przed nim tłumaczę. Bhagwan Dass, nie zwracając na mnie uwagi, jak urzeczony wpatrywał się w leżące krążki. Kazałem mu je pozbierać. Nie drgnął nawet.
Z przykrością wyznaję, że wyciągnąłem rewolwer i podniesionym głosem powtórzyłem rozkaz.
Bhagwan Dass wyjąkał:
Lepsza kula w piersi niż błękitny kamień w dłoni.
- Jesteś tchórzem — powiedziałem.
Ja sam byłem, jak sądzę, nie mniej przerażony, ale zamknąłem oczy i lewą ręką zebrałem garść kamyków. Schowałem rewolwer i przesypałem je na otwartą dłoń drugiej ręki. Było ich dużo więcej.
Bezwiednie przyzwyczajałem się do tych transformacji. Mniej zdumiewały mnie od wrzasków Bhagwana Dassa.
- To płodne kamienie! — wykrzyknął. - Teraz jest ich wiele, ale to może się zmienić. Ich kształt jest kształtem księżyca w pełni, a ich błękit wolno oglądać tylko we śnie. Ojcowie moich ojców nie kłamali, gdy mówili o ich mocy.
Cała wieś cisnęła się wokół nas.
Poczułem się magicznym posiadaczem tych cudów. Przy jednomyślnym zdumieniu tłumu zbierałem krążki: podnosiłem je, upuszczałem, rozrzucałem, patrzyłem, jak się mnożą, jak liczba ich to rośnie, to znów w osobliwy sposób maleje.
Ludzie tłoczyli się, przejęci zdumieniem i grozą. Mężczyźni zmuszali kobiety, żeby patrzyły na dziw. Jedna zasłoniła twarz ramieniem, inna zaciskała powieki. Nikt nie odważył się dotknąć krążków, tylko jakiś beztroski malec bawił się nimi, uszczęśliwiony. W owej chwili poczułem, że całe to zamieszanie jest profanacją cudu. Zgarnąłem tyle kamyków, ile mogłem i wróciłem do chaty.
Możliwe, że starałem się zapomnieć o innych wydarzeniach tamtego dnia, pierwszego z nieszczęsnej serii, która dotąd się nie skończyła. Wiem tylko, że nic nie pamiętam. Miało się ku wieczorowi, gdy pomyślałem z tęsknotą o dniu wczorajszym, niezbyt przecież szczęśliwym, bo naznaczonym — jak wszystkie poprzednie — obsesją tygrysa. Zapragnąłem schronić się w jego wizerunku, przedtem tak władczym, a teraz tak niepozornym. Błękitny tygrys wydał mi się równie nieszkodliwy jak czarny łabędź rzymskiego poety, odkryty później w Australii.
Przeglądam moje dotychczasowe zapiski i widzę, że popełniłem zasadniczy błąd. Sprowadzony na manowce przez upodobanie do owej dobrej czy też złej literatury, niesłusznie nazywanej psychologiczną, usiłowałem — nie wiedzieć czemu — odtworzyć chronologiczny przebieg wydarzeń, gdy tymczasem należało położyć nacisk na monstrualną naturę kamyków.
Gdyby powiedziano mi, że na księżycu żyją jednorożce, przyjąłbym albo odrzucił tę informację, albo zaniechał sądu, lecz mógłbym je sobie wyobrazić. Gdyby jednak powiedziano mi, że na księżycu sześć lub siedem jednorożców może przeistoczyć się w trzy, z góry stwierdziłbym, iż jest to niemożliwe. Kto raz zrozumiał, że trzy dodać jeden to cztery, nie przeprowadza doświadczeń z monetami, kośćmi do gry, figurami szachowymi i ołówkami. Rozumie to, i już. Nie może przyjąć innego rozwiązania. Niektórzy matematycy utrzymują, że trzy dodać jeden to tautologia czwórki, odmienny sposób jej wyrażenia...
Mnie, Alexandrowi Craigie - spośród wszystkich ludzi na ziemi — przypadło w udziale odkrycie jedynych przedmiotów przeczących tej fundamentalnej regule ludzkiego umysłu.
Z początku bałem się, że wpadam w obłęd. Teraz, po latach, wydaje mi się, iż wolałbym, żeby tak się stało, bo moje osobiste szaleństwo byłoby niczym wobec niezbitego dowodu, że we wszechświecie zagnieździł się zamęt. Jeżeli trzy dodać jeden równa się dwa lub czternaście, to rozum jest formą szaleństwa.
W owym czasie często śniły mi się kamyki. Okoliczność, iż sen ów nie powracał każdej nocy, otwierała przede mną furtkę nadziei, która rychło obróciła się w trwogę. Śniłem zawsze to samo, a początek snu zapowiadał przeczuwany z lękiem koniec. Balustrada i żelazne stopnie zstępowały spiralnie w podziemne korytarze, rozgałęzione, zanurzające się w czeluściach innych - urywających się nagle — schodów, w labirynt kuźni, ślusarni, lochów i bagien. Na samym dnie, w oczekiwanej z dawna rozpadlinie, leżały kamyki, będące zarazem Behemotem i Lewiatanem — zwierzętami, które w Piśmie są znakiem irracjonalizmu Pana. Budziłem się z drżeniem, a tuż obok, w skrzyni, widziałem niebieskie krążki, gotowe do nowych transformacji.
Ludzie zmienili się w stosunku do mnie. Coś z boskości kamyków, które oni nazywali błękitnymi tygrysami, przypadło mi w udziale. Zarazem jednak obwiniali mnie o profanację wzgórza. W każdej chwili nocy, w każdej chwili dnia groziła mi zemsta bogów. Nikt nie odważył się napaść na mnie otwarcie, nikt nie śmiał potępić mego czynu, zauważyłem jednak, że wszyscy stali się niebezpiecznie uniżeni. Nigdy więcej nie ujrzałem chłopca, który bawił się kamykami. Obawiałem się trucizny lub ciosu sztyletem w plecy. Pewnego ranka przed świtem wymknąłem się chyłkiem z wioski. Czułem, że wszyscy mnie śledzą, a moją ucieczkę przyjęto z ulgą. Nikt od tamtego pamiętnego dnia nie chciał oglądać moich kamyków.
Wróciłem do Lahore. W kieszeni miałem garść krążków. W swojskim otoczeniu moich własnych książek nie doznałem spodziewanej ulgi. Czułem, że gdzieś na ziemi istnieje wciąż znienawidzona wioska i dżungla, i cierniste zbocze ze ściętym wierzchołkiem, a na nim płytkie szczeliny, a w szczelinach kamienie. W moich snach wszystko to mnożyło się i gmatwało. Wioska z kamieniami, dżungla z bagnem, bagno z dżunglą.
Unikałem przyjaciół. Bałem się, że ulegnę pokusie i pokażę im ów potworny cud, który niweczył ludzką wiedzę.
Próbowałem różnych eksperymentów. Na jednym z krążków zrobiłem nacięcie w kształcie krzyża. Zmieszałem go z innymi. Przepadł po jednej lub dwóch przemianach, mimo iż liczba kamyków wzrosła. Dokonałem podobnej próby z krążkiem, na którym pilnikiem wydrapałem półkole. Ten również zniknął. Szpikulcem przewierciłem na wylot inny i ponowiłem próbę. Zaginął na zawsze. Następnego dnia powrócił z pobytu w nicości krążek naznaczony krzyżem. Jakaż to tajemnicza przestrzeń wchłaniała kamyki i zwracała z czasem jeden czy drugi, posłuszna niezgłębionym prawom lub nadludzkim wyrokom?
To samo pragnienie ładu, które dało początek matematyce, sprawiło, że szukałem porządku w owej aberracji matematyki i— w niedorzecznych płodnych kamieniach. W ich nieprzewidywalnych transformacjach odnaleźć chciałem jakąś regułę. Poświęciłem dnie i noce, żeby ustalić statystykę zmian. Z tego okresu przechowuję kilka zeszytów, daremnie przepełnionych liczbami. Moja metoda była następująca: liczyłem wzrokiem krążki i zapisywałem wynik. Potem rozdzielałem je na dwie garście i ciskałem na stół. Przeliczałem, zapisywałem i powtarzałem całą operację. Na próżno poszukiwałem ładu, tajemniczego schematu ich rotacji. Najwyższa liczba, jaką uzyskałem, wyniosła czterysta dziewiętnaście, najniższa — trzy. Była chwila, kiedy miałem nadzieję czy też obawę, że znikną wszystkie. Po kilku próbach stwierdziłem, że pojedynczy krążek, oddzielony od pozostałych, nie może powielać się ani znikać.
W oczywisty sposób zawodziły tu wszystkie cztery działania matematyczne: dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie. Kamyki nie poddawały się arytmetyce ani rachunkowi prawdopodobieństwa. Czterdzieści mogło przy dzieleniu dać dziewięć; dziewięć, dzielonych ponownie, dawało trzysta. Nie wiem, ile ważyły. Nie sprawdzałem tego, jednak pewien jestem, że niewiele. Ich ciężar był stały, a kolor niezmiennie błękitny.
Wszystkie te czynności uchroniły mnie od obłędu. Manipulując kamykami, niweczącymi całą wiedzę matematyczną, niejednokrotnie myślałem o tych, które w rękach słynnego Greka stały się pierwszymi cyframi i tylu językom przekazały słowo „kalkulacja”. Matematyka, rzekłem sobie, wzięła początek z kamieni, a teraz w kamieniach znajduje swój kres. Gdyby Pitagoras posłużył się tymi oto...
Po upływie miesiąca zrozumiałem, że chaos jest nie do rozwikłania. Przede mną leżały nieujarzmione krążki, a we mnie trwała nieustanna pokusa, by ich dotknąć, znów poczuć ich ciepłe łaskotanie, rzucać nimi, patrzeć, jak się mnożą i znikają, przekonać się, czy ich liczba jest parzysta czy nieparzysta. Doszło do tego, iż zacząłem się lękać, że ich właściwości udzielą się innym przedmiotom, zwłaszcza palcom, które tak pragnęły ulec pokusie dotyku.
Przez kilka dni narzucałem sobie wewnętrzny obowiązek ciągłego myślenia o kamykach, wiedziałem bowiem, że nie wymażę ich z pamięci na zawsze, a ponowne odkrycie mojej udręki będzie nie do zniesienia.
W nocy dziesiątego lutego nie spałem. Po przechadzce, która trwała aż do świtu, przestąpiłem bramy meczetu Wazira Chana. O tej porze światło nie odsłoniło jeszcze barw. Na dziedzińcu nie było żywej duszy. Nie wiedząc, czemu to robię, pochyliłem się nad obmurowaniem cysterny i zanurzyłem ręce w wodzie. Dopiero Stojąc tutaj, pomyślałem, Że Bóg i Allah to dwa imiona jednej niepojętej Istoty, i począłem błagać ją głośno, by zdjęła ze mnie nieznośne brzemię. Bez ruchu oczekiwałem odpowiedzi.
Nie usłyszałem kroków, lecz z bliska przemówił do mnie jakiś głos:
— Przyszedłem.
Obok mnie stał żebrak. Dojrzałem w półmroku turban, zgasłe oczy, oliwkową skórę i siwą brodę. Nie był zbyt wysoki.
Wyciągnął rękę i powiedział równie cicho jak przedtem:
- Wspomóż mnie, Dobroczyńco Ubogich.
Przeszukałem ubranie i odparłem:
- Nie mam ani jednej monety.
- Masz ich wiele — brzmiała odpowiedź.
W prawej kieszeni leżały kamyki. Wyjąłem jeden i wrzuciłem w jego pustą dłoń. Nie rozległ się żaden dźwięk.
— Musisz mi oddać wszystkie — powiedział. — Kto nie oddał wszystkiego, ten nie oddał nic.
Zrozumiałem i rzekłem:
— Chcę, żebyś wiedział, że moja jałmużna może być straszliwa.
Odpowiedział:
- Być może tylko taką wolno mi przyjąć. Zgrzeszyłem.
Powoli upuszczałem kamyki w zagłębienie jego dłoni. Wpadały bezszelestnie, jak na dno morza.
Potem rzekł do mnie:
— Nie wiem jeszcze, jaka jest twoja jałmużna, ale moja jest straszliwa. Zatrzymasz dla siebie dnie i noce, zatrzymasz rozwagę, zatrzymasz przyzwyczajenia, zatrzymasz świat.
Nie słyszałem kroków ślepego żebraka i nie widziałem, jak znikał w jasności świtu.
Róża Paracelsa
De Quincey, „Writings”, XIII, 345
W pracowni, która zajmowała obie izby piwnicy, Paracelsus prosił swojego Boga, swojego nieokreślonego Boga, jakiegokolwiek Boga, by zesłał mu ucznia. Zmierzchało. Wątły ogień na kominku rzucał nieregularne cienie. Zbyt wielkim wysiłkiem było wstać i zapalić żelazną lampę. Paracelsus, udręczony znużeniem, zapomniał o swojej modlitwie. Noc zamazała już kształt tygla i pokryte kurzem alembiki, gdy załomotano do bramy. Wstał, senny, wspiął się po krótkich spiralnych schodach i otworzył jedno skrzydło drzwi. Wszedł nieznajomy. On również był bardzo zmęczony. Paracelsus wskazał mu ławę; obcy usiadł i czekał. Przez jakiś czas nie zamienili słowa.
Mistrz przemówił pierwszy.
— Pamiętam twarze z Zachodu i twarze ze Wschodu powiedział nie bez pewnego patosu. — Twojej nie pamiętam. Kim jesteś, czego ode mnie oczekujesz?
- Moje imię nie ma znaczenia — odrzekł obcy. — Trzy dni i trzy noce wędrowałem, aby wejść do twego domu. Chcę zostać twoim uczniem. Przynoszę ci cały swój majątek.
Wydobył sakiewkę i wytrząsnął ją nad stołem; uczynił to prawą ręką. Monet było wiele i były złote. Paracelsus stanął za jego plecami, by zapalić lampę. Gdy się odwrócił, spostrzegł, że w lewej ręce przybysz trzyma różę. Róża zaniepokoiła go.
Pochylił się, złączył koniuszki palców i powiedział:
— Mniemasz, że potrafię wytworzyć kamień, który przemienia wszystkie pierwiastki w złoto, a sam złoto mi dajesz. Nie złota szukam, a jeżeli ty pragniesz złota, nigdy nie zostaniesz moim uczniem.
— Nie pragnę złota — odpowiedział obcy. — Te monety są jedynie cząstką mej woli pracy. Chcę, byś nauczył mnie Sztuki. Chcę przebyć z tobą drogę, która prowadzi do Kamienia.
Paracelsus odrzekł powoli:
- Droga jest Kamieniem. Początek jest Kamieniem. Jeżeli nie pojmujesz tych słów, jeszcze nie zacząłeś pojmować. Każdy krok, jaki uczynisz, jest celem.
Obcy spojrzał na niego z niedowierzaniem. Powiedział zmienionym głosem:
- Czy cel istnieje?
Paracelsus uśmiechnął się.
- Oszczercy, którzy są nie mniej liczni od głupców, twierdzą, że go nie ma, i nazywają mnie szalbierzem. Nie przyznaję im racji, chociaż niewykluczone, że jestem marzycielem. Wiem, że Droga istnieje.
Zapadło milczenie i odezwał się obcy:
- Gotów jestem przemierzyć ją z tobą, nawet jeżeli musielibyśmy wędrować wiele lat, Pozwól mi przebyć pustynię. Pozwól dojrzeć, choćby z daleka, ziemię obiecaną, nawet jeśli gwiazdy nie pozwolą mi po niej stąpać. Pragnę dowodu, nim wyruszymy w drogę.
— Kiedy? — zapytał z niepokojem Paracelsus.
— Natychmiast - powiedział uczeń z nagłym postanowieniem.
Zaczęli rozmowę po łacinie, teraz mówili po niemiecku.
Młodzieniec uniósł różę do góry.
— Powiadają — rzekł — że potrafisz spalić różę i wskrzesić ją z popiołów mocą swojej sztuki. Pozwól mi być świadkiem tego cudu. O to cię proszę, a potem oddam ci całe moje życie.
— Jesteś bardzo łatwowierny — powiedział mistrz. — Nie łatwowierności mi trzeba: żądam wiary.
Obcy nalegał.
— Nie jestem łatwowierny i właśnie dlatego pragnę na własne oczy ujrzeć unicestwienie i zmartwychwstanie tej oto róży.
Paracelsus ujął różę i, rozmawiając, bawił się nią.
— Jesteś łatwowierny - powtórzył. - Mówisz że potrafię ją zniszczyć?
- Każdy potrafi ją zniszczyć — odparł uczeń.
— Mylisz się. Czy sadzisz, że cokolwiek można przywrócić nicości? Czy sądzisz, że pierwszy Adam w Raju mógł unicestwić choćby jeden kwiat lub źdźbło trawy?
— Nie jesteśmy Raju — powiedział z uporem młodzieniec. — Tu, pod księżycem, wszystko jest śmiertelne.
Paracelsus powstał.
W jakiłnże innym miejscu jesteśmy? Sądzisz, że boskość może stworzyć miejsce, które nie byłoby Rajem? Sądzisz, że Upadek różni się czymś od niewiedzy, iż jesteśmy w Raju?
- Róża może spłonąć — powiedział wyzywająco uczeń.
- Jest jeszcze ogień w kominku — rzekł Paracelsus. — Jeśli rzuciłbyś tę różę w palenisko, sądziłbyś, że strawił ją ogień i popiół jest prawdziwy. Powiadam ci, róża jest wieczna i tylko jej kształt może się zmienić. Wystarczyłoby jedno moje słowo, abyś znów ją ujrzał.
— Jedno słowo? - zapytał ze zdziwieniem uczeń. — Tygiel jest wygaszony i alembiki są wypełnione popiołem. Co uczynisz, by ją wskrzesić?
Paracelsus spojrzał na niego ze smutkiem.
- Tygiel jest wygaszony — powtórzył — i alembiki są wypełnione popiołem.
O zmierzchu moich długich dni używam innych narzędzi.
— Nie śmiem pytać, jakich — powiedział obcy przebiegle, a może pokornie.
— Mówię o narzędziu, którego użyła boskość, aby stworzyć niebiosa i ziemię, i niewidzialny Raj, gdzie przebywamy, lecz grzech pierworodny ukrywa go przed nami. Mówię o Słowie, o którym naucza nas Kabała.
Uczeń powiedział chłodno:
- Proszę cię, byś łaskawie objawił mi, jak znika i pojawia się róża. Nie dbam o to, czy posłużysz się retortą czy Słowem.
Paracelsus zamyślił się. W końcu rzekł:
- Gdybym to uczynił, rzekłbyś, że to ułuda stworzona przez magię twoich oczu. Cud nie dałby ci wiary, której szukasz. Pozostaw zatem różę.
Młodzieniec patrzył na niego wciąż z niedowierzaniem. Mistrz podniósł głos i powiedział:
— A właściwie, kim jesteś, by wejść do domu mistrza i żądać od niego cudu? Czego żeś dokonał, aby godnym być tego daru?
Uczeń odparł, drżąc:
— Wiem, że niczego nie dokonałem. Proszę cię, w imię tych wielu lat, jakie poświęcę terminowaniu w cieniu twej osoby, pozwól mi ujrzeć popiół, a potem różę. O nic więcej cię nie poproszę. Uwierzę w świadectwo mych oczu.
Pochwycił gwałtownie szkarłatną różę, którą Paracelsus położył na pulpicie, i cisnął ją w płomienie. Zniknęła barwa i pozostała tylko smużka popiołu. Przez nieskończoną chwilę czekał na słowo i na cud.
Paracelsus stał niewzruszony. Odezwał się z osobliwą prostotą:
— Wszyscy medycy i aptekarze Bazylei utrzymują, że jestem oszustem. Być może mają słuszność. Oto popiół, który był różą i który już nigdy nią nie będzie.
Młodzieniec poczuł wstyd. Paracelsus jest szarlatanem albo zwykłym fantastą, a on, intruz, przekroczył progi jego domu i teraz zmusza go do wyznania, że jego słynne sztuki magiczne są ułudą.
Padł na kolana i powiedział:
- Mój czyn jest niewybaczalny. Zabrakło mi wiary, której Pan żądał od wierzących. Pozwól, bym nadal widział jedynie popiół. Powrócę, gdy będę silniejszy, i zostanę twoim uczniem, a u kresu Drogi zobaczę różę.
Mówił ze szczerą pasją, lecz jego pasja była w istocie litością, jaką wzbudzał w nim stary mistrz, tak wielbiony, tak lżony, tak sławny, a przez to jakże próżny. Kim był on, Johannes Grisebach, by odkryć świętokradczą ręką, że pod maską nie ma nikogo?
Pozostawienie złotych monet byłoby jałmużną. Zgarnął je, wychodząc. Paracelsus odprowadził go do podnóża schodów i powiedział, że w tym domu zawsze będzie oczekiwany. Obaj wiedzieli, że już nigdy się nie zobaczą.
Paracelsus został sam. Zanim zgasił lampę i usiadł w znużonym fotelu, nasypał w dłoń garść popiołu i wypowiedział cicho jedno słowo. Róża zmartwychwstała.
Pamięć Szekspira
Są miłośnicy Goethego, Eddy i późnej pieśni o Nibelungach; moim przeznaczeniem był Szekspir. Nadal nim jest, lecz nikt nie mógłby się domyślić, w jaki sposób, poza jednym człowiekiem, Danielem Thorpe, który zmarł niedawno w Pretorii. Jest jeszcze ktoś, ale nigdy nie ujrzałem jego twarzy.
Nazywam się Hermann Soergel. Wytrwały czytelnik przejrzał, być może, moją „Chronologię Szekspira”, która, jak niegdyś sądziłem, była konieczna do właściwego zrozumienia dzieła i którą przełożono na różne języki, w tym również na hiszpański. Niewykluczone, że czytelnik zapamiętał także długą polemikę wokół pewnej poprawki włączonej przez Theobalda do jego wydania krytycznego z roku 1734, która stała się, począwszy od tej daty, niekwestionowaną częścią kanonu. Dziś zdumiewa mnie grubiański ton owych niemal obcych stronic. Około roku 1914 sporządziłem, choć nie opublikowałem, studium poświęcone złożonym słowom, jakie hellenista i dramaturg George Chapman obmyślił dla swoich przekładów homeryckich, a które, czego on nawet nie przeczuwał, cofają język angielski do źródeł (Ursprung) anglosaskich. Nigdy nie sądziłem, że ich brzmienie, które teraz już zapomniałem, stanie się dla mnie znajome... Pewna podpisana inicjałami odbitka artykułu uzupełnia, jak uważam, moją biografię literacką. Nie wiem, czy jest dopuszczalne dodanie nieopublikowanego przekładu „Makbeta”, czego się dopuściłem, aby nie myśleć o śmierci mego brata, Ottona Juliusa, który poległ na froncie zachodnim w roku 1917. Nie dokończyłem go; zrozumiałem, że język angielski dysponuje co mu dobrze służy, dwoma rejestrami germańskim i łacińskim, gdy tymczasem nasz niemiecki, mimo swej większej muzyczności, musi ograniczyć się do jednego tylko.
Wspomniałem już o Danielu Thorpe. Przedstawił mi go major Barclay na pewnym kongresie szekspirowskim. Nie powiem, gdzie to było ani kiedy; dobrze wiem, że tego typu uściślenia są w istocie niejasne.
Ważniejszy od rysów twarzy Daniela Thorpe, które moja częściowa ślepota pomaga mi zapomnieć, był wyraz bezgranicznego smutku. Po upływie lat człowiek może udawać wiele, ale nie to, że jest szczęśliwy. Daniel Thorpe w niemal fizyczny sposób tchnął melancholią.
Po długim posiedzeniu noc odnalazła nas w jakiejś gospodzie. Aby poczuć się jak w prawdziwej Anglii (gdzie już byliśmy), opróżnialiśmy rytualne mosiężne dzbany z letnim ciemnym piwem.
- W Pendżabie — mówił major — pokazano mi żebraka. Wedle pewnej tradycji islamskiej król Salomon posiadał pierścień, który pozwalał mu rozumieć mowę ptaków. Opowiadano, że pierścień był we władaniu żebraka. Był tak drogocenny, że żebrak nigdy nie zdołał go sprzedać i zmarł na jednym z dziedzińców meczetu Wazira Chana w Lahore.
Pomyślałem, że Chaucer znał baśń o cudownym pierścieniu, ale nie powiedziałem tego, aby nie psuć Barclayowi anegdoty.
- A pierścień? — zapytałem.
— Zaginął, jak to jest w zwyczaju magicznych przedmiotów. Być może znajduje się teraz w jakimś ukrytym miejscu w meczecie albo na palcu człowieka, który żyje tam, gdzie nie ma ptaków.
— Lub też jest ich tak wiele — powiedziałem — że gubi się w chaosie to, co mówią. Pańska anegdota, Barclay, ma coś z przypowieści.
To wtedy odezwał się Daniel Thorpe. Uczynił to bezosobowo, nie patrząc na nas. Jego angielska wymowa była dziwaczna, co przypisywałem długiemu pobytowi na Wschodzie.
- To nie przypowieść — powiedział - a jeśli tak, to jest ona prawdziwa. Są rzeczy tak drogocenne, że nie można ich sprzedać.
Słowa, które usiłuję odtworzyć, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie niż przekonanie, z jakim Daniel Thorpe je wypowiedział. Sądziliśmy, że powie coś jeszcze, lecz on zamilkł nagle, jakby zawstydzony. Barclay pożegnał się. We dwójkę wróciliśmy do hotelu. Było już bardzo późno, ale Daniel Thorpe zaproponował, abyśmy kontynuowali rozmowę w jego pokoju. Po wypowiedzeniu kilku banalnych uwag oświadczył:
— Ofiarowuję panu pierścień króla. Oczywiście chodzi o metaforę, ale to, co kryje owa metafora, jest równie cudowne jak pierścień. Ofiarowuję panu pamięć Szekspira, począwszy od dni dziecięcych i najbardziej zamierzchłych aż po dni z początku kwietnia 1616 roku.
Nie zdołałem wypowiedzieć ani słowa. Było to tak, jakby podarowano mi morze.
Thorpe mówił dalej:
— Nie jestem oszustem. Nie jestem obłąkany. Proszę, by powstrzymał się pan od osądu, dopóki mnie nie wysłucha. Zapewne major wspomniał panu, że jestem czy raczej byłem lekarzem wojskowym. Historię tę zawrzeć można w kilku słowach. Zaczyna się na Wschodzie, o brzasku, w pewnym lazarecie; dokładna data nie jest istotna. W ostatnim tchnieniu szeregowiec Adam Clay, którego dosięgły dwie kule karabinowe, ofiarował mi drogocenną pamięć, chwilę przed tym, nim nastąpił koniec. Agonia i gorączka rodzą fantazje; przyjąłem propozycję bez wiary. A nadto tuż po bitwie nic nie wydaje się dziwne. Ledwie starczyło mu czasu, aby wyjaśnić mi osobliwe warunki tego daru. Właściciel musi ofiarować go głośno, a obdarowany ma go przyjąć. Ten, kto daje, utraci dar na zawsze.
Imię żołnierza i patetyczna scena obdarowania wydały mi się literackie, w złym znaczeniu tego słowa.
Trochę spłoszony zapytałem:
- Czy teraz ma pan pamięć Szekspira?
Thorpe odpowiedział:
Mam nadal dwie pamięci. Moją własną i pamięć tego Szekspira, którym po części jestem. A raczej mają mnie dwie pamięci. Jest sfera, gdzie nachodzą na siebie. Jest twarz kobiety, ale nie wiem, do jakiego stulecia ją przypisać.
Zapytałem go wtedy:
- Co pan uczynił z pamięcią Szekspira?
Zapadła cisza. Po chwili odparł:
— Napisałem fabularyzowaną biografię, która zasłużyła na lekceważenie krytyki i na pewien sukces w Stanach Zjednoczonych i w koloniach. To chyba wszystko. Uprzedzałem pana, że mój dar nie jest żadną synekurą. Czekam na odpowiedź.
Zastanawiałem się. Czyż nie poświęciłem swego życia, równie bezbarwnego jak dziwacznego, na poszukiwanie Szekspira? Czyż nie jest rzeczą słuszną, że spotkam się z nim u schyłku mych dni?
Powiedziałem, wyraźnie wymawiając każde słowo:
- Przyjmuję pamięć Szekspira.
Coś bez wątpienia się zdarzyło, ale niczego nie poczułem.
Jakby początek znużenia, być może urojonego.
Pamiętam wyraźnie, że Thorpe powiedział:
— Pamięć weszła już w pana świadomość, ale należy ją odkryć. Wyłoni się w snach, w czas bezsenności, w chwili odwracania stronic książki lub mijania rogu ulicy. Niech pan zachowa cierpliwość i nie wymyśla wspomnień. Przypadek może to wszystko wywołać albo opóźnić, zgodnie ze swym tajemnym działaniem. W miarę jak ja będę zapominał, pan będzie zyskiwał pamięć. Nie wiem, kiedy to nastąpi.
To, co pozostało z nocy, poświęciliśmy na roztrząsanie charakteru Shylocka. Nie usiłowałem dociekać, czy Szekspir przestawał z Żydami. Nie chciałem, aby Thorpe pomyślał, Że poddaję go próbie. Przekonałem się, sam nie wiem, czy z ulgą, czy niepokojem, że jego poglądy były równie akademickie i obiegowe jak moje.
Mimo bezsennej nocy nazajutrz prawie nie spałem. Odkryłem, kolejny już raz, że jestem tchórzem. Lękając się oszustwa, nie oddałem się wspaniałomyślnej nadziei. Chciałem sądzić, że dar Thorpego jest ułudą. W nieodparty sposób przeważyła nadzieja. Szekspir będzie mój, jak nikt jeszcze nie był, ani w miłości, ani w przyjaźni, ani nawet w nienawiści. W pewien sposób ja stanę się Szekspirem. Nie napiszę tragedii ani zawiłych sonetów, ale pamiętać będę chwilę, w której objawiono mi wiedźmy, będące także parkami, i ową inną chwilę, gdy dane mi były rozległe wersy:
And shake the yoke of inauspicious stars
From this worldweary flesh
Pamiętać będę Anne Hathaway, jak pamiętam tamtą, niemłodą już kobietę, która nauczyła mnie miłości w pewnym pokoiku w Lubece przed wielu laty. (Próbowałem przypomnieć ją sobie i zdołałem jedynie odtworzyć żółtą tapetę i jasność bijącą od okna. To pierwsze niepowodzenie powinno było przestrzec mnie przed następnymi).
Niegdyś uważałem, że wizje niezwykłej pamięci będą nade wszystko obrazowe. Stało się jednak inaczej. Pewnego razu podczas golenia wypowiedziałem przed lustrem słowa, które mnie zadziwiły. Pochodziły z „ABC” Chaucera, jak wskazał mi pewien kolega. Któregoś popołudnia, kiedy wychodziłem z British Museum, zagwizdałem prostą melodię, której nigdy przedtem nie słyszałem.
Czytelnik z pewnością dostrzegł wspólną właściwość owych pierwszych objawień pamięci, która mimo wspaniałości pewnych metafor była zdecydowanie bardziej słuchowa niż obrazowa.
De Quincey że ludzki umysł jest palimpsestem. Każdy nowy zapis pokrywa wcześniejszy, a potem kryje go następny, lecz wszechmocna pamięć potrafi ekshumować wszelkie wrażenie, nawet najbardziej przelotne, jeśli zadziała wystarczający impuls. W domu Szekspira, jak można sądzić z jego testamentu, nie było żadnej książki, nawet Biblii, choć powszechnie wiadomo, jakie dzieła zgłębił. Chaucer, Gower, Spenser, Christopher Marlowe. „Kronika” Holinsheda, Montaigne Floria, Plutarch Northa. Posiadłem w ukryty sposób pamięć Szekspira; lektura, to znaczy ponowna lektura owych starych ksiąg stanie się impulsem, którego szukałem. Przeczytałem także ponownie sonety, będące jego najbardziej spontanicznym dziełem. Natrafiłem kiedyś na wytłumaczenie albo liczne wytłumaczenia. Dobra poezja wymaga głośnej lektury; po upływie kilku dni bez trudu podchwyciłem chrapliwe „r” i otwarte samogłoski z szesnastego stulecia.
Napisałem w „Zeitschrift fur germanische Philologie”, że sonet 127 nawiązuje do sławetnej klęski Niezwyciężonej Armady. Nie pamiętałem, że już w roku 1899 Samuel Butler sformułował tę tezę.
Pobyt w Stratford-on-Avon okazał się, jak można było przewidzieć, bezowocny.
Potem odkryłem stopniową przemianę moich snów. Nie były mi dane, jak De Quinceyowi, wspaniałe koszmary ani litościwe wizje alegoryczne w stylu jego mistrza, Jeana Paula. Obce twarze i komnaty wkroczyły do moich nocy. Pierwsza twarz, jaką rozpoznałem, należała do Chapmana; następne do Bena Jonsona i pewnego sąsiada poety, lecz on nie figuruje w biografiach, chociaż Szekspir musiał często go widywać.
Kto nabywa encyklopedię, nie nabywa każdej linijki, każdego fragmentu, każdej stronicy i ilustracji; nabywa jedynie możliwość poznania niektórych spośród nich. Skoro dotyczy to bytu konkretnego i względnie prostego, o czym świadczy układ alfabetyczny części, czyż może być inaczej w wypadku bytu abstrakcyjnego i zmiennego, ondoyant et divers, jakim jest magiczna pamięć zmarłej osoby?
Nikomu nie jest dane ogarnąć w jednej tylko chwili pełni własnej przeszłości. Ani Szekspir, o ile mi wiadomo, ani ja, po części jego spadkobierca, nie otrzymaliśmy tego daru. Pamięć człowieka nie jest sumą; jest chaosem nieokreślonych możliwości. Święty Augustyn, jeśli się nie mylę, mówi o pałacach i jaskiniach pamięci. Ta druga metafora jest trafniejsza. Zagłębiłem się w czeluściach takich jaskiń.
Pamięć Szekspira, podobnie jak nasza pamięć, zawierała strefy, rozległe strefy cienia, świadomie przez niego odrzucone. Nie bez pewnego zgorszenia przypomniałem sobie, że Ben Jonson zmuszał go do recytowania łacińskich i greckich heksametrów, a słuch, niezrównany słuch Szekspira, zwykł nieustannie go zwodzić, ku uciesze zebranych kolegów.
Poznałem stany radości i cienia, przekraczające zwykłe ludzkie doświadczenie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że długa i pracowita samotność przygotowała mnie na uległe przyjęcie cudu.
Po około trzydziestu dniach ożywiała mnie pamięć zmarłego. Przez tydzień przeżywałem osobliwe szczęście i niemal uwierzyłem, że jestem Szekspirem. Jego dzieło odrodziło się dla mnie. Wiem, że księżyc dla Szekspira był nie tyle księżycem, ile Dianą, i nie tyle Dianą, ile owym mrocznym, zwlekającym słowem — moon. Poczyniłem inne odkrycie. Pozorne zaniedbania Szekspira, owe absence dans ľinfini, o których apologetycznie mówi Hugo, były zamierzone. Szekspir tolerował je czy też dodawał, aby jego tekst przeznaczony na scenę nabrał formy spontanicznej, a nie nazbyt wygładzonej i sztucznej (nicht allzu glatt und gekunstelt). Ten sam powód skłonił go do mieszania metafor:
my way of life
Is falľn into the sear, the yellow leaf
Pewnego ranka w głębi jego pamięci dostrzegłem poczucie winy. Nie próbowałem jej określić; Szekspir pogrzebał ją na wieki. Dość stwierdzić, że wina ta nie miała nic wspólnego z perwersją.
Zrozumiałem, że trzy przymioty ludzkiej duszy — pamięć, zrozumienie i wola — nie są scholastyczną fikcją. Pamięć Szekspira mogły objawić mi jedynie przeżycia Szekspira. Jest oczywiste, że owe przeżycia nie składają się na oryginalność poety; istotne jest dzieło, które stworzył z tego kruchego budulca.
Kierowany naiwnością, podobnie jak Thorpe, podjąłem się napisania biografii. Niebawem odkryłem, że ów gatunek literacki wymaga talentu pisarskiego, którego z pewnością nie posiadam. Nie umiem opowiadać. Nie umiem opowiedzieć mojej własnej historii, a jest ona znacznie bardziej niezwykła niż historia Szekspira. A nadto taka książka byłaby bezużyteczna. Przypadek lub przeznaczenie ofiarowały Szekspirowi pospolite, przerażające doświadczenia, które zna każdy człowiek; on potrafił przeobrazić je w fabuły, w postaci bardziej obdarzone życiem niż pospolity człowiek, który je wyśnił, w wiersze, które trwać będą przez pokolenia, w muzykę słowa. Po cóż rozsupływać tę sieć, po cóż podkopywać wieżę, sprowadzać do skromnych wymiarów dokumentalnej biografii lub realistycznej powieści wściekłość i wrzask Makbeta?
Jak wiadomo, Goethego otacza się w Niemczech oficjalnym kultem; kult Szekspira, jaki wyznajemy nie bez pewnej nostalgii, należy raczej do sfery intymnej. (W Anglii Szekspir, tak odległy od Anglików, jest przedmiotem oficjalnego kultu; księgą Anglii jest Biblia).
Na początku tej przygody czułem radość bycia Szekspirem, a na końcu — zniewolenie i trwogę. Najpierw obie pamięci nie mieszały swych wód. Z czasem ogromna rzeka Szekspira stała się zagrożeniem i niemal zatopiła koleiny mego życia. Dostrzegłem ze strachem, że stopniowo zapominam języka moich rodziców. Poczucie tożsamości wspiera Się na pamięci, toteż obawiałem się o stan mojego umysłu.
Kiedy odwiedzali mnie przyjaciele, byłem zdziwiony, że nie dostrzegali, iż jestem w piekle.
Przestawałem rozumieć codzienne, rozgrywające się wokół mnie sprawy (die alltagliche Umwelt). Pewnego ranka zagubiłem się pośród wielkich brył z żelaza, drewna i szkła. Ogłuszyły mnie nawoływania i gwizdy. Dopiero po chwili trwającej dla mnie wieczność rozpoznałem parowozy i wagony na stacji kolejowej w Bremie.
W miarę upływu lat człowiek zmuszony jest dźwigać rosnące brzemię swej pamięci. Mnie przytłaczały dwie, czasem nakładające się na siebie: moja własna i tego drugiego, nieprzenikniona.
Wszystkie rzeczy pragną trwać w swej istocie, napisał Spinoza. Kamień pragnie być kamieniem, tygrys tygrysem, a ja pragnąłem być ponownie Hermannem Soergel.
Nie pamiętam już, którego dnia postanowiłem się uwolnić. Uciekłem się do najprostszego sposobu. Wykręcałem na chybił trafił numery telefoniczne. Odpowiadały dziecięce albo kobiece głosy. Pomyślałem, że powinienem je oszczędzić. Usłyszałem w końcu głos wykształconego mężczyzny
Zapytałem:
— Chcesz pamięć Szekspira? Wiem, że to, co pragnę ci ofiarować, jest niezwykłej wagi. Zastanów się dobrze.
Pełen niedowierzania głos odpowiedział:
— Podejmę to ryzyko. Przyjmuję pamięć Szekspira.
Przedstawiłem warunki daru. Co paradoksalne, odczuwałem jednocześnie nostalgię za książką, którą powinienem napisać, lecz napisanie jej było mi wzbronione, i lęk, że ów gość-widmo nigdy mnie nie opuści.
Odwiesiłem słuchawkę i natchniony nadzieją powtórzyłem pełne rezygnacji słowa:
Simply the thing I am shall make me live.
Wymyśliłem niegdyś ćwiczenia, aby obudzić zamierzchłą pamięć; teraz musiałem poszukać innych sposobów, by ją wymazać. Jednym z wielu było zgłębianie mitologii Williama Blake'a, zbuntowanego ucznia Swedenborga. Przekonałem się, że była ona nie tyle złożona, ile skomplikowana.
Ta droga, jak i inne, okazała się daremna; wszystkie wiodły mnie do Szekspira.
Aby wypełnić oczekiwanie, doszedłem w końcu do jedynego rozwiązania: precyzyjna i niezmierzona muzyka — Bach.
PS 1924 - Już jestem człowiekiem pośród ludzi. W chwilach bezsenności jestem emerytowanym profesorem Hermannem Soergel, wertuję kartoteki i redaguję erudycyjne banały, lecz czasem o brzasku wiem, że tym, kto śni, jest ten drugi. Niekiedy zaskakują mnie drobne i ulotne wspomnienia, które być może są prawdziwe.
Macedonio Fernandez (1874—1952), pisarz i myśliciel argentyński, który miał duży wpływ na twórczość Borgesa. (Przyp. tłum)
And shake... — „Gdy z tego ciała znużonego światem /Otrząsnę jarzmo gwiazd zawistnych” („Romeo i Julia”, a. V, sc. 3, przeł. Józef Paszkowski). (Przyp. tłum.)
my way... — „wiosna /Zycia mojego prędko przeszła, prędko /Żółtym, zwarzonym pokryła się liściem” („Makbet”, a. V, sc. 3, przeł. Józef Paszkowski). (Przyp. tłum.)
Simply... — „Od dziś zaczynam żyć z tego, czym jestem” („Wszystko dobre, co kończy się dobrze”, a. IV, sc. 3, przeł. Leon Ulrich). (Przyp. tłum.)