Joseph Conrad
OCZEKIWANIE
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Soczystym czerwonym żarem płonęły frontony marmurowych pałaców skupionych jedne nad drugimi na nieurodzajnej górze, której jałowa grań odcinała się na mierzchnącym niebie widmowym i lśniącym zarysem. Nad Zatoką Genueńską zachodziło zimowe słońce. Wschodnia połać nieba poza wybrzeżem z litej skały była podobna do ciemnego szkła. Pełne morze również robiło wrażenie szkła z polewą purpury, w którym światło gasnącego dnia marudziło, jakby lgnąc do wody. Żagle nielicznych feluk, unieruchomionych gładzią, wyglądały różowo i radośnie w gęstniejącym zmroku. Dziobami wszystkie były zwrócone ku wspaniałemu miastu. Po wewnętrznej stronie mola, zakończonego okrągłą basztą, woda zdawała się czarna. Większy, prostożaglowy okręt, odpływający od miasta i zatrzymany w biegu raptownym sztilem, patrzył w czerwony krąg słońca. Bandera na nim zwisła, co sprawiało, że barw jej nie dało się odróżnić; pomimo to chudy człek w wytartej kurcie żeglarskiej i cudacznej czapce z chwastem na głowie tkwiący tu bezczynnie z ramionami zarzuconymi na komorę lufy ogromnego działa, czającego się wraz z trzema takimiż na platformie baszty, nie zdawał się mieć wątpliwości, do jakiego państwa należał okręt.
Lapidarnie, wyjmując parzygąbkę z ust, nie odwracając nawet głowy, odpowiedział na pytanie młodego cywila w długim płaszczu, w botfortach, o nonszalanckim wyrazie twarzy wyłaniającej się z fałd białego halsztuka.
— Elbijski.
Fajkę wetknął między zęby i zachowywał się nadal nietowarzysko. Elegancki młody człowiek o przyjemnej powierzchowności — był to Cosmo, syn baroneta Charlesa Lathama na Latham Hall w hrabstwie York — powtórzył cicho „Elbijski" i trwał w swym zapatrzeniu na zasztilowany okręt z jego nierozpoznawalną banderą.
Dopiero gdy słońce zapadło za wody śródziemnomorskie, a na nieruchomym okręcie ściągnięto nierozpoznawalną flagę, poruszył się i zwrócił wzrok ku przystani. Najbliżej po zachodniej stronie stał angielski okręt liniowy imponujących wymiarów, zakotwiczony w pobliżu nabrzeża. Jego wysokie maszty sterczały ponad dachy domów, a właśnie ściągnięto z masztu flagowego znak i zastąpiono go latarnią czyniącą dziwne wrażenie śród jasności zmierzchu. Zacierały się w głębi przystani sylwetki statków zgrupowanych dalej. Cosmo powiódł oczyma po kolistej platformie baszty. Nachylony nad działem człek palił fajkę obojętnie.
— Pan jesteś dozorcą tej baszty? — zapytał młodzieniec.
Zagabnięty zmierzył go ukradkowym spojrzeniem i udzielił odpowiedzi nie zmieniając pozy i odzywając się raczej do siebie:
— Teraz to nie strzeżone miejsce. Wojny skończone.
— Czy na noc zamykają wiodące do baszty drzwi? — dopytywał się Cosmo.
— Nad tym należałoby się zastanowić, zwłaszcza pan,
na przykład powinien to zrobić i inni mający zapewniony nocleg w miękkim łóżku.
Młodzieniec pochylił głowę na ramię i popatrzył na niego z półuśmiechem.
— Nie wydaje się, abyś pan o to się troszczył — rzekł. — Tedy wnoszę, że i ja nie mam po co. Póki tu pozostajesz, czuję się bezpieczny. Toć przyszedłem tu schodami za panem trop w trop.
Człowiek z fajką w zębach powstał raptownie.
— Pan przyszedłeś za mną? A po cóż, o święci pańscy!
Młody człowiek przyjął to ze śmiechem jak dobry żart.
— Ponieważ szedłeś pan przede mną. Nikogusieńko nie było widać w pobliżu mola. Zniknąłeś mi raptem. Wtedy spostrzegłem, że drzwi u stóp baszty stoją otworem i poszedłem w górę po schodach na tę platformę. I zdziwiłoby mnie bardzo, gdybym nie zastał tu pana.
Człek w dziwnej, zdobnej w chwast czapce słuchał wyjąwszy z ust fajkę.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Nikt, prócz Anglika, nie zachowałby się podobnie — wytłumaczył sobie z przelotnym wyrazem niepokoju na twarzy. — Jesteście narodem ekscentrycznym.
— Nie upatruję nic ekscentrycznego w moim postępowaniu. Po prostu chciałem wyjść za miasto. A molo nadawało się do tego równie dobrze jak każde inne miejsce. Bardzo tu przyjemnie.
Gdy tak stali w milczeniu, jeden naprzeciw drugiego, lekki powiew musnął ich policzki.
— Jestem tylko trwoniącym czas podróżnym — rzekł Cosmo ze swobodą. — Dziś z rana przybyłem w te strony. Rad jestem, że przyszło mi do głowy przejść się tu-
taj, obejrzeć sobie miasto w blaskach zachodu i przyjrzeć się okrętowi z Elby. Nie może ich być dużo. Pan zasię, przyjacielu...
— Mam tyleż prawa trwonić tu czas jak ktokolwiek z angielskich wojażerów... — wtrącił człek śpiesznie.
— Bardzo tu miło — powtórzył młody podróżny, wpatrując się w mroki ogarniające platformę baszty.
— Miło? — podchwycił rozmówca. — Owszem, być może. Ostatnim razem byłem na tej platformie mając zaledwie lat dziesięć. Krągły masywny pocisk wiercił się i grzechotał po całym jej kamiennym bruku. Czynił zdumiewająco dużo zamętu i wydawał się żywą istotą w napadzie furii.
— Masywny pocisk! — wykrzyknął Cosmo, rozglądając się po gładkich flizach, jakby szukając śladu nawiedzenia przez kulą armatnią baszty. — Skąd się tu wziął?
— Wziął się z angielskiego brygu, należącego do eskadry lorda Keitha. Stał zupełnie blisko i otworzył na nas ogień... Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Ta wasza zuchwałość! Jeden pocisk z którejś z tych kolubryn — ciągnął dalej klepiąc po wybrzuszeniu ogromnego działa tuż przy nim — wystarczyłby, żeby bryg poszedł na dno jak kamień.
— Wierzę. Ale od dawna przestała zadziwiać świat brawura naszych marynarzy — mruknął młody podróżnik.
— Dużo jest na świecie nieustraszonych, lecz łut szczęścia wart więcej od funta odwagi. Bryg odpłynął nietknięty. Tak, lepiej mieć szczęście niż odwagę. Pewniejsze ono jest od mądrości i mocniejsze od sprawiedliwości. Szczęście to wielka rzecz. Jedyna, jaką warto posiadać. A wy mieliście je zawsze. Tak, signore, nale-
żysz pan do szczęśliwej nacji, bo w przeciwnym razie nie stałbyś na tej platformie spoglądając poprzez wody w stronę tej kruszyny lądu, stanowiącej ostatnie schronienie waszego największego wroga.
Cosmo oparł się o kamienny mur w pobliżu strzelnicy, po przeciwnej stronie, której człek z fajeczką w zębach uczynił gest wieloznaczny i pompatyczny.
— Zastanawiam się, co za myśli panu przychodzą do głowy — podjął on równym beznamiętnym głosem. — A może jesteś za młody, żeby wiele się zastanawiać. Za pozwoleniem, lecz słyszałem zawsze, że z Anglikiem można mówić szczerze, a z wymowy pańskiej sądząc, nie wątpię, iż jesteś tej narodowości.
— Mogę pana zapewnić, iż w myślach jestem daleki od nienawiści... Oho! Elbijski okręt oddala się. Czy to sprawiają tylko ciemności i tak łudzą wzrok?
— W nocy bywa duszno. Więcej wiatru jest na wodzie niźli tu, gdzie stoimy; nie sądzę jednak, aby się okręt oddalił. Interesujesz się pan tym elbijskim okrętem, signore?
— Teraz urok ma wszystko, co tej wyspy dotyczy — wyznał nonszalancko wojażer. — Powiedziałeś, że jestem za młody, żeby się zastanawiać. Nie wydajesz mi się wiele starszy ode mnie. Ciekawym, jakie sam snujesz myśli.
— Myśli prostego człowieka, nieciekawe dla angielskiego lorda — odparł przygodny rozmówca z zaciętością i lekceważeniem.
— Czy uważasz pan wszystkich Anglików za lordów? — zapytał Cosmo i roześmiał się.
— Nie uważam. Sądzę z wyglądu. Przypominam sobie, jak pewien stary człowiek mówił, że jesteście narodem panów.
— Doprawdy? — wykrzyknął młody człowiek i po-
nownie zaśmiał się cicho i mile. — Przypominam sobie starego człowieka, który mówił, że jesteśmy narodem kupców.
— Nazione di mercante — powtórzył człek z wolna. — Ba, może to również prawda. Różni ludzie, różna mądrość.
— To mi nie przychodziło na myśl — rzekł Cosmo, z lekkim podskokiem sadowiąc się na omurowaniu baszty. Oparł jedną nogę na masywnej lawecie działa i zapatrzył się jasnymi oczyma w ciemnoczerwoną smugę nieba na zachodzie, pozostawioną przez rejterujące słońce na kształt cięcia zadanego cierpiącemu ciału wszechświata... — Różni ludzie, różne mądrości — powtórzył w zadumie. — Suponuję, że to tak być musi. Ludzie wiodą tak różne życie... A jakiegoż rodzaju była mądrość tego starego człowieka?
— Mądrość wielkiej równiny, nieomal płaskiej jak morze — odrzekł rozmówca młodzieńca z powagą. — Głos jego, gdym go usłyszał, zabrzmiał tak niespodziewanie jak wasz głos, signore. Właśnie otoczyły mnie cienie zapadającej nocy, gdy rzuciłem okiem ku zachodniemu skrajowi horyzontu i dostrzegłem lwa, chybiającego w skoku uciekającego daniela. Pomknęli w blask i znikli. Zupełnie jak we śnie. Kiedym się odwrócił, stał za mną stary człowiek, nie dalej niż o pół szerokości tej platformy. Na me zdumienie odpowiedział tylko uśmiechem. Długimi jego kędziorami igrał wiatr. Z pół dnia podpatrywał, mnie snadź z zagłębień gruntu i z sitowia, głowiąc się, czego szukam. Wylądowałem, żeby powałęsać się po równinie. Niekiedy miewam ochotę być sam. Mój okręt był o wiele mil od tego miejsca w załomie tego pustynnego wybrzeża, za daleko, by taki jak ja, obcy człowiek mógł do niego wrócić po nocy. Przenocowałem tedy w zagrodzie starego czło-
wieka, w chatce z trawy i trzcin, tuż przy stawku mrowiącym się od ptactwa. Obchodził się ze mną jak z synem. Gadał do świtu, a gdy słońce wzeszło, nie powróciłem na okręt. Niewiele chudoby miałem na okręcie i mało wartej, a nie było tam nikogo, kto zwracałby się do mnie: „mój synu", z tą szczególną intonacją, wiesz, co mam na myśli, signore.
— Nie wiem, ale mogę się domyślić — zabrzmiało w odpowiedzi niefrasobliwie, choć ze szczerą powagą właściwą pierwszej młodości, co wywołało uśmiech starszego mężczyzny. Na ogół twarz jego oblekała powaga. Angielski nieznajomy podjął po przerwie.
— Zdezerterowałeś pan ze swego okrętu, aby dotrzymywać towarzystwa pustelnikowi na pustyni tylko przez wzgląd, iż wzruszył cię swym głosem. Czy tak mam to rozumieć?
— Zgadłeś, signorino. Może i coś więcej w tym się kryło. Niewątpliwie jednak zdezerterowałem z okrętu.
— A gdzież to było?
— Na południowo-amerykańskim wybrzeżu — uciął niespodziewanie człowiek trzymający się po przeciwnej stronie wielkiego działa. — A teraz nadszedł czas, abyśmy się rozstali.
Lecz ani jeden, ani drugi nie ruszył się i dłuższy czas zachowywali milczenie, stając się dla siebie nawzajem podobni do cieni na tym masywie baszty, która sama także, w miarę zapadania ciemności, upodabniała się do szarego widma unoszącego się nad ciemnym nieruchomym morzem.
— Jak długo pozostałeś pan z pustelnikiem na pustyni? — spytał Cosmo. — I jak go opuściłeś?
— Signore, to on mnie opuścił. Gdy pochowałem
go, nie miałem tam nic więcej do roboty. Nauczyłem się dużo przez ten rok.
— Czego się pan nauczył, mój przyjacielu? Chciałbym to wiedzieć.
— Signore, mądrość jego nie była taka jak innych ludzi i za długo trwałoby wyjaśnianie tego tu, na tej baszcie i o tak późnej porze. Wielu rzeczy nauczyłem się. Na przykład, jak być cierpliwym... Czy nie przychodzi ci na myśl, signore, że długa nieobecność może zaniepokoić jego przyjaciół lub służących w hotelu?
— Mówię panu, że nie byłem dłużej w tym mieście niż dwie godziny i nie rozmawiałem z nikim, zanim myśmy się spotkali, prócz z ludźmi w hotelu.
— Mogą rozpocząć poszukiwania.
— Czemuż mieliby zawracać sobie głowę? Jeszcze nie jest późno. Dlaczego mieliby zwrócić uwagę na moją nieobecność?
— Dlaczego?... A dlatego po prostu, że pańska wieczerza może być gotowa o tej porze — odparł człek niecierpliwie.
— To możliwe, ale ja jeszcze nie jestem głodny — rzekł młodzieniec niedbale. — Niech sobie szukają po całym mieście, jeżeli chcą. — A potem dodał z zainteresowaniem. — Czy pan sądzisz, że przyszłoby im do głowy poszukać mnie tutaj?
— Nie. To ostatnie miejsce, jakie przyszłoby na myśl komukolwiek — mruknął jakby do siebie samego mężczyzna. Po czym znacznie podniósł głos. — Naprawdę musimy się rozstać. Dobranoc, signore.
— Dobranoc.
Człek w kurcie żeglarskiej chwilę wytrzeszczał oczy, potem zsunął gwałtownie czapkę o dziwnym chwaście na bakier.
— Nie odchodzę stąd — rzekł.
— A ja myślałem, że tak. To dlaczego życzyłeś mi pan dobrej nocy?
— Bo musimy się rozejść.
— Przypuszczalnie, prędzej czy później — przyznał Cosmo życzliwym tonem. — Chciałbym się jeszcze spotkać z panem.
— Musimy się rozstać zaraz, natychmiast, na tej baszcie.
— Dlaczego?
— Bo chcę pozostać sam — odpowiedział człek po najkrótszym zawieszeniu głosu.
— Daj pan pokój! Po cóż pan chcesz pozostać sam? Cóż pan tu możesz robić. — oponował rozweselony młodzieniec. Wreszcie dodał, jakby mu przyszła do głowy zabawna myśl. — Chyba że naprawdę parać się chcesz inkantacjami — ciągnął dalej swobodnie — i może wywoływać złego ducha. — Zamilkł. — Ba, są ludzie, wierzący w możliwość tego procederu — dorzucił drwiąco.
— Nie bardzo się mylą — zabrzmiało złowrogo w odpowiedzi. — Każdy ma diabła tuż przy sobie. Nie sprzeciwiaj się, signore, nie wywołuj go we mnie. Najlepiej, jeśli bez słowa odejdziesz stąd w pokoju.
Młody wojażer nie zmienił niedbałej pozy. Człowiek w czapce dosłyszał słowa wypowiedziane spokojnie jakby do siebie:
— Wolę pozostać tu w spokoju.
A spokój naprawdę był cudowny. Ciche ich głosy nie zdawały się płoszyć go w najmniejszej mierze. Ów spokój człowiekowi w czapce zdawał się ogromem swym i bezkresem zasięgu popierać flegmę Anglika przeciw wzbierającemu w nim samym gniewowi. Nie zdołał się opanować i ku niewygodnemu towarzyszowi posunął się z groźnym gestem, który zamarł w niezde-
cydowaniu. Zsunął jeszcze bardziej czapkę na bakier i zaczął się drapać za uchem.
— Pan należysz do ludzi, nawykłych do robienia, co się im podoba. Ale tym razem nie możesz postawić na swoim. Prosiłem pana grzecznie, abyś mnie zostawił samego na tej baszcie. Zwracałem się jak człowiek do człowieka. Jeśli jednak nie można panu przemówić do rozsądku, to ja...
Cosmo odbiwszy się dłońmi od skraju omurowania zeskoczył niemal na środek platformy i stanął na równe nogi. Mówił z najzupełniejszym spokojem.
— Rządzę się wyłącznie rozsądkiem — oświadczył. — Lecz żądanie pańskie wydaje mi się zwykłym kaprysem. Bo cóż masz tu pan do roboty? Ptactwo morskie poszło spać i ja mam równe, co i pan, prawa do wytchnienia tutaj. A przeto... — Zdawał się uderzony nagłą myślą. — Toć nie możesz miewać tu schadzek — zastanowił się z pewną sympatią.
Nieznajomy parsknął krótkim szyderczym śmiechem, co słysząc młody człowiek bąknął pod nosem rozsądnie:
— Nie. Całkiem się nie nadaje... Śród tych ponurych starych armat... — Podniósł głos. — Zostawiam panu całe miejsce wolne, tyle tylko uczynić mogę. — Cofnął się tyłem ze środka platformy i siadł tym razem na masywnej komorze sześćdziesięciofuntowego działa. — Zaczynaj pan swoje inkantacje — zwrócił się ku wysokiej mrocznej postaci trwającej chwilę bez ruchu, czym bodaj zdradzała swą bezradność. Mężczyzna milczał chwilę, po czym odezwał się poważnie:
— Bez wątpienia, signore, zdajesz sobie sprawę, iż odkąd rozpoczęliśmy dyskurs, każdej chwili miałem możność rzucić się na ciebie znienacka, kiedy siedziałeś na skraju omurowania, i strącić do stóp baszty. —
Czekał chwilę na odpowiedź i rzekł z całą powagą: — Zaprzeczysz pan może?
— Nie. Nie myślę przeczyć — padło niedbale w odpowiedzi. — Ani mi się śniło mieć się na baczności. Jednak umiem pływać.
— Czyż nie wiesz pan, że tam w dole jest obramowanie z wielkich głazów? Zginąłbyś straszną śmiercią...
A teraz, signore, czy nie zechcesz uczynić, o co proszę, i wrócić do hotelu, o wiele bezpieczniejszego miejsca od tej platformy?
— Bezpieczeństwo to niewielka pokusa, a ja ani przez chwilę nie uwierzę, abyś pan myślał o zdradzieckiej napaści na mnie.
— Racja! — padło niechętne przyznanie od strony, gdzie rysowała się wysoka widmowa postać uwieńczona zarysem dziwacznej czapki. — Racja, skoro pan tak to nazywa, w samej rzeczy nie miałem zamiaru.
— Sam przyznajesz. Wierzę, że jesteś szlachetnym człowiekiem. Jednakowoż w tej sytuacji nie widzę się w jakikolwiek sposób zobowiązany do słuchania pana.
— Pan jesteś przebiegły — wybuchnął nieznajomy gwałtownie. — Macie to we krwi. Jakże należy postępować z ludźmi pańskiego pokroju?
— Spróbuj pan odpędzić mnie — insynuował młody człowiek. Dłuższy czas nie było odpowiedzi, potem od strony wysokiej sylwetki zabrzmiało tonem namysłu:
— Bądź co bądź... jest on Anglikiem.
— Z tego względu nie mam się za niezwyciężonego — zauważył spokojnie Cosmo.
— Wiem. Walczyłem z angielskimi żołnierzami w Buenos Aires. Wyrobiłem sobie zdanie, diabłu też oddając sprawiedliwość, iż ludzie waszej narodowości nie obcują ze szpiegami, ani też miłują tyranów... Proszę
mi powiedzieć, czy to prawda, że tylko dwie godziny byłeś pan w mieście?
— Najszczersza prawda.
— A jednak wszyscy tyrani z całego świata są pańskimi sprzymierzeńcami — powiedział, idąc za biegiem swych myśli, widmowy człowiek półgłosem.
Niemniej widmowy podróżnik zastrzegł się flegmatycznie wśród zapadającej nocy:
— Pan nie wiesz, kim są moi przyjaciele.
— Nie wiem, lecz w mym mniemaniu nie patrzy na to, abyś poszedł plotkować do austriackich szpiegów lub rajcował z piemonckimi sbirri. A co dotyczy księży, którzy wszędy nos wtykają, ja...
— Nie znam we Włoszech żywej duszy — przerwał mu Cosmo.
— Ale wkrótce poznasz. Ludzie pańskiego pokroju zawierają znajomości wszędzie. Obawiam się pustej gawędy z cudzoziemcami. Czy mogę zawierzyć panu, jako Anglikowi, że nie powiesz, co tu zobaczysz?
— Możesz pan. Nie wyobrażam sobie, jakiego bezprawnego czynu zamierzasz tu dokonać. Umieram z ciekawości. Czy to możliwe, abyś naprawdę był jakimś czarodziejem? Rób swoje. Zakreślaj magiczny krąg, jeśli parasz się takim rzemiosłem, i wywołuj dusze zmarłych.
Za całą odpowiedź posłyszał ciche chrząknięcie na wpół poważne, a na poły żartobliwe. Cosmo, siedząc na komorze lufy swego działa, obserwował z wielkim zainteresowaniem ruchy człowieka, który tak gwałtownie oponował przeciw jego obecności, a teraz nie zdawał się zwracać na niego najmniejszej uwagi. Niewątpliwie nie były to ruchy maga, bo wcale nie przypominały kreślenia kręgów. Przystąpił do odmorskiej
strony baszty i zdawał się bez końca wyciągać jakieś przedmioty z górnej kieszeni swej kurty. Młody Anglik zeszedł ze swej armaty i, zamieniwszy się cały we wzrok, zbliżał się krok za krokiem, aż odskoczył z okrzykiem:
— O, nieba, chce łowić ryby... — Cosmo zaniemówił przez chwilę ze zdumienia, po czym wybuchnął głośnym okrzykiem:
— I na co ta cała pańska tajemniczość? To największy szwindel, jaki mi się...
— Przystąp bliżej, signore, ale uważaj, żebyś mi nogami nie poplątał szpagatu... Widzisz to pudełko?
Obie głowy zbliżyły się z ufnością i młody wojażer dojrzał walcowaty przedmiot, będący rzeczywiście okrągłym blaszanym pudełkiem. Towarzysz wcisnął mu je w rękę z prośbą: — Potrzymaj to, signore, chwilę. — Przy tej okazji Cosmo przekonał się, że pokrywka pudełka przylegała hermetycznie. Człek w czapce zagłębił rękę w kieszeni spodni, dobywając krzesiwko. Anglik był zaskoczony, gdy zobaczył swego tak przed tym wrogo usposobionego kompana, jak wciskał się między potężną lufę działa i kamienny mur, wychylił się przez otwór strzelnicy, aż pozostały widoczne tylko czarne jego pończochy i podeszwy ciężkich butów. Po chwili głos człowieka, przyduszony, doszedł Cosma wzdłuż grubego muru:
— Podaj mi teraz pudełko, signore.
Wciągnięty w te tajemnicze manipulacje, których sens przejrzał dostatecznie, Cosmo usłuchał bez zwłoki, zbliżywszy się do strzelnicy wysunął pudełko na całą długość ramienia, aż dotknął gotowej uchwycić je ręki człowieka, leżącego na brzuchu z głową za zrębem baszty. Ręka człowieka po omacku znalazła i porwała pudełko. Było uwiązane na szpagacie leżącym na
platformie, którego długość poczęła się zmniejszać, aż w końcu znikła całkowicie. Człowiek schowany w głębi strzelnicy leżał cicho jak mysz pod miotłą, a młody podróżny wytężał słuch wśród absolutnej ciszy, aby uchwycić najlżejszy dźwięk u stóp baszty. Nie dosłyszał jednak nic prócz słabego wybijania godziny przez zegar miejski. Poczekał jeszcze chwilę i tonem chętnego wspólnika wyszeptał w otwór:
— Ryba chwyciła?
Odpowiedź nadeszła ledwie dosłyszalnie:
— Nie, ale to akurat o tej godzinie. Zainteresowanie Cosma wzrastało. Choć fakty same
przez się nie usprawiedliwiały takiego podniecenia, wszystko to miało pozór i urok niespodziewanej przygody. Sprzyjała temu tajemnica rozgrywająca się u stóp starego miasta, piętrzącego się niczym góra rzeźb udekorowana światłami, które zaczynały pojawiać się na ciemnym kolosalnym masywie tego wyniosłego wybrzeża. Na zachodzie znikło ostatnie lśnienie. W przystani było ciemno; jedyne światło to latarnia na rufie brytyjskiego liniowca. Człowiek w strzelnicy poruszył się nieco. Cosmo zdwoił czujność, lecz pozornie nic nie zaszło. Nie było ani gwaru głosów, ani plusku, ani poruszenia gdziekolwiek dookoła baszty. Nagle człowiek w strzelnicy zaczął wijąc się wpełzać z powrotem na platformę i w parę chwil później stanął, wyprostował swą wysoką postać i znalazł się oko w oko ze swym pomocnikiem.
— Nadeszła i poszła — rzekł. — Czy słyszałeś cokolwiek, signore?
— Nic absolutnie. Musiała być widmem łodzi, boć czynisz pan aluzję do lodzi, nieprawdaż?
— Si! mam nadzieję, że ktokolwiek wypatrzyłby
ją z brzegu, musiałby ją wziąć za widmo. Ów angielski okręt wojenny po nocy wysyła patrolujące łodzie. Nie po to jednak, by śledziły widma.
— Oczywiście! Widma nie wchodzą w rachubę. Cóż może być bardziej bez znaczenia od widma łodzi?
— Pan należy do trzeźwo myślących, signore. O duchy frasują się nieoświeceni, jednak kto wie? To śmieszne bodaj mówić o widmie łodzi, rzeczy z nieożywionej materii. Czyż widmo nie należy do dziedziny ducha, nie jest duszą ludzką, którą żal albo miłość, zgryzota albo słabość pozbawiają spokoju? Tak przedstawiają tę rzecz klechdy, jakie się słyszy. Ale stary pustelnik z równiny, o którym mówiłem, zapewniał mnie, że umarli zbyt są radzi, że skończyli z życiem, żeby czynić zamęt na ziemi.
— Ach! Ten pański pustelnik! — zakrzyknął Cosmo z chłopięcym zdumieniem. — Supanuję, że byłoby bezcelowe pytać się pana, w czym panu dopomogłem.
— W drobnej szmuglerskiej aferze, signore. Niewątpliwie, signore, w Anglii są komory celne, a przeto muszą być i szmuglerzy.
— Słyszałem o nich oczywiście. Ale gotowym się założyć, iż nie ma takiego, który byłby do pana podobny. Ani też uwierzę, iż szmuglują tak małe paczki jak ta, którą spuściłeś do widmowej łodzi. Naturalnie widziałeś łódź. Była.
— Ktoś przeciął sznurek, signore, jak sam pan widzisz. Proszę popatrzeć, tu mamy cały szpagat prócz małego kawałka. Mógł to uczynić pływak w ciemnej wodzie. Człowiek mający duszę, zdolny ujść za widmo... Nazwijmy go widmem, signore.
— Dobrze, nazwijmy — odrzekł młodzieniec beztrosko. — Jutro, gdy się obudzę, wszystko z pewnością wy-
da mi się snem. Nawet w tej chwili mam ochotę się uszczypnąć.
— A to po co, na Boga?
— Tak mówi się u nas w kraju. Niechybnie wyda mi się wszystko snem. Pan, jego pustelnik, nasz dyskurs, a i sama ta baszta.
— Powiedziałbym „doskonale", gdyby nie to, że większość ludzi lubi opowiadać swoje sny. Nie, signore, raczej niech to będzie dla pana bardziej błahe od opowiastki o duchach, o tych duchach, w które nie wierzysz. Narzuciłeś mi się pan, jak byś był gospodarzem tego miejsca, a ja żywię dla pana przyjazne uczucia.
— Nie prosiłem o pańską przyjaźń — odparł młody wojażer tak otwarcie i bez wszelkiej obraźliwej intencji, że jego rozmówca uznał to za zwykłe stwierdzenie faktu.
— Oczywiście, że nie, a choć jestem przybyszem i obcym w mym własnym rodzinnym mieście, upewniam pana, że lepiej we mnie mieć przyjaciela niźli wroga. A najlepsze ze wszystkiego, co możesz zrobić, to zapomnieć wszystko o mnie. Byłoby to także najszlachetniej z pańskiej strony.
— Naprawdę? — odrzekł Cosmo współczująco. — Jak możesz się pan spodziewać, że zapomnę o najniezwyklejszym wydarzeniu w całym moim życiu?
— W całym życiu? Hm. Masz pan jeszcze całe życie przed sobą, signorino.
— Och, ależ to przygoda!
— Do tego piję właśnie. Czeka pana tyle cudownych przygód, signorino, że prędko tę przygodę zapomnisz. Więc czemu nie od razu?
— Nie, mój przyjacielu, nie wydajesz mi się pan osobą, którą łatwo zapomnieć.
— Ja... Boże uchowaj... Dobranoc, signore.
Zaledwie te słowa padły z jego ust, a już w paru skokach przebył platformę, dał nurka w czarne prostokątne wyjście po odlądowej stronie i zbiegł po schodach tak lekkim krokiem, że i najsłabszy odgłos nie doszedł z dołu. Cosmo zszedł, ślimakiem schodów, lecz stąpając ostrożnie w gęstych ciemnościach. Drzwi u dołu stały otworem i wyszedł na pustą keję. Nie dostrzegł tam nic podobnego do czmychającego cienia. Na samym skraju wybrzeża mętne światło ćmiło przez otwarte drzwi małego i niskiego budynku o trzech arkadach. Był to rodzaj odwachu, bo stał tam na warcie szyldwach, bodaj że austriacki żołnierz w białym mundurze. Ale obowiązkiem jego musiało być dawanie baczenia na schodki wiodące z przystani do odwachu, bo pozwolił młodemu podróżnemu przejść, jakby go wcale nie spostrzegł. Na długiej kei zapanowała najzupełniejsza noc. Tu i ówdzie mdła latarnia uliczna rzucała słabe blaski na nierówne flizy, po których młody wojażer szedł sprężyście, zdając się nie tykać ich stopą. Był pod przyjemnym wrażeniem, że coś niezwykłego mu się wydarzyło, i to przyśpieszało jego ruchy. Czuł się również bardzo głodny i śpieszył do swego hotelu, by najpierw zjeść obiad, a potem przemyśleć gruntownie przygodę, w tym głębokim przekonaniu, że należała ona zarówno do podniecających, jak i niezrozumiałych.
II
Cosmo Latham miał wrodzony dar orientacji w obcym otoczeniu, wprost bezcenny dla oficera kawalerii; rzadko ten dar był mu przydatny nawet w ostatniej kampanii na półwyspie, w ciągu tych paru miesięcy, kiedy to był kornetem w armii Wellingtona. Niewiele miał okazji do przejawiania daru orientacji jako subaltern i nowo zaciężny. Jednak tej nocy przydał mu się bardzo w wędrówce do hotelu po zupełnie obcym mieście. Szedł we właściwym kierunku bez zwracania zbytnio uwagi, którędy idzie. Miał bowiem zaprzątniętą głowę myślami o umiłowanym rodzinnym gnieździe, którego każdy kamień, każde drzewo wyrysowywało mu się przed oczyma. Myślał o pozostałych tam, których również kochał, a każdą z tych osób inaczej, o ojcu, sir Charlesie, o siostrze Henrietcie.
Jeszcze przed Wielką Rebelią dziedzicznym gniazdem Lathamów było Latham Hall, duży budynek o licznych przybudówkach, wielostylowy, oskrzydlony romantycznym parkiem i z rozległym widokiem na yorkshireskie wzgórze. Życiowej mądrości Lathama z owego okresu należy przypisać, że majątek nie uległ konfiskacie. Snadź ów Latham zręcznie unikał narażania się wysoko postawionym i wpływowym osobistościom. Nie odznaczali się
jednak tą zaletą późniejsi Lathamowie wraz z sir Charlesem, ojcem Cosma.
Nieprzeciętna indywidualność sir Charlesa dla sąsiadów z okolicy pozostała zakrytą kartą. Przeciwne losy sprawiły, że wskutek idiosynkrazji własnego ojca spędził on wczesną młodość w głuszy hrabstwa York, w otoczeniu nie sprzyjającym jego gustom, choć był przez naturę hojnie obdarzony silnym intelektem, żywą wyobraźnią i talentami towarzyskimi. Potem czas pewien służył w gwardii, jednak po krótkim czasie wystąpił z armii i wyruszył w długotrwałe wojaże po Francji i Włoszech. Podówczas, przed samą Rewolucją, chevalier Latham cieszył się wielkim powodzeniem w paryskich i wersalskich kołach towarzyskich, obracając się wśród najwybitniejszych osobistości, a to nie tyle dzięki błyskotliwości umysłu, co sile swego charakteru i szerokości horyzontów. Nagle wymknął się jednak przyjaciołom, wyrzekł sukcesów i udał do Włoch. Tam wśród osiadłych we Florencji Anglików poznał dwie panny Aston, a z tego czy innego względu stał się ulubieńcem ich owdowiałej matki. Niemniej, w parę miesięcy potem zdecydował się nagle na powrót do kraju. Całą noc do świtu spędził bezsennie, krążąc po wspaniałych komnatach swego florenckiego apartamentu, toczył srogą walkę z sobą samym. W rezultacie postanowił drogą morską wracać do kraju. Było to najłatwiejszym sposobem ominięcia z dala Paryża. Doszła go niedawno wieść, że urodziła się córeczka markizostwu d'Armiand, najlepszym z przyjaciół, jakach pozyskał sobie w świetnej sosjecie Francji. W Livorno, w przeddzień zaokrętowania zmagał się z sobą w nowym przystępie rozterki. Podczas długiej podróży morskiej, nim zstąpił na ojczyste brzegi, zaniechał myśli udania
się na północ i zakopania w rodzinnych pieleszach. Pozostał w Londynie pogardliwy i rozpróżniaczony i, acz niechętnie, wciągnął się w tryb życia światowca, aż powracający z Włoch znajomy przywiózł mu wiadomości. Miss Aston wychodziła za toskańskiego szlachcica w dojrzałych leciech, a wedle krążących we Florencji dziwnych plotek, jeśli młodsza jej siostra, miss Molly Aston, dała kosza dwóm po kolei konkurentom, to dlatego, że uważała się w jakiś sposób za zaręczoną z nim, Charlesem Lathamem.
Może dręczony wyrzutami sumienia, a może w przystępie oburzenia, sir Charles impulsywnie udał się w podróż do Włoch przez południową Francję. Długa to była droga. Z początku był zdumiony, zmieszany i zły, lecz w podróży, nim dotarł do jej celu, miał czas na zastanowienie się nad splotem okoliczności, grożących wytworzeniem absurdalnej i wstrętnej sytuacji. Powiedział sobie, że przez poślubienie Molly Aston da się uniknąć mnóstwa rozmaitych kłopotów. Tak też postąpił, zyskując sobie szacunek rozsądnych ludzi, i po dwóch latach spędzonych za granicą wrócił do kraju, aby zamknąć się w rodzinnej siedzibie, z której otwierał się widok na rozległy i romantyczny krajobraz, dla niego jeden z najpiękniejszych w świecie.
Molly Aston odznaczała się urodą służącą w swoim czasie za natchnienie paru wędrownym poetom i co najmniej jednemu włoskiemu rzeźbiarzowi, lecz Cosmo, w miarę podrastania, zdawał sobie sprawę, że w rodzinnym życiu była zerem. Szczytem jej samowoli było nadane mu imię. Postawiła na swoim, nazwano go Cosmo, ponieważ w dalekiej przeszłości Astonowie zaliczali do swych prababek florentynkę, spokrewnioną rzekomo z Medyceuszami. Cosmo miał cerę jasną i nic nie wziął po matce prócz imienia. Henrietta była w ty-
pie południowych piękności. Lady Latham wcześnie odumarła swoje dzieci. Za życia zdobiła Latham Hall na podobieństwo posągu. Jako pani domu ograniczała się do dysponowania obiadu. Z drobiazgowym zamiłowaniem do porządku i niezwykłą przeciętnością umysłu łączyła silny temperament, toteż gdyby mając lat osiemnaście nie zakochała się na zabój w mężczyźnie, za którego wyszła, gustowałaby pewnie w towarzyskim życiu, rozrywkach, może i hulankach. Lecz jedyną jej rozrywką i hulanką było wypisywanie długich listów do rozsianych po całym świecie niezliczonych przyjaciół i krewnych, widywanych po zamążpójściu bardzo rzadko. Nigdy się nie skarżyła. Jej skryty strach przed powzięciem jakiejkolwiek decyzji i zatajony żar temperamentu znalazły wyraz w zupełnym poddaniu się woli sir Charlesa. Nigdy nie zdobyłaby się na poproszenie o konie do wyjazdu z wizytą w sąsiedztwo, gdy jednak mąż napomknął: „Zdaje się, moja pani, że byłoby dobrze, gdybyś tych a tych odwiedziła", ożywiała się natychmiast, odpowiadała ochoczo: „Niewątpliwie, sir Charles", i biegła wystroić się wspaniale — kto wie, czy nie dzięki owej kropli krwi Medyceuszów — ale i bardzo gustownie.
Z czasem sir Charles postarzał się niewspółmiernie do swych lat, a nawet zaczął przybierać na tuszy, lecz każdy musiał przyznać, że swego czasu był bardzo przystojny, co tłumaczyło zadurzenie się w nim żony. W polityce był bardziej stronnikiem Mr. Pitta niźli szczerym torysem. Kochał swój kraj, wierzył w jego wielkość, w jego wyższość moralną, jego potęgę niezwyciężoną. Nic nie zdołało zachwiać go w wierności wszelkim przesądom narodowym. Nie sprzyjał potentatom i zwykłej arystokracji, gardził eleganckim światem i nie chciał mieć nic wspólnego z „parweniuszami" jakiegokolwiek
rodzaju. Nie będąc dobrodusznym był jednak z natury uprzejmy i gościnny. Wrodzona jego szlachetność była tak dobrze znana, że nikt się nie zdziwił, gdy w swym yorkshireskim majątku zaofiarował schronienie rodzinie francuskich emigranitów, marktiizostwu d' Armand z ich małą córeczką, Adelą. Przybyli oni do Anglii, ogołoceni niemal ze wszystkiego, z dwojgiem służących, dzielących z nimi niebezpieczeństwa i trudy ucieczki przed ekscesami rewolucji.
Spokoju strojnej, leniwej i zgodnej lady Latham nie zakłócił bynajmniej pobyt tych osób w Latham Hall; miał być tymczasowy, a przeciągnął się całe lata. Czyż ongi d'Armandowie nie byli przyjaciółmi od serca sir Charlesa we Francji? Lady Latham nie była ciekawa. Zrobiło na niej pewne wrażenie, że markiza była córką chrzestną królowej neapolitańskiej. Reszta nie sprawiała jej kłopotu; było tylko więcej służby w dworskiej oficynie, więcej osób przy stole i w salonie, gdzie spędzano wieczory.
Osłonięta abażurem lampa z reflektorem, wisząca wysoko na jednej ze ścian, rzucała mocne światło na sportretowanego do pół figury jednego z Lathamów, a zwłaszcza na jego żółty jedwabny kaftan. Ten Latham był rumiany, w stroju z białego kamlotu, a postacią niewiele różniłby się od swego własnego stangreta, gdyby nie zadawały temu kłam wrażliwe jego usta. Prócz tej kolorystycznej plamy obszerny salon z oknami na taras — sir Charles zwykł z niego podziwiać zachody słońca — był mroczny i robił wrażenie olbrzymiego, co sprawiało, że obecni w nim, nawet sam sir Charles, nabierali cech niezmaterializowanych cieni, a wypowiedziane przez nich słowa zdawały się przybierać wielkie, pozbawione jasności przestrzenie.
Z jednej strony kominka z włoskich marmurów —
stanowił nowy nabytek według projektu samego sir Charlesa — skrzyła się obfita biżuteria lady Latham, a cała jej leżąca na sofie osoba tchnęła spoczynkiem. Naprzeciw niej, na stylowej kuszetce zwykła leżeć markiza z szaleni lady Latham narzuconym na nogi. D'Armandowie w ucieczce przed terrorem ledwie uszli z życiem, a poza tym z niczym. Samo życie markizy w tym czasie było bardzo zagrożone.
Sir Charles bodaj zdawał sobie z tego sprawę bardziej od jej męża, markiza. Została w pamięci sir Charlesa jako nie mająca sobie równej w kapryśnych zmianach od wesołości do zadumy, czarująca, czynna, fascynująca, najinteligentniejsza i najpiękniejsza z dam francuskiego dworu. Czysty jej, ale słaby głos, docierając do niego poprzez długość salonu, miał patetyczną wymowę, a w tonie jego odpowiedzi dźwięczały wspomnienia głębokiego uczucia i szacunek należny wielkiej niedoli. Od czasu do czasu lady Latham rzucała trzeźwą uwagę, na co sir Charles odpowiadał z wyszukaną uprzejmością, ale nieco oschle, myśląc sobie, że w ustach tej kobiety nawet Modlitwa Pańska brzmiałaby prozaicznie. Następowały dłuższe przerwy w konwersacji i każde z nich podążało za biegiem swych myśli, tak pogmatwanych i niespokojnych jak zaczynający się od skraju tarasu, gdzie pięknie zachodziło słońce, świat mórz i lądów, w którym ścierały się i walczyły narody w najburzliwszym bodaj okresie historii.
Z głębi włoskiego kominka padały blaski płonących angielskich polan na Adelę d'Armand, przesiadującą spokojnie na niskim stołeczku przy kuszetce swej matki. Jej jasne włosy, cera i ciemnoniebieskie oczy stanowiły żywy kontrast ze smagłą urodą Henrietty Latham, ciemnej szatynki z błyszczącymi raczej inteligencją niż uczuciem orzechowymi oczyma. Od czasu do czasu mała
Francuzka odwracała głowę, spoglądając na sir Charlesa, do którego w tym zaciszu przywiązała się jak córka.
Podówczas Adela d'Armand rzadko widywała swego ojca. Markiz przeważnie bywał poza domem. Częste jego wyjazdy były ofiarą złożoną dla sprawy książąt, oceniających to niewątpliwie, lecz uważających poświęcenie się jednego z d'Armandów za zupełnie naturalne. Darzyli go swą łaską obarczając dalekimi i niebezpiecznymi misjami do północno-niemieckich i północno-włoskich dworów. Przy powszechnym rozpadzie dawnego ustroju misje te były daremne, gdyż nikt jeszcze intrygami i układami nie powstrzymał lawiny. Jednak markiz nie zdawał sobie w pełni sprawy z tej bezwzględnej prawdy, bo entuzjazm stwarza nadzieje i nimi się żywi. Z całą powagą przyjmował instrukcje na te szaleńcze wyprawy i wyruszał niezwłocznie, wpadając jak po ogień do Latham Hali, aby uścisnąć cierpiącą żonę i cichą swą córkę oraz gruntownie przedyskutować sprawę ze swym nieporównanym angielskim przyjacielem, przed którym nie ukrywał najtajniejszych myśli czy nadziei. Zarówno jedne, jak i drugie znajdowały zrozumienie u sir Charlesa, myśli bowiem były trzeźwe i wolne od absurdalnych iluzji wszystkich wygnańców, czym przemawiały do światłego jego umysłu i do tajonej wzgardy, jaką żywił względem wszystkich arystokratów — nadzieje zaś markiza wypływały z mocnego przekonania, iż Anglia jest niezłomna i konserwatywna, co sir Charles miał za najnaturalniejszą rzecz w świecie.
Godzinę lub dwie spacerowali po chłodnym, tchnącym wilgocią szpalerze laurowym. Okazały sir Charles utykając niczym kaleki syn samego Jowisza, a markiz przystosowując krok do niego, z marsem na czole, zgarbiony, w wysiłku mówienia miarowo i płynnie. Sir Charles wyrażał światłe swe myśli krótkimi zdaniami,
nacechowanymi wzgardą dla ślepych poczynań ludzkich i krótkowzroczności, lecz i niezachwianą wiarą w lepszą przyszłość.
Został zawarty traktat w Amiens i reprezentujący wygnaną dynastię w Anglii hrabia d'Artois wyraził życzenie, aby d'Armand stale był przy jego osobie. Markiza i Adela opuściły Latham Hall i udały się do Londynu na zmienne koleje losu i ubóstwo będące udziałem niemal wszystkich, ogołoconych do cna emigrantów. Był to cięższy od wszelkich innych dowód poświęcenia dla monarchii. Gnieździli się w brudnym domu z żółtej cegły, w którym do ich czteropokojowego mieszkania wiodły bardzo wąskie i strome schody. Sług mieli dwoje. Pokojówka ich była ciemnoskórą Mulatką, sprowadzoną dzieckiem przez ciotkę markizy jeszcze za monarchii z Indii Zachodnich, a służącym ich — człek nieokreślonej narodowości, zwany Bernardem. Ongi pieczeniarz w rezydencji wiejskiej d'Armandów, nie opuścił on rodziny, towarzysząc jej w ucieczce i tułaczce, nim znalazła schronienie w Anglii, a wykazał w potrzebie niespodziewane zdolności jako factotum. Pobyt w Latham Hall znudził go niewymownie. Nie mógł znieść regularnego trybu życia, jaki się tam wiodło. Do melancholii doprowadzały go stałe godziny obfitych posiłków. Po przeprowadzce do Londynu ożywił się bardzo, bo znalazł tam dużo do roboty i codzienne okazje do przejawiania swych różnorodnych uzdolnień. Z rana wyruszał na targ, odkurzał pokój, który zwał salonem, kucharzył, w czym służyły mu za natchnienie szerokie, od ucha do ucha, uśmiechy błyskającej białymi zębami miss Aglae, Murzynki, w której bardzo gustował. Południową porą po ukończeniu powierzchownego sprzątania cicho, mimo swoich ciężkich butów z kwadratowymi czubkami, wchodził do pokoju markizy i pewnie,
ceremonialnie, z niebywałym szacunkiem przenosił ją na otomanę. Aglae szła za nim z poduszką, pledem i solami trzeźwiącymi, zachowując sztuczną powagę. Dodawała mu bodźca jej obecność oraz pewność, że po ułożeniu markizy na otomanie zostanie nagrodzony błyskiem białych zębów czarnej pokojówki. Później mademoiselle Adela, piękność jasnowłosa, udawała się z wizytami, a krok w krok -towarzyszyła jej Aglae niczym noc następująca po dniu; Bernard zwykł patrzeć w ślad za schodzącymi w nadziei, iż Aglae podniesie ku niemu ruchliwe swe oczy, ożywiające ciemnobrązową twarz. Resztę popołudnia miał tym spojrzeniem opromienioną. Wieczorami należało do jego funkcji anonsowanie gości, pnących się mozolnie po schodach. Nosili znakomite nazwiska Francji, a przybywali pieszo po błocie lub w kurzu nędznych uliczek, aby wypełnić słabo oświetlony pokój, stanowiący salon markizy d'Armand. Do pełnienia tej funkcji wciągał białe pończochy, prane co drugi dzień przez miss Aglae, a potężne swe bary wciskał w bardzo ciasny i wytarty zielony kaftan z dużymi metalowymi guzikami. Miss Aglae zawsze znalazła parę wolnych chwil, żeby się przyjrzeć, czy liberia dobrze na nim leży, i wyszczotkować ją. Były to rozkoszne chwile. Z zapartym tchem, wyprostowany, w błogiej satysfakcji obracał się na wszystkie strony, jak mu szeptem nakazywała egzotyczna bogdanka. Później przesiadywał na krzesełku pod zamkniętymi drzwiami, łowiąc uchem stłumiony gwar konwersacji, prowadzonej głosami o modulacji bez zarzutu; a kiedy goście zaczynali się rozchodzić, przyświecał im łojówką tkwiącą w małym świeczniku sponad poręczy podestu. Kiedy już sprostał wszystkim obowiązkom, rozkładał sobie legowisko na podłodze w wąskim korytarzu, dzielącym pokoje mieszkalne od dużej ko-
mórki, gdzie miss Aglae odpoczywała po trudach dnia. Leżąc pod dwoma cienkimi kocami i paląc w postawionym na podłodze świeczniku łojówkę, drzemał, póki miss Aglae nie wysunęła owiązanej znoszonym czerwonym fularem głowy — i tylko głowy — przez szparę w drzwiach uchylonych, aby szeptem uciąć z nim pogawędkę. Była to pora, gdy tych dwoje służby wymieniało poglądy i dzieliło się myślami i obserwacjami. Czarna pokojówka była przebieglejsza od białego famulusa. Obsługując dwie damy miała więcej sposobności zobaczenia czegoś lub usłyszenia niż jej wielbiciel. Gwarzyli o widocznym pogorszeniu się zdrowia markizy nie ze współczuciem, a po prostu jako o symptomach sytuacji, o trybie życia markiza, stającego się domatorem, prawie już nie wyjeżdżającego. Co dzień wychodził, lecz nie wyruszał już w tygodnie i miesiące trwające wojaże, jak to przedtem bywało. Dobiegły kresu te nagłe i tajemnicze misje, opłacane z własnej kieszeni przez angielskiego baroneta, yorkshireskiego odludka. Wysłanie markiza d'Armand w charakterze zwykłego szpiega było nie do pomyślenia, a w świecie cywilizowanym nie znalazłoby się dworu, ważącego się potajemnie czy jawnie przyjąć emisariusza zdetronizowanej dynastii. W te sprawy pokrótce wtajemniczył Aglae Bernard umiejący czytać. Wszyscy wielcy tego świata byli w strachu przed Bonapartem. Wszystkich generałów przejmował on drżeniem. Miss Aglae miała go za czarodzieja. Bernard z innego punktu widzenia zapatrywał się na wielkość Napoleona. Polegała wyłącznie na potędze blagi. I pewnego razu po krótkim wahaniu Bernard wybuchnął:
— Czy mam pannie powiedzieć prawdę o nim, miss Aglae? — W mętnym świetle łojówki spostrzegł, że po-
takuje parokrotnym kiwnięciem owiązanej czarnej głowy, wychylonej ze szpary we drzwiach. — A więc — Bernard powtórnie zdobył się na wielki wysiłek — on jest bez znaczenia.
Miss Aglae z trudem powstrzymywała się od głośnego wybuchu śmiechu, tak jak zwykła wyrażać swe proste reakcje. Słyszała przecie i panów wypowiadających się podobnie o Bonapartem, lecz przyszła jej nagle na myśl miss Adela i westchnęła.
— Zdaje się jednak, że położył łapę na całym świecie. Jakiego rodzaju to człowiek? Pan go widział?
Bernard widział tego osobnika. Upewnił miss Aglae, że to mizerak w długich butach i z gładkimi włosami zwisającymi wzdłuż żółtych policzków. Mógłby go złamać jak słomkę, gdyby go tylko dostał w ręce.
Biorąc to zapewnienie dosłownie czarna pokojówka zaproponowała, aby wyruszył i dokonał tego.
— Ruszyłbym natychmiast w drogę — rzekł wierny adorator — gdybym jednak to zrobił, nigdy już panny nie zobaczyłbym. Ma on przy sobie zawsze sto tysięcy ludzi.
Zaczynająca się już uśmiechać miss Aglae zareagowała tak bolesnym westchnieniem, że Bernard zapewnił ją, że nadejdzie dzień, o tak, przyjdzie dzień, kiedy każdy dojdzie do swego. Aglae była skłonna wierzyć temu proroctwu. Tymczasem jednak był kłopot z miss Adelą. Kochanej panience czas wyjść za mąż, a wszyscy są tak strasznie biedni. Płomyk łojówki chwiał się w przeciągu na korytarzu przy sienniku, służącym Bernardowi za łoże, rzucał pląsające cienie jego głowy w szlafmycy wysoko na ścianę. W mętnym tym blasku twarz Bernarda przybrała wyraz sentymentalny. Bąknął coś o miłości i że zwycięża ona wszystkie przeszkody.
— Bardzo głupi z pana człowiek, monsieur Bernard.
Miłość! Cóż pan za banialuki plecie? Za miłość nie kupi pan ryb na obiad. — I z nagłą troską zapytała: — Czy ma pan pieniądze na jutrzejsze zakupy na targu? — Bernard miał je. Niedużo. Ale miał trochę pieniędzy. — To niech pan wcześnie wyjdzie i kupi ryb na obiad. Tak kazała madame la marquise. To łatwiej, niż zabić cesarza — ciągnęła sarkastycznie. — I niech pan pamięta nie dać się zanadto oszukać grubej przekupce na Billingsgate — dodała z godnością, cofając głowę i zamykając drzwi do swej ciemnej komórki.
W miesiąc potem, siedząc na swym sienniku z oczyma utkwionymi w drzwiach wiodących do kredensu, Bernard zaczynał już przypuszczać, że czymś obraził Aglae i gawęda o północy go ominie, gdy drzwi się otworzyły i czarna głowa ukazała się w zwykły sposób. Lecz była nisko spuszczona. Białka oczu Mulatki lśniły, zalane łzami. Długo się nie odzywała. Bernard był strasznie zaniepokojony. Czekał w napięciu, by oznajmiła szeptem, co się stało złego. Z minutę trwało milczenie. Bernard głowił się, o co chodzi, aż wreszcie oświadczyła, że „och" nie podobają się jej wizyty dżentelmenów „w zbyt szamerowanych frakach".
Bernard z ulgą, lecz wciąż nic nie rozumiejąc, wziął świecznik z podłogi i podniósł go, tak aby światło padło na twarz dziewczyny.
— Cóż to za powód do płaczu? — spytał. Ze zdumieniem spostrzegł łzy błyszczące na ciemnych policzkach Aglae. Sam był głęboko wzruszony i współczujący do łez niemal, gdyż twarz afrykańska jest bardziej wymowna w smutku niż twarze ludzi innej rasy.
— Jest pan ślepy! Nic pan nie rozumie, Bernardzie. Stoisz pan u drzwi jak bałwan. Jesteś zupełnie do niczego.
Obruszyłby się na taką niesprawiedliwość, gdyby nie
miał niezłomnej wiary w swe zalety. A przy tym biło w oczy, że Aglae jest całkowicie wyprowadzona z równowagi. Co się tyczy człowieka w zbyt szamerowanym fraku, to przypomniał sobie, że naprawdę ubrany był wspaniale. Pierwszą wizytę złożył w asyście angielskiego dżentelmena, przyjaciela rodziny, i kontynuował dalsze wizyty zawsze z nim razem. Było faktem, że nigdy jeszcze nie przyszedł sam. Państwo byli z nim na obiedzie onegdaj zaledwie, o czym Bernard wiedział, gdyż kazano mu sprowadzić wynajęty ekwipaż i podać adres, już nie mówiąc o tym, że powierzono mu z całym zaufaniem markizę i zniósł ją ze schodów, a za powrotem z proszonego obiadu wniósł do mieszkania. Nie upatrywał nic złego w człowieku, z którym państwo zasiadali do obiadu. A przy tym była na obiedzie i markiza; pani, która, figuralnie mówiąc, nigdzie nie wychodziła.
— Czegóż się on dopuścił? — pytał z bijącym w oczy przejęciem. — Nigdy panny nie widziałem tak przygnębionej, miss Aglae.
— Ja przygnębiona? Pewnie, że jestem. Boję się, że on chce porwać miss Adelę, biedaczkę.
Wierny Bernard był oszołomiony. — Niechby popróbował — rzucił wojowniczo. — W korytarzu mam pod ręką porządną lagę. — Przerwał mu wzgardliwy okrzyk pokojówki. — Aha! — ozwał się innym tonem. — On chce się z nią ożenić. Cóż w tym złego?
— Och! Głupiec z pana! — chlipnęła Aglae. — Czyż pan nie widzi, że ma dwa razy, dwa i pół razy tyle lat co madiemodselle Adela.
Bernard rozmyślał w milczeniu.
— Postawny mężczyzna — zauważył wreszcie. — Czy panna wie o nim coś więcej?
— Ma furę pieniędzy — załkała Aglae.
— Widzi mi się, że rodzice będą mieli tu dużo do powiedzenia — rzekł Bernard po krótkim namyśle. — A jeżeli mademoiselle Adela sama...
Lecz Aglae ze szlochem szepnęła, jak rzeczy stoją.
— To się już stało, Bernardzie, to się już stało.
Bernard wytrzeszczył oczy na dziewczynę jak w transie. W umyśle jego powstało skojarzenie z mnóstwem pieniędzy, jakie mieć będzie idąc na targ.
— Widzi mi się, że mademodselle Adela może kochać takiego, jak on, człowieka. Czemuż by nie?
— On ma dużo pięknych stroi rzeczywiście — zasycza. ła Aglae z wściekłością. Potem upadła kompletnie na duchu; była w rozpaczy. — Och, Bernardzie, nasi państwo to biedni ludzie, wyczytałam to im z twarzy dziś rano, gdy podawałam śniadanie. Myślałam, że wybuchnę płaczem, gdy podawałam talerz panu markizowi. Nie śmiałam podnieść na nikogo oczu.
— A mademoiselle? — zapytał niespokojnym szeptem.
— Przykro było patrzeć i na nią — ciągnęła trwożnie. — Cała w pąsach. Myśli, że to wspaniale i szlachetnie z jej strony, wszystkich wzbogaci. Ona nie zdaje sobie sprawy. Jest za młoda. Czemu nie płaczesz ze mną, ty bardzo głupi człowieku?
III
We właściwym czasie zostało zawarte małżeństwo potępione przez kolorową pokojówkę. Stronę majątkową tego związku uregulowano intercyzą wyróżnioną zaszczytnie podpisami księcia krwi i dwóch innych arystokratów najwyższego rodu. Francuska kolonia w Londynie powstrzymała się od jawnych komentarzy. Łaskawe ustosunkowanie się do oblubieńca jego wysokości księcia de Berry uniemożliwiało wszelką krytykę na szczytach emigracji. W kołach nieco mniej nobliwych wzruszano tylko ukradkiem ramionami lub wymieniano znaczące spojrzenia, chyba że ktoś ozwał się czasem z dwuznacznym sarkazmem, co można było przypisać zazdrości lub innym względom. Wśród córek emigrantów niejedna w głębi serca miała Adelę d'Armand za bardzo uprzywilejowaną dziewczynę. Wspaniałość przyjęć, wydanych dla londyńskiej socjety przez młodożeńców po powrocie z podróży poślubnej, nie pozostawiała wątpliwości, że człowiek, któremu Aglae zarzucała „zbyt wyszamerowany frak", był to prawdziwy bogacz. Zaczęły również krążyć pogłoski o jego dziwactwach i ekscentrycznych fanaberiach, nie tolerowanych w najlepszym towarzystwie, zwłaszcza tyczyło się to osobistości o wątpliwej pozycji społecznej i niedaw-
no zdobytym majątku. Lecz zgorzkniałe i nieprzejednane szczątki emigracyjnej arystokracji nie darzyly Adeli d'Armand sympatią. Powinna była czekać na restaurację monarchii i, jedno z dwojga, albo wyjść za mąż w swojej sferze, albo wstąpić do klasztoru dla dam z towarzystwa. Te klasztory bowiem zostaną wkrótce przywrócone.
Markiz przed ogłoszeniem zaręczyn córki napisał do swego przyjaciela, sir Charlesa, uprzedzając go o bliskim jej zamążpójściu tak dobranymi słowy, że wymagały tylko krótkiego grzecznościowego powinszowania. Niewiele, prócz nazwiska, zakomunikował o swym zięciu. Nosiła je, oświadczył, dawno zubożała piemoncka rodzina o dobrych francuskich parantelach zadzierzgniętych za czasów, zanim poszła poniekąd w zapomnienie, lecz — zaznaczył markiz — obustronnie uznanych. To rodzina de Montevesso. Markiz, i owszem, przyznawał, że świat nie słyszał o niej od przeszło wieku. Przyszły mąż córki na imię ma Helion — hrabia Helion de Montevesso. Król Sardynii, nieszczęśliwy monarcha, przed samym swym wygnaniem przez armie republikańskiej Francji, nadał mu ten tytuł w nagrodę za usługi oddane w krytycznym momencie, lecz bardzo istotne — markiz to przyznawał — choć finansowej natury. W dalszym ciągu pisał, że hrabia Helion w bardzo młodym wieku opuścił rodzinne strony i w wędrówce po wielu krajach zgromadził wielki majątek osobisty, szczęśliwie zainwestowany w taki sposób, że go zachował mimo rewolucji i klęsk społecznych zarówno we Francji, jak i Włoszech. Fakt faktem, iż fortuny swej nie zdobył w Europie, lecz gdzieś w zamorskich krajach. List markiza nadszedł do Latham Hall wieczorem dnia jesiennego.
Młodziutka miss Latham, siedząc przy hafciarskim
bębenku, wpatrywała się przez całą długość salonu w ojca, czytającego list pod lampą u stóp portretu Lathama w żółtym jedwabnym kaftanie. Sir Charles uniósł brwi, które z latami stały się krzaczaste z niejaką ujmą dla jego urody. Miss Latham bardzo była zaniepokojona grą fizjonomii ojca. Zaraz po rozwinięciu z szelestem pisma powiedział Henrietcie, że jej dorosła przyjaciółka. Adela d'Armand — o cztery lata starsza od niej — ma wyjść za mąż. Henriettę wieść ta zelektryzowała od razu, choć nic nie dała poznać po sobie. Lada chwila spodziewała się usłyszeć coś więcej. Siedziała jak na szpilkach, lecz spod portretu dochodził tylko szelest papieru: widziała mars na czole ojca. Potem sir Charles opuścił ręce. Nie zdołała dłużej powściągnąć swej ciekawości.
— Któż to taki? — zapytała żywo.
Henrietta Latham miała wtedy piętnaście lat. Jej orzechowe oczy pozostały równie duże jak i za lat dziecinnych. Miała zachwycająco czystą cerę, choć nie mlecznobiałą, lśniące loki ciemnej szatynki okalały jej z lekka zaróżowioną twarz, co wszystko razem składało się na harmonijną całość. Zgorszonym, roztargnionym wzrokiem sir Charles patrzył na śliczną swą córkę. Na zupełne opanowanie jednak się nie zdobył. Wbrew cechującej go dystynkcji odburknął ostro:
— Parweniusz tego czy innego rodzaju.
Pomimo żywości swego charakteru miss Latham nie była skłonna do okazywania uczuć. Wieść była zbyt szokująca, by przyjąć ją zachłyśnięciem lub okrzykiem. Spiekła tylko raka aż po nasadę pięknych loków. Parweniusz, w jej rozumieniu, to było wszystko, co najgorsze w ludzkim rodzaju, lecz ostry ton sir Charlesa zdawał się zdradzać urazę do samej Adeli d'Armand. Godziło to w wierną i serdeczną skłonność Henrietty do
francuskiej panny, nie ostygłą mimo trzechletniej rozłąki. Ozwała się spokojnie:
— Adela... To niemożliwe!
Rumieńce zdrowia znikły z jej twarzy, pobladła; oczy córki zdały się sir Charlesowi ciemniejsze niż kiedykolwiek. Spostrzegłszy te objawy wzruszenia, zapanował nad sobą. Chwilę wpatrywał się w córkę, cichym bezdźwięcznym głosem powtórzył „niemożliwe" i znów podniósł list do oczu.
Ale nie odkrył w nim nic podważającego pierwsze wrażenie o człowieku, za którego miała wyjść Adela d'Armand. Powtórnie w tym zawiłym liście markiz czynił aluzję do fortuny swego przyszłego zięcia. Dzięki bogactwu pozyskał on sobie pozycję w najlepszym towarzystwie, jakiej nie zapewniłyby mu może tak całkowicie jego osobiste zalety. Dalej markiz pisał o stanie zdrowia żony. Potrzebowała wygód, nieustannej pielęgnacji i pogodnego otoczenia. Markiz miał możność opuścić ponure mieszkanie w nędznej uliczce i przenieść się do małego domku w Chiswick, bardzo blisko Londynu. Skarżył się staremu druhowi, iż nieprzejednani rojaliści wyrzucają mu gorzko podpisanie trzechletniego kontraktu najmu. W ich oczach było to odrażającym zaparciem się wiary w tryumfalny powrót starego porządku w ciągu najbliższych miesięcy. „Wywołałem prawdziwy skandal, postępując rozsądnie — pisał. — Szkalują mnie, lecz nie wątpię, że nawet najsurowiej mnie potępiający radzi przybędą na ślub Adeli."
Potem, jakby wzięła w nim górę potrzeba otworzenia serca, rozpoczął następującymi słowami od nowego wiersza.
„Nie potrzebuję Pana zapewniać, że to wszystko jest osobistym dziełem mojej córki. Z prośbą o jej rękę zwrócono się do nas formalnie za pośrednictwem lor-
da G., mego przyjaciela, choć należy on do frakcji Mr. Foxa, w której hrabia de Montevesso ma najwięcej życzliwych. Lecz zaraz po zakomunikowaniu przez nas Adeli tych oświadczyn, uczyniła krok, który Panu wyda się nie do uwierzenia, a który można by uznać za sprzeczny z obowiązkami córki, jeśli takie określenie dałoby się zastosować do ukochanego i oddanego nam całym sercem dziecka, jakim Adela była zawsze. Bez poradzenia się ani mnie, ani matki zwróciła się osobiście do lorda G. Okazał tyle słabości, że zaaranżował spotkanie we własnym domu między nią i hrabią. Nie pojmuję, co oni mieli sobie do powiedzenia. Gdy doszła nas wieść o tym, sprawa była przesądzona tak dalece, że nic nam nie pozostawało, jak tylko pogodzić się z nieuniknionym..."
Sir Charles znów opuścił na kolana swe duże, białe, rasowe ręce. Ciemna główka jego córki pochyliła się nad bębenkiem hafciarskim, a sir Charles oczyma wyobraźni widział obok niej całkiem inną, bardzo jasną główkę drugiej dziewczynki. Stanowiła ona cząstkę jego samotniczego życia, udzielił jej wiele miejsca w swym sercu. Jak wiele, zdał sobie sprawę dopiero teraz, gdy czuł, iż w pewnej mierze stracił ją na zawsze. „Nieuniknione" — bąknął pod nosem tonem na wpół lekceważącym, a na wpół bolesnym. Sir Charles miał zrozumienie dla cierpień, trudności i upokorzeń ubóstwa. Ale markiz nie wziął pod uwagę, że zawsze mógł liczyć na pomoc swego przyjaciela. Przez parę lat nigdy nie wahał się czerpać z jego szkatuły. Co prawda, szło to na tajne i ważne misje, powierzane mu bez skrupułów przez książąt, nie troszczących się wcale, skąd ma na nie czerpać środki. Tacy już są książęta, dumał sir Charles w najgłębszym rozgoryczeniu. A teraz do tego doszło... Całe młode życie pewnie zmarnowane przez niewinność, przez nie-
świadomość... Ile lat mogła mieć teraz Adela? Osiemnaście lub dziewiętnaście. Niewiele starsza była jej matka wówczas, kiedy tak często widywał ją w Paryżu i Wersalu, kiedy zdołała tak podbić jego serce, że później nie dbał, z kim się żeni, gdzie przebywa... Nieuniknione!... Sir Charles nie potrafiłby mieć żalu do markizy, była obecnie słaniającym się cieniem tego niezwyciężonego czaru, któremu musiało ulec jego serce. Ona, jak i jej mąż utracili snadź wszelkie nadzieje; wszelkie lojalne rojalistyczne nadzieje, nim skapitulowali przed nieuniknionym. To wdzięczne francuskie dziecko łatwo dało się pokochać, jakby była drugą jego córką. W udręce poruszył się na fotelu. Półgłosem wypowiedział swą myśl:
— Austerlitz to sprawiło.
Miss Latham podniosła ciemne błyszczące oczy z pytającym wyrazem i wyszeptała:
— Papo?
Sir Charles wziął swą laskę.
— Nic, kochanie, nic takiego.
Chciał pozostać sam. Lecz wychodząc z salonu zatrzymał się przy hafciarce, nachylił się i pocałował w czoło córkę — swą córkę Angielkę. Na jej przyszłości nie zaciąży wynik wielkiej bitwy. Natomiast tamta dziewczyna była dla niego bezpowrotnie stracona i na to nie było rady. Szlachetną dumę jej życia zniweczyła jedna bitwa. To przykry skutek należenia do narodu Francuzów lub do jakiego bądź innego na kontynencie. Działały tam siły zmuszające ludzi do nierozważnego lub nieprzyzwoitego postępowania, do czynów podyktowanych, bodaj, rozpaczą, a przeto noszących piętno niemoralności. Sir Charles rozumiał Adelę d'Armand lepiej nawet niż własną córkę, a już co najmniej rozumiał ją z większym współczuciem. Miała szlachetny charakter.
Była zbyt młoda, zbyt niedoświadczona, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co zrobiła, powierzając samowolnie swą osobę temu parweniuszowi o przypuszczalnie piemonckim pochodzeniu, podejrzanym nazwisku i tajemniczo nabytej fortunie. „Mam choć tę nadzieję, że nie zawiedzie się na jego bogactwie" — pomyślał sir Charles z ponurym sceptycyzmem. Lecz w, tym względzie nie mogło być wątpliwości, jak to wynikało z późniejszych listów jego starego przyjaciela. Po krótkim, acz wystawnym pobycie w Londynie, parweniusz zabrał Adelę do Francji. Nabył dobra w ojczystym swym Piemoncie, a drugi majątek ze wspaniałą rezydencją w pobliżu Paryża. Potem już sir Charlesa nie zdziwiło, że i markizostwo wrócili do Francji. Skończyło się prześladowanie rojalistycznych rodów, które przeważnie powracały, nieprzejednane w głębi serca, lecz chwiejne w swych zamierzeniach. Sir Charles nie wierzył, aby cesarskie splendory kiedykolwiek mogły olśnić jego starego' przyjaciela. Choć markiz poświęcił córkę parweniuszowi, był zbyt wiernym rojalistą, aby wyrzec się zasad, za które niewątpliwie oddałby życie, gdyby się to na co zdało. Ale powrócił do Francji. Większość znajomych emigrantów również wróciła, a dobrze rozumiał, że markiz z żoną chcieli być blisko córki. Ten wyjazd zamknął długi okres w życiu sir Charlesa, a potem wspominał on już rzadko swych francuskich przyjaciół. Henrietta konkretnie wiedziała tylko tyle, że Adela d'Armand wyszła za parweniusza i powróciła do Francji. Zakomunikowała tę wiadomość swemu bratu, który spojrzał na nią z niedwuznacznym zdumieniem, lecz powstrzymał się od wszelkich komentarzy. Dla Cosma, przebywającego poza domem w szkole, a potem w Cambridge, francuscy przyjaciele ojca pozostali na kształt cieni śród zmiennej scenerii bardzo fascynującego, realnego i szybko
rozgrywającego się dramatu współczesnych mu dziejów, z dominującą, niezmiernie żywotną i tajemniczo wielką postacią na pierwszym planie — jedynym człowiekiem swych czasów.
Na progu życia Cosmo Latham nie podzielał żadnego z dwóch sprzecznych poglądów na cesarza Napoleona, wyznawanych przez współczesnych. Świat dla niego, jak i dla jego ojca, stanowił arenę skłóconych uczuć, na której fakty, widziane oczyma rozumu, wydawały się skomplikowane i wieloznaczne. Pewnego wieczoru, dyskutując swobodnie z młodymi ludźmi w jego wieku, powiedział, że Bonaparte to jedyny człowiek wśród mnóstwa strachów na wróble.
— Popatrzcie tylko, jak je przewraca — wyjaśnił. Zapanowało milczenie. Potem ktoś zaoponował:
— To może on nie jest tak wielki, jak niektórzy u was wyobrażają go sobie.
— Ściśle mówiąc, nie to miałem na myśli — odpowiedział Cosmo nie tak kategorycznie. — Nikt go bardziej nie podziwia ode mnie. Świat, być może, mało straciłby, gdyby tu i ówdzie pozostał strach na wróble na pograniczu dobra czy sprawiedliwości. Chciałem tylko wyrazić, co myślę o dynamicznej sile jego geniuszu.
— Co on przedstawia? — pytał ten sam oponent. Cosmo potrząsnął głową.
— Wiele rzeczy, a niektóre zbyt oczywiste, by je wspominać. I nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że są takie, których wciąż jeszcze nie widzimy.
— A niektóre z nich są już martwe — odparł oponent Cosma. — Umarły w jego własnym ręku. Jednak jest coś, co on przedstawia, a co nigdy nie umrze. I bodaj zapomniałeś o tym. To duch wrogości do naszego narodu, do tego, co my w tym pokoju, choć mamy naj-
różniejsze poglądy i przekonania, stawiamy nade wszystko.
— Och, co do tego! — rzekł Cosmo z pewnością siebie — to to, co stawiamy nade wszystko, nie jest starym straszydłem. Mimo całej swej wielkości on nie obali tego nigdy. Nie ma dość długiej na to ręki, choćby w zamysłach swych zabiegał jak najdalej. Musi posługiwać się zwykłymi ludźmi.
— Nie wiem, co pod tym rozumiesz. Czymże innym my jesteśmy? Widzę, że go wielbisz.
— Nie inaczej — potwierdził Cosmo z uporem.
Nie przeszkodziło mu to zaciągnąć się do armii, walczącej w Hiszpanii, wbrew woli ojca. Sir Charles potępiał bezwzględnie zaangażowanie sił zbrojnych korony na Półwyspie Pirenejskim. Do ówczesnego gabinetu ministrów był usposobiony krytycznie, mocno uprzedzony do wszystkich Wellesleyów, których wyniesieniu zdawała się służyć cała ta polityka. Gdy syn jego jednak w półtora roku później, po ostatecznym zwycięstwie pod Tuluzą, pojawił się w hrabstwie Yorkshire, obaj zapominając o wzajemnych kwasach witali się uściskiem ręki, trwającym całą minutę. Cosmo niedługo brał udział w kampanii i wkrótce oznajmił ojcu, że chce wystąpić z wojska. Twierdził, że z wojowaniem koniec na długie lata, a choć on nie stronił od walki w dobrej sprawie, nie lubił zwykłej żołnierki. Chciał się cokolwiek rozejrzeć po świecie zamkniętym dla nich tak długo. Postarzały i dostojny sir Charles wspierał się na lasce chodząc po tarasie.
— Cały świat nigdy nie był dla nas zamknięty — rzekł.
— Nie miałem na myśli Wschodu — wyjaśniał Cosmo. — Niektórzy, słyszałem, twierdzą, że Wschód jest tajemniczy, lecz, moim zdaniem, Europa jest teraz dość tajemnicza, a nawet bardziej interesująca.
Sir Charles skinął siwą głową, nie osłoniętą, choć wiatr wieczorny był chłodny.
— Francja, Niemcy — wyszeptał.
Cosmo wolał najpierw poznać Włochy. Później uda się na Północ.
— Pewnie na Wiedeń — podsunął sir Charles z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
— Nie mam tego zamiaru, sir — powiedział otwarcie Cosmo. — Nie odpowiada mi robota, jaką się tam prowadzi, a jeszcze mniej ludzie, którzy do niej przykładają ręki.
Tym razem powolne skinienie głowy sir Charlesa wyrażało aprobatę bez zastrzeżeń, nie sympatyzował z robotą tam wszczętą. Ale podróż do Włoch pochwalał. Znał je sprzed trzydziestu lat i więcej, lecz musiały się zmienić nie do poznania. Umilkł wodząc oczyma po krajobrazie, na który składały się lesiste siniejące wzgórza i ciemne kotliny, kolorystyczna gloria zachodu słońca. Już jaskrawe barwy zaczynały przygasać.
— Daleko zajedziesz, nim zobaczysz cokolwiek w tym rodzaju — zauważył zwracając się do syna. — I nie śpiesz się z wyjazdem. Ledwie wróciłeś. Pamiętaj, że mam przeszło sześćdziesiątkę.
Cosmo chętnie pogrążył się w ciszy yorkshireskiego domu, oddziaływającej kojąco po napiętej atmosferze w ostatniej kampanii na południu Francji. Na dobre ustaliła się już jesień, nim wyznaczył datę swego wyjazdu. Ostatniego dnia pobytu syna w domu sir Charles ozwał się do Cosma z zupełną równowagą ducha:
— Kiedy będziesz we Włoszech, nie omieszkaj odwie-
dzić mego starego przyjaciela, markiza d'Armand. Król Francji wyznaczył go ambasadorem w Turynie. Mniemam, iż to dowód wielkiej łaski. Zastaniesz go albo w Turynie, albo w Genui... — Sir Charles przerwał, a po namyśle, z głębokim westchnieniem i pewnym wahaniem dodał: — Markiza nie żyje. Znałem ją za młodu. Była cudowną kobietą... — Sir Charles powściągnął swe wynurzenia i powtórnie przezwyciężając się podjął: — Ale córka mego dobrego przyjaciela jest, jak sądzę, teraz u swego ojca, zamężna córka, hrabina de Monte-vesso.
— Pan ojciec mówi o małej Adeli — podchwycił Cosmo z zainteresowaniem, a na twarzy sir Charlesa wyraźnie odbiła się rozterka.
— Och, pamiętasz ją dzieckiem — wyrzekł z czułością, lecz wnet zmienił ton na lekceważący. — Nie wiem, czy ten osobnik, mam na myśli tego człowieka, za którego wyszła, mieszka u nich czy oni u niego, czy może... nic mi nie wiadomo.
Cosmowi nasunęło się słowo „parweniusz", które przed wielu laty usłyszał od Henrietty. Skomentował w duchu: „Coś tam jest złego", a ojcu powiedział:
— Będę mógł ojcu wszystko o tym zakomunikować.
— Nie chcę nic wiedzieć — odparł sir Charles zdumiewająco uroczystym głosem i w sposób zdradzający głębsze wzruszenie. — Lecz najserdeczniejsze pozdrowienia zawieź ode mnie markizowi i powiedz mu, by pamiętał, że gdy go znużą wszelkie splendory, w tym domu, póki mego życia, czeka na niego poczesne miejsce.
Tegoż wieczora przy żegnaniu się z siostrą uścisnął ją, pocałował w czoło i, przyglądając się jej na długość wyciągniętego ramienia, powiedział:
— Wyrosłaś, Henrietto, na śliczną pannę.
— Rada to słyszę od ciebie — odrzekła. — Niestety,
mam za ciemną cerę. Nie mogę być nigdy tak czarująca, jak Adela była w moim wieku. Pewnie ją zapomniałeś.
— O nie — zaprotestował Cosmo z nonszalancją. — Była cudowną blondynką, nieprawdaż? Pamiętam, mówiłaś mi przed laty, że wyszła za parweniusza.
— Tak się wyraził ojciec. Wiesz, co to znaczy, Cosmo?
— Dobrze wiem, co to znaczy — odparł śmiejąc się.
— Lecz z tego, co ojciec powiedział dzisiejszego wieczoru, zdaje się on być raczej przykrym parweniuszem.
— Boję się o tym myśleć — wyznała Henrietta. — Nie wiem, co ją skłoniło do tego. Nigdy mi nie mówiono. Później ojciec nie odzywał się prawie o d'Armandach. Byłam przy nim w żółtym salonie tego wieczora, gdy otrzymał list od markiza. Po przeczytaniu go powiedział coś niezwykłego. Wiesz, że to było całe dziewięć lat temu i byłam dzieckiem, ale nie mogło mi się śnić. Słyszałam wyraźnie. Opuścił ręce i powiedział: „Austerlitz to sprawiło." Co mógł przez to rozumieć?
— Trudno domyślić się związku — rzekł Cosmo z uśmiechem widząc skonsternowanie na twarzy siostry. — Ojciec musiał myśleć o czym innym.
— Ojciec o niczym innym nie myślał całymi dniami — oświadczyła stanowczo Henrietta.
— Musiałaś być bardzo spostrzegawczym dzieckiem — zauważył jej brat. — Ale byłaś zawsze mądrą, Henrietto. Ba, zobaczę Adelę.
— Ach tak, wyjeżdżasz rano w podróż tak daleką i tak długą — powiedziała miss Latham z zazdrością. — Och, Cosmo, pisz do mnie... Często.
Popatrzył na nią z uznaniem i powtórnie ją uścisnął po bratersku.
— Niezawodnie będę wypisywał całe pliki — powiedział.
IV
Bardzo niewielu ludzi spotkał Cosmo po drodze z przystani do górnej części miasta, gdzie mieścił się jego hotel. Musiał przechodzić przez jakiś kryty pasaż, którego wylot pod arkadą ział głęboką czernią z nikłym płomyczkiem latanki w głębi. Nie przyszło mu nawet na myśl, że gdyby w tym miejscu jakiś złoczyńca grasował zaraz po zapadnięciu mroku, łatwo byłoby mu uderzeniem w głowę ogłuszyć przechodnia. Godzina nie była późna, choć ostatni odblask zachodu znikł z ziemi i z nieba. Po wyjściu z pasażu Cosmo miał do wyboru istny labirynt uliczek, wiedział jednak, że idąc pod górę, zbliża się do centrum miasta. Z masywu grubych murów, ciągnącego się bez końca, sterczały w znacznych odstępach latarnie o ramionach z kutego żelaza i mdłym światełku. Mijał ogromne zawarte wrota wysokich bram wjazdowych, słyszał zaś tylko, zmierzając w obranym kierunku, odgłos swych kroków. Zatrzymał się u zbiegu kilku wąskich uliczek i wodząc wokół oczyma medytował, czy wszystkie te wielkie pałacowe siedziby stoją pustkami, czy też grube mury tłumią w nich wszelki znak życia. Nie postało mu w głowie, by wszyscy mieszkańcy już spali. Raptem dostrzegł otuloną postać kobiecą. W gęstym mroku zdawała się wyłaniać z jedne-
go muru i sunąc wzdłuż niego wsiąkła w drugi. Niewątpliwie była to kobieta. Cosmo zaskoczony bezszelestnymi zjawiskiem był chwilę pod wrażeniem, że znalazł się w zaczarowanym mieście, a wkrótce potem mroczną ciszę zamącił coraz głośniejszy stuk uderzającej po kamiennych płytach okutej laski, wreszcie z ciemnej i krętej uliczki wyłonił się człek, w którym po rozkołysanym chodzie, sylwetce i charakterystycznym kształcie kapelusza Cosmo rozpoznał marynarza z angielskiego okrętu wojennego stojącego w przystani. Stukanie laski ustało nagle, a Cosmo zawołał do niego po angielsku pytając o drogę.
Krzepki, w kapeluszu z nieprzemakalnego płótna, człek wsadził sobie lagę pod pachę i odpowiedział niskim, miłym głosem. Tak, on zna ten hotel. Właśnie stamtąd wraca. Jego wielmożność pójdzie ulicą wprost i wyjdzie na obszerne nie zabudowane miejsce, a wówczas będzie miał przed sobą hotel po drugiej stronie placu. Z całej twarzy marynarza, pozostającego w głębokim cieniu, Cosmo widział tylko wiechy wąsów i błyszczące oczy. Miło mu było spotkać tak piękny okaz z załogi liniowca tegoż dnia, w którym dotarł na wybrzeże śródziemnomorskie, jadąc do Genui wprost z Turynu. Podziękował za wskazanie kierunku, a marynarz dotknął ronda kapelusza i odszedł lekko rozkołysanym krokiem. Cosmo zauważył, że zboczył on za węgieł, tuż obok miejsca, gdzie znikła przed chwilą szczelnie otulona kobieta. Było tam bardzo ciemne i wąskie przejście między dwoma spiętrzonymi gmachami. Trzymając się swej drogi Cosmo doszedł do źle oświetlonej, ale pełnej ludzi arterii. Wiedział już, gdzie jest. Wnet potem znalazł się przed wejściem do hotelu, na dużym placu, który w porównaniu z resztą miasta, obrazowo mówiąc, jarzył się od świateł.
Pod żelazną latarnią wiszącą nad trzema szerokimi stopniami schodków Cosmo rozpoznał swego służącego, rozglądającego się frasobliwie po placu. Na widok swego pana zmienił się na twarzy i odetchnął pełną piersią. Sięgnął do czapki i ruszył za Cosmem do obszernej kilkudrzwiowej sali, zastawionej drewnianymi krzesłami i stołami. Przy jednym z nich, oświetlonym czterema świecznikami, siedziało kilku brytyjskich oficerów i prowadziło półgłosem rozmowę. Mocnej budowy osobnik, starannie ogolony, o z lekka zapadłych policzkach, w czarnych bryczesach i rudoczerwonej kamizeli z rękawami, odsłaniającej wymyślny żabot białej koszuli, stał pośrodku sali, bacznie się rozglądając, i wnet pośpieszył spóźnionego gościa powitać ukłonem. Cosmo odkłonił się signorowi Cantelucci, który porwał za najbliższy świecznik i począł wchodzić po szerokich kamiennych schodach z miną człowieka pełniącego uroczystą funkcję. Cosmo postępował za nim, a lokaj za Cosmem. Szli wciąż w górę i w górę. Na każdym piętrze arkady szerokich korytarzy otwierały mroczne perspektywy, w których nic nie było widać prócz kilku mdłych ogników. Wreszcie na jednym z podestów signor Cantelucci szeroko rozwarł drzwi i oznajmił z ukłonem:
— Proszę spojrzeć, milordzie, pali się. Znam angielskie obyczaje i przyzwyczajenia.
Cosmo znalazł się w obszernym i wysokim pokoju, gdzie spod masywnego i wyniosłego okapu kominka biły blaski, a cienie płochliwie zapląsały przy jego wejściu. Z satysfakcją wszedł w krąg ciepła.
— Miałem dość kłopotu ze zmuszeniem ich do rozpalenia w kominku — zauważył lokaj zrzędnie. — Gdyby nie drab z wąsami jak wiechy, którego znalazłem w hallu, nie dokazaliby tego i dotychczas. Przybył z okrętu towarzysząc jednemu z tych oficerów floty tam
na dole. Ociągali się z wniesieniem drew, a on dał im szkołę, jak się patrzy. Zna tutejszych ludzi. Wołając na każdego po imieniu sklął jednego po drugim, a potem wypiliśmy lampkę wina.
Tymczasem signor Cantelucci, udając głuchego, na dwóch oddzielnych stołach rozpalił w kandelabrach świece, które odegnały cienie w obszernym pokoju do pół wysokości ścian, i jak na kocich łapach cofnął się ku drzwiom. Zatrzymał się w progu i badawczym spojrzeniem ogarnął pana i sługę. Popatrzyli za nim dopiero na odgłos zamykanych drzwi.
— Daremnie suszyłem sobie głowę, co się stało z paniczem. Byłem bardzo o panicza niespokojny. Panicz odszedł nie powiedziawszy mi słowa, sir.
— Poszedłem w dół miasta przejść się nad morze — odrzekł Cosmo, gdy lokaj tymczasem przystąpił do kilku uszykowanych pod ścianą kufrów z cielęcej skóry. — Gdziekolwiek przybędę, lubię rozejrzeć się w nowym miejscu.
— Tak, sir, ale kiedy się ściemniło, zachodziłem w głowę.
— Zmarudziłem na baszcie, żeby przyjrzeć się zachodowi słońca.
— Rozpakowałem trochę — rzekł sługa — ale nie wiedząc, jak długo miałby panicz zamiar pozostać...
— To może być dłuższy pobyt.
— W takim razie będę rozpakowywał dalej, to znaczy, jeżeli panicz zechce zatrzymać ten pokój.
— Tak. Ten pokój mi wystarczy. Jest dość duży.
Spire wziął jeden z kandelabrów i podszedł do stojącego w przeciwległym kącie pokoju wielkiego łoża z ciężkimi kotarami. Tam, otworzywszy szeroko kufry i szafę, zaczął się krzątać cicho i systematycznie, aż pan jego ozwał się spokojnie.
— Spire.
— Słucham, sir — odpowiedział, przystając z naręczem koszul przełożonych przez ramię.
— Czy ten hotel jest bardzo przepełniony?
— Tak jest, sir — rzekł Spire. — Całe miasto jest pełne podróżnych i okolicznych mieszkańców. Tędy przejeżdża dużo naszej arystokracji i panów z dobrych rodzin.
Ułożył koszule na półce we wnęce ściany i znów się odwrócił.
— Słyszeliście jakie nazwiska, Spire?
Spire pochylił się nad kufrem i pieczołowicie wyjął dużo białych krawatów, złożonych porządnie jeden w drugi.
— Jeszcze nie, nie miałem czasu, sir. Słyszałem parę. Złożył krawaty obok koszul, a Cosmo, oparty łokciem
na konsoli, spytał poprzez długość pokoju:
— Czy jest ktoś z moich znajomych?
— Nie w tym hotelu, sir. Na ogół biorąc, tu zatrzymują się oficerowie z okrętu wojennego. Przybywają i odjeżdżają. Widziałem włoskich dżentelmenów w surdutach o ostro ściętych połach, z upudrowanymi włosami. Bardzo staroświeccy panowie, sir. Zdaje mi się, że są i Austriacy, sir, lecz nie widziałem pań. Obawiam się, sir, że nie jest to pierwszorzędny hotel. Jest i drugi, o jakie sto kroków stąd, po przeciwnej stronie placu.
— Nie chcę spotkać kogokolwiek ze znajomych — rzekł cicho Cosmo Latham.
„Dzięki temu — pomyślał Spire — pobyt w Genui będzie bardzo nudny." Jednak był przekonany, że jego młody pan wkrótce odmieni decyzję i przeniesie się do tego drugiego, faworyzowanego przez wojażerów z wielkiego świata hotelu. On sam miałby ochotę zażyć trochę spokoju. Spire nie był już młody. Trzydzieści lat temu, do wojen i rewolucji, podróżował po Francji i Włoszech
z sir Charlesem. Osiemnastoletniego ledwie, lecz statecznego i budzącego zaufanie młodzieniaszka zabrano za granicę dla doglądania koni. Sir Charles trzymał we Florencji cztery konie i Spire często jeździł toskańskimi traktami w ślad za sir Charlesem i dwoma pannami Aston, z której potem jedna została lady Latham. Po zamieszkaniu rodziny na stałe w hrabstwie Yorkshire, Spire przeszedł ze stajni na pokoje, pozyskał sobie pozycję zaufanego sługi, a ilekroć lady Latham wyjeżdżała, zajmował miejsce na koźle z dwustrzałowym pistoletem w kieszeni swej liberii oraz zarządzał wszystkim po drodze. Później stał się pośrednikiem między sir Charlesem a stajennymi oraz ogrodnikami i załatwiał wszystkie pozadomowe sprawy dworu. Miał pieczę nad lady Latham w jej ostatniej podróży na miejsce wiecznego spoczynku, jemu to zostały powierzone wszystkie szczegóły pogrzebu. Był też bardzo dobrym lokajem. Wezwany pewnego wieczoru do biblioteki stanął przed sir Charlesem, dręczonym owego dnia podagrą i wspierającym się jedną ręką na grubej lasce, a drugą o brzeg stołu. Sir Charles powiedział mu:
— Wypożyczam was Mr. Cosmowi, który się udaje w podróż po Francji i Włoszech. Będziecie wiedzieli, jak się obrócić. I pamiętajcie, aby co rano wyciągać ładunki z pistoletów w pojeździe i zakładać świeże.
Potem Spire na polecenie sir Charlesa pomógł mu wejść po schodach i zamienił jeszcze kilka słów z dziedzicem, który zatrzymał się przed drzwiami swej sypialni.
— Mr. Cosmo ma dużo zdrowego rozsądku. Nie zanudzajcie go.
— Nie będę, sir Charlesie — odrzekł niewzruszony sługa. — Potrafię dbać o Mr. Cosma.
A gdyby o to zapytano Spire'a, mógłby zaręczyć, że
nie miał wcale kłopotów z Cosmem podczas pobytu w Paryżu i w podróży przez Francję i Szwajcarię do Genui.
Wciąż zajęty wypakowywaniem spoglądał na swego młodego pana. Robił on niewątpliwie wrażenie bardzo spokojnego młodzieńca, gdy tak stał oparty łokciem
o blat kominka, a blask ognia bił z dołu na jego myślącą twarz, gładką i bladą. „Rzeczywiście jest bardzo przystojny" — myślał Spire. W zadumie Cosmo bardzo był podobny do sir Charlesa sprzed trzydziestu czy trzydziestu pięciu lat. Czy i on znajdzie sobie żonę za granicą? W Paryżu było dość kobiet wszelkiego rodzaju
i kondycji, Angielek, Francuzek i innych do wyboru. Ale fakt faktem, iż Mr. Cosmo szukał sobie przeważnie towarzystwa mężczyzn; nie brakło ich na wszelkich szczeblach. I pod tym względem Mr. Cosmo był bardzo podobny do sir Charlesa. Towarzystwo męskie. Jeśliby wpadł w sidła kobiety, to już bez reszty; w każdym razie na pewien czas — rozmyślał Spire, przypominając sobie, jak sir Charles raptownie wyruszył w powrotną podróż do Włoch, strona intymna tej podróży pozostała tak samo tajemnicą dla sługi, jak i dla obcych.
Podchodząc do kandelabra Spire rozłożył bardzo piękny strój i złożył go na powrót, nim umieścił na dogodnej półce. Przelotnie zdjął go żal za swymi młodymi latami. Nie był ani razu żonaty i to nie z braku kobiet chętnych wyjść za niego, a gwoli półświadomej przezorności. Wpłynęło na niego także przeświadczenie, że sir Charles z tych czy innych względów nie byłby z tego rad. A może i dobrze się stało. Teraz, wolny od trosk, opiekował się Mr. Cosmem bez frasowania się o rodzinę pozostałą w kraju.
Wykładając na stół zawartość nesesera, powtórnie zerknął na postać panicza przed kominkiem. Bardzo
urodziwy. Podobny do sir Charlesa, a jednak inny. Nacechowany czymś niezwykłym, być może cudzoziemskim, choć kto znał się na ludziach bez pochyby rozpoznałby w Mr. Cosmo angielskiego dżentelmena.
Spire'owi zatarły się wspomnienia wędrówki z sir Charlesem. Lecz atmosfera lat dawnych dość jasno zachowała mu się w pamięci, żeby mógł sobie teraz zdać sprawę z uczucia napięcia, z objawów niepokoju, będących niewątpliwie dla niego nowością.
Milczenie trwało bardzo długo. Cosmo nie poruszył się przy kominku. Spire zaryzykował wreszcie uwagę:
— Spostrzegłem, że ludzie tutejsi są bardzo zaaferowani tym i owym, co się tu dzieje, sir.
— Zaaferowani. Nic dziwnego. W jaki sposób?
— Podnieceni, sir. Nie lubią Austriaków, sir. Może panicz zauważył po drodze...
— Czyż nas lubili, gdy okupowaliśmy miasto?
— Trudno mi powiedzieć, sir. Siedziałem z godzinę czy dłużej na stancji kurierów, rozmaici ludzie wchodzili i wychodzili, i słyszałem bardzo burzliwe rozmowy.
— Cóż możecie wiedzieć o ich burzliwości?
— Wystarczyło popatrzeć na twarze. Dziwne to miejsce ów pokój na dole — ciągnął Spire, wycierając skrawkiem jedwabiu podróżne lusterko w kunsztownej oprawce ze srebra, która otwierając się tworzyła dlań oparcie. Postawił je na środku stolika i odwrócił się, aby spojrzeć na swego pana. Zmiarkowawszy, że Cosmo zdaje się usposobiony do słuchania go, podjął: — Jest sklepiony jak piwnica i z boku są małe drzwi prowadzące wprost na ulicę. Ludzie tam wchodzą i wychodzą, jak im się podoba. Wszelkiego rodzaju prości ludzie, sir, facchini, woźnice i lodziarze,
i temu podobni. Był tam jeden stary, siwobrody łatacz obuwia, miarkuję, bo przyniósł cały wór butów z naprawy dla służby hotelowej. Całą zawartość wysypał na kamienną podłogę i zamiast zająć się zbieraniem zapłaty od ludzi, rozchwytujących obuwie, wygłosił do nich przemowę. Deklamował bez zaczerpnięcia tchu. Goniec, sługa zamieszkałego tu angielskiego medyka, widzi mi się, Szwajcar, sir, powiada do mnie łamaną angielszczyzną: „On gotów poderżnąć gardło każdemu Austriakowi w tym mieście." — Płukaliśmy gardła winkiem, więc ja go pytam: „A co pan o tym myślisz?" On zaś do mnie po krótkim namyśle: „Ja się z nim zgadzam..." Okropność, sir — zakończył Spire z idealnie nieruchomą twarzą.
Cosmo patrzył na niego dłuższy czas w milczeniu.
— Bardzo zuchwała to mowa — odezwał się w końcu — jeżeli naprawdę ten człowiek tak mówił. A zwłaszcza, jeżeli to pomieszczenie jest tak dostępne dla wszystkich, jak powiadacie.
— Stoi kompletnie otworem na ulicę, a ten sam Szwajcar dopiero co mi powiedział, że miasto roi się od szpiegów i takich, co ich zwą sbirri, przybyłych z Turynu wraz z królem. Król zamieszkał w pałacu. Oczekują z dnia na dzień przybycia królowej Sardynii. Panicz o tym nie wie, sir. Powiadają, że przybędzie na angielskim okręcie wojennym. A także ten łatacz obuwia wyrażał się bardzo obelżywie o królu Piemontu. Słowa takie na pewno nie uszłyby płazem gdziekolwiek bądź na świecie.
Spire umilkł nagle, a Cosmo stanął tyłem do ognia.
— No i cóż się stało? — zapytał z uśmiechem.
— Zrobiło się cicho jak makiem posiał — rzekł obo-
jętnie Spire. — Dopiero signore Cantelucci, padrone tego hotelu, sir...
— Człowiek, który mi tu świecił przy wejściu? — ozwał się Cosmo.
— Tak, sir... ja nie wiedziałem, że on jest w tym pokoju, gdy naraz ozwał się za mymi plecami, każąc jednemu z tam obecnych kuchcików podać kieliszek wina temu krzykaczowi. Ów zaś nic lepszego nie miał do zrobienia, tylko drzeć się na całe gardło, że pije zdrowie niszczyciela Austriaków, i jednym haustem szkło osuszył. Nie posiadałem się ze zdumienia, ale signor Cantelucci okiem nie mrugnął. Ze wzruszeniem ramion podał swą tabakierkę nam, temu gońcowi konsyliarza i mnie, i powiedział: „To tylko Pietro, trochę sfiksowany" — nakreślił sobie kółko na czole, sir. Goniec medyka nic na to, szczerzył zęby. Raptem zdjął mnie strach o panicza, sir, i poszedłem do drzwi frontowych wyjrzeć, czy panicz nie nadchodzi. Trzydzieści lat temu było tu całkiem inaczej. Nie słyszało się we Włoszech o podrzynaniu gardła cudzoziemcom, kiedy sir Charles podróżował tu ze mną. Iście wstrząsająca przygoda.
Cosmo skinął głową.
— Jesteście pod jej wrażeniem, Spire. Mnie także o zachodzie słońca spotkała przygoda.
— Z przykrością to słyszę, sir.
— Co chcecie przez to powiedzieć? Dlaczego miałoby wam być przykro?
— Proszę o wybaczenie, sir; myślałem, że to coś nieprzyjemnego.
Cosmo zaśmiał się krótko.
— Nieprzyjemnego? Nie. Prawdę powiedziawszy, nie, choć moją przygodę uważam za niebezpieczniejszą od
waszej. Jeśli łączy się z nią jakieś szaleństwo, to bije w oczy, jaka w tym szaleństwie jest metoda. Nie sprowadzało się to tylko do gadania. Tak, Spire, to było emocjonujące.
— Nie rozumiem, co ich wszystkich naszło. Wszyscy wydają ,się rozdrażnieni. Nie było rozdrażnienia, sir, przed trzydziestu laty, gdy tu jeździłem z sir Charlesem czwórką koni, mając jednego człowieka tylko do pomocy, z tego miasta do Florencji.
Cosmo z utkwionym w ogień wzrokiem puścił mimo uszu żale Spire'a.
— Naprawdę nadzwyczajnej — zawołał tak wybuchowo, że sługa się jawnie wzdrygnął. Wziął się w ryzy i zapytał rzeczowo:
— Czy panicz życzy sobie zjeść obiad u siebie w pokoju, sir? Późna już pora.
Usposobienie Cosma uległo również widać zmianie.
— Nie wiem. Nie jestem głodny. Przesuńcie jeden z tych parawanów bliżej kominka i postawcie tu stół i krzesło. Dziś wieczór załatwię trochę korespondencji. Tak, tu chyba zjem obiad.
— Zejdę i obstaluję obiad, sir — rzekł Spire. — Tutejszy kucharz to Francuz, który ożenił się w tym kraju i...
— Któż, u licha, tak klnie za tymi drzwiami? — wykrzyknął Cosmo, a na twarzy Spire'a odbito się zdumienie, gdy gwałtownie, na całe gardło, wybuchła rozprawa między dwoma mężczyznami zbliżającymi się korytarzem; głos jednego z kłócących się brzmiał gniewnie, drugiego perswadująco. Wciąż głośniej rozlegały się połajanki i usprawiedliwianie, aż po szczytowym nasileniu, gdy rozmówcy minęli drzwi, zgiełk przemienił się w daleka szmer głosów na końcu długiego korytarza.
— To był głos angielski — ozwał się Cosmo. — Mówię o tym gniewnym.
— Wydaje mi się, że to ten angielski konsyliarz z Toskanii, który tu bawi już od trzech czy czterech dni. Ulokowano go na tym piętrze.
— Z tego, co zdołałem podchwycić — powiedział Cosmo — jest bardzo rozgniewany, że ma sąsiada. To pewnie mnie miał na myśli. Czy słyszeliście jego nazwisko?
— Marvel, czy coś w tym rodzaju. Jego tu, bodajże, znają, rządzi się, jakby był u siebie w domu. Drugim był Cantelucci, sir.
— Całkiem możliwe. Słuchajcie, Spire. Zejdę na obiad do ogólnej sali na dole. Chcę zobaczyć rozzłoszczonego dżentelmena. Czy widzieliście go, Spire?
— Tylko z tyłu, sir. Bardzo szeroki w barach. Wysoki. W butach i kostiumie do konnej jazdy. Czy zaraz panicz zejdzde? Od dawna podają już obiad, sir.
— Tak — powiedział Cosmo gotując się do wyjścia. — A nawiasem mówiąc, Spire, jeśli kiedykolwiek zobaczycie na ulicy lub w tym pokoju na dole, gdzie każdy wchodzi i wychodzi, jak mówiliście, tyczkowatego osobnika w dziwacznej czapce z frędzlą, to postarajcie się dowiedzieć o nim czegoś; w każdym razie dajcie mi znać, gdy go zobaczycie... Moglibyście powałęsać się za nim trochę i przekonać się, dokąd chodzi.
Z tymi słowy Cosmo opuścił pokój, nim Spire zdobył się na odpowiedź. Zdumieniu swemu dał wyraz okrzykiem:
— No, jak żyję!... coś podobnego!...
CZĘŚĆ DRUGA
I
Cosmo zeszedł do hallu już pustego i z wygaszonymi niemal całkowicie światłami. Do drzwi sali restauracyjnej przywiódł go głośny gwar. Przekonał się, że to długi pokój z płaskimi pilastrami, dzielącymi biało tynkowane ściany, nieco przypominający refektarz klasztorny. Podobieństwo uwydatniały jeszcze dwa wąskie stoły pośrodku. Jeden przyswoili sobie brytyjscy oficerowie floty, płonęły na nim liczne świeczniki i na całej swej długości błyszczał szyjkami butelek wina. Rozmowę przy nim prowadzono głośno i chaotycznie. Krótszy ze stołów służył ludziom w ciemnym przyodziewku, w których na pierwszy rzut oka Cosmo rozpoznał mieszkańców miasta, ludzi niższej kondycji. Tam mniej było świateł, mniej wina, a ożywienia, bodaj, wcale. Wzdłuż ścian, w równych odstępach, stało kilka mniejszych stołów, z których jeden zwrócił uwagę Cosma, ponieważ zapalono nad nim świece w kinkietach ściennych. Był nakryty olśniewająco białym obrusem, a signor Cantelucci stał z szacunkiem, trzymając serwetę w ręku, obok gościa, który sam jeden go zajmował, siedząc tyłem do drzwi.
Cosmo sądził, że nikt nie zauważył jego wejścia. Nim jednak przeszedł pół sali, signor Cantelucci, omia-
tający ją wciąż oczyma, choć sam trwał w ugrzecznionej pozie tuż przy łokciu uprzywilejowanego gościa, ruszył na spotkanie nowo przybyłego z powagą i skupieniem, którymi nacechowane było całe jego zachowanie. Przyjął Cosma ukłonem. Czy signore nie zechciałby zasiąść do stołu ze swym znakomitym rodakiem?
— Owszem, jeśli mój rodak nie ma nic przeciwko temu — zgodził się chętnie Cosmo. Był pewny, że to właśnie ów konsyliarz, o którym mówił mu Spire.
Cantelucci nie wątpił, że towarzystwo jego ekscelencji będzie miłe znakomitemu rodakowi. Potem, usunąwszy się na bok, dodał szeptem:
— To bardzo znakomity człowiek. Najwięcej go cenię ze wszystkich gości, jacy mnie zaszczycają... — Tak zarekomendowana osobistość odwróciła właśnie głowę, uwięzioną w wysokim kołnierzu. Cosmo ujrzał okrągłą twarz z wygolonymi policzkami, mocno zarysowane brwi i cienkie wargi, nieco ściągnięte w dół kapryśnym grymasem. Znakomity gość natychmiast usiłował zatrzeć ten defekt uśmiechem. Cosmo odwzajemnił się również półuśmiechem. Chwilę patrzyli na siebie badawczo, nic nie mówiąc, a w tym czasie Cantelucci, również w milczeniu, składał głęboki ukłon.
— Proszę siadać, sir, proszę siadać — ozwał się starszy pan. (Wyglądał, wedle Cosma, na bliższego pięćdziesiątki niż czterdziestki.) Podniósł głos, aby zapanować nad rażącym uszy zgiełkiem dochodzącym od stołu marynarzy i ruchem ręki wskazał krzesło naprzeciw swego. Było to krzesło z wysokim rzeźbionym oparciem, zdradzającym ślady pozłoty, i z siedzeniem krytym jedwabiem w strzępach. Gdy Cosmo zajmował miejsce, Cantelucci znikł, a jegomość vis a vis krzyknął co tchu w piersi: — Bardzo mi przyjemnie — co wnet uzupełnił energicznie: — O, do diabła! — i przechylił się nad sto-
łem: — Nie sposób słyszeć się nawzajem przy tej hałaśliwej kompanii. Sami bohaterowie niewątpliwie, ale ani jednego wśród nich dżentelmena.
Wyprostował się i oparł o poręcz krzesła, czekając aż ustanie wybuch burzliwej wesołości przy oficerskim stole. Kąty ust mu opadły, a Cosmo przyszedł do przekonania, że fizjonomia tego jegomościa stanowczo nacechowana jest złośliwością.
— Nie pojmuję, co za powód mogą mieć do takiej radości — podjął, bocząc się na stół kumplów z floty i ponownie nachylając ku Cosmowi. — Stracili zajęcie. Bohaterowie to ludzie bezmyślni. Niech pan się przyjrzy temu podstarzałemu lejtenantowi na poczesnym miejscu u stołu. Wytarty na nim mundur. Stare szlify. On się nie śmieje. Skończy karierę jako zemerytowany lejtenant, pobierający połowę gaży. Tak bywa z bohaterami, kiedy miną czasy heroiczne.
— Rad słyszę — odrzekł Cosmo flegmatycznie — że przyznaje im pan choć heroizm.
Rysy jegomościa przybrały nieco rubaszny wyraz, usta otworzył na długo, nim zaczął się śmiać. Kiedy jednak się roześmiał, śmiech jego był niegłośny, łagodny i przymilny w brzmieniu.
— Nie. Nie. Proszę nie suponować, iż szkaluję nasze siły morskie... Miałem zaszczyt poznać największego bohatera. Nie inaczej. Dwa razy mówiłem z lordem Nelsonem. On z pewnością nie był...
Urwał i podniósłszy oczy napotkał zupełnie spokojne, utkwione w nim wejrzenie Cosma, więc podjął dalej z pewną irytacją:
— Chciałem powiedzieć, że ten przynajmniej był prawdziwym bohaterem. Pamiętam, że pilne dawałem baczenie na to, co mówiłem do niego. Musiałem liczyć się wówczas z każdym słowem zwróconym do kogokol-
wiek. Ktoś mógł wmówić mu, że powinien powiesić mnie na noku tej czy innej rei.
— Pomimo to zazdroszczę panu tej przygody — uprzejmie odrzekł Cosmo. — Nie miałeś pan naturalnie nic na sumieniu.
— Zawsze wielkie miałem staranie o to, aby sumieniu memu do dręczenia mnie powodu nie dawać — odpowiedział doktor dość oschle, ale nie zaczepnie — a przeżyłem już znaczny szmat czasu. W rzeczywistości jestem o wiele starszy, niż na to wyglądam — zakończył i przeszył Cosma tak przenikliwym wzrokiem, że wywołał mimowolny uśmiech młodego człowieka.
Jegomość jeszcze chwilę wpatrywał się w Cosma uparcie, nim przeniósł wzrok na drzwi w odległym końcu długiej sali, jakby zniecierpliwiony oczekiwaniem na obiad. Wreszcie przestał wpatrywać się w dal i podjął:
— Stary jak Matuzalem musi się czuć człowiek, który przez ostatnich lat dwadzieścia wiódł czynne życie, czynne w całym tego słowa znaczeniu. Lord Nelson w mym życiu był tylko epizodem. Zachodzę w głowę, jakby odniósł się do tęgo wszystkiego, gdyby żył.
Lekkim poruszeniem ręki zdawał się przenosić swą aluzję poza sklepioną gwarną salę i skierowywać ją ku doniosłym sprawom, dziejącym się na szerokim świecie. Cosmo zauważył, że jego ręka była muskularna, kształtna i niezwykle wypielęgnowana.
— Sądzę, że nie może być żadnych wątpliwości co do tego, jakie byłyby jego uczucia, gdyby żył — odparł Cosmo z zupełną obojętnością. Rozmówca jego cicho chrząknął.
— Hm. Nie inaczej, tylko kwękałby i wyrzekał na wszystko w ogóle i na każdą rzecz w szczególności. Nie, nie byłby skłonny do brania rzeczy z humorystycznej
strony. Bardzo był słabej kompleksji. Bardzo. Istny śledziennik... jestem medykiem, jak to wiadomo panu.
Cantelucci przystąpił do obsługiwania tych dwóch gości. Podał doktorowi dymiącą wazę owiniętą w serwetę. Doktor natychmiast wziął się do rzeczy gospodarnie, na jego prośbę Cosmo podstawił swój talerz. Eskulap nalał mu zupy z całą dbałością.
— Nie zapomnij o winie, o moim winie, Anzelmo — powiedział do Cantelucciego, na co odpowiedzią był ukłon. Kiedy hotelarz oddalił się, podjął rozmowę. — Uratowałem mu życie.
Na słowach tych położył szczególny nacisk. Cosmo, wahając się między niechęcią, jaką wzbudzał w nim ten jegomość, a uczuciem rozbawienia, zapytał, czy zacny ich gospodarz był poważnie chory. Doktor połknął ostatnią łyżkę zupy.
— Chory — rzekł. — Ba, on miał tej długości ranę ciętą w boku, a na nogach czterdziestofuntowe kajdany. Wykurowałem go z obu tych bolączek. Nie bez ryzyka z mej strony, jak się pan domyślasz. W południowych Włoszech panowała wtedy epidemia wieszania i rozstrzeliwania.
Spostrzegł, że Cosmo nie spuszcza z niego oczu, i podniósł opadłe kąty ust, nadając swej szerokiej rumianej twarzy wyraz jowialny.
— To było w dziewięćdziesiątym dziewiątym. Dziwno mi, żem wtedy nie zginął. Byłem o wiele młodszy, a dzięki uczuciom ludzkim, młodzieńczym zapałom i temu podobnym rzeczom wdałem się w bardzo złą kompanię. Niemniej, pozyskałem sobie również wybornych przyjaciół. Z tej czy innej przyczyny jestem dobrze we Włoszech znany. Nazywam się Martel, doktor Martel. Mogłeś pan o mnie słyszeć...
Przeszył badawczym spojrzeniem Cosma, który przy-
jął prezentację z obojętnym ukłonem, i podjął niezwłocznie:
— Ja pierwszy we Włoszech wprowadziłem szczepionkę. Cantelucci próbował mi zakomunikować nazwisko pana, ale doprawdy nic nie zrozumiałem.
— Nazywam się Latham — rzekł Cosmo — a stanąłem na ziemi włoskiej po raz pierwszy w życiu zaledwie dwa dni temu.
Eskulap żywo nadstawił ucha.
— Latham, czyżby? Hrabstwo Yorkshire?
— Tak — potwierdził Cosmo z uśmiechem.
— Doprawdy. Czy sir Charles...
— To mój ojciec.
— A więc to tak. Służył w gwardii. Znałem się z medykiem jego regimentu. Ożenił się we Włoszech. Nazwiska lady nie pamiętam. Och, były to dawne czasy. Wydaje się, że sto lat temu.
— Chcesz pan przez to powiedzieć, że tak szybko toczyły się dzieje?
— Tak. Bardzo szybko — przyznał doktor i mając coś na myśli ugryzł się w język. — Jednakże, powiedz mi pan, do czego to wszystko doprowadzi?
Cosmo nie udzielił odpowiedzi. Doktor nalał przyniesionego w międzyczasie przez Cantelucciego wina do dwóch kieliszków, poczekał chwilę na odpowiedź Cosma, lecz wobec jego milczenia, wzniósł toast:
— Więc wypijmy za powodzenie pokoju.
Jednym haustem wychylił swój kieliszek, natomiast Cosmo ze swego pił wino powoli. Odstawiwszy na stół opróżnione kieliszki, drgnęli na dźwięk przeraźliwego głosu wypełniającego sklepioną salę od końca do końca: „Melduję ich wielmożnościom: szalupa przybiła i czeka u schodów." Doktor zareagował krzywym uśmiechem.
— Słyszałeś pan ryk brytyjskiego lwa, Mr. Latham? — zapytał zrzędnie. — A to doskonale, teraz będziemy mieli tu trochę spokoju.
Oficerowie siedzący przy stole floty, którym wypadło udać się na okręt, powstali tłumnie i z pośpiechem opuścili salę. Trzej czy czterej, korzystający z dłuższego urlopu, wiedli, pochyleni ku sobie, półgłosem cichą rozmowę. Cosmowi, lustrującemu głąb sali, wydało się, że w postaci u drzwi rozpoznaje spotkanego tego wieczoru marynarza. Udał się on wnet za oficerami. Opuszczało salę również dużo stołowników, ciemno przyodzianych, z upudrowanymi głowami. Cantelucci podał na stół nowe danie, odstąpił o krok z ukłonem i stał bez ruchu. Po zgiełku nastąpiła głęboka cisza.
— Palce lizać — rzekł doktor Martel do Cosma pokosztowawszy potrawy i skinął głową Cantelucciemu, który odszedł z ponownym ukłonem i niezmiernie uroczystą miną. — Włoska to kuchnia oczywiście, ja jednak jestem zasiedziały we Włoszech. Nie oznacza to, abym przepadał za Włochami, przejąłem tylko wiele ich gustów. Nim wstaniemy od stołu, popróbujesz pan, co ich kuchnia, na północy i południu, ma najprzedniejszego, lecz zapewniam, że pan uczestniczy w moim obiedzie. Niech pan nie dopuszcza nawet myśli, by dania na ten stół podawane były te same co i innym stołownikom.
Cosmo odwzajemnił się półukłonem.
— Potrafię ocenić ten przywilej.
— Zaszczyt i przyjemność są po mojej stronie, proszę mi wierzyć — rzekł doktor dość niedbale, patrząc z odrazą na małą grupkę oficerów, korzystających ze zwolnienia na dobę; skończyli gawędę i wstali razem, jak ludzie zdecydowani czas spędzić weselej. Tylko podstarzały lejtenant, pozostając nieco w tyle, rzucił parę ra-
zy okiem na rodaków przy małym stole i ruszył za swymi mniej ochoczo.
— Cantelucci wie, iż ćwierć żylastego wołu i na wpół surowa baranina jest bardziej w ich guście. A kompania, która drugi stół zajmowała, to, możesz pan być pewien, urzędniczyny i handlarze tego czy innego pokroju. Suponuję, że w kieszeniach u wszystkich razem, jak ich było ze dwudziestu, nie znalazłoby się nigdy równowartości jednego angielskiego funta. I Cantelucci także wie o tym. Dobrze mu się powodzi, choć to uboga oberża. Zastanawiam się, Mr. Latham, co pan tu robisz?
— Ba — odparł z wesołym uśmiechem Cosmo. — Po prostu tu się zatrzymałem, jak i pan.
— Tak, ale pan nie uratowałeś życia Cantelucciemu, jak mi się to zdarzyło, co mnie skłania do lokowania się u niego, z przychylności po prostu i dla dania mu okazji do odwzajemnienia się... Pozwoli pan nalać sobie kieliszek? Niezłe to wino.
— Wyborne. Co to za wino?
— Bóg raczy wiedzieć. Nazwijmy je: wdzięcznością Cantelucciego. Szlachetny trunek, nadaje się do konkokcji tych potraw. Obżarstwo to wstrętna wada, ale ambicja zjedzenia smacznego obiadu jest jedyną, której można się oddawać bez szkody bliźniego.
— Nie zastanawiałem się nad tym — mruknął Cosmo z roztargnieniem, gdyż zadawał sobie w duchu pytanie, dlaczego nie podoba mu się ten miły kompan, i oto właśnie przyszedł do przekonania, że z powodu chwiejności w jego sposobie bycia wahającego się między zgryźhiwością a facecjonizmem i nadto z powodu czegoś, kryjącego się na dalszym planie jego kształtnej, schludnej i zadowolonej z siebie persony. Z powodu czegoś, co nie można było nazwać zaczepnością ani też, w ścisłym znaczeniu tego słowa, czelnością. Jaki on,
Cosmo, miał powód nieufności w stosunku do tego oryginała, tak rozmownego, a pomimo to nie zdradzającego ciekawości? I w tejże chwili usłyszał wręcz do niego skierowane pytanie:
— Naturalnie przejeżdżałeś pan przez Paryż?
— Tak i przez Szwajcarię.
— Och, Paryż! Ciekawym, jak wygląda teraz. Z pewnością pełno tam Anglików. Ileż to lat upłynęło, odkąd tam byłem? Ba, ba, dużo szlachetnych głów spadło z karków od tego czasu. Cóż, popróbuję znaleźć sobie tam drogę. Ciekawe to czasy. Zastałem tu trochę listów. Czy bardzo nielubiany jest książę Wellington? Jego kiwnięcie głową jest nieznośne, nieprawdaż?
— Miałem sposobność przyjrzeć mu się parę razy — rzekł Cosmo. — Upewnić mogę pana, że wszyscy odnoszą się doń z jak największym szacunkiem.
— Oczywiście, oczywiście. Niemniej, dałbym głowę, że wszyscy ci cudzoziemcy nie posiadają się z radości, iż skończyli robotę bez jego udziału.
— Nie powinni być tak w sobie zadufani. — rzekł Cosmo wzgardliwie. — Sama ich przewaga liczebna...
— Racja. Była to raczej wędrówka zbrojnych plemion niźli armia. Pomimo to będą się chełpili swym zwycięstwem. Nie wiadomo, co myśli książę Wellington... Wątpię, czy zdołałby pobić tego drugiego w regularnej bitwie. A teraz nikt już się nie dowie.
Cosmo doznał wrażenia epickiej opowieści z zakończeniem wątpliwym. Cantelucci, ceremonialny, opanowany, przychodzili i oddalał się ze zwykłymi dwoma ukłonami. Odszedł, żeby wygasić świece na środkowym stole, i znikł z oczu. Ze swego oświetlonego miejsca Cosmo widział tylko mroki długiej na kształt refektarza sali z wysokimi oknami, z zawartymi mocno okiennicami, co nadawało im wygląd rzędu nisz do ustawienia
w nich statui. Jednak z ludnej piazza dochodził jego uszu przytłumiony gwar. Stanął mu w oczach rozległy, wyłożony płytami kamiennymi plac, otoczony masywnymi, posępnymi zarysami pałaców, gdzie tu i ówdzie jarzyły się światła, a nad nimi rozciągało się objęte nocą niebo, pełne gwiazd i kompletnie bezchmurne.
— Ten hotel jest bardzo spokojny — zauważył.
— To niewątpliwie jego zaleta. Jak pan widzisz, ma mury pokaźnej grubości. Nie wykończony pałac. Mam na myśli ornamentację jego wnętrza, która miała być bardzo wspaniała i raczej kosztowna niż wspaniała. Właściciel pałacu, człowiek, który go wybudował, umarł z głodu w tym tam oto hallu.
— Umarł z głodu? — powtórzył Cosmo.
— Nie może być co do tego dwóch zdań. Było to podczas oblężenia Genui. Znane jest pewnie panu to oblężenie?
Cosmo wytężył pamięć.
— W tym czasie byłem dzieckiem.
Honorowy gość Cantelucciego rozłupał włoski orzech i przyjrzał się Cosmowi uważnie.
— Wtedy nie mogłeś pan mieć ponad siedem lat — odrzekł tonem rzeczoznawcy. — Kiedy po raz pierwszy przybyłem do Włoch ze szczepionką, wciąż mówiło się dużo we Florencji o małżeństwie sir Charlesa. Pamiętam doskonale, choć wszystko to działo się jakby w innym świecie. Tak, on bez wątpienia umarł z głodu, jak i dziesięć tysięcy innych Genueńczyków. Nie mógł wychodzić pospólnie z gminem na poszukiwanie odpadków ani po nocy wypełzać za mury na zbieranie pokrzyw w fosach fortalicji, i nikt nie wiedziałby, że nie żyje od miesiąca, gdyby drzwi nie rozwalił pocisk, wystrzelony z bombardowca blokującej Genuę eskadry admirała Keitha; znaleziono go u stóp schodów i, powiadano, z garś-
cią złotych monet w kieszeni. Lecz nikt się o złoto nie troszczył. Gdyby to były nie dogryzione kości, krew polałaby się niewątpliwie. Suponuję, iż były, a i po dziś dzień mogą tu być w grubych murach pełne złota skrytki. Dość, że zwłoki rzucono na wóz grabarski, a władze kazały drzwi zabić deskami. Tak całymi latami stały zabite, ponieważ spadkobiercy nie chcieli mieć nic wspólnego z tym nie wykończonym pałacem. Wedle mych supozycyj ostatni z nich zginął w śniegach Rosji. Przybył Cantelucci i dzięki przyjaźni z jakimś magistrackim gryzipiórkiem dostał zezwolenie na zajęcie pałacu pod swą oberżę. Mówił mi, że po objęciu go w posiadanie w kątach hallu znalazł kilka półdukatów. Wystarczyło mu ich, sądzę, na wapno do bielenia, gdyż nie uwierzę, aby Cantelucci kiedykolwiek opływał w mamonę.
— Może znalazł którą z tych skrytek wspomnianych przez pana — domyślał się Cosmo.
— Co? Cantelucci? Nigdy nie oglądał się za złotem. Zbytnio buja w obłokach; wszelako ugościł nas pysznie w domu zagłodzonego człowieka. Przed szesnastu laty w Neapolu był on jakobinem i stronnikiem Francuzów, rebeliantem, zdrajcą swego monarchy, jeśli panu od tej strony zapatrywać się na to podoba, jednak pamięć ma dobrą, niezaprzeczenie.
— Czy jest Neapolitańczykiem? — zapytał Cosmo. — Wyobrażałem ich sobie inaczej.
— Bóg raczy wiedzieć. Ja byłem wtedy młody i chyba humanitarniej usposobiony. Krew ścinała się w żyłach na widok tego, jak traktowano ludzi na stanowiskach, zasłużonych, inteligentnych. Neapolitańczycy jakobini nie byli motłochem. Byli to ludzie mocnego charakteru, ideowi, kwiat wszystkich klas. Właściwie mówiąc, byli liberałami. A pomimo to zwano ich jakobinami, a może
to i dziwi pana, iż ja, przedstawiciel wolnego zawodu i Anglik...
Zaintrygowany nagłym zamilknięciem doktora Cosmo spojrzał na niego uważnie. Doktor siedział z melancholijnie utkwionymi w jeden punkt oczyma i z wyrazem człowieka raptem z siebie samego niezadowolonego. Pośpieszył tedy zapewnić go, że i on sam nie sprzyja reakcjonistom, a w każdym razie nie jest tak zarozumiały, żeby sądzić postępowanie starszych od siebie. Z cierpkim zgryźliwym półuśmiechem, przylepionym do twarzy, doktor nie zdradzał niczym, że słyszy choć słowo z tego, co do niego mówił. Poruszył się dopiero, gdy po dłuższej pauzie Cosmo ozwał się powtórnie.
— Czy pan oczekujesz kogoś, kto chciałby się z nim widzieć dzisiejszej nocy? — zapytał.
Doktor drgnął.
— Ze mną? Nie. Dlaczego pan pyta o to?
— Bo ktoś w ciągu ostatnich pięciu minut dwa razy zaglądał przez uchylone drzwi, a ja nie oczekuję ani gościa, ani gońca, więc suponowałem, iż szuka on pana. Nie znam tu nikogo.
Doktor siedział jak skamieniały. Cosmo, patrząc ku drzwiom w końcu sali, znów zobaczył kogoś zaglądającego, lecz tym razem okrzyknął go, pytając, czego chce. Na to ów ktoś wszedł, a nim doszedł do połowy sali, Cosmo rozpoznał korpulentną postać Spire'a. Zdziwiony jednak był co niemiara, gdy Spire, miast podejść do stołu, z niezrozumiałym gestem zatrzymał się w miejscu.
Takie zachowanie było dziwaczne. Doktor siedział przy stole najzupełniej duchowo nieobecny, więc Cosmo uznał za stosowne przeprosić go i ruszył w ślad za Spire'em. Sługa, gdy zauważył, że jego pan wstaje od stołu, czym prędzej wycofał się do drzwi. Doktor nie ocknął
się nawet na tyle, by odpowiedzieć; Cosmo pozostawił współbiesiadnika opartego na łokciu, w pozie znamionującej głęboką zadumę. Znalazł on Spire'a w słabo oświetlonym hallu, między schodami a drzwiami, które, jak mniemał, wiodły do kantoru hotelowego. Spire uczynił znowu gest nieokreślony, ostrzegawczy bodaj, i zbliżył się do swego pana na palcach.
— No, o cóż chodzi? Co znaczy to wymachiwanie ku mnie ręką? — zapytał Cosmo ostro, a Spire zaryzykował ostrzegawcze: „Cyt!" — Dlaczego cyt, tu nikogo nie ma — rzekł Cosmo, pomimo to przytłumionym głosem.
— Chciałem powiedzieć paniczowi, że widziałem tego człowieka.
— Co za człowieka? Ach, tak. Człowieka w czapce. Gdzie go widzieliście?
— Jest tu — odrzekł Spire wskazując na zamknięte drzwi.
— Tu? Czego tu może chcieć człowiek jego pokroju? Czy mówiliście z nim?
— Nie, sir, on dopiero wszedł i może już odszedł, choć mi się to nie widzi.
— Ach, nie widzi się wam! Czy wiecie, po co przyszedł?
Spire nie odpowiedział na pytanie, ozwał się natomiast po chwili namysłu:
— Pójdę i zobaczę, a jeśli panicz pozostanie na tym miejscu, sir, to będzie mógł zajrzeć do wewnątrz. To może nie ten człowiek.
Nie czekając na pozwolenie, podszedł do zamkniętych drzwi i otworzył je na oścież. Pokój przypominał salę restauracyjną, różniąc się od niej skromniejszymi wymiarami. Był słabo oświetlony dwoma kopcącymi lampami olejnymi, zawieszonymi u sufitu nad stołem na kozłach, z którego obu stron stały ławy. Choć niewiele
tam było światła, Cosmo natychmiast dojrzał człowieka w dziwacznej czapce. Siedział na jednej z ław, wsparty o stół obu łokciami i przechylony do dziewczyny, której jasne włosy wymykały się spod jedwabnego szala. Oboje byli tak pochłonięci poważną rozmową, że nie odwrócili się przy wejściu Spire'a. Cosmo miał zaledwie czas zauważyć smukłość pleców dziewczyny, zwróconej do niego bokiem, a już drzwi zamknęły się za Spixe'em.
II
Za powrotem do swojej sypialni Cosmo zastał niewygasły w kominku ogień, którego blaski igrały kapryśnie po zaciągniętych zasłonach, po niewyraźnych zarysach łoża z baldachimem; zauważył, że Spire, spełniając polecenie, przygotował stolik do pisania, przysunął do niego wygodny fotel i postawił za nim parawan.
Cosmo nie zasiadł do korespondencji. W tym momencie zaciążyła mu bardziej niż kiedykolwiek obietnica dana siostrze zbyt pochopnie pod wrażeniem wesołego rozczulenia. Już w Paryżu porał się z tą trudnością. Henrietta była spragniona wiadomości o wielkim świecie, o ludziach, jakich napotkał, korzystających z ostatnio pozyskanej swobody wojażowania, o Anglikach, Francuzach, Polakach i Niemcach. Rzeczywiście poznał mnóstwo ludzi, lecz pytanie, co powiedzieć o nich panience nie znającej świata, wychowanej na wsi, i w gruncie rzeczy nie mającej o ludziach pojęcia? Szczerze przyznawał w duchu, że i on ludzi nie zna. Sam był zaledwie nowicjuszem, a ona już z pewnością była zbyt niewinna, aby mógł jej komunikować swe podejrzenia, opowiedzieć, jak to wszystko wyglądało naprawdę. Nawet zupełnie powierzchowne opisanie świata Henrietcie, i to nie było łatwe. Świat niewątpliwie był
zabawny, lecz właśnie w chwili gdy to pomyślał, poczuł pewien niesmak. Przed samym odjazdem z Paryża był na raucie u wielkiej damy. Zjawił się tam osobnik, na którym ciążyło podejrzenie o kradzieże kieszonkowe. Odznaczał się wielką brzydotą i dlatego zwracał na siebie uwagę. Wielka dama zapytana, czy go zaprosiła, zaprzeczyła, że go widziała kiedykolwiek, on zaś ją upewniał, że rozmawiała z nim tegoż wieczoru. Jeśli był tym, za kogo się podawał — oświadczyła lady — to wcale nie wiedziała, że bawił w Paryżu. Sądziła, że był w Irlandii. Wszystko razem — dziwaczna historia. A czym się skończyła, Cosmo nie miał pojęcia, bo jeden z przyjaciół, Holtis, odciągnął go, żeby przedstawić Mrs. R. Dama była dla niego nader uprzejma i bawiąc go konwersacją wymieniała cały inwentarz zalet swej córki obecnej na sali, niewątpliwie ślicznej oraz inteligentnej, ale nieco dziwacznej; gdy został potem zaprezentowany córce, dyskutowała z nim przez całe pół godziny o sprawach sercowych, czarująco, lecz z podejściem do tematu na wskroś chłodnym, bezosobistym. Była tam również lady Jane, bardzo na świeczniku, bardzo otoczona, z syrenim głosem o czarującej słodyczy, lecz bardzo swobodna, aby nie powiedzieć rozwiązła w konwersacji. Jakże mógł zwierzyć się Henrietcie, jakie na nim zrobiła wrażenie? Prawdę powiedziawszy, miał czas pewien zaprzątniętą głowę tą lady Jane. Obrazowo mówiąc, towarzyszyła mu w całej podróży z Paryża aż do chwili, gdy tego dnia z rana zajechał przed hotel Cantelucciego. Ale teraz go odbiegła. A może to on sam z kręgu niepokojących umysł aktualności strącił ją do lamusa, w którym ludzie składają resztki swoich przeżyć. Ale czyż to możliwe, aby między nim i lady Jane stanął o zachodzie słońca człek w obcisłych spodniach, zniszczonych butach i czapce niezwykłego kształtu?
Raptem nastręczyła się Cosmowi myśl, iż życie osobiste człowieka jest nader dziwne. Mógł napisać siostrze, że trzech godzin nie spędził w Genui, a już był zamieszany w szwarcowanie tajnej korespondencji z Włoch na wyspę Elbę. Zobowiązał się solennie do pisania wszystkiego, czego mógłby dowiedzieć się, usłyszeć, a nawet czego mógłby się domyślić o Napoleonie. Otóż słyszał mnóstwo najniezwyklejszych historii, a sam, nie wdając się w żadne domysły, stykał się z ludźmi, którzy byli zaprzątnięci wyłącznie tym — z osobami wystraszonymi, tryumfującymi, strapionymi, lekkomyślnymi, z ludźmi o minach tajemniczych lub pogardliwych. Ale on, na Jowisza, nawiązał osobisty kontakt i naprawdę był pomocny człowiekowi z ludu korespondującemu z Elbą sekretnie. Mógł coś niecoś napisać o tym, lecz czyż warto w gruncie rzeczy? Zdecydował ostatecznie, że nie będzie pisał tej nocy do domu, odsunął stolik, padł na fotel i nogi wyciągnął ku płonącemu kominkowi. Markotny wyraz osiadł mu na twarzy. Trwał tak, nieczuły na zewnętrzne bodźce, jakby spał z otwartymi oczyma, bez mrugnięcia powieką wpatrywał się w ogień, którego odblask zapalił mu w źrenicach dwie czerwone iskierki. Pomimo to usłyszał, że Spire dyskretnie puka do drzwi. Pierwszym impulsem Cosma było zawołać, że jest mu niepotrzebny, ale rozmyślił się.
— Wejdźcie — powiedział.
Spire cicho zamknął za sobą drzwi, przeszedł cały pokój wzdłuż i podłożył polano do ognia.
— Całkiem nie mogę dziś dostać gorącej wody, sir — odezwał się. — Bardzo mi przykro, sir. Na przyszłość będę miał staranie, żeby się to nie powtórzyło.
A w skrytości ducha myślał: „Należy ci się to za wybranie tego hotelu, było się gdzie zatrzymywać!" Cosmo milczał wciąż, z wlepionymi w ogień oczyma, a gdy się
w końcu ocknął, spostrzegł, że Spire stawia przed jego krzesłem pantofle z glansowanej skóry na czerwonych obcasach.
— Czy ściągnąć paniczowi buty, sir? — zaproponował Spire zniżając głos.
Cosmo pozwolił mu na to.
— Czy panicz teraz się położy? — zapytał Spire równie cicho.
— Nie, ale możecie nie czekać. Nie będę was więcej potrzebował dziś w nocy.
— Dziękuję, sir — Spire marudził z butami w ręku. — Dwa małe pistolety są na stoliku przy łóżku. Załadowałem je na nowo. Słyszałem, że miasto jest pełne kanalii, która spłynęła zewsząd. Zamek u drzwi panicza to lichota. Będę spał przed drzwiami, na korytarzu, sir. Mają mi tam położyć siennik.
— Będzie wam bardzo zimno — zaoponował Cosmo.
— Będzie mi zupełnie dobrze, sir. Wyciągnąłem futrzaną derkę z kolasy. Wszystko z niej wyjąłem. Na dziedzińcu nie jest bezpiecznie, sir. O ile się orientuję, nic nie jest należycie pewne w tym domu.
Cosmo skinął głową z roztargnieniem.
— O, poczekajcie chwilę, Spire. Czy ten człowiek, to indywiduum w czapce jest jeszcze ma dole?
Spire pochwycił w lot myśl pana i ze sprowadzeniem do sypialni jednego z tych łachmaniarzy postanowił nie mieć nic wspólnego. Odparł więc flegmatycznie:
— Poszedł od dawna, sir.
Cosmo uprzytomnił sobie z całą wyrazistością pozę tego człowieka, usadowionego jak ktoś przybyły na poważną i absorbującą rozmowę, mogącą potrwać i do późna w noc.
— Nie należy do tego domu? — zapytał.
— Nie, sir, przyszedł tylko pomówić z młodą kobietą.
Gdy się z nią żegnał wyszedłem, aby iść na górę do panicza. Sądzę, że jest on tym, którego panicz miał na myśli, sir.
— Tak — odezwał się Cosmo. — Nie mam wątpliwości. On się tu pewnie znów pokaże.
Spire przyznał niechętnie, że to możliwe.
— Opowiadał tej młodej kobiecie długą historię. Bardzo przystojny, sir.
— Czy jest służącą w tym domu?
— O nie, sir. Przyszła z tym starym łataczem obuwia od podrzynania gardeł. Wyglądali zaprzyjaźnieni. Nie podobają mi się ludzie w tym domu.
— Przychodzi mi na myśl — rzekł Cosmo — czy nie moglibyście skłonić tego człowieka do pogawędki ze mną, gdy przyjdzie następnym razem.
Spire przyjął tę propozycję głębokim milczeniem.
— Myślicie, że moglibyście? — nalegał Cosmo. Spire uniósł brwi z obojętną miną i odparł na pozór
bez związku:
— Najgorsze w tym domu, że zdaje się stać otworem dla wszelkiego rodzaju kanalii.
— Wiem o tym. Więc, Spire, zastanówcie się, jakim dałoby się to zrobić sposobem. Możecie odejść.
Spire z butami w ręku doszedł do samych drzwi i odwrócił się na moment.
— Jedynym sposobem, jaki mi przychodzi na myśl, sir, to zaznajomienie się z tą młodą kobietą.
Nim Cosmo zaskoczony tak kategorycznym twierdzeniem zdołał zebrać myśli, Spire wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Cosmo spał snem głębokim, ale przerywanym, budził się nagle z zupełnego zapomnienia, leżał na wznak z otwartymi oczyma, dziwiąc się, gdzie jest, i znów zapadał w sen, nim zdążył zmienić pozycję. Najpierw
z samego rana skreślił parę słów do hrabiny de Monte-vesso z prośbą, by mu wolno było ją odwiedzić zaraz w porannych godzinach. Wypisując adres, uśmiechnął się na myśl, że bądź co bądź jest to mała Adela, którą przypominał sobie z trudem, przeważnie jako jasną główkę, krążącą koło fotela ojca w wielkim salonie z oknami wychodzącymi na zachodni taras. Będąc w wieku szkolnym podczas wakacji widywał dwie dziewczynki, Adelę i siostrę, zwykle wieczorną porą. Gdy dziewczynki przebywały z guwernantką na piętrze, on uwijał się poza domem. Wspomnienia, jak je widywał obie, jasną i ciemnowłosą, spacerujące po parku, sprawiały, że bardziej był ciekaw ujrzeć hrabinę de Montevesso, niż gdyby nie znał jej wcale. Nie umiał jej sobie wyobrazić jako kobiety zamężnej od lat i córki ambasadora.
Po odjeździe rodziny d'Armandów z Latham Hall, postacie ich zatarły mu się w pamięci, ich twarze, sposób bycia, charaktery, wszystkie obrazy uległy zaćmieniu, a pozostało tylko swojskie tło yorkshireskiego gniazda, na którym ich osoby nie zarysowały mu się konkretnie. Spotka więc zupełnie obcą osobę. Czy ta lady, choć wciąż młodą, po przeżyciu tak tragicznych czasów i poznaniu tylu ludzi, będzie go w ogóle pamiętała? Jego osobiście. Bo nie wątpił, że nie zapomniała jego rodzinnego domu, (kamieni), lasów i rzek. Co do ludzi, to Cosmo doskonale zdawał sobie sprawę, że łączyła ją większa zażyłość z ich ojcem niż kiedykolwiek jego lub Henriettę. Ojciec nie należał do ludzi, których się zapomina. A ta hrabina de Montevesso, którą trudniej było sobie wyobrazić niż całkiem obcą osobę, musiała pamiętać jego matkę lepiej od niego samego. Widywała ją dzień po dniu o wiele dłużej niż on, w ciągu jakichś trzech lat, gdyż bywał w domu tylko od czasu do czasu, a i wtedy
Uważał obecność dobrotliwej, pogodnej i strojnej lady Latham za coś samo przez się zrozumiałego.
Cosmo wręczył krótki liścik Spire'owi z rozkazem wysłania go przez jednego z próżnujących u wrót hotelu łachmaniarzy. Nie będzie odpowiedzi. Potem podszedł do okna i przekonał się, że niewiele można z niego zobaczyć. Leżało zbyt wysoko nad piazza, zasłoniętej przy tym wystającymi balkonami. Lecz niebo było mocno błękitne i niezwykle lśniące, a słońce padało ukosem na dachy przeciwległej strony piazza. Kiedy otworzył okno, rzeźwe czyste powietrze wzmogło jego siły żywotne. Bardzo wyraźnie słyszał z dołu przytłumiony gwar ludzki, ten sam, jaki słyszał wczorajszej nocy przez zamknięte okiennice sali restauracyjnej, jakby mieszkańcy tego miasta nie sypiali wcale.
Podczas śniadania, podanego przez Spire'a w pokoju, wysilał imaginację, chcąc wyobrazić sobie hrabinę de Montevesso. Więc wyobrażał sobie tę samą głowę, lecz tkwiącą wyżej, na miarę wzrostu dorosłej osoby, i z włosami już nie spadającymi na ramiona, lecz z pewnością upiętymi, z czym musiało jej być bardzo do twarzy, i może pociemniałymi z wiekiem. Była to fryzura córki ambasadora, kobiety o dużej pozycji towarzyskiej, znającej się na ludziach i na polityce, bardzo wielkiej damy. Może tylko wielkiej damy i nic poza tym. Lecz nowa fala pamięci przywiodła mu przed oczy dziewczynkę pełną Wdzięku, spokojną, nieśmiałą, a pomimo to każdym ruchem zdradzającą przyjazne usposobienie, i rękę ojca, gładzącą jej jasne włosy... Nie, to nie tylko piękna pani.
Cosmo nie odznaczał się wrodzonymi umiejętnościami towarzyskimi. Nie był nieśmiały we właściwym tego słowa znaczeniu, ale brakowało mu tej pewności siebie, do jakiej uprawniały go uroda i pozycja społeczna.
W towarzystwie obawiał się narazić na szyderstwo, a jeśli spotkał się z niewątpliwą życzliwością, zwłaszcza kobiet, to zawsze wydawała mu się nieco podejrzana; przypisywał ją nie swym zaletom, całkiem mu nie znanym, ale płytkiemu, dobrodusznemu współczuciu. Wyobrażał sobie, że w życiu światowym jest niezgrabny. Deprymująco działała na niego już sama wspaniałość uroczystości towarzyskich, w których uczestniczył wielokrotnie. Nieraz w konwersacji z jakąś ładną kobietą odnosił wrażenie, że nie jest stworzony na światowca, i zamykał się w sobie. Wyrobiło mu to reputację oryginała. Do pewnego stopnia zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie brał pod uwagę, że to właśnie czyniło go interesującym.
Jedząc śniadanie bez apetytu miał moment wahania: „Doprawdy nie mam wcale ochoty widzieć się z tą hrabiną" — pomyślał sobie. Przypominając sobie jednak ton, jakim ojciec mówił o Adeli, pomyślał, że może natrafi na osobę niepospolitą. Cosmo był wysokiego mniemania
o swym ojcu, choć wiedział, że go dobrze nie rozumie. Ale jeśli to kobieta niepospolita, nie zainteresuje jej pewnie nieobyty sztubak, wyrosły na młodzieńca, bez szczególnego w świecie znaczenia. Choć niewątpliwie przyjmie go nader uprzejmie...
— Uprzątnijcie to wszystko, Spire — ozwał się —
i zejdźcie na dół, zobaczcie, czy nie wrócił posłaniec.
Posłaniec nie powrócił jeszcze i Cosmo z pomocą lokaja zaczął się ubierać niezwykle starannie. Zawsze irytowało go wiązanie krawata, a również i sam Spire, który przy tej czynności z całkowicie drewnianą twarzą trzymał przed nim lusterko. Cosmo popsuł dwa krawaty i zdradzał wielkie niezadowolenie z kroju i koloru różnych części garderoby, proponowanych mu kolejno przez lokaja. Moda męska była wprost absurdalna. Du-
żo dobrej woli musiał zużyć, aby opanować swe kaprysy i nie okazywać niezadowolenia ze znanych sobie rzeczy. Skończył się stroić. Posłał Spire'a na dół przekonać się, czy nie ma jeszcze gońca. Spire zeszedł posłusznie, ale znikł na dobre, jakby nigdy nie miał już wrócić. Nie było Spire'a. A w pokoju nie było pasa do dzwonka.
Cosmo wysunął głowę przez drzwi. W studni schodów panowała zupełna cisza. Kobieta w czarnej odzieży, szorująca podłogę na korytarzu i klęcząca przy wiadrze wody, podniosła na niego oczy. Cosmo się cofnął. Litość budziła ta jędza... Oczywiście, był pewien łaskawego przyjęcia. Był pewien tak samo, że zobaczy tam mnóstwo rozmaitych ludzi. Jakiego rodzaju towarzystwo mogła ona przyjmować? Wszelkiego, bez wątpienia. Austriaków, Włochów, Francuzów, całą tryumfującą reakcję, wszystkie poniżone głowy wyskakujące z powrotem na powierzchnię, gdy sztorm minął, jadowite, spragnione zemsty, despotyczne, wstrętne. Cóż, u diaska, stało się ze Spire'em?
Długie okno, sięgające aż do posadzki, stało otworem. Nagle obiło się o uszy Cosma bębnienie. Wyszedł na balkon i zobaczył kompanię piechoty w białych mundurach, maszerującą w odległym rogu piazza. Austriacy! Ba, nastały ich czasy. Posłyszał głos za swoimi plecami:
— Posłaniec wrócił, sir. — Cosmo cofnął się do pokoju i zobaczył Spire'a z pustymi rękoma. — Jest ustna odpowiedź, sir.
— Jaka? Rozmawialiście z posłańcem czy nie?
— Widziałem go, sir, ale wiadomość dostałem za pośrednictwem hotelarza. Mówi trochę po angielsku. Lady rada będzie widzieć panicza zaraz po czwartej godzinie. Mają tu własną rachubę czasu, a o ile ja miarkuję, to oznacza między dziesiątą a jedenastą. Tak przynajmniej
powiada Cantelucci, a on potrafi określać czas i wedle angielskiego zegarka.
— Zamknijcie okno, Spire. Nie chcę słyszeć tego bębnienia. Nie inaczej, oznacza to zaraz po dziesiątej, lecz czemu ten człowiek przepadał tak długo? Czy to bardzo daleko?
— Nie, sir, widzi mi się, że całkiem blisko. Był tak długo, bo próbował liścik oddać lady do własnych rąk i miał z tym trudności. Hotelarz mi mówił, że zamiast oddać go portierowi, goniec wszedł kuchennymi drzwiami i czas pewien wyczekiwał na sposobność w korytarzu.
Cosmo spojrzał badawczo na Spire'a, lecz nie wyczytał mu z twarzy, co myśli o tych machinacjach.
— Wyczekiwał w korytarzu? — powtórzył Cosmo. — Ale czy widział się z samą lady?
— Zdaje się, że nie, sir. Cantelucci zbeształ go za mitręgę, a on bronił się, że postąpił jak nie można lepiej. Byłby tam wciąż sterczał, gdyby nie nadeszła czarna kobieta, która wyrwała mu list z ręki. I ona to wróciła do niego z odpowiedzią lady.
— O tak — powiedział Cosmo. — Czy nie przypominacie sobie, że mieli czarną służącą?
— Owszem, sir. Przypominam sobie, mieszkała w pokoju ochmistrzyni. Nauczyła się mówić po angielsku bardzo prędko, ale była nieco porywcza.
— Czyżby?
Spire, zajęty szczotkowaniem kapelusza swego pana, zauważył wyjaśniająco:
— Zupełnie nie znała się na żartach, sir. Towarzyszył Cosmowi do hallu, gdzie Cantelucci ze
swą zwykłą baczną uwagą i głębokim ukłonem spytał, czy signore nie potrzebuje powozu. Cosma wołał się przejść, tedy młodzieńcowi, który list zanosił, zlecono
pokazać drogę milordowi do Palazzo Brignoli. Na głowie przewodnika sterczała szopa włosów, miał na sobie kaftan, przypominający dolman huzarski ze ściętym szamerowaniem i guzikami, a zdobiony natomiast dziurami na obu łokciach. Policzki miał zapadłe, oczyma toczył wyraziście, a w uśmiechu ukazywał pełny garnitur zdrowych zębów.
— Si, si, Palazzo Rosso — powiedział.
Cantelucci z właściwym mu niewzruszonym i ceremonialnym spokojem wyjaśnił, że plebs nadał pałacowi tę nazwę, gdyż był z czerwonego granitu; chudogęba dał susa i wyprzedził Cosma idąc przez piazza, odwracając od czasu do czasu ku niemu głowę. Niezwyciężony urok i splendor miasta rozproszyły wątpliwości i podejrzenia Cosma. Na rogu wąskiej uliczki i małego placyku z kilku drzewami pośrodku obszarpany guide zatrzymał się i, wskazawszy na ciemny wspaniały gmach, opuścił milorda. Masywny i przytłaczający, pretensjonalny i ciężki, rażący oczy swą posępnością i Zdobny w ogromne rzeźby gmach, w którym mieszkała mała Adela, zrobił na Cosmie wrażenie wspaniałego więzienia. Do portyku z ciężkimi, zdobnymi w żelazne okucia drzwiami, prowadziło kilka niskich stopni, wycinek wielkiego półkola, który z obu stron strzegły ogromne skrzydlate gryfony z zakrzywionymi szponami siedzące czujnie na wysokich i wąskich postumentach. Wchodząc po stopniach Cosmo zauważył, że ciężkie dźwierza były uchylone, i mógł się przez nie prześlizgnąć. I od razu, gdy wyszedł spod arkad mrocznego pasażu, otworzył się przed nim widok na osłonecznione oleandry w dziedzińcu wewnętrznym, wyłożonym marmurowymi płytami; stamtąd szerokie schody wiodły ku kolumnadzie galerii na piętrze.
Cosmo nie zobaczył portiera ani w ogóle żywej duszy, nie doszedł go jakikolwiek odgłos ani nie dostrzegł, aby się co gdziekolwiek poruszyło. Nawet liście oleandrów trwały w kompletnym bezruchu. W świetle porannym ukośny cień rozcinał zachodnią ścianę na dwa trójkąty, jeden ciemny, a drugi jarzący się płomienną czerwienią, i Cosmowi wydało się przez chwilę, że ktoś rzucił na niego urok, nie mógł się bowiem oprzeć silnemu wrażeniu bezdusznego dostojeństwa, przepychu i osamotnienia.
Skądś za nim, od strony bramy, którą wszedł, zawołano: „W górę, signore!" Cosmo zaczął wstępować po bezporęczowych schodach z zaambarasowaniem, jakby śledziło go tysiąc oczu. W galerii zawahał się, bo z kilku drzwi, jakie widział, nie otworzyły się ani jedne, a nic nie dochodziło jego uszu prócz cichego plusku fontanny na dziedzińcu na dole.
Zanim się zdecydował, otworzyły się szeroko drzwi, przed którymi stał, choć nie dostrzegł otwierającej je osoby, póki nie wszedł do westybulu z wąskimi czerwonymi kanapami, stojącymi wzdłuż białych ścian. Drzwi zamknęły się za nim i, gdy się odwrócił, stanął oko w oko z ciemnolicą pulchną Mulatką, wpatrującą się w niego z niekłamanym zachwytem. Aż klasnęła w ręce z podziwu, otworzyła usta i wybuchnęła gardłowym, gdaczącym śmiechem ukazując białe zęby.
— Bonjour, Aglae — ozwał się ochoczo Cosmo. Kobieta znów się zaśmiała, szczerze ucieszona.
— Imię moje panicz pamięta, Mr. Cosmo. Całkiem mnie panicz wystraszył, zrobił się taki duży. Pamiętam panicza, jak drapał się na drzewo i zrzucał czarnej dziewczynie smaczne dojrzałe jabłka. — Jak szalona błyskała białkami ruchliwych oczu.
Cosma tak dziwnie wzruszyło napomknienie o jego
chłopięctwie i łażeniu po drzewach, iż gotów był przyznać jej rację, gdy dodała: — To były dobre czasy — i jeszcze raz roześmiała się z uciechy. Jednak Aglae najwidoczniej trzymała się w ryzach. Jej śmiech był przytłumiony. Nie był tym samym swobodnym, na całe gardło śmiechem, jaki budził echa w mrocznych korytarzach Latham Hallu i dochodził od strony oficyn. A przecież i tam Aglae starała się hamować wybuchy swej wesołości, bojąc się reprymend i drwiących komentarzy służby. Raptem Aglae przestała się śmiać i roztropnie, z szacunkiem spytała, jak ojciec się miewa. Cosmo odpowiedział, że całkiem dobrze.
— On bardzo wielki dżentelmen — zauważyła Aglae. — Zawsze dygocę na jego widok. Panicz także bardzo piękny dżentelmen, Mr. Cosmo.
Podeszła do jednych z drzwi, prowadzących na pokoje, lecz gdy Cosmo postąpił za nią, podniosła ostrzegawczo rękę i uchyliła tylko drzwi, po czym wróciła i przemówiła ciszej:
— Po to, żeby lepiej było słychać dzwonek. Zechce panicz poczekać tu chwilę? — zapytała niespokojnie.
— Poczekam — odrzekł Cosmo — lecz Aglae nie ma powodu dygotać przede mną. O co chodzi?
— O nic a nic nie chodzi. — Z przebłyskiem dawnej czupurności wstrząsnęła głową, owiązaną chusteczką bandana.
Jej zachowanie się rozweseliło Cosma.
— Ja przed paniczem nie dygoczę — podjęła. — Ja zawsze bardzo lubię panicza. Z całego serca radam widzieć tu panicza.
Przez cały czas nadstawiała ucha ku drzwiom, które zostawiła nie domknięte. Miała na sobie białą perkalową sukienkę z wysokim stanem, białe pończochy i genueń-
skie pantofle na nogach. Jej ciemne ręce poruszały się nerwowo.
— A jak czuje się madame la contessa? — zapytał
— Miss Adela, bardzo dobrze. Przynajmniej nigdy nic innego nie powie. Ona jest teraz bardzo wielka lady. Całe miasto tu bywa, ale ona chce widzieć panicza sam na sam po tylu latach.
— To bardzo miło z jej strony — rzekł Cosmo. — Wątpiłem, czy w ogóle przypomina mnie sobie.
Wywołane spotkaniem z Cosmem podniecenie opuściło Aglae; był zdziwiony malującą się na jej czarnej twarzy troską. W pewnym momencie twarz ta wydała mu się tragiczną maską, lecz wnet ożywił ją błysk zębów, który, rzecz dziwna, nie przypominał uśmiechu.
— Ona pamięta wszystko — powiedziała Aglae. — Ona... ona... Mr. Cosmo, panicz już nie jest chłopcem. Mówię paniczowi, że miss Adela nie miała chwili spokoju, odkąd wyjechała z waszego wielkiego domu na wsi w ów dzień bardzo mroźny. Pamiętam doskonale. Małe ptaszki spadały martwe z drzew. Gotowa byłam sama paść martwa.
— Byłem poza domem, w szkole — rzekł Cosmo. Przypomniał sobie, że za powrotem swym do domu nie przejął się zniknięciem tych osób. Naprawdę dotknięty był tylko brakiem jasnej główki obcej dziewczynki, Adeli, obok śniadej Henrietty. I to pierwszego wieczoru. A nazajutrz już mu jej nie brakowało.
Zaprzątnięty tymi myślami, podczas oczekiwania na przyjęcie, patrzył na Aglae z półuśmiechem, nie zdając sobie sprawy, że się uśmiecha. Mulatka czekając na dzwonek była zaabsorbowana, nadstawiała ucha. Ozwał się nareszcie. Cosmo również usłyszał dzwonienie, bar-
dzo dalekie i słabe, i długotrwałe. Był to ręczny dzwonek.
— Teraz — powiedziała Aglae cicho, a Cosmo poszedł za nią przez amfiladę wspaniałych, lecz skąpo umeblowanych komnat, w których panował półmrok, bo żaluzje były do połowy opuszczone. Perspektywa salonów kończyła się biało-złotymi drzwiami. Aglae zatrzymała się przed nimi i spojrzała na Cosma z wyrazem zaciekawienia, obawy, a może z wahaniem. Lecz niewątpliwie bez uśmiechu. Jemu zaś uśmiech przylgnął do ust. Mulatka nadsłuchiwała chwilę, zanim nacisnęła klamkę. Otworzyła drzwi szeroko, ukazując apartament zalany światłem, lecz niewidoczny w całej długości, bo parawan zasłaniał część dalszą. Przy przekroczeniu progu ostatnią myślą Cosma było: „Będzie interesująco", a potem usłyszał zamykanie za sobą drzwi i oto pozostał sam przed ciężkim parawanem z wzorzystego aksamitu, w potokach słonecznego światła, płynącego z trzech okien i oślepiającego go nieledwie po długiej wędrówce w półmrokach.
Minął parawan i zdumiał się wymiarami pokoju. Tu i ówdzie stały parawany i nieoczekiwanie dużo wytwornych mebelków, śród których czuł się zagubiony. Wszystko to jaśniało i lśniło, i jarzyło się barwami śród świeżości i promienności słonecznego ranka. „Ależ tu nie ma nikogo", myślał z mieszaniną zawodu i ulgi. Po lewej ręce, nad prostokątnym dywanem podobnym do kwietnika wznosił się biały blat kominka, który swą wspaniałością i proporcjami przywodził na myśl niski, rzeźbiony portyk, ogromna tafla lustrzana sięgała od kominka po gzyms sufitu. Cokolwiek zniecierpliwiony wstąpił na ów kwiecisty kobierzec i dopiero wtedy spostrzegł w końcu pokoju, w rogu pod czwartym oknem panią, siedzącą do niego tyłem. Suknia jej, dostrzegalna
przez filigran złoconego oparcia, była jedyną plamą niebieskiej barwy w całym apartamencie. Trochę białej koronki zdobiło jej ramiona. Jasną głowę trzymała spuszczoną i śpiesznie coś pisała.
Kimkolwiek była, nie zdawała sobie widać sprawy z jego obecności. Cosmo nie wiedział, czy czekać w milczeniu, czy coś powiedzieć, czy ostrzec ją cichym kaszlnięciem: „Co za głupia sytuacja" — pomyślał. Równocześnie pani odłożyła pióro i wstała z krzesła gwałtownie, lecz upłynęła jeszcze znaczna chwila, nim odwróciła się i skierowała ku niemu. Była wysoka. Tylko sposób wprowadzenia tu Cosma przemawiał niezbicie za tym, iż jest ona osobą, z którą przybył się zobaczyć. Chciał się ekskuzować, jakby trafił do innego domu. Przyszło mu także na myśl, że lady od pierwszej chwili wiedziała o jego obecności. Był zafrapowany głębią skierowanego na niego wejrzenia. Szła, wlokąc za sobą tren ciemnoniebieskiej sukni po posadzce. Obfite jasne i drobne loki wiły się na jej kształtnej głowie. Cosmo zauważył, że zbliżywszy się do niego pobladła, rumieńce spłynęły z jej twarzy. Zatrzymała się i ozwała czystym głosem:
— Nie poznaje mnie pan?
Odzyskał mowę, lecz nie panował nad swymi myślami, miotany mnóstwem silnych i nieuchwytnych porywów.
— Nigdy pani nie znałem — wypowiedział tonem najgłębszego przekonania.
Uśmiechnęła się (Cosmo był absolutnie pewien, że nigdy nie widział tego rodzaju uśmiechu ani nawet zapowiedzi czegoś tak urzekającego) i usiadła powoli, osuwając się płynnym ruchem na sofę; wnet odcień jej sukni i wdzięk pozy harmonizując z brokatem szarym jak świeże popioły, z rzeźbionym oparciem, malowanym w kwiaty, a inkrustowanym złotem, nadały temu meblowi niezwykłe piękno. Wskazała mu krzesło przy
sofie. Cosmo usiadł. Stał między nimi malutki hebanowy stolik wykładany srebrem, opierała na nim rękę. Cosmo popatrzył na jej rękę z podziwem, jak na dzieło sztuki, podniósł oczy i zauważył, że czeka, aby się ozwał.
— Szczerze mówiąc — rzekł — czy pani nie myślała, że został tu wprowadzony kompletnie obcy człowiek?
Powiedział to z całą powagą, a ona odpowiedziała mu swobodnie:
— Przez chwilę bałam się odwrócić. Siedziałam plecami odwrócona do pana. To niemądrze z mej strony po tak nieostrożnym zaproszeniu go w porannych godzinach. Pan zachował się tak cicho, że mogło pana już nie być w pokoju. Przestraszyłam się, zerwałam, ale to wahanie było niepotrzebne. Wciąż ten sam chłopiec z pana.
Cosmo zwracał mało uwagi na to, co mówiła. Bez skrępowania, otwarcie, z jawnym podziwem wpatrywał się w nią, mówiąc sobie: „Czyż to możliwe — to Adela?" Opamiętał się jednak nieco i zauważył, iż mężczyźni zmieniają się o wiele wolniej i, być może, nie tak zupełnie jak kobiety. Hrabina de Montevesso była innego mniemania, a w każdym razie, zdaniem jej, to nie mogło się stosować do Cosma.
— Wcale nie o to chodzi. Wiem, bo patrzyłam na pana z uwagą, należną potomkowi rodu Lathamów, podczas gdy pan ledwie okolicznościowo zaszczycałeś spojrzeniem małą Francuzkę. Czemuż miałbyś bardziej mną się interesować? Miałeś swe psy, konie, pierwszą flintę. Pamiętam flintę. Pokazywałeś ją pan podczas spaceru po parku nam obu, siostrze i mnie. Zawołałeś nas, biegnąc przez gazon i wymachując flintą, a nasza guwernantka — nie pamiętam, jak się zwała — krzyknęła: „O mom Dieu! N'approchez pas!" Nie zwracałeś pan
na nią najmniejszej uwagi. Byłeś zarumieniony z przejęcia. Jej krzyki oczywiście nas przestraszyły z początku i właśnie gdy zaczęłyśmy interesować się flintą, odszedłeś pan z pogardliwą miną.
— Czyż zachowałem się tak brzydko? — rzekł Cosmo i nagle poczuł się zupełnie nieskrępowany w towarzystwie damy, z którą nigdy nie zamienił nawet dwóch konwencjonalnych słów. Ożywiła się jeszcze bardziej. Cosmo, który kochał swą siostrę, z przyjemnością odpowiadał na jej liczne pytania o Henriettę. Po wyczerpaniu tego tematu dama na sofie — może dawniejsza Adela d'Armand, a może i nie — przeszła do wypytywania o dom i wszystkich domowników w sposób dowodzący, że dokładnie i serdecznie zachowała w pamięci owe czasy. Również i wspomnienia okolicy były jej miłe, co przemawiało Cosmowi do serca. Tak dobrze pamiętała niektóre zakątki parku i widoki w pobliżu, jakby zaledwie rok temu opuściła tamte strony. Zdawała się pamiętać wszystkich ze służby. Spytała o Spire'a.
— Zabrałem go z sobą — odrzekł Cosmo. — Naturalnie postarzał się.
Zapomniał niemal, z kim mówi. Nie identyfikując damy z dziewczynką Adelą, uznał istnienie hrabiny de Montevesso za coś niezaprzeczalnego. Był zachwycony jej opanowaniem, jej zupełną naturalnością. Pierwsze wrażenie jej postaci nie rozproszyło się, lecz uzupełniło, zdał sobie sprawę, jak ciemnobłękitne są jej oczy i że w niej jest żywotność i głębia, której granic jego myśl nie mogła przekroczyć. Lecz był jej nieświadomie wdzięczny, że ani przez chwilę nie doznał przykrego uczucia światowej nieporadności, dającego mu się tak bardzo we znaki, choć nie mogło być najmniejszej wątpliwości, że mała Adela — jeśli kiedykolwiek istniała
mała Adela — była teraz bardzo wielką damą. Ale kochała stare gniazdo i wszystko w nim. To również nie ulegało wątpliwości. Parę jej wzmianek o jego matce wzruszyły go i zdziwiły. Uważała widać lady Latham za istotę nie tak powierzchowną, jak sądził on, jej syn, i Henrietta, jej córka. Natomiast Cosmo zauważył, że po zapytaniu na wstępie o zdrowie sir Charlesa, nie wspomniała więcej o jego ojcu.
— Czy długo zamierzasz pan bawić w Genui? — spytała po chwili milczenia.
— Parę dni — odpowiedział niezdecydowanie, gdyż nie wiedział, jakiej na swe pytanie oczekiwała odpowiedzi, na pierwsze pytanie, które nie dotyczyło Yorkshire. Resztą Włoch interesował się bardzo mało, z czego zdawał sobie sprawę. Lecz przez skojarzenie myślowe uprzytomnił sobie, że czas płynie. Podniósł oczy na słabo wyrytowany cyferblat z brązu, z czarnymi wskazówkami nad jednymi z drzwi przeciwległej strony pokoju. Czarne wskazówki oznajmiały jedenastą, ale coś przeszkodziło mu pogrążyć się znów w pełnej podziwu kontemplacji hrabiny de Montevesso: zauważył, że drzwi pod zegarem poruszyły się z lekka.
— Zamierzam rozejrzeć się po Włoszech — rzekł. — Mam wolny czas i nic szczególnego do roboty. Teraz mam uczucie, że osiągnąłem już główny cel mej podróży. Nie suponuję, by ojciec był zdziwiony, gdy się dowie, że wróciłem wprost z Genui.
Hrabina spojrzała na niego i dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy, a Cosmo myślał: „Cóż ja takiego mówię, na Boga?" Widział, że jej wargi układały słowa, przejmujące go strachem.
— Czy sir Charles dał jakieś polecenie do mnie? „Sam jestem sobie winien" — pomyślał. Była to przykra chwila. Tak długo trwała, że hrabina zdążyła przy-
brać wyraz obojętności, kontrastujący jawnie z wibracją jej głosu, gdy zadawała to pytanie.
— Nie — rzekł Cosmo zgodnie z prawdą. — Mam tylko polecenie do ojca pani. — Zawiesił głos. — Powiem jednak, z czym mi się Henrietta zwierzyła na ostatku. Powiedziała, że po wyjściu pani za mąż, ojciec o niczym innym nie myślał dzień po dniu, tylko o pani.
Wymijał jej spojrzenie, a potem dodał impulsywnie:
— Mój ojciec kochał panią bardzo. My, dzieci, wiedziałyśmy to dobrze, Ad...
— Czemu nie kończysz mego imienia? — powiedziała, a głos jej miał czarujące brzmienie.
Cosmo zaczerwienił się.
— Ba, wiesz, nigdy nie słyszałem, by nazywano cię inaczej. Wymówiło mi się samo przez się, bo myślę, że musisz być... Adelą.
Madame de Montevesso, śledząc każde poruszenie jego warg, była zdumiona spostrzegłszy, że podniósł oczy i utkwił znieruchomiały wzrok w coś poza jej plecami. W chwili gdy starał się jej wytłumaczyć swoje roztargnienie, spostrzegł, że bezszelestnie otwierają się drzwi pod zegarem; weszła tamtędy, całkiem cicho — a sam sposób, w który to zrobiła,, miał w sobie coś dziwacznego — młoda dziewczyna (nic nie mogło być większą niespodzianką) w dezabilu, na który składała się biała spódnica i długa różowa matinka z jakiejś cienkiej jedwabistej tkaniny. Postąpiła parę kroków i stanęła. Była raczej krępa, a włosy miała czarne jak skrzydło kruka, sczesane z czoła do tyłu. Cosmo założyłby się — choć nie mógł tego widzieć — że były zaplecione w jeden długi warkocz zwisający na plecach. Twarz miała krótką i owalną, podbródek tępy, nos trochę za duży, a oczy czarne, zupełnie okrągłe. Cosmowi starczyło czasu na zaobserwowanie tego wszystkiego, ponieważ ze zdumie-
nia nie zdołał odwieść od niej oczu. Dziewczyna podchodziła powoli, z zupełną pewnością siebie i "z wlepionymi w Cosma oczyma; wstał z krzesła w najwyższym stopniu zaambarasowany. Wtedy młoda dziewczyna stanęła jak wryta i przez chwilę trzy obecne w pokoju osoby zachowały kompletną nieruchomość. Potem hrabina z całą swobodą obejrzała się przez ramię i zwróciła do Cosma.
— To jest Clelia, bratanica mego męża. — Cosmo skłonił się głęboko krągłookiej osobie. — Dowiedziałam się o jej istnieniu dopiero ze dwa tygodnie temu — dodała niedbale madame de Montevesso. Dziewczyna, wciąż wiercąc Cosma oczyma, dygnęła. — Mój mąż — podjęła Adela — ma również dwie stare ciotki, które tu mieszkają. Nigdy ich nie widziałam. Dom jest bardzo duży.
Cosmo zajął na powrót opuszczone miejsce i nastąpiła chwila ciszy. Panna siadła bokiem przed sekretarzykiem, położyła na galeryjkę mebla skrzyżowane ręce, a podbródek oparła o dłoń. Jej krągłe oczy badały Cosma z pewnego rodzaju zwierzęcą otwartością. Przyszło mu na myśl, że czas położyć kres wizycie. Wstałby natychmiast, gdyby hrabina de Montevesso nie zaczęła do niego mówić, i w dalszym ciągu po angielsku. Odgadła snadź, co mu przyszło na myśl.
— Jeszcze nie odchodź chwilę — powiedziała tonem zupełnie obojętnym i zawiesiła głos. — Mówiliśmy o twoim ojcu.
— Nic więcej — odparł Cosmo — nie mam o nim do powiedzenia. O ile mi wiadomo, to cała prawda.
Opuściła z wolna głowę i podjęła równie bezbarwnym głosem.
— Dwór tu bawi i większość cudzoziemskich ambasadorów. Czekamy na przybycie królowej Sardynii, która może się zjawić w ciągu miesiąca, a może i wcale
się nie pokazać. To miasto uchodzi za dobry punkt obserwacyjny, lecz bardzo mało mamy tu do obserwowania z dyplomatycznego punktu widzenia. Większość z nas przeżyła już wszelkie możliwe emocje. Życie nagle stało się bardzo nudne. Plotkujemy trochę jedni
o drugich, czekamy na zakończenie Kongresu Wiedeńskiego i omawiamy ostatnie krążące pogłoski. Sztuka została odegrana, scena wydaje się pusta. Gdybym była tobą, pozostałabym tu trochę dłużej.
— Rzeczywiście zamierzam tu czas pewien pozostać — oświadczył Cosmo z niespodziewaną stanowczością.
— Słusznie — podjęła tak samo obojętnie. — Ale poczekaj dni parę z pisaniem do domu. Obudziłeś we mnie dawne wspomnienia. Nie do wiary odległe — mówiła głosem bardziej bez wyrazu niż kiedykolwiek — i uśpione uczucia z innego chyba pochodzące wieku.
Cosmo uśmiechnął się na to. Krągłooka dziewczyna zachowywała się najzupełniej cicho, tylko wpatrywała czujnie. Madame de Montevesso zdawała się czytać w myślach Cosma.
— Tak — potwierdziła. — Czuję się bardzo stara
i wszystko jest bardzo odległe. Mam dwadzieścia sześć lat i jestem od prawie dziesięciu lat mężatką.
Cosmo, patrząc na nią myślał, że były to najburzliwsze dziesięć lat w historii Europy.
— Niewątpliwie Yorkshire musi ci się wydawać bardzo dalekie.
— Czy często pisujesz do domu? — spytała.
Cosmo bronił się przed zaliczaniem go do osób pisujących o swych podróżach. Bo i talentu mu brak, i cóż można pisać do takiej jak Henrietta panny i do człowieka tak surowego jak jego ojciec, tak długo trzymającego się z dala od świata? Cosmo uważał, że to bardzo
trudno. Oczywiście dawał często znać, że jest zdrów i cały.
Adela podzieliła te zapatrywania. Zdawała się ubawiona szkopułami młodego człowieka, zdradzającego w prostocie ducha, że nie ma z kim korespondować prócz z ojcem i z siostrą. Dowiedziała się, że nie pozostawił w kraju przyjaciela, któremu zwierzałby się ze swych wrażeń. Cosmo oświadczył, że nie pozostawał z nikim w takiej zażyłości, jaka skłania mężczyzn do dzielenia się najtajniejszymi myślami i uczuciami.
— Prawdopodobnie i twój ojciec był taki sam — powiedziała madame de Montevesso. — Pewnie bardzo trudno było mu się spodobać, a jeszcze trudniej podbić jego serce.
— O, jeśli o to chodzi — rzekł Cosmo — to śmiem twierdzić, iż mego serca nikt jeszcze nie podbił — roześmiał się z chłopięcą beztroską. Wyznał również, że na większość spraw zwykł zapatrywać się przekornie. — Ojciec mój nigdy taki nie był — zakończył.
W skrytości ducha krępowała go powaga, z jaką go słuchała. Wreszcie skinęła głową i za przyczynę jego strapień uznała żywość uczuć. Oświadczył, że najbardziej go czasem boli niezrozumienie ze strony mężczyzn w jego wieku.
— A kobiet? — spytała cicho.
— O, co do kobiet — odrzekł bez cienia frywolności — nie ma co nawet próbować. — Podniósł na nią oczy i, idąc za pierwszym impulsem, dodał: — Zdaje się, że może ty mogłabyś mnie zrozumieć.
— Dlatego, że jestem o wiele od ciebie starsza — odpowiedziała. W cienkich rysach jej twarzy, niezależnie od młodej świeżości i wdzięku, odkrył wyraz głębokiej zadumy, piętno problemów życiowych i konfliktów wewnętrznych. Uroda jej wytrzymywała próbę białego
dnia. Skąpana w świetle słonecznym, bijącym z czterech okien, wydała mu się przepiękna w blasku swej karnacji, harmonii kształtów i swym nobliwym spokoju. Doskonałość całej jej osoby odczuwał poniekąd fizycznie i pomyślał sobie, że przygląda się jej zbyt długo. Spojrzał w bok i natrafił na wlepione w niego bez mrugnięcia okrągłe oczy smagłej dziewczyny, jak oczy kota gotowego skoczyć na mysz. Nie zmieniła pozy ani odrobinę, a Cosmo również nie spuszczał jej z oka, całkiem jakby była dzikim kotem. Usłyszał, że hrabina de Montevesso mówi do niego, i musiał się do niej odwrócić.
— A więc poczekaj parę dni, nim napiszesz do domu o... Genui.
— Już miałem zamiar list zacząć wczoraj — powiedział.
— Co? Tak prędko! Zaledwie w kilka godzin po przyjeździe!
— Tak. Henrietta spragniona jest bardzo wszystkiego, co dotyczy Napoleona.
Madame de Montevesso zdziwiła się szczerze. Tym razem w jej głosie zabrakło niezmąconego czaru. Cóż takiego miałby do powiedzenia Henrietcie o Napoleonie, czego jej nie mógł napisać z Paryża?
— To prawda — rzekł. — Tam jest on osią wszystkich myśli i na ustach wszystkich. Ilekroć trzech się zbierze, jest z nimi obecny i on jako czwarty. Ale ubiegłej nocy...
Miał na końcu języka swą przygodę na baszcie, gdy mu przerwała:
— Kongres wszystko to zaraz przetnie.
Wynurzenia uwięzły mu w gardle, powiedział natomiast:
— Bardzo możliwe. Ale tej nocy, przyjeżdżając tu, doznałem dziwnego wyczucia jego bliskości. Wieczorem poszedłem na wybrzeże, aby rzucić okiem na port.
— Nie jest stąd tak daleko, rzecz pewna. A jakież są twoje względem niego uczucia?
— Och — rzucił swobodnie — jak względem wszystkiego na świecie: sprzeczne.
Madame de Montevesso wstała nagle, mówiąc:
— Nie pytam więc o uczucia względem mnie. Cosmo wstał z pośpiechem. Był nieco wyższy od niej,
lecz ich twarze znalazły się niemal na równym poziomie.
— Chciałabym, abyś wyrobił sobie zdanie o mnie, nim chwycisz za pióro podróżnika — ciągnęła Adela. — Wróć tu wieczorem. Będzie niewiele osób; a jak powiedziałeś, gdy kilka osób się zbierze teraz, to czuje się między nimi niewidzialną obecność Napoleona. Ale zobaczysz się z moim ojcem. Czy go w ogóle pamiętasz?
Cosmo zapewnił ją, że markiza d'Armand doskonale pamięta. Miał jej złożyć pożegnalny ukłon, gdy madame de Montevesso ze słowami: d l'anglaise, wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją i tak był zaskoczony wrażeniem, jakie zrobiło na. nim to dotknięcie jej ręki, że się zapamiętał. Przytrzymywał ją w swojej, gdy ku jego zdumieniu madame de Montevesso wskazała oczyma na dziewczynę przy sekreterze i powiedziała:
— Widziałeś kiedy coś podobnego?
Cosmo stracił całkiem kontenans. Puścił jej rękę. Nie wiedział, co odpowiedzieć, a nawet, czy wypadało mu się uśmiechnąć. Madame de Montevesso podjęła dalej głosem pozbawionym wszelkiego zabarwienia uczuciowego:
— Teraz jestem nieustannie narażona na to wdzieranie się w moje prywatne życie. Czy rozumiesz, wychodzi na to, że jestem jej ciotką? Wałęsa się po całym pałacu niczym domowe zwierzątko, tylko jest bardziej spostrze-
gawcza i bynajmniej nie idiotka. Na szczęście nie zna innego języka prócz włoskiego.
Posuwa się z wolna ku przeciwległemu końcowi pokoju, lecz tym razem madame de Montevesso zatrzymała się i pożegnalny ukłon Cosma odwzajemniła lekkim pochyleniem głowy. Przed okrążeniem parawanu, stojącego między nim i drzwiami, obejrzał się. Dziewczyna na krześle ani drgnęła.
Miał niejaką nadzieję, że Mulatka będzie go oczekiwała. Lecz nie zobaczył nikogo. Przechodząc dziedziniec, mógłby mniemać, że opuszcza dom nie zamieszkany. Natomiast na ulicach, którymi zdążał do swego hotelu, roiło się. Dzień był bardzo ciepły. Już tu i ówdzie na skraju trotuaru widział kwiaty wystawione na sprzedaż, a na każdym rogu ulicy spotykał coraz więcej ludzi na pozór beztroskich, a kobiety w swych jedwabnych szalach na głowie wydawały mu się powabne. Na piazza panował ruch nieustanny. To tu, to ówdzie stała grupa ludzi rozmawiających półgłosem, lecz z wyrazistą gestykulacją. Kiedy podchodził do hotelu, zamajaczyła mu sylwetka człowieka, spotkanego na baszcie. Czapka nie pozostawiała wątpliwości, że to on, a nikt inny. Cosmo przyśpieszył kroku, lecz człowiek znikł mu z oczu. Cosmo rozglądał się na wszystkie strony i wszedł na schody hotelu. W swym pokoju zastał Spire'a składającego metodycznie jego garderobę.
— Widziałem tego człowieka — rzekł Cosmo wręczając mu swój kapelusz.
— Czy szedł za paniczem, sir? — spytał Spire.
— Nie, widziałem go z tyłu całkiem blisko tego domu.
— Nie dziwiłbym się, gdyby tu szedł — oświadczył Spire.
— W każdym razie nie zagabnąłbym go na piazza — rzekł Cosmo.
— Lepiej nie, sir — odparł służący.
— Koniec końców — oświadczył Cosmo — nie wiem, co miałbym mu do powiedzenia.
Z tych słów Spire wywnioskował, że jego pan znalazł coś bardziej interesującego i tym zaprzątnął sobie głowę. Cosmo padł na fotel, a Spire, nie przerywając zajęcia, mówił mu o konieczności pewnych reperacji kolasy, potem poinformował go, że angielski doktor zostawił kartkę z zapytaniem, czy Mr. Latham zechce z nim zasiąść do południowego posiłku przy tym samym stole co wczoraj wieczorem. Po krótkim wahaniu Cosmo się zgodził, a Spire powiedział, że zejdzie na dół uprzedzić o tym, i opuścił pokój.
W samotności, sprzyjającej zebraniu myśli, Cosmo uprzytomnił sobie, że nie potrafi myśleć logicznie ani
o jasnych lokach hrabiny de Montevesso, ani o niepojętej historii jej małżeństwa. Ściśle mówiąc, nic nie wiedział o tym, był jak tabaka w rogu, co uniemożliwiło mu snucie wniosków, jednak kształtowały się w jego umyśle pewne obrazy; niemal osiągnął ten stan, w którym się ma zwidzenia. Nieznajomość jej przeszłości pobudzała wyobraźnię. Intuicja utwierdzała go w przeświadczeniu, że widział ją w największym rozkwicie urody i czaru inteligencji. Taka kobieta mogła wiele — rozumował — a potem przyszło mu na myśl, że, choć tak wspaniała, nie była jednak panią samej siebie.
Zegar z dzwonnicy któregoś z kościołów wybił godzinę, Cosmo nie zeszedł jednak na dół natychmiast, przemierzając pokój tam i z powrotem. A zmuszając się do opuszczenia pokoju, gdzie mu nikt nie zakłócał ciszy, czynił to z wielką odrazą do wszystkiego, co zobaczy
i usłyszy, z chwilowym wstrętem do wymagań konwenansów, niczym człowiek odrywający się od ubóstwianej kochanki.
III
Wracając tego wieczoru do Palazzo Brignoli, Cosmo zobaczył, że latarnia pali się pod sklepieniem pasażu. Był i portier, w szamerowanej złotem liberii i trój graniastym kapeluszu, przyjmujący gości ukłonem, a w białym westybulu, z czerwonymi kanapami wzdłuż ścian, dwóch lokai gotowych pomóc mu przy zdejmowaniu płaszcza. Ale człek ciemno odziany zatrzymał Cosma, podając się za kamerdynera ambasadora, i powiódł go po bardzo słabo oświetlonym korytarzu wewnętrznym. Wyjaśnił, że jego ekscelencja ambasador pragnie zobaczyć się na krótko z monsieur Lathamem prywatnie, zanim monsieur Latham przyłączy się do zebranego towarzystwa. Gabinet ambasadora, do którego wprowadził Cosma, był oświetlony dwoma kandelabrami. Kamerdyner powiedział, że jego ekscelencja kończy toaletę, i z tymi słowy znikł. Cosmo zauważył, iż w pokoju było kilkoro drzwi, prócz tych, którymi wszedł, te zaś były najmniej widoczne ze wszystkich, tak mało widoczne, tak dopasowane do malowanych boazerii, że można je było nazwać sekretnym wejściem. Inne drzwi miały odrzwia z kosztownego drzewa, pokrywającego mury znacznej grubości. Jedne z nich otworzyły się bez hałasu i Cosmo ujrzał mężczyznę wyższego nieco, niż
się spodziewał, z białą głową, we fraku połyskującym matowo haftami i z szeroką wstęgą przez pierś. Podszedł, kordialnie rozwarł ramiona, a Cosmo, który spostrzegł tabakierkę w jednym jego ręku, poddał się, jak dobre wychowanie nakazywało, uściskowi markiza d'Armanda; starzec ucałował go w oba policzki, a potem chwilę postał z rękoma na ramionach młodzieńca.
— Siadaj, mon enfant! — było jego (pierwszymi słowami.
Cosmo zajął miejsce naprzeciw fotela, na który opadł markiz. Białą, wychudzoną ręką w mankiecie z pięknej koronki przesunął kandelabr na stole, a Cosmo grzecznie pozwolił się oglądać w milczeniu. Ten arystokrata we wspaniałym fraku, srebrnogłowy i z szeroką wstęgą przez pierś zdawał się nie mieć absolutnie nic wspólnego z gościem ojca. Z chłopięcych czasów pamiętał go Cosmo, jak spacerował z sir Charlesem śród gęstych krzewów albo jak pisywał gorliwie u końca długiego stołu w bibliotece Latham Hallu, zawsze z nieco zgaszoną miną wygnańca i wyrazem człowieka obarczonego straszliwie tajnymi sekretami; a ten wyraz twarzy zachowywał nawet, gdy w wielkim salonie grywał w trik-traka z sir Charlesem. Czując na sobie wejrzenie zmęczonych oczu, Cosmo uważnie popatrzył na markiza i uznał, iż wygląda staro, lecz bynajmniej nie zgrzybiale.
W końcu markiz oświadczył, że dostrzega w rysach syna podobieństwo do swego druha, i cichym, dobrotliwym tonem zadał szereg pytań tyczących sir Charlesa, Londynu i dawnych pozostałych tam przyjaciół. Nie na wszystkie pytania Cosmo potrafił odpowiedzieć,
a zwłaszcza nie na wszystkie dotyczące dawnych przyjaciół markiza.
— Zapominam! Jesteś wciąż tak młody — spostrzegł się ambasador. Siedzący przed nim z miłym uśmiechem młodzieniec miał przyjaciół wśród swych rówieśników, podzielał ideologię i poglądy swego własnego pokolenia, które dorosło po rewolucji i widziało w niej tylko fakt historyczny, a którego zapały miały osobliwe zabarwienie, bowiem chaotyczne nadzieje młodzieży czynią ją lekkomyślną w słowach i w czynach. Pokolenie markiza było zupełnie inne. Nie było skłonne do lekkomyślności. Przyszło na świat w ustalonym porządku rzeczy. Niewątpliwie, nieliczni filozofowie dawali folgę swemu wywrotowemu sentymentalizmowi, lecz fundamenty Europy wydawały się podówczas niewzruszone. Markiz zauważył wyczekujące zachowanie się Cosma i powiedział:
— Bardzo ciekaw jestem, co myśli o tym wszystkim mój stary najlepszy przyjaciel?
— Trudno przejrzeć sposób myślenia mego ojca — wyznał Cosmo. — Koniec końców, monsieur Ze marquis zna dużo lepiej mego ojca ode mnie.
— Surowością swych przekonań twój ojciec przypomina raczej republikanina ze świata antycznego — odrzekł markiz z powagą. — Czyż cię to dziwi, młody przyjacielu?... — Cosmo z lekka potrząsnął głową. — Ale zawsze zgadzaliśmy się doskonale. Twój ojciec miał zrozumienie dla wszelkiego rodzaju wierności. Świat go nigdy nie znał i już nigdy nie pozna. Tylko ja, pozostając z nim w zażyłości, nabrałem najgłębszego szacunku dla jego charakteru i jego dalekowzrocznej mądrości.
— Bardzo się cieszę słysząc to — wtrącił Cosmo.
— Był wzgardliwy — rzekł markiz, zawiesił głos
i powtórzył raz jeszcze: — Tak. Un grand d'édaigneux. Takim był. Ale trzeba było się z tym godzić, choć nie zniosłoby się tego od nikogo innego; czuło się, że nie wypływa to z małostkowych pretensji lub zawiedzionych nadziei. Teraz powraca stary porządek rzeczy i, cokolwiek mój przyjaciel myślałby, przyłożył rękę do tego dzieła.
Cosmo podniósł głowę.
— Nie miałem pojęcia... — wyszeptał.
— Nie inaczej — rzekł markiz. — Pośrednio, jeśli tak wolisz. Mym książętom nie zdołałbym zaofiarować nic prócz mego życia, mego trudu, poświęcenia mych najczulszych uczuć męża i ojca, czym zresztą się nie chełpię. Nie potrafiłbym postępować inaczej. A zawdzięczam ten mój udział w dziele Restauracji, ryzykowny, nieraz desperacki i stale beznadziejny, jak się wydawało, pomocy twego ojca, mon jeune ami. Czerpałem środki materialne z tej fortuny, która kiedyś będzie twoją. Jedyną rzeczą w tej całej działalności, którą nie gardził wnikliwy umysł twego ojca, była moja wierność. Pojmował, iż dzięki niej stałem ponad intrygami, łgarstwami, samolubnymi głupstwami tego życia wygnańczego, jakie dzieliliśmy z naszymi książętami. Nigdy się oni nie dowiedzą, ile zawdzięczają temu angielskiemu dżentelmenowi. Kiedy rozstawałem się z moją żoną i dzieckiem, podnosiła mnie na duchu myśl, że będą otoczone czułą opieką, która nie zawiedzie.
— Nic nie słyszałem o tym wszystkim — powiedział Cosmo. — Naturalnie wiadomo mi było, że pana markiza łączyła z ojcem wielka przyjaźń. To jedna z niewielu rzeczy wiadomych światu o nim.
— Czy przywiozłeś list do mnie? — zapytał markiz. — Długo nie miałem wieści o twym ojcu. Kiedy dzięki wpływom mego zięcia powróciliśmy do Francji, porozumiewać się było bardzo trudno. Dziesięć lat wojny, mój drogi, dziesięć lat...
— Ojciec bardzo rzadko bierze pióro do ręki — powiedział Cosmo — ale...
Markiz mu przerwał:
— Wysyłając list do domu, mój kochany przyjacielu, napisz ojcu, że nigdy nie powodowałem się względami małostkowej ambicji czy też niegodziwej próżności. Napisz, że dwukrotnie odmówiłem, gdy nalegano, bym objął ambasadę w Madrycie; a jeśli przyjąłem nominację na komisarza do ustalenia granic z przedstawicielami mocarstw sojuszniczych, było to dla mnie bardzo bolesne i chciałem być użyteczny mej pokonanej ojczyźnie. Dzięki sekretnym misjom byłem znany większości europejskich mężów stanu. Wiedziałem, że są mi przychylni. Myślałem, że mi się uda zrobić coś dobrego. Rosjanie, muszę przyznać, byli wprost czarujący, i możesz powiedzieć twemu ojcu, że sir Charles Stewart sformułował swe żądania z jak najdalej idącą grzecznością, wszystkie jednak te układy koniec końców opierały się na prawie silniejszego. Miałem chwile rozpaczy, bolesne dla mnie jako dla Francuza. Bolesne...
Markiz wstał, przeszedł się na drugi koniec pokoju, wrócił i znów opadł na fotel. Cosmo był wstrząśnięty tym przejawem emocji i zapomniał wstać. Koronki na piersi ambasadora uniosło ciężkie westchnienie.
— Twój ojciec wie, że w odróżnieniu od wielu innych emigrantów zawsze pozostałem Francuzem. Zapłaciłbym niemal każdą cenę, żeby uniknąć tego upokorzenia.
Cieszyło Cosma, że przyjaciel króla pragnie uspra-
wiedliwić się przed jego ojcem. Zrozumiał, że nawet ten stary rojalista, choć przelotnie, żałował dni zwycięstw cesarstwa. Markiz zastukał w tabakierkę, zażył z niej szczyptę i uspokoił się.
— Naturalnie, gdy narzucono mi raptem misję do Turynu, poszedłem do samego króla i wyjaśniłem, że po odmowie znacznie wyższego stanowiska, nie mogę przyjąć tego. Ale król zwrócił mi uwagę na odmienny charakter tego posterunku. Król Sardynii to jego szwagier. Nic nie miałem do powiedzenia na taki argument. Jego królewska mość raczył przy tym powiedzieć, że pragnie okazać mi każdy fawor, o jaki się zwrócę. Nie chciałem ubiegać się o fawory, lecz musiałem coś zaimprowizować pod wrażeniem chwili i prosiłem o przywilej wstępu w dnie nierecepcyjne. Nie mogłem się oprzeć, gdy okazał mi tyle łaski — ciągnął markiz. — Udało mi się utrzymać z dala od przesądów, które zatruwają Restaurację i zagrażają pokładanym w niej nadziejom, lecz jestem rojalista, człowiekiem z mej epoki. Pamiętaj wszystko to powiedzieć ojcu, mój młody przyjacielu.
— Nie zaniedbam — rzekł Cosmo, wątpiąc w trafność tego dziwnego argumentu, lecz przejęty sympatią i poważaniem dla starego człowieka w rozterce między radością i smutkiem pod koniec swego życia.
— Pragnąłbym także, aby wiedział — mówił markiz z właściwym jego głosowi przyjaznym i łagodnym brzmieniem — że monsieur de Talleyrand przed samym wyjazdem do Wiednia roztoczył przede mną perspektywę objęcia ambasady w Londynie. Naturalnie tego nie odmówiłbym, choćby przez wzgląd na zbliżenie się do człowieka, względem którego mam ogromne zobowiązania, równe tylko afektom wzbudzonym przez niego w mym sercu w ciągu tych lat niefortunnych.
— Mój ojciec... — rozpoczął Cosmo — powinienem
był zakomunikować to przedtem — powiedział mi, żebym zawiózł panu markizowi najserdeczniejsze pozdrowienia i oznajmił mu, że gdy znużą pana markiza wszelkie splendory, to w domu mego' ojca czeka na niego poczesne miejsce.
Zaskoczyło Cosma raptowne poruszenie markiza, który przechylił się przez poręcz swego fotela i ręką zasłonił oczy. Czas pewien panowała w gabinecie kompletna cisza. Wreszcie ozwał się Cosmo:
— Wydaje mi się, że słyszę drapanie do drzwi. Markiz wyprostował się i nadstawił ucha, potem
ozwał się podniesionym głosem:
— Możecie wejść.
Człowiek w czerni wszedł sekretnym wejściem i zatrzymał się w pewnej odległości w pozie pełnej szacunku. Markiz skinieniem przywołał go, a sługa, nachylając się do ucha ambasadora, powiedział cicho; dosłyszalnie jednak dla Cosma: „On jest tu." Markiz odparł półgłosem: „Przyszedł za wcześnie. Musi poczekać" — a na to sługa powiedział coś szeptem nieuchwytnym dla Cosma, który spostrzegł, że markiz spojrzał na niego niezdecydowanie, nim się odezwał:
— Mój drogi chłopcze, będziesz musiał wejść do salonu mojej córki razem ze mną. Chciałem odesłać cię drogą, którąś przyszedł, lecz została zablokowana... Wprowadźcie go i niech tu siedzi po naszym wyjściu — udzielił wskazówek człowiekowi w czerni. Cosmo dopiero wtedy rozpoznał Bernarda, sługę, którego wierność przeszła wszystkie próby w latach klęski dla rodziny d'Armandów. Bernard wycofał się, nie odpowiadając na uśmiech, którym Cosmo obdarzył go na znak rozpoznania. — W mojej sytuacji — ciągnął dalej markiz — muszę posługiwać się agentami mniej lub więcej stroniącymi od światła dziennego. Ludzie ci nieraz nie
chcą być widziani. Ich zajęcie jest ryzykowne. Tego rodzaju człowiek czeka na korytarzu.
Cosmo odpowiedział, że jest na rozkazy markiza, lecz ambasador nie podniósł się z fotela, pukając z lekka w pokrywkę tabakierki.
— Słyszałem, że widziałeś dziś rano moją córkę. — Cosmo odpowiedział półukłonem. Madame de Monte-vesso zaszczyciła go przyjęciem z rana.
— Mówisz bardzo dobrze po francusku — rzekł markiz. — Doprawdy nie pojmuję, czemu Anglików uważają za niezdolnych do języków. My, Francuzi, jesteśmy bardziej niezdolni. Czy wy dwoje rozmawialiście po francusku?
— Nie — zaprzeczył Cosmo — mówiliśmy po angielsku. Na życzenie hrabiny de Montevesso.
— Czyż nie zapomniała angielskiego?
— Zafrapowało mnie — powiedział Cosmo — że córka pana markiza nie zapomniała ani języka, ani ludzi, ani widoków ze swych lat dziecinnych. Byłem wzruszony, że tak to jasno pozostało jej w pamięci i że z takim uczuciem to wspomina.
Dość uczucia zdradził ton Cosma, by markiza skłonić do podniesienia na niego oczu. Upłynęła chwila milczenia.
— Nikt z nas na pewno nie zapomni owych dni, kiedy z taką szlachetnością i bezmierną dobrocią odnoszono się do nas. Byliśmy tylko włóczęgami we wrogim świecie. Moja córka nie mogła była zapomnieć! Dopóki pozostanie ktokolwiek noszący nasze nazwisko...
Markiz urwał raptownie, lecz wnet się ozwał trochę odmiennym tonem:
— Ale ja jestem ostatni mego nazwiska. Żałuję, że nie mam syna, żeby więzy wdzięczności przechodziły z pokolenia na pokolenie i stały się tradycją naszych rodzin.
Jednak to niemożliwe. Może nie wiesz, że miałem brata. Był znacznie młodszy ode mnie i kochałem go jak syna. Zaledwie żonę i córkę umieściłem bezpiecznie, twój ojciec nalegał, żebym wziął od niego środki na potajemny powrót do Francji i próbował uratować tę młodą głowę. Spełzły na niczym wszystkie moje usiłowania. Spadła pod nożem gilotyny. Brat mój był jedną z ostatnich ofiar krwiożerczej manii owych czasów... Lecz mówmy o czym innym. Jakie masz plany, młody przyjacielu?
Cosmo wyznał, że wcale nie ma planów. Zamierzał czas pewien zatrzymać się w Genui. Madame de Montevesso była tak dobra, że go utwierdziła w tym zamiarze, bo i rzeczywiście, gdy w całej Europie panuje taka atmosfera wytchnienia, to po co on miałby robić jakieś plany? Cały świat cieszy się z pierwszego swobodnego oddechu. — A bodaj — poprawił się Cosmo — wątpliwe jest, czy słowo „cieszy" jest odpowiednie. — Prawdę powiedziawszy, nie zauważył zbyt wiele radości...
Zawahał się, lecz markiz okazywał mu tyle życzliwości i zachęty, że Cosmo nie zaprzestał analizować swych wrażeń i kontynuował w tym samym duchu. Zauważył aktywność, wielką aktywność, być może wzburzenie, ale nie prawdziwą radość. A już w każdym razie nie zadowolenie. Nawet teraz nie, kiedy obce wojska opuściły Francję i wszyscy monarchowie świata pojechali do Wiednia.
Markiz słuchał ze skoncentrowaną uwagą.
— Czy są to twoje osobiste wrażenia, mon cher enfant? Nie wydają mi się zbyt pomyślne. Ale wy, Anglicy, jesteście skłonni do surowości w sądach o nas. Mnie bardzo mało dochodzi z tego, co się dzieje we Francji.
Podążając za biegiem swych myśli i porwany nimi Cosmo dodał:
— Najbardziej zafrapowało mnie poczucie bezpieczeństwa...
Zamilkł na chwilę. Ambasador, wychylając się z fotela z wyrazem człowieka przeprowadzającego eksperyment, podchwycił uprzedzająco:
— Nie tak znów źle, że istnieje to poczucie.
W ferworze szczerości Cosmo nie zauważył ani pozy, ani tonu, tylko zrozumiał sam sens zdania.
— Ale czy polega na prawdzie — ciągnął jak w dyskusji z samym sobą — czy też pochodzi z braku trzeźwego sądu i niemal wszelkiego wyczucia? Monsieur le marquis, jestem za młody, żeby ferować wyroki, lecz słuchając tego wszystkiego, co mi się ze wszech stron obijało o uszy, mógłbym wnosić, że Bonaparte nie istniał wcale.
— Bywałeś w kołach reemigracyjnych — rzekł markiz po krótkim namyśle. — Emigrantów powinieneś sądzić pobłażliwie. Klasa proskrybowana przez tak długie lata żyje swymi namiętnościami i uprzedzeniami, których wybujałości tłumią nie tylko zdolność rozeznania, ale i poczucie rzeczywistości. Nasz obecny minister spraw zagranicznych — rozpoczął z innej beczki — nigdy nie komunikuje się ze mną osobiście. Jedyny list natury prywatnej, jaki od czterech miesięcy otrzymałem od niego, dotyczy dostarczenia dla króla trufli, rosnących w tym kraju, i zawiera cztery strony najdrobiazgowszych wskazówek, gdzie je można odszukać i jak mają być opakowane i dostarczone do Paryża. A co się tyczy mych depesz, to otrzymuję tylko urzędowe potwierdzenie ich odbioru. W samej rzeczy, nie wiem, co się dzieje, chyba za pośrednictwem przyjezdnych, ubarwiających naturalnie swe informacje własnymi
pragnieniami. Monsieur de Talleyrand pisuje do mnie krótkie notatki od czasu do czasu, lecz, przebywając od miesięcy w Wiedniu, sam nie może wiedzieć, co dzieje się we Francji. Dzięki niezwykłej przenikliwości umysłu i rozlicznym swym zdolnościom potrafi sprostać sytuacji międzynarodowej, lecz mniemam, że on również jest niespokojny. Fakt faktem, drogi młody przyjacielu, że moim zdaniem, dookoła całego basenu śródziemnomorskiego przeważa nastrój trwożnego zawieszenia w próżni. Wciąż ważą się losy narodów. Cosmo odczekał chwilę i wyszeptał:
— I bodaj losy niektórych pojedynczych ludzi. Ambasador przyjął tę uwagę milczeniem, ciągnącym
się całą minutę, a kiedy się ozwał, to tylko, aby powiedzieć:
— Suponuję, iż jak wielu waszych młodych ludzi, a nawet i rodaków starszych wiekiem, nosisz się z zamiarem odwiedzenia Elby.
Cosmo od razu przeszedł do zwykłej konwersacji.
— Co najwyżej z ewentualnym zamiarem — rzekł. — Nigdy nie należałem do lubujących się w zwiedzaniu więzień i przyglądaniu bliźnim w niewoli. Doprawdy dziwaczne gusta! Wyznam panu markizowi — ciągnął z młodocianą wylewnością — że samo pojęcie niewoli jest mi wstrętne, zarówno więzienie ludzi, jak i zwierząt. Znośniejszy jest dla mnie widok martwego lwa niż lwa w klatce. Przypominam sobie rozmowę z Francuzem, mym znajomym, który utrzymywał, że my, Anglicy, jesteśmy z natury najciekawszym z narodów na świecie. Lecz, jak pan markiz powiedział, wszyscy zdążają na Elbę. Suponuję, że nie robią im trudności.
— Nie robią dość trudności — powiedział ambasador swym kojącym głosem. — Mam na myśli dla dobra wszystkich zainteresowanych.
— Ach — ozwał się Cosmo i powtórzył w zadumie: — „Wszystkich zainteresowanych!" Przed kilku dniami spotkałem w Paryżu Mr. Wycherley'ego powracającego do kraju. Zdaje się, że mu nie robiono trudności, nawet na samej Elbie. Audiencja trwała dość długo. Mr. Wycherley zrobił na mnie wrażenie człowieka gruboskórnego. Podobno cesarz... bądź co bądź cesarski tytuł nie został mu odjęty jeszcze...
Markiz powolnym skinieniem głowy potwierdził.
— Nie, jeszcze nie.
— Więc cesarz powiedział mu: „Przybył pan tu zobaczyć... dziką bestię", a Mr. Wycherley, odznaczający się ponoć obrotnością języka, odpowiedział bez zwłoki: „Przybyłem tu zobaczyć wielkiego człowieka." Co za brutalna odpowiedź! Opowiada tę historię każdemu. Powiedział mi, że zamierza ogłosić pamflet o swej wizycie.
— Mr. Wycherley jest człowiekiem z towarzystwa. Jego odpowiedź była grzeczna. Jakąż byłaby twoja, mój młody przyjacielu?
— Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wypadło mi odpowiadać na jakiekolwiek pytania wielkiego człowieka — rzekł Cosmo.
Markiz wstał ze słowami:
— Tuszę, iż wszystko biorąc w konsyderację i słuchając rozsądku, nie będziesz trwonił czasu. Mam tu list od francuskiego konsula w Livorno, gdzie cytuje ostatni raport z Elby. Bonaparte dniami całymi zamyka się w prywatnych apartamentach. Za przyczynę tego podają obawę, którą odczuwa przed nastającymi na jego życie emisariuszami z Francji i Włoch. Jest niewidoczny. "W jednym z ostatnich raportów donoszą, jakoby dał do poznania, iż wielce jest zaalarmowany manewrami francuskich i angielskich fregat.
Markiz po przyjacielsku położył rękę na ramieniu młodzieńca.
— Nie możesz narzekać na mnie. Udzieliłem ci ostatnich informacji. A teraz chodźmy do tych ludzi, których przyjmuje moja córka. Zdaje mi się, że są nieliczni.
Przeszedł przez pokój. Cosmo idąc za nim zauważył, że wyraźnie utyka na nogę. Przy otwieraniu drzwi markiz d'Armand rzekł:
— Podaj mi ramię, mon jeune ami. Dziś wieczór reumatyzm daje mi się bardzo we znaki.
Cosmo pospieszył podać ramię markizowi, który z ręką na klamce mówił:
— Ledwie mogę chodzić. Mam nadzieję, iż zdołam udać się na audiencję, wyznaczoną mi u króla Sardynii. Przemiły człowiek, lecz ideami swymi i uczuciami nie sięga poza rok dziewięćdziesiąty ósmy, konwersację z nim czyni to nader uciążliwą nawet dla mnie. Jego ministrowie są bardziej oświeceni, ale tylko dlatego, że się boją.
Ambasador cicho jęknął. Przystanął, opierając się jedną ręką na Cosmie, trzymającym go pod ramię, a drugą uczepiony klamki.
— Boją się ludu? — spytał Cosmo.
— Bo lud jest skorumpowany przez tajne stowarzyszenia — padło beznamiętnie z ust markiza. — Całe Włochy wrą od konspiracji. Jednak tym, przed kim są w największym strachu, jest Człowiek z Elby.
W pierwszej chwili zdziwiły Cosma te zwierzenia, lecz wnet się zorientował, że te sprawy były pewnie wiadome każdemu, kto odgrywał jakąkolwiek rolę w Europie, a zatem ufność markiza zawdzięcza jego dobroci względem syna starego przyjaciela.
— Mogę już iść — rzekł markiz, pchnąwszy skrzydło
drzwi. Cosmo rozpoznał jedną z mijanych z rana komnat. Tylko ta jedna była jasno oświetlona wielkim szklanym żyrandolem pośrodku sufitu zawieszonym, lecz z zapalonymi tylko dwoma rzędami świec. Odbywała się tedy mała recepcja. Reszta amfilady była ledwie widoczna w mętnej perspektywie. Damy zajmowały mniej niż tuzin foteli rozstawionych półkolem. Grano przy jednym tylko stoliku do kart. Wszystkie głowy zwróciły się ku otwieranym drzwiom i wyraz zaskoczenia na twarzach gości zafrapował Cosma. Na paru wyczytał idiotyczne osłupienie. Nie przyszło mu na myśl, że wywołaną sensację w dostatecznej mierze tłumaczyło wejście osobistego przedstawiciela króla Francji, wspartego na ramieniu zupełnie nieznanego młodzieńca. Umilkła rozmowa grupy starszych osób w końcu salonu. Markiz powitał całe towarzystwo skinieniem głowy, a Cosmo poczuł, że kieruje nim w stronę konsoli stojącej między dwoma oknami. Oparłszy się o nią, markiz szepnął:
— Byłoby mi bardzo ciężko wstać, gdybym usiadł. Hrabina de Montevesso szybko zdążała ku nim przez
salon. Cosmo zauważył, że miała na sobie suknię z długim trenem. Uśmiechnęła się do Cosma, a do markiza zwróciła niespokojnie:
— Cierpiący jesteś, papo?
— Trochę... Teraz powierzam ci go, moja droga. Był tak uprzejmy, że mnie tu doprowadził.
— Venez, Mr. Latham — powiedziała Adela. — Muszę pana natychmiast przedstawić lady William Bentinck, aby zapobiec szalonym domysłom, kim jest tajemniczy nieznajomy. Miasto i tak będzie się trzęsło od komentarzy. Będzie się o tym mówiło jeszcze dzisiejszej nocy.
Cosmo poszedł za Adelą przez salon. Szła wolno i rozmawiała swobodnie tonem pochlebiającej mu zażyłości. Zatrzymała się pod wielkim żyrandolem.
— Lady William rozmawia teraz z hrabią Bubna — wyjaśniła Cosmowi. Ogarnął szybkim spojrzeniem wysokiego, krzepkiego mężczyznę w mundurze austriackiego generała, z włosami związanymi w harcap, czarnymi wąsami i rysem cynizmu w twarzy bynajmniej nie odpychającej. Ów dygnitarz przerwał nagle konwersację z już niemłodą damą w toalecie dość skromnej i podążył do ambasadora, obdarzając w przejściu Cosma z lekka sarkastycznym uśmiechem i przenikliwym spojrzeniem.
— Pozwoli pani zaprezentować sobie Mr. Cosmo Lathama — powiedziała Adela. — Jest on synem starego przyjaciela mego ojca. Nie spotykaliśmy się od czasów dzieciństwa, gdy przebywaliśmy razem w hrabstwie York. Dopiero co przyjechał.
Cosmo złożył ukłon i gdy nieznacznym gestem dama wskazała mu miejsce obok siebie, siadł przy niej; zauważył, że była czymś zaaferowana. Jakby ciążyła jej jakaś troska. Cosmo nie wiedział nic o krążącej plotce, iż tylko czarne oczy Luizy Durazzo trzymają lorda Williama we Włoszech. Na zdawkowe pytanie o ostatnie wieści z Paryża odpowiedział, że nie spieszył w podróży, wątpliwe przeto, by miał wiadomości najnowsze. Lady William spojrzała na niego, jakby go jeszcze nie widziała.
— Och, nie bardzo interesuję się wieściami prócz tych, które czyniłyby nasze przebywanie tu zbytecznym.
— Chyba wszyscy pragną zobaczyć w końcu ustalony nowy ład cywilizowanego świata — rzekł Cosmo uprzejmie.
— Niczego nie pragnę, tylko wrócić do kraju — oświadczyła lady William. Nie patrzyła na Cosma i miała minę osoby, nieskłonnej do wysłuchiwania, co się do niej mówi. Cosmo rozejrzał się po salonie. Grę w karty podjęto znowu. Austriacki generał rozmawiał z markizem, tuż przy nich stała hrabina de Monteves-so, a reszta towarzystwa trzymała się trochę z dala od nich, zachowując nakazywany respektem dystans. Lady William tonęła w swych własnych myślach, obojętna i zaabsorbowana. Cosmo czuł się upoważniony do obserwacji i, oglądając się wokół, zauważył na wpół schowaną za oparciem fotela, opuszczonego przez Adelę, śniadą krągłooką dziewczynę, widzianą z rana. Ku jego zdumieniu posłała mu uśmiech i nie dość na tym, podkreślała w rozmaity sposób, że -go poznaje. Sądził, że musi co najmniej wstać i ukłonić się jej. Nim siadł na powrót, zdał sobie sprawę ze ściągnięcia na siebie uwagi wszystkich dam usadowionych, przy kominku. Jedna podniosła lorgnon i przyglądała mu się, dwie inne poczęły cicho rozmawiać między sobą, obserwując go kątami oczu, a. wszystkie zdradzały zainteresowanie. O wiele mniej go to zmieszało niźli uporczywy wzrok młodego stworzenia, wlepiony w niego bez mrugnięcia powieką. Nawet lady William spojrzała na niego przelotnie z zaciekawieniem.
— Zrozumiałam ze słów pana, żeś dopiero co przybył do Genui.
— Tak. Wczoraj pod wieczór. To jest mój pierwszy występ. — Miał na myśli pierwszy występ w towarzystwie i podjął: — I nie znam nikogo w tym salonie nawet z nazwiska. Naturalnie wiem, że to hrabia Bubna rozmawia z markizem, ale nic ponadto.
— Ach — ozwała się lady William tak szczególnym tonem, że Cosmo aż się zdziwił, co mógł powiedzieć podejrzanego. A lady William stawiała sobie pytanie, czemu młody Anglik zdaje się dobrze znać tę chimeryczną dziewczynę, dającą temat do wielu przypuszczeń w Genui, a której towarzystwo, o czym wiedziano, hrabia de Montevesso narzucił swej żonie. Tymczasem Cosmo zaczął się czuć nieswojo pod ogniem spojrzeń wszystkich kobiet, skoncentrowanych na nim całkiem jawnie. Lady William zauważyła to i przez zwykłą uprzejmość przemówiła do niego znowu:
— Jeżeli właściwie zrozumiałam, to pan znałeś madame de Montevesso od dziecka.
— Za przyjaciela lat dziecinnych trudna mi się uważać. Przebywałem tak dużo poza domem — wyjaśnił Cosmo. — Ale ona mieszkała parę lat w domu moich rodziców i wszyscy ją kochali: mój ojciec, moja matka, moja siostra, i mnie się wydaje, gdy pamięcią wstecz sięgnę, że i ja kochałem ją w owe czasy, choć bardzo rzadko w ciągu całego dnia zamienialiśmy więcej niż słów parę.
Mówił z przejęciem i spoglądał ku grupie koło konsoli, gdzie głowa Adeli pod pryzmatycznymi szkłami żyrandola zdawała się promienieć. Lady William, przechylona w fotelu, policzkiem opierała się na ręku w pozie chętnej słuchaczki. Cosmo wyczuł, że chciała, aby powiedział więcej, lecz wydało mu się, że nic więcej nie ma do powiedzenia. Uciekł się do uwag natury ogólnej.
— Chłopcy, sądzę, to bardzo głupie stworzenia. Jednak nie byłem na tyle głupi, żeby nie zdawać sobie sprawy, że Adela d'Armand jest bardzo inteligentna i całkiem odmienna od nas. Już przez samą delikatność trzymała się na uboczu. A przy tym Henrietta i ja by-
liśmy młodzi. Siostrze i mnie wydawała się prawie dorosłą. W tym wieku parę lat stanowi dużą różnicę. Wkrótce po jej odjeździe, my, dzieci, usłyszeliśmy, że wyszła za mąż. Wtedy wydała się nam stracona. Niebawem wyjechała do Francji, a gdy raz się tam znalazła, była naprawdę stracona. Gdy podówczas obróciło się oczy ku Francji, nie widziało się bodaj nic prócz Napoleona. A potem to małżeństwo. Hrabina de Montevesso to dla nas nie znaczyło nic. Przybyłem tu spodziewając się spotkać osobę obcą.
Cosmo powściągnął się. Nie potrafiłby powiedzieć, czy lady William słyszała, co mówił, a nawet, czy w ogóle go słuchała, jednak zapytała:
— Pan nigdy nie spotkałeś się z hrabią Helionem?
— Nie mam najlżejszego pojęcia o tym człowieku. Nie ma go w salonie, czy też jest? Jak wygląda?
Naiwne zaciekawienie młodego przyjaciela hrabiny de Montevesso zdawało się bawić lady William, lecz powiedziała obojętnie:
— Hrabia Helion jest panem ogromnej fortuny, zdobytej gdzieś w Indiach. Jest daleko starszy od swej żony. Więcej niż dwukrotnie. — Cosmo okazał zdziwienie, a lady William dodała naturalnym tonem: — Cały świat wie oczywiście, że Adela jest wzorową żoną.
Cosmo uchwycił najlżejszy nacisk położony na te słowa i pomyślał sobie: „To znaczy, że nie jest szczęśliwa i że w wielkim świecie wiadomo o tym." Lecz w tym czasie kilku mężczyzn zbliżyło się do tamtej grupy i konwersacja stała się ogólna. Opuścił miejsce u boku lady William i został przez Adelę zaprezentowany kilku osobom. Wśród nich była delikatna młoda kobieta we wspaniałym stroju, o z lekka żydowskich rysach. Zachowywała się z dziwną nieśmiałością i nieledwie bała się mówić, choć była żoną generała, hrabiego Bubny,
głównodowodzącego wojskami austriackimi i reprezentanta Austrii przy turyńskim dworze. Zwykła madame Ferrati — tak przynajmniej Cosmo dosłyszał jej nazwisko — dama. z białą rozrzuconą fryzurą, odznaczała się agresywnymi manierami. Cosmo zauważył w miarę trwania recepcji, że narzucała się lady William. Lecz uprzejmie obojętnej lady William nic nie wyprowadzało z równowagi. Markiz odszedł od konsoli i usiadł przy małej madame Bubna. Musiał to zrobić, pomyślał Cosmo, leżało to w jego charakterze. Wkrótce po zapoznaniu się z młodym człowiekiem o poważnym sposobie bycia i ze złośliwym błyskiem w oczach, pierwszym sekretarzem ambasady, Cosmo usłyszał od niego, iż żona generała nie byłaby naturalnie przyjmowana w wiedeńskim towarzystwie i na tym polega tajemnica, dlaczego Bubna trzyma się tak długo przy włoskim dowództwie, choć minęły czasy wojenne. Był oczywiście zakochany w żonie. Dwa razy na tydzień wydawał na jej cześć bale na koszt turyńskiego magistratu. Stary Bubna to łupieżca w wielkim stylu, lecz poza tym parfait galant homme i uzdolniony dowódca. Bonaparte lubił go bardzo. Bubna był jedynym przyjacielem, jakiego Bonaparte miał w tym salonie. Sekretarz ambasady rozumiał przez to osobistą sympatię, jaką człowiek może żywić do człowieka. Gdy przed laty Bubna był w Paryżu, pozostawał na bardzo przyjaznej stopie z cesarzem. Bonaparte potrafił połaskotać czyjąś ambicję. Warto było posiedzieć do późna w noc, by usłyszeć, jak Bubna mówi o Bonapartem.
— Informuję tak pana — zakończył sekretarz — widząc, że cieszy się pan zaufaniem tu obecnych markiza d'Armand i madame de Montevesso.
Odszedł na rozmowę z kim innym, a wkrótce potem madame de Montevesso, mijając Cosma z bliska, szepnęła mu: „Pozostań do końca", i odeszła nie czekając na odpowiedź. Cosmo wśród wszystkich tych zajętych ożywioną konwersacją grup czuł się raczej samotny, obcy myślom, jakimi się dzielili. Nie potrafiłby podzielać na wskroś osobistych obaw i nadziei oraz rojalistyczno-legitymistycznego entuzjazmu tych heroldów porządku rzeczy, pochowanego przed ćwierćwieczem, a oto paradującego znowu, niczym uróżowany i upudrowany trup, symulujący życie i zemstę. Potem przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie w tym salonie nie ma miejsca na nic innego prócz skandali, ponurych plotek, trywialnych i małostkowych intryg. Po cóż miał się oburzać? Bawiła go nawet własna rola, a oglądając się wokoło w pobłażliwym usposobieniu, spostrzegł, że najbliżej znalazł się tej cudacznej dziewczyny z okrągłymi oczami. Na siwym niewygodnym taborecie siedziała nieruchomo jak dzikus w niewoli. Zieloną falbaniastą spódnicę rozłożyła na obie strony taboretu. Jej czarny stanik był głęboko wycięty, jej nagie ramiona młodociano zaczerwienione i niedokształcone. Włosy miała gładko upięte, sczesane z czoła na wzór portretów XV stulecia.
„Dlaczego ją ubierają jak cudaka? — myślał Cosmo. — To nie mógł być pomysł Adeli. Może samego hrabiego. Ale i to nieprawdopodobne. Być może to jej własny okropny gust. Lecz w takim razie należy z tym walczyć." Pomyślał sobie, że nie byłoby niewłaściwe, gdyby pomówił z bratanicą pana domu. Spróbuje wysławiać się potocznym językiem włoskim. Z poczuciem, że waży się na ryzykowny eksperyment, przesunął się za plecami dziewczyny, siadł tuż obok niej i czekał. Musiała zdać sobie sprawę z jego obecności.
W końcu odwróciła głowę i spojrzała mu prosto w twarz, a gdy raz wlepiła w Cosma oczy, już nie próbowała ich odwrócić. Cosmo wygłosił dobranymi słowy komplement o jej sukni, co przyjęła z kamiennym milczeniem. Jej karminowe wargi bardzo długo pozostały równie nieruchome jak jej okrągłe czarne oczy. Raptem ozwała się cichym głosem, niezwykłym akcentem, który Cosmo uznał za piemoncki, i z przekornym tryumfem:
— Wiedziałam, że będzie mi w tym do twarzy. Tak pan sądzi?
Cała jej osobowość miała tak agresywny charakter, że Cosmo, zaskoczony i ubawiony, potwierdził czym prędzej. — Niezawodnie — w obawie, żeby mu nie skoczyła do oczu.
Pokazała zęby w uśmiechu pełnym barbarzyńskiego zadowolenia z siebie i temat został wyczerpany. Cosmo postanowił poskromić ją niewzruszonym wzrokiem, lecz wnet pożałował tego. Był pewien, że nie ona pierwsza odwróci oczy. Niewątpliwie. Pokrywając zmieszanie, rozejrzał się niedbale po salonie, uśmiechnął się miło i powiedział:
— Stryja signoriny tu nie ma. Czy będę miał przyjemność zobaczenia go dziś wieczór?
— Nie — powiedziała. — Nie zobaczysz go pan dzisiaj wieczór. Ale on wie, że byłeś tu dziś rano.
Było to, prawdę mówiąc, nowością dla Cosma, lecz odpowiedział bez namysłu i z zupełną obojętnością:
— Czemuż by nie miał wiedzieć? Pewnie powiedziała mu madame de Montevesso. Znałem ciocię signoriny, kiedy była młodsza od pani.
— Skąd pan wie, ile mam lat?
Cosmo pytał siebie w duchu, czy te jej czarne oczy nigdy nie mrugną.
— Wiem, że signorina nie ma stu lat.
To odezwanie się uznała snadź za komiczne, gdyż uszu Cosma doszedł cichy chichot, ten głupkowaty zazwyczaj dźwięk był w danym wypadku jakiś niepokojący.
— Stryjenka nie powiedziała — oświadczyła szorstkim głosem — ja powiedziałam stryjowi. Z rana napatrzyłam się dość na pana. Dlaczegoś pan nie patrzył na mnie?
— Bałem się być niedyskretny — odpowiedział gładko, nie zdradzając swego zdumienia.
— Co za głupstwo — zauważyła wzgardliwie. — A i dzisiejszego wieczoru! Cały czas patrzyłam na pana, a pan miałeś oczy tylko dla tych jędz, jednej po drugiej.
— Wszystkie damy w tym salonie są wprost czarujące — rzekł Cosmo.
— Kłamiesz pan. Suponuję, że nic innego nie robisz od rana do wieczora.
— Przykro mi, że signorina ma tak złą o mnie opinię, lecz, skoro już tak jest, czy nie lepiej zrobię odchodząc?
— Ledwiem na pana spojrzała, wiedziałam, że pan jest tego pokroju.
— I czyś, signorina, zakomunikowała to swoje zdanie stryjowi? — spytał Cosmo. Ta dziewczyna tyleż mogła go obrazić, co nietresowane zwierzę. W jej uporczywym wejrzeniu nie zaszła zmiana, tylko w ogólnym zachowaniu się nastąpiło chwilowe odprężenie.
— Nie. Alem postarała się powiedzieć mu, że pan jesteś bardzo przystojnym dżentelmenem... Bo jesteś bardzo przystojnym dżentelmenem.
Nie tyle zdziwiło Cosma takie oświadczenie prosto
w oczy, ile myśl, która błyskawicznie przemknęła mu przez głowę, iż to, co usłyszał, było równie okropne jak posądzenie, że on nadaje się do zjedzenia. Dłuższą chwilę patrzył na dziewczynę bez zamiaru zmuszenia jej do odwrócenia oczu. Nie bawiło go to. Bynajmniej. Spytał:
— Gdzie signorina przyszła na świat?
— Skąd mogę wiedzieć? W górach. Tak mi się widzi. Gdzieś, dokąd pan nigdy się nie udasz. Co to pana obchodzi?
Cosmo przeprosił za niedyskrecję, co spotkało się z pewnego rodzaju pogardliwym niezrozumieniem. Ozwała się po przerwie:
— Ani jedna z tych jędz, młodych czy starych, nie odzywa się do mnie nigdy. A nawet pan nie chciałeś ze mną mówić. Odezwałeś się tylko do mnie... Och, nie! Wiem, dlaczego przemówiłeś pan do mnie.
— Dlaczego przemówiłem do pani? — spytał Cosmo, sam się głowiąc nad tym. — Nie zechce mi pani powiedzieć?
Na jędrnej, zaokrąglonej twarzy o silnych rumieńcach zaszła minimalna zmiana, niczym brzask przebudzonej chytrości, a szorstki, nieco głuchy głos wydobył się spomiędzy warg czerwonych, mających tyleż powabu, co malowane usta rzeźby z drzewa.
— Jeżelibym powiedziała panu, byłbyś równie mądry jak i ja.
— Cóż to szkodziłoby, gdybym był równie mądry jak signorina? — spytał Cosmo, siląc się na ton żartobliwy, lecz tak nieudolnie, że sam uznał tę próbę za chybioną.
— Gdybyś pan był tak mądry jak ja, nigdy nie przyszedłbyś więcej do tego domu, a ja nie chcę, żebyś trzymał się z dala — padło w odpowiedzi z wrogą intonacją.
Cosmo rzekł:
— Signorina nie chce!... No, w każdym razie nie dyktuje jej to życzliwość, więc i nie dziękuję za to.
W jak najuprzejmiejszy powiedział to sposób. Zauważył, że goście zaczynają się rozchodzić, i dostrzegł kątem oka, że nikt nie opuścił salonu bez spojrzenia w ich kierunku. Potem pożegnanie lady William wywołało ogólne poruszenie i dało okazję Cosmowi do powstania i oddalenia się. Lady William obdarzyła go łaskawym skinieniem głowy, a markiz podszedł i przedstawił go generałowi, hrabiemu Bubna, w ostatniej chwili kiedy ten dystyngowany personat sposobił się do wyprowadzenia swej żony. Wszyscy powstali i po raz pierwszy Cosmo czuł się nie obserwowany. Na dyskretny znak hrabiny de Montevesso posunął się z naturalną swobodą w stronę zamkniętych biało-złotych drzwi, znanych sobie z pierwszej wizyty. Odwrócił się, będąc tak ich blisko, że mógł sięgnąć klamki. Zobaczył plecy gości wychodzących powoli. Adela odwróciła ku niemu głowę z potakującym skinieniem. Zrozumiał ten gest, nie wahał się dłużej, otworzył drzwi i prześliznął się przez nie, mając wrażenie, że nie zostało to przez nikogo zauważone.
Rzeczywiście tak było. Znalazł się w buduarze madame de Montevesso, w którym przyjęła go tegoż poranka.
IV
Cicho zamknął za sobą drzwi i stanął między nimi i parawanem. Spodziewał się, że Adela wnet podąży za nim. Co mogłoby ją zatrzymać? Lecz przypomniał sobie niezwykłe rozmiary tej amfilady salonów recepcyjnych. Widział w Paryżu niektóre apartamenty, lecz nie tak długie. Stary markiz niewątpliwie odprowadzał małą madame Bubna aż do drzwi przedpokoju. Ambasador arcychrześcijańskiego króla nie mógł zaniedbać świadczenia ty|ch atencji reprezentantowi jego apostolskiej mości i głównoodowodzącemu sił zbrojnych Austrii. Chrześcijański król, jego apostolska mość — wszystkie te zatopione głowy wyskakiwały z ustępującej powodzi.
Wyobraził sobie tych dwoje z ich nieskomplikowaną mentalnością i nobliwymi manierami: markiz imponujący i postarzały, a u jego boku wierna swym obowiązkom córka, promiennogłowa, o kształtach bogini. Zdawało się nie do wiary, iż tych dwoje uległo również swego czasu zatopieniu.
Wszyscy ci ludzie byli tylko zabawkami — rozważał Cosmo beznamiętnie. — Ale kto czy co nimi igra? — wywiódł myśl śmiałą i utknął na niej, zaintrygowany
kuglarstwem tego wszystkiego na podobieństwo widza teatralnego, przyglądającego się zmianom inscenizacji. Gdzież jednak podzieli się tamci?
Każdej chwili mogła otworzyć drzwi. Czy dlatego kazała mu pozostać po odejściu innych gości, żeby z nim pomówić sam na sam? Ależ tak, oczywiście. Cosmo nie zastanawiał się, o czym chciała z nim mówić. Nie dziwił się temu. Był subtelnie wzruszony na podobieństwo człowieka, oczekującego przyobiecanej chwili szczęścia nieokreślonego rodzaju. Wszystko to, razem wziąwszy, nie było wstrząsające. Było tylko rozkosznie emocjonujące.
Wyznaczyła mu tête-à-tête, to jasne — myślał zmierzając w głąb buduaru. Panowało tu przyjemne ciepło. Cokolwiek miałaby do powiedzenia, będzie to cudowne ze względu na barwę jej głosu. Będzie jej patrzył w oczy. Nie onieśmielała go. Niepodobna mieć dość tego patrzenia. Koniec końców, rozmyślał, ubawiony, to tylko Adela, Ad...
Wątek w skrytości ducha prowadzonego dyskursu urwał się, jak nożem uciął; Cosmo spostrzegł bowiem na malowanej kanapce mężczyznę, patrzącego na niego w zupełnym milczeniu i bez najmniejszego poruszenia. Hrabia Helion, wszedłszy do buduaru żony wcześniej, niż go się spodziewała, nie spuszczał oka z parawanu od chwili, gdy usłyszał otwieranie i zamknięcie drzwi. Siedział z jedną ręką spoczywającą na lędźwiach, a w drugiej trzymając numer jakiejś gazety zwisającej aż na posadzkę. I właśnie ten arkusz, choć niezbyt wielkiego formatu, ściągnął uwagę Cosma, który przenosząc z niego wzrok dostrzegł upierścienione brązowe palce, chude łydki w jedwabnych pończochach i trzewiki z glan-
sowanej skóry na skrzyżowanych stopach. W następnym mgnieniu oka Cosmo uzupełnił swe spostrzeżenia. Zobaczył szeroką, lecz szczupłą twarz; rzekłbyś, pociągano ją tak długo sokiem orzechowym, że pozostał na niej nalot brązu, mimo przeświecania naturalnej bladości cery. Ten sam odcień sięgał po sam łysy czubek głowy. Lecz naprawdę niezwykłe były włosy: dwa pasma czerni za obu skroniami niewątpliwie farbowane. Cosmo nie miał najmniejszych wątpliwości, kim był ten mężczyzna, który właśnie wstał, wyprostował w całej długości swą kościstą postać, prężąc się sztywno, po żołniersku, jakby przez pierś biegły mu skrzyżowane pasy, a na plecach ciężył tornister z cielęcej skóry. „Grenadier" — pomyślał Cosmo wstrząśnięty tym niespodziewanym spotkaniem, które rozgniewało go, jakby został wciągnięty w pułapkę. Nie mógł jednak pojąć, dlaczego ten człowiek robi na jego widok tak okropną minę. Całą fizjonomię miał ściągniętą konwulsyjnie, usta, policzki, nawet oczy objęte dziwnym spazmem. Najokropniejsze ze wszystkiego, że to nie mijało... Ależ to uśmiech, domyślił się Cosmo z uczuciem ulgi tak nagłej, że odbiła się na jego twarzy mimowolnym- uśmiechem. Natychmiast twarz hrabiego Heliona odzyskała normalny wygląd, Cosmo po raz pierwszy usłyszał jego głos. Był donośny, niewyraźny i uroczysty, a zarazem sztywny; słowem, głos, który pasował do całego sposobu bycia tego człowieka. Czeka w buduarze hrabiny, żeby zawrzeć znajomość z Cosmą, powiedział hrabia Helion, lecz z taką czujnością w oczach, jakby to było doniosłe oznajmienie, on zaś był niespokojny, jak zostanie przyjęte. Kompletnie poziomy dżetowo-czarny wąs, tworząc krechę pod szerokim u nasady, a cienkim w końcu nosem, nadawał hrabiemu Helionowi rys komizmu; na
ogół zdradzał on zbyt silną indywidualność, aby Cosmo mógł w nim widzieć tylko męża Adeli, trudno mu było wyobrazić go sobie w tej roli. Fakt ten wymykał się jakoś Cosmie. Zachował doskonale równowagę ducha i powiedział, że sam zadawał sobie pytanie, czy będzie miał przyjemność poznajomienia się z hrabią tego wieczoru; obaj usiedli.
— Zajęcia moje zatrzymały mnie dziś do późna — rzekł hrabia. — Przybył kurier.
Wskazał ręką gazetę na posadzce, a Cosmo spytał, czy są jakieś wiadomości.
— W gazecie nie ma. W każdym razie nic ciekawego. Świat pełen jest próżności i skandali, pogłosek
o konspiracji. Nic prócz śmiecia. Nikogo nie znam z tych ludzi, których co dzień wymieniają gazety. To raczej dziedzina mojej żony. Już od lat, dziesięć miesięcy rocznie spędza w Paryżu lub pod Paryżem. Ja jestem prowincjuszem. Zajmuję się sierocińcem, który ufundowałem w mym kraju rodzinnym. Buduję też przytułek dla...
Powstał raptownie, trzema krokami dotarł do kominka i odwrócił się dokładnie jak żołnierz w szyku kompanii, wykonujący zwrot w tył. Nosił granatowy tużurek, rozchodzący się z przodu i długopoły, strój na wzór munduru, choć z najlepszego materiału
i mocno garnirowany złotem, tak samo jak jego jedwabna kamizelka. Cosmo przypomniał sobie zasłyszaną pogłoskę o służbie hrabiego de Montevesso w wielu armiach, nim król Piemontu nadał mu rangę generalską. Był wymusztrowany. Cosma ogarnęła ciekawość, czy kiedy dostały mu się pałki. Był to awanturnik wojskowy najpospolitszego typu. Niektórzy z nich powracali z fortuną, nabytą dzięki grabieży i intrygom — a czasem i prawdziwym zdolnościom pewnego
rodzaju — w służbie wschodnich dworów, pełnych splendoru i zbrodni, tyranii i zdrad, i ponurych dramatów na tle ambicji lub miłości.
„Tym jest i niczym innym" — dobitnie powiedział sobie w duchu, patrząc na sztywną postać opartą o kominek. Naturalnie bogactwa zdobył w Indiach. Godne uwagi było, że zdołał ujść cało ze swymi łupami lub z ich częścią, bądź co bądź tak znaczną, że umożliwiła mu odgrywanie roli w towarzystwie i ożenienie się z Adelą d'Armand w Anglii. To tylko z powodu rewolucji. W monarchistycznej Francji nie miałby najmniejszych szans, a nawet przy ówczesnym stanie rzeczy zyskał je sobie dzięki wstrętnemu rozluźnieniu obyczajów londyńskiego towarzystwa, skłonnemu przyjmować obcych dla ich bogactwa. Zmuszając się do zajęcia stanowiska wobec tej podejrzanej osobistości, męża Adeli, Cosmo wściekał się na lekkomyślne tolerowanie cudzoziemców, charakterystyczne dla pewnych odłamów sosjety Londynu. Było to po prostu oburzające.
— Gdzie, u diabła, może być moja żona?
Cosmo drgnął na te słowa, choć nie były wypowiedziane bardzo głośno. Niemal automatycznie odpowiedział: „Nie wiem", i zauważył, że hrabia Helion wlepił w niego oczy w dziwnie tępy sposób.
— Naprawdę zachodzę w głowę — mruknął poruszając się niespokojnie, choć stał wciąż oparty łokciem na blacie kominka. — Trapi mnie to naturalnie, boć nie wiadomo, czemu musimy tu czekać na nią. Nie spostrzegłem się, że wypowiedziałem myśl moją na głos. Mieszkałem tyle lat wśród ludzi, nie rozumiejących jakiegokolwiek europejskiego języka — ba, miałem ich setki w moim pałacu, w Sindh — i nabyłem
zwyczaju mówienia do siebie, choć panu może się to wydać dziwne.
— Tak — potwierdził Cosmo z miną niewiniątka. — Suponuję, że nabywa się wszelkiego rodzaju dziwacznych przyzwyczajeń w tych odległych krainach. My w Anglii mamy klasę ludzi, którzy wracają wzbogaceni z Indii. Zwą ich nababami. Niektórzy z nich mają najbardziej niemiłe przyzwyczajenia. Na nieszczęście samo ich bogactwo...
— Nic nie da się porównać z bogactwem — przerwał mu hrabia Helion po żołdacku i zamilkł, a po chwili podjął tonem człowieka składającego meldunek: — Kiedy byłem w Anglii, miałem zaszczyt rozmawiania z wielu wpływowymi ludźmi. Byli dla mnie bardzo uprzejmi. Nie zauważyłem, żeby lekceważyli bogactwa.
Każde zdanie padało z jego ust krótko, oderwanie, lecz jasnym było, że nie z obraźliwą intencją. Te oświadczenia pochodziły widocznie z głębokiego przekonania, a kiedy hrabia je wypowiadał, czoło orały mu poziome bruzdy świadczące o wysiłku myśli. Cosmo zadawał sobie pytanie: „A może on w gruncie rzeczy jest bardzo głupi?" Oczy pod wysokimi łukami brwi robiły wrażenie wyblakłych i bezmyślnych.
— Mam na myśli furę pieniędzy — rozpoczął znów monsieur de Montevesso. — A nie wasze oszczędności i dusie. Pieniądz, który się zdobywa zuchwale i w takiej obfitości, że można sobie pozwolić na hojność.
„Uraczy mnie wulgarnymi przechwałkami" — myślał Cosmo. Wzdychał, żeby przybyła Adela i przerwała to tête-à-tête, tak bardzo odmiennie od spodziewanego.
— Wierzę, że są bardzo użyteczne — przyznał z wyniosłym lekceważeniem, co, przypuszczał, położy, kres
rozmowie na ten temat. Lecz hrabia Montevesso obstawał przy swoim.
— Nic pan nie może o tym wiedzieć — stwierdził i dodał niespodziewanie: — Pieniądze rodzą nawet pomysły. Mnóstwo pomysłów. Bieda z tym, że niektóre z nich mogą się okazać godne potępienia. Nie inaczej. Naturalnie w bogactwie kryje się niebezpieczeństwo, lecz cóż z tego?
— Chyba nie, gdy jest użyte na dobroczynność, jak je hrabia używasz — rzekł Cosmo z grzeczną obojętnością. Przypuszczał, że to będzie ostatnie słowo w tym przedmiocie, lecz hrabia de Montevesso nie dał się
zbić z tropu.
— Przysparzają człowiekowi kłopotów — rzekł. — Na przykład ten mój sierociniec to doprawdy placówka na wielką skalę. Usiłuję stać się dobrodziejem mych stron rodzinnych, lecz świadczyć dobrodziejstwa chcę na mój własny sposób. Otóż od czasu Restauracji księża starają się na tym położyć rękę. Chcą obrócić to dzieło na chwałę bożą i na usługi religii. Dość napatrzyłem się religii, żebym nie wiedział, do czego to prowadzi. Zaledwie król wjechał do Paryża, już biskup wytknął mi, że nie ma w sierocińcu kaplicy, i zaproponował jej wybudowanie oraz wyznaczenie kapelana. Ten biskup to...
Nagle podniósł oczy, co u niego wyglądało na zadarcie głowy, i Cosmo zdał sobie sprawę, że Adela jest obecna, choć nie uchwycił dotychczas nawet szelestu jej sukni. Wstał spiesznie. Nastąpiło krótkie milczenie.
— Widzę, że znajomość zawarta — powiedziała patrząc to na jednego, to na drugiego. Popatrzyła dłużej na Cosma i odwróciła się do męża: — Nie wiedziałam, że już tu będziesz. Musiałam odprowadzić ojca do jego pokoju. Byłabym tu wcześniej, ale mnie zatrzy-
mał. — Znów zwróciła się do Cosma: — Pan mi wybaczy.
— Zastałem tu hrabiego Heliona. Nie byłem sam ani przez chwilę — odrzekł Cosmo. — Nic nie mam pani do wybaczenia. Rad byłem bardzo poznać męża pani, choć jej nie było tu dla zaprezentowania nas sobie.
Było to powiedziane po angielsku i hrabia Helion przeczekał przy kominku, aż Cosmo skończy, nim zapytał:
— Gdzie jest Clelia?
— Posłałam ją do łóżka — powiedziała hrabina de Montevesso. — Helionie, mój ojciec chciałby cię widzieć tej nocy.
— Jestem na rozkazy monsieur le marquis.
Grenadier u kominka nie poruszył się, tylko po wypowiedzeniu tych słów lekkie drgnienie przebiegło mu po twarzy, rzekłbyś z lekka sarkastyczne.
— Dziś w nocy, natychmiast — powtórzył — lecz skoro Mr. Latham jest tu?
— Proszę nie zważać na mnie, niezwłocznie odchodzę — powiedział Cosmo. — Już późno.
— We Włoszech nigdy nie jest późno. Mam nadzieję zastać tu pana za mym powrotem. Jako mąż córki domu d'Armand wiem, co się należy przedstawicielowi rodu Lathamów. Czy rzeczywiście monsieur le marquis oczekuje mnie niezwłocznie?
Adela posunęła się parę kroków naprzód, mówiąc szybko.
— Nadeszły wiadomości z Elby czy też o Elbie, budzące pewne obawy ojca. Wiadomo powszechnie, że ludzi z Elby znasz z bezpośredniej z nimi styczności, toteż ojciec chciał posłyszeć twoją opinię.
Hrabia Helion zmienił pozę i, oparty o kominek plecami, zwrócił się do Cosma.
— To była najniewinniejsza rzecz w świecie. Chodziło o coś w rodzaju eksploatacji wyspy Pianoza. Napoleon wysłał tu swego skarbnika, aby skomunikował się z bankierem. Jestem człowiekiem interesu. Bankier konsultował się ze mną jako z człowiekiem znającym ten teren. To prawda, że miejsce znam, ale niech pan, proszę, nie wierzy, jeśli mu powiedzą, że to z powodu mych stosunków z bejem Algieru. Wcale nie jestem w komitywie z barbarzyńskimi państwami.
Zrobił krok naprzód, potem drugi i zatrzymał się.
— Wy dwoje siądźcie i rozmawiajcie. Tak, siądźcie i rozmawiajcie. Odnówcie znajomość z lat najwcześniejszych... waszej najwcześniejszej młodości — powtórzył cicho. — Te dziecinne przyjaźnie... — Twarz mu przeorał konwulsyjny grymas, w którym Cosmo rozpoznał ślady uśmiechu. — Jest coś tak czarownego w tych przyjaźniach z lat dziecinnych. Jeżeli o mnie chodzi, to nie pamiętam, żebym w ogóle miał dzieciństwo.
Odszedł ku drzwiom, zapamiętanym przez Cosma, bo nimi rano weszła Clelia. — Gdy wrócę, niech was zastanę zabawiających się jak najsentymentalniej. Jak najprzyjemniej.
Jego długie sztywne plecy chwiały się w otwartych drzwiach, które zamknął za sobą z trzaskiem.
Cosmo i Adela spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Cosmo, z kapeluszem w ręku, spytał niedosłyszalnie prawie:
— Chyba lepiej, żebym został? — Potwierdziła gestem i, oddalając się od niego, oparła nogę na marmurowej kracie kominka, w którym żar krył się jeszcze pod popiołami.
V
Cosmo czuł się skrępowany i nie spuszczał z niej oczu. Nie był pewien, co oznaczał dany mu przez nią znak nerwowy, nakazujący gest, mogący zarówno znaczyć, że chce, aby odszedł, jak i pozostał. Patrzył na nią niezdecydowany, z myślą, że była nieprawdopodobnie urocza i że słowo „promienna" pasowało do istoty tak hojnie obdarzonej przez naturę. Blask bił od niej. A nie był to zimny blask marmuru. „Doprawdy, ona płonie — powiedział sobie w zdumieniu — jak dojrzały owoc wśród liści, jak wielki kwiat w cieniu."
— Nie patrz, jak się rumienię — powiedziała madame de Montevesso równym głosem, zaprawionym szczyptą drwiny i odrobiną goryczy. — Czy uwierzysz, że za dziewczęcych czasów byłam tak bojaźliwa, że stawałam w pąsach, ilekroć ktokolwiek popatrzył na mnie lub odezwał się do mnie. To ułomność, która nie wzbudza współczucia. A jednak moje cierpienia były bardzo istotne. Czasem wzmagały się do takiego stopnia, że byłam bliska płaczu.
— Czy mam odejść? — spytał Cosmo stłumionym głosem. Czekał chwilę mając wrażenie, że ona zastanawia się nad odpowiedzią. W strachu, że go odpra-
wi, podjął: — Bóg raczy wiedzieć, że nie chcę odejść od ciebie. Jednak hrabia powróci i...
— O, tak, on powróci. Siadaj. Tak. Tak będzie lepiej. Siadaj... — Cosmo siadł w miejscu, skąd mógł widzieć jej kształtne plecy, okrągłość jej odwróconej głowy, coiffée en boucles i w złotym diademie, niewyraźny, odchylony w bok jej profil. Długi tren jej sukni smugami szafirowego lśnienia spływał na posadzkę... — On jest nieunikniony. On zawsze był nieunikniony — padło z jej warg, których nie widział, bo zwierciadło nad kominkiem odbijało tylko jej czoło i złocistą mgłę włosów nad nim.
Cosmo trwał w milczeniu. Za nic na świecie nie odezwałby się. Wstrzymał oddech w oczekiwaniu i wskutek krańcowego napięcia całej jego istoty przyćmiły mu się w oczach światła dookoła, co stwarzało złudzenie, że jedynym źródłem jasności w tym pokoju były jej białe ramiona, gęste, skłębione loki, ręka, na której się opierała, i druga naga ręka, zwisająca bezwładnie u jej boku.
— Nie znasz mnie wcale — przemówiła hrabina de Montevesso. — Nie mam do ciebie pretensji o niepamięć, lecz mały pożytek i z tej odrobiny, co pamiętasz o mnie. To całkiem naturalne, że jestem dla ciebie kimś obcym. Ale ty nie możesz być kimś obcym dla mnie. Bo przede wszystkim byłeś chłopcem, i to nie dzieckiem wyrzutków bez ojczyzny, uchodźców z przeszłością w ruinie i bez przyszłości. Byłeś młodym Lathamem, zakorzenionym w ojczystej glebie, jak starodrzew twego parku. Nawet podówczas było dla mnie w tobie coś godnego pozazdroszczenia. — Odwróciła nieco głowę, spoglądając na niego. — Nie mam pojęcia, jak to
wszystko wyglądało po naszym wyjeździe do Londynu. Tak zupełnie nie znałam świata, że czułam się w nim nieswojo. Ufałam, że mam pociągającą twarz, ale zrozumiałam, że jestem ładna, dopiero ze słyszanych uwag na ulicy. Spędzałam życie u wezgłowia mojej chorej matki. Nie wychodziłam nigdy sama, tylko z mym ojcem lub Aglae. Jedyną moją rozrywką była od czasu do czasu gra w szachy ze starym doktorem, również emigrantem leczącym moją matkę, albo przysłuchiwanie się konwersacji odwiedzających nas gości. Byli wśród nich wszyscy wybitni ludzie, mężczyźni i kobiety ancien regime'u. Rzadko mówili sobie prawdę, a jednak nie byli głupsi od reszty świata. Nikt nie zdołałby być od nich dobroduszniejszy i milszy w towarzystwie, bardziej lekkomyślny i nierozważny. Widywałam kobiety z najlepszej sfery pracujące dziesięć godzin dziennie na chleb dla swych dzieci, lecz szkalujące jedna drugą, opowiadające kłamstwa o postępowaniu czy pracy innych i kłócące się między sobą jak praczki. Rozwiązłość panowała tam nawet większa niż w czasach przedrewolucyjnych. Dobre wychowanie poszło w kąt. Ekskuzowano każdy występek, jeśli dopuszczał się go ktoś uznany za dobrego rojalistę. Nie twierdzę, że się to tyczy większości emigrantów. Niektórzy wiedli życie bez zarzutu. Wokół naszych książąt rozgrywały się najbezsensowniejsze intrygi. Z tego wszystkiego mnie było wiadomo niewiele, lecz pamiętam, jak się mój biedny ojciec oburzał, jak we mnie samej budziły protest i wstręt rzeczy, których nie mogłam nie widzieć i nie słyszeć.
Odwróciła głowę i spojrzała na Cosma.
— Mówię ci to wszystko, abyś miał pojęcie o atmo-
sferze, którą musiałam oddychać — ozwała się innym tonem. — Nie sądzę, abym uległa zarazie. Czułam jej ohydę, lecz wydawało się, że nie ma na to rady. Nie cierpiałam nawet dużo z tego powodu. Najboleśniej trapiły mnie nasze domowe troski, strach mojej matki, że zawiodą nas zupełnie te małe środki, z których wypadało nam żyć. Kawałek naszego powszedniego chleba zależał bodaj od wypadków politycznych w Europie, a te opowiadały się przeciwko nam. Bitwy, pertraktacje, wszystko. Jakby mór padł na naszą rojalistyczną sprawę. Moja matka nie ukrywała swej rozpaczy. Lecz jeszcze bardziej deprymowały mnie udręczenie i cicha trwoga mego biednego ojca.
Umilkła, patrząc z natężeniem na Cosma, którego wzrok utkwiony był w jej twarzy.
— Kończyłam szesnaście lat — podjęła. — Nikt nigdy nie ubiegał się o mnie. Naprawdę kochałam tylko rodziców... Ale czyż jest sens mówić dalej? Zresztą nie wiem, coś mógł już słyszeć.
— Tyle słyszałem tylko — rzekł Cosmo tonem głębokiego szacunku — że Adela de Montevesso wiodła nienaganne życie.
— Pamiętam czasy, gdy cały świat silił się, by uczynić je całkowicie niemożliwym. Czy bardzo byłbyś zgorszony, gdybym ci powiedziała, że teraz nie dbam wcale o opinię świata. Był czas, kiedy świat w najgorszy możliwie sposób interpretował moją rozpacz, moje oszołomienie, nawet moją niewinność.
— Dlaczego miałby świat być takim w stosunku do ciebie?
— Dlaczego? Ale widzę, że ty nic nie wiesz. Spotkałam po raz pierwszy mego męża na ekskluzywnym koncercie dawnego kapelmistrza królowej Francji. Moja matka czuła się nieco lepiej i nalegała, abym trochę
bywała. Odbywały się małe towarzyskie zebrania. Miałam niezły głos i tego wieczora śpiewałam z madame Seppio. Angielski dżentelmen — mniejsza o to, jak się nazywał — zaprezentował mi monsieur de Montevesso jako swego przyjaciela, który niedawno powrócił z Indii i pragnął zostać wprowadzony w najlepsze towarzystwo. Biorąc pod uwagę moją wrodzoną nieśmiałość a jego brzydotę, umizgi jego z pewnością przyjęłam chłodno. Rzeczywiście nie było powodu, żebym się nim zainteresowała. Od razu biło w oczy, że to nie jest człowiek z towarzystwa. Gdzieżby mógł nabyć dobrych manier? Opuścił swe rodzinne miasteczko mając lat siedemnaście, zaciągnął się do irlandzkiego regimentu służącego we Francji, a potem pewnie zdezerterował. Tyle wiem tylko, że po kilku latach był kapitanem na służbie rosyjskiej. Stamtąd przedostał się do Indii. Suponuję, iż generał-gubernator korzystał z jego usług jako agenta między tubylczymi książętami. Ale wynikło tam jakieś nieporozumienie między nim, chlebodawcami a kompanią. Naprawdę nie mam pojęcia, jak' udało mu się dostać na grzbiet słonia i dowodzić armią tubylczego księcia. A gdybym nawet wiedziała, nie stałby się dzięki temu bardziej w mych oczach interesujący. Odetchnęłam z ulgą, gdy mnie pożegnał niskim ukłonem, z ręką na sercu. Najpowierzchowniejsze tylko odniosłam wrażenie ze spotkania z nim, lecz on zaraz następnego ranka posłał do mych rodziców swego angielskiego przyjaciela z prośbą o moją rękę. Ten przyjaciel był szlachcicem, człowiekiem godnym szacunku, a oferty, do których uczynienia został upoważniony, tak były olśniewające, że moi rodzice uważali za konieczne zakomunikować mi o oświadczynach. W pierwszej chwili zdumiało mnie to do tego stopnia, że zaniemówiłam. Wyszłam bez słowa i zamknęłam się w swoim po-
koju. Rodzice moi nie byli zdolni do wywierania na mnie presji. Tych dwoje kochanych sądziło, że nawet nie zgodzę się wziąć pod rozwagę oświadczyn; ja tymczasem zamknąwszy się w pokoju, byłam w strachu, przypominając sobie, w jaki sposób przedstawili mi propozycję, że odrzucą ją bez zasięgania więcej mego zdania. Posłałam Aglae z oznajmieniem, że udzielę odpowiedzi nazajutrz, i prośbą, aby mnie pozostawiono samą. Potem wymknęłam się z domu w asyście Aglae, która nigdy jeszcze nie była tak przerażona, i udałam się do żony owego przyjaciela mego obecnego męża. Prosiłam ją, żeby natychmiast posłała po generała de Montevesso — podówczas mienił się generałem. Król Sardynii nadał mu tę szarżę w uznaniu jakiejś usługi, której oddanie dworowi turyńskiemu umożliwiły mu wielkie jego bogactwa. Ta dama miała oczywiście daleko idące skrupuły, wzdrygała się przed tak niewłaściwym postępowaniem, lecz w końcu zgodziła się, widząc, jak jestem zemocjowana.
— Uczyniła to? — szepnął Cosmo. — Niesłychane!
— I owszem. Postąpiła tak; zamiast odprowadzić mnie do domu. Ludzie czynią rzeczy niezwykłe, byle przypodobać się panu bajecznej fortuny! Wysłała dwóch czy trzech gońców z poleceniem szukania go po całym mieście. Upłynęło sporo czasu, nim. go odnaleźli. Czekałam. Czułam się zupełnie spokojna, spokojniejsza niż w tej chwili, gdy ci to mówię. Byłam opanowana pragnieniem złożenia siebie w ofierze. Nie miałam obaw. Pamiętam nawet, jak mi było zimno w tym małym saloniku, choć węgle buzowały w kominku. Przybył bez tchu. Był we wspaniałym stroju i zachowywał się bardzo ceremonialnie. Wyczułam, że opanowało go wielkie wzruszenie, nie podzielane przeze mnie. Ja, któram zwykła stawać w pąsach z lada okazji, nie czułam się ani tro-
chę zażenowana zwracając się do tego wielkiego, sztywnego mężczyzny, o wiele starszego ode mnie. Nie orientowałam się, jak fatalny błąd popełniam mówiąc mu, że jest mi zupełnie obojętny i prawdopodobnie nie ulegnie to już zmianie; gdyby on jednak zapewnił moim rodzicom przyszłość beztroską, to przez wielką wdzięczność gotowani wyjść za niego bez wahania i być jego lojalną przyjaciółką i żoną na całe życie. Stał, jakby kij połknął, złowrogi, i powiedział, że nie pochlebia sobie, aby mógł wzbudzić we mnie głębsze uczucie.
Dłuższą chwilę staliśmy mierząc się oczyma. Nie czułam nic prócz wewnętrznego zadowolenia, że postąpiłam według swego mniemania uczciwie. Co do niego, to po prostu musiał zaniemówić z wściekłości. W końcu złożył mi ukłon z dłonią na sercu i powiedział, iż teraz nie poprosi nawet o łaskę pocałowania mej ręki. W owej chwili oceniłam to jako delikatność jego uczuć. Byłoby to ciężką próbą przezwyciężenia mej nieśmiałości. Teraz myślę, że bał się po prostu podnieść moją rękę do ust, aby nie stracić panowania nad sobą i nie ugryźć jej. Potem, w jednym z tych momentów, kiedy ludzie nie dbają o to, co mówią, powiedział mi, że w owej chwili zdecydowanie mnie nienawidził, nie mojego widoku, rozumiesz, ale mej arystokratycznej arogancji.
Umilkła, a Cosmo z młodzieńczą szczerością zareagował tłumionym okrzykiem bólu. Madame de Montevesso spojrzała na niego ponownie i odwróciła oczy.
— Potem doszły mnie plotki, że go zdradziła dziewczyna, z którą był zaręczony, córka jakiegoś dymisjonowanego kapitana, a oświadczył mi się wyłącznie, aby jej pokazać, że może znaleźć pannę ładniejszą, wyższego stanu i pod każdym względem bardziej dystyngowaną, gotową wyjść za niego. Suponuję, iż ten wzgląd
nie pozwolił mu na cofnięcie się wobec mojej szczerości. Co do mnie, to poszłam do domu, nie widząc, nie słysząc, nie dbając o nic, jakbym wyrzekła się świata i została zakonnicą. Nie znajduję innego porównania dla spokoju, jaki mną owładnął. Wysłuchałam wymówek mojej matki z równowagą ducha. Oczywiście była bardzo urażona, że jej nie zaufałam w tym przełomowym momencie mego życia. Mój ojciec również. Jednakże, jak mogłam zaufać im w sprawie, od której zależało ich zabezpieczenie materialne i dobrobyt? Jak mogłam się zwierzyć komukolwiek z otaczających mnie, mężczyźnie czy kobiecie, którzy wydawali mi się szaleńcami, a których postępowaniem i przekonaniami gardziłam, uznając je z młodocianą surowością za głupie i niemoralne? Był tylko jeden człowiek na świecie, któremu, być może, zwierzyłabym się i spotkałabym się pewnie ze zrozumieniem z jego strony. To twój ojciec, Cosmo. Jednakże przebywał o trzysta mil. Czasu zbrakło. Powiedz mi, czy on mnie zrozumiał? Czy przestał o mnie myśleć zupełnie?
— Mój ojciec — powiedział Cosmo — od lat prowadził życie pustelnika. Nic absolutnie nie zmuszało go do zapomnienia o tobie. Owszem, to był człowiek, któremu mogłabyś zaufać. Zrozumiałby cię. Nie oznacza to, żeby pochwalił. Szkoda, że go nie było przy tobie. Wywarłby nacisk na twych rodziców dzięki autorytetowi starego i niezawodnego przyjaciela.
— Oraz dobrodzieja — wtrąciła hrabina de Monte-vesso. — Mój ojciec domyślał się poniekąd prawdy. Wielokrotnie upominał mnie, bym dobrze rozważyła, co czynię. Odpowiedziałam mu, że jestem całkiem zadowolona z tego, co uczyniłam. Wtedy było to najzupełniej zgodne z prawdą. Uspokoiłam moje sumienie, powiedziawszy memu konkurentowi, że pokochać go nie
będę mogła nigdy. Byłam dziwnie pewna, że zdołam sprostać obowiązkom swej nowej pozycji, i uszczęśliwiona, że rodziców uchroniłam od trwogi przed nędzą. Nie zdawałam sobie sprawy, że czynię jakiekolwiek poświęcenie. Z pewnością, gdybym miała ze dwadzieścia lat lub więcej, byłabym mniej zadufana w sobie; może nie starczyłoby mi odwagi. Ale wówczas nie wiedziałam, że całe życie stawiam na kartę, byłam tak młoda. W trzy tygodnie potem odbył się mój ślub.
Jak widzisz, prędko poszło. W tym czasie nasze obcowanie nie tylko było najkompletniej formalne, ale ja nawet nie zadawałam sobie trudu uważnego obserwowania go. Zachowywał się bardzo sztywno i ceremonialnie, lecz pilił, ponieważ, mniemam, doświadczenia dawniejsze napawały go strachem, bym się nie wycofała. Na wypowiedziane przeze mnie życzenia i większość moich słów zwykle odpowiadał niskim ukłonem — i nieraz mnie to bawiło. Imaginowałam sobie lekkomyślnie, że przyszłe pożycie na takim zasadzające się stosunku może być zabawne. Nie utrzymuję, by mnie czymkolwiek wprowadził w błąd. Wywiózł z Indii olbrzymie skarby, a świat z pozorów go osądzał. Zamiast fałszami mnie zwodzić wystarczyło mu trzymać język za zębami i dawać baczenie na swe zachowanie, abym nic nie wiedziała o jego charakterze, rodzinie, przeszłości, nawet nazwisku. Zaraz po ślubie zachowywał się w sposób rozrzutny i zarazem skąpy. Zazdrość, naturalna u mężczyzny w jego wieku, stała się jeszcze nieznośniejsza wskutek długich lat spędzonych w Indiach i nabrała cech zazdrości orientalnej. A ponadto charakteru był z natury przykrego. Potęgę swej wielkiej fortuny dawał odczuć wyłącznie w sposób bolesny dla innych, dla służby, zależnych od niego ludzi i swych przyjaciół. I żonie jego przypadła z tego cząstka. Starsza
i życiowo wyrobiona kobieta z pewną umiejętnością udawania i dbała o materialne uciechy potrafiłaby lepiej skorzystać sama i jemu się bardziej przydać w sytuacji, w jakiej zostałam postawiona; ja, niemal dziecko, z moją uczciwością i dumą, nie dbająca o płynące z bogactwa korzyści, ja byłam zupełnie bezradna. Byłam ustawicznie zaskoczona i zgorszona wybuchami niskich namiętności i paroksyzmami jego śmiesznej zazdrości, objawiającej się tak ordynarnie, iż budziła we mnie tylko oburzenie i pogardę.
Tymczasem żyliśmy na szeroką stopę — prowadząc dom otwarty i sami bywając na proszonych obiadach i koncertach. Miałam piękny głos. Wierzę, iż pragnął chełpić się publicznie swym nowym nabytkiem, lecz równocześnie nie mógł znieść, żeby na mnie ludzie patrzyli lub nawet odzywali się do mnie. Nachodził go paroksyzm wschodniej zazdrości, zwłaszcza gdy mnie mocno oklaskiwano. W pasji zwracał się do mnie koszarowym językiem. W końcu pewnego wieczoru zrobił mi najskandaliczniejszą scenę wobec paruset gości, a potem wyszedł z domu, pozostawiając mnie, abym przed nimi oczyma świeciła. Wywołało to skandal niebywały. Towarzystwo rozeszło się naturalnie. Resztę nocy spędziłam w sypialni, zbyt przybita, aby zdjąć wspaniałą suknię i te klejnoty, których noszenia zawsze domagał się ode mnie. Z brzaskiem dnia powrócił. Wszedł na górę i zastał mnie tam siedzącą. Powiedział mi, że pożycie ze mną stanowi zbyt wielką dla niego torturę i zaproponował, abym na czas pewien udała się z powrotem do rodziców.
Byliśmy wówczas zaślubieni już nieco ponad rok. Pierwszy raz po ślubie czułam się naprawdę szczęśliwa. Moi biedni rodzice byli uradowani. Wszyscy troje byliśmy tak naiwni, że poczytywaliśmy to za koniec na-
szych utrapień, sądziliśmy, że on okaże się dość rycerski, by przyznać się do popełnionego błędu i ponieść jego konsekwencje, jak przystało. Czyż nie powiedziałam mu wyraźnie, bez wszelkich niedomówień, że nigdy nie będę go mogła pokochać?
Powinnam była wiedzieć, że ten człowiek jest niezdolny do jakiejkolwiek szlachetności. Fakt faktem, że niewiele sobie zaprzątałam tym głowę. Choć na tyle opanowałam moją nieśmiałość, że mimo młodości stałam się niezrównaną panią domu w świecie tak mało sobie znanym — ostatecznie tradycyjnie mi to przekazano — byłam jednak zbyt głupia, zbyt bezpośrednia, aby tych dziesięć miesięcy mogło mi posłużyć za naukę. Nic mnie one nie nauczyły, nic więcej, niźli uczy koszmar senny lub okres bolesnej choroby. Po prostu oddychałam swobodnie. Stałam się znów dawną Adelą. Wymazałam Mr. Montevesso z mych myśli, jakby wcale nie istniał. Czy dasz temu wiarę, Cosmo? Zdumiewające, że takie fakty, jak brutalne traktowanie, wymyślanie, wybuchy namiętności, szaleńcze objawy zazdrości nie zostawiają swego piętna, póki nie naruszają naszego pojęcia o naszej moralnej integralności. Wszystko to spadło ze mnie jak zatruta szata, pozostawiając ledwie tu i ówdzie bolesne ślady. Podniosłam głowę jak kwiat po przejściu burzy. Nie podejrzewaj mnie o płytkość charakteru, Cosmo. Są we mnie głębie, które można dosięgnąć, lecz do tego czasu dręczył mnie tylko, gorszył, zdumiewał, ale bodaj nigdy nie przestraszył. To on cierpiał. Lecz i na mnie miała przyjść kolej.
— Mniemam, iż nie byłaś nigdy osobą o powierzchownych uczuciach.
— Uczucia jak wszystko inne długo dojrzewają, ja zaś zapewniam cię, iż nie byłam jeszcze całkiem dorosła. Następnych sześć miesięcy miało zakończyć moją
edukację. Przez ten czas bowiem straciłam wszelkie złudzenia. Gdy ja żyłam swobodnie przy ojcu i matce, zapominając o świecie nas otaczającym, Montevesso obnosił się w londyńskim towarzystwie ze swymi żalami i podejrzeniami, żałował, że dał mi odejść, i wściekał się, że umknęłam mu tak łatwo. A możesz być pewien, że znajdywał współczujących mu. Bogacz, to zrozumiałe. Kto mógł odmówić współczucia takiej fortunie? Uchodził za człowieka zmaltretowanego, a wszelka wina była naturalnie po mojej stronie; w niecały miesiąc stałam się przedmiotem podstępnych intryg i ofiarą zaciekłego śledzenia. Przyjaciele, kuzyni i zwykli znajomi ze świata emigracyjnego poszli na jurgielt monsieur de Montevesso. Śledzili moje postępowanie i przekupywali służących. W jego domu odbywały się asamble, na których moje dobre imię rozrywano na strzępy. Niektórzy z tych dobrych przyjaciół zaofiarowali mu swoje wpływy w Rzymie, obiecując mu przeprowadzenie anulacji małżeństwa, za porękawiczne, rzecz prosta. Inni wynajdywali wady w intercyzie. Wymyślali okropne historie. Pojawiły się nawet obrzydliwe kuplety o tym skandalu, aż wreszcie jemu samemu stanęli kością w gardle ci nędznicy, zamknął im przed nosem drzwi domu i zasznurował sakiewkę. W kilka lat potem pokazał mi listę ich nazwisk i sumy wypłacone za wszystkie te objawy sympatii. Musiał być sam w alteracji i oburzony tym przeglądem, gdyż sumy były ogromne. Co do nazwisk, to były na tyle arystokratyczne, że schlebiały jego plebejskiej pysze. Pokazując mi tę listę, chciał mnie urazić.
Jawnogrzesznice kamienowano, lecz ja, siedemnastoletnia niewinna dziewczyna, byłam obrzucana błotem, a to było nie do zniesienia. Nie dało się skłonić go do jakiegokolwiek układu, żeby pozostawił mnie w spoko-
ju. A świat, podbechtany przez jego płatnych przyjaciół, był mi wrogi. Cóż mi pozostawało? Ciężko stawić czoło kalumniom. Ciężej niż prawdzie. Nawet moi rodzice okazywali chwiejność. On obiecywał poprawić się. Naturalnie wróciłam do niego, jak ktoś wypełzający z błota między czyste ciernie mogące go tylko pokaleczyć. Przyjął mnie z powrotem i ekskuzował się o tyle publicznie, o ile formy życia towarzyskiego na to pozwalają. Było to zwrócenie mi honoru. Ledwie miał mnie jednak przy sobie, zaczął znów dawać folgę swej nienawiści jak i przedtem, nienawiści, jaką rodzi najdziksza zazdrość. To było okropne. Bowiem i zazdrość nawet ma swoje gradacje, zależnie od wątpliwości i nadziei, jego zaś była najgorszego rodzaju, beznadziejna, gdyż nigdy nie mógł zapomnieć mego pierwszego oświadczenia.
Głos hrabiny de Montevesso roztopił się w ciszy i Cosmo podniósł na nią wzrok. Przybladła nieco, dzięki czemu oczy jej wydały mu się ciemniejsze niż przedtem. Był za młody, aby w pełni zrozumieć tę spowiedź, lecz właśnie młodość jego sprawiała, że nadawał faktom wymowę jakiejś romantycznej wielkości, gdy tymczasem stojąca przed nim kobieta czuła się zdruzgotana ich brudnymi małostkami. Nie patrząc na niego podjęła:
— Podróżowaliśmy przez półtora roku, zatrzymaliśmy się na pewien czas w Paryżu, gdzie znów zaczął mi urządzać sceny, a stamtąd wyruszyliśmy w dalszą podróż do Włoch. Za pretekst podał, że chce, by mnie poznali niektórzy z jego krewnych. Nie suponuję, aby mógł pamiętać swą matkę, a ojciec, stary handlarz skórkami króliczymi, nie żył już, zdaje się, od dłuższego czasu. Co zaś do reszty, sądzę, iż zabrakło mu odwagi do zaznajomienia ich ze mną, pomimo brutalnej pychy, jaką się nieraz popisywał w mojej obecności.
Zaprowadził mnie do jakichś podupadłych ludzi, zamieszkujących w ruinach starych domów, których bez wątpienia przekupił dla odgrywania roli jego dalszych krewnych. Była to dziwaczna pielgrzymka wśród najgorszej kanalii, najbrudniejszych szalbierzy, coś, czego nie potrafiłbyś sobie wyobrazić, lecz nie buntowałam się przeciw temu okropnemu poniżeniu. Należało to do warunków zawartej transakcji. Przychodziło mi niekiedy na myśl, że mnie zamorduje na jakimś pustkowiu w jakiejś zapomnianej dolinie, której mieszkańcy, odrobinę jeno różniący się odzieżą i mową od chłopów, płaszczyli się przed nim jako bogatym kuzynem i dobrodziejem. Mam wrażenie, że podczas tych wędrówek był na wpół przytomny. To ja przeżywałam to wszystko całkiem spokojnie. Jednakże nie suponuję, by niebezpieczeństwo groziło kiedykolwiek memu życiu. W owe czasy jego chimery zmieniały się tak prędko, że nie starczyłoby czasu na wykonanie jakiegokolwiek konkretnego zamiaru. A poza tym, nie jest to człowiek o kryminalnych instynktach. Ostatecznie on jest może wielkim awanturnikiem. Dowodził stutysięcznymi armiami. W pewnym znaczeniu stawiał czoło potędze Anglii w Indiach. Sam fakt, iż zdołał wydostać się z takimi skarbami i z całkiem dobrą reputacją, przemawia za tym, że jest coś wart. Nie wiem, lecz może to właśnie sprawiło, że bardzo łaskawie został przyjęty przez Bonapartego, gdy mnie powlókł z powrotem do Paryża.
VI
Madame de Montevesso przestała mówić, wpatrując się w biały popiół, w którym jeszcze nie wygasły iskierki.
— Tak — podjęła — mieszkałam w okolicach Paryża przez cały czas Cesarstwa. Miałam uroczą wiejską rezydencję. Monsieur de Montevesso zainstalował mnie na stopie, którą uważał za godną siebie, jeśli nie mnie. Nigdy mi nie mógł darować, że byłam sobą. Tolerowany przez byłych emigrantów ze względu na mnie, ale przytłoczony własną niedolą, zdecydował się na zamieszkanie w ojczystym kraju, gdzie mógł być dostojną personą. Może to i niezupełnie zły człowiek. Gorliwie współdziałał z moimi rodzicami, którzy otrzymali pozwolenie na powrót do kraju, gdzie mieliśmy się połączyć na wsi. W serdecznej atmosferze, jaką mnie otoczyli, nie stykając się prawie ze światem oficjalnym, zaznałam znów trochę spokoju. Naszym środowiskiem było dawne towarzystwo, świat arystokracji, która powróciła z wygnania. Żywili nienawiść i pogardę do władzy cesarskiej, lecz większość gotowa była płaszczyć się przed nią. Ba, najlepsi żyli pod grozą tej realnej siły, zamaskowanej blichtrem wielkości. Nasze kółko było bardzo nieliczne, składające się z przekona-
nych rojalistów, lecz nie mogłam podzielić ich animozji i ich arogancji. Czułam się Francuzką liberalnych przekonań...
Spostrzegła, że Cosmo wpatrywał się w nią z żywą i przyjazną ciekawością i urwała z półuśmiechem.
— Rozumiesz mnie, Cosmo? — spytała. On zaś kiwnął głową, nie odwodząc oczu od jej twarzy, zdającej mu się jarzyć od żaru szlachetnych uczuć, lecz madame de Montevesso już podjęła dalej:
— Nie życzyłam sobie protekcji wszystkich tych przybyłych na powrót księżnych, pouczających mnie, jakimi się rządzić uczuciami i jak zachowywać. Ich własne zachowanie było mieszaniną arogancji i interesowności w stosunku do tego rządu, który nienawidziły i lekceważyły. Nie bałam się go, lecz również nie mogłam lekceważyć. Wszystkie te lata przeżyłam z bólem w sercu, lecz nie zrozpaczona. Gała Europa stała w ogniu, a płomienie osmalały i oślepiały, przejmowały grozą i złowrogim przeczuciem, lecz ogień pono oczyszcza wszystko, czego nie może strawić. Może świat, wyszedłszy z pożogi, zyska na tym.
— Ba, skończyło się wszystko — rzekł Cosmo — i cóż z tego wynikło? Chmury dymu błąkają się jeszcze i gryzą mnie w oczy, ale jak ty się czujesz, Adelo?
Madame de Montevesso, wsparta łokciem o blat kominka a stopą o kratę, stała z opuszczonymi oczyma patrząc na popioły, w których tu i ówdzie żarzyła się iskierka.
— Czuję, że zimno mi się robi — powiedziała — a może i w oczach mi się mieni. Nie wiadomo, dokąd zwrócić wzrok.
Cosmo wstał i postąpił krok naprzód. Mówił jednak przyciszonym głosem.
— Przedtem był człowiek.
— Człowiek, o tak. Nie sposób było nie oglądać się na niego. Było coś nienaturalnego w tym, że istniał tylko on, sam jeden, ale, czy wiesz, Cosmo, że ten człowiek był niczym. Uśmiechasz się, myślisz: mówi przez nią rojalistka, kobieta hołdująca niemądrym arystokratycznym przesądom; kobieta, dostrzegająca tylko drobnego korsykańskiego szlachetkę, któremu zbrakło nawet na tyle zdrowego rozsądku, by pochwycić w lot okazję do przywrócenia dynastii burbońskiej. To wszystko mnie przypisujesz... Mnie!
Stała wciąż w tej samej pozie, zgnębiona, jakby patrząc z góry na popioły spalonego świata.
— Nie myślę, żebyś potrafiła być niemądra, nawet gdybyś tego chciała — powiedział. — Jednakowoż, jeśli ów człowiek był niczym, to któż tego dokonał?
Madame de Motevesso milczała dłuższy czas, aż w końcu szepnęła:
— Los. — Dopiero po wypowiedzeniu tego słowa, odwróciła nieco głowę ku Cosmowi. — Czemu tak wpatrujesz się w kąt pokoju? — zapytała znów po chwili milczenia.
— Czyżbym się wpatrywał? — odrzekł drgnąwszy lekko. — Nie wiem, twoje słowa nasunęły mi na myśl postać w luźnej szacie z odwróconą głową.
— W takim razie to co innego — powiedziała, patrząc na niego przyjaźnie. — Czymkolwiek zdawałoby ci się twoje przywidzenie, to nie był Los. Trzeba żyć bardzo długo, żeby zobaczyć choćby rąbek jego szaty. Bardzo długo — powtórzyła tonem takiego znużenia i trwogi, że Cosmo impulsywnie zbliżył się do Adeli, ujął jej luźno zwisającą rękę i wycisnął na niej pocałunek. Gdy puścił jej dłoń, opadła i zwisła jak przedtem. Ale madame de Montevesso nie poruszyła się wcale.
— To bardzo było miłe z twojej strony — powiedzia-
ła. — To był odruch sympatii. Bardzo rzadko mnie to spotyka. Coś we mnie jest budzącego animozję ludzi, wśród których żyję. Mój ojciec, naturalnie, kocha mnie, lecz to co innego. Twój ojciec współczuł mi, gdy byłam dzieckiem, i czuję się wzruszona, że syn zdaje się poniekąd rozumieć mnie, teraz, gdy stałam się kobietą, prawie starą kobietą.
Jej ton szczerego przekonania, gdy wyznawała, że jest starą kobietą, rozśmieszyłby Cosma. Ale dostrzegli zbyt wiele zgryzoty w młodej twarzy, zbyt wiele melancholijnego wdzięku w całej postaci kobiety stojącej przed nim z opuszczoną głową — tej istoty, w dzieciństwie zwanej Adelą, tego obcego bezdomnego dziecka, które znalazło chwilowe schronienie w starym rodzinnym gnieździe Cosma i brało udział w pełnym godności jego codziennym życiu.
— Nie — rzekł, zdziwiony, iż tak olśniewająca osoba mogła mieć za sobą tyle ciężkich, napawających goryczą przejść. — Nie. Los działa dość prędko. Wciąż jesteśmy młodzi, a czego to już byliśmy świadkami.
Miał wrażenie, że się wzdrygnęła. Zawstydził się na myśl, co ona przeszła, jak odbijało się na jej codziennym życiu to, co dla niego bądź co bądź było tylko widowiskiem, choć jego ojczyzna odegrała swoją rolę, efektowną rolę skały górującej nad potopem. — Przecież Człowiek Losu sam jest jeszcze młody. Musiałaś go często widywać? — podjął.
— Nie. Raz czy dwa razy do roku udawałam się do Tuilerii w towarzystwie pojednanych rojalistów i przymuszając się do tego. Samo się przez się rozumiało, że madame de Montevesso musi się tam pokazywać, a odjeżdżając każdorazowo byłam rada, że mam to poza sobą na czas dłuższy. Nie możesz sobie wyobrazić, jak nudne były te czasy Cesarstwa. Wszelkie nadzieje leża-
ły w gruzach. Coś na kształt odrażającej, zbyt strojnej maskarady, z nieustającym grzmotem kanonady na dalszym planie. Rokrocznie spędzałam miesiąc z mężem dla zachowania pozorów. To należało do naszej umowy. Wówczas zwykł był zapraszać na szereg wystawnych obiadów wszystkich prowincjonalnych notabli. Ale nawet na prowincji wyczuwało się ponury nastrój przymusu, wywieranego przez cesarską chwałę. Całe moje postępowanie niewątpliwie było pod kontrolą i relacjonowane przez odpowiednich ludzi. Oczywiście cesarza widziałam kilka razy. Widywałam go też w teatrze, gdy przejeżdżał w karocy, ale odezwał się do mnie tylko raz.
— Raz tylko — podchwycił Cosmo intensywnym szeptem.
— Pojmujesz, że chciałam jak najmniej rzucać się w oczy i nie należałam do dworu. Było to przy okazji balu, wydawanego dla księżniczki Badeńskiej. Tłumy były nieprzejrzane. O wczesnej wieczornej porze znalazłam się w pierwszym rzędzie stojących w Galerie de Diane między dwoma kobietami całkiem mi obcymi. Powoli zaczął ściągać dwór, cesarzowa, księżniczka, szambelani w gali, dwór zajął miejsce na platformie u końca galerii. W przerwie między tańcami cesarz szedł galerią sam, odzywając się tylko do kobiet. Miał na sobie strój cesarski z czerwonego aksamitu ze złotem szytymi szwami, białe jedwabne spodnie; gardę jego szabli, sprzączki trzewików zdobiły brylanty, a kapelusz białe pióra. Był to ubiór dobrze pomyślany, lecz cesarz, będąc niski i przysadzisty i poruszając się niezdarnie, w moich oczach wyglądał okropnie, coś na kształt króla z farsy. Gdy podszedł do mnie, zatrzymał się. Byłam pewna, że wiedział, kim jestem, lecz zapytał mnie o nazwisko. Wymieniłam je.
— Mąż madame mieszka na prowincji?
— Tak, sire.
— Słyszałem, że mąż madame zatrudnia wielu robotników. Jestem mu obowiązany za dawanie ludziom pracy. To właściwy sposób czynienia użytku z bogactwa. Czy nie służył w armii angielskiej w Indiach?
Mówił przyjaznym tonem. Powiedziałam, że tego nie wiem, lecz wiadomo mi, że tam walczył z Anglikami. Przyjął to z fascynującym uśmiechem i powiedział:
— To bardzo możliwe. Rycerz Fortuny. Pochodzi z Piemontu, czyż nie tak?
— Tak, sire.
— Ale madame jesteś Francuzką, czystej krwi Francuzką. Rościmy sobe prawia do madame. Ile madame ma"lat?
Powiedziałam mu.
— Madame wyglądasz młodziej — stwierdzi. Przystąpił do mnie bliżej i tonem poufałym rzekł: — Madame nie ma dzieci. Wiem. Wiem. To nie z winy madame, ale powinnaś inaczej się urządzić. Wierzaj mi, dobrze radzę.
Zaniemówiłam ze zdumienia. Obdarzył mnie znowu bardzo łaskawym uśmiechem i poszedł dalej. To była jedyna rozmowa, jaką prowadziłam z cesarzem.
Zamilkła nie podnosząc wciąż oczu, wreszcie dodała:
— To było bardzo charakterystyczne dla niego.
Na Cosmie największe wrażenie zrobiło odkrycie, że tak mało wiedział o niej. Nadmieniła po raz pierwszy, że jej małżeństwo z Montevesso było bezdzietne. Nie przychodziło mu na myśl zadawać sobie tego pytania, lecz sprawiło mu przyjemność usłyszeć przy okazji, iż taki był stan rzeczy.
— Nie urządziłam się inaczej — podjęła madame de Montevesso nieco ironicznym tonem. — Byłam ogrom-
nie rada, że mnie zostawiają w spokoju. W tym czasie gdy zaczęła się kampania rosyjska, złożyłam doroczną wizytę monsieur de Montevesso. Prócz zwykłych stosunków towarzyskich z miejscowymi obywatelami byłam sama z hrabią Helionem i jak zwykle, gdy byliśmy zupełnie sami, zachowywał się znośnie. Nie było nikogo i nic, mogącego obudzić jego zazdrość i głęboko w jego sercu drzemiącą nienawiść do mnie. Wynikło między nami tylko raz przelotne nieporozumienie i pod koniec sprzeczki przyznał ze zgrzytaniem zębów, że nic mi nie ma do zarzucania prócz tego, że byłam tym, czym jestem. Odpowiedziałam, że nic na to nie poradzę i że w sytuacji, jaka się wytworzyła, może sobie raczej tego powinszować. Zmierzył mnie tylko ponurym wzrokiem. Gdy chce, potrafi wspaniale panować nad sobą. Na ogół biorąc spokojnie spędziłam czas. Sama dla siebie grywałam i śpiewałam, czytałam trochę, wychodziłam ma dalekie spacery, jeździłam prawie co dzień konno w asyście Bernarda. To nie było takie przyjemne. Pamiętasz Bernarda?
Cosmo skinął głową.
— Długie lata był bardzo oddanym i wiernym służącym naszym, jednak, mniemam, iż i on, jak i wielu innych lepszych od niego, nie oparł się urokowi bogactw monsieur de Montevesso. Kiedy rodzice połączyli się ze mną we Francji, postawił w końcu na swoim i ożenił się z Aglae, Mulatką, moją pokojową. Był w niej kompletnie zadurzony, a teraz ją unieszczęśliwia. Ona jest szczerze do mnie przywiązana, on zaś, bez najmniejszej wątpliwości, został przekupiony przez mego męża, żeby mnie szpiegować. Wydaje się to nie do wiary, jednak hrabia powiedział mi to wyraźnie. Bernard dał się przekupić przed laty. Było to wtedy, kiedy monsieur de Montevesso w pasji odesłał mnie rodzicom, a następ-
nego dnia szalał z rozpaczy, że tak postąpił. Tak, trwa to już od tak dawna. Człowiek, tak wierny nam w nieszczęściu, dał się przekupić z największą łatwością. Wszyscy, począwszy od najwyżej sytuowanych do najniżej, brali udział w spisku przeciw biednej dziewczynie, której jedyną winą była jej szczerość. Wiedziałam już o tym, kiedy Bernard przyjechał do Francji z moimi rodzicami, lecz Aglae chciała wyjść za niego, więc nic nie powiedziałam. Prawdopodobnie Aglae nie uwierzyłaby mi wtedy.
— I mogłaś znosić przy sobie tego łajdaka przez tak długie lata? — zawołał Cosmo, nie posiadając się z oburzenia. Uśmiech jej był smutny. Znosiła wyjście na jaw większych nikczemności i zachowywała tajemnicę. Wszelkiej wiary w uczciwość pozbawiono ją tak wcześnie, że nie miało dla niej teraz znaczenia to, co wiedziała o ludziach ze swego otoczenia.
— Och, Cosmo — zawołała wybuchowo — jestem teraz twarda i zahartowana, lecz zapewniam cię, że łzy mi się cisną do oczu, gdy wspomnę siebie jako szesnastoletnią dziewczynę, niezdolną do złej myśli i nieświadomą, otoczoną przez najpodlejszych oszczerców i intrygantów. A wskutek podłości i samolubnych namiętności, których byłam świadkiem, kłębiących się wokoło nienawistnej sławy tego człowieka z Elby, wydaje mi się, że nie ma nigdzie żadnej uczciwości na świecie, nigdzie.
Kontrast między energią tego wybuchu a nieruchomą jej postacią jak zgrzyt przejął Cosma dreszczem.
— Nie wspominając nas dwojga tu w tym pokoju — rzekł Cosmo — znam dwóch co najmniej uczciwych ludzi na świecie. Są to twój ojciec i mój. Czemuś nie napisała do mego ojca, Adelo?
— Mówię ci, że byłam dzieckiem. Co mogłam napisać do niego? Czyż nie wycofał się ze światowego życia od
tak długich lat tylko po to, żeby nie wiedzieć i nie słyszeć, co się dzieje? To jeden z twych uczciwych ludzi. A co do mego biednego ojca, uosobienia honoru, taki wpływ na najszlachetniejsze charaktery mają długotrwałe nieszczęścia i pokusy związane z odzyskaniem pozycji społecznej, że są momenty, gdy jego postępowanie mnie przeraża. Przesądy kastowe są straszne, lecz, dzięki Bogu, mściwość jest mu obca. To nie dworak.
— Słyszałem o tym — przerwał Cosmo — z ust samego markiza. Kochany starszy pan.
Oboje, stojąc przy kominku, wymienili mglisty półuśmiech.
— Musiałam tu z nim przybyć — powiedziała Adela. — Nie mógł się obejść beze mnie. Z prawdziwą przyjemnością odeszłam od złych namiętności i beznadziejnej głupoty emigrantów, którzy ściągnęli do Francji bez śladu patriotyzmu w sercu i ani jednej nowej myśli w głowie, niczym bezlitosne widma nienawidzące świata, na który powróciły z grobów. Niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli
— Odrobinę tego widziałem na własne oczy — wyszeptał Cosmo. — Ale świata nie da się cofnąć tam, gdzie był przed naszym urodzeniem.
— Nie. Lecz nie do zniesienia było patrzeć, jak usiłowali tego dokonać. Wtedy mój mąż zjawił się na scenie, wynajął ten pałac i nalegał, abyśmy wszyscy tu zamieszkali. Trudno było zarzucić cokolwiek temu projektowi. Ojciec nigdy nie dowiedział się nawet połowy z moich przejść życiowych. Wcześnie nauczyłam się tłumić wszelkie objawy swych uczuć. Na ogół biorąc, jednak rozumiemy się bez słów. Kiedy otrzymał pismo hrabiego Heliona z zaofiarowaniem tej rezydencji, spojrzał tylko na mnie i powiedział: „Suponuję, że musimy to zrobić?" Jeśli o mnie chodzi, to pędzę życie nie
oponując przeciw niczemu. Trzeba przecie zachowywać w jakiś sposób swą godność osobistą, a czy pozostaje mi inny sposób? Tak, zdecydowałam się, lecz muszę ci powiedzieć, Cosmo, że pomimo odbycia tej frapującej włóczęgi śród hipotetycznych kuzynów monsieur de Montevesso, te dwie siostry i ta bratanica były dla mnie kompletną nowością. Jedynie pocieszam się supozycją, iż nigdy nie zdradziłam się ze zdumieniem czy jakąkolwiek reakcją na ten temat. — Hrabina spojrzała Cosmowi w oczy. — Mówiłam z tobą, jak nigdy nie mówiłam do nikogo w życiu, przez wzgląd na wspomnienia z lat dawnych, tak cennych dla mnie, jak i przez wzgląd, iż nie mogłabym odczuwać nieufności względem kogokolwiek z twojej rodziny. Czy znużyłam cię długą opowieścią?
— Nie — rzekł Cosmo. — Ale czy przychodziło ci na myśl, jak się to skończy?
— Skończy się? — odpowiedziała trwożnie, a ton ten dotknął Cosma boleśnie. — Skończy? Co przez to rozumiesz? Wszystko już się skończyło.
— Miałem na myśli twoją wytrzymałość — powiedział Cosmo.
— Czy wyglądam na znużoną? — spytała.
Cosmo podniósł głowę i wpatrywał się w nią uporczywie. Wywarła na nim takie wrażenie wdzięku i siły, że ogarnął go nieomal bolesny zachwyt. Me umiał znaleźć odpowiednich słów, nie wiedząc, co w nim góruje, litość czy podziw z domieszką rozdrażnienia.
— No, coś wyczytał z mojej twarzy?
— Nie widziałem nigdy większej pogody ducha na niczyjej — rzekł Cosmo. — Jakże musisz być pewna siebie.
Z przelotnym rumieńcem na twarzy i pociemniałymi oczyma odpowiedziała tonem pełnym wdzięczności:
— Masz rację, Cosmo. Moja twarz nie jest maską.
Prawie nie słyszał, co powiedziała. Nagły zamęt własnych myśli wprawiał go w zdumienie. Gdy odzyskał równowagę ducha, zauważył, że madame de Montevesso zdaje się nasłuchiwać.
— Czyżby hrabia był wciąż u mego ojca? — powiedziała. — Cosmo, zadzwoń tym dzwonkiem na stole, masz go pod ręką.
Cosmo zadzwonił i czekali, patrząc na siebie. Wkrótce drzwi otworzyły się, a równocześnie zegar ścienny wiszący nad nimi zaczął wydzwaniać godzinę. Cosmo naliczył jedenaście uderzeń zegara, a gdy przebrzmiały, madame de Montevesso odezwała się do Bernarda, który czekał w milczeniu.
— Czy monsieur le comte jest wciąż u mego ojca?
— Nie widziałem, aby wychodził, madame la comtesse.
— Powiedzcie swej żonie, aby na mnie nie czekała, Bernardzie.
— Słucham, madame la comtesse. — Bernard z respektem wycofał się przez drzwi.
— Jaki gruby się zrobił i jak gładko uczesany — dziwił się Cosmo. — A co za uroczysty sposób bycia. Nie dziw, żem go od razu nie poznał. To on wprowadził mnie do apartamentu twego ojca. Wygląda w sam raz na zaufanego sługę posła nadzwyczajnego. I pomyśleć, że to twój domowy szpieg! Podziwiam twoją cierpliwość.
— Gdybym cokolwiek miała do ukrycia, kto wie, czy tak cierpliwie znosiłabym szpiega — powiedziała spokojnie. — Kiedy mieszkaliśmy w Paryżu, musiał, moim zdaniem, pisywać co tydzień do monsieur de Monte-vesso, bo, wiesz, on pisze zupełnie dobrze. Dziwię się, o czym mógł pisać. Podawał listę nazwisk, sądzę. Albo pisał o swych własnych zapatrywaniach na ludzi, któ-
rzy u mnie bywali, o urywkach podsłuchanych rozmów.
— To nie do wiary — wyszeptał Cosmo. — To fantastyczne. Jaką pogardę musi on żywić dla twego męża.
— Jestem przekonana, że nie pisał żadnych kłamstw, i to jest najbardziej frapujące z tego wszystkiego — powiedziała madame de Montevesso.
— Owszem — rzekł Cosmo — wierzę w to. Czy przez to rozumiesz, że hrabia płaci mu co tydzień za coś podobnego? Szpetna farsa.
— Czy nie sądzisz — powiedziała hrabina — że coś poważnego może z tego wyniknąć kiedyś? — Cosmo przyjął to oświadczenie beznadziejnym gestem.
— Człowiek, za którego wyszłaś, jest wariatem — powiedział z głębokim przekonaniem.
— Były czasy, kiedy czułam, że sama jestem obłąkana — odpowiedziała cicho madame de Montevesso. — Weź kapelusz — dodała prędko.
Dosłyszała kroki za drzwiami. W chwilę potem wszedł hrabia Helion i ponurym wejrzeniem ogarnął żonę i Cosma. Nie odezwał się słowem i czas pewien stał przy drzwiach z miną złowróżbną. Milczenie to stwarzało złowrogie napięcie, spotęgowane jeszcze sztywną postawą tego człeka, nieruchomością jego wyrazistej brązowej twarzy, przekreślonej kruczoczarnym wąsem, kontrastującym z upudrowaną głową. Rzekłby kto, sierżant wchodzący z wybiciem godziny, aby tej parze oznajmić, że pluton egzekucyjny czeka na nich za drzwiami. Madame de Montevesso przecięła zły urok milczenia.
— Robiłam, co było w mojej mocy, dla zabawienia Mr. Lathama, lecz straciliśmy nadzieję na twój powrót. Właśnie zabierał się do wyjścia.
Spojrzała pogodnie na Cosma, którego słodycz jej gło-
su, łatwość panowania nad sobą wobec tego żołdaka ukłuły w samo serce. W tej chwili nie potrafiłby nawet wyrazić nienawiści do hrabiego de Montevesso, na którego patrzył z uśmiechem najbanalniejszym w świecie. Hrabia Helion ruszył z miejsca sztywno, jakby kij połknął.
— Twój ojciec spodziewa się ciebie za chwilę — rzekł do żony. — Jeszcze się nie położył.
— Więc idę do niego natychmiast.
Madame de Montevesso wyciągnęła rękę do Cosma, który podniósł koniuszki jej palców do warg ceremonialnie.
— Wyprowadzę Mr. Lathama — rzekł hrabia z ukłonem w stronę żony, która wyszła z pokoju nie spojrzawszy na niego. Wiodąc za nią oczyma, Cosmo zapomniał o istnieniu hrabiego Heliona. Zapomniał tak całkowicie, że aż drgnął, gdy zauważył, że hrabia sonduje go dziwnym spojrzeniem. „Ten człowiek nigdzie nie będzie się czuł swobodnie" — myślał Cosmo z pogardą. Do tego czasu zmalała znacznie jego nienawiść. — Wydaje mi się, że chce mnie eskortować. Cudacznie musiał wyglądać na grzbiecie słonia."
— Bardzo ładnie ze strony pana, że czekał pan tak długo na mój powrót — rzekł hrabia Helion. — Zmitrężyłem przez absurdalną dysputę, wywołaną raportami prawdopodobnie fałszywymi.
— Czas zleciał mi prędko — odpowiedział Cosmo szczerze, lecz ostrzeżony posępnym, ciężkim spojrzeniem swego rozmówcy, pośpieszył dodać: — Mówiliśmy o dawnych czasach.
— Dawne czasy — powtórzył hrabia Helion bezdźwięcznym głosem. — Moja żona jest jeszcze bardzo młoda, choć musi być starsza od pana. Czy nie jest starsza?
Cosmo oświadczył lakonicznie, że doprawdy nie wie. Kiedy we troje biegali razem jako dzieci była najwyższa z trojga.
— A teraz — podjął głosem bez wyrazu hrabia de Montevesso — gdyby nie wysokie obcasy, byłaby niższa od pana. Kiedy staliście razem, wydawaliście mi się tego samego wzrostu. A więc odnawialiście wspomnienia lat młodych. Musiały być rozkoszne.
— Bez wątpienia rozkoszniejsze dla mnie, niźli mogły być dla madame la comtesse — odrzekł Cosmo, czyniąc krok ku drzwiom.
— Chwileczkę. Będę miał zaszczyt odprowadzić pana. — Hrabia Helion okrążył pokój, zdmuchując świece w trzech kandelabrach i biorąc czwarty do ręki.
— Po co zadawać sobie ten trud? — zaoponował Cosmo. — Znam drogę.
— Wygaszono wszystkie świece w salonach recepcyjnych, a w każdym razie powinno to być zrobione. Nie znoszę jakiegokolwiek marnotrawstwa. Dlatego to pewnie dorobiłem się fortuny, tak wielkiej, chwała Bogu, i oddającej takie usługi dobrej sprawie, że wymaga jak największej dbałości w zarządzaniu nią. Może być, że to oryginalny punkt widzenia, lecz wytłumaczyłem madame de Montevesso, jak się na to zapatruję.
— Musiała być zbudowana — wymamrotał Cosmo między zębami, podążając przez pokój i wokół parawanu za właścicielem tych niezmiernie ważnych skarbów, który, z kandelabrem w ręku, wyprzedzał go o parę kroków i otworzył z trzaskiem drzwi za parawanem. Cosmo idąc śladami hrabiego Heliona przez salon, w którym odbyło się wieczorne przyjęcie, dostrzegał mgliście rozstawione w nieładzie meble wokół kominka, fotel zajmowany przez lady William, wielką otomanę, w której kącie lękliwie kuliła się drobna hrabina Bubna, sto-
lik do gry z odsuniętymi krzesłami i kartami zsuniętymi na środek. Chwiejne płomyki świec, przeskakując z jednych wysokich tremo w drugie, powiodły go do następnego salonu, gdzie całe umeblowanie stało wyczekująco wzdłuż ścian. Dalsze dwa salony były zupełnie takie same, różniąc się tylko barwą portier i wielkością obrazów na ścianach.. Cosmo nie potrafił dojrzeć, co one przedstawiały.
Ani jeden z lokajów nie pokazał się w westybulu o białych ścianach i czerwonych kanapkach, lecz Cosmo zdziwił się niemało na widok kobiety, podobnej do chłopki, która zdawała się tam siedzieć w ciemnościach od dłuższego czasu. Światło padło na jej sękate ręce złożone w podołku. Skraj ciemnej chustki rzucał cień na rysy twarzy i odsłaniał tylko starczy podbródek. Ani drgnęła. Hrabia Helion, zachowując się jakby jej nie widział, postawił kandelabr na stołku i życzył dobrej nocy Cosmowi ceremonialnym ukłonem. Równocześnie wyraził szorstkim głosem nadzieję widywania Cosma często podczas jego pobytu w Genui. I na zakończenie, siląc się złagodzić ton, bąknął coś o swej żonie „przyjaciółce młodych lat pana".
Aluzje podrażniły Cosma. Im więcej poznawał Adelę dorosłą, tym mniej widział w niej podobieństwa do Adeli z przeszłości. Kontrastowały zbytnio ze sobą. Kusiło go, by powiedzieć monsieur de Montevesso, że on bynajmniej nie żywi predylekcji do wspomnień. W związku z tym biegiem myśli oświadczył tylko, że zdarzyło mu się słyszeć wiele pochlebnego o madame de Montevesso w Paryżu. Monsieur de Montevesso pogrążony właśnie w kontemplacji ciemnej, z chłopska wyglądającej figury, skulonej na karmazynowej kanapce, przeniósł raptownie swe posępne spojrzenie na Cosma.
— Madame de Montevesso wiodła bardzo ciche życie za Cesarstwa. Postępowanie jej cechowała jak największa oględność. Ale jest osobą z najwyższych sfer. Bóg raczy wiedzieć, jakie plotki mogły dojść do pańskich uszu. Świat jest taki złośliwy.
Cosmo wyszedł spiesznie na galerię zewnętrzną. Słuchanie monsieur de Montevesso nie należało do przyjemności. Hrabia asystował mu aż do szczytu schodów i stanął tam, patrząc na schodzącego zupełnie bez wyrazu, niczym żołnierz podczas parady, aż nagle zaczął toczyć oczyma, jakby w poszukiwaniu przedmiotu, który mógłby cisnąć Cosmowi z góry na głowę. Trwało to jednak małą chwilę. Wrócił do westybulu spokojnie, drzwi za sobą zamknął, i to na zamki, bardzo starannie. Uporawszy się z tym, podszedł do postaci na kanapce i stanął nad nią bez słowa.
VII
Stara kobieta odciągnęła w tył chustkę i podniosła swą pomarszczoną jak pieczone jabłko, niezbyt wyrazistą twarz, mówiąc:
— Dziecko woła ciebie już od godziny albo i więcej. Helion de Montevesso przeszedł przez całą długość
westybulu i z powrotem, potem stanął nad starą kobietą w dawnej pozycji.
— Wiesz, jaka jest — zaczęła mówić, ledwie hrabia przystanął. — Nie ma przy niej chwili spokoju. Kiedy była mała, zawsze można było dać jej lanie, lecz teraz nie ma co z nią robić. Przyjdź lepiej i zobacz sam.
— Bardzo niesforna? — spytał hrabia de Montevesso.
— Ma szesnaście lat — powiedziała stara lapidarnie, wstając i zmierzając do drzwi wiodących na piętro. Miała teraz w ręku laskę, która leżała schowana w fałdach jej spódnicy. Wchodziła po schodach zręczniej, niźli można byłoby ją o to posądzać z wyglądu, a hrabia de Montevesso szedł za nią długim korytarzem, aż w końcu szuranie jej pantofli i stuk laski ustały przed
zamkniętymi drzwiami. Głęboka cisza panowała w tym odległym skrzydle starego pałacu, najętego przez dorobkiewicza w bezgranicznej próżności, aby w obliczu przywróconych monarchii w Europie gościć tu swą żo-
nę i swego teścia. Stara kobieta odwróciła się do tego drągala, który z kandelabrem w ręku d w złotem szamerowanym stroju wyglądał na wspaniałego lokaja.
— Położyliśmy ją do łóżka — powiedziała — jednakowoż inna rzecz położyć, a inna przytrzymać w nim. Maria jest mocna, ale i ona się w końcu zmachała. Posłałyśmy po ojca Pawła. Chociaż bezwstydna, nie popróbuje wstawać z łóżka w koszuli nocnej przed księdzem. Ksiądz dobrodziej obiecał zostać przy niej, zanim sprowadzimy ciebie, alem nie śmiała pójść dalej niż westybul. Fagas powiedział mi, że masz jeszcze u siebie gościa, więc go odesłałam, a sama siadłam i czekałam. Łajdak, żeby się pomścić na mnie, wygasił świece przed odejściem.
— Wyleję go jutro — odrzekł monsieur de Monteves-so półgłosem.
— Chybam nie zrobiła nic złego, Helionie.
— Nie — powiedział monsieur de Montevesso tym samym stłumionym tonem. Nadstawił ucha, siląc się uchwycić choć najsłabszy odgłos spoza drzwi. Lecz za nimi panowała cisza, niczym w pokoju chorego, z którego łowi się najlżejszy szelest. Stara kobieta położyła lekko rękę na wspaniałym rękawie.
— Jesteś wielkim człowiekiem.
— Jestem — rzekł hrabia Helion tonem nie zdradzającym zadowolenia.
Siedemdziesięcioletnia staruszka, ściągnięta z rodzinnych pieleszy w dolinie, gdzie spędziła życie, przez wielkiego człowieka, którego wola była niezwyciężona, głowiła się nad wyrażeniem swych paru prostodusznych myśli. Przy tej nagłej odmianie losu tylko zobojętnienie starości uratowało ją od zupełnej kołowacizny, niemniej, była przytłoczona otaczającym ją splendorem. Mieszkała w głębi pałacu jak zaklęta w stan rezy-
gnacji. Od samego swego przybycia do Genui, co wydarzyło się pięć tygodni temu, trzymała się górnego piętra. Jedynie bezwzględna konieczność zmusiła ją do zejścia po schodach aż do białego westybulu. Była przeświadczona, że spełniła swój obowiązek.
— Łoiłam jej skórę, jak się patrzy — oświadczyła z równowagą ducha, właściwą jej wiekowi, i przeświadczeniem o swej słuszności. Wargi monsieur Montevesso zadrżały nieco. — Rzetelnie mówię, choć nieraz ze słabości trudno mi było rękę podnieść. Wtedy zarzucałam chustkę na głowę i wychodziłam na deszcz pomówię z ojcem Pawłem. Uczył ją czytać i pisać. Bardzo litosierny. Wzruszał ramionami i kazał w Bogu mieć nadzieję. Łacno jemu tak mówić. Po prawdzie, to z twojego powodu byłam najważniejszą personą na milą wokoło. Wszędy sadzano mnie na poczesnym miejscu. Ale kiedyś nas teraz wyciągnął tutaj, umyśliwszy z dziecka zrobić contessę, wszystko mi się mąci w starej głowie. Bo choć uzbrojona w twój autorytet dawałam jej lanie, wszyscy inni we wsi byli na każde jej skinienie. Była wtedy dumna i samowolna. Kiedy ją teraz wprowadziłeś między tych wszystkich grandissimi signori, o których ona słyszała, tak jak się słyszy o aniołach w niebie, całkiem przewróciło się jej w głowie ze zbytku, pychy i uporu. Co z nią robić? Jednego dnia z racji czegoś, com powiedziała, oburącz chwyciła mnie za siwe włosy... — Staruszka zsunęła chustkę z głowy i wniosła pomarszczone powieki. — Za te siwe włosy na najstarszej głowie w twojej rodzinie, Helionie. Gdyby nie było przy tym Marii, moje zwłoki poniewierałyby się na podłodze. — Stara kobieta, łagodna w obejś-
ciu, co nadawało jej swoistą godność, zaczęła raptem zdradzać niepokój i podniecenie.
— Nieraz przesiadywałam w łóżku z pół nocy, łamiąc sobie głowę. Jestem stara kobieta. Znam się na omenach. Tu jest robota dla księży. Kiedy byłam dorosłą dziewczyną, u nas na wsi egzorcyzmowano przystojnego chłopca, pastucha.
o tych rzeczach. Ale ty, Helionie, mógłbyśszepnąć słówko ojcu Pawłowi. Wiedziałby, co zrobić... albo do biskupa się zwrócić...
— Zdumiewający zabobon — ozwał się hrabia Helion szorstkim jak tarka pomrukiem. — Minęły czasy księży
i diabłów — podjął, lecz urwał wnet, jak człowiek zachwiany w swym przekonaniu lub uderzony nową myślą. Staruszka nieznacznie potrząsnęła głową. W zapadłych kątach doliny, skąd pochodziła, nadzieje i obawy mieszkańców nie odmieniały się wcale od tak dawna, jak potrafiła sięgnąć wstecz pamięcią. Nie pojmowała, czym mogła swego brata obrazić, i westchnęła z rezygnacją.
— Ale co się dziś stało? — spytał ostro hrabia Helion.
Staruszka wyraziście wzruszyła ramionami. Hrabia Helion nalegał:
— Musi być jakaś przyczyna.
— Przyczyną jest nikt inny, jakom grzeszna, tylko ów młodzieniec, z którym wyszedłeś i któremu kłaniałeś się tak nisko. Nie wiedziałam, że musisz zamiatać proch przed kimkolwiek prócz króla, co przybył ostatnio. Wszelako król został namaszczony świętymi olejami. Nie wierzyłam własnym oczom. Cóż to był za rodzaj księcia? — Czekała na odpowiedź, świdrując oczyma twarz hrabiego Heliona, który stał nad nią nie dając nic poznać po sobie i wreszcie raczył przemówić:
— To był Anglik.
Jęknęła ze zdumienia i przestrachu. Heretyk. Myślała, że żaden heretyk nie może być taki przystojny. Czy nie mają złości swej wypisanej na twarzach?
— Nie — odrzekł hrabia Helion. — Żaden mężczyzna tego nie ma ani żadna kobieta.
Znów zamilkł; namyślał się.
— Wejdźmy teraz — dodał.
Wszystkie pokoje w palazzo były ogromne (prócz ciemnych i dusznych komórek), a więc i ten pokój, do którego weszli tak cicho, jakby leżała w nim konająca, był również wielki. Śród złoconych mebli stało tam kilka drewnianych stołków i ciemny orzechowy stół, przewieziony z zagrody wraz z wieśniakami, aby się czuli bardziej swojsko. Ksiądz, siedzący we wspaniałym fotelu, trzymał pod światłem zwykłej olejnej mosiężnej lampy otwartą książkę, której cień ogarniał cały kąt wielkiej komnaty między ścianami, wyłożonymi rzadkimi gatunkami marmuru, długimi zwierciadłami i zdobnymi w ciężkie kotary. Na przeciągniętym od okiennej zakrętki do poręczy krzesła sznurze wisiało kilka małych sztuk suszącej się bielizny. Zwykły piecyk stał w palenisku kominka, a przy nim chuda, koścista kobieta w czarnej sukni i białej chusteczce na głowie mieszała coś w glinianym garnuszku. U stóp podium, dźwigającego wspaniałe, lecz ogołocone łoże, stały przysunięte dwa małe drewniane łóżka. Na jednym z nich leżała podłożywszy rękę pod policzek dziewczyna, przedstawiona Cosmowi jako „Clelia, bratanica mego męża". Jej drugi policzek pałał mocnym rumieńcem, a krucze włosy leżały w nieładzie rozsypane na poduszce. Czy to przez szacunek dla duchownego, czy też po prostu z wyczerpania, trwała w zupełnej nieru-
chomości pod kołdrami, podciągniętymi aż po szyję, tak że tylko jej głowa była widoczna.
Przy wejściu hrabiego ksiądz zamknął książkę i powstał, ale kobieta stojąca u kominka nie przestała mieszać w swym garnuszku. „Bonsoir, abbé" , ozwal się hrabia Helion, odwzajemniając złożony mu w milczeniu przez księdza ukłon. Postawił kandelabr na konsoli i skierował się wprost ku łóżku. Pozostali, a wśród nich i chuda kobieta, wciąż z garnuszkiem w ręku, podeszli bliżej, zachowując jednak pewien dystans.
Hrabia Helion stojąc przy łóżku Clelii patrzył na nią z góry, w zadumie, ona zaś pod jego spojrzeniem ani drgnęła. Twarz miała wciśniętą w poduszkę, a widoczne jedno tylko oko było zalane łzami. Leżała jak niema, nie odpowiadając w jakikolwiek bądź sposób na pytania, rozkazy i napomnienia hrabiego Heliona. Nawet perswazje, z którymi zwracał się do niej tym samym niskim, szorstkim głosem, przyjmowała uporczywym milczeniem. Ilekroć przestawał mówić, słyszał za swymi plecami szept starej kobiety skierowany do księdza. Wreszcie i to ustało. Hrabia Helion oparł się pokusie porwania podlotka za rozsypane na poduszce włosy i wyciągnięcie jej za nie z łóżka. Po dłuższej przerwie powiedział swym szorstkim tonem:
— Myślałem, że mnie kochasz.
Po raz pierwszy poruszyła się pod kołdrą. Ale poza tym nie zareagowała niczym. Hrabia odwrócił się od łóżka i zauważył trzy pary czarnych oczu utkwione w nim z różnym wyrazem. Wyminął ich spojrzenia.
— Może byście mnie zostawili samego — rzekł. Posłuchali w milczeniu, lecz w ostatniej chwili odwołał z powrotem księdza i odwiódł go na bok, w głąb
komnaty, gdzie stała mosiężna lampa olejna na orzechowym stole. Pełna twarz ojca Pawła Carpi o cienkich brwiach i odętych wargach tchnęła świadomą zawodową pogodą, gotów był, rzekłbyś, nie dziwić się niczemu, cokolwiek by zobaczył lub usłyszał. Wywierało to zawsze wrażenie na hrabiego de Montevesso.
— Abbé — odezwał się szorstko — moja siostra myśli, że dziewczyna jest opętana. Suponuje, że przez diabła.
Popatrzył niecierpliwie na księdza, zachowującego milczenie, potem rzucił gwałtownie, przygłuszonym głosem:
— Sądzę, że wasza brać ma nadzieję ściągnąć go teraz na świat z powrotem, owego waszego starego przyjaciela. — Zawiesił głos. — Proszę siąść, abbé.
Ojciec Carpi opadł na fotel z niejaką godnością, a hrabia Helion porwał trójnożny stołek i ulokował się po przeciwnej stronie stołu.
— No co, chcielibyście tego?
Coś w rodzaju nie goryczy, nie drwiny, lecz rozczarowania przewinęło się po ustach ojca Carpi, gdy odezwał się opanowanym głosem:
— Tylko jako świadka panowania bożego.
— Które naturalnie będzie waszym panowaniem. Mniejsza z tym. Człowiek mego pokroju będzie rządził pod każdym panowaniem. — Nieznacznym, lecz porywczym ruchem głowy wskazał na łóżko. — Cóż to za rodzaj diabła może siedzieć w tym dziecku?
Ojciec Carpi uczynił gest odżegnywający złe moce, nie tracąc nic ze swej godności.
— Nazwałbym go niemym diabłem — podjął hrabia Helion. — Chwilowo zostawmy to. Nieraz mi przykrość sprawia, że nie wiem, co ksiądz myśli. Czy nie okazałem się dostatecznie dobrym przyjacielem, abbé? — Ojciec Carpi odpowiedział gestem, wyrażającym uznanie,
i zaprzeczył szeptem. Hrabia Helion odrestaurował kościół, odbudował prezbiterium i w ogóle dawał dowody wielkiej szczodrobliwości. Pochodząc z rodziny sklepikarskiej miasta Novi, ojciec Carpi przewegetował w czasach ciężkich dla duchowieństwa. Zadowalał się tym, że istnieje. Lecz upadek Cesarstwa zdawał się pociągać za sobą zniszczenie bezbożnych sił rewolucji i oto w ojcu Carpim ożyły pierwsze bodźce ambicji. Bezpośrednim jego celem było zostać kapelanem różnych fundacji dobroczynnych hrabiego de Montevesso.
Dla ojca Carpi był to jeden z wielkich tego świata, ani mógł, ani nawet silił się go przejrzeć, poznać jego charakter, lecz widział wyraźnie, że to człowiek nieszczęśliwy. A to było ważne. Bo nieszczęśliwi bardziej ulegają tajemniczym wpływom religijnym i innym. Ale ojciec Carpi był za inteligentny, żeby pociechą religijną lub świeckimi radami leczyć zgryzotę tego człowieka z tajemniczą przeszłością. Już od dłuższego czasu obserwował i wyczekiwał, zachowując swe myśli w najgłębszym sekrecie, kryjąc się z nimi bodaj przed sobą samym. Brutalnym, aroganckim, lekceważącym, dręczącym wybuchom hrabiego de Montevesso mógł przeciwstawić tylko powagę swego kapłaństwa, tak jak Adela broniła się przed nimi swą wyniosłą pogodą ducha, oderwaniem wzgardliwym i nieprzystępnym, stawiającym ją na innym poziomie.
Ojciec Carpi nigdy jeszcze nie znalazł się bezpośrednio w tak trudnej sytuacji jak w owej właśnie chwili z powodu tej nieznośnej i niemożliwej dziewczyny. Chcąc zyskać na czasie pokrywał zakłopotanie półuśmiechem.
— Nam, księżom, monsieur le comte, wpojono zasadę, żeby nie wdawać się w dyskusje teologiczne z ludźmi, choćby najzacniejszymi i najmądrzejszymi,
ale niewykształconymi w tej materii. Pod każdym innym względem jestem całkowicie do dyspozycji monseigneura.
Będąc proboszczem ubogiej parafii, a zwracając się do utytułowanego filantropa swojej prowincji ojciec Carpi nie wpadał w przesadę, milanując go „monseigneurem".
— Czy ksiądz obraca się często wśród miejskiej ludności? — zapytał hrabia Helion.
— Wychodzę co dzień koło siódmej rano, aby odprawić mszę świętą w tym pobliskim kościele, który monseigneur mógł zauważyć. Ponadto odwiedziłem parokrotnie tutejszego księdza z biednej parafii, z którym przyjaźniłem się dawnymi czasy w seminarium. Razem cieszymy się z powrotu ojca świętego do Rzymu. A co do reszty, to miałem wrażenie, że monseigneur nie życzył sobie, abym zbytnio pokazywał się mieszkańcom miasta.
— Być może, że nie życzyłem sobie. Jednak przydałoby się wiedzieć, co za pogłoski krążą wśród plebsu. Ta warstwa ma swe własne zapatrywania. Suponuję, iż przyjaciel księdza wie o tym dużo.
— Bez wątpienia. Ale ja mogę powiedzieć monseigneurowi, co ludzie myślą. Jeżeli nie mogą być genueńczykami, jak przedtem, to wolą być Francuzami niż Piemontczykami. Taki, proszę monseigneura, dominuje nastrój nawet wśród wyższej klasy obywateli.
— Dużo by przez to zyskali — zamamrotał hrabia de Montevesso. — Chyba że on by powrócił, abbé — dodał ostro. — Czy rozprawia się o jego powrocie?
— To oczywiście byłaby klęska. — Hrabia Helion uchwycił nutkę zaniepokojenia, choć słabą, w tonie ojca Carpi.
— Cokolwiek zdarzyłoby się, ksiądz będzie we mnie
zawsze miał przyjaciela — rzekł, a ojciec Carpi podziękował za to zapewnienie skłonieniem się, nie wstając z fotela.
— Chyba iż Bóg na to nie pozwoli — mruknął niespokojnie. Lecz uparcie utkwiony w nim wzrok rozmówcy wzmógł trwogę księdza. A jeszcze bardziej wzburzyło go, gdy hrabia de Montevesso zauważył, iż jedyną rzeczą ograniczającą potęgę Boga jest szaleństwo ludzkie. Był zbyt niskiego mniemania o hrabi, by go oburzało to bluźnierstwo. Dowodziło, zdaniem księdza, tylko, że hrabia był czymś bardzo zaniepokojony, jakimś faktem, jakimiś wieściami.
— A ludzie oszaleli właśnie w tej chwili, zarówno w Paryżu, jak i w Wiedniu — dodał hrabia Montevesso po długiej przerwie.
A więc to były jednak wiadomości. Ojciec Carpi nie zdradził niczym swej trwożnej ciekawości. Wewnętrzny niepokój, przenikający cały basen zachodnio-śródziemnomorski, był może najsilniejszy we Włoszech i bardzo mocny w sercu ojca Carpi, jako Włocha i księdza. Kto wie, czy czego nie usłyszy. Nieledwie dech zataił, lecz hrabia de Montevesso ścisnął rękoma skronie i powiedział tylko:
— Utrapienie z szaleństwami wszelkiego rodzaju! Niech abbé spróbuje temu dziecku przywrócić rozum.
Jakkolwiek nisko ceniłby ojciec Carpi hrabiego de Montevesso jako człowieka, nigdy nie podawał w wątpliwość jego pozycji socjalnej. Żądanie to rozwścieczyło ojca Carpi, lecz posłuchał. Zbliżył się do prymitywnego wiejskiego łóżka i popatrzył na leżącą w nim dziewczynę z posępną odrazą. Wszystko było jasne dla niego w tej sytuacji. Choć nie mógł powiedzieć ściśle, który diabeł opętał tę dziewczynę, pamiętał doskonale jej matkę, gwałtownego temperamentu dziewczynę, którą
przed laty znaleziono utopioną w zastanawiająco płytkim stawie między głazami, o niecałą milę od plebanii. Mógł to być wypadek. Zgodził się ją pochować w poświęconej ziemi nie przez miłosierdzie jakiegokolwiek rodzaju, lecz ze względu na ducha rewolucyjnego, który przeniknął nawet przez grube czaszki jego parafian; odmowa groziła rozruchami, mogącymi doprowadzić do upadku wpływu Kościoła w zapadłej dolinie. Ojciec Carpi stał wyprostowany u wezgłowia łóżka, patrząc z góry na dziewczynę, w jej odsłonięte oko, którego czarna tęczówka poruszała się wśród błyszczącego od łez białka. W przystępie pogardy i furii gotów był się roześmiać. O tyle ściszył swój głęboki głos, by do uszu hrabiego Heliona dochodził tylko jako uroczysty, karcący szept.
— Ty wstrętna mała nędznico — rzekł — nie możesz to zachowywać się przyzwoicie? Byłaś mi krzyżem latami całymi.
Przejęty bolesnym doznaniem własnej bezsilności, walczył z pokusą porzucenia wszystkiego, wyjścia z pokoju, szukania schronienia wśród grzeszników, wierzących w Boga czy też diabła.
— Jesteś plagą dla nas wszystkich — ciągnął tym samym szeptem. — Jeżeli nie przemówisz, ty mała bestio, i prędko nie zaprzestaniesz robienia tej sceny, będę cię egzorcyzmował.
Groźba podziałała tylko w ten sposób na dziewczynę, że przestała toczyć okiem, które znieruchomiało. Ojciec Carpi zwrócił się do hrabiego.
— To prawdopodobnie rodzaj choroby — rzekł. — Może doktor mógłby przepisać jakieś lekarstwa.
Hrabia Helion ocknął się z apatii. Przed chwilą był tu jakiś doktor. Konferował z monsieur le marquis. Może jeszcze jest. Hrabia Helion wstał gwałtownie
i poprosił abbé, aby przeszedł na przeciwne skrzydło pałacu i dowiedział się o niego.
— Ksiądz weźmie światło. Wszystkie światła są tam wygaszone. Proszę zastukać do drzwi monsieur le marquis i dowiedzieć się od Bernarda, a jeśli doktor tam jeszcze jest, to sprowadzić go tutaj.
Ojciec Carpi wyszedł pośpiesznie, a hrabia de Monte-vesso, wciąż trzymając kobiety za drzwiami, chodził wzdłuż komnaty i na powrót. Ten osobnik, kimkolwiek mógłby być w istocie, podawał się za doktora. Niezależnie od tego, czy dziecku pomoże, czy nie — Monte-vesso przystanął i patrzył badawczo na łóżko — nastręczała się wielce sposobna okazja zapoznania się z tą personą. Któż mógł przewidzieć, jak dałoby się wykorzystać jego inne uzdolnienia, pomijając już, że prawdopodobnie potrafiłby przepisać jakieś lekarstwo. Serce hrabiego de Montevesso przemówiło' sentymentem ojcowskim. Zrobił tak zawrotną karierę, wspiąwszy się z europejskich koszar do orientalnego pałacu, że wprawiło go to w oszołomienie. Uważał dziewczynę nawet za powabną. Leżała tu przed nim, ofiara jakiejś choroby. Nachylił się nad wezgłowiem łóżka, a ledwie to uczynił, para cienkich nagich ramion wyprysła spod kołdry i objęła go za szyję z siłą, jakiej się nie spodziewał. „Ta mnie kocha" — pomyślał. Nie wiedział, że rzuciłaby się na szyję każdemu w dzikim pragnieniu otrzymania tego, czego pragnęła. Ogarnęła go niejasna świadomość, że wszyscy ustosunkowywali się do niej dość niechętnie. Upłynęła chwila, zanim uwolnił się łagodnie z jej namiętnych uścisków.
— Dlaczego tak się zachowujesz? — zapytał. — Czy boli cię cokolwiek?
Żadne wzruszenie nie pozbawiało jego głosu chropowatości, lecz mówił bardzo cicho i tonem, co do które-
go dziewczyna nie mogła się pomylić. Siadła nagle w łóżku, a zwichrzone włosy spłynęły jej po plecach. Okrągłe oczy, drapieżny charakter twarzy, nastroszony wygląd upodabniały ją do rozgniewanego ptaka, i coś ptasiego przebijało w jej skrzeczącym głosie.
— Boli? Nie. Ale gdyby nie to, że ich tak nienawidzę, chciałabym umrzeć. Chciałabym...
Hrabia de Montevesso jedną rękę podłożył jej pod głowę, a drugą szeroką dłonią zamknął jej usta. Tak była zaskoczona, że nawet się nie wyrywała. Kiedy hrabia odjął ręce, milczała, nie patrząc na niego.
— Nie wrzeszcz tak — zamamrotał szorstko, lecz z widocznym pobłażaniem. — Twoje ciotki są za drzwiami i wszystko powtórzą księdzu.
Clelia podciągnęła okryte kołdrą kolana, objęła je rękoma i wytrzeszczyła oczy.
— Po prostu jesteś narwana! — zagadywał hrabia Helion tonem nagany.
— Gardzą mną wszystkie te wysztafirowane jędze. Ja ich się nie boję. A najgorsza z nich jest ta żółtowłosa jędza, twoja żona. Gdybym tam weszła boso, nie mogłyby bardziej mierzyć mnie wzrokiem... Oczy im wydrapię. Wiem, co myślą podnosząc do oczu swoje szkiełka. Jakby pytały jedna drugą „Co to za zwierzę?" Jestem dla nich dzikie zwierzę.
Jakby przelotny cień padł na twarz hrabiego de Montevesso. Clelia rozplotła palce, trzęsła zaciśniętymi pięściami, grożąc pustce przed sobą, potem znów' objęła podciągnięte kolana. Hrabia w milczeniu obserwował te odruchy, pełne ponurej energii.
— Patienza — powiedział, a słowo to pozornie pokorne, jest hasłem ambitnych, nie przebaczających
i ściśle obliczających się ze światem, hasłem nieposkromionej nadziei. — Poczekaj, aż podrośniesz trochę, wtedy będziesz miała mnóstwo ludzi u swych stóp i wtedy będziesz w możności pomiatać każdym, kim ci się spodoba.
— Mylisz, kiedy wyjdę za mąż — powiedziała Clelia z roztargnieniem wpatrując się wprost przed siebie, ponad swymi kolanami.
— Tak — odrzekł hrabia de Montevesso — ale najpierw musisz się nauczyć być uprzejma.
Wskazówka najwidoczniej chybiła celu, jakby nie doszła uszu, dla których była przeznaczona. Clelia przez całą minutę drapieżnym i patetycznym, znieruchomiałym wzrokiem goniła jakiś twór swojej wyobraźni. Z jednego ramienia zsunęła się jej nocna koszula. Raptem odrzuciła w tył rozczochrane włosy i wyciągając ramię ku hrabiemu Helionowi, pieszczotliwie pogładziła go po twarzy.
Kiedy cofnęła rękę, hrabia Helion, niewzruszony pieszczotą, powiedział:
— Więc mów, czego chcesz?
Wymijając jego spojrzenie, wyszeptała z odwróconą twarzą:
— Chcę tego młodego signora, który dziś przybył, żeby pożerać oczyma moją ciocię.
— Niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe? Byłam przy nich dziś rano. Nic innego nie robili, tylko przypatrywali się sobie. Ale mnie samej wpadł w oko.
— Ten Anglik? Nie możesz mieć takiego Anglika. Myślę dla ciebie o czymś lepszym, markizie albo hrabi.
Była to szczera prawda, nie wymysł, nastręczający mu się dla sprostania trudnej sytuacji.
— Ledwie mogłaś mieć czas mu się przyjrzeć — dodał hrabia Helion.
— Patrzyłam na niego cały wieczór, nie spuszczając z niego oczu i wkładając w to całą duszę. Całą noc mogłabym tak przesiedzieć patrząc na niego. Ale on wstał i odwrócił się do mnie plecami. Nie ma oczu dla kogokolwiek prócz mej cioci.
— Czy rozmawialiście, wy dwoje?
— Tak — potwierdziła — usiadł przy mnie, a wszystkie te jędze robiły na mnie wielkie oczy, jak na potwora. Czy jestem potworem? On także patrzył na mnie, jakbym była potworem.
— Czy był dla ciebie niegrzeczny? — spytał hrabia de Montevesso.
— Był równie arogancki jak wszyscy ludzie, których widziałam od przyjazdu do tego miasta. Miał kamienne serce, jak i reszta. Był dla mnie łaskawy, jak się bywa dla żebraka przez litość. Och, jakże go nienawidziłam.
— No, więc nikt ci nie broni mieć go w pogardzie -odrzekł hrabia de Montevesso szorstko i bez współczucia.
Clelia wyskoczyła z łóżka i rzuciła się hrabiemu Helionowi na szyję, lecz on pozostał sztywny i niewzruszony, choć nie odepchnął jej od siebie, znosząc dzikie i gwałtowne pieszczoty.
— Och, najdroższy stryju — wyszeptała mu żarliwie do ucha — on jest piękny. Muszę go mieć dla siebie.
Ktoś zapukał do drzwi. Hrabia Helion oderwał nagle ramiona dziewczyny ze swego karku i wepchnął ją z powrotem do łóżka.
— Zakryj się — rozkazał pośpiesznie. Poprawił kołdry za jej plecami. — Leż spokojnie i nie mów nic o tym
wszystkim, a nie będziesz miała czego się bać. Ale jeżeli piśniesz komukolwiek choć słówko, to... Proszę wejść — krzyknął na ponowne stukanie i miał ledwie czas pogrozić Clelii palcem, nim ksiądz z doktorem weszli do komnaty.
CZĘŚĆ TRZECIA
I
Cosmo odszedł. Tuż przed skręceniem za węgieł obejrzał się tylko raz na czujnie nastroszone gryfy strzegące dźwierzy palazzo. Wchodząc 'do swego hotelu natrafił na grupę ludzi na chodniku; przerwali cichą rozmowę i przyglądali mu się. Gdy minął ich, usłyszał głos aa sobą: „To jest ten angielski milord." W mętnie oświetlonym hallu było pusto, jak wymiótł, i nie spotkał nikogo idąc schodami w górne regiony milczenia. Twarz jego, która ludziom na ulicy wydawała się beznamiętna i blada niczym marmur, wyjrzała mu nagle naprzeciw ze zwierciadła nad kominkiem, czym tak był zaskoczony, jakby ujrzał ducha.
Spire'owi kazał nie czekać na swój powrót. Pusty pokój powitał go przyjaźnie jasno rozpalonym kominkiem i zapalonymi świecami. Odwrócił się od swego odbicia i stał tyłem do ognia ze spuszczonymi oczyma, czując brzemię głębokiej czającej się wokół ciszy. Intensywność i nowość przeżytych dnia tego wrażeń, intymny ich zew przyprawiły Cosma o wyczerpanie duchowe. Czuł się śmiertelnie znużony i zaczął się rozbierać, lecz w łóżku siedział dłuższy czas. Po raz pierwszy w życiu poczuł się samotny. Ojca miał o trzydzieści pięć lat starszego od siebie. To cały wiek. Siostra była
po prostu młodą dziewczyną. Inteligentną, to prawda. Kochał ją bardzo, lecz sam fakt, że była dziewczyną, dzielił ich. Nigdy nie nawiązał prawdziwych przyjaźni. Nie miał czym się zająć, a nie przypisywał sobie wyrobionych poglądów na świat. Była na przykład ta zwyciężona otyła figura w małym, trójgraniastym kapeluszu...
Wciąż jeszcze cesarz.
Gwałtownie się obudził z głębokiego snu pod wrażeniem, że spał tylko moment. Wiedział jednak, gdzie jest, choć w pierwszej chwili musiał uporać się z urojeniem, iż mniej niż przed pięciu minutami rozstał się z hrabią Helionem na szczycie schodów. Tymczasem widział, że Spire wpuszcza powódź olśniewającego słońca do pokoju, bo trzy okna umieszczone były z wschodniej strony.
— Bardzo piękny ranek, sir — rzekł Spire, odwracając głowę. — Zupełnie wiosenny.
Rozkoszna świeżość tchnęła na Cosma. Nie przejęła go radością, lecz trwogą. Już dzień! Za prędko. Nie miał jeszcze czasu na powzięcie decyzji, co robić. Zaspał. Nadzwyczajne! Uspokoił się wpadłszy na tę prostą myśl, że nic go nie zmusza do robienia czegokolwiek. Wypił czekoladę, którą Spire dostał na tacy od jakiejś kobiety za drzwiami, i oznajmił mu, że zamierza poświęcić cały dzień na załatwianie korespondencji. Kiedy w tym celu został ustawiony stół przy otwartym oknie, zaczął pisać niezwłocznie. Wysuwając się bez szmeru z pokoju, Spire słyszał skrzypienie gęsiego pióra ślizgającego się po papierze. Minęło południe, nim Cosmo usłyszał wchodzącego na powrót do pokoju Spire'a pod jakimś pretekstem, oderwał się więc po raz pierwszy od pisania i, rzucając pióro, powiedział:
— Podajcie mi mój płaszcz, chcę zejść do sali restauracyjnej.
Do tego czasu zgłuszony gwar głosów ustał na piazza. Poczciwi genueńczycy poszli do domów na posiłek. Gdy Cosmo wyszedł z zalanego światłem pokoju, chłodne i mroczne korytarze wydały mu się podobne do sztolni, wykutych w skale, a hall u stóp schodów — ponury niczym krypta cmentarna. Przez kontrast z hallem długa sala jadalna miała wygląd odświętny, pełen niemal brutalnej jasności. W kącie, w którym stał stół, siedział jegomość zwący się doktorem Martelem, światło było stonowane dzięki na wpół spuszczonym żaluzjom, toteż Cosmo skierował tam kroki. Dobroczyńca Cantelucciego siedząc bokiem, z ramieniem na poręczy krzesła, uznał przybycie Cosma za rzecz naturalną, powitał go przyjaznym pomrukiem i oznajmił, że jest głodny jak wilk. Po pewnym czasie, odkładając nóż i widelec, zapytał, co Cosmo robił z rana. Pisał? Naprawdę? On myślał, że Cosmo zwiedza kościoły. Z rana można zobaczyć bardzo ładne dziewczyny, czekające na swą kolej przy konfesjonale.
Cosmo, podnosząc nagle oczy znad talerza, podchwycił utkwione w nim przenikliwe spojrzenie kompana. Doktor wybuchnął hałaśliwym śmiechem i powściągnął się dopiero widząc poważną twarz Cosma.
— Przepraszam. Przypomniało mi się raptem coś bardzo zabawnego z wczorajszej nocy. Obawiam się, że pan ma mnie za bardzo źle wychowanego. Było to niezwykle komiczne. Nie, drogi panie. Pan nie jesteś w nastroju. Wolę prosić o wybaczenie. Kryje się w tym sekret, nie mój. Lecz co dotyczy dziewcząt, to mówiłem całkiem serio. Szukając kobiecej urody, trzeba się rozglądać wśród ludu, a w Genui nie będziesz pan szukał
daremnie. Kobiety z warstw wyższych są wszędzie takie same. Musiałeś to zauważyć.
— Za mało miałem czasu, aby się rozejrzeć — rzekł Cosmo. Nie zirytował go już medyk nawet, gdy powiedział:
— Na pewno wczoraj wieczór musiałeś mieć pan okazję. Wróciłeś tak późno.
— Ciekaw jestem, kto zadaje sobie trud śledzenia tego, co robię? — zauważył Cosmo od niechcenia.
— Policja miejska, szpiedzy, naturalnie — rzekł doktor sarkastycznie — a może paru z najbardziej przedsiębiorczych złodziei. Musisz być pan na to przygotowany. Koniec końców, po cóż miałbyś się tym przejmować?
— Tak, po cóż miałbym się przejmować? — powtórzył Cosmo nonszalancko. — Czy oni panu składają meldunki?
Doktor roześmiał się powtórnie. — Widzę, że pan nie przebaczył mi niewczesnej wesołości, ale pomimo to odpowiem na pytanie. — Niewątpliwie mógłbym wiele się dowiedzieć, gdybym chciał, zarówno od policji, jak i od złodziei. Lecz w rzeczywistości powiedział to mi mój goniec. Rozmawiał z kilku znajomkami przed hotelem, gdy pan wchodziłeś. Rozumie się, że pan rzucasz się w oczy.
— Och, goniec pana. Suponuję, iż nie ma dużo roboty.
— Widzę, iż jesteś pan w kłótliwym usposobieniu, Mr. Latham — rzekł kompan, przy tym na jego krągłych policzkach niespodziewanie pojawiły się dołki. — Dobrze. Ale czy nie lepiej byłoby poczekać na inną okazję? Czy zabraniasz pan swemu lokajowi mówić, gdy pomaga mu przy ubieraniu? Wyznaję, iż pozwalam mojemu paplać, kiedy mnie z rana goli. Co prawda nie-
frasobliwy ze mnie włóczęga. Bom tylko włóczęga. Nie mam Latham Hallu, dokąd mógłbym powrócić.
Odsunął swe krzesło od stołu, wyciągnął nogi, zagłębił ręce w kieszeniach z miną wielce zadowoloną z siebie. Jak długo był włóczęgą? — wypowiadał swe myśli na głos. — Dwadzieścia lat? Czy też trochę dłużej. Z jednego końca Europy na drugi. Z Madrytu do Moskwy, można śmiało powiedzieć. Całkiem jak ten Korsykańczyk. Z tą różnicą, że nie ciągnął za sobą w ogonie dwustu tysięcy ludzi i nie wytaczał więcej krwi, niż tego można dokonać lancetem.
Ogarnął Cosma szybkim spojrzeniem.
— Lancet jest moją bronią, jak panu wiadomo. Nie bagnet ani szabla. Tak czy owak stal, zimna broń. Naturalnie miałem sposobność odpalenia z pistoletów nieraz, w podróżach, a pochlebiam sobie, że ilekroć strzeliłem, rozstrzygało to sprawę. Pewnego wieczoru, pamiętam, w Transylwanii, wychodząc z nędznej oberży, aby się trochę rozejrzeć, wpadłem na szajkę złożoną z trzech olbrzymich hajduków w zasmolonych hajdawerach z wąsami długimi na stopę. Księżyc świecił tak mocno, że było jasno jak za dnia. Od pierwszego rzutu oka zorientowałem się w sytuacji i zapewniam pana, że dwóch z nich padło jak rażonych gromem, a trzeci tylko raz zarzęził. Zdaje mi się, że mieli złe zamiary względem mojej szkapy. Koń był w oberży. Taki jest miejscowy obyczaj. Ludzie i zwierzęta pod tym samym dachem. Zawsze żal mi było zwierząt. Kiedy wróciłem, Żyd właśnie skończył smażyć jajka. Był przedtem bardzo krnąbrny, a kiedy mi podawał do stołu, zauważyłem, że trzęsie się jak liść. Dla ułagodzenia mnie zaproponował kiełbasę. Rzuciłem się na nią żarłocznie. Przechorowałem potem dwa dni. Dlatego nie zapomniałem tej przygody. O mały włos, a byłby pomścił
tych zbójów. Na szczęście miałem odpowiednie lekarstwa w mej walizie, a będąc żelaznej kompleksji wyłabudałem się jakoś. Ciekawe, co począłby Bonaparte w takiej oberży. Nie wiedziałby, co robić. Tak czy owak, kiełbasa położyłaby kres jego karierze. Jest odmiennej niż ja kompleksji. Jest chorowity, sir, chorowity.
— Miał pan okazję widywać go często? — spytał Cosmo, a rzucił to pytanie tylko dlatego, że nie chciało mu się wracać do pisania listów.
— Drogi nasze krzyżowały się rzadko — odpowiedział kompan naturalnie. — Lecz w pewien czas po abdykacji przejeżdżałem przez Walencję — włóczęga, wiadomo, musi być w ruchu — i miałem sposobność przyjrzenia mu się przed stacją pocztową. Mogę zapewnić pana, że nie dożyje lat matuzalemowych. Gdy tak oglądani się wstecz, Mr. Latham, my obaj, ja i Korsykanin, siedzimy o jakie sto mil jeden od drugiego po dwudziestu latach włóczęgi, to kto z nas, mówiąc bez ogródek, kto lepiej wyjdzie na tym w końcu?
— To zależy od punktu widzenia — mruknął melancholijnie Cosmo. Dodał jednak, że najrozmaiciej ocenia się kariery wielkich łudzi.
— Najrozmaiciej — przyznał medyk. — Pan, na przykład, powie, że dla pokonania go trzeba było aż całej Europy. Ale Pozzo di Borgo myśli, że on dokonał tego sam jeden.
Na wspomnienie korsykańskiego wroga cesarza, Cosmo podniósł głowę. W Paryżu widywał tę osobistość na paru z tych wielkich przyjęć, z których wychodził z odrazą do świata i niezadowoleniem z siebie. Doktor zdawał się w skrytości ducha ubawiony wspominkami o Pozzo di Borgo.
— Powiedział mi — ciągnął dalej — „Ach! Gdyby Bo-
naparte miał na tyle oleju w głowie, żeby się ze mną nie kłócić, nie byłby teraz na Elbie". Cóż pan myślisz
o tym, Mr. Latham? Czy to też jest punkt widzenia?
— Powiedziałbym, że wariacki egotyzm.
— Owszem, lecz najkomiczniejsze z tego wszystkiego jest to, że kryje się w tym nieco prawdy. Animozja jednostki może być niebezpieczniejsza i skuteczniejsza niż nienawiść milionów na forum publicznym. Pozzo jest zausznikiem imperatora Wszechrosji. Los Burbonów wisiał na włosku. Słowo Aleksandra było prawem,
i kto wie?
Cosmo, bujając w obłokach, powtarzał sobie automatycznie: „Los Burbonów wisiał na włosku — los Burbonów..." Te słowa zdawały się bez znaczenia. Starał się otrząsnąć z zadumy.
— Tak, Aleksander — bąknął niewyraźnie. Doktor podniósł nagle głos i odezwał się zirytowanym tonem:
— Ja nie mówię o Aleksandrze Macedońskim, Mr. Latham. — Zachowanie Cosma uraziło jego ambicję. Młody człowiek ułagodził go bladym uśmiechem i niedorzeczne dołki ukazały się znów na twarzy doktora, gdy podjął: — Oto masz pan. Dla Pozza Napoleon był zawsze głodującym szlachetką. Dla księcia był przeważnie urodzonym wrogiem dobrego smaku...
— Księcia? — powtórzył Cosmo, usiłując utrzymać głowę ponad czarnymi wodami melancholii, które mu do warg sięgały. — Powiedziałeś pan: księcia? Jakiego księcia?
— Ależ, Talleyranda, naturalnie. Raz powiedział mu to także w oczy. Bardzo zuchwale! Co?... Ba, nie wiem. Wystaw sobie pan, żeś władcą świata i ktoś powiada ci coś w tym rodzaju wprost w oczy — co mógłbyś zrobić? Nic. Musiałbyś schować do kieszeni, czując się bardzo zażenowany. Dobrze usytuowany dżentelmen, nie zaan-
gażowany politycznie, mógłby wziąć za złe taką uwagę, wypowiedzianą przez równego sobie, ale nie władca świata. Władca świata, Mr. Latham, to znowu nic tak bardzo wielkiego, i powiem dlaczego: ponieważ jest czymś jedynym w swym rodzaju, wystawiony na pokaz jak złodziej pod pręgierzem, każdy może go obrzucać zdechłymi kotami i głąbami kapusty. Marny los, jeśli to nie trwa krótko. Ale żaden człowiek urodzony z niewiasty nie jest potworem. Takiego nigdy nie było. Człowiek, który naprawdę byłby potworem, nie budziłby nic prócz odrazy i nienawiści. A tego człowieka adorowała armia, naród. Latami całymi żołnierze oddawali za niego w uniesieniu życie. Czy tak nie było?
Cosmo spostrzegł, że się otrząsnął z melancholii i był zainteresowany rozmową.
— Tak — rzekł. — Niepodobna zaprzeczyć.
— Niepodobna — ciągnął doktor. — A teraz, nie dalej jak dwadzieścia jardów od nas, za murem, są miliony ludzi, którzy wciąż go wielbią. Hej! Cantelucci! — zawołał poprzez już opustoszałą salę. — Chodź no tu.
Krzątający się bezszelestnie przy dalekim kredensie hotelarz zbliżył się z respektem. Był w kamizeli z rękawami, opasany długim fartuchem z założonym za pas rogiem i w białej mycce na głowie. Zapytany, czy prawda, że Włosi kochali Napoleona, odpowiedział ukłonem i słowem „ekscelencjo".
— Sam uważasz, że jest to wielki człowiek, nieprawdaż? — nalegał doktor i uzyskał w odpowiedzi nowy ukłon oraz cichy szept „ekscelencjo".
Doktor zwrócił się do Cosma z tryumfem:
— Masz pan! A Bonaparte latami całymi kradł im wszystko, do czego mógł się tylko dorwać. Wszystkie ich dzieła sztuki. Bardzo się dziwię, że nie zrabował ściany, na której została namalowana Ostatnia Wiecze-
rza. Krew człowieka zalewa. Kocham Włochy, wiadomo panu. — Zwrócił się znowu do milczącego Cantelucciego.
— Ale co sprawia, że wasz naród kocha tego człowieka?
Tym razem Cantelucci nie złożył ukłonu. Zdawał się pasować z sobą.
— Idea, signore.
Doktor znów popatrzył w milczeniu znacząco na Cosma. W końcu hotelarz odstąpił trzy kroki w tył, zanim odwrócił się plecami do angielskich klientów. Znikły dołki w księżycowo okrągłej twarzy doktora. Rodzaj pogardy przebijał poprzez tetryczny wyraz jego warg i krańcową surowość wejrzenia. Złagodniało ono nieco, gdy zwrócił się do Cosma.
— Tu masz pan nowy punkt widzenia. Diabeł chyba wie, co to za idea, lecz ja podejrzewam, iż jest dość mętna, aby w niej mieściło się każde złudzenie, jakie kiedykolwiek wystrychnęło ludzkość na dudka. Musi być jakiś czar w tym szarym płaszczu i starym trójgraniastym kapeluszu, bo człowiek tak ubrany zawiódł wszelką nienawiść i wszelką nadzieję, jakie go wspierały w jego karierze życiowej.
— Zastanawiam się — odezwał się w końcu Cosmo — czy mówiłeś pan kiedykolwiek w ten sposób do kogokolwiek bądź innego.
Medyk wydawał się nieco skonsternowany.
— Och! Rozumiesz przez to pan: O Bonapartem — rzekł. — Gdybyś się pan zatrzymał w tym drugim hotelu, u Pollegriniego, bardziej stosownym dla dżentelmena pańskiej narodowości oraz kondycji, nie usłyszałbyś niczego w tym guście. W gruncie rzeczy nie jestem bardzo rozmowny, lecz nie do zniesienia byłoby siedzenie przy posiłkach niczym dwaj niemi. O czym moglibyśmy
skandalicznym występem. Lecz doktor Martel ani przez chwilę — rzecz charakterystyczna — nie był zły na dziewczynę. U łóżka tej burzliwej pacjentki zachowywał się jak człowiek nauki, spokojny, baczny, nieprzenikniony. Dopiero potem, gdy hrabia odciągnął go na poufną rozmowę w głąb komnaty, nie wiedział sam, czy sen to, czy jawa. Taką ten człowiek wzbudził w nim pogardę, że nie stracił panowania nad sobą, a hrabiemu brakowało na tyle inteligencji, że nie zdał sobie z tego sprawy do końca rozmowy.
Doktor opuścił palazzo mniej więcej w godzinę po Cosmie (lecz nie tymi samymi schodami) i po drodze do gospody dał upust swemu oburzeniu. Czy ten głupi bydlak wyobrażał sobie, że może rościć prawo do jego usług? Ba, on chciał się pozbyć tego dandysa z Genui! W samej rzeczy! A cóż, u licha, jemu do tego? Czy spodziewano się po nim, że zręcznie urządzi małe skrytobójstwo dla przypodobania się tej uroczystej drewnianej pale? Poczucie godności doktora zostało boleśnie dotknięte. Nawet po dobrze przespanej nocy nie mógł otrząsnąć się spod przykrego wrażenia. Miał jednak dość rozsądku, by Cosma nie czynić odpowiedzialnym z jakiegokolwiek względu za wybryk wprost nie do wiary, za największą obrazę, jakiej doznał w życiu. Patrzył tylko na młodzieńca, gdy wchodził na lunch, z pewnego rodzaju gryzącą ironią, jako na istotę zdolną wzbudzić namiętność w pierwotnym sercu takiej cudackiej małej dzikuski. Podczas posiłku doktor miał wrażenie, że jego młody rodak jakoś się odmienił. Obserwował go po kryjomu. Cóż mu się przygodziło wczorajszego wieczoru? Ale bez wątpienia nie zadurzył się w małej dzikusce, która pod żadnym pozorem nie mogłaby się nadać na służącą w rodzinie angielskiej.
Opuszczony przez Cosma w sali restauracyjnej, dok-
tor pozostał w tej samej pozie, usadowiony wygodnie w fotelu, i myślami nadal krążył wokół tej dziwacznej sprawy, budzącej wątpliwość, czy to była miłość od pierwszego spojrzenia, czy też przejaw dziedzicznego obciążenia chorobą umysłową. Całkiem urodziwy młodzieniec. Niepospolity również i pełen dystynkcji. Razem wziąwszy, okaz rodaka, z którego można było być dumnym — snuł wątek swych myśli doktor, który urobił sobie gust przez ciągłą styczność z mnóstwem ludzi. Charakterystyczne było również, że przez chwilę w swój zrzędny, pogardliwy sposób współczuł małej nie uczesanej dzikusce z garbatym nosem, wypiekami na twarzy i cienkimi jak patyki ramionami. Doktor był ludzki. Popularność zdobył sobie właśnie swoją ludzkością. Lecz z chwilą gdy w myślach odbiegł od Clelii, zatrzymał się długo na innej postaci, która ją zastąpiła. Zapamiętał sobie hrabinę de Montevesso. Znał ją od dawna z widzenia i z reputacji. Widział ją ostatnio tej nocy przy fotelu starego markiza, Teraz, gdy poznał hrabiego de Montevesso, uwierzył we wszystkie opowieści o jego długotrwałej zazdrości. Zimnym, ruchliwym oczom medyka nie uszła prawda. To nie z powodu małej dzikuski ten ponury, udręczony osioł, sierżant-instruktor hinduskiego radży, chciał pozbyć się Lathama z Genui. O, wcale nie. Nie o to chodziło. To była o wiele poważniejsza sprawa.
Nim doktor Martel wyszedł z pustej sali restauracyjnej, doszedł on również do przekonania, że byłoby może lepiej, gdyby młody Latham nie zwlekał z wyjazdem z Genui.
na pocztę, a podczas nieobecności lokaja krążył po pokoju. Dzień jakoś spędził. Teraz kwestia, jak zabić czas wieczorem. Przeląkł się jednak, że po tym wieczorze nastąpią dłużące się w nieskończoność godziny nocy, wypełnione wirem mglistych myśli towarzyszących narodzinom namiętności; oko w oko z tą koszmarną perspektywą zdobył się tylko na gorzki śmiech. Spire wrócił i stał jak wryty, nie ruszając się ode drzwi.
— Co się z wami dzieje? Czy zobaczyliście ducha? — pytał Cosmo, który nagle przestał się śmiać i półprzytomnie wpatrzył się w lokaja.
— Nic, sir, naturalnie że nic. Nie byłem tylko pewny, czy nie zechciałby panicz raczej zjeść tu obiad.
— Co przez to rozumiecie? Czy wyglądam tak, że nie mogę się ludziom pokazać na oczy? — pytał Cosmo podchwytliwie, oglądając się w lustrze, jakby przeżyta w ciągu trzech czy czterech minut rozterka wykrzywiła mu twarz grymasem. Spire nie odpowiedział. Śmiech pana wytrącił go z konwencjonalnej postawy; Cosmo natomiast stawiał sobie pytanie, co stało się z tym durniem, i podejrzliwie spoglądał na niego jarzącym się wzrokiem.
— Podajcie mi płaszcz — rzekł w końcu. — Schodzę na dół.
To przegnało złe uroki, a i Spire, mając coś do zrobienia, odzyskał równowagę ducha.
— Hałaśliwa tam kompania, sir. Myślałem, że paniczowi się nie będzie podobało.
Cosmo nagle zapragnął znaleźć się wśród hałasu, bezsensownego, głośnego, ordynarnego hałasu; hałasu dość głośnego, aby nie dał mu myśleć; takiego rodzaju hałasu, który czyni człowieka obojętnym na wszystko.
— Czego chcecie? - rzucił z wściekłością pytanie Spire'owi, który uwijał mu się za plecami.
— Chcę paniczowi podać płaszcz, sir — odrzekł lokaj apatycznie. Spire był głęboko wstrząśnięty. Kiedy pan wyszedł zatrzaskując drzwi, sługa z kamienną twarzą zajął się porządkowaniem pokoju, zgasił świece, potem udał się na kolację.
— Czy dziś rano nie radziłeś mi pan pojechać do Li-vorno? — spytał Cosmo, osuwając się ciężko na krzesło. Doktor Martel siedział już przy stole. Gdyby nie to, że miast butów na nogach miał pończochy i trzewiki, można byłoby pomyśleć, że nie ruszył się z fotela od lunchu.
— Livorno... — powtórzył ten dziwny człowiek. — Czyżbym radził? Owszem. Droga wzdłuż Riviera di Le-vante jest zachwycająca dla każdego czułego na piękno włoskich krajobrazów. — Zirytowany hałasem na sali urwał z cierpkim wyrazem twarzy i mruknął, że niewątpliwie opłaca się to Cantelucciemu, lecz ta jego gospoda staje się nie do zniesienia.
Cosmo pomyślał sobie natomiast, że mało mu takiego rwetesu. Oficerowie floty zdawali się być tego wieczoru w kwaśnych humorach. Na pierwszym miejscu u stołu siedział ten sam stary lejtenant z zapadłymi policzkami i spiczastym nosem, w tym samym wytartym mundurze. Cantelucci, strojny w długopoły frak kasztanowego koloru, uwijał się po sali, czuwając nad wszystkim niepostrzeżenie. Na skinienie swego dobroczyńcy przybiegł.
— Znajdziesz człowieka z czterema dobrymi końmi do karocy, signore? — spytał doktor. Uznawszy ukłon hotelarza za potwierdzającą odpowiedź, zwrócił się do Cosma. — Drogi są zupełnie bezpieczne. W kraju roi się od austriackich wojsk.
— Wolałbym wyruszyć drogą morską — rzekł Cosmo, nie mając wcale ochoty wybierać się w podróż.
żył w odosobnieniu tej ciasnej naszej wyspy. Monsieur Montrond jest uprzywilejowany, bo cieszy się zaufaniem księcia. Czy mnie pan rozumie? Jest intymnym towarzyszem księcia. Był nim od wielu lat. Książę powiedział komuś kiedyś, że lubi Montronda, bo on nie jest „nadmiernie" skrupulatny. To panu maluje człowieka. Mówiłem z monsieur Montrondem o przyszłości Bonapartego — a nie starałem się być nieżyczliwy. Wspomniałem, że trudno spodziewać się po nim ustatkowania, jeżeli rząd francuski nie zapłaci mu sum, zagwarantowanych traktatem. Bonaparte musiałby się liczyć z tym, że nadejdzie moment, kiedy będzie bez grosza. To wystarczy do wzbudzenia oporu w każdym. Będzie próbował coś zrobić. „Człowiek musi żyć", powiedziałem. A Montrond spojrzał na mnie z ukosa i powiedział z naciskiem: „Och, my tutaj nie widzimy tej konieczności." Pojmujesz plan, iż po takiej aluizji zmieniłem temat. Jest to punkt widzenia dobry jak każdy inny, nieprawdaż, Mr. Latham?
Słowa te wywarły na Cosmie wrażenie.
— Słyszałem wczorajszej nocy — powiedział — iż ma się na baczności w obawie o swe osobiste bezpieczeństwo.
— Przypomniał sobie może, co przygodziło się niejakiemu duc d'Enghien, młodemu człowiekowi, który najwidoczniej nie miał się na baczności. Więc słyszałeś pan tę historię? Ba, w Livorno usłyszysz wszelkiego rodzaju gadki. Livorno to miejsce emocjonujące i doskonały punkt do wyruszenia na Elbę, co byłoby dla pana na stare lata ważkim wspomnieniem. A jeśli panu zdarzy się coś osobliwego spostrzec, to będę mu wdzięczny za przesłanie mi wieści na ręce Cantelucciego. Widzisz pan, ja zainwestowałem trochę pieniędzy w naftowe przedsiębiorstwo i nie wiem, czemu to się dzieje, że
wszystko na świecie, nawet taki groszowy, jak mój, interes cierpi na tym zawieszeniu, spowodowanym obecnością tego człowieka, dającą pochop do nadziei, planów, afektów, miłostek. Na pańskim miejscu z pewnością udałbym się do Livorno. — Zmarudził jeszcze chwilę, potem wstał, bąknąwszy, że czeka go sporo pisaniny, i znikł za drzwiami, otworzonymi mu skwapliwie przez Cantelucciego.
Cosmo pozostał bezwolnie na swym krześle. Sala pustoszała stopniowo, a kiedy Cosmo z kolei ją opuszczał, była pusta jak wymiótł, bez jednego nawet służącego. Wrócił do swego pokoju, dorzucił parę polan do ognia w kominku, siadł. Czuł się jak zgubiony w obcym świecie.
Zastanawiał się, czy nie należało dziś złożyć wizyty w pałacu choćby po to, żeby się pożegnać. I nagle wszystkie wydarzenia, a nawet słowa z wczorajszego dnia obiegły go hurtem. Wstrząsnęły nim do głębi ranne odwiedziny, rozmowa z Mulatką, jasność słoneczna w buduarze hrabiny Montevesso, urzekające brzmienie jej głosu, uczuciowa reakcja na opowieść o jej życiu. Gdzie był mężczyzna, który wyobrażałby sobie istnienie tak wspaniałej istoty ludzkiej, z takim głosem, o tak zdumiewającej harmonii postaci, wyrazu, gestu, o takich rysach twarzy w tym świecie pospolitych śmiertelników, ofiarowującym jako swój najwyższy wykwint, godny adoracji mężczyzn, lady Jane i córki Mrs R...? A jednak Cosmo przypomniał sobie teraz, że pod wpływem pierwszego wrażenia, oszołomiony jej widokiem czuł, że mu nie jest obca, że poznaje tę wspaniałą urodę: postawa, wejrzenie, usta. Nie kojarzył tego mętnego rozpoznania z dziewczynką Adelą. Żadne dziecko nie mogło rokować przemiany w taką kobietę. Było to raczej przejmujące grozą wspomnienie proro-
III
W momencie gdy Cosmo opuszczał pokój, aby uciec przed wizją starego obrazu, przestawiającego piękną męczennicę ze sztyletem w piersi, doktor Martel pracował nad wykończeniem pracy, którą zwał poufnym memorandum, a zamierzał wręczyć markizowi d'Armand. Przy ocenie charakteru człowieka doktor był bardzo wymagający, biorąc pod uwagę honor i wierność. Stary markiz był w wielkim u niego poważaniu. Chciał uczynić go powiernikiem zebranych ostatnio cennych pokątnych informacji, przydatnych francuskim Burbonom.
Przesiedział pół nocy, zaspał rano i właśnie kończył się golić; dochodziła jedenasta, gdy zapukano do drzwi i wszedł Cantelucci. Hotelarz nie przeprosił za wtargnięcie, lecz od razu oznajmił bez wstępu, że młody angielski dżentelmen zniknął z hotelu w nocy. Kobieta, roznosząca po górnych piętrach czekoladę z rana, nie znalazła lokaja, czekającego na śniadanie jak zwykle. Drzwi sypialni stały szeroko otwarte. Po dłuższym wahaniu zdecydowała się zajrzeć do pokoju. Żaluzje były podniesione, więc zobaczyła łóżko z nie zmiętą nocnym spoczynkiem pościelą. Doktor przestał nacierać wodą kolońską policzki i odwrócił się do hotelarza, wpijając
się w niego wzrokiem. W końcu wzruszył nieznacznie ramionami.
Cantelucci zorientował się natychmiast. Tak. Ale w tym wypadku niepodobna bagatelizować sprawy. Młody Anglik niewiele dłużej bawił w Genui niż dwie doby. Nie miał czasu na poznajomienie się z wielu osobami. A w każdym razie, zdaniem Cantelucciego, musiałby już być z powrotem w tym czasie.
Doktor podjął swą perukę i troskliwie lokował ją na głowie niby myckę. Przy tej prostej czynności wyraz twarzy jego uległ tak radykalnej zmianie, że na Canteluccim zrobiło to wrażenie. Złożył jeden ze swych ściśle ceremonialnych ukłonów, jakby tym samym całą sprawę oddawał w ręce doktora.
— Zdajesz się bardzo zaniepokojony — rzekł medyk. — Czy rozmawiałeś z jego służącym? Musi coś wiedzieć.
— Wątpię, ekscelencjo. Był naturalnie na górze, żeby podnieść żaluzje. Teraz jest przy drzwiach frontowych, wygląda. Mówiłem z nim. Za dużo wypił wczoraj w nocy i zasnął przy stole. Tam go widziałem osobiście przed udaniem się do siebie.
Wobec zachowania przez doktora czujnego milczenia Cantelucci dodał, że tak wcześnie poszedł do siebie z powodu jednego z chronicznych bólów głowy, na które cierpiał od czasów młodości, kiedy to całe miesiące był przykuty w lochach St. Elmo.
Doktor spostrzegł, że Cantelucci wygląda na człowieka, który spędził noc niespokojnie.
— Dlaczegoś nie przyszedł do mnie natychmiast? Wiesz, że potrafię wyleczyć z gorszych dolegliwości?
Hotelarz podniósł ręce ze zgrozą na podobne przypuszczenie. Nigdy nie ośmieliłby się niepokoić jego ekscelencji z powodu takiej błahostki jak ból głowy.
Miał całkiem inny powód do troski. Jako stronnik francuskiej rewolucji Cantelucci był od wczesnej młodości czynnym konspiratorem, walczącym z dawnym ustrojem. Teraz, gdy królowie i książęta znów podnoszą głowy starte w proch, stał się wielce aktywny. Ostatnim jego przedsięwzięciem było wysłanie ważnych dokumentów do konspiratorów na południu. Znalazł emisariusza, przedsięwziął kroki dla ekspediowania go po kryjomu i ostatnią czynnością jego w nocy przed położeniem się do łóżka było udzielenie mu instrukcji. Młody ten człowiek był nieprzeciętnie odważny, inteligentny i pomysłowy. Ale właśnie precyzja wydanych dyspozycji nie dawała spać staremu konspiratorowi. Wciąż o nich rozmyślał. Nie mógł obmyślić wszystkiego lepiej. W końcu zasnął, ale, jak mu się wydawało, w krótką chwilę potem został rozbudzony przez jędzę, do której należało rozpalenie ognia z rana. Ta stara, do wiedźmy podobna baba, wymamrotała bezzębnymi ustami, że w kuchni siedzi Checca, zapłakana, i domaga się zobaczenia z nim natychmiast.
Ta Checca była to w gruncie rzeczy tylko ładna dziewczyna, sierota, pozostawiona na jego opiece przez zmarłą siostrę. Wuj, którego się bała, wydał ją bez pytania za starszego już właściciela winiarni położonej w dolnej dzielnicy miasta, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża w pobliżu przystani. Był dobroduszny, ciężko myślący i nieraz skory do bicia żony. Lecz Checca bała się go o wiele mniej od swego surowego wuja. Bawiło ją odgrywać rolę padrony osterii, która za czasów cesarstwa była znanym schronieniem oficerów z francuskich okrętów korsarskich. Lecz w czasie pokoju ta klientela znikła i mąż Checci pozostawił jej pieczy
beczki wina, a z wolnego czasu korzystał, aby się zajmować drobnymi szmuglerskimi aferami, trzymającymi go z dala od domu.
Cantelucci przypisywał przyjście siostrzenicy jakiejś złej przygodzie, w którą mogli się zaplątać mężczyźni. Był strapiony. Miał inne sprawy na głowie. Zdumiał się, widząc ją tak zrozpaczoną. Kiedy wreszcie uspokoiła się o tyle, że mogła mówić, jej opowiadanie było rodzajem wyznania. Stary konspirator ledwie wierzył własnym uszom, gdy usłyszał, że jego powiernik, emisariusz, popełnił niewybaczalny błąd, zdradzając sekretność swej misji przez pójście późną nocą do osterii, żeby się pożegnać z Checcą. Zapewniała go, że był tam ledwie krótką chwilę.
— Co, w winiarni! Na oczach wszystkich! Kiedy roi się od szpiegów wszędzie!
— Nie — odparła. — To było dużo później. Zadrapał w zaryglowane drzwi.
— A tyś była za drzwiami, żeby go wpuścić, podła dziewka — zasyczał wściekle Cantelucci.
Wytrzeszczyła zapłakane oczy na swego strasznego wuja. — Tak. Byłam. Odmówić mu nie miałam serca. Pozostał tylko małą chwilę... — Cantelucci zazgrzytał zębami z wściekłością. Po raz pierwszy słyszał o tej miłostce. Oto najlepiej zapowiadający się spisek zagrożony przez takie bestialita... Jeden uścisk — nie więcej — a potem sama go wypchnęła. Nim skończyła zakładać sztaby na drzwi, usłyszała tumult na ulicy. I strzały. Wyskoczyłaby może na ulicę, ale jej mąż był w domu, wrócił na parę dni. Wszedł do winiarni bardzo zły i wytargał ją za uszy, nie wiadomo czemu. Może dlatego, że o tak późnej godzinie była w sklepie. Mniejsza z tym,
lecz pognał ją przed sobą po schodach w górę i godzinami musiała udawać, że śpi, nim zaczął chrapać regularnie. Była tak zdesperowana, że się zdecydowała wyjść, chcąc wszystko opowiedzieć wujowi. Myślała, że powinien wiedzieć o tym. A właściwie przygnała ją do hotelu słaba nadzieja, że Attilio, uszedłszy z rąk zabójców (bo była pewna, że to zabójcy), schronił się tu nie draśnięty — a może ranny. O tym jednak nie pisnęła słówka. Lecz załamała się nerwowo wobec kamiennej obojętności Cantelucciego!
— On nie żyje — poverino! Własnymi rękami wypchnęłam go na śmierć — zaskowyczała do siebie półprzytomnie; stała zwrócona twarzą do milczącego wuja, przed buzującym tuż pod blachą ogniem, choć dom był pogrążony we śnie.
Cantelucci oniemiał z wściekłości. Najsurowszy moralista byłby zbudowany jego oburzeniem na to, co posłyszał. Ale Cantelucci był konspiratorem, a wszystko, co brał w tym wydarzeniu pod uwagę, sprowadzało się do karygodnego postępowania tych dwojga młodych, obowiązanych myśleć wyłącznie o wyzwoleniu Italii. Attilio bowiem był zaprzysiężonym karbonariuszem, a Checca należała do organizacji kobiecej tego tajnego stowarzyszenia. Była ortolana, jak się same nazywały. Wtajemniczył ją i był odpowiedzialny za jej postępowanie. Podłość, głupota, lekkomyślność, samolubstwo!
Tylko panowanie nad sobą, nabyte surową praktyką, powstrzymały go od wyrzucenia jej za drzwi tonącej w łzach. Mruknął jednak groźnie:
— Precz mi z oczu, mała błaźnico! — Zamachnął się
na nią. Ale ona stawiła mu czoło. Nawet nie mrugnęła okiem. Podniesiona ręka nie przestraszyła jej. A gdy ta ręka opadła bezsilnie u jego boku, pochwyciła ją w obie dłonie, przyciskała to do ust, to do piersi, szepcąc wszelkie pieszczotliwe słowa rozwścieczonemu Cantelucciemu. Słyszał ruch personelu, rozpoczynającego dzienną pracę, głosy, kroki. Będą się ludzie dziwili — ale siostrzenica nic sobie z tego nie robiła. Czepiała się jego ręki i nie mógł się jej pozbyć, póki nie obiecał zawiadomić ją, gdy się tylko czegoś dowie. I pomyślała nawet przez kogo ją zawiadomi. Przez tego dzielnego marynarza z czarnymi wąsami obsługującego angielskich oficerów, odwiedzających hotel. Był to dobroduszny człek. Znał drogę do winiarni.
To przypomniało jej męża. Co będzie, jeżeli obudzi się pod jej nieobecność? I wciąż półprzytomna, wybiegła wreszcie, pozostawiając Cantelucciemu ratowanie sytuacji.
Był wytrącony z równowagi. Nie miał pojęcia, co się stało — nie z wysłannikiem, lecz z dokumentami. Bijąc się z myślami, stary konspirator chodził między swymi ludźmi tak cichy i surowy, że nikt nie ważył się zbliżyć do niego przez parę godzin. Kiedy wreszcie przyszli do niego z wiadomością o zniknięciu młodego milorda, zwymyślał ich po prostu. Lecz w miarę jak mijały ranne godziny, przyszedł do przekonania, że z wielu względów najlepiej będzie pójść do swego dawnego dobrodzieja. Uczynił to z tak skonsternowanym wyrazem twarzy, że doktor uwierzył w opowieść o bezsennie spędzonej nocy. Naturalnie, Cantelucci powiedział mu tylko o zniknięciu Cosma.
Oparty plecami o brzeżek swej gotowalni doktor patrzył na hotelarza bez słowa. Ta wieść wzburzyła go mocno.
— Masz przy sobie tabakierkę? — zapytał. Cantelucci wyciągnął błyskawicznie tabakierkę i z
równie szybkim wykrętasem podsunął ją swemu dobrodziejowi.
— Młody angielski signore — zauważył — odwiedził Palazzo Graziani onegdajszego wieczora.
Doktor wziął szczyptę tabaki.
— Tak czy owak, nie spędził tam nocy — zauważył. — Wiesz, kto mieszka w Palazzo, prawda?
— Wiem, że jakiś piemoncki generał, wasza ekscelencjo — rzekł Cantelucci, który był w kontakcie z hrabią Helionem od początku austriackiej okupacji, a nawet potajemnie wysłał jeden czy dwa listy od niego na Elbę. Były jednak adresowane do kupca zbożowego w Porto Ferraio. — Nic nie będę ukrywał przed waszą ekscelencją — ciągnął dalej Cantelucci. — Angielski milord to personat znaczny. Gdybym zameldował o jego zniknięciu, policja przybyłaby tu na śledztwo. Nie chcę żadnej policji w moim domu.
Doktor przestał udawać obojętnego.
— Domyślam się, że nie chcesz — rzekł kąśliwie.
— Polecam się możnym wpływom jego ekscelencji — wyszeptał przypochlebnie Cantelucci.
Doktor upuścił szczyptę tabaki, trzymaną między wielkim i wskazującym palcem.
— A on mógł wrócić, gdy tu rozmawialiśmy — ozwał się rześko. — Zejdź, Cantelucci, i przyślij mi mojego gońca.
Ale służący medyka był już we drzwiach, niosąc na ręku wyczyszczone ubranie. Przy ubieraniu się doktor medytował nad tajemnicą. Lecz wszelkie jego domysły do niczego nie prowadziły. Ktoś mógł wyjść w nocy, aby odetchnąć świeżym powietrzem, i dostać po głowie. Ale jakież to mało prawdopodobne! Rozmawiał niedbale ze
swym służącym, obsługującym go w posępnym milczeniu.
— Będziesz musiał niezadługo zajść na policję i wywiedzieć się, czy cokolwiek zdarzyło się w nocy. Zrobisz to dyskretnie.
— Rozumiem — odrzekł goniec zgryźliwie. Doktorowi przyszło na myśl, że jego sługa mocno z kimś pił niedawno.
— Z kim piłeś wczoraj w nocy? — zapytał ostro.
— Z angielskim kamerdynerem — wyznał goniec-lokaj kwaśno. — Zwolniony był przez swego pana na noc.
— Tak to. A koszta on ponosił. — Z tymi słowy opuścił doktor pokój. Mijając wielki hall na dole zobaczył plecy Spire'a, jak wrośnięte we framugę drzwi wejściowych. Prawdopodobnie lokaj nie ruszył się stamtąd od siódmej rano. A więc Mr. Latham nie powrócił.
W sali restauracyjnej było tylko dwóch oficerów marynarki przy stole, zarezerwowanym dla nich: podstarzały dżentelmen na poczesnym miejscu i jegomość o krągłej, kwitnącej twarzy w kusej peruczce, wyglądający na chirurga okrętowego. Doktor zauważył, że jedząc śniadanie nie wymienili ani jednego słowa. Wyszli razem, a gdy ostatni ze stołowników także opuścił restaurację, doktor siedział sam przy swoim stole, bawiąc się w zadumie do połowy wypróżnionym kieliszkiem. Krótki wybuch śmiechu, z którym odsunął krzesło wstając od stołu, kłócił się z powagą jego twarzy. Wywołany był myślą, że nie dalej niż poprzedniego wieczoru nalegał żartobliwie na swego młodego rodaka, by opuścił Genuę w jeden z przyjętych sposobów, traktem czy morzem, a teraz znikł on mściwą usunięty ręką — zdematerializowany, na Jowisza! Doktor dziwił się odmianie swego nastawienia. Jadowite słowa hrabiego Heliona: „Chcę się pozbyć stąd tego dandysa", nie wydawały
mu się tak komiczne jak wtedy, gdy je usłyszał. Wielce niezwykłe rzeczy mogły się wydarzyć i zdarzały w życiu codziennym. Pytał się siebie w duchu: „Czyż to możliwe, by tam dało się znaleźć klucz do rozwiązania tej zagadki?"
Badacz potajemnych animozji i aspiracji swojej epoki nie zatykał nigdy uszu na zwykłe, krążące w towarzystwie plotki, które mu się o nie obijały. Szmat życia miał poza sobą, spamiętał dużo. Potrafił sobie, na przykład, przypomnieć, co mówiono o sir Charlesie Lathamie na długo przed przyjściem na świat Cosma. A co do małżeństwa Montevesso, to w swoim czasie powstał koło niego huczek w wyższych sferach i wśród francuskich emigrantów, ślub, wynikłe później nieporozumienie, pogodzenie się, wzajemne zarzuty i ostateczny układ dostarczały żeru komerażom całymi latami. Niewątpliwie ów podejrzany Montevesso zawdzięczał temu małżeństwu swoją pozycję socjalną, a ponadto, w konsekwencji, nadało ono tej niedorzecznej osobowości charakter słynnego Molierowskiego bohatera komedii: Le Jaloux. Leciwy zazdrosny mąż. Na ogół było to komiczne. Ale to rodzaj komizmu, który prowadzi wprost do tragedii. Wystarczy jakaś prowokacja, nagła okazja. Najwięcej zdumiewał się doktor nagłością problemu. Nie można było jednak przewidzieć, jakie sposoby miał do dyspozycji zorientalizowany brutal, który pewnie maczał ręce w dworskich zbrodniach. Mógł w zakamarkach swego pałacu dawać schronienie najemnym zbirom. Jakiemuś korsykańskiemu straceńcowi lub opryszkowi z górskiej krainy, skąd sam pochodził. Czyż nie ukrywał tam dwóch odrażających wiejskich staruch?
Doktor był przekonany, że co dzień zdarzają się rzeczy nie do wiary. Nie wrodzona łatwowierność przywiodła go do tego przekonania, lecz nabyte w potajemnych sprawach doświadczenia. A zwłaszcza łatwo mógł wpaść w ciężkie tarapaty taki poważny, wybredny i zacnie myślący młodzieniec jak Mr. Latham. Wystarczyłoby przejawienie całkiem niewinnej sympatii, a nawet mniej. Niebaczne spojrzenie. Nieświadoma serdeczność tonu. Niech to wszystko diabli!... Ale on, doktor Martel, nie mógł jednak pozwolić, bez podjęcia właściwych kroków, aby mu sprzątnięto sprzed nosa rodaka, miłego, wzbudzającego sympatię młodego dżentelmena.
Doktor wyszedł do hallu, przyjemnie mrocznego i chłodnego w porze południowej. Spire znikł, lecz doktor utracił już nadzieję na powrót Cosma. W ciemnym kącie spostrzegł stosowany kapelusz na bakier i wyłowił z cienia całą postać starego lejtenta, opartego o ścianę z założonymi rękoma i spuszczoną głową. Przed nim stała butelka wina i kieliszek.
„Sądzę — pomyślał sobie — że po to przyjeżdża na brzeg."
Produkt dwudziestu lat wojny. Nagle zamarł w ruchu huczący warsztat, zamieniający takich, jak on, w mięso armatnie. Nie będzie popytu na bohaterów przez długi, długi czas, a okoliczność, że ten osobnik zachował nienaruszone wszystkie członki, bardziej jeszcze czyniła go patetycznym. Doktor niemal zapomniał
o Cosmie. Nie zauważył schodzącego ze schodów Spire'a
i drgnął na dźwięk jego głosu.
— Proszę o wybaczenie, sir — wymówił doktorowi nad samym uchem. Podstarzały lokaj był mocno wstrząśnięty. Wymamrotał cicho: — Odchodzę nieledwie od zmysłów, sir. Mój pan...
— Wiem — przerwał mu doktor. Rzucił się na Spire'a jak drapieżny ptak. — Prędzej, co o tym wiecie?
Takie przyjęcie wzmogło niechęć Spire'a do tej cierpkiej bezceremonialnej osobistości, niepodobnej do żadnego konsyliarza, jakiego kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać, a już na pewno nie do dżentelmena. Wedle przysłowia: „Jaki pan, taki kram", Spire był bardziej czuły na maniery niźli na inne cechy charakteru człowieka. Wziął się jednak w ryzy i opanował głos.
— Nie wiem nic, sir, ponad to, iż pan był ostatnią osobą rozmawiającą z Mr. Lathamem.
— Nie imaginujecie sobie chyba, żem go schował do kieszeni — spytał doktor Martel, zauważywszy wrogie spojrzenie. — Czy nie usługujecie swemu panu, gdy kładzie się spać?
— Tej nocy pan mnie wcześnie zwolnił. Z przykrością wyznaję, żem do bardzo późna przesiedział na dole, słuchając gadek to o jednym, to o drugim. Ja... ja tam zasnąłem — dodał Spire w przystępie desperacji.
— Słuchając gadek — powtórzył doktor drwiąco. — Ładne to musiały być gadki. Zillers to nie kompan dla szanującego się angielskiego kamerdynera. Powinniście się wstydzić. No dobrze, a potem?
— Poszedłem na górę, sir...
— W środku nocy — przypomniał doktor.
— Było bardzo późno. Ja...
Zająknął się na wspomnienie biegu wypadków. Ocknął się w zimnej, ciemnej kuchni. Potem zimne, ciemne schody. Światło przenikało przez dziurkę od klucza z sypialni Mr. Cosma. Pierwsze przeczucie, że coś nie jest w porządku. Pusty pokój. A najgorsze ze wszystkiego, że łóżko pozostało nie tknięte, a świece w kandelabrach dopalały się. Pamiętał swe przerażenie, niedowierzanie. Padł na fotel, gdzie przesiedział do bia-
łego dnia w stanie godnym politowania, niezmiernie wzburzony.
Korpulentny sługa wzdrygnął się nieznacznie, lecz zmusił do mówienia.
— Mr. Latham opróżnił kieszenie, sir, jakby się kładł do łóżka. Cała drobna moneta i klucze leżały na konsoli. Pomyślałby kto, że został porwany. Naturalnie, to niemożliwe — dodał intensywnym szeptem.
— Czy rozumiecie przez to, że znikł bez swego kapelusza? — spytał doktor.
— Nie, sir, nie było kapelusza i płaszcza. — A przy dalszym badaniu przez doktora Spire wyznał, że z rana nie mówił z nikim w hotelu. Odpowiedziano by mu same łgarstwa. Nie jest dobrego mniemania o personelu hotelowym.
— Tedy pozwoliłem sobie zwrócić się do pana, sir, Mr. Latham może wrócić lada chwila, a ja nie wiem, czy byłby rad, gdybym już był na policji.
— Nie, może nie chciałby tego — przyznał doktor z namysłem.
— O to chodzi, sir — wymamrotał Spire. — Mr. Cosmo to bardzo osobliwy młody dżentelmen. Nie lubi, żeby zwracać na niego uwagę.
— Czyżby? No, w takim razie lepiej wstrzymajcie się z pójściem na policję. Dajmy mu czas do czwartej.
— Dobrze, sir — rzekł Spire, tłumiąc uczucie, że nie może być nic gorszego od tego wyczekiwania. Doktor pożegnał go kiwnięciem głowy, a potem rzucił w ostatniej chwili:
— Nawiasem mówiąc, czy nie byłoby lepiej, gdybyście przejrzeli wszystkie papiery, które mogą leżeć rozrzucone?
Propozycja ta spodobała się Spire'owi.
— I owszem, sir, mamy małą podróżną kasetkę. Idę na górę i zajmę się tym natychmiast.
Nikt nie ukazał się w hallu podczas tej ciekawej rozmowy, prowadzonej u stóp paradnych schodów. Nawet czujny Cantelucci. Tylko stary lejtenant podniósł głowę i tępymi, obojętnymi oczyma powiódł za doktorem, mijającym hall i wychodzącym przez drzwi na osłonecznioną piazza. Na całej rozległej i wyłożonej taflami przestrzeni poruszało się tylko niewiele postaci. Gusty doktora, a nawet sarn los nie czyniły zeń nocnego gościa możnych tego świata. Lecz o tej porze dnia wchodząc do pałacu gryfonów ryzykował równie mało, że go ktoś zobaczy, jak w środku nocy. Ludzie z gminu, sklepikarze, austriacki garnizon, żandarmi, sbirri, szpiedzy, a nawet konspiratorzy odbywali południową sjestę. Nawet para jabłkowitych koni, zaprzężonych do ogromnego dwukołowego wozu, drzemała w cieniu z pustymi workami od obroku na pyskach. Zupełnie odrętwiałe psy spały we wrotach i tylko gryfony z brązu, wczepione szponami w wąskie granitowe piedestały przed portykiem palazzo, miały się na baczności, z rozwartymi oczyma, w pozie znamionującej wiekuistą czujność. Rzeczywiście były wspaniałe. I doktor pożegnał je spojrzeniem znawcy, nim przewędrował pusty czworobok. Czuł się jedyną istotą całkowicie rozbudzoną w uśpionym świecie. Zastanawiał się, czy dopuszczą go do palazzo. Jeżeli nie, przyznawał to, nie będzie wiedział, co przedsięwziąć dalej. Bardzo przykre. Miał jednak w kieszeni memorandum dla markiza, które posłuży mu za pretekst odwiedzin.
Wszystko milczało na zewnątrz i wewnątrz, jednak w dostojnym westybulu natknął się na widok charakterystyczny dla niedbałych włoskich obyczajów. Rozpostarty na jednej z czerwonych złoconych kanapek spał
twarzą w dół głębokim snem lokaj w kamizelce z rękawami i w krótkich spodenkach rozpiętych u kolan. Skołtunioną głowę wspierał na przedramieniu. Obudzony bez ceremonii kuksańcem w żebro, porwał się na nogi z wystraszoną i wściekłą miną. Lecz doktor Martel potrafił go wziąć w kluby.
— Co się z tobą dzieje, przyjacielu? — spytał łagodnie. — Czy wyznaczono cenę na twoją głowę?
Fagas stał jak sparaliżowany uszczypliwym pytaniem, z szeroko otwartymi ustami.
— Sprowadź tu majordoma — rozkazał doktor, mówiąc sobie, że rzadko kiedy zdarzyło mu się widzieć osobnika o wyglądzie bardziej bandyckim. Czekając, doktor Martel zastanawiał się, że liberia nadaje się doskonale na przebranie. Przyszło mu na myśl, że w domu człowieka, trzymającego takich najemników, zdarzyć się mogą wszelkiego rodzaju rzeczy. To były Włochy. Grobowe milczenie panujące w całym domu, choć tłumaczące się naturalnie godziną sjesty, robiło wrażenie ponurej tajemnicy. Przybycie gładkiego Bernarda nie rozproszyło tego nastroju. Doktor nie widział go nigdy jeszcze przy świetle dziennym i powiedział sobie, że był to bez wątpienia tylko inny rodzaj łotra. Markiz w nocy — oznajmił Bernard — był bardzo chory, więc nie widzi możności zaanonsowania doktora, doktor zaś zapytał wtedy, czy może widzieć się z madame de Montevesso w sprawie nader ważnej. Ku wielkiemu swemu zadowoleniu — cały czas bowiem głowił się doktor Martel, jakim sposobem uzyskać prywatną rozmowę z hrabiną — Bernard nie czynił trudności. Po prostu odszedł. I znowu głucha cisza zaciążyła doktorowi. Popadł w zadumę. Ów pałac, słynny ze swych skarbów sztuki, splendoru swych marmurów, malowideł i złoceń, nie był niczym innym jak imponującym grobowcem. To próżność
ludzka wznosiła te wspaniałe siedziby po to tylko, by przyjmować w nich nieuchronnego gościa, śmierć, z całym ceremoniałem zabobonnego strachu. Bardzo przykre było poczucie ludzkiej śmiertelności, wywołane niemotą pałacu. Doktorowi sprawiło ulgę, gdy powrócił Bernard, cichy, cały w czerni i uroczysty, niczym wymuskany kustosz tego osobliwego grobowca; stanął przed doktorem i rzekł półgłosem:
— Proszę za mną.
Bernard wprowadził doktora do stosunkowo niewielkiego, jasnego buduaru. W tej samej chwili madame de Montevesso weszła tam ze swej sypialni innymi drzwiami. Pierwszym wrażeniem doktora była olśniewającej piękności głowa górująca ponad suknią z trenem zdobną we wstawki i koronki. Twarz damy była blada. Madame de Montevesso spędziła prawie całą noc przy łóżku ojca. Markiz był zbyt chory, by widzieć się z kimkolwiek.
Doktor konwencjonalnie wyraził ubolewanie. Równocześnie wyciągnął z kieszeni skrypt i poprosił madame la comtesse, by trzymała go dobrze pod kluczem, nim będzie miała sposobność doręczenia go ojcu. Dysponował również informacją pierworzędnej wagi dla dworu francuskiego, jednak mógł ją wyjawić tylko królowi Francji lub monsieur de Jacourtowi. Był gotów wyruszyć do Paryża, gdyby markiz wysunął dość mocne wnioski z memorandum, aby mu wyjednać audiencję u króla lub ministra.
To zwięzłe, rzeczowe oświadczenie wywołało uśmiech na czarującej twarzy, uśmiech przelotny, ledwie cień uśmiechu. Przez tak uroczą istotę nie mógł czuć się obrażony. Chciał tylko dodać sobie wagi w jej oczach.
— Nie mogę mieć do czynienia z pośledniejszymi ludźmi — powiedział po prostu. — Muszą to zrozumieć
w Paryżu. Stawiam swoje warunki. Nie jestem najemnikiem. Ojciec madame zna mnie od lat. Spotykałem się z monsieur le marquis w innych, niebezpiecznych czasach, w różnych częściach Europy. Obaj stawialiśmy swe życie na kartę.
Markiz często mówił ze swą córką o minionych sprawach. Słyszała o pewnym agencie Martelu, osobliwym człowieku. Rozbudziło to jej zainteresowanie. Powiedziała:
— Wiem o tym. Ojciec zawdzięczał chyba panu swe bezpieczeństwo przy pewnej okazji. Rozumiem pobudki mego ojca. Lecz pan wybaczy, że wyznam, iż co do pańskich pobudek...
— Och! To nie z umiłowania absolutyzmu. Fakt faktem, że wcześnie odkryłem, iż nie jestem stworzony do praktyki wiejskiej. Wyruszyłem w wojaż bez określonego celu prócz chęci, żeby być pomocnym tu i ówdzie. Przybyłem do Włoch, gdy były podminowane przez jakobinów. Oni również nie przypadli mi do serca. Impulsy humanitarne, okoliczności zdziałały resztę.
Patrzył na nią Wprost. Owo tête-à-tête stanowiło jedyne w swym rodzaju przeżycie. Tak czy owak, była to istota olśniewająca i bardzo wielka dama. A jednak pełna prostoty w sposobie bycia, jak dziewczyna ze wsi — wykwintna dziewczyna wiejska. Przejścia życia tułaczego i ubóstwo wyzuły ją z najlżejszego nalotu afektacji lub jakiejbądź sztuczności. Doktor był zdumiony. Cóż za sugestywne człowieczeństwo biło z czystych rysów tej twarzy, skoro sprawiła, że mówił tak otwarcie, widząc ją po raz pierwszy! I nagle przeszyła go na wskroś myśl: „Karierę zrobiła dzięki swym rysom", a równocześnie obok tego uosobienia szlachetnego, nieświadomego wdzięku ustawił drewnianą figurę hrabie-
go de Montevesso. To było wstrząsające, lecz szare, ostre oczy doktora nie zdradziły ani zgrozy, ani oburzenia. Spytał tylko madame de Montevesso, zamykającej jego memorandum w szufladzie małego biureczka, czy tam będzie w bezpiecznym przechowaniu, a na to otrzymał odpowiedź, że nikt do tego pokoju nie wchodzi prócz zaufanej kolorowej pokojówki, która służyła u niej od dawna.
— O ile madame wiadomo — zaryzykował doktor znacząco. Tym zainicjował rozmowę, z której wynikało, że madame de Montevesso nie wie wcale, z kogo składa się jej domowa służba. Nie wiedziała, ilu było służących. Nie zainteresowała się nawet na tyle, aby zwiedzić cały pałac. Wyznała mu z miną nieco zdziwioną, że nie znała tego pałacu wcale prócz prywatnych apartamentów i rzędu salonów, przeznaczonych na małe recepcje. Biło w oczy, że nic nie wiedziała, nic nie podejrzewała, żyła w ogromnym i wspaniałym gmachu niczym zabłąkane w lesie dziecko. Doktor czuł, że wyczerpuje się temat konwersacji, aż wpadł na myśl wyrażenia nadziei, że nie jest zbyt zatrwożona stanem swego ojca. Z rana markiz czuł się lepiej. Oświadczył, że rad to słyszy, a potem intuicyjnie użył zręcznego chwytu. Będzie mu miło zakomunikować tę dobrą wiadomość Mr. Lathamowi, którego spodziewał się zobaczyć tego wieczoru.
Madame de Montevesso przez krótką chwilę zaniemówiła ze zdziwienia na dźwięk tego nazwiska.
— Pan poznał Mr. Lathama... — wypowiedziała niepewnie.
— Och! Przypadkowo. Zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu. Jest bardzo interesujący.
Madame de Montevesso wnet przestała zachowywać
się jak dama oczekująca na pożegnanie się gościa. Ledwie doktor miał czas zdać sobie sprawę z tej odmiany, a już usłyszał bezpośrednie zapytanie.
— Czy Mr. Latham powiedział panu, że jest z nami zaprzyjaźniony?
Doktor Martel odpowiedział wymijająco, że bardzo mało zna Mr. Lathama, wie o nim to tylko, co mu się rzuciło w oczy, że Mr. Latham o wiele przewyższa złotą młodzież, ściągającą tu tak licznie z Anglii od końca wojny. To pokolenie robi na doktorze wrażenie mało wyrobionego i zupełnie nieciekawego. Mr. Latham różni się od nich bardzo. Powstała sytuacja, przy której nader wskazane byłoby uzyskanie nieco informacji o ogólnym stanie jego spraw.
— Wskazane? — zapytała madame de Monteresso szeptem.
— Tak, pomocne...
Umyślny nacisk, jaki położył na to słowo, oszołomił madame de Montevesso ostatecznie.
— Niezupełnie rozumiem. W jaki sposób? Pomocne dla pana czy też pomocne dla Mr. Lathama?
— Proszę zważyć — rzekł z wolna doktor — że choć znamy się od bardzo niedawna, zainteresowałem się nim. Jestem użytecznym znajomym dla podróżujących po Włoszech.
Madame de Montevesso opadła na berżerkę, wskazując równocześnie krzesło naprzeciw. Lecz doktor z uprzejmym ukłonem położył tylko rękę na jego wysokim oparciu. W ciągu pięciu minut Adela dowiedziała się wszystkiego, co doktorowi było wiadomo o zniknięciu Cosma. Siedziała w milczeniu, z pochyloną głową i spuszczonymi oczyma. Doktora zaczęło to irytować; wtem odezwała się, nie podnosząc oczu:
— I to jest właściwa przyczyna zjawienia się tu pana?
Doktora wzruszył beznadziejny ton tych słów. Mogła to być próba udania obojętności, lecz momentalnie w przeciągu chwili tak się zmieniła, jakby uciekło z niej życie.
— Ba — rzekł — pod pierwszym wrażeniem wydawało się to jedyną rzeczą do zrobienia... Ktoś jest w sąsiednim pokoju. Czy można zamknąć drzwi?
— To tylko moja pokojówka — powiedziała madame de Montevesso. — Nie mogłaby stamtąd nas słyszeć.
— W takim razie może lepiej pozostawić drzwi, jak są. Najlepiej unikać wszelkich pozorów skrytości. — Doktor miał na myśli hrabiego Heliona, lecz madame de Montevesso nic nie dała po sobie poznać. Doktor jeszcze zniżył głos.
— Chciałem spytać, czy madame widziała go wczoraj, ostatniej nocy. Nie? Ale mógł tu być bez wiedzy madame.
Uznała to za możliwe. Odwiedzających odprawiano ode drzwi ze względu na chorobę ojca. Nie odbyła się recepcja tego wieczoru. Ale Mr. Latham zgłosiłby się do niej. Mniemała, że uprzedzono by ją. Doktor przypuścił, że Mr. Latham mógł pytać o hrabiego. Madame de Montevesso widziała swego męża przez chwilę w sypialni ojca onegdaj, a wcale dzisiejszego dnia. Wiedziała tylko, że wybrał się na cały dzień w okolice miasta.
— Ale o jego interesach naprawdę nic nie wiem — powiedziała trochę żywiej.
Me mogła objaśnić doktora, że była obcą w swym domu, nie dobrowolnym gościem u antypatycznego gospodarza, który wzbudza mimowolnie podejrzenia o złe zamiary. Nic nie wiedziała o życiu hrabiego de Monte-vesso, poza tym jednym miesiącem, który spędzała co roku w jego wiejskiej rezydencji. Nie miała i nie mogła mieć najlżejszego pojęcia, co go przywiodło do Genui.
Intuicja jej tylko mówiła, że nie należało przyjąć natarczywych zaproszeń do tego wynajętego palazzo. Ale w takim razie nie mogłaby przybyć ze swym ojcem do Genui. A przecie on nie mógł się obejść bez niej. I przyjazd ten wydawał się jej błahostką. Przeszła ją alarmująca myśl, iż całkiem nieświadomie uczyniła fatalny krok.
Doktor, orientując się dokładnie w stanie rzeczy, ozwał się prędko:
— Koniec końców, nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Słyszałem, że Mr. Latham był cały wczorajszy dzień zajęty pisaniem. Jeżeli przybył do Włoch w pewnym określonym celu — ciągnął dalej dyskutując jakby z samym sobą — można by... — Urwał, po czym zapytał ostro: — Mogłaby mi madame powiedzieć cokolwiek czy też nie?
— Widziałam go po raz pierwszy od dziesięciu lat — madame de Montevesso podniosła na doktora oczy pełne trwogi. — Od tego czasu, gdy byliśmy razem, jako dzieci w Yorkshire. Rozmawialiśmy o dawnych czasach. Tylko o dawnych czasach — powtórzyła.
— Naturalnie... ma się rozumieć — mamrotał doktor. W skrytości ducha miał zastrzeżenia: nie znika się w ten sposób po gawędzie o dawnych czasach. A na głos powiedział: — Przypuszczam, iż Mr. Latham zaznajomił się z hrabią de Montevesso.
— Tak.
— Chyba miał sposobność rozmawiania z nim.
— Nie sądzę, aby Cosmo... aby Mr. Latham zwierzał się hrabiemu de Montevesso z czymkolwiek. — Adela mówiąc to patrzyła doktorowi prosto w oczy.
Zapytał się siebie w duchu, czy ona mogła czytać w jego myślach, lecz w tejże chwili wstała i odeszła do okna bez pośpiechu i z taką gracją, że wprawiła w po-
dziw doktora. Nie mógł jej zdradzić, co myśli. Patrzył niezdecydowanie na postać przy oknie. Nieruchomość jej stawała się niepokojąca. Zaczął czuć się nieswojo, gdy usłyszał niespodzianie:
— Podejrzewasz pan zbrodnię?
Doktor nie miał możności domyślić się, jakiego wysiłku kosztowało ją tych parę słów. Adela de Montevesso robiła wrażenie tak spokojnej wskutek oszołomienia ciosem, jaki spadł na nią. Doktorowi Martelowi podyktowało odpowiedź jego humanitarne podejście.
— Podejrzewam jakąś nieostrożność — przyznał spokojnie. W danej chwili tłumaczył sobie zniknięcie Cosma jak najtragiczniej, wysuwając ten wniosek ze złowróżbnego przekonania, że dwadzieścia cztery godziny wystarczają na przygotowanie morderstwa. Cała trudność polega na tym, co dało temu asumpt. Domyślanie się motywu...
Madame de Montevesso wciąż była odwrócona do okna, jakby podziwiała rozległą panoramę.
— I przybyłeś pan tu szukać przyczyny?
— Nie sądzę, aby mi się sumitować wypadało — odparł z odruchem zniecierpliwienia i miną człowieka dotkniętego do żywego. — Mógłbym, naturalnie, zajmować się po prostu własnymi sprawami, ważnymi skądinąd dla wielu. Radziłem Mr. Lathamowi opuścić Genuę, a to pod wrażeniem, iż nic go nie trzyma na miejscu i że waha się on z udaniem na Elbę. Proponowałem Livor-no jako najdogodniejszy punkt do przeprawy.
Nie wiedział, czy kobieta stojąca przy oknie słucha go w ogóle. Nie poruszała się wcale, zupełnie jakby zapomniała o jego istnieniu. Ale jej nieruchomość można było również przypisać skoncentrowaniu uwagi. Zdecydował się mówić w dalszym ciągu.
— Zarówno umysł jego, jak imaginacja zdawały się
zaprzątnięte Napoleonem. Miałem wrażenie, że to był jedyny powód jego wojażu — urwał.
— Jestem przekonana, że jedynym powodem przyjazdu Mr. Lathama do Genui było nas zobaczyć. — Madame de Montevesso odwróciła się i skierowała z powrotem na berżerkę. Była blada jak płótno. — To jest mojego ojca i mnie — wyjaśniła. — Przybył zobaczyć się ze mną przedwczoraj z rana. Zaprosiłam go na zwykłą u nas wieczorną recepcję. Pozostał, gdy wszyscy się rozeszli. Na moją prośbę. Ale musiałam doglądać ojca i pozostawić Mr. Lathama z monsieur de Montevesso.
Doktor przerwał jej łagodnie.
— Wiem, madame. Byłem w palazzo u markiza, w jego pokoju, kiedy posłał po męża madame.
— Zapomniałam — wyznała z prostotą madame de Montevesso. — Ale Mr. Latham wrócił bezpiecznie do hotelu.
— I owszem. Dnia następnego pisał listy do późna w noc i jakby zapadł się pod ziemię przy tym zajęciu. Ale ludzie pokroju Mr. Lathama nie bywają porywani z sypialni przemocą. Doradziłem jego lokajowi, aby poczekał do czwartej po południu, a sam wprost przyszedłem tu.
— Do czwartej — powtórzyła madame de Montevesso szeptem.
Doktor, odznaczający się specjalnymi zdolnościami w operowaniu tajemniczymi sytuacjami, wobec tej zagadki stawał się równie bezradny jak najnaiwniejszy ze zwykłych śmiertelników.
— Nie wiem. Wydaje mi się, że ktoś, kto przed zniknięciem wkłada kapelusz i płaszcz, musi się znów ukazać. Powinno mu się w każdym razie dać tę szansę. Pozostawił także wszystkie swe pieniądze. Mam na myśli nawet drobną monetę.
Widok bezradnej troski doktora napełnił Adelę uczuciem fizycznego wprost lęku. Wstała gwałtownie z berżerki i wyszła na środek pokoju. Doktor, puszczając oparcie krzesła odwrócił się do niej.
— Jestem przerażona — szepnęła.
Zabrzmiało to jak na torturach. Bardziej był tym wzruszony niźli czymkolwiek, co mu się od lat zdarzyło usłyszeć. Zniżył głos do uspokajającego szeptu.
— To pewne, madame, że gdyby tej nocy gdziekolwiek w tym mieście popełniono morderstwo, doszłoby coś moich uszu dzisiaj z rana. Do mego właśnie hotelu docierają takie wiadomości. Wracam tam niezwłocznie. Znów wypytam lokaja. Może wie coś, co rzuciłoby choć odrobinę światła.
Jej wyraz oczu, baczny i zrozpaczony, był nie do zniesienia, a jednak przykuwał go. Nie mógł pozostawić kobiety w takiej trwodze. Usłyszał głosy za drzwiami: coś na kształt kłótni. Pośpieszył ze złożeniem pożegnalnego ukłonu, a madame de Montevesso idąc za nim, szepnęła żarliwie:
— Tak! Odrobinę światła! Niech pan mnie zawiadomi. Nie odetchnę swobodniej, nim czegoś nie usłyszę.
Wyciągnięte ręce opadły jej na moment przed otworzeniem drzwi na ścieżaj i rozległ się spokojny głos Bernarda, oznajmiającego formalnie:
— Signorina Clelia.
Odwracając się od madame de Montevesso, doktor zobaczył „małą łajdaczkę" stojącą już w buduarze, najwidocznej bardzo zdumioną niespodziewanym spotkaniem. Musiała, jego zdaniem, skorzystać z jakiejś sposobności i uciec od starych kobiet. Nie miała czasu wciągnąć pończoch, co było widoczne, bo ubrana była tylko w krótką ciemną spódniczkę i białą matinkę. Zdążyła wsunąć bose nogi w stare pantofle, a sczesane
z czoła włosy, związane na karku niebieską wstążką, robiły wrażenie schludności, kłócącej się z jej ogólnym wyglądem. Najście jej było niepokojące i niewytłumaczalne. Doktor wychodząc zacisnął usta i spiorunował ją wściekłym wzrokiem, chcąc ją nastraszyć i zmusić do przyzwoitego zachowania się. Na tę milczącą naganę zareagowała wlepieniem w niego tępych, okrągłych oczu z wyrazem zdumienia. W następnej chwili był na korytarzu sam z Bernardem, który spokojnie zamknął drzwi i stanął obrócony do nich plecami. Doktor z irytacją zmierzył go od stóp do głów.
— Od jak dawna, mój przyjacielu, masz zwyczaj podsłuchiwania pod drzwiami swej lady? — zapytał ze złowrogą poufałością.
Nic nie pozostało z prostodusznego totumfackiego londyńskich czasów, schnącego z miłości adonisa Mulatki. Doktor miał przed sobą zimnokrwistego, niewzruszonego lokaja, bardzo doświadczonego, skłonnego do otyłości, w czarnym, dobrze skrojonym ubraniu, dodającym mu powagi. Niezmieszany udzielił dopiero po chwili odpowiedzi:
— Już od dawna. Niemal przez całe życie. Odpowiedź była utrzymana w tonie zmierzającym do
zaskoczenia doktora. Korzystając z jego milczenia, Bernard zawiesił głos, a potem podjął rozsądnie.
— Czy miałem pozwolić, żeby wpadła do madame la comtesse, gdy pan tam był? Próbowałem ją odesłać z powrotem, ale ona bez skrępowania wrzeszczała przeraźliwie. Powstrzymywałem, póki pozwoliła na to ostrożność... — odwrócił rękę i podniósł dłonią do góry, przestrzegając doktora w ten sposób, by zachował milczenie, sam zaś ze skrupulatną powagą przytknął do drzwi swe wielkie ucho. Kiedy odsunął się ode drzwi,
nie zdawał się już więcej zwracać uwagi na doktora i stał w przepisowej postawie.
— Czy to zwykłe wasze praktyki? — spytał zdumiony doktor z ciekawością raczej niż z oburzeniem. — Przypuśćmy, że doniosę o tym— dodał wskazując oczyma drzwi. — Przypuśćmy, że ktoś inny was wyda...
— Nie podziękują panu za to — padła nieoczekiwana odpowiedź.
— Nie uwierzono by mi... czy to macie na myśli? Doprawdy, ledwie własnym uszom wierzę.
— Och, uwierzono by panu — przyznał Bernard rezolutnie i obojętnie. Licząc na bystrość umysłu swego rozmówcy, nie zawiódł się bynajmniej.
— Chcecie przez to powiedzieć, że zostaliście już odkryci? — rzekł doktor innym tonem. — No, no! Czyżby? Ba, zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Na czyim żołdzie jesteście?
— Zawsze należałem do domowników madame la comtesse — odrzekł jurgieltnik nie patrząc na doktora, który po pewnym namyśle przyjął to oświadczenie za dobrą monetę.
— Stoję w hotelu Cantelucciego — powiedział zwykłym głosem doktor, jakby prowadził normalną rozmowę. — Rad będę was tam widział, ilekroć przyjść wam się spodoba. A zwłaszcza, jeślibyście mieli mi coś do powiedzenia o Mr. Lathamie. — Gdy Bernard nie odpowiadał na tę propozycję, doktor dodał: — Wiecie, co przez to rozumiem?
— O tak, wiem, co pan przez to rozumie — odrzekł chłodno czcigodny sługa i nie powiedział nic więcej, eskortując doktora do westybulu u stóp paradnych schodów. Zasuszona, zgarbiona staruszka w czerni stała uczepiona poręczy w połowie marmurowych schodów, a druga, wyższa i trzymająca się prosto, kręciła
się niespokojnie wyżej na podeście. Bernard wyrażał swe zgorszenie okrzykami: „Odejdźcie! Wracajcie!" Brzmiały one autorytatywnie. Doktor nie wątpił, że obie jędze cofną się do swego legowiska, lecz szedł dalej swoją drogą, nieciekaw tego.
Bernard ruszył powoli po schodach do pierwszego podestu i stamtąd przyglądał się cofaniu niesamowitych istot w głąb długiego mrocznego korytarza. Bardzo je onieśmielał ten człek w czerni i podobny do księdza. Jedna z nich jednakże zatrzymała się i zawołała zirytowanym, zerwanym głosem:
— Gdzie jest dziecko? Dziecko! Szukamy jej!
— Dlaczego nie zabieracie jej z powrotem do waszej wioski i tam jej nie hodujecie? — zakrzyknął surowo. — Widziałem ją. Nie zgubi się...
Zatrzasnęły się odległe drzwi. Staruszki znikły, jakby odżegnane jego głosem, a Bernard, bąknąwszy z namysłem: „A szkoda", piął się piętro po piętrze, aż dotarł do gmatwaniny mansard, zamieszkiwanych kiedyś przez mnóstwo służby i najemników. Wszedł do pokoju niskiego i posępnego, z nagimi murami i znacznym obszarem niekrytej niczym podłogi. Żona jego, Aglae, siedziała na brzegu łóżka, z rękoma w podołku i spuszczonymi oczyma, których nie podniosła, gdy wchodził. Spojrzał na nią z poważnym i przyjaznym wyrazem twarzy, nim usadowił się przy niej. I nawet wtedy nie poruszyła się. Milczał wobec tej tragicznej nieruchomości, jakby nie spodziewał się niczego innego. Twarz jego, która nigdy nie była ruchliwa, z latami nabrała enigmatycznej godności. Sprawiły to lata, te lata pożycia małżeńskiego, które w bardziej impulsywnej Aglae zatarły nawet wszelkie ślady dawnej jej fertyczności. Kiedy szeptem się odezwała do niego: „Bernardzie, to zabija mnie po trochu co dnia", odruchowo otoczył jej
kibić ramieniem, myśląc sobie, jak zawsze przy tym z goryczą, że bardzo schudła. Borykając się z życiem, które zawiodło jego nadzieje na błogie ukontentowanie, najdotkliwiej odczuwał utratę pulchności jej ciała, cenionej przezeń tak bardzo przed laty. Skardze wypowiedzianej teraz, a nieraz przez niego słyszanej, nadawało to cechy namacalności, jakiś okropny realizm. „Po trochu... Co dnia."
Cofnął ramię nagle i wstał.
— Spodziewałem się znaleźć cię tutaj — zauważył z obojętnością mężowską. — Teraz ten człowiek poszedł.
Z głębokim westchnieniem pokojówka madame de Montevesso otrząsnęła się z przygnębienia, po to tylko, by stać się ofiarą trwogi.
— Och, Bernardzie, czego on chciał od mis Adeli?
Na zasadzie tego, co mu było wiadome, Bernard wyrobił sobie zdanie, że Anglik musiał zostawić madame de Montevesso dokumenty lub list dla markiza.
CZĘŚĆ CZWARTA
I
Cosmo w bardzo krótkim, jak mu się zdawało, czasie dotarł do kolumnady, dzielącej spiętrzone na wzgórzach miasto od płaskich terenów pobrzeża. Na ciemno lśniących wodach przystani i długiej wygiętej linie nabrzeży panowała głęboka cisza. Wzrok wybiegał swobodnie śród tej ciszy we wszystkich kierunkach, poza maszty skupionych statków kabotażniczych, ku nocnemu horyzontowi pełnego morza, i Cosmo pozbył się urojenia, że tkwi zamknięty we własnym ciele, pełnym dreszczy, zahamowań i władczych podszeptów. Wszystko to tylko objawy słabości. Niemniej, pozostawało mu i nie straciło na sile pragnienie wspięcia się na szczyt baszty, jak gdyby tam tylko jego usidlony duch mógł wyzwolić się kompletnie.
Jedyne dostrzegalne na wybrzeżu światło w postaci mętnej smugi wydostawało się z drzwi odwachu, który pierwszego wieczoru spędzonego w Genui minął w powrotnej drodze z baszty. Nie chcąc przechodzić w pobliżu austriackiego wartownika przy samych schodkach przystani, Cosmo miast iść wzdłuż kei, trzymał się pod portykiem za odwachem. Gdy doszedł do jego węgła, zobaczył masyw przysadkowatej baszty poprzez znaczną płaską pustać, ciągnącą się do ni-
skich skał pobrzeża. Opanowany natrętną myślą ruszył prosto ku baszcie. Kiedy w głębi ciemnej sklepionej wnęki dotarł do niskich drzwi, przekonał się, że nie ustępują. Zamknięte! Co za głupota. Jakby było można ukraść te ciężkie działa okrętowe na górze. Zawiedziony, oparł się plecami o mur w sklepionej wnęce, marudząc, jak to zwykł każdy czynić wobec rozstrzygającego faktu zamkniętych drzwi czy w sytuacji bez wyjścia.
Już pozbył się zabobonnego nastroju. Stary obraz był starym obrazem, a prawdopodobnie lice tej pięknej męczennicy zostało skopiowane z jakiegoś tryptyku i nie przypominało wcale twarzy madame de Montevesso. Co najwyżej jakiś cień podobieństwa mógł być dziełem kopisty, a przeto nieważny jako omen. Kopista to nie twórca natchniony i nie wizjoner. Cosmo był teraz w krytycznym usposobieniu względem siebie samego, z ironią niemal wspominał Cosma, jakim był z rana, Cosma w ciągu dnia i Cosma uciekającego niczym dziecko, nastraszone urojonym, pewnie nie istniejącym wcale podobieństwem. Cóż on tu robi? Dlaczego nie zapytał o drogę do parku miejskiego? Przyczajony w ciemnej wnęce, otulony w swój granatowy płaszcz, wyglądał podejrzanie: skrytobójca, spadassino czatujący na ofiarę lub konspirator, kryjący się przed służalcami tyranii. „Po prostu jestem śmieszny — myślał. — Muszę jak najprędzej wracać." Doszedł nagle do tego wniosku, ale się nie ruszył z miejsca. Przygwoździła go myśl, że nie ma wcale ochoty znaleźć się w swym pustym numerze hotelowym. „ Czy to nowy paroksyzm paniki?" — zapytywał się w duchu z pogardą... W tejże chwili dosłyszał wyraźnie szept dochodzący jakby
przez mur lub z góry albo spod ziemi. Zataił dech w piersi. Szept nie ustawał, gadatliwy. Gdy jeden głos przestał mówić, drugi równie cichy, lecz grubszy i wyraźniejszy wymamrotał słowa:
— Godzina minęła.
A cóż to? Szepty w powietrzu, głosy bezcielesne, tajemnicze, jakby przywędrowały skądciś, o setki mil, bo nie posłyszał ani kroków, ani szelestu, ani w ogóle jakiegokolwiek dźwięku. Nic prócz dwóch głosów. Były tak niesamowicie zdematerializowane i niewiarogodne, iż nazwał je przymiotnikami: zirytowany, zrzędny. Były zupełnie blisko. Ale nie widział z której strony sklepionej wnęki, w której się krył. Bo teraz krył się naprawdę. Przypomniał sobie, że pistolety zostawił przy łóżku. I był pewien, że głosy znów usłyszy. Długo czekał, nim z nieokreślonej przestrzeni ozwał się płynnie gadatliwy głos, na który tym razem basowy organ zareagował niezrozumiałym chrząknięciem.
Przed opuszczeniem głęboko sklepionej wnęki ustrzegło Cosma przykre uczucie, że jest bezbronny, w razie gdyby go ktoś napadł. Dwaj ludzie, jeden zirytowany, drugi zrzędny, byli od niego o niecałą stopę oddaleni. Mając w pamięci, że baszta była dostępna z od morskiej strony, Cosmo przypuszczał, iż właśnie przybyli łodzią, przeleźli dookoła muru boso, skrycie i oczywiście gotowi do użycia noży. Prawdopodobnie szmuglerzy. Mogli widać uprawiać swój proceder w odległości trzystu jardów od odwachu z wystawionym przed nim szyldwachem; Cosmo nie dziwił się temu zbytnio. Austriaccy żołnierze nie znali miejscowych warunków i na pewno nie myśleli przeszkadzać w szmuglu. Lecz w takim razie, cóż tamtych powstrzymywało od kontynuowania swojej roboty? Droga była wolna. Ale może już poszli sobie? Wydawało się Cosmowi, że przy tych
drzwiach waruje już z godzinę. Naprawdę trwało to nie dłużej niż dziesięć minut. Obawiając się pchnięcia przez pomyłkę nożem, zamyślał już wyskoczyć i pomknąć w skok w stronę odwachu, gdy zrzędny, ostrożnie zniżony głos ozwał się raptem tuż przy wnęce:
— Gdzie się to bydlę podziało? Przed chwilą zdawało mi się, że nadchodzi. Czy i ty nie miałeś wrażenia, że słyszysz kroki, kiedyśmy lądowali?
Cosmo opuścił na ziemię już podniesioną nogę. Nie potrafił wyłuskać najmniejszego sensu z długiej gadaniny pobudliwego osobnika. Wyobrażał go sobie przysadkowatym, masywnym. Drugi, którego miał za wysokiego chudeusza, spytał:
— Po co? — Rozindyczony osobnik syknął ze złością:
— Żeby się pożegnać.
— Do diaska z tymi wszystkimi babami — stwierdził beznamiętnie zrzędny głos. Coraz intensywniejszy szept, przypominając stłumione sapanie, zauważył prawie ze współczuciem:
— Mogę jej nigdy nie zobaczyć więcej.
Nie ulegało wątpliwości, że ani im się śniło, by ktokolwiek prócz nich samych miał cokolwiek bądź do roboty w tej części pobrzeża o tej porze nocy. „Czy się przestraszą, kiedy wyskoczę?" — zapytywał się w duchu Cosmo, ściągając płaszcz i kładąc go na lewe przedramię. Gdyby doszło do starcia, mógł zawsze płaszcz upuścić. Ale na serio nie myślał, że będzie zmuszony uciec się do pięści.
Uważał za wskazane opuścić wnękę dając długi skok, którym odsadził się dość daleko od baszty, i gdy poczuł grunt pod nogami, odwrócił się błyskawicznie. Usłyszał okrzyk, lecz nikogo nie zobaczył. Dali drapaka! Gotów był parsknąć śmiechem, lecz sam się przestraszył strzału, który padł gdzieś w oddali, za jego ple-
cami — najbrutalniejszy, najbardziej wstrząsający dźwięk, jaki może rozedrzeć nocą ciszę. Natychmiast, jakby to był sygnał, doszły go krzyki ostrzegawcze i zachęcające wrzaski, dziki ryk, rzekłby kto: tłum goni wściekłego psa. Pomimo to ruszył w stronę portyku, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego wstrętnego rozgardiaszu, gdy trysnął błysk strzału muszkietowego i na mgnienie ukazał mu przyłożoną do kolby głowę w czako i białe pasy, skrzyżowane na piersi austriackiego żołnierza, stojącego jak słup pośrodku otwartej przestrzeni. Cosmo stanął nagle, potem wykręcił na lewo, posuwając się ostrożnie i wpatrując w ciemność. Stopniowo wrzaski ustały na pobrzeżu, gdzie zapamiętał sobie grupę nędznych domów, gnieżdżących się pod urwiskami. Nie chciało mu się wierzyć, żeby strzał był wymierzony w niego, póki nie dowiódł tego nowy błysk i huk muszkietu, a następnie gwizd kuli bardzo blisko jego ręki. Myśląc już tylko o tym, aby zejść z linii ognia, schylił się nisko i pognał na oślep, póki ramieniem nie uderzył o jakąś twardą i kompletnie nieruchomą przeszkodę.
Pod palcami była szorstka i zimna, odkrył, że to kamień, ogromny kwadratowy głaz, jakich używają do budowy falochronów. Kilka innych leżało blisko siebie niczym miniaturowy gródek wśród miniaturowej równiny. Wlazł między nie, rozpostarł na ziemi płaszcz i usiadł oparty plecami o głaz. Zdumiewała go cudowna ostrość wzroku przeklętego żołdaka. Nie przyszło mu na myśl, że jego własna czarna sylwetka odcina się na tle gwiezdnego nieba. „O mały włos, a byłby mnie trafił" — myślał. Otrząsnął się ze wstrętem na myśl, że groził mu poczęstunek kulą muszkietową. Postanowił pozostać tam, gdzie się znalazł, póki się nie uspokoi ten niezrozumiały tumult i nie pójdzie precz to bydlę
o nadzwyczajnym wzroku. Wtedy drogę będzie miał wolną. Odczeka dłuższy czas.
Cisza dokoła trwała i z upływem czasu coraz wymowniej przekonywała, że wszystko minęło, przekonywała tak dosadnie, że podniosłaby na duchu i wcieloną nieśmiałość. Dlaczego taką niechęcią przejmowała go myśl o powrocie do numeru hotelowego? Czymże był pokój w hotelu, w domu? Małą cząstką przestrzeni, odgrodzoną cegłami czy kamieniami, w której niezliczone jednostki bywały samotne ze swymi dobrymi i złymi myślami, pokusami, obawami, zmartwieniami wszelkiego rodzaju, i skąd potem odchodziły nie pozostawiając po sobie śladu. Ten bieg myśli doprowadził Cosma do obserwacji, że nikt nie mógł pozostawić swych zmartwień za sobą... nigdy... przenigdy... „Nie ma sensu próbować" — myślał z rozpaczą. Po co miał jechać do Livorno? Na co się zdało wracać do kraju? Przedłużanie dystansu byłoby na kształt przedłużenia łańcucha. Co za sens miałoby schodzenie z oczu?... „Gdybym jutro oślepł, nie pomogłoby mi nic." Zapomniał, gdzie jest, aż prysła cisza pod naporem słabego i dalekiego krzyku, który przywołał go do przytomności. Wkrótce usłyszał więcej krzyków, wciąż odległych, lecz już znacznie bliższych. To odciągnęło Cosma od rozważań nad sobą samym i pchnęło jego myśli na inne tory. A więc szczucie człowieka nie skończyło się jeszcze. Człek ten wylazł z kryjówki i ruszył na powrót ku baszcie. Wyobraził sobie zbiega jako długonogiego, szczupłego, ruchliwego, wyłącznie z tego powodu, że mu życzył powodzenia. Zastanawiał się, czy żołdak-ostrowidz strzeli do niego. Ale nie padł ani jeden strzał w ciszy, jaka nastała po dalekich krzykach. Może człowiek umknął? Przynajmniej na pewien czas. Bardzo możliwe, że kogoś zadźgał;, i... o nieba! Już jest tu!
Cosmo złowił uchem słaby odgłos biegnących po twardym gruncie nóg. I zanim nawet upewnił się, że to nie złudzenie, odgłos ustał i masywny przedmiot spadł hałaśliwie z nieba tak blisko Cosma, że ten odruchowo podciągnął nogi i wzdrygnął się mocno, co spowodowało, że spadł mu z głowy kapelusz, którym zawadził o głaz. Cosmo zorientował się, że grzbietu zbiega mógłby nieledwie dotknąć. Nie mogło być wątpliwości, że człowiek ten przeskoczył głaz i utrzymał się na nogach, kucając. Cosmo spodziewał się, że znów da susa i zniknie, on natomiast, wyciągając rękę, złowił przetaczający się obok niego kapelusz i równocześnie wykręcił się na czubkach palców, zachowując swą postawę w kucki.
„Jeżeli ma nóż w ręku, dźgnie mnie nim" — pomyślał Cosmo. Więc nie ruszając się wcale ozwał się głośnym szeptem:
— Biegnijcie do baszty. Przyjaciele wasi czekają na was. — To było nagłe natchnienie. Człek nie wstając, wyciągnął się jak długi ku przodowi i oparłszy na ramionach przysunął swą twarz do twarzy Cosma. Jego lśniące gałki oczne zdawały mu się wyskakiwać z oczodołów. W takiej pozie zachowywał milczenie parę sekund.
— Moi przyjaciele... ale kto wy jesteście — wymamrotał człek.
I wtem momentalnie poznali jeden drugiego. Cosmo powiedział po prostu: „Halo!", a człek, osuwając się na ziemię, wymówił głosem osłabłym z wrażenia: „Mój Anglik."
— Było ich dwóch — rzekł Cosmo.
— Dwóch? Czy oni widzieli pana?
Cosmo zapewnił go, że nie widzieli. Ów zaś, wciąż
poruszony niespodziewanym spotkaniem, zapytał niedowierzająco, a nawet trochę podejrzliwie:
— Więc co ja mam o tym myśleć? Skąd pan mógł wiedzieć, że to byli moi przyjaciele?
Cosmo puścił pytanie mimo uszu.
— Złapią pana, gdy będziesz tu marudził — wyszeptał.
Lecz tamten jakby nie słyszał ostrzeżenia, nalegał:
— Jakże oni mogli panu powiedzieć moje imię?
— Nie wymieniali żadnych imion... Uciekaj!
— Nie sądzę, żeby tam teraz byli — rzekł zbieg.
— Pewnie. Dość było hałasu, na to, żeby każdego odstraszyć — zauważył Cosmo. — Cóżeś to pan zrobił?
Zbieg nie udzielił odpowiedzi i podczas przerwy w rozmowie obaj wytężali słuch. Noc była wciąż ciemna. Cosmo myślał: „Jakaś afera przemytnicza", a człek obok mruknął do siebie: „Wpakowałem ich w kabałę." Siadł przy Cosmie i włożył jego kapelusz. Najwidoczniej kapelusz Cosma leżał cały czas między nimi na ziemi i zbieg miał go w ręku.
— Zimnej krwi panu nie brak — rzekł Cosmo. — Żołnierze...
— Kto troszczyłby się o żołnierzy? Nie mogą biegać.
— Jednak mają muszkiety.
— O, tak. Słyszałem strzały i dziwiłem się, do kogo strzelają.
— Do mnie. To dlatego wpadłem tutaj. Jest wśród nich jeden, który potrafi widzieć w ciemnościach — wyjaśniał Cosmo, wciąż pod silnym wrażeniem. Przyjaciel Cosma z baszty zachichotał.
— Żołnierze, woda i ogień wszędzie sobie utorują drogę. Ale oni nie wiedzieli, kogo gonią. Zostali zaalarmowani przez tę bestię.
Urwał raptem, a Cosmo spytał:
— Kto pana ścigał?
— Jeden zdrajca i Bóg raczy wiedzieć ilu sbirri. Gdyby spóźnili się choć o dziesięć minut, nigdy nie zobaczyliby mnie na oczy.
— Dziwno mi, że nie udało się im odciąć pana, skoro ich było tak dużo — rzekł Cosmo.
— Nie orientowali się. Ot, co! Nawet teraz ich skołowałem zwracając się wstecz. Widzisz pan, byłem w jednym domu... — Zawahał się.
— Tak, tak. — rzekł Cosmo. — Pożegnanie...
. Człek leżący obok Cosma zareagował nieznacznym poruszeniem i zachowywał dłuższą chwilę milczenia.
— Nie mając na usługach demona — począł mówić z wolna — który by mnie informował o cudzych sprawach, muszę pana zapytać, co pan tutaj robi?
— Ba, spaceruję jak i tamtego wieczoru. Ale dlaczego nie próbujesz pan uciec, póki czas?
— Dobrze, ale dokąd?
— Zamierzasz opuścić Genuę — rzekł Cosmo. — Udać się w długą albo bardzo niebezpieczną podróż.
Człek obok Cosma poruszył się powtórnie, zaskoczony, i milczał chwilę. To było bardzo niezwykłe, zupełnie jakby diabeł, mający swoje sposoby uzyskiwania informacji, wziął na się postać Anglika w rodzaju tych, którzy wojażują i zatrzymują się po oberżach. Cosmo, który niemal w godzinę po swym przybyciu do Genui zaznajomił się z nim, był bardzo zdumiewającą, a trochę podejrzaną osobą, choć nie wydającą się tak niebezpieczną jak wtedy", lecz równie zagadkową, niepojętą dla jego umysłowości, na podobieństwo owych narzędzi, którymi los czasem się posługuje w sprawach ludzkich.
— Tedy widziałeś pan niedawno dwóch czekających na mnie ludzi?
— Nie widziałem ich. Uważali, zdaje się, że pan się bardzo spóźnia — brzmiała zdumiewająca odpowiedź.
— A skąd pan wiedziałeś, że oni czekają na mnie?
— Nie wiedziałem — odpowiedział Cosmo z całą naturalnością. Zbieg natomiast zamruczał, że miło mu posłyszeć o rzeczy, o której Cosmo nie wiedział. A Cosmo dodał: — Me wiedziałem, rzecz prosta, póki pan tu nie wskoczyłeś.
Zbieg gestem nakazał milczenie i wsłuchał się w otaczającą ich ciszę.
— Signore — ozwał się nagle bardzo spokojnym i wyraźnym szeptem — to może i prawda, że ja miałem opuścić miasto, lecz nie przychodziło mi na myśl wydostawać się z niego wpław. Niezawodnie rwetesu było dość, aby każdego wypłoszyć, lecz spokój panuje już teraz dość długo i zamierzam podpełznąć aż do baszty, aby zobaczyć, czy wypadkiem nie uważali oni za wskazane podjechać znów łódką do baszty. Zbiłem z tropu mych wrogów i sądzę, że szukają mnie w odległych od tego miejsca kątach. Zdrada, signore, nie polegała na tym, żeby uprzedzić ich, gdzie jestem. Każdy mający oczy mógł widzieć mnie, chodzącego po Genui. Zdrada polegała na powiedzeniu, kim jestem.
Umilkł, by nadsłuchiwać, i nagle zmienił pozę, podciągając nogi pod siebie.
— Ba — powiedział Cosmo — sam się głowię, kim pan jesteś. — Spostrzegł, że człek toczy oczyma dokoła, a szept wyrwał się z jego ust daleko prędszy i, bodaj, poufniejszy.
— Attilio, do usług — zaszeptał Cosmowi do ucha tonem drwiącym. — Widzę, że signore nie jest takim czarodziejem, jak mi się wydawał. — I dodał nader szybko: — Gdyby signore znalazł coś, nigdy nie wiadomo, to Cantelucci jest tym, komu to należy doręczyć.
Nagle dokonał półobrotu i odbiegł na czworakach, przez chwilę zamajaczyła jego potworna sylwetka i znikła tak prędko, że Cosma to oszołomiło. Silił się odgadnąć, co to wszystko znaczy, gdy doszły jego uszu odgłosy licznych kroków i zanim zdołał ruszyć się z miejsca, został otoczony przez całą kupę ludzi. W rzeczywistości było ich tylko czterech, lecz stali tuż nad nim, siedzącym na ziemi, a ich ciemne sylwetki zagradzały cały widok, czyniąc wrażenie znacznej przewagi. Bardzo rozsądnie Cosmo nie próbował wstać, podniósł tylko kapelusz, a podnosząc doznał wrażenia, że jest jakiś dziwny. Kiedy go włożył, poczuł, że na ciemię spadł mu jakiś przedmiot ani zbyt twardy, ani też ciężki. Powstrzymał się od obejrzenia go natychmiast. „Cóż to takiego być może?" — pomyślał. Na wyczucie biorąc, parkiet papierów. Niewątpliwie płaski. Czyjś głos odezwał się ze zgrozą: „To cudzoziemiec." Inny mruknął: „Cóż za diabelstwo?" Gdy Cosmo popróbował wstać z godnością, na jaką tylko się mógł zdobyć, najbliższy z bandy zwinnie chwycił go za ramię, jakby chcąc mu być pomocy, i wymamrotał: „Permesso, signore." A gdy stanął na nogi uchwycił go z tyłu ktoś za drugie ramię bez wszelkiej ceremonii. Usiłował z lekka oswobodzić się i przekonał się, że mają zamiar go trzymać.
— Czyżby to był wspólnik? — wyraził jeden zdziwienie.
— Nie. Spójrz na jego kapelusz. To Anglik.
— Tym gorzej. Są bardzo kłopotliwi. Władza dla nich to furda.
Przez cały czas to ten, to ów kolejno zaglądał mu w oczy, w sposób, który Cosmo uznał za obraźliwy. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że znalazł się w ręku
miejskich sbirri. Ten dziwaczny Attilio odkrył ich zbliżanie się z daleka. „Mógł mnie ostrzec" — pomyślał. Niezadowolenie ze zbiega odeszło go prędko, lecz ogarniała go złość na łapaczy, z których każdy, zauważył, miał pałkę.
— Cóż za władzę macie mnie się czepiać? — zapytał wyniośle. Łotr, który trzymał go za rękę, mruknął rozstrzygająco:
— Inglese, ponad wszelką wątpliwość. — Korpu-
lentny człek w szerokoskrzydłym kapeluszu mruknął:
— Władzę czterech nad jednym — a potem zwrócił się do swych kamratów z uwagą, której ogólnym sensem było, że nie wie, do czego świat dojdzie, jeśli pozwoli się cudzoziemcom wdawać z konspiratorami. Wyglądało na to, że nie wiedzieli, co zrobić ze swym jeńcem. Jeden z bandy zasugerował:
— Nie wiem. Ci cudzoziemcy mają fury pieniędzy i nie znoszą przymusu. To i biednemu człowiekowi może z tego coś kapnąć.
Cosmo pomyślał sobie, że każdy z nich prawdopodobnie zaopatrzony jest w sztylet. Nic im nie broniło zadać mu kilka ran kłutych, obciążyć jego ciało kamieniami z wybrzeża i cisnąć je w wodę. Co za pech uchodzić za bogacza! Przypomniał sobie, że nie wziął pieniędzy. Trochę monet, jakie zwykł nosić przy sobie, leżało teraz na blacie kominka w sypialni hotelowej. Byłoby to wszystko jedno, jeśli ci ludzie to bandyci, skoro nie wiedzą, że ma płótno w kieszeni. „Mógłbym prawdopodobnie ich przekupić i puściliby mnie" — pomyślał, gdy posłyszał tego samego zbira, dodającego z przyśmiechem:
— Mam na myśli zobligowanie biednych ludzi. Ci angielscy signori są bogaci i nieszkodliwi.
Cosmo jeszcze bardziej pożałował, że nie jest w stanie zaproponować im łapówki. Prawdopodobnie zostałaby przyjęta, gdyż zdawali się niezdecydowani, co dalej począć. Wspomniał, że mieszka w Casa Graziani.
— Gdyby jeden z was poszedł tam ze mną, wynagrodziłbym waszą fatygę. — Nie było odpowiedzi na tę propozycję, tylko jeden ze zbirów cicho zakasłał. Ich dowódca w kapeluszu z ogromnym rondem, pogrążony widać w głębokiej zadumie, stał przed Cosmem, któremu ta jego nieruchoma poza wydawała się śmiesznie tajemnicza i złowroga. Był zdenerwowany, zniecierpliwiony i tłumił w sobie bezsensowne pragnienie wyrwania się i rzucenia do ucieczki, a potem uległ równie absurdalnemu przygnębieniu, jakby był przestępcą nie mającym gdzie się ukryć. Człek w wielkim kapeluszu gwałtownie podniósł głowę i dał wyraz swej irytacji, że nie udało się schwytać tego furfante.
— A co się tyczy Anglika — ciągnął dalej głosem szorstkim jak tarka, niezwykłym u człowieka jego korpulencji — zabieramy go na odwach. Tam pokaże swe dokumenty.
To oświadczenie sprowokowało Cosma.
— Czy spodziewacie się, że dżentelmen zabiera dokumenty wychodząc na spacer — powiedział.
Zmieszał się słysząc wybuchy śmiechu z trzech stron. Przywódca zbirów nie roześmiał się, a ozwał z goryczą:
— Spodziewamy się okazania dokumentów po człowieku znalezionym przez nas, gdy się krył.
— No cóż, nie mam przy sobie dokumentów — rzekł Cosmo, a równocześnie zaświtało mu w głowie: „Prócz
w moim kapeluszu." Rzeczywiście to, co się trzymało na czubku jego głowy, było pakietem papierów, niebezpiecznych dokumentów. Attilio był spiskowcem. Niezawodnie. Cosmo zrozumiał tajemniczą aluzję do czegoś, co miał znaleźć i doręczyć Cantelucciemu. Złość go zdjęła na tajemniczego znajomka. „Oczywiście nie mógł on przewidzieć, w jakiej znajdę się obieży" — pomyślał, jakby już próbował go usprawiedliwiać.
— Avanti — rozkazał stojący przed nim przywódca. Zacisnęły się na ramionach Cosma kleszcze rąk
dwóch zbirów; nadaremnie próbował się wyrwać, choć znów przyszła mu ochota stawić opór. Gdybyż mógł uwolnić się na chwilę, umknąć w ciemności i rzucić ten głupi pakiet gdziekolwiek, nim zdołają go ująć na powrót. Byłoby to jakieś wyjście z sytuacji, lecz, ku swemu zdziwieniu, uniósł się niewytłumaczalną lojalnością. „Nie! Ktoś znalazłby papiery i zaniósł na policję — pomyślał. — Jeżeli zbliżymy się do kei, może uda mi się cisnąć je w wodę."
— Możecie puścić moje ręce — odezwał się z wyniosłą niedbałością.
Nie otrzymał wcale odpowiedzi. Ani jeden, ani drugi siepacz nie rozluźnił uchwytu rąk. Trzeci deptał mu po piętach, pies policyjny w wielkim kapeluszu poprzedzał go o parę kroków z urzędową powagą.
Wkrótce podeszli do odwachu tak blisko, że Cosmo zobaczył u stóp schodów szyldwacha, który zawołał: „Stój, kto idzie?" Sbirro w kapeluszu postąpił naprzód sam i dał się poznać w smudze światła padającego z drzwi. Było za późno, aby przedsięwziąć cokolwiek. Wepchnięty przez prowadzących go łapaczy do wnętrza odwachu, oświetlonego filującą lampą olejną i pełnego
tytoniowego dymu, Cosmo pomyślał: „Wpadłem. Co za okropna mordęga! Czy mnie zrewidują?"
Przy wejściu Cosma pod eskortą, kilku żołnierzy leżących na podłodze podniosło głowy. Była to niewielka izba, która mogła przedtem służyć za skład żagli i lin. Umeblowanie składało się z długiej ławy, stojaka na muszkiety, stołu i jednego krzesła. Siedzący na tym krześle sierżant wstał i nim rzucił okiem na Cosma, gadał długo z przywódcą sbirri poufale i z zainteresowaniem
o przebiegu łowów. Cosmo nie mógł ich słów dosłyszeć. Sierżant był postawnym mężczyzną z sumiastym czarnym wąsem i długą blizną na policzku. Kiwał od czasu do czasu głową ze zrozumieniem w stronę człowieka w kapeluszu; ten ostatni, widziany przy świetle, okazał się właścicielem małych oczek, krótkiej gęstej brody
i twarzy w kształcie gruszki o cierpiętniczym wyrazie. Na znak sbirri, którzy go puścili, Cosmo siadł na ławie, ustawionej wzdłuż ściany. Częściowo zajmował ją żołnierz, rozciągnięty jak długi; głowa jego spoczywała na tornistrze, a czako wisiało nad nim na ścianie. Spał mocno. „Może to ten, który do mnie strzelał dwa razy" — domyślał się Cosmo. Inny ze sbirri podszedł do Cosma i z pojednawczym uśmiechem wręczył mu jego płaszcz. Cosmo zapomniał o płaszczu zupełnie.
— Niosłem płaszcz cały czas za signore — zaszeptał z tajemniczą miną, co skłoniło Cosma do ozwania się tonem znaczącym:
— Szkoda, że nie przynieśliście mi go do hotelu Cantelucciego. — Na to oświadczenie człek uczynił odżegnawczy gest i rzekł po cichu:
— Signore może być płaszcz potrzebny dziś w nocy. Był to młody człowiek. Wytrzymał spojrzenie Cosma,
patrząc mu prosto w oczy.
— Rozumiem — zaszeptał Cosmo. — Co chcą ze mną
zrobić? — Człek, wodząc w bok oczyma obojętnie, odpowiedział:
— Jestem nowy w tej służbie, ale mamy posterunek żandarmerii królewskiej po przeciwnej stronie przystani.
Opadł ciężko na ławę obok Cosma, wyciągnął nogi przed siebie, założył ręce na piersi i ziewnął beztrosko.
„Czy mogę mu zaufać?" — zapytywał siebie Cosmo w duchu. Nikt nie zdawał się zwracać na niego najmniejszej uwagi. Sbirro w kapeluszu z zaaferowaną miną wyszedł z odwachu w wielkim pośpiechu i sierżant, siedząc konno na zydlu, z łokciami na oparciu, wpatrywał się w noc przez otwarte drzwi. Sbirro obok Cosma, patrząc w sufit, mruknął:
— Widzi mi się, że Barbone poszedł szukać lodzia-
rza. — Z tego Cosmo wywnioskował, że mają go przewieźć w poprzek portu i zdać żandarmom. Rozmyślał: „Jeżeli uprą się, żeby mnie zrewidować, będę musiał się temu (poddać, a kapelusz nie nadaje się do ukrycia czegokolwiek. W takim razie lepiej od razu wręczyć im pakiet bez oporu." Wpadł na dobry pomysł: „Jeżeli te draby będą mnie przewoziły łodzią, żeby oszczędzić sobie trudu obchodzenia portu wokoło, to znajdę sposób upuszczenia kapelusza za burtę, nawet gdyby trzymali mnie za ręce podczas przejazdu." Był teraz pewien, że Attilio należał do jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Niezawodnie to niepospolity człek. Zachodził w głowę, co się z nim stało. Czy przekradał się i kluczył wokół niżej położonych dzielnic miasta, zdążając do jakiejś kryjówki, a może naprawdę zastał swych kamratów, popędliwego i zrzędnego, wciąż oczekujących go pod basztą w łodzi. Bardzo to nieprawdopodobne po takim alarmie i tumulcie, wrzaskach i strzałach. Obawiał się, że Attilio nie zdoła uciec, a w takim razie nie uda mu się pew-
nie uniknąć ujęcia jutro lub w najlepszym razie pojutrze. Sam najwidoczniej spodziewał się tego, bo w przeciwnym razie nie starałby się tak bardzo pozbyć tych papierów. Cosmo przyszedł do wniosku, że spiskowcy są absolutnie zwariowani na punkcie dokumentów, które nieodmiennie bywają wykryte w decydującej chwili i wydają ich na szubienicę.
Spostrzegł, że sierżant, Kroat z obwisłymi czarnymi wąsami, przygląda się jego kapeluszowi, i od razu poczuł się nieswojo, jakby sam należał do tajnego stowarzyszenia. Kapelusz Cosma był ostatnim krzykiem mody męskiej, cylindrem, kupionym w Paryżu. Lecz sierżant wnet odwrócił oczy ku drzwiom i znów zapatrzył się w nie. Cosmo doznał ulgi. Jednak postanowił zaniechać porozumienia z młodym policjantem, który niemal stykał się z nim łokciem i którego poza, gnuśna, niedbała i senna, zbyt rzucała się w oczy, aby mogła wzbudzać zaufanie. „I w samej rzeczy — dumał Cosmo — czym on mógłby się przysłużyć?"
Mimo podniecenia przygodą Cosmo doznawał uczucia wewnętrznego spokoju, jakiego nie zaznał od długich godzin. Dziwiła go własna lojalność w stosunku do przebiegłego Attilia. Miałby święte prawo uznać jego postępek za podły podstęp,, a tymczasem mimo woli zapatrywał się na to jako na dowód zaufania. Bez ustanku był zaabsorbowany sprawą dokumentów (z pewnością chodzi o te papiery) — proszono go o wręczenie ich Cantelucciemu (jakże będzie zdumiony!) — bo najwidoczniej hotelarz należał także do spisku. Jednakże, rozumował, lepiej je zniszczyć, aniżeli miałyby dostać się do rąk piemonckich organów sprawiedliwości czy też dowództwa wojsk austriackich. „Muszę znaleźć sposób — myślał — pozbycia się ich w łodzi. Zawsze będę w stanie strząsnąć z głowy kapelusz za burtę niby wy-
padkowo." Lecz pakiet będzie pływał po wodzie i na pewno znajdzie go jakiś lodziarz za dnia. Z drugiej strony, nim się rozwidni, pismo prawdopodobnie stanie się nieczytelne. A może i nie? Potrzebny mu był ogień, a nie woda. Gdyby tę niewypowiedzianie brudną izbę na odwachu ogrzewano, skorzystałby z tego przed samym nosem dzikich Kroatów. Ba, a może to był zły pomysł i zbyt pośpieszny?
Nic nie wymyślił do powrotu Barbona z siwowłosym potulnym starcem o twarzy opalonej na orzechowo, bosym i z nagimi ramionami, dźwigającym parę wioseł na ramieniu; Barbone wypchnął go przed sierżanta. Ów wyjął krótką fajkę z ust, splunął w bok, popatrzył na starego okrutnie i przeszywająco, wreszcie skinął głową. Na Cosma nie spojrzał wcale, ale Barbonowi wręczył klucz ze słowami: „Przywieź mi go z powrotem." Sbirri otoczyli Cosma, a Barbone warknął i machnął ręką w kierunku drzwi. Cosmo nie mógł pojąć, czemu Barbone potrzebny był klucz do wyprowadzenia go na dwór. Chyba, że byłby to klucz wolności. Ale to było nie do uwierzenia, żeby ów srogi Kroat i ponury Barbone pozwalali sobie na symboliczne czynności. Żeglarz z wiosłami na ramieniu cierpliwie szedł za grupą tych ludzi aż do miejsca na samym skraju kei, gdzie austriacki żołnierz z muszkietem na ramieniu odmierzał kroki w jedną i drugą stronę poprzez smugę czerwonawego blasku padającego z drzwi wartowni. Dokonał zwrotu i stanął w marsowej postawie przed grupą, lecz na widok klucza, pokazanego mu przez Barbone, usunął się z drogi. Powietrze było ciche, lecz przejmujące. Poniżej poziomu kei słychać było brzęk metalu i grzechot drobnych łańcuchów; Cosmo zrozumiał, że klucz był od kłódki łańcucha, służącego za cumę wielu małym łodziom. Młody policjant szepnął z tyłu Cosmowi
do ucha: „Signore stale zapomina swój płaszcz" — i lekko zarzucił mu okrycie na ramiona. Wyjaśnił również, że co noc zbiera się wszystkie małe łodzie po obu stronach portu i tak je ubezpiecza. Austriacy zaś wystawiają szyldwacha, żeby po tej stronie dawał baczenie. Miało to na celu nie dopuszczać do poruszania się jakichkolwiek łodzi po dziesiątej wieczór prócz galery dogana i, naturalnie, szalup angielskiego liniowca.
— Przyjdźcie do hotelu Cantelucciego w południe i wywołajcie mnie — szepnął Cosmo, ów zaś tchnął: „Będę, ekscelencjo", tonem bardzo usłużnym, nim ruszył schodkami w górę.
Wkrótce Cosmo siedział w łodzi między dwoma sbirri. Staruszek odepchnął łódź wiosłami i zanurzył je. Z wysoka nad nimi, z kei, krzyknął mu Barbone:
— Żandarmi zatrzymają twoją łódź do rana. — Odpowiedzią starego lodziarza było tylko ciężkie westchnienie. Po kilku ruchach wioseł nabrzeże z szyldwachem wsiąkło w ciemność. Jeden ze sbirri zauważył z zadowoleniem:
— Nasza służba skończy się, gdy zdamy tam signora. — Drugi zaś odparł na to:
— Spodziewam się, że signore weźmie pod uwagę, że przez wzgląd na niego tak długo pełniliśmy służbę. — Cosmo, który otrząsnął się na myśl o wydaniu go żandarmerii, roześmiał się z goryczą i po chwili rzekł zimno:
— Po cóż macie czas tracić na wiosłowanie aż na przeciwległą stronę portu? Dowieźcie mnie do burty najbliższego statku. Prędko przedostanę się na keję z jednego tartane na drugi, a wasza służba skończy się od razu.
Sbirro po lewej jego ręce odpowiedział niby to ze zdziwieniem i na serio:
— Na większości z tych tartanes trzymają złego psa. Nie moglibyśmy narażać znakomitego cudzoziemca na ugryzienie przez taką podłą bestię.
Drugi jednak z drabów nie był usposobiony do drwin mających pozory poważnej rozmowy. Szorstko i brutalnie kazał lodziarzowi wywiosłować na sam środek zatoki, z dala od cumowanych statków.
Miało się wrażenie przepływania wszerz jeziora z cieniami gór na wodzie i falochronami przedłużającymi brzeg ku morzu. Starzec podnosił i zanurzał pióra wioseł powoli, bez plusku, a długie smugi gwiaździstej poświaty drżały na wodnych zmarszczkach z obu burt łodzi. Kiedy posunął się tak daleko, że odkrył się wylot portu, Cosmo wiodący oczyma wokół niedbale, dojrzał między końcami falochronów w dużym oddaleniu ciemną plamę wielkości ludzkiej głowy, która nie powinna była się tam znajdować. Panowało bezwietrze, a horyzont był usiany gwiazdami. Od razu przyszło mu do głowy, że to nic innego tylko szalupa brytyjskiego liniowca lub łódź komory celnej, bo innym nie wolno było poruszać się w nocy. Jednak tak był zaabsorbowany rozważaniem, co pozostaje mu do zrobienia, że nie zwrócił szczególnej uwagi na ten dziwny punkt. Patrzył z roztargnieniem na srebrnowłosego lodziarza, wiosłującego w powolnym tempie, i zapytywał się w duchu: czy nadszedł już czas, czy jeszcze nie, upuszczenia kapelusza za burtę? Jak mógł temu nadać pozory naturalne przy tym głupim sztilu? I zarzucił sobie wnet, iż niesłusznie przypisuje tym dwóm drabom — a stykanie się z nimi stało się dlań nieznośne — nadnaturalną przenikliwość. Gdyby kapelusz zerwał z głowy i cisnął daleko, pomyśleliby prawdopodobnie, że pasażer staje się
kłopotliwy albo zwariował po prostu, albo cokolwiek bądź innego, lecz nie wpadliby na myśl, że miał w nim przedmiot, który chciał zniszczyć. Spokojnie odpiął zapinkę płaszcza i ręce położył na kolanach. Strażnicy nie uważali już za niezbędne trzymać go za ręce. Zdawali się naprawdę nie zwracać na niego bacznej uwagi. Na krótko postała mu myśl, żeby wstać nagle i skoczyć do wody. Naturalnie pochwyciliby go z powrotem prędko, był przecież całkowicie ubrany i obuty, ale osiągnąłby swój cel. Jednakże zaniechał tego projektu; ciągnęliby ga za łodzią do nabrzeża komory celnej za kołnierz kaftana i postawiliby przed oczy żandarmów niczym utopionego szczura. Zbyt przykra to była perspektywa. W tym czasie łódź znalazła się nieco dalej niż w połowie drogi poprzez port. Prawie cały tonaż widniał zlepiony z nabrzeżem. Najbliższymi okrętami był prostożaglowy bryg i szebeka, oba zakotwiczone. Oba rysowały się na kształt cieni, a szebeka z krótkimi masztami była niczym rozlana plama na mętnym lśnieniu wody. Od czasu do czasu wioślarz jęczał. Łódź ledwie się posuwała. Na wodach panowała cisza i ciemności. Załogi kabotażników spędzały noc na brzegu lub spały; a jeśli tam na którymkolwiek z pokładów były psy, to zdawały się pogrążone w tej samej senności, skuwającej wszystko na ziemi, a tylko przez kontrast gwiazdy na niebie wyglądały na bardzo czujne. Wśród tych zawikłań Cosmo delektował się spokojem, który zawładnął nim natychmiast, gdy wpadł w tarapaty.
— Całą noc będziemy się wlekli na drugą stronę — zawarczał nagle drab z lewa. — Nie wiem, co Barbone sobie myślał, wyciągając z łóżka tego starowinę.
— Mówiłem, że ledwie się dusza kołacze w moim starym ciele — oświadczył lodziarz spokojnym głosem.
Widocznie chcąc mówić, przestał wiosłować, bo opie-
rał się na rękojeściach wioseł, ciągnąc dalej śród grobowej ciszy:
— Ale on szalał jak diabeł, i żeby nie pobudził wszystkich sąsiadów, wyszedłem. Równie dobrze mogę umrzeć w łodzi, jak i w łóżku.
Obaj sbirri okrzykami oburzenia potępili Barbona, lecz ani jeden, ani drugi nie sięgnęli po wiosła. Z bolesnym jękiem starzec zaczął wiosłować na nowo. Cosmo spytał:
— Co to za ciemny przedmiot widać między głowami falochronów?
Jeden z łapaczy odwrócił głowę przyjrzał się i powiedział:
— To musi być galera. Chciałbym, żeby popłynęła w tę stronę. Poprosilibyśmy, żeby nas wzięła na hol.
Drugi z drabów zauważył sarkastycznie:
— Nie ma strachu, wszyscy kimają w niej prócz jednego, może, postawionego na oku. Łatwo im się żyje... Voga, vecchio, voga.
Nagle przyszło na myśl Cosmowi: gdyby wypadkiem szalupa z liniowca wiosłowała w pobliżu, obwołałby ją bez wahania, a niewątpliwie dowodzący nią oficer nie zostawiłby go w ręku tych łotrów bez wysłuchania w najgorszym razie tego, co ma do powiedzenia. Na nieszczęście obrany kierunek w poprzek portu nie zbliżał ich do liniowca. Światło na noku jego bezanrei wydawało się Cosmowi bardzo dalekie i gdyby nie miało za tło czerni lądu, robiłoby wrażenie dalszego od którejkolwiek z gwiazd i wcale nie tak czujnego. Oderwał od niego wzrok i ospale przeniósł na wody leżące przed nimi. Sbirro z prawa ziewnął przeciągle. Dało to okazję drugiemu do sklęcia nudy tej całej sprawy. Cosmo był zbytnio w opałach, żeby się miał nudzić. Właśnie wtedy,
rozzłoszczony odrażającym zachowaniem tych ludzi, dawał baczenie na wszystko. Ponadto zbliżał się moment uczynienia czegoś, a wskutek wciąż wzrastającego napięcia nerwowego nie mógł doczekać się tej chwili. W takim to stanie, wpatrując się w noc, dostrzegł szalupę liniowca.
Ale czyż to była szalupa? — ba, coś czarnego na wodzie, a skoro nie krążyła żadna inna łódź... Była mała — ale daleko i prawdopodobnie oddalała się... Nie słyszał odgłosów wiosłowania... a więc przestali na niej wiosłować, trzymając ręce na rękojeściach... Teraz już nie widział... aha, oto tu idzie, spróbuje szczęścia.
Nie ruszając się wcale nabrał powietrza głęboko i co sił w płucach wytchnął je, rzucając okrzyk:
— Łódź a-hoj! — Sam był zdumiony mocą swego głosu. Miał wrażenie, że okrzyk musiał dotrzeć po krańce zatoki, więc ponawianie go uznał za zbyteczne i zachowywał nieruchomość posągu. Sąsiadów swych tak przeraził, że obaj drgnęli gwałtownie, aż łódź rozkołysali; oszołomieni wychylili się naprzód i zaglądali mu w twarz szeroko rozwartymi oczyma. Po chwili jeden z nich spytał z zapartym tchem:
— Co się stało, signore? — i złapał go za płaszcz. Cosmo usłyszał wyraźnie, jak drugi zaszeptał do siebie: „To był okrzyk wojenny" — i również chwycił za płaszcz. Zapinkę płaszcza miał odpiętą, więc zsunął się Cosmowi z ramion, a wtedy uczepili się jego rąk. Zdumiał Cosma fakt, że lodziarz ani na chwilę nie zaprzestał słabiutko robić wiosłami.
Ulżył sobie tym krzykiem. Pokrzepił się na duchu, odzyskując poczucie własnej godności, a krew żywiej zakrążyła mu w żyłach, jakby to rzeczywiście był okrzyk wojenny. Zagrał łotrom na nerwach. Gdyby nie zachowywali się zupełnie nieruchomo, trzymając go za ra-
miona, wynikłaby szarpanina, łódka wywróciłaby się z pewnością i wszyscy znaleźliby się w wodzie. Lecz ich uchwyt był słaby. Nie zrobili nic, tylko pochylili się przed Cosmem jeden ku drugiemu, stykając się niemal głowami wpatrywali mu się w usta, z których padł tak niezwykły okrzyk. Cosmo kamiennym wzrokiem patrzył przed siebie, jakby niepomny ich egzystencji, i znów doznał wrażenia, że widzi ciemną plamę przed łodzią. Myślał: „To nie złudzenie. Jakże głupio postąpiłem. To musi być beczka cumownicza." Upłynęło parę minut, nim znów mu przyszło do głowy: „Stary wprost na nią wiosłuje i wnet w nią uderzy."
Nie jego rzeczą było ostrzegać i nie starczyłoby czasu, gdyż przewidziane zderzenie nastąpiło niemal momentalnie. Źle określił dystans. Dzięki wolnemu tempu wiosłowania zderzenie było bardzo słabe, słabsze, niż Cosmo przypuszczał, że to możliwe, gdy się wpada na tak ciężki przedmiot jak beczka cumownicza. W gruncie rzeczy, bardziej przypominało głuchy dźwięk niźli wstrząs. Przygotowany nań Cosmo był jedynym w łodzi, kto je poczuł, a lodziarz, starowina, obejrzał się szybko przez ramię. Nie ozwał się wcale, nie próbował nawet wstać z ławki. Po prostu, jak wydawało: się Cosmowi, puścił wiosła. Sbirri zdali sobie sprawę, że coś się stało, dopiero po powtórzeniu się głuchego odgłosu, a Cosmo zorientował się, że przedmiot na wodzie nie był beczką, lecz drugą łodzią, niewiele co większą od ich łódki. Wtedy obaj zakrzyknęli i zaskoczeni zwolnili ucisk na ramionach więźnia. Jeden z nich zawołał ze zdumieniem:
— Pusta łódź. — Było to rzeczywiście niespodzianką. Cosmo wstał bez określonego zamiaru, a równocześnie z nim jeden ze sbirri, czy chcąc przytrzymać łódź, czy też ją odepchnąć, bo w tym czasie obie łodzie płynęły
burta w burtę. W ciemnościach ozwał się obcy głos bardzo głośno:
— Człowiek w kapeluszu — i jak na zaklęcie ukazały się. stojące rzędem trzy postacie. Cosmo nawet nie miał czasu zdumieć się. Obie łodzie zaczęły się mocno burtami obijać, poczuł, że ktoś go chwycił za kołnierz i jedno ramię, wyciągnął gwałtem spomiędzy dwóch sbirri mocarnymi ramionami, które nagle go puściły jak martwy przedmiot; upadł ciężko na dno drugiej łodzi, niemal zanim nogi jego wydostały się z pierwszej. Podczas tych brutalnych przenosin kapelusz spadł mu z głowy bez wszelkiego udziału z jego strony.
Wystraszony we właściwym znaczeniu tego słowa nie był, ale zdenerwowany, rzecz prosta. Nie bywa się co dzień porywanym w ten sposób bez jakichkolwiek wstępnych zapowiedzi. Boleśnie odczuwał to, że zawadzał swoim nowym napastnikom. Kopali go w żebra i tratowali po nogach. Słyszał ciosy w coś twardego i wiedział, że to uderzenia po czaszkach ludzkich, bo, gdy ciosy chybiały celu, odzywały się wrzaski i wnet zamieniały w jęki. Atakowano z determinacją, bez pardonu, lecz tak, aby jak najmniej wywołać hałasu. Słyszał tylko zadawanie potężnych ciosów i ciężki oddech napastników. Potem nastąpił plusk, coś na kształt upadku bezwładnego worka. „Kogoś utopią" — pomyślał.
Spiesznie przelazł na dziób lodzi, uchodząc walczącym spod nóg. Na szczęście dla jego żeber były to bose nogi, co również przyczyniło się do cichego załatwienia sprawy. Gdy Cosmo przedostał się na dziób, usiadł, a podówczas było już po wszystkim. W łodzi stały rzędem trzy niewyraźne postacie bez ruchu, niczym pracownicy, którzy wykonali nie byle jakie zadanie. O jard czy dwa płynęła pusta, snadź, łódka, z której został wyciągnięty. Wszystko to mogło się rozegrać w ciągu ja-
kiejś minuty, lecz dla Cosma stało się błyskawicznie. Żaden dźwięk nie dochodził z tonażu wzdłuż nabrzeży ani nawet z brygu i szebeki, będących najdalej. Zdolności spostrzegawcze Cosma chwilowo uległy porażeniu, miał poczucie, że zaległa ostateczna cisza jak, na przykład, po wybuchu miny. Wkrótce potem ozwał się poważny, choć cichy głos, ostrzegający ogłuszony świat:
— Nie waż się hałasować, bo wrócę i zabiję. — Ostrzeżenie brzmiało nieosobiście, bezkierunkowo, bez określonego przeznaczenia. Cosmo słyszał słowa wyraźnie, a nie nasuwały mu obrazu jakiejkolwiek istoty ludzkiej. Ocknął się wreszcie, gdy opuszczając rękę na nadburcie, poczuł pod nią palce ludzkie. Poderwał rękę jak oparzony i dopiero potem spojrzał za burtę. Na wodzie zdały się spoczywać białe włosy starego łodziarza, tuż przy burcie. Trzymał się łodzi w milczeniu, okazując nawet w tej sytuacji bezwolną cierpliwość swego czcigodnego wieku. Cosmo wpatrywał się w niego milcząco. Od rufy odezwał się ktoś, tym razem całkiem konkretnie:
— Załóżcie wiosła.
— Tu jest w wodzie człowiek — przemówił Cosmo, dziwiąc się, że słychać jego własny głos w tych fantastycznych okolicznościach. Jednak osiągnął zamierzony skutek, bo ledwie się ozwał, już musiał pomagać brodatemu, całkiem sobie nie znanemu żeglarzowi przy wciąganiu starca przez burtę. Wcale nie był ciężki i przyszłoby łatwo przewlec go przez nadburcie, gdyby nie konieczność obchodzenia się z nim jak z topielcem. Ani razu nie próbował pomóc sobie. Ktoś jeszcze z załogi łodzi zainteresował się tymi manipulacjami.
— Czy nie żyje? — z rufy spytał ktoś po cichu.
— Jest bardzo stary i słaby — wyjaśnił Cosmo półgłosem.
Ktoś zaklął długo, lecz dobrodusznie, i zakończył uwagą:
— To komplikuje sprawę.
— Ten łotr Barbone wyciągnął umierającego — zaczął Cosmo impulsywnie.
— Va bene, va bene... Wtarabań go, signore, i przyjdź na rufę.
Cosmo, spełniając to polecenie, znalazł się na rufie przy człowieku, który na powitanie położył mu lekko rękę na ramieniu z pewnego rodzaju delikatną kordialnością. W pierwszej chwili Cosmo zaniemówił z wrażenia, odkrywszy, iż był to Attilio. W następnej — uważał to już za rzecz zupełnie naturalną.
— Wychodzi na to, że nic nas nie może rozdzielić — rzekł ten niezwykły człowiek po cichu. Zdjął rękę z ramienia Cosma i polecił dwóm wioślarzom — Cosmo domyślał się, że to byli ci dwaj, szepcący przy baszcie — aby powiosłowali pod dziób brygu. — Musimy kryć się przed celnikami, — rzekł. — Mniemam, że zbliża się galera.
Nie padło ani słowo więcej. Wreszcie jeden z wioślarzy uchwycił za łańcuch kotwiczny brygu i łódź przywarła do przedniej części kadłuba brygu. Cosmo, słysząc teraz zgłuszone oddaleniem wiosłowanie, zapytał szeptem Attilia:
— Szukają was?
— Jeśli czego szukają — padło z zimną krwią w odpowiedzi — to owego bardzo donośnego głosu... Co skłoniło pana do rzucenia tego okrzyku?
— Musiałem siedzieć cicho jak mysz pod miotłą wobec tych sbirri, ze względu na zostawione mi przez was papiery, i chciałem sobie zwrócić honor. — Cosmo wyja-
śnił swój stan ducha z ponurą zawziętością. Uległ złudzeniu, dodał innym tonem, że dostrzega sylwetkę angielskiej szalupy wojennej, a wówczas nie mógł już się oprzeć pokusie, aby jej nie obwołać.
— Możliwe, że to ich zaalarmowało. Nic o nas nie wiedzieli. Mieliśmy szczęście. Wśliznęliśmy się niepostrzeżenie.
W tym czasie odgłosy wiosłowania stały się tak głośne, że stracili wszelką ochotę do dalszej rozmowy. Łoskot ciężkich wioseł, obracających się w swych dulkach, czynił wśród ciszy nocnej wrażenie celowej nieugiętości, a duża dwunastowiosłowa galera, pędzona podrywaniem wioseł w szybkim tempie, zdawała się posuwać niezawodnym kursem z głuchym grzmotem. Załoga łodzi, ukrytej pod dziobem brygu, z wzrastającym napięciem musiała tego słuchać, nic nie widząc, a było to nieledwie nie do zniesienia. Cosmo trwożnie zadawał sobie pytanie, czy zostanie schwytany raz jeszcze, nim ta noc niespodzianek przeminie, lecz nie — w ostatniej chwili galera zboczyła i przeszła pod rufą brygu, jakby odbywając tylko zwykłe okrążenie portu. Wszyscy w łodzi odetchnęli pełną piersią. Jednakże w chwilę potem łoskot wioseł ustał nagle i ludzie w łodzi znów skamienieli.
W końcu Attilio tchnął Cosmowi do ucha:
— Per Dio! Znaleźli drugą łódź.
Cosmo niemal ze wstydem uprzytomnił sobie, ile gorliwości i trwogi przebija w jego szepcie.
— Czy ludzie w niej są zabici?
— Tyle wiem tylko, że jesteśmy zgubieni, jeżeli który z tych dwóch zdoła przemówić — odszepnął Attilio.
— Ci sbirri mieli mnie wydać żandarmom... — roz-
począł szeptem Cosmo. Nagle łoskot wioseł zabębnił im znów w uszach. Lecz wkrótce wszystkie obawy rozproszyły się, gdyż odgłosy wiosłowania oddalały się ku wschodniej stronie portu. W rzeczywistości marynarze z komory celnej, którzy wyruszyli dokoła zatoki, gdy posłyszeli na niej jakieś krzyki, natknęli się ku niezmiernemu swemu zdumieniu na łódź. Wydała im się w pierwszej chwili pusta, lecz niebawem odkryli na jej dnie dwie skulone postacie; pozornie ci ludzie wyglądali na martwych, a jeśli jeszcze dyszeli, to w każdym razie byli nieprzytomni. Najzupełniej trafnie domyślił się Attilio, że dowódca galery postanowił niezwłocznie odholować łódź na posterunek policji po wschodniej stronie; doszedł też do tego słusznego przekonania, że to dla nich jedyna szansa wyśliznięcia się z portu, gdzie on z towarzyszami czuli się w pułapce, gotowej się zatrzasnąć lada chwila. W najlepszym razie, wyczuwał intuicyjnie, sytuacja była rozpaczliwa. Cosmo również czuł to, choć bardziej abstrakcyjnie — w charakterze niedobrowolnego widza. Troszczył się jednak o bezpieczeństwo swych towarzyszy tak, jakby ich znał całe życie. Choć do pewnego stopnia zatracił poczucie swojego związku z nimi, miał własne zdanie o sytuacji, którą komunikował Attilii szeptem, podczas gdy dwaj wioślarze harowali co sił.
U rumpla Attilio, zesztywniały w napięciu wszystkich zmysłów, słuchał go z oczyma utkwionymi w ciemny lśniący pas wody między czarnymi głowami obu falochronów.
— Signore ma rację — przyznał. — Nie mielibyśmy szans uciec przed galerą, gdyby raz nas dostrzegła. Nasza jedyna szansa to wykraść się z portu, nim ona wróci na swą pozycję przed falochronami. Daremnie będą się głowili nad tą zagadką. Stracą sporo czasu na obgadanie
jej z żandarmami. Chyba że ktoś ze sbirri przyjdzie do siebie.
— Tak. Ci sbirri... — mruknął Cosmo.
— Cóż więcej od nas można żądać? Sumiennie pracowaliśmy bosakami, zapewniam pana.
Cosmo w to nie wątpił. Przykro było słuchać, jak druzgocące ciosy spadały gęsto na łby łotrów, lecz teraz na wspomnienie tego był rad. Tak samo był rad z nawrotu głębokiej ciszy, gdy łoskot wiosłującej galery zamarł w oddali. Podniosło to Cosma na duchu, póki raptem nie przyszło mu do głowy, że nigdy rozgwieżdżone niebo nie było tak lśniące ani noc tak bezchmurna, ani port taki ogromny. Czuł, że nie może tracić ani minuty. Porwał się i zaczął jak szaleniec ściągać płaszcz. Attilio zawołał z przerażeniem:
— Zatrzymaj się! Nie rób tego! — Bo miał on wrażenie, że Anglik zdecydował rzucić się wpław do brzegu. Ale Cosmo odmruknął:
— Muszę przyłożyć ręki — lekko przeszedł ku przodowi, wymijając wioślarzy, i zaczął po omacku szukać pod ławkami zapasowego wiosła. Nim je znalazł, natrafił ręką na bosą stopę. To mu przypomniało o istnieniu wiekowego lodziarza. Ten biedak, nie biorąc udziału w bójce, wypadł za burtę z samej słabości i długo mókł w zimnej wodzie. Leżał skulony w dziobie łodzi i dygotał gwałtownie na psią modłę. W pierwszej chwili Cosmo strapił się na myśl, że starzec stanowi dodatkowy balast w łodzi. Nie potrafił myśleć o niczym innym tylko o galerze komory celnej. Wyobrażał ją sobie długą, smukłą, prującą szkliste wody jak żywa istota, gdy tymczasem niezdarne koryto, w którym tkwił, to rzecz martwa, z którą trzeba się borykać i wywalczać jej drogę siłą cal po calu. Zacisnął zęby i robił wiosłem uparcie, jakby prześcignięto go na regatach, nie odwrócił
głowy ani razu. Nagle zdał sobie sprawę, że koniec starego mola prześlizguje się obok nich i że Attilio, miast dalej trzymać ten kurs, skręca i po zewnętrznej stronie falochronu zmierza do brzegu. Niebawem na jego rozkaz wiosła wciągnięto, a zatrzymana łódź kołysała się na płyciźni śród głazów, rozsianych wzdłuż mola. Ludzie sapali głośno ze zmęczenia. Nie czuć było ani tchnienia wiatru w chłodnym powietrzu. Cosmo wrócił na rufę, włożył płaszcz i przysiadł się do Attilia.
Widocznie Attilio, sterując jedną ręką, drugą zdołał przeszukać kieszenie płaszcza Cosma, bo pierwsze jego pełne niepokoju słowa wymówione były szeptem:
— Signore, gdzie są te papiery?
Cosmo zupełnie zapomniał o nich. Doznał silnego wstrząsu.
— Papiery — zawołał niepewnie. — W moim kapeluszu.
— Tak, włożyłem je tam. Pan miałeś go na głowie w łodzi. Poznałem po nim pana.
— Naturalnie, że miałem. Gdzież on jest?
— Bóg raczy wiedzieć — rzekł Attilio z goryczą. — Pytałem pana o papiery.
— Ja dopiero odkryłem, że pakiet był w moim kapeluszu po włożeniu go na głowę — zaprotestował Cosmo. — Już stało nade mną czterech sbirri.
— Czyż to możliwe? — zawołał Attilio bardzo zniżonym głosem.
— Później cały czas mieli mnie na oku.
Gdy w największej konsternacji wymieniali te zdania, najbliżej siedzący nich żeglarz ukląkł nagie i zaczął pracowicie grzebać pod ławkami. Posłyszał on słowo „kapelusz" i przypomniał sobie, że podczas walki ze sbirri nastąpił na jakiś okrągły przedmiot, który mu się rozleciał pod nogą. Podając Cosmowi jedną ręką rondo,
a drugą główkę kapelusza prosił signore o wybaczenie i zapewnił, że stało się to z konieczności. Kapelusz był spłaszczony jak pusty worek, lecz Cosmo pochwycił go łapczywie i wnet z wielką ulgą przekonał się, że . wciąż zawiera pakiet papierów. Attilio porwał go z nerwowym śmiechem. Wzruszenie, okazane przez,, takiego człowieka, uderzyło Cosma i zajęło jego myśli przez parę chwil milczenia, zanim Attilio oznajmił:
— Oto i ona.
Obejrzawszy się ku odmorskiej stronie, Cosmo ujrzał na czarnej lśniącej wodzie, niczym dla gwiazd wypolerowanym zwierciadle, mętną wypukłość, przypominającą wyłaniający się z morza szczyt skały, i przyszło mu do głowy, że w wyścigu zdobyli tylko małą przewagę. W liczone minuty po łodzi galera dotarła między głowy falochronów. Powracając na dawną pozycję dowódca galery posunął się na jakie pięćdziesiąt jardów za kraniec starego mola i nakazał swym podkomendnym złożyć wiosła. Rozwiązanie zagadki pozostawił policji. To nie do niego należało; nic nie wiedząc o istnieniu jeszcze jednej łodzi za awanportem, nie wpadł na myśl wypatrywania wzdłuż brzegów. Czająca się przy samym brzegu łódź Attilia była niewidoczna z odmorskiej strony. Dystans między jednostkami pływającymi był na tyle duży, że głośny stukot składania wielu wioseł na słowo komendy doszedł uszu Cosma tylko jako słaby, tajemniczy odgłos. Ostatni, jaki miał słyszeć przez długi czas. Poddał się urokowi słodkiej, przemożnej ciszy powietrza, morza i gwiazd, spowijającej namiętne poczynania i tajemne obawy ludzkie, rozgrywające się na ciemnej ziemi. Podczas każdej z chwilowych przerw w jego długiej i fantastycznej przygodzie powracała cisza, pełna nieporównanego czaru i wspaniałego spokoju, niczym potęga wielkiej i niezgłębionej miłości, któ-
ra tkliwością swoją, jak sakralnym zaklęciem, zmazuje wszelkie przejaskrawienia i gwałty żądz.
Cosmo w rozmarzeniu puścił wodze swym myślom, jak się to dzieje na pograniczu snu. Ocknął się z lekkim drgnieniem, podnosząc oczy na krągłą basztę, której masyw majaczył nad samą wodą. Był oto przy niej z powrotem, opisawszy krąg w ryzykownej wędrówce i nie wiedząc, co go następnie czeka. Wszyscy milczeli. Dwaj ludzie na ławkach z założonymi rękami i głowami spuszczonymi na piersi, Attilio, siedzący na rufie i nieruchomo trzymający podniesioną głowę z szeroko otwartymi oczyma jak uosobienie czujności. Pustać wodna zdawała się rozciągać od brzegów Italii do samych krańców wszechświata, nie dźwigając nic na sobie prócz czarnej plamki galery, tak nieruchomej jak wierzchołek skały. „Nie możemy tu tkwić do świtu" — myślał Cosmo.
Tą samą myślą miał zaprzątniętą głowę Attilio. W wyścigu z galerą jego łódź zwyciężyła, ale mogło być odwrotnie. Gdyby Cosmo nie zaofiarował się do trzeciego wiosła, to bardzo prawdopodobne, że zrównaliby się, a to naturalnie znaczyło to samo co złapanie. Rzeczy tak się miały, że Attilio uniknął o mały włos wykrycia dzięki okrążeniu z bliska falochronu, zamiast trzymania się kursu na pełne morze. Dokonanie tego było ryzykowne, skoro naraził powodzenie swej ucieczki; chcąc odzyskać Cosma, nic mu nie pozostawało prócz wyboru między karkołomnymi przedsięwzięciami.
Attilio przyszedł na świat w malutkim białym miasteczku na wschodnim brzegu Zatoki Genueńskiej. Pochodził z rodziny drobnych rolników i rybaków. Nazywał się Pieschi, z którego to rodu pochodził znany spiskowiec przeciw władzy Doriów i w okresie republiki. O tym fakcie Attilio usłyszał dopiero ostatnio — od
Cantelucciego — i z pewną satysfakcją. We wczesnej młodości, którą spędził na południowoamerykańskim wybrzeżu, nasłuchał się wywrotowych dysput i oswoił z ideą rewolty jako podkreśleniem praw godności męskiej i duchowym celem życia. Powrócił w rodzinne strony mniej więcej pół roku temu i na widok postarzałych twarzy wśród krewnych w niezmienionym otoczeniu uroił sobie, że to jego własne życie było bardzo długie, choć miał zaledwie koło trzydziestki. Będąc spokrewniony z Canteluccim wkrótce nawiązał kontakty z pośledniejszymi członkami tajnych stowarzyszeń, pozostałych z epoki rewolucyjnej, obudzonych upadkiem Cesarstwa i natchnionych szczytnymi ideałami, nienawiścią do austriackich najeźdźców, przywracających tyranię dawnych przesądów religijnych i ucisk warstw uprzywilejowanych. Tak jak i ugrzeczniony hotelarz wierzył w absolutną równość wszystkich ludzi. Szanował wszystkie religie, lecz pogardzał księżmi, orędownikami niewoli, i nie widział nic dziwacznego w utworzeniu cesarstwa włoskiego (o którym pierwszy napomknął mu popędliwy stary łatacz obuwia, wuj Cecchiny), skoro mieli na podorędziu wielkiego człowieka — wielkiego cesarza do postawienia na czele. Zadaniem pierwszorzędnej wagi było uchronić go przed zamachami ze strony wszystkich tych królów i książąt, zajętych obecnie w Wiedniu nastawaniem na jego życie, aż do chwili, gdy wybije godzina czynu. Niełatwe to zadanie, bo w świecie, obcym ludowi, roiło się od jego wrogów.
Attilio, siedzący nieruchomo i w milczeniu przy Cosmie, nie wyrzucał sobie, że poszedł wieczorem pożegnać się z Cecchiną. Kobieta sama była zaskoczona jego przybyciem, bo już pożegnali się ,po południu. Ale romans z nią trwał od niecałych dwóch miesięcy i nie
zaspokajał go śpieszny milczący pocałunek, wykradziony za wpółotwartymi drzwiami, między kuchnią Cantelucciego z popijającymi u długiego stołu licznymi klientami a pokręconą staruchą przewracającą coś hałaśliwie w składziku u końca ciemnego korytarza. Cecchina naturalnie wyrzucała mu, że przyszedł, ale nie bardzo. Oboje nie przeczuwali, by zagrażało to jakimkolwiek niebiezpieczeństwem. Potem, wprost z jej ramion, wpadł w tę zasadzkę. Przytomność umysłu i zwinność dały mu przewagę nad szajką głupiego Barbona. Dopiero gdy im się wymknął, w labiryncie małych ogródków na tyłach domów miał czas, leżąc za murkiem, zastanowić się nad tą niespodziewaną biedą. Wiedział, że ścigające go draby należały do policji, ponieważ wzywali głośno żołnierzy na pomoc, przyszedł jednak do wniosku, że zawdzięczał tę niespodziankę jakiemuś zazdrosnemu wielbicielowi Cecchiny. W tych czasach zamętu bardzo łatwo było jakiemuś podłemu łotrowi wydać kogoś policji. Mógł to uczynić nawet któryś z wtajemniczonych przyjaciół Cantelucciego. Miał w podejrzeniu zwłaszcza drobnych urzędniczków stołujących się u Cantelucciego, a już szczególnie cienkiego pisarczyka ze spiczastym jak szczur nosem, który wchodził i wychodził z izby kurierów, jedynie, jak przypuszczał Attilio, w celu robienia słodkich oczu do Cecchiny. Tylko zbieg okoliczności sprawił, że zasadzkę zastawili nań tego właśnie wieczoru, wyznaczonego na jego odjazd. W gruncie rzeczy był w niebezpieczeństwie z powodu papierów, które miał przy sobie, lecz ze strachu, by jego przyjaciele przy baszcie nie pozostawili go własnemu losowi, opuścił kryjówkę za wcześnie. Żołnierze odeszli, jednak sbirri szperali, choć bez przekonania, w ciemnych kątach i dostrzegli go. Powtórnie uratował się szybką ucieczką. Na krótko. Czuł, że jego sytuacja sta-
je się rozpaczliwa. Nie ważył się na porzucenie papierów. Odkrycie Cosma, siedzącego wśród głazów, uznał Attilio za wypadek tak nadzwyczajny, mający sam przez się taką wymowę, że wywołał przewrót w realistycznym jego światopoglądzie niczym cud jakiś. Wzbudził w nim zabobonny lęk, zaufanie i żywą sympatię względem cudownej osoby, którą los postawił na jego drodze. Deptano mu po piętach, nie było czasu na wyjaśnienia. I nie były one potrzebne.
Niezwłocznie, gdy tylko poczuł się bezpieczny w łodzi, Attilio pożałował, że rozstał się z papierami. Dalsze wykonywanie powierzonej misji byłoby bezcelowe, bez tych dokumentów, które mu wręczył Cantelucci, działający z ramienia władz wyższych.
Suszył sobie głowę, co mogło się przytrafić Cosmowi. Czy łapacze zaaresztowali go na podstawie podejrzeń? Mało to było prawdopodobne i w najgorszym razie mogło pociągnąć za sobą tylko krótkotrwałe przytrzymanie. Z pewnością nie poważyliby się go zrewidować. Ale nawet gdyby pakiet znaleźli, Cosmo mógł oznajmić, że to jego prywatna własność i zaprotestować przeciw otwieraniu koperty. Wierzył bez zastrzeżeń w lojalność Cosma, a co więcej w dar młodego Anglika postawienia na swoim. Miał taki sposób bycia i twarz odpowiednią. Twarz i postawę człowieka, przynoszące szczęście z nim sprzymierzonym.
Galera znajdowała się właśnie na przeciwnym końcu swego szlaku, więc przed Attilio leżała droga wolna, mógł się wśliznąć do portu. Spokój na całym obszarze portu pobudzał jego wrodzoną zuchwałość. Począł wiosłować ku wschodniej stronie, gdzie blisko nabrzeża był posterunek żandarmerii. Tam było całkiem spokojnie. Kazał swym ludziom złożyć wiosła w cieniu zakotwiczonych statków i czekał. Na brzegu i na wodach
panował sen, kamienny sen. Attilio skłaniał się ku myśli, że nie mogli znaleźć Cosma. Jeśli tak było, to powinien w tym czasie dochodzić do hotelu Cantelucciego. Zdecydował się tedy przybić do jednego z opuszczonych statków kabotażniczych, ucumowanych do nabrzeża, doczekać na nim rana, a potem sam udać się do hotelu, gdzie mógł pozostawać w ukryciu aż do zorganizowania nowej wyprawy. Powiedział swym żeglarzom, by z wolna wiosłowali do najciemniejszej części nabrzeża. A potem usłyszał donośny okrzyk Cosma. Był nim wytrącony z równowagi niemal tak samo jak i sbirri w łódce. Ten przerywający głęboką ciszę głos zdał się dość mocny, żeby rozbudzić śpiące miasto, strącić w dół zboczy kamienie. I równocześnie przyszło mu na myśl: „Co za szczęście!" Szczęście, cechujące zdumiewające zuchwalstwo Anglika, bo czyż komu innemu strzeliłoby coś podobnego do głowy? Kazał wioślarzom cicho złożyć wiosła i wziąć się za bosaki. Na te przygotowania mieli czas, dzięki nadzwyczaj powolnemu wiosłowaniu starego lodziarza. Szeptem wydał polecenie:
— Mamy wyciągnąć z łodzi obcego signore. Inni w łodzi będą to sbirri. Łupcie ich mocno. — Przed samym zejściem się łodzi rozpoznał Cosma, bo ten stał. Wtedy to wypowiedział słowa, usłyszane przez Cosma: „Człowiek w kapeluszu." Attilio przypisywał to wszystko szczęściu służącemu ludziom, mającym do czynienia z Anglikiem. Nawet samą niepostrzeżoną ucieczkę z portu przypisywał nie dodatkowemu wiosłu w ręku Cosma, lecz właściwościom jego osoby.
Wciąż siedząc jak skamieniały, przerwał milczenie, wymówiwszy wyraźnie, lecz z rezerwą: „Signore." Cosmo był rad, że się dowiedział, jak to się wszystko stało, nim nastąpi moment rozstania. Ale nie przemówiła do niego teoria szczęścia, dopasowana do faktów. Cosmo
powiedział, że gdyby Attilio wcale po niego nie przybył, to już posunąłby się znacznie na drodze swych tajemniczych misji, a tymczasem co zyskał? Oto znalazł się tylko w nowej pułapce. W odpowiedzi usłyszał tylko pomruk:
— Si, ale to nie byłoby to samo. Signore, czyż nie dziwne, że zostaliśmy ku sobie przyciągnięci od pierwszej chwili, gdy stąpiłeś na ziemię genueńską?
— Nie inaczej — rzekł Cosmo z emfazą, która ośmieliła Attilia do dyskusji, choć wypowiadał się z mniejszą już pewnością siebie.
— Niektórzy ludzie dawniej wierzyli, że spotkania i rozstania mają coś wspólnego z gwiazdami, z ich położeniem i że niektórzy, choć może nie wszyscy, mają gwiazdę im przeznaczoną.
— Możliwe — odrzekł Cosmo przyciszonym głosem. — Ale sądzę, iż jest człowiek większy ode mnie lub od pana, który wierzy, że ma swą własną gwiazdę.
— Może Napoleon.
— Tak słyszałem — rzekł Cosmo i myślał: „Oto mamy, gdzie dwóch się zbiera, tam on trzeci, nie można go się pozbyć."
— Ciekawym, gdzie ona — powiedział do siebie Attilio, podnosząc głowę ku niebu. — Albo pańska i moja — dodał cicho. — Muszą być teraz bardzo blisko jedna drugiej.
Cosmo z roztargnieniem gawędził na zabobonny temat ze względu na żywioną skrycie do swego rozmówcy sympatię.
— Tak, wygląda na to, że naszym gwiazdom przeznaczone zostało, aby się zeszły.
— Nie, ja mam na myśli wszystkie trzy.
— Czyżby? W takim razie musisz pan wiedzieć więcej ode mnie. Choć, prawdę powiedziawszy, nie jest on
zbyt daleko od tego miejsca, gdzie siedzimy. Ale czy nie sądzisz, mój przyjacielu, iż bywają mężczyźni i kobiety, których ich gwiazdy skazują na taką samotność, że nikt się do nich zbliżyć nie może?
— Czy to oznacza: ponieważ są wielcy?
— Ponieważ są nieporównani — rzekł Cosmo po krótkiej chwili, podczas której Attilio zdawał się namyślać.
— Podoba mi się to, coś pan rzekł — w końcu ozwał się Attilio. — Gwiazdy mogą być samotne. Popatrz, jakie są spokojne. Ale ludzie są bardziej na podobieństwo okrętów, które nagle natrafiają jeden na drugi bez uprzedzenia. A jednak okręty także wiodą gwiazdy. Nie mogę się nadziwić naszemu spotkaniu dzisiejszej nocy.
— Gdybyś pan nie zmitrężył przy pożegnaniu, nie spotkalibyśmy się — rzekł Cosmo, patrząc na dwóch ludzi, drzemiących na ławkach, tych samych, co szeptali przy baszcie. Zupełnie inaczej ich sobie wyobrażał.
Attilio dłuższy czas bacznie przyglądał się Anglikowi. Miał wrażenie, że widzi uśmiech na jego ustach. Zdziwienie, że on wszystko wie, odjęło mu ochotę do odpowiedzi. Wolał nie pytać, choć nie potrafił się domyślić, gdyż bywają pewnego rodzaju rzeczy oczywiste, nieuchwytne dla wszelkich dociekań.
— Pan może i ma słuszność — rzekł. — To po raz pierwszy w życiu tak trudno było mi się pożegnać. Zaczynam podejrzewać — szeptał dalej — że są ludzie, których lepiej byłoby nie znać. Są kobiety...
— Tak — ozwał się Cosmo bardzo cicho, jakby nieświadom tego, co mówi. — Widziałem was twarz przy twarzy.
Attilio nieznacznie odsunął się od Cosma, a potem ku niemu pochylił.
— Pan widziałeś... — powiedział powoli i urwał. Myślał o czymś, co stało się zaledwie dwie godziny temu. —
Niech tam — rzekł z zimną krwią — pan wiesz wszystko, widzisz wszystko, co się dzieje. Czy pan wiesz, co nam się obu przytrafi?
— To bardzo prawdopodobne, że rozstawszy się, nigdy się więcej nie zobaczymy — odpowiedział Cosmo, opierając łokcie na kolanach i głowę ujmując w dłonie. Nie wyglądał na człowieka gotującego się do zejścia na brzeg.
Nic fizycznie nie stało na przeszkodzie, aby wylądował. O niecałe sześćdziesiąt jardów była podstawa baszty z wąskim paskiem gruntu, do którego można było dotrzeć w łodzi, a to wszystko tonęło we własnym cieniu, pod wysokim zrębem falochronu i masywem baszty, czyniącymi zwierciadło wody ciemnym w tym zakątku pobrzeża. A ponadto wody, na której łódź pływała, były tak płytkie, że Cosmo w bród mógłby się przedostać na brzeg z łodzi, zamoczywszy się niewiele wyżej kolan, gdyby Attilio odmówił wysunięcia się z cienia skał. Zresztą Attilio nie oponowałby prawdopodobnie. Nie na tym polegała trudność.
Attilio musiał głowić się nad tym samym, bo zapytał Cosma, czy sbirri wiedzieli, gdzie mieszka. Cosmo po dłuższym namyśle zaprzeczył: był pewien, że nie wiedzą. Sbirri nie zadawali mu pytań. Nie zdradzali, rzekł, jakiegokolwiek szczególnego zainteresowania, kim był.
— Ale czemu pytacie?
— Nie wie pan? — rzekł Attilio z na poły udanym zdziwieniem. — Z pół tuzina ich mogłoby czaić się w sąsiedztwie na wypadek, gdybyś pan wrócił, a nie masz innego miejsca, gdzie mógłbyś się udać.
— Nie, nie mam — odparł Cosmo takim tonem, jakby tego żałował. Myślał jednak, że niektórzy z nich mogli się znajdować między portem i miastem; dodał, że on znał jedną tylko drogę, i to nie bardzo dobrze.
Fakt faktem, że niebezpieczeństwo było zupełnie urojone, gdyż pozostający na żołdzie policji za roboty tego rodzaju Barbone nie był dość pomysłowy, żeby robić cokolwiek bez rozkazu, a po odesłaniu swego więźnia żandarmom, resztę im pozostawił do załatwienia i poszedł spać do domu, jego zaś młody akolita zajął się własnymi sprawami. Dwaj inni sbirri potrzebowali lekarskiej pomocy, a zwłaszcza jeden, fatalnym ciosem w skroń niemal pozbawiony życia. Wszystko, co drugi sbirro mógł powiedzieć słabym głosem, sprowadzało się do mętnej relacji, iż było ich czterech w łodzi, ulegli napaści przez nieznaną morderczą bandę i, według niego, dwaj inni, więzień i lodziarz, zostali zabici i prawdopodobnie spoczywają na dnie przystani. Nic więcej brygadier żandarmerii nie zdołał z niego wydobyć, nie mając zaś najlżejszego pojęcia o całej sprawie, postanowił złożyć raport swym władzom przełożonym z rana. Tyle tylko zrobił, że obszedł miejsca, gdzie łodzie trzymano na łańcuchach; dozór nad nimi należał do niego. Policzył je. Ani jednej nie brakowało. Nie groziła mu odpowiedzialność.
Przeto nic nie przeszkadzało Cosmowi w pójściu do hotelu Cantelucciego prócz jego własnej odrazy. Byłaby w tym dziwna uległość, brak zdecydowania, coś poniżającego nieomal. Wyobraził sobie, jak się przekrada za tym ohydnym odwachem, boi każdego cienia, pełza pod kolumnadą, błąka w tych okropnych rozpadlinach uliczek między pałacami, w ciągłym strachu, że wpadnie w łapy tym podłym łotrom, że zawloką go na jakiś posterunek policji i tam bez kapelusza na głowie będzie się głupio wyłgiwał; a po co to wszystko? Wyłącznie, aby powrócić do tego wstrętnego sypialnego pokoju. Jednakże będzie musiał to znieść.
— Szkoda, że pan nie zna miasta — ozwał się znów
ostrożnie Attilio — bo wskazałbym mu schronienie do rana, skąd mógłby pan zawiadomić swego służącego. Nie trafiłbyś jednak sam. A to szkoda. Zapewniam waszą ekscelencję, że ona jest naprawdę dobrą kobietą. Mieć taką pewną kryjówkę to dobra rzecz. Nigdy się nie wie, co komu się przyda, a to godna zaufania istota. Całym sercem oddana sprawie Włoch, a przy tym i giardiniera. Cóż więcej mógłbym rzec?
Cosmo pomyślał mgliście, że dziewczyna, którą widział w kuchni, nie wyglądała na ogrodniczkę, chociaż, rzecz prosta, jeśli Attilio romansował, to naturalnie z kobietą z takiego środowiska. Przyszło mu jednak na myśl, że może Attilio mówił o innej kobiecie. Nie zareagował żadnym gestem. W szepcie Attilia wyczuwał ton rezygnacji.
— Szczęście, signora, opuści nas wraz z nim, a nasze może odejdzie jego śladem.
Cosmo zaprotestował przeciw tak nierozsądnemu przypuszczeniu — przypuszczeniu oczywiście absurdalnemu, które jednak trafiło go w jedno z owych słabych miejsc zbroi ukutej z zarozumiałych urojeń, jaką człowiek nakłada do walki z istotami swego własnego gatunku. Raptem ogarnęło go przemożne uczucie, że go szczęście opuściło jak człowieka, który przeciął szlak promieniującego fluidu, lub który obudził śpiącą i zgubną moc, mającą go odtąd ścigać do kresu życia. Był on młody, mizantropijny, nieufny i surowy, nie jak stoik, lecz na bardziej ludzką modłę, jak człowiek z natury wybredny. I w pewnej mierze całkiem nie przystosowany do świata.
— Nie chcesz pan nazywać tego swoim szczęściem — ciągnął dalej Attilio. — A więc pozostawmy je bez na-
zwy. To coś tkwi w panu. Nonszalancja w rządzeniu się fantazją, signore, jak podówczas, gdy narzucił mi pan swą obecność nie dalej niż przed dwoma dniami — upierał się przy swoim, jakby nonszalancja i fantazja były narzędziami zapewniającymi powodzenie. Głosem, zniewolonym do najcichszego z szeptów, dodał: — Geniusz pana czyni go wiernym własnej woli.
Żadna istota ludzka nie pozostałaby nieczuła na takie słowa, wypowiedziane niespodziewanie w zaufaniu i na serio. Niemniej wtrąciły one Cosma w głębokie przygnębienie. Druzgocząco podziałała na niego ich rażąca nietrafność. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zapytywał siebie w duchu, czy ma własną wolę, i wydawało mu się, że zatracił pojęcie istotnej odwagi. Właśnie kiedy się tak wsłuchiwał w tajemniczo stłumiony szept Attilia, przeszyła go myśl, że jego charakter predestynuje go na ofiarę wyrzutów sumienia.
— Nie możecie żadną miarą wiedzieć cokolwiek bądź o mnie, Attilio — rzekł — a cokolwiek byście wyimaginowali sobie, będziecie musieli wkrótce odstawić mnie na brzeg. Nie mogę tu pozostawać do rana ani wy także — dodał. — Co zamyślacie? Co możecie zrobić?
— Czyż możliwe, aby to choć trochę interesowało signora? Tamtego wieczoru nie mogłem pana skłonić do pozostawienia mnie samego, a teraz niecierpliwisz się pan i chcesz pozostawić mnie własnemu losowi. Co mogę zrobić? Zawsze mogę pójść na karkołomne ryzyko... — urwał i zacisnąwszy zęby dodał: — a gdy pomyślę, jak mało mi trzeba, żeby je uczynić niemal bezpiecznym... — Z pobożnym okrzykiem: "Ah, Dio!", potrząsnął zaciśniętą pięścią, grożąc widać całemu światu, lecz uczynił to bardzo dyskretnie, nie wykraczając poza skalę cichego, a intensywnego szeptu.
— A co potrzeba? — spytał Cosmo, podnosząc głowę.
— Dwóch par mocnych ramion, niczego nadto. Z czterema wiosłami, tą łodzią i odrobiną orientacji stawiłbym w ucieczce czoło tej tam. — Gwałtownym zwrotem głowy wskazał galerę, która na tym morzu bez przypływów nie zmieniła pozycji ani na jard. — Tak — podjął — miałbym nawet szansę przy nagłym wypadzie ujść niedostrzeżenie.
I wyjaśniał Cosmowi w dalszym ciągu, że za godzinę, dwie, nieco bliżej brzasku, kiedy ludzie bywają ociężali i senni, wraz ze stępieniem się czujności marynarzy statku celnego, zwiększają się jego szanse. Gdyby został dostrzeżony, miałby jeszcze nadzieję prześcignąć ich, choć wolałby inną ewentualność, gdyż na widok łodzi zmierzającej na pełne morze, domyślą się, że jakiś okręt czeka na nią; opowiedzą to na brzegu i owa rządowa szebeka, zakotwiczona w porcie, prędko ruszy w pościg. A jest szybka i w dwadzieścia cztery godziny zdoła doścignąć każdą jednostkę pływającą, którą dojrzy między tym oto miejscem a tym, dokąd on zmierza.
— A dokąd to? — spytał Cosmo, biorąc głowę w dłonie.
— W kierunku Livorno — odrzekł Attilio i ugryzł się w język. — Ale chyba nie powiem tego panu, gdyż na wypadek badania go przez wszystkich tych urzędników, a może Austriaków, chciałbyś mówić prawdę, jak godzi się dżentelmenowi, nobilissimo signore, chyba, że potrafiłbyś zapomnieć, co już powiedziałem, lub wypadkiem wolałbyś udać się z nami.
— Udać się z wami — powtórzył Cosmo, a uderzony osobliwym tonem siadł wyprostowany na ławce, oko w oko z Attilio. — Coś mi się widzi, że jesteście zdolni mnie porwać.
— Dio ne voglio — padło w odpowiedzi. — Boże uchowaj! Raban, jaki pan wszcząłbyś, przyprawiłby nas
o kłopoty bez końca. Gdyby nie to, może byłoby tak lepiej dla mnie — dodał z namysłem. — Toteż przyszedłem do przekonania, że tylko na dobre wyszłoby, gdybyśmy się połączyli. Przecie, signore, omal nie wyruszyłeś z nami bez pytania o cokolwiek, bo wzięliśmy kurs na pełne morze i nie mogłeś przewidywać, że ja tu zboczę. Wyznaj, signore, że wtedy nie myślałeś o powrocie. Wystarczyłoby mi tylko trzymać ster równo następnych pięć minut, a miałbym pana w swej mocy.
— Mój przyjacielu, byliście w strachu przed galerą komory celnej — rzekł Cosmo, jakby się wdawał w spór.
— Za pozwoleniem, signore — odparł Attilio z całą powagą. — Obudźcie się tam — zwrócił się do swych dwóch wioślarzy półgłosem. — Weź wiosła, Pietro,
i skieruj łódź do stóp baszty.
— Mamy tu także starego lodziarza — ozwał się Cosmo.
— Stój — rzekł Attilio. — Jego nie wysadzę na ląd. Mogą przyjść do niego, tam gdzie mieszka, z rana, a wtedy powie, co wie... chyba, że nie żyje. Zobaczcie, co tam z nim na dziobie.
Z dziobu dochodziła bardzo cicha rozmowa, Attilio zaś szepnął:
— Pietro nie gadałby z umarłym.
— On jest u kresu sił — rzekł Cosmo.
Attilio, pytając o „tę zawadę", jak zwał starca, dowiedział się, że jest dość silny, aby przejść z pomocą innych przez ławki. Podtrzymywany za łokcie znalazł się wkrótce na rufie przy Cosmie, i usadowili go między sobą. Duże swe ręce opuścił na kolana. Od czasu do czasu dygotał bezwolnie.
— Ten łotr Barbone nie zna litości — zauważył Cosmo.
— Suponuję, że był pierwszym z brzegu, którego mogli wziąć. Co za tyrania! Bezradni, są na łasce i niełasce tych łajdaków. Nie pofatygował się o trzy domy dalej.
Obaj popatrzyli na starca z myślą, jakim mógł być, sądząc z budowy ciała, póki go wiek nie pokonał.
— Kiedyś kawał mężczyzny — rzekł Attilio po cichu. — Czy możesz mnie słyszeć, vecchio?
— Si, i widzieć cię także, ale nie znam twego głosu — zabrzmiało w odpowiedzi mocniej, niźli się spodziewali, ale bez wszelkiego zainteresowania.
— Na pewno wtrącą go do więzienia. — A gdy Cosmo zareagował okrzykiem oburzenia, Attilio wytłumaczył, że stary jest jedynym, którego zdołają ująć, i będzie musiał zapłacić za wszystkich.
Cosmo wyraził przekonanie, że nie pożyje tam długo.
— Lepiej dla niego, jeżeli umrze pod gołym niebem niźli w więzieniu — mruknął Attilio posępnie. — Słuchaj, stary człowieku, czy potrafiłbyś łódź trzymać wprost na gwiazdę, gdy ci ją wskażę?
— Gospodarzyłem w łodzi, nim nauczyłem się mówić jak należy — odpowiedział lodziarz, podniósł ramię i opuścił je na rumpel, jakby chcąc dowieść, że na to przynajmniej starczy mu sił.
— Mam załogę mej łodzi, signore. Niech ten stary genueńczyk dokona czegoś dla całych Włoch, choć wydając ostatnie tchnienie. A teraz jeśli signore zechciałbyś tylko wziąć się do tego dziobowego wiosła, którym tak dobrze władałeś niedawno, będę wiosłował nadając tempo i sprawimy, że łódź pomknie lotem strzały.
Cosmo wyczuwał tłumioną żarliwość tego wezwania,
nie zwracając uwagi na słowa. Nie wymagały odpowiedzi. Atttilio nalegał na niego, jakby natrafił na opór do zwalczenia. Niezawodnie Cosmo nie był stronni, kiem tyranii albo austriackich ciemiężców i nie odmówi przysłużenia się człowiekowi, którego jakaś ukryta potęga postawiła na jego drodze. On, Attilio, nie szukał go. Rad byłby nigdy nie widzieć go na oczy. Z pewnością Cosma nic nie odwołuje na brzeg jeszcze tej nocy, skoro w Genui nie był dłużej niż trzy dni. Nie miał czasu na widzenie się z kimkolwiek. Słowa z jego ust płynęły do ucha Cosma, gdy tymczasem białowłosy łodziarz siedział w milczeniu nad potokiem szeptanej mowy, zdając się słuchać niczym czcigodny sędzia. Cóż mogło przeszkadzać Cosmie w użyczeniu im swego szczęścia i siły ramienia? Z pewnością nie miłość, skoro podróżował sam.
— Dość — ozwał się Cosmo, jakby to słowo zostało na nim wymuszone bólem, lecz Attilio czuł, że wygrał sprawę; niemniej przepraszał za niewłaściwość sporu i upewniał milorda Inglese, że nic nie będzie łatwiejszego, jak odstawić go na brzeg w ciągu jutrzejszego dnia.
— Widzi pan, jest tam moje rodzinne miasteczko, nie tak daleko od Genui, na Riviera di Ponenta, i wasza ekscelencja będzie tam między przyjaciółmi, gotowymi spełnić każdy rozkaz, jaki mu się wydać spodoba, lub podawać sobie ekscelencję z rąk do rąk tak prędko, jak tylko muły potrafią się piąć, a konie kłusować. I z każdego kąta Włoch będzie tak samo. Wprowadzą ekscelencję do Genui w przebraniu lub bez i do samego domu Cantelucciego tak, że pan będzie mógł się tam zjawić, a żywa dusza nie będzie wiedziała, którędy wszedł lub jak powrócił.
Cosmo doznał nagłej ulgi i nadziwić się nie mógł, że
Sprawiło mu ją postanowienie potajemnego odjazdu tylko w ubraniu, jakie miał na sobie, bez grosza przy duszy, bez jakiejkolwiek wartościowej rzeczy, nawet zegarka, i bez kapelusza na głowie — postanowienie, powzięte dlatego, że prosił go o to człowiek, który miał do spełnienia sekretne zadanie. Bóg raczy wiedzieć, gdzie i po co, a uznał za stosowne oświadczyć mu zaledwie tyle, że ma krewnych gdziekolwiek bądź na ziemi włoskiej i romans z ortolaną. Zniecierpliwiony rażącą absurdalnością przedsięwzięcia chciał natychmiast przystąpić do czynu; Attilio zaś na wyrażone przez niego życzenie startowania, ze słowami: „Signore tu rozkazuje" — oznajmił równocześnie swym podkomendnym, że czas ruszać w drogę.
W małe pół godziny załoga, kuląc się na dnie i posuwając na pych wiosłami po przybrzeżnej płyciźnie, wystrzegając się pilnie zderzeń i potrąceń, jakby łódź, wiosła i wszystko wewnątrz było ze szkła, przeprowadziła ją dość daleko od baszty, żeby patrzyła dziobem na pełne morze. Po kilku pierwszych ruchach wioseł Cosmo doznał żalu za usuwającym się wstecz brzegiem. Ale było za późno. Zanurtowało w nim głębokie poczucie, że nie był — może nikt z ludzi nie był — panem swej woli. Czuł rodzaj lęku, chwiejności w całym ciele przy każdym odchyleniu wstecz dla zarzucenia wiosła. Potem spojrzeniem zawadził o galerę i już nie odrywał od niej wzroku. Wpatrywali się w nią, rzecz prosta, wszyscy z łodzi prócz sędziwego sternika; siwowłosy, wyprostowany nad wszelkie spodziewanie, choć ledwie dusza w nim się kołatała, i będąc igraszką cudzej woli, czynił zadziwiające wrażenie dowódcy.
W niecałe dziesięć minut zatarła się sylwetka galery i nawet długie cienie falochronów zniżyły do poziomu morza. Była chwila, kiedy jeden z wioślarzy zau-
ważył spokojnie: „Ściga nas", lecz nie wywołało to komentarzy i okazało się omyłką. Attilio, z godzinę jeszcze u wiosła, śledził słabo fosforyzującą smugę, przemijający blask pod czarną gładzią morza, zwodniczy jak ogon komety wśród niejasnych odbić gwiazd. Prostolinijność tej smugi służyła mu za jedyny sprawdzian, że milczący sternik z ręką na rumplu wciąż jeszcze żyje. Potem zaczął się rozglądać wkoło i niebawem, układając wzdłuż burty swe wiosło, zastąpił starca przy sterze. Musiał zdjąć jego rękę z rumpla. Starzec nie tchnął ani słowa.
Łódź teraz płynęła powoli. Należało odkryć oczekującą felukę, bez świateł i z żaglami opuszczonymi. Kilkakrotnie Attilio wstawał i wypatrywał nadaremnie. Zaczął czuć się nieswojo. Przemówił do Cosma:
— Mam nadzieję, że jej nie minęliśmy. Gdyby raz dostała się między nas i ląd, nie udałoby się nam jej dostrzec do świtu. Lepiej zaniechać wiosłowania.
Sam stał w dalszym ciągu. Oczyma wodził tam i z powrotem i nagle parsknął krótkim śmiechem:
— Oto ona.
Wciąż stojąc, sterował, gdy inni wolno wiosłowali. Starzec bez słowa przedostał się z miejsca swego na rufową ławkę. Attilio rzekł spokojnie: „Wciągnijcie wiosła", i nagle Cosmo poczuł, że łódź uderzyła o niską burtę feluki, ku której nie odwrócił się ani razu. Nie padł z niej okrzyk obwołujący ani nawet pomruk. Nie paliły się na niej światła. Ozwał się głos Attilia: „Signore pierwszy", i Cosmo, podniósłszy oczy, zobaczył trzy nieruchome głowy nad falszburtą. Nie ozwano się do niego ani słowem. Ci milczący i widmowi ludzie nie patrzyli nawet na niego. Pierwsze słowa, jakie mu w ucho wpadły, były ostrzeżeniem Attilia: „Uważnie", w związku z wniesieniem starca na pokład. Stojąc z bo-
ku, Cosmo widział grupę przenoszącą go na przeciwną burtę. Podczas podnoszenia żagli siedział na pokrywie luku i nieledwie poddawał się wrażeniu, że jest niewidzialny, gdy raptem zobaczył obok siebie Attilia.
— Tak oto skorzystamy z pierwszego tchnienia o brzasku i jeśli w ślad za nim zadmie bryza, znikniemy z horyzontu temu miastu, splugawionemu przez Austriaków i mającemu być wydanym na łup szlachcie i księżom — urwał. — Przynajmniej tak twierdzi Cantelucci. Są koje do spania we wnętrzu, signore, jeśli potrzeba mu odpoczynku.
— Nie jestem śpiący — odparł Cosmo. Choć nie czuł się niewidzialny, pozostało mu uczucie odcieleśnienia. Nie był ani śpiący, ani zmęczony, ani też głodny, nawet nieciekaw, jakby całkiem wolny od słabości ciała, i nie obojętny, lecz wolny od obaw, rachub jakiegokolwiek rodzaju, zakłócających równowagę ducha, jakby wszystko mu było z góry wiadome. Zdawał się sobie lekki jak piórko. Przeżywał reakcję po zrywie wszystkich uczuć i nieustannej walce wewnętrznej, i tego rodzaju duchowej agonii, jaka nim zawładnęła przy zejściu wielkimi schodami palazzo pod okiem hrabiego de Montevesso. Był jak człowiek, który w ataku febry obserwuje własne delirium i nie czuje się za nic odpowiedzialny, jak ktoś obłożnie chory. Attilio podjął:
— Z Cantelucciego doświadczony konspirator. Mniema on, że potęga ludu jest tak wielka jak trzęsienie ziemi. Może to być, ale gdzie człowiek, który potrafiłby nią pokierować?
Cosmo puścił to mimo uszu niczym problem, który mógł poczekać na rozwiązanie, lub też jak puste nagromadzenie słów. Nocne powietrze ani drgnęło i Attilio rozpoczął z innej beczki:
— Zarzucili wędki zaraz, gdy sztyl się ustalił. Bę-
dziemy mieli ryby na śniadanie rano. Signore będzie tymczasem jak jeden z nas, zachowując obyczaje gminu.
— Powiedzcie mi, Attilio — zapytał Cosmo nie zaczepnie, ale spokojnie, poufnie bodaj, i po raz pierwszy kładąc rękę na ramieniu tego niewiele starszego od siebie człowieka. — Powiedzcie mi, co ja tu robię?
Attilio, bywalec morskich wód wzdłuż wybrzeży południowej półkuli i uczeń pustelnika z równin leżących pod konstelacjami południowego nieba, uśmiechnął się przyjaźnie w ciemnościach, zalśniwszy bielą zębów w powleczonej cieniem twarzy. Ale jedyną odpowiedzią, jakiej udzielił, było:
— Któż teraz ośmieli się twierdzić, że nie nasze gwiazdy nas ściągnęły razem. Pójdź i siądź na rufie, signore. Znajdę brezent do przykrycia buchty liny i zrobi się siedzenie. Jestem teraz padrone tej feluki, ale, prócz spraw tyczących wykonania zleconej mi roboty, jesteś, signore, tu panem.
Słowa te zostały wypowiedziane w sposób szczególnie uprzejmy, jak zwrot grzecznościowy. Attilio przystanął jednak w przejściu na rufę, aby wskazać palcem na pokład.
— Zarzuciliśmy na niego skrawek żaglowego płótna. Tak, to jest ten stary człowiek, którego ostatnią w życiu pracą było sterowanie łodzią, i osobliwe, gdy się pomyśli, iż może dokonał jej dla Włoch.
— Gdzie teraz jest jego gwiazda? — rzekł Cosmo, popatrzywszy na rozciągniętą postać i podnosząc oczy.
— Signore, może zgasła — odpowiedział Attilio z świadomym naciskiem. — Lecz komu będzie jej brak na niebie?