Hans Hellmut Kirst Noc generalow


Noc generałów

H. H. Kirst

Warszawa 1942

PROLOG I.

Trup leżał na środku pokoju między stołem a łóżkiem. Widziany od strony drzwi wyglądał jak pełny worek. Był skurczony, a twarz miał wciśniętą w dywan.

— Dobry dywan — rzekł mężczyzna, stojący z szeroko rozstawionymi nogami. — Szkoda go, całkiem zaświniony.

Człowiek ten wyglądał jak zdrowy, zadowolony chłopak. Miał pełne, rumiane policzki, a jego przyjazne spojrzenie zdawało się szukać towarzy­szy do wesołych zabaw.

— Śmierć nastąpiła zaledwie przed dwiema godzinami — odezwał się drugi mężczyzna, oparty o futrynę drzwi. — Zawiadomiliśmy pana natychmiast, zgodnie z pańskimi instrukcjami.

Człowiek o twarzy wesołego chłopca nazywał się Engel. Skinął głową, po czym ukląkł i ująwszy martwą kobietę za włosy, uniósł jej głowę i spojrzał na twarz. Ujrzał woskowo blade, zastygłe rysy, szeroko otwarte usta i oczy pełne przerażenia. Nie zdołało to jednak zatrzeć dzikiej piękności tej kobiety.

— Musiała być fajna w łóżku! — stwierdził Engel.

Drugi mężczyzna, wciąż jeszcze oparty o futrynę drzwi nieruchomo, jak figura z drzewa, zdawał się nie słyszeć tej uwagi. Oczy jego były jak wystygłe wulkany — szare, nieprzeniknione, niepokojące, twarde jak lawa. Był wyschnięty, pokręcony jak korzeń, podobny do starego karła.

— Lisowski — ciągnął dalej Engel — ta niewiasta nawet jako trup nieźle się prezentuje, mam rację?

— Oczywiście, że ma pan rację — odparł Roman Lisowski, komisarz policji warszawskiej.

— Pańska zgodliwość jest irytująca — rzekł Engel i podniósł się. stękając. Zjadł obfity posiłek, najlepsze resztki z generalskiego stołu. Do tego pił wódkę i cieszył się na przyjemnie wyczerpującą noc z agentką kontrwywiadu, którą wezwał do złożenia raportu. Ale jego deserem stał się ten trup. — Podoba się panu, co?

Komisarz policji, Roman Lisowski, potrząsnął wyrozumiale swą żółwią głową. — Dotychczas nigdy nie nęciły mnie trupy, panie Engel.

Engel roześmiał się głośno i zastukał w to miejsce na lśniącym płaszczu skórzanym, gdzie powinno znajdować się serce. — A więc, mój drogi, po co pan mnie tu wezwał? Chyba nie po to, by pokazać mi pięknego trupa?

— Ta zmarła nazywa się Maria Kupiecka.

— No to co? Jest tylko jeszcze jednym trupem. Już choćby w tym mieście jest tyle trupów, ile piasku na plaży. Nasz świat jest ich pełen. No cóż, niektóre odłamy ludzkości nie dojrzały jeszcze na tyle, by dać się wyzwolić. Dlaczego więc zakłóca pan mój dobrze zasłużony, wypoczynek nocny?

— Ta Maria Kupiecka, zwana także „hrabiną" Kupiecką, należała do osób, którym na życzenie mamy okazywać opiekę i pomoc. Figuruje na liście pańskiej placówki. Pracowała więc dla niemieckiego kontrwywiadu.

— Aha, teraz wiem, co w trawie piszczy! — Engel promieniał uszczęś­liwiony jak chłopak, któremu podarowano piłkę nożną. — Stąd pochodzi pańska osobista satysfakcja, którą wyczułem od pierwszej chwili. Wiem co pan myśli. Znowu o jedną zdrajczynię mniej! Wprawdzie każdy morderca jest panu miły, ale patriotyczny morderca cieszy pana szczegól­nie.

— Niech się pan dobrze przyjrzy zmarłej — odparł Lisowski nie poruszony. — Ta rzeź nie ma nic wspólnego z patriotyzmem.

— Dlaczego nie? Czy pan wie, do czego są zdolni zapalczywi i na wszystko gotowi obrońcy ojczyzny?

— W tym wypadku nie chodzi nawet o zwyczajne morderstwo. Tu nie tylko pozbawiono kogoś życia, ale zmasakrowano brutalnie nawet trupa.

Engel powoli odwrócił wzrok od Lisowskiego i przeniósł go na to, co leżało przed nim na podłodze i co kiedyś było człowiekiem.

— Lisowski — rzekł cicho, jak gdyby obawiał się, że ktoś usłyszy — niech pan zrozumie: jeśli pan chce tu coś wykombinować, to może się zdarzyć, że pan będzie następnym trupem.

Roman Lisowski uniósł obie ręce gestem poddania się. Ale był to gest słaby, nieprzekonujący. Przy tym spojrzenie jego było zasmucone.

— Chyba się nie rozumiemy. Mówię tylko o morderstwie bestialskim, na razie wobec pana nie wyciągnąłem jeszcze żadnych wniosków.

Engel milczał chwilę, zbity z tropu. Uśmiechnął się niepewnie, usiłując nadrabiać tonem.

— Prowadź pan dalej śledztwo. Będę pana doglądał. Poza tym zawiadomię

mego zwierzchnika, majora Graua. Mogę się jedynie spodziewać, że do jego przybycia wyniki pańskich poszukiwań nie będą zbyt niedo­rzeczne. Dotychczas nieźle się nam razem pracowało. Niech mnie pan nie zmusza — o ile to możliwe — do szukania następny dla pana.

— Chętnie zrobię, co będzie w mojej mocy — odparł Lisowski tonem urzędnika w biurze maklera giełdowego. — Ale przy obecnym stanie rzeczy nie mogę obiecać, że wyniki mego śledztwa sprawią panu nie zmąconą radość. Może będzie lepiej, lepiej dla pana, jeśli pan zajmie się tą sprawą?

— Dlaczego ta kobieta musiała umrzeć? — spytał Engel rozdraż­nionym tonem chłopca, któremu pękł balon. — Tak, jak ją widzę, z niewiastą tą można by było spędzić niejedną przyjemną chwilę. Ale to już tak zawsze: z takimi babami ma się w końcu tylko kłopoty.

Powietrze w pokoju było duszne i ciężkie. Pachniało zwietrzałymi perfumami, słodkawą zgnilizną, jaką wytwarza krew na odzieży i cierpko aromatyczną wonią cygara brazylijskiego. Engel siedział na krześle paląc. Czekał na majora Graua.

Major Grau, kierownik kontrwywiadu w okręgu Warszawy, zjawił się w niespełna godzinę później. Jego płaszcz narzucony niedbale na ramiona szeleścił dyskretnie.

— Tylko nie przepraszajcie mnie, a przynajmniej nie z góry. Jestem do dyspozycji nocą i dniem, gdy zachodzi potrzeba. Czy dzieje się tak i w tym wypadku?

Zanim Engel zdołał odpowiedzieć, miał okazję do stwierdzenia, jak dalece major Grau zachowywał formy. Podał polskiemu komisarzowi policji rękę, ściągnąwszy z niej uprzednio rękawiczkę ze świńskiej skóry i wymawiając jednocześnie parę przyjaźnie brzmiących słów powitania. Lisowski skłonił się z lekka.

— Najpierw naradzimy się — rzekł major Grau. Na jego twarzy malowała się łagodna, ledwo dostrzegalna ironia. — Proszę odesłać swych ludzi, panie komisarzu. Uważam za celowe, byśmy na razie pozostali sami. Niech mi pan odstąpi fotel, drogi panie Engel, wydaje się taki wygodny. Zresztą wszystko w tym pokoju ma wygląd zadbany. Znam go już zresztą, to nie pierwsza wizyta, którą tu składam. Ale przypuszczalnie, podług stanu rzeczy, ostatnia.

Major Grau gawędził, jak gdyby został tu zaproszony na herbatkę. Wyjął papierosa ze złotej papierośnicy, poczęstowawszy uprzednio Roma­na Lisowskiego, który wsunął papierosa do bocznej kieszeni.

Zgodnie z poleceniem współpracownicy komisarza opuścili pokój. Major Grau rzekł tonem biznesmena, czekającego na ofertę: słucham.

Roman Lisowski raportował z należytą rzeczowością: o godzinie 23.50 krzyki, na które początkowo nikt w domu nie reagował. Wkrótce potem telefon do policji. Inspekcja urzędnika komisariatu. Około północy przybycie komisji w celu stwierdzenia zabójstwa. Po utożsamieniu trupa powiadomienie władz niemieckich. Przybycie podoficera Engla. Omówie­nie poszukiwań. Powiadomienie pana majora Graua.

— Co za ohydny smród w tym domu!

— To zapach wojny, panie majorze. — Roman Lisowski mówił to wyjaśniająco, jak robotnik kanalizacji, mówiący o swych specyficznych doświadczeniach. — Kiepskie jedzenie, mało mydła, okna szczelnie zamknięte z powodu zaciemnienia, odzież przepocona od miesięcy, do tego krew. To tworzy zapach charakterystyczny dla naszych czasów, przynajmniej w tym domu.

Major Grau uśmiechnął się z lekka, jak gdyby potwierdzająco i machnął rękawiczkami ze świńskiej skóry.

— W tej chwili interesują mnie wyłącznie fakty. Pan opisał mi stan rzeczy. Teraz chciałbym wiedzieć, jakie są pańskie wnioski?

Major Grau wciąż jeszcze jak gdyby nie zwracał uwagi na trupa leżącego na dywanie. Patrzał na portret wiszący między oknami. Przed­stawiał on polską arystokratkę, jaką może znał niegdyś młody Chopin, tajemniczą, zagadkową, o przezroczystej bladej cerze i jaskrawo czer­wonych, wyzywających ustach, wrażliwą i namiętną jednocześnie.

— Morderstwo z jak najbardziej jednoznacznych motywów — Engel nawet w obecności Graua nie tracił chłopięcej przedsiębiorczości. — Widocznie działał tu zbyt porywczy kochanek. Potraktował ją jak worek z piaskiem. Ale może go sprowokowała?

— Ona była zupełnie nieopanowana — stwierdził Grau. — Znałem tę damę i miałbym ochotę spytać: kto jej nie znał?

— Ja jej nie znałem — rzekł Engel niemal ze smutkiem.

— Powinien pan nieco więcej interesować się naszymi rozmaitymi współpracownikami — zalecił major Grau nadzwyczaj uprzejmym tonem. — Czy panowie kazali przeszukać pokój?

— Nic nie zauważono — odparł Roman Lisowski — nic, co byłoby w jakikolwiek sposób podejrzane. Żadnej podstawy dla tak zwanej zbrodni patriotycznej. Nic, tylko morderstwo, ale najohydniejsze, jakie kiedykol­wiek widziałem. A widziałem wiele.

— To pięknie — rzekł major Grau tonem ogrodnika patrzącego na swoje w pełni rozkwitłe drzewa owocowe. — Maria Kupiecka była dla nas cenną współpracowniczką. Ale przyczyny jej śmierci należy chyba szukać w jej prowadzeniu się.

— Jeśli pan tak sądzi, panie majorze, to chyba tak jest.

— Czy ma pan jakieś wątpliwości? — spytał Grau ściszonym głosem,

uśmiechając się przy tym wyczekująco, jak gdyby pragnął sprowokować wątpliwość.

Ze wszystkich Niemców, z którymi Lisowski zmuszony był współ­pracować, ten major kontrwywiadu był najdziwniejszy. Nie odpowiadał żadnemu z panujących szablonów. Nie był gorliwym służbistą ani bezmyś­lnym wykonawcą powierzonych mu zadań.

Roman Lisowski miał wszelkie powody, by uważać się za znawcę ludzi. Ale Grau był dla niego zagadką. I to budziło w nim niepokój.

— Czy wolno powtórzyć pytanie, panie Lisowski? Pragnę wiedzieć, czy pan podaje w wątpliwość moje rozważania.

Skarlała postać Lisowskiego zdawała się kurczyć jeszcze bardziej. Spojrzenie jego było jak ledwo migocący płomyk świecy, mający wkrótce zgasnąć.

— Czy to znaczy — spytał — że pan zamierza przejąć ten wypadek? Chętnie gotów jestem sprawę tę uważać dla mnie za zakończoną.

— On jest niepoprawny! — Engel mrugnął okiem do majora Graua i wyciągnął nowe cygaro z bocznej kieszeni. Cygaro uważał za najdoskonal­szy z widocznych atrybutów męskości. — Mamy tu do czynienia z wyraźnym patriotą, panie majorze, może on sam nawet o tym nie wie, ale tak jest! Jestem prawie pewien, że on chce nas nabić w butelkę, tylko jeszcze nie wiem jak. Ale on tego chce, od razu wyczułem, gdy tylko tu przybyłem, że coś tu cuchnie. Ale co?

— Między innymi pańskie cygaro, Engel! Cuchnie bardziej niż trup! Engel zaśmiał się beztrosko. Uważał tę uwagę swego zwierzchnika za

udany dowcip, tym bardziej że major Grau miał minę wesołą, a nawet jakby wyczekującą. Sytuacja ta zdawała się bawić go z niewiadomych powodów.

— Engel jest nie tylko wypróbowanym współpracownikiem, jest także nadzwyczaj przekonywającym żartownisiem. — Grau uśmiechnął się zachęcająco do Lisowskiego. — Spodziewam się, że pan to docenia.

— Ta sprawa jest więc dla mnie załatwiona — rzekł komisarz skwap­liwie. — Stawiam do pańskiej dyspozycji wszystkie materiały, a także świadka, któregośmy wytropili.

— Wytropił świadka! To coś nowego! — Engel potrząsnął głową. — Nie po raz pierwszy widzimy, że szpicel został zamordowany. Oczywiście, może chodzić również o zwyczajne morderstwo rabunkowe, ale bliższy jest piękny motyw: zemsta z miłości ojczyzny. Przyznaję, że na temat patriotyzmu ludzie mają różne poglądy. No cóż, wówczas wykańcza się tych ludzi i milczy się. Taki jest zwyczaj. Dlaczego nie uznaje pan tych reguł gry, Lisowski?

— Moi ludzie ujęli świadka. Co on może zeznać, tego nie wiem. Wiem tylko, że świadek ten był początkowo gotów złożyć zeznanie. Gdy jednak spostrzegł, że mają się tym zająć niemieckie władze, wzbraniał się zdecydowanie powiedzieć choć słowo. — Lisowski spojrzał pytająco na majora Graua, a w spojrzeniu jego była przestroga. — Czy kazać wprowadzić tego świadka?

— Wprowadzić! — rozkazał major Grau widocznie zaciekawiony. Engel ustawił świadka pod ścianą, uniósł w górę jego ramiona i

obmacywał go jak rzeźnik krowę. — W porządku — rzekł wreszcie. — Możemy wyciągnąć z niego to, co ukrywa.

Polak próbował uśmiechnąć się nieśmiało, do czego zachęcała go zawsze wesoła, chłopięca twarz Engla.

— Niech pan pyta, panie Lisowski — polecił major Grau takim tonem, jak gdyby miał uczestniczyć w partii brydża. — Engel pomoże panu, jeśli zajdzie potrzeba.

Lisowski skinął głową. Spojrzał na ręce majora, złożone spokojnie, niemal nabożnie, jedna na drugiej. Engel ssał swoje cygaro.

— Czy to pan zawiadomił policję? — spytał komisarz.

— Tak — odparł Polak ostrożnie.

— Czy to pan odkrył trupa?

— Tak — przyznał świadek. Oczy jego zdradzały lęk.

— Lakoniczny facet! — zauważył Engel.

— Mamy czas — rzekł major Grau spokojnie — mamy dość czasu. I cierpliwość też mamy, oczywiście zakładając, że się to opłaci. Ale dlaczego właściwie nie miałoby się opłacić?

Przesłuchanie dało początkowo następujący wynik:

Świadkowi — nazywał się Henryk Wiączek — który znajdował się we wspólnym ustępie na drugim piętrze zdawało się, że słyszy krzyk dobiega­jący z trzeciego piętra, jak gdyby z mieszkania zajmowanego przez Marię Kupiecką. To przypuszczenie nasunęło mu się. Kupiecka była przecież tak niezwykłą kobietą. I gdy właśnie znajdował się w ustępie...

— Ten przybytek — dodał Engel wyjaśniająco — znajduje się bezpo­średnio przy schodach i, siedząc tam, można patrzeć przez dziurkę od klucza. Dziurka jest duża. Czy nie tak. Lisowski?

— Zgadza się.

Major Grau wyprostował się pełen zaciekawienia.

— Niech pan spyta wreszcie, co zobaczył przez dziurkę od klucza! Gdy Roman Lisowski zadał to pytanie, świadek Henryk Wiączek

drgnął ledwo dostrzegalnie. Otworzył usta, lecz tylko po to, by je znowu zamknąć. Uniósł głowę i patrzył prosto przed siebie na sufit, na którym widniały szerokie rysy.

Wreszcie, przełykając ślinę, powiedział:

— Nic! Po prostu nic. W każdym razie nic szczególnego. Korytarz jest słabo oświetlony. Naprawdę nic nie widziałem. Czy mogę odejść?

Lisowski na chwilę przymknął oczy. Major Grau zamrugał powiekami. jak gdyby niespodziewanie dostrzegł jakieś niezwykle interesujące malo­widło. Engel jednak zaśmiał się wesoło jak chłopak, który widzi, że inny chłopiec spadł z drzewa, pod którym leży teraz z głupią miną.

— Zdaje się, że będę musiał temu facetowi dać szprycę! Widocznie uważa nas za idiotów. To mi się nie podoba!

— Myślę, że przyda mi się mała przerwa. — Major Grau wstał i wygładził parę zmarszczek na mundurze. — A tymczasem Engel poroz­mawia z naszym świadkiem. I, prawda, Engel, nie będziemy drobiazgowi. Niech pan przedstawi swoje propozycje. Czy może mi pan towarzyszyć, panie Lisowski?

Grau wyszedł z komisarzem na korytarz. Korytarz był długi, wąski i wysoki. Z bladozielonych ścian opadał tynk. W półmroku, jak figury z kamienia, stało kilku polskich policjantów. Nie było ani jednego cywila.

Grau spostrzegł stroskaną minę Lisowskiego, uśmiechnął się przelotnie i rzekł:

— Niech się pan nie obawia. Chyba nie zapomina pan, że między nami a służbą bezpieczeństwa czy gestapo istnieją pewne różnice, do których przywiązujemy wagę. Szpryce Engla nazwałbym raczej przyjemnymi.

Następnie wszedł do wspólnego ustępu i, usiadłszy, spojrzał przez dziurkę od klucza. Mógł widzieć wszystkich znajdujących się w korytarzu. Słyszał także dość wyraźnie dobrodusznie brzmiące strzępy rozmowy, dobiegające z pokoju, który zajmowała niegdyś nie żyjąca już Maria i gdzie Engel uciekał się do swych wypróbowanych sposobów wzmacniania pamięci. Postępował jak na końskim targu — handlował! Proponował żywność za szybkie i dokładne zeznania.

Gdy weszli, Engel stał na środku pokoju. Przed nim, obok zwłok Marii Kupieckiej, stał świadek, widocznie gotów do zeznań.

— Przekonałem trochę naszego wychodkowicza — Engel klasnął w ręce — No więc, ptaszku? Zacznij śpiewać! Co widziałeś?

Świadek Henryk Wiączek miał minę zmieszaną. Komisarz Roman Lisowski stanął pod ścianą, jak gdyby szukając oparcia. Major Grau siedział sztywno wyprostowany.

Henryk Wiączek zaczął:

— Siedziałem więc i słyszałem krzyki. Najpierw pomyślałem: piękna Maria znowu się uchlała. Ma przecież na to. Pije i szaleje! Ale później pomyślałem: ona krzyczy jakby się bała! Ale potem wszystko ucichło.

— Dalej! — nalegał Engel. — Oczywiście spojrzałeś przez dziurkę od klucza.

— Bo usłyszałem kroki! Z trzeciego piętra!

— Co widziałeś, dokładnie?

— Chyba — zawahał się świadek — musiałem się omylić.

— Dlaczego nie? — zawołał Engel dobrodusznie. — Jesteś tylko człowiekiem. Możesz się mylić. Najważniejsze, żebyś nam powiedział, co przez omyłkę zobaczyłeś.

— Nie potrzebujecie się niczego obawiać — spokojnie zachęcał Lisow­ski.

Świadek rzekł szybko:

— Zobaczyłem mężczyznę. Miał na sobie mundur, jaki noszą Niemcy, szary czy zielonkawy, tego w świetle korytarza nie mogłem rozpoznać.

— Co też on nam tu ćwierka! — zawołał Engel. — Opisuje niemiec­kiego żołnierza, może nawet niemieckiego oficera!

— Niech mu pan nie przerywa — rozkazał major Grau — i powstrzyma się od wszelkich sugestywnych stwierdzeń. Niech mu pan da mówić.

— Możliwe, że widziałem oficera! — świadek rozgadał się teraz jak nakręcony. — W każdym razie tak mi się wtedy zdawało. Oczywiście, mogłem się mylić. Bo w ogóle źle się czułem. Dlatego właśnie siedziałem w ustępie. W każdym razie widziałem jeszcze coś czerwonego. Jakby szeroka krecha wzdłuż spodni. Z góry na dół — szeroka i czerwona. I także coś jak złoto przy szyi.

— Do wszystkich diabłów! — wykrzyknął Engel. — Czy to możliwe? On opisuje ni mniej ni więcej tylko niemieckiego generała! Mam ochotę wycofać moje uprzejme propozycje i zamiast tego...

— Niech pan szybko stłumi tę ochotę, Engel! — przerwał major Grau ostrym tonem. — Niech świadek powtórzy swój opis.

— To może być tylko pomyłka! — zauważył Roman Lisowski. — Ta rzekoma czerwień to mogła być przecież krew — ślady krwi.

— Możliwe — rzekł major Grau z namysłem. — Ale nie wykluczone, że jest to dokładny opis niemieckiego generała.

Engel spoglądał wokół bezradnie. Ale nie znalazł nikogo, kto by rozumiał jego poruszenie. — To czysty absurd!

— Jestem tego samego zdania! — zgodził się Lisowski.

Major Grau podniósł się. Na jego wyrazistej twarzy wyścigowca malował się jak gdyby odblask dziwnego zadowolenia.

— Cóż nam to przeszkadza — skonstatował — brać poważnie ze­znania tego świadka? Jestem skłonny uwierzyć w szczerość, przynajmniej subiektywną, tego człowieka. Może się myli, ale dlaczego miałby kłamać? Jego zeznanie jest — co prawda — niezwykłe, ale właśnie dlatego niezwykle interesujące. Wyciągniemy z tego nasze wnioski i będziemy działać z całą dokładnością i surowością, jak tego wymaga nasze poczucie obowiązku. Zgadza się pan ze mną, Engel?

— Zawsze, panie majorze! W końcu, w naszym zawodzie wszystko jest możliwe!

Komisarz Roman Lisowski oświadczył tonem ślubowania:

— Wzbraniam się brać poważnie zeznania tego świadka.

Grau wstał, wziął na stronę Lisowskiego i położył mu rękę na ramieniu, co wyglądało jakby się na nim opierał.

— Myślę, że zrobimy tak: pan, drogi panie Lisowski, utrwali każdy szczegół tego przesłuchania. Niech pan to zrobi bez stosowania jakichkol­wiek względów. Niech pan pamięta, że chodzi tylko o prawdę, chociażby nawet była ona gorzka. Niech pan pamięta również, że jestem zdecydowa­ny na wszystko! Niech pan ma na uwadze wyłącznie sprawiedliwość, bez żadnych względów. Nawet gdyby przy tym miał się wsypać jakiś generał!

ROZDZIAŁ II.

Generał piechoty von Seydlitz-Gabler obudził się z przytłaczającym uczuciem, że dostał się w lawinę waty. W głowie huczało mu, jak gdyby pracowała w niej betoniarka. Nawet otwieranie oczu sprawiało ból.

Otworzył je jednak. Pierwsze co zobaczył, to była butelka. Stała na nocnym stoliku gruba, ważna i... pusta. Niegdyś zawierała czerwony burgund, noszący nazwę "chateau confran". To było wino, które wymazywało pamięć jak ścierka — i czasem było to dobre.

Generał jęknął ciężko i odwrócił na bok otyłą postać. Światło, padające przez wysokie okna pałacu Lichnowskich, raziło jego oczy. Jego mózg drgał w rytm uderzeń serca. I nagle generał w przerażeniu zamknął oczy, gdyż na tle okna, przy którym stało jego biurko, spostrzegł ostro zarysowaną sylwetkę kobiecą. Tam siedziała — jego żona! Generał oddychał z trudem przez szeroko otware usta.

— Wyspałeś się nareszcie? — spytała generałowa, pani Wilhelmina.

— Jestem zupełnie wykończony — odrzekł generał.

— Wypiłeś wczoraj stanowczo za dużo — stwierdziła Wilhelmina von Seydlitz-Gabler z troską i naganą. — Dlaczego tyle pijesz ostatnio?

Generał próbował się unieść — maszyna huczała w jego mózgu. Zachwiał się jak od gwałtownego podmuchu wiatru i, szukając oparcia, potrącił butelkę, która z głuchym łoskotem stoczyła się na podłogę.

— Co za radość — rzekł słabym głosem, a jego wodniste oczy prosiły o zrozumienie. — Co za radość, że znowu jesteś przy mnie.

Wilhelmina von Seydlitz-Gabler miała trochę końską twarz. Nie była piękna, jednak przyciągała uwagę. Patrzyła na męża. Widziała tkwiący w olbrzymim łóżku zwarty tłumok, bufiastą biało-żółtą bieliznę pościelową, piżamę w błękitno-czerwone pasy, a nad tym mięsistą twarz o rysach starego tenora operowego — wyniosłą lecz przywiędłą, zbyt wyraźną z profilu, ale en face jak gdyby ugniecioną z ciasta na babkę.

— Dlaczego ostatnio trzeba ci tyle alkoholu? Generał opadł bezsilnie na poduszki.

— Jestem po prostu przepracowany.

Wilhelmina von Seydlitz-Gabler wyprostowała się. Jej końska twarz zdradzała cierpienie, ale z jakiego powodu, tego nie można było rozpo­znać.

Generał uniósł jak gdyby oskarżająco swe znane z tysiąca publicznych wystąpień oblicze bohaterskiego tenora.

— Czas wyniszcza nas — rzekł z przekonaniem. — Całą zdolność skupienia, jaką jeszcze dysponujemy, należy skierować na jeden cel: przyszłość naszego narodu!

Pani Wilhelmina oddychała ciężko. Z falującą piersią odparła:

— Wierz mi, że zawsze wiedziałam na czym polega moja odpowiedzial­ność za ciebie. Musisz tylko mieć do mnie zaufanie.

— Czy kiedykolwiek uchylałem się od wysłuchania twoich rad? I nawet nieraz mi się to opłaciło!

Ucałowała przelotnie jego wysokie, lśniące czoło, po czym oddaliła się. Generał z ulgą przymknął na chwilę oczy. Gdy je otworzył, ujrzał znowu

— jak po przebudzeniu — żonę siedzącą przy biurku.

Nie był to dla niego widok niezwykły. Zawsze interesowało ją wszystko, co należało do jego świata. Uczestniczyła rzetelnie w każdej fazie jego kariery. I nawet podczas wojny starała się być u jego boku, o ile tylko okoliczności na to pozwalały. Jak się bowiem od razu przy pierwszej wyprawie okazało, generał piechoty von Seydlitz-Gabler był specjalistą od pacyfikacji. Umiał okazywać się ojcowskim i surowym jednocześnie. Robił dobre wrażenie jako zwycięzca. Nie było więc przypadkiem, że jego główna kwatera znajdowała się obecnie w Warszawie. A to umożliwiło przybycie jego żony.

— Jak zamyślasz interpretować sugestie głównej kwatery fϋhrera? — spytała, wskazując na jakieś pismo.

Generał szybko potakująco skinął głową. — Dokładnie uchwyciłaś sens tego pisma, moja droga. Zawiera ono jedynie sugestie.

— A ty możesz je interpretować jak uważasz za stosowne?

— W tutejszych warunkach tylko jeden sposób interpretacji można uważać za celowy! — generał wyprostował się nieco w łóżku, jak gdyby chciał zaznaczyć swe stanowisko i godność.

— Czy w takiej pozycji jak twoja okazywanie stanowczości nie jest zawsze godne polecenia? — spytała łagodnie Wilhelmina.

— Oczywiście — zapewnił generał, zapinając nerwowo bluzę piżamy.

— Ale tu chodzi o decyzję o doniosłym znaczeniu. — W pewnych okolicznościach byłbym może zmuszony część tego miasta puścić z dymem.

— A co ma przeciw temu twoje sumienie?

— Takie decyzje, jak ta, należy rozważyć nadzwyczaj dokładnie. — Generał niespokojnie wytoczył się z łóżka. Piżama wisiała na nim luźno,

tylko wokół niższych tylnych części była nieco opięta. Poszedł do łazienki, zostawiając za sobą drzwi otwarte. — Następstwa mogą w danych okolicznościach być wręcz niszczycielskie.

— A dlaczego, sądzisz, główna kwatera fϋhrera przydzieliła ci akuratnie dywizję generała Tanza?

— Tylko na wszelki wypadek! — odrzekł von Seydlitz-Gabler. — Przydzielenie takiej dywizji nie musi oznaczać jej bezwzględnego wprowa­dzenia do akcji.

Odkręcił kurek tak, by silny strumień wpadał z szumem do umywalni. Sadził, że w ten sposób uniknie dalszych rad małżonki.

Jednak i ten wysiłek był daremny. Wilhelmina przyszła za nim i tu. Oparta o futrynę drzwi, uśmiechała się pobłażliwie.

— Herbercie — zaczęła stroskanym głosem — jestem pewna, że zrozumiesz jak szczególnie korzystne mogłoby być dysponowanie taką dywizją, jak dywizja generała Tanza.

— Do diabła! — odparł generał nieco energiczniej, jednak z szacun­kiem tłumiąc głos. — Nie rozumiem, dlaczego interesujesz się wciąż tym generałem Tanzem. Może ma on nawet jakieś szczególne przymioty, ale nie pochodzi z szeregów Reichswehry, nie posiada więc cech naszego charakteru. Rozumiesz, trochę mnie to irytuje, że tak uporczywie wsta­wiasz się za nim.

— Mam swoje powody — odparła Wilhelmina von Seydlitz-Gabler z uśmiechem. — I powinny one być przekonywające również dla ciebie. W końcu Ulryka jest tak samo twoją córką jak moją. A Tanz to nie tylko wybitny generał, ale jest jeszcze nie żonaty. Poza tym dochodzi tu do głosu tradycja. Również mój ojciec, dowódca pułku, powiedział do mojej matki: nasza córka dostanie najlepszego żołnierza pułku. A byłeś nim ty!

Generał major Klaus Kahlenberge, szef sztabu generała piechoty von Seydlitz-Gablera, odepchnął się od biurka czubkami butów. Krzesło, na którym siedział omal się nie przewróciło, ale Kahlenberge miał doskonałe poczucie równowagi.

— Drogi Otto — zwrócił się do pulchnego człowieczka, stojącego przed nim — nie zadawaj mi od rana złodziejskiego pytania, ile jest warte życie ludzkie. Mógłbym odpowiedzieć: łajno! Ale mógłbym także powie­dzieć: nieskończenie dużo! A najwłaściwsza odpowiedź powinna przypu­szczalnie brzmieć: to zależy. Zasadniczo każdy człowiek posiada swoją wartość giełdową, ale kurs waha się w zależności od podaży i popytu.

— Panie generale — odparł grubas w mundurze kaprala — znam dość dobrze starszego strzelca, Hartmanna.

— Znasz frajtra Hartmanna? A skąd, jeśli wolno spytać? Bawiłeś się z nim w piasku? Czy tylko jako rekruci leżeliście w tym samym błocie?

Gruby Otto, kapral, pisarz i zabawka generała Kahlenberga uśmiech­nął się szeroko. Generał już znowu trafił w sedno, co mu się zresztą prawie zawsze udawało. Kahlenberge posiadał jak gdyby szósty zmysł — umiał przejrzeć nawet to, co się dzieje w tępych głowach. Praca z nim nie była nigdy nudna.

— Drogi Otto — ciągnął Kahlenberge, huśtając się ryzykownie, ale z widoczną przyjemnością na tylnych nogach krzesła — jesteś świnią do kwadratu i dlatego umiesz rozweselić mnie czasem. Chętnie zrobię ci przysługę. Jeśli zależy ci na tym Hartmannie, to dlaczego? W końcu wojna pozwala nam grać rolę opatrzności. Więc grajmy!

— Zwłaszcza panie generale, że w tym wypadku sprawiedliwość... Generał Kahlenberge zaśmiał się znowu bez najmniejszej wesołości.

Śmiech jego brzmiał jak dalekie krakanie sępa.

— Co należy uznać za sprawiedliwość, Otto, to określa zwykle ten, kto posiada prawo decyzji. Zresztą, ten twój Hartmann jest, zdaje się, osłem albo zaspanym idealistą, co wychodzi na jedno. Gdyby miał choć trochę rozumu, nie byłby tu teraz. Bo tu powinien być tylko tym, jako co figuruje w aktach — czyli trupem! A kto jest trupem, ten nie ma sam zmartwień i nie przysparza ich innym. Mimo to aż się prosi, by choć raz wskrzesić trupa.

Tym razem życzenie kaprala było praktycznie spełnione. Jego okrągła twarz wyrażała wdzięczność. Spojrzał w górę ku mapom sztabu general­nego, tak jak gdyby spoglądał w niebo. W gruncie rzeczy los Hartmanna był mu raczej obojętny, ale Otto dbał o przyjemną atmosferę w pracy i dlatego uważał za wskazane dać generałowi od czasu do czasu sposobność do okazania wielkoduszności. Generał lubił to.

— A więc — oznajmił gruby Otto — zaszereguję sprawę Hartmanna jako pilną.

— Zrób to, Otto — rzekł Kahlenberge krótko, uderzając przy tym linią o buty do konnej jazdy. — Lubię, gdy moi ludzie usiłują grać rolę pomocników tak zwanej sprawiedliwości. Mania miłości do ludzi wzmaga chęć do pracy. Poza tym zwierzchnikowi sprawia przyjemność świado­mość, że ma wokół siebie chętnych durniów.

Otto przyjął tę ostatnią uwagę obojętnie, jak gdyby chodziło o całkiem powszednie sformułowanie. I tak było istotnie — przynajmniej u generała Kahlenberga. Lubił mówić o tym, o czym inni ledwo śmieli myśleć. A Otto był jego cierpliwym słuchaczem.

— Słyszę kroki Pana Boga — dorzucił generał.

— Pół godziny wcześniej niż zwykle.

— To było do przewidzenia. Małżonka zaszczyciła go swoją obecnoś­cią, a to ogromnie zwiększa jego zapał do pracy.

Dowodzący generał von Seydlitz-Gabler wszedł do pokoju. Otto zesztywniał, jak góra tłuszczu, która nagle zastyga niczym łój. Również generał Kahlenberge przerwał huśtanie. Wstał i usiłował przybrać minę uniżoną i chętną.

Dowodzący generał uniósł rękę na powitanie. Ten przyjazny gest był przeznaczony zarówno dla szefa sztabu, jak dla pisarza, ale jednocześ­nie był dla tego ostatniego sygnałem do oddalenia się. Pierwsza i jednocześnie najważniejsza narada dnia była zawsze sprawą wewnętrz­ną.

— Ubiegłej nocy przestudiowałem dokładnie sugestie rozkazu fϋhrera. Generał piechoty von Seydlitz-Gabler powiedział to tonem podniosłym.

Jego nieco nalana postać tkwiła teraz w doskonale skrojonym mundurze. Wyglądał jak zdjęcie z parady wojskowej w ilustrowanym piśmie, świado­mym swej odpowiedzialności — na przykład z podpisem: „Nasi dowód­cy".

— Przy tym intensywnym studiowaniu rozkazu fϋhrera uświadomiłem

sobie, że nadarzyłaby się nam przy tym szczególna szansa, polegająca przypuszczalnie na zręcznym i efektownym zaangażowaniu generała Tanza i jego dywizji.

W bystrych oczach generała Kahlenberga pojawił się krótki błysk.

Jego dywizja — zaczął oględnie — wywiązywała się dotychczas z najtrudniejszych zadań w sposób przekonujący. Wystarczy krótki rozkaz i Tanz obróci w perzynę całe dzielnice Warszawy. Ale co osiągniemy przez to? Najwyżej rozległą perspektywę, jaką daje morze gruzów. Trupy, jak wiadomo, nie stawiają oporu — cuchną tylko. Ale nie zawsze najradykalniejsze rozwiązanie jest najlepsze. Oczywiście — umarli nie mogą się buntować, ale też nie mogą się już na nic przydać.

Dowodzący generał skinął głową poważnie. Cokolwiek czynił — jeśli był w pełnym umundurowaniu — czynił to z powagą. Nawet w jego spojrzeniu było wówczas coś wielkiego, bohaterskiego, wybiegającego w przyszłość. Pytanie tylko, jak się ta przyszłość przedstawia. Ale kto myślał o tym? Tylko Kahlenberge pozwalał sobie czasem na ten luksus.

— Warszawa — ciągnął dalej Kahlenberge — może istotnie z biegiem czasu, w pewnych okolicznościach, stać się diabelskim kotłem. Żydzi w getcie mogą się zbuntować, a i w innych dzielnicach miasta może się wzmagać ruch oporu i to byłoby również naszą winą, bo w końcu tolerujemy tu milcząco dość paskudny szlachtuz. Jeśli wkrótce w jakiś sposób nie przeciwstawimy się temu, przejdziemy do historii jako pomoc­nicy morderców masowych.

— Nie słyszałem pańskich ostatnich uwag — rzekł dowodzący generał z godnością. — Co pewien czas daje się pan, drogi panie Kahlenberge, unieść skłonności do wypowiadania nader śmiałych i niebezpiecznych poglądów. Mogę pana tylko ostrzec!

— No cóż, co się tyczy Warszawy, to mamy na razie przynajmniej dość czasu. I chyba nie każą nam tu wiecznie siedzieć. Dlatego radzę prze­czekać, a w żadnym wypadku nie rzucać przedwcześnie do akcji dywizji Tanza. To byłoby bowiem jednoznaczne z rozwiązaniem radykalnym, Tanz ma na pewno specjalne pełnomocnictwa z głównej kwatery fϋhrera. Jego ulubiona zabawa — to pożary, jeśli daje mu się do tego sposobność. A na to właśnie, obawiam się, nie możemy sobie pozwolić.

— Jak panu wiadomo, Kahlenberge, posiadam humanistyczne wy­kształcenie. Jako znawca i miłośnik starożytnej Grecji wiem, że nie można uniknąć pewnych odpowiedzialności. Jest to oczywiście poważne ob­ciążenie, ale nie mam prawa uchylać się.

— A jeśli historia weźmie jako tako prawidłowy obrót, co w końcu może się zdarzyć, co wówczas? Czy chce pan być człowiekiem od­powiedzialnym za zniszczenie Warszawy?

Von Seydlitz-Gabler rzucił spojrzenie na mapę sztabową, leżącą na stole. Była to mapa Warszawy — wąskie, ciasne getto i inne, ostatnie niespokojne dzielnice. Grube, czerwone strzały biegły ku środkowi.

— Czy pan tu już coś opracował przedwstępnie, Kahlenberge? — spytał dowodzący generał niemal z nadzieją w głosie.

— Chodzi o plany generała Tanza, które zostały nam przekazane do zaopiniowania? Może pan z tego wywnioskować, że generał nastawił się już na wykonanie całej roboty w naszym okręgu.

— Nieźle — stwierdził z uznaniem von Seydlitz-Gabler. Przemawiał przez niego doświadczony fachowiec. Widoczne było, że czysta strategia sprawia mu niczym nie zmąconą radość. — Generał Tanz jest niewątpliwie człowiekiem czynu. Zobowiązanie go w możliwie przyjemny sposób może tylko przynieść nam korzyść. Co sądzi pan o tym, żeby zaprosić go dzisiaj do nas na obiad?

— Obiad dla generała Tanza, może nawet z paniami?

— Niezły pomysł, Kahlenberge! — zgodził się natychmiast dowodzący generał. — Żona chętnie dotrzyma nam towarzystwa, córka także.

— Moglibyśmy również, żeby przyjemność była pełna, zaprosić majora Graua z kontrwywiadu — zaproponował beztrosko szef sztabu. — Grau umie zabawiać, zwłaszcza panie, w bardzo przyjemny sposób, opowiada­jąc ciekawe historyjki. Podobno ma teraz historię jakiegoś morderstwa ze szczególnie smakowitą pointą. Powiedział mi to przed chwilą w rozmowie telefonicznej.

— Jeśli o mnie chodzi, to może przyjść — rzekł von Seydlitz-Gabler z właściwą sobie wielkodusznością.

— Zajmę się tym — oświadczył Kahlenberge krótko, mrużąc oczy — Ludzie, jak ten major Grau, potrafią być bardzo zabawni, o ile nie mają zamiaru bawić się naszym kosztem, czego nie można przewidzieć.

Generał Wilhelm Tanz, dowódca dywizji „Nibelungi" stał wyprostowany w otwartym samochodzie terenowym. Jego lewa ręka spoczywała na ramie przedniej szyby, w prawej z niedbałą elegancją trzymał automat. Jasnymi oczami patrzył na leżącą przed nim ulicę.

— Tu założymy pierwszy klin! — oznajmił z wyniosłym spokojem.

Generał Tanz wyglądał jak ucieleśnienie bohaterstwa. Sprężysta, wygi­mnastykowana postać o wąskich biodrach, barkach gladiatora i ostrych konturach twarzy. Taka udana synteza alpinisty i marynarza. Wzrostem przewyższał swoje otoczenie.

Kierowca generała, feldfebel Stoss, spoglądał nieruchomo przed siebie. Musiał wciąż bacznie obserwować jezdnię, nawet gdy wóz zatrzymywał się. Jego ręce, w rękawiczkach — zgodnie z rozkazem — spoczywały na kierownicy. Osobisty kierowca generała Tanza musiał w każdej sekundzie być gotowy do ruszenia z miejsca.

Pierwszy adiutant, major Sandauer, bez słowa zaznaczył na mapie klin, który generał zamierzał wbić w tym miejscu. Miał w sobie coś z belfra, jak Himmler, ale wyglądał bardziej inteligentnie. Spojrzenie jego miało badawczą przenikliwość. Zadawanie pytań uważał za zbyteczne.

— Będziemy postępowali jak przy połowie tuńczyka — rzekł generał. — Najpierw zatoczymy szeroki krąg. Pierwsze ulice przeczeszemy tylko, czym wprawimy w ruch większe ryby. Będą oczywiście próbowały uciec w przeciwnym kierunku, ale tamte wyjścia zamkniemy innymi klinami. Tym sposobem coraz bardziej zacisnę sieć i zagnam buntowników ku gettu, przez co praktycznie postawię ich pod murem.

— A co się stanie z ludnością cywilną? — spytał major Sandauer.

— O normalnej ludności cywilnej nie ma tu chyba mowy. — Generał Tanz wykonał gwałtowny gest prawą ręką, w której trzymał automat. — Będziemy przesiewać. Kto się wyda w najmniejszym stopniu podejrzany, tego przyskrzynimy.

Major Sandauer zanotował do rozmowy z korpusem trzy sprawy: środki transportu, dodatkową osłonę i zabezpieczenie obozów. Chodziło o prowizoryczne obozy dla więźniów, posiadające odpowiednie urządze­nia, jak latryny, lazarety, kuchnie i barak do przesłuchań.

— Według ostrożnej oceny — oznajmił major Sandauer — w dzielnicach, które będziemy przeczesywać, znajduje się blisko osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców.

— Niech się pan odpowiednio urządzi — rzekł lakonicznie dowódca dywizji.

I generał Tanz, pozostawiwszy adiutantowi rozwiązanie tych zadań, patrzył zamyślony na ulicę, na której zamierzał rozpocząć akcję. Były tam stare, szaroczarne domy trzy- i czteropiętrowe o dużych oknach i drzwiach, wykonanych przeważnie z twardego drzewa — przypuszczalnie z polskiego dębu, pochodzącego z lasów pod Krakowem i pod Lublinem. Były jak małe bastiony, ale nie przedstawiające szczególnego problemu, gdyby się udało obsadzić je szybko, a więc zaskoczyć.

— Naprzód! — rozkazał generał.

Adiutant szybko wsiadł do wozu. Gdy towarzyszył generałowi, siedział zawsze z tyłu po prawej stronie. Miejsce po jego lewej stronie zajmował drugi ordynans dowódcy dywizji, nazywany również odrynansem bojo­wym, w przeciwieństwie do ordynansa pierwszego, do którego należała opieka nad kwaterą. Obowiązkiem jego było mieć zawsze w pogotowiu wszystko, czego generał mógłby potrzebować w toku akcji bojowej, jak kawa w termosie, kanapki z kiełbasą, salami i wysokoprocentowy al­kohol, którego jednak podobno generał nigdy nie pił w boju, gdyż był on przewidziany na akcje specjalne. Ponadto do żelaznych zapasów należały trzy koce, twarda poduszka oraz amunicja do pistoletu i do automatu. Nazwiska tych ordynansów były całkowicie nieważne, gdyż zmieniały się one niemal co tydzień.

— Tempo trzydzieści! — rozkazał generał.

Silnik począł dygotać. Wóz ruszył z prawidłowością mechanizmu zegarka.

Generał Wilhelm Tanz, dowódca zestawionej do specjalnych zadań elitarnej dywizji „Nibelungi", przejeżdżał wolno aleją Potockich. Tu zamyślał wbić „pierwszy klin", gdy rozpocznie się „akcja". Feldfebel Stoss uważnie patrzył przed siebie. Ordynans sprawdzał przygotowane zapasy. Major Sandauer uzupełniał swe notatki, zaś generał zdawał się utrwalać sobie w pamięci roztaczający się przed nim obraz. Cokolwiek widział przed sobą, w oczach jego przeobrażało się w mapę.

— Miotacze ognia — rzekł przejeżdżając wzdłuż szeregu domów. — Niech się pan postara. Sandauer, żeby nasze zapasy zostały uzupeł­nione.

— Zamówię potrójną ilość, żeby być pewnym, że nie zabraknie ich — odrzekł major robiąc odpowiednie notatki.

Generał Tanz skinął głową. Wiedział, że może zdać się na majora Sandauera. Był on praktykiem wojny i uwalniał generała od wszelkich

drobnych zajęć, wymagających wiele czasu. Tanz mógł spokojnie walczyć, dopóki Sandauer troszczył się o zaopatrzenie.

Generał Tanz notował dokładnie w pamięci wszystko co widział: dom za domem, bramę za bramą. Domy były duże, a wejścia wąskie. Trzech do czterech żołnierzy na każdy dom starczyłoby na razie, a więc zamknąć, zabezpieczyć, przeczesać! Do tego grupy z karabinami maszynowymi, by panować nad jezdnią. Czołgi jako główne zamknięcie. Wszelkie dane do dyspozycji, samochody opancerzone w ciągłych patrolach. No i miotacze ognia! Gdy parter zostanie oczyszczony, reszta mieszkańców stłoczy się na wyższych piętrach, jak w pułapce. Będzie można zgarnąć ich łatwo. Oczywiście i tu istnieje szczególna trudność — dachy!

— Helikoptery — rzekł generał do adiutanta. — Do tego, jeśli możliwe, samoloty na niskim pułapie. Jednoczesne zablokowanie od dołu i od góry. Każdy, kto by przy takiej akcji wymknął się, stanowiłby potencjalne niebezpieczeństwo.

— Zażądam, czego tylko się da — odparł Sandauer mechanicznie. Jego belferska twarz była zatroskana, jak gdyby czekały go ciężkie przejścia. Mógł sobie pozwolić na tę mimiczną grę — generał nie przyglądał mu się nigdy. Widział zawsze tylko siebie i ewentualnie wroga.

— Stać — polecił generał.

Stoss nacisnął ostrożnie hamulec. Wóz zatrzymał się łagodnie, jak gdyby wjechał w górę waty. Gromadka dzieci bawiących się na chodniku znieruchomiała. Wielkie, szeroko rozwarte oczy patrzyły na generała.

Tanz, dowódca dywizji, uniósł rękę, po czym wyskoczył z samochodu sprężyście, jak zwycięski tenisista przeskakuje siatkę. Podszedł do dzieci. Ujrzał zgłodniałe oczy, starcze, wystraszone twarzyczki. Spytał rozkazującym tonem.

— Czego się boicie właściwie, chłopcy?

Major Sandauer przetłumaczył to pytanie zadane w języku niemieckim. Chłopcy nie poruszyli się.

— Na pewno są głodni! — rzekł major Sandauer, obrzuciwszy ich krótkim spojrzeniem.

Tanz zwrócił się do ordynansa. — Co mamy do jedzenia?

— Tylko dwie kanapki z węgierskim salami przewidziane jako obiad pana generała.

— Pan generał — wtrącił Sandauer wyjaśniająco — jest dzisiaj za­proszony na obiad do dowodzącego generała,

— Nawet gdyby tak nie było, nic by mnie nie, powstrzymało od wyrzeczenia się mojej zwykłej racji, jeśli wymagają tego okoliczności. Pokażcie przygotowane dla mnie kanapki.

Ordynans otworzył śpiesznie aktówkę, z której wyjął kanapki owinięte białą serwetką i podał je Tanzowi.

Tanz spojrzał jednak ostro na ręce ordynansa i oczy mu zabłysły: ręce trzymające chleb były szorstkie, spierzchnięte, nie pielęgnowane, a w dodatku brudne. Czubki paznokci miały szarosine obwódki.

— Świntuch — mruknął generał.

Szybko i silnie uderzył lewą ręką kanapki, znajdujące się w serwetce. Upadły na zakurzone kocie łby ulicy, gdzie leżały rozsypane na po­szczególne składniki — salami, masło i chleb — o intensywnych barwach rdzawoczerwonej, śmietankowej i białej jak wata w jasnobrązowym obrzeżeniu. Pożądliwe i jednocześnie lękliwe oczy dziecięce wpatrywały się w nie.

— Ohydny świntuch! — powtórzył generał. — Takiego świństwa nie można dać nawet polskim dzieciom.

— Zanotuj pan: kanapki i może inną żywność, ewentualnie słodycze! — rzekł generał do Sandauera. — Wydaje się, że te dzieci są głodne, a w decydujących chwilach głód może być naszym sprzymierzeńcem.

— Zanotowane — skinął głową Sandauer.

— A co do tego drania — ciągnął dalej generał, wskazując skąpym ruchem ordynansa — to zostanie on zwolniony. Nie chcę mieć do czynienia z brudasem! W zeszłym tygodniu ośmielił się podać mi używaną i nie umytą szklankę. Porysował mój pas i chciał naoliwić moją maskę przeciwgazową. Stale odwrotnie kładzie mi koce. A teraz jeszcze pakuje mi się pod oczy z łapami, które wyglądają jak gdyby wygrzebał nimi z ziemi swoją babkę.

— Zostanie zwolniony — zapewnił skwapliwie Sandauer.

— Czystość pod każdym względem — ciągnął rozkazująco dowódca dywizji — oto czego wymagam od mego otoczenia. Jasne?

— Tak jest, panie generale! — wykrzyknął ordynans teraz już jak gdyby z ulgą. Może nawet chętnie wyrzekał się zaszczytu służenia u generała Tanza.

— Naprzód! — wykrzyknął energicznie dowódca dywizji. — Chcę objechać dzisiaj jeszcze cztery ulice. Do obiadu musimy z tym skończyć. Sandauer, proszę zameldować radiotelegraficznie panu dowodzącemu generałowi: akcja w przygotowaniu! Będziemy w głównej kwaterze w odpowiednim czasie. Czy ktoś ma jeszcze coś do jedzenia? Rzućcie to dzieciom — nie zaszkodzi, jeśli nabiorą do nas zaufania.

ROZDZIAŁ III

Widocznie obiad, planowany w szczupłym kręgu u dowodzącego generała korpusu, generała piechoty von Seydlitz-Gablera, musiał mieć szczególne znaczenie, gdyż pani Wilhelmina sprawowała osobiście nadzór nad przygotowaniami. Ordynansi mieli ciężki ranek. 1 nie tylko oni — również adiutant, intendent sztabu, kucharz, żeńskie siły pomocnicze i oficerowie do zleceń mieli ręce pełne roboty.

— „Czy mogłabym prosić!" — było zwrotem stale w takich okolicz­nościach używanym przez panią Wilhelminę. Bowiem generałowa nie rozkazywała ani nie wydawała zarządzeń. Do tego nie była uprawniona. Prosiła tylko. Ale gdy zwracała się z prośbą, brzmiało to tak, jakby dowódca wydawał rozkaz dnia.

— Czy mogłaby pani, droga panno Neumeier, postarać się o świeży obrus z odpowiednimi serwetkami?

Melania Neumeier, pomocnicza siła w sztabie i długoletnia sekretarka generała była wyróżnioną ofiarą pani Wilhelminy. Panna Neumeier bowiem — co przy każdej okazji uwydatniało się wyraźnie — była "swemu" generałowi głęboko oddana. Przypuszczalnie śniła o nim nawet w nocy. Ale nie była groźna. Zbyt duży, jakkolwiek dość foremny nos czynił ją nieszczególnie pociągającą. Ponadto miała silne zahamowania w stosunku do mężczyzn. Nazywano ją ,,żelazną dziewicą".

— Czy mogłabym panią jeszcze prosić, droga panno Neumeier, o rozejrzenie się za kieliszkami, które by do siebie pasowały? Chodzi mi o cztery rodzaje kieliszków w jednakowym stylu, a mianowicie do wody, do białego wina, do czerwonego wina i do szampana. Czy mogłabym prosić panią o tę przysługę?

Takiej uprzejmości nie podobna było się oprzeć. Ponadto doświad­czenie wykazywało, że nastrój generała zależał w znacznej mierze od humoru jego małżonki. A dobre samopoczucie generała było dla jego podwładnych cenne i drogie.

— Czy można prosić o wyczyszczenie tych kieliszków?

Tym razem ofiarami byli trzej ordynansi, wśród nich podoficer Lehmann, ordynans generała. Czyścili kieliszki. Po wojnie — zakładając, że skończy się kiedyś — będą wyszkolonymi pracownikami hotelowymi.

Pani Wilhelmina von Seydlitz-Gabler zdawała się być wszędzie jedno­cześnie: w kuchni, gdzie piekł się kapłon, u generała Kahlenberga, szefa sztabu, odpowiedzialnego teoretycznie za organizację przyjęcia, u Melanii Neumeier, która wypisywała kartki z nazwiskami, zamawiała kwiaty i prowadziła przygotowawcze rozmowy telefoniczne u intendenta sztabu, który po krótkim wahaniu rozstawał się z niektórymi specjalnymi zapasa­mi.

— Czy mogłabym także prosić o dostarczenie lodu do napojów i wiaderek, jeśli to możliwe ze srebra?

Nie było przeszkód, które by zniechęciły generałową — pokonywała je przeważnie od razu z pierwszego rozpędu. W krótkim czasie spenetrowała obszerny pałac Lichnowskich i położyła rękę niemal na wszystkim, co było tu cenne i drogie.

Pokoje, w których rezydował jej mąż, a tym samym i ona, robiły w końcu wrażenie zamieszkałego muzeum: adamaszek z Lyonu i marmur z Carrary, obrazy z Paryża i meble z Rzymu, a także wartościowe meble, dzieło polskich rzemieślników, jak potężny, bogato rzeźbiony stół, wyko­nany w jednej z krakowskich pracowni pod koniec osiemnastego stulecia.

Na wyniosłym obliczu Wilhelminy von Seydlitz-Gabler pojawił się wyraz napięcia, gdyż weszła Ulryka, jej córka. Należało więc okazać pewną pedagogiczną surowość.

Ulryka była dziewczyną smukłą, o powściągliwym usposobieniu. Gdy­by spełniło się życzenie jej ojca, byłaby chłopcem. Ulryka jednak robiła wszystko, by podkreślić swoje kobiece cechy. Miała fryzurę wprost wyzywającą: jej długie, gładko sczesane włosy otulały głowę jak jedwabna chusta.

Rodzice mieli z jej powodu pewne zmartwienie. Brak jej bowiem było w znacznej mierze owej wyniosłej pewności siebie, jakiej można było oczekiwać od generałówny. Nie była też szczególnie wybredna w wyborze towarzystwa. Należało więc mieć oczy otwarte. Dlatego Ulryka, która oczywiście pełniła obowiązki wojskowej siły pomocniczej, była zawsze „przydzielana" w zasięgu rodziców. Obecnie pracowała w komendan­turze.

— Prosiłam cię, żebyś tu przyszła — zaczęła pani Wilhelmina — i zapewne domyślasz się, że mam do tego szczególne powody.

Ulryka von Seydlitz-Gabler była młoda. Miała oczy błękitne, nie­zmącone, jak południowe letnie niebo.

— Pewnie chcecie mi znowu czegoś zabronić?

— Moje drogie dziecko — odrzekła Wilhelmina, przejęta rolą matki i

generałowej — myślę o tobie więcej niż przypuszczasz. Troszczę się o twoją przyszłość, aby była przynajmniej dobra, jeśli nie świetna. Bo w końcu jesteś już kobietą!

— Możliwe — zgodziła się Ulryka niemal ze smutkiem. — Niekiedy i mnie się tak wydaje. To chyba wina wojny.

— Nie jesteś już niewinnym dziewczęciem! — generałowa powiedziała to tak, jak gdyby odczytywała ostatnie notowania giełdowe. — Nie potrzebujemy sobie zamydlać oczu.

— Po co miałybyśmy to robić? Nikogo też nie powinien z tego powodu spotkać wyrzut. Ciebie i ojca także nie. Na wasze wyraźne życzenie pełnię tu tak zwaną służbę wojskową, przy czym automatycznie znalazłam się wśród wojskowych. A nie wszyscy są tak starzy i pełni godności, jak dowodzący generał.

— Mam nadzieję, że nie posądzasz mnie o to, że chcę ci prawić kazanie o moralności. Uważam, iż każdy ma własne doświadczenia. Ale interesuje mnie, czy jesteś szczęśliwa?

— Czy w takiej sytuacji należy koniecznie być szczęśliwą? Pani Wilhelmina skinęła głową.

— Znam takie sytuacje! Gdy byłam w twoim wieku, uległam pewnemu porucznikowi. Było to letnią nocą w parku. I nie potrzebuję chyba zaznaczać, że był to człowiek niezwykły. Ale czy miałam się wiązać z młodym, porywczym porucznikiem? Był pewien kapitan o wiele spokoj­niejszy, dojrzalszy, bardziej stały. To był twój ojciec.

Ulryka wyzywającym gestem założyła nogę na nogę, ale nie zdołała odwrócić tym uwagi generałowej. Gdy pani Wilhelmina wytknęła sobie jakiś cel, dążyła do niego wytrwale.

— My kobiety — ciągnęła dalej, nie zbita z tropu — miewamy niekiedy chwile słabości, ale w decydujących momentach uświadamiamy sobie naszą prawdziwą wartość i w końcu wychodzimy za mąż za tego, kto wydaje się najgodniejszy.

— A któż byłby takim, jeśli idzie o mnie?

— Co najmniej generał, Ulryko. I dlatego właśnie prosiłam cię, żebyś tu przyszła. Najwyższy czas, byś wprowadziła swe życie na utarte tory. Mam przy tym na myśli generała Tanza.

— Tanza? Czy mam poślubić pomnik?

— Czy może być coś piękniejszego, niż zostać żoną człowieka, który nie ma sobie równych?

Pani Wilehlmina powiedziała to z wielkim przekonaniem. Miała do dyspozycji setki argumentów. Ale nie zdołała ich przytoczyć, gdyż do pokoju weszli generałowie.

Było ich pięcioro. Na honorowym miejscu zasiadł dowodzący generał.

Po jego prawej stronie siedział generał-porucznik Tanz, dowódca dywizji. Obok Tanza zajęła miejsce Ulryka. Generał-major Kahlenberge stanowił niejako zamknięcie tego kręgu biesiadnego, którego ukoronowaniem była pani Wilhelmina, prowadząca ożywioną rozmowę i jednocześnie dowodząca ordynansami. W odpowiedniej chwili zapowiedziała:

— Jeszcze jeden gość, pan major Grau z kontrwywiadu, przyjdzie dopiero na kawę — powiedziała to tak, jak gdyby chodziło o zręczne zaaranżowanie — najpierw w swoim kółku generałowie ze swymi pania­mi, a dopiero później niższe stopnie. Właściwy powód był jednak znacznie prostszy: kapłon starczył najwyżej na pięć osób.

— Nie przepadam za rozkoszami stołu — oświadczył generał piechoty von Seydlitz-Gabler — ale umiem je ocenić.

— To po prostu kwestia kultury! — pani Wilhelmina nie wahała się potwierdzić wypowiedzi męża. — A jakie jest twoje zdanie, Ulryko?

— Dla mnie — niefrasobliwie odparła Ulryka — najważniejsze to najeść się do syta! Jestem stale głodna! Bo kuchnie, w których się stołuję, nie są tak wydajne jak kuchnie dla generałów.

— My również żyjemy skromnie — zaznaczył von Seydiitz-Gabler z dyskretną, lecz dosłyszalną naganą. — Ale nie zapominamy o gościnności. To są punkty szczytowe. Poza tym i my nierzadko jadamy na śniadanie tylko chleb z masłem i sztucznym miodem.

— Można zdobyć cały świat — rzekł generał-major Kahlenberge — ale nigdy nie będzie możliwe zaspokoić wszystkich zachcianek zdobywców.

Te uwagi widocznie nie podobały się pani Wilhelminie von Seyd­litz-Gabler. Uważała więc za celowe pokierować rozmową inaczej. Od­sunęła niezupełnie jeszcze opróżniony talerz, oświadczając: — Pominąw­szy nawet pewne wyczucie tego, co się nazywa stylem życia, trzeba umieć ograniczać się, gdy wymagają tego okoliczności. 1 tak właśnie dzieje się w naszych czasach. Nie sądzi pan, panie generale? — zwróciła się do Tanza.

— Owszem, łaskawa pani — odparł Tanz krótko — tak sądzę.

W czasie tego przyjęcia generał Tanz przemówił po raz pierwszy. Bez słowa witał się ze wszystkimi. Również bez słowa podał ramię swej sąsiadce przy stole. Ogólna rozmowa zdawała się nie interesować go zbytnio. Widocznie całą uwagę skupiał na jedzeniu. Zamiast wina pił wodę, czemu się jednak nikt nie dziwił, gdyż generał uchodził za człowieka o niewzruszonych zasadach.

Pani Wilhelmina patrzyła na niego z czułym uznaniem.

— Trzeba ponosić ofiary, nieprawdaż?

— A jakie ofiary pan ponosi? — spytała Ulryka obcesowo.

— Jestem żołnierzem — odparł generał Tanz, uważając tę odpowiedź za wystarczającą.

— Drogie dziecko — w głosie von Seydlitz-Gablera brzmiało łagodne upomnienie — powinnaś wreszcie zrozumieć, w jakim środowisku przy­szłaś na świat. Ja również jestem żołnierzem, podobnie jak wszyscy moi przodkowie.

— Ale ja należę do płci żeńskiej — zaoponowała Ulryka.

— Wiem o tym! — dowodzący generał uśmiechnął się jak wszechwład­ny pan domu, który nawet wówczas zwykł się uśmiechać, gdy któryś z jego gości tłucze cenną porcelanę. — Ale wszystkie kobiety w naszej rodzinie wychodziły za mąż za żołnierzy.

— I zawsze były szczęśliwe! — zapewniła pani Wilheimina.

— Podobno istnieją także żołnierze — rzekła wyzywająco Ulryka — którzy pozostają gdzieś na polu bitwy. Tylko niewielu rdzewieje w sztabach.

— To nieścisłe, łaskawa pani — spokojnie odezwał się generał Tanz. — Członkowie mego sztabu na przykład mają dość okazji do treningu, aby dbać o zdrowe ciało, w którym przebywa zdrowy duch. U mnie wprowa­dzono dla oficerów sztabowych regularne ćwiczenia poranne, biegi w terenie i szermierkę. W tych warunkach nikt nie rdzewieje.

— A u nas — dorzucił szef sztabu, Kahlenberge — używamy do ćwiczeń flaszek zamiast maczugi. Nożem i widelcem kopiemy sobie przedwcześnie grób, a mowy, które wygłaszamy, przypominają maraton. Kto chce przeżyć u nas, ten musi opanować sztukę zwalczania śmierci za pomocą papieru.

Pani Wilhelmina von Seydlitz-Gabler czyniła rozpaczliwe wysiłki, by stworzyć przyjemny nastrój.

— Panie generale — zwróciła się znowu do Tanza — w moich oczach jest pan wzorem wszystkich zalet, aż do jednego punktu: pan nie jest żonaty. Dlaczego właściwie?

— Nie mam okazji — odparł generał krótko. — Żałuję bardzo.

— A może dotychczas przeoczył pan niejedną okazję?

— Możliwe — zgodził się generał, a jego spojrzenie zdawało się robić przegląd pola bitwy. — Nie wybieraliśmy sobie czasu, w którym żyjemy. Mamy jednak obowiązek kształtowania go. Pozostaje nam więc niewiele czasu na to, co powszechnie nazywa się życiem prywatnym. Nasza epoka stawia trudne zadania.

— Czy należy do nich i wytępienie Żydów? — spytała Ulryka agresywnie.

— Ależ dziecko! — pani Wilhelmina uniosła protestująco prawą rękę. — Cóż za temat! Obiad jeszcze nie skończony.

— Życie jest walką — odparł generał Tanz, nakładając sobie kawałek sera. — Kto chce panować nad światem, musi być zdolny do zniszczenia

przeciwników.

— Trudno uwierzyć — wtrącił Kahlenberge gorzko — do czego ludzie są zdolni.

— Staram się tylko spełniać swój obowiązek! — oświadczył generał Tanz.

— Tylko to — i nic więcej? — mruknął Kahlenberge. — Spełniać tylko swój obowiązek, to może być niekiedy rzecz straszliwa.

Pani Wilhelmina orzekła stanowczym tonem:

— Generał Tanz jest mężczyzną!

— Wszyscy jesteśmy mężczyznami! — stwierdził dowodzący generał. Podniósł kieliszek szampana jak buławę marszałkowską. — Prowadzimy wojnę i prowadzimy ją zdecydowanie. Nic, co ludzkie, nie jest nam obce! I ponieważ tak jest, pytam: co zdoła nas jeszcze zaskoczyć?

Kawę, parzoną po turecku, podano w „błękitnym salonie". Dywan, okrywający podłogę, miał barwę ciemnobłękitną, ciemnym błękitem lśniły również obicia ścian. Natomiast ozdobiony sztukaterią sufit błyszczał jasnym lazurem, jak chłodne niebo przedwiośnia.

W tej bogatej symfonii błękitu, zgodnie z umową, zjawił się major Grau i z uprzejmym uśmiechem właściciela stajni wyścigowej, prezentującego cudowne konie, oznajmił:

— Sądzę, że będę mógł ubawić trochę szanownych państwa. Jeśli to państwa interesuje, mogę opowiedzieć o pewnym niezwykłym trupie. Mówiąc nawiasem, o trupie kobiety.

— Zdaje się — z godnością rzekła generałowa do córki — że najlepiej będzie, jeśli przejdziemy do sąsiedniego pokoju.

Panowie zostali. Nie wydawali się szczególnie uszczęśliwieni.

— Nasze szanowne panie — przerwał milczenie dowodzący generał — posiadają wybitne poczucie taktu, jeśli chodzi o sprawy służbowe.

— A czy o takie sprawy tu chodzi? — z zaciekawieniem spytał Kahlenberge.

— To niewykluczone — odparł Grau.

— Czy pan wciąż jeszcze mówi o trupie kobiety?

— A czy to irytuje kogoś?

Generał von Seydlitz-Gabler zaśmiał się. Jego śmiech brzmiał melodyj­nie. Ćwiczył się w nim i znał jego skuteczność. By wytworzyć atmosferę zaufania spytał:

— Do czego pan właściwie zmierza, mój drogi, z tym swoim trupem kobiecym? Chce pan odwrócić naszą uwagę? Ale od czego? Może zająłby się pan raczej sprawą Hartmanna?

— Sprawa Hartmanna — odparł major Grau — nie obchodzi mnie. Oficjalnie podlega ona służbie bezpieczeństwa. Jednak wszystko, co ma związek z tym Hartmannem, wydaje mi się tylko wielkim nieporozumieniem.

Ten człowiek został ogłoszony za nieżyjącego. Poprzestańmy więc na tym.

— Pan nosi lakierki? — spytał nagle generał Tanz. Major Grau uniósł głowę.

— Czy to zabronione?

— Uważam, że to głupie.

— Nie należę do pańskiej dywizji — stwierdził Grau.

— Niestety.

Kahlenberge potrząsnął lśniącą łysiną, jak gdyby chciał odpędzić muchę.

— O czym mówimy właściwie? Wciąż jeszcze o tym nieszczęsnym Hartmannie, czy znowu o trupie kobiecym?

— Pan się uperfumował? — spytał znowu generał Tanz z zastygłą twarzą.

Niezmącenie wesoło odparł major Grau:

— Używam niekiedy po goleniu wody o mocnym zapachu. Generał von Seydlitz-Gabler zacisnął złożone ręce, aż zatrzeszczały w

stawach. Jego zaróżowiona twarz pozostała jednak ujmująco przyjazna, a usta wymawiały łagodne, niezobowiązujące, a jednocześnie pojednawczo działające słowa.

Dowodzący generał był człowiekiem ugodowym. Lubił wokół siebie harmonię. By zmienić nastrój, opowiedział zabawną historię z czasów młodości — historię, która zdarzyła się podczas pierwszej wojny świato­wej. Brali w niej udział jeńcy wojenni. On, von Seydlitz-Gabler, w owym czasie adiutant pułku, założył się ze swym dowódcą, że w ciągu trzech dni doprowadzi swych jeńców do zaśpiewania hymnu niemieckiego. I faktycz­nie śpiewali go i w dodatku jeszcze pieśń: „Jestem Prusakiem — znacie moje barwy?". I to — pod słowem honoru — na cztery głosy!

Ta chyba naprawdę przyjemna historyjka wywołała powszechny śmiech, jakkolwiek wszyscy obecni już ją znali. Należała do żelaznego repertuaru generała. Również Grau udawał ubawionego. Nastrój po­prawił się więc odpowiednio, tym bardziej że do kawy podano francuski koniak. Tanz pił również.

Przerwę w rozmowie, która nastąpiła potem, major Grau wyzyskał w sposób jak najbardziej celowy.

— Spodziewam się, że panowie pozwolą mi teraz powrócić do trupa, o którym opowiadałem przedtem. Jestem przekonany, że to sprawa wyjąt­kowa.

Kahlenberge znowu pobłażliwie potrząsnął głową.

— Ależ z pana żartowniś, drogi Grau. Żyje pan w czasie, kiedy trupy leżą na ulicy jak kamienie brukowe. Cóż tu może być wyjątkowego?

— I między trupami istnieją różnice! Ten na przykład był dosłownie podziurkowany jak arkusz znaczków pocztowych. I to była ręczna robota.

Dowodzący generał uniósł gestem protestu pielęgnowane dłonie. — Ohyda! — otrząsnął się, jak gdyby przebiegł go dreszcz grozy.

— Wszyscy musimy kiedyś umrzeć — rzekł chłodno Tanz. Kahlenberge napełnił swój kieliszek koniakiem.

— Nawet młodziutka Julia musiała umrzeć niemal jako dziecko, i urocza Desdemona zrobiła się w końcu chłodna, jak mokra chusta w zimową noc. Niestety, zdarza się często, że łóżko zamienia się w grób.

Major Grau spojrzał uważnie na generała Kahlenberge.

— Skąd przychodzą panu na myśl takie szczegóły, panie generale?

— Czytam niekiedy książki — odparł Kahlenberge, mrugając okiem — a czasem nawet Szekspira.

Grau uśmiechnął się lekko.

— W tym wypadku chodzi o morderstwo niezwykłe.

— Nie mówmy o tym więcej — rozkazał generał von Seydlitz-Gabler.

— Kto nie żyje, ten nie żyje i powinien zostać pogrzebany jak najprędzej.

— Jednakże każda śmierć ma swoją przyczynę!

— I każdy zamordowany swego mordercę! — uzupełnił Kahlenberge.

— Ale w tych absurdalnych czasach trupy liczy się na miliony. Czy chce pan naprawdę odszukać ich morderców? Może miliony morderców? Bo kogo właściwie ma pan na myśli?

Von Seydlitz-Gabler potrząsnął głową z dezaprobatą. Generał Tanz wpatrywał się w przestrzeń.

— Ta zamordowana — ciągnął Grau spokojnie — pracowała dla nas. Była dla nas cenna. Powstaje więc pytanie: czy należy pozwolić, żeby ludzie mający dla nas znaczenie, zdychali po prostu?

— To nadzwyczajne! — Kahlenberge sięgnął po butelkę z koniakiem.

— Wprost kojące, że nawet w naszych czasach są jeszcze ludzie, którzy nie schodzą do grobu nie pomszczeni.

— W tym wypadku — ciągnął dalej Grau — okazało się coś zupełnie niezwykłego, coś całkowicie nieoczekiwanego. Zapewniam, że nasze poszukiwania były dokładne. Opierały się na badaniach doskonałych fachowców. Ci eksperci znaleźli wiarygodnego świadka, który powiedział nam, że sprawcą jest, być może... Panowie, muszę oznajmić z przykrością, że jedynym podejrzanym tu sprawcą jest generał. Niemiecki generał.

Von Seydlitz-Gabler znowu uniósł ręce. Twarz mu zszarzała. Kahlen­berge usiłował śmiać się, ale tylko zaszczekał ochryple. Tanz zastygł jak skamieniała lawa. Jeden z kieliszków napełnionych koniakiem przewrócił się, nasycając obrus swą zawartością jak krwią.

— To chyba kiepski żart — wybełkotał z wysiłkiem von Seyd­litz-Gabler.

— W końcu wszystko jest możliwe — Kahlenberge uśmiechnął się z przymusem.

— To potwarz! — stwierdził lodowato generał Tanz. — Potwarz, jaką potrafi wymyślić tylko kretyn.

Major Grau, najbardziej wpływowy członek miejscowego kontrwywia­du, patrzył na generałów jak gdyby miał przed sobą pojemniki z odpadkami. Jego triumf wydawał się całkowity. Taka chwila jak ta, myślał, nie powtórzy się więcej.

— Istotnie, ubawił nas pan — rzekł z trudem von Seydlitz-Gabler. — Umiemy to ocenić. Ale teraz nie będziemy pana dłużej zatrzymywać, mój drogi.

Major Grau wstał powoli, skłonił się i wyszedł w przekonaniu, że pozostawił bombę największego kalibru.

Trzej generałowie pozostali. Przez chwilę spoglądali na siebie w mil­czeniu.

Kahlenberge zmrużył oczy. Patrzył jak przez przyłbicę.

— To nie może być prawda! — rzekł von Seydlitz-Gabler. A Tanz oświadczył krótko:

* * *

— Człowieku! — zaczął generał-major Kahlenberge. — Co się z wami dzieje? Wyglądacie jak Parsifal na urlopie i opowiadacie niestworzone bzdury!

— Mogę powiedzieć tylko to, co wiem, panie generale — bronił się frajter Hartmann. I naprawdę nie wiem nic ponad to, co powiedziałem.

Frajter Rainer Hartmann miał cerę różową i lekko połyskującą. Głowa jego była nieco przechylona na bok. Defekt nie wrodzony, lecz następstwo rany. Przed kilku tygodniami otrzymał postrzał w szyję i przez długi czas wydawać mógł jedynie charczące dźwięki. I tej okoliczności zawdzięczał życie — jakkolwiek tylko po to, by teraz znowu znaleźć się w niebez­pieczeństwie.

— Potrzebne to gadanie? — spytał generał. — A może tak się wam śpieszy na tamten świat? Bo takie typy istnieją. Człowieku, po co to?

Frajter Rainer Hartmann zamrugał, jak gdyby zmuszono go do Patrzenia w słońce. Ale nawet teraz wyglądał jak Apollo z piaskowca na Pomniku w miejskim parku. Jego młodzieńcza twarz była szlachetna, choć nie pulsowała życiem. Lekko falujące włosy opadały na wysokie czoło.

Harmonijne proporcje ciała uwydatniały się nawet w zbyt luźnym mun­durze. Jego uroda wydawała się prowokacją.

W dodatku był przekonany, iż przeżył w chwalebny sposób wspaniałą przygodę i nie pojmował, dlaczego nikt nie podzielał bez zastrzeżeń jego opinii.

— On nie może wziąć zakrętu, panie generale — zapewnił gruby Otto-Otto, który stał w głębi. — Ma dobre serce i dlatego sprawia czasem wrażenie idioty.

— To jest, oczywiste, zrozumiałym uspawiedliwieniem, Otto. Ale co to pomoże Hartmannowi? — generał Kahlenberge wskazał z niechęcią na leżące przed nim pismo. — Ten strzęp papieru daje podstawę do wyroku śmierci. To pięknie, że wierzysz w jego niewinność. Ale, niestety, trzeba będzie ją udowodnić.

Otto-Otto pokiwał głową. Nie tracił nadziei. Był przecież zaufanym swego generała. Frajter Hartmann otworzył usta, by móc lepiej oddychać. Wysiłek ten przypominał ryby w zmąconej wodzie bagna.

— Jeśli to co mam przed sobą będę musiał przekazać dalej bez zmian, Hartmann będzie zgubiony i wpadnie nieuchronnie w łapy służby bez­pieczeństwa. — Kahlenberge, wzruszywszy lekko ramionami, niemal niezrozumiale wymamrotał. — A tego nie chcę. Nie jestem ich pomoc­nikiem!

Frajter Hartmann opuścił głowę — nawet w tej pozie był pełen wdzięku.

— Nie wiem doprawdy, co można mi zarzucić. Nie poczuwam się do żadnej winy.

— Jak gdyby wasze zdanie miało jakieś znaczenie, człowieku! — Z tego, co o was wiem, Hartmann, wynika, ze widocznie mieliście pecha. Dziwne, że jeszcze żyjecie. Nie jest to zresztą ani waszą zasługą, ani waszą winą. Prawdopodobnie jesteście niewinnym aniołkiem. I co tu począć z takim dziwadłem? Ale właściwie to macie także szczęście. Bo wcale nie zamierzamy was wydać. Nie z powodu waszych pięknych, błękitnych oczu, lecz dlatego, że to nam nie odpowiada. Zrozumiano?

Kahlenberge pochylił się znowu nad protokółem przesłuchania frajtra Rainera Hartmanna. Nie zagłębiał się w szczegóły, lecz skupiał uwagę tylko na tym, co wydawało mu się ważne. Zasadniczo interesowały go następujące dane:

,,... zostałem przydzielony do jednostki, której zadaniem był transport żywności dla walczących oddziałów. Było nas sześciu pod dowództwem podoficera, którego nazwiska nie znam. Do tej formacji należały trzy 4-tonowe ciężarówki. W pewnej miejscowości, której nazwy nie znam, pojawiły się nagle wojska sowieckie i ostrzelały nas. Wszystkie pojazdy spaliły się, a wszyscy żołnierze zostali zabici. Również ja otrzymałem kilka postrzałów. Na wpół przytomny czołgałem się przez pewien czas, wreszcie zemdlałem.

... po pewnym czasie ocknąłem się w stodole zamienionej na szpital polowy. Znajdowałem się wśród sowieckich żołnierzy. Nie miałem już na sobie munduru. Byłem cały obandażowany i owinięty w koce. Nie mogłem mówić. Sowieci traktowali mnie, jak gdybym był jednym z nich...

... lecz po kilku dniach czy tygodniach szpital ten dostał się znowu w ręce naszego wojska. Nie potrafię podać żadnych dokładnych dat. Miałem wysoką gorączkę i często traciłem przytomność. Ale niemal jednocześnie z nadejściem naszych wojsk zacząłem znowu mówić. W ten sposób zostałem uwolniony i powróciłem do swojej jednostki'".

Kahlenberge kiwał z namysłem lekko połyskującą czaszką.

— Co za skoncentrowany nonsens — rzekł wreszcie znużonym tonem, jak gdyby sam dźwigał brzemię tego nonsensu. Inna sprawa, że czynił to bez przykrości.

— Wszystko, co tu podano, jest absolutną prawdą — zapewnił frajter Hartmann.

— Możliwe — zgodził się łagodnie generał. — Absolutną prawdą taką, jak ją widzi starszy strzelec Hartmann. Ale nie jest to bynajmniej taka prawda, jaką jesteśmy zmuszeni ją widzieć. Bo wszystko to wydarzyło się 5 grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Jednak dziesiątego grudnia zameldowano, że jedna z naszych jednostek, właśnie ta, składająca się z sześciu ludzi i podoficera, wpadła w ręce sowietów. Podług oficjalnych meldunków zostali oni zamordowani w bestialski sposób — wykłute oczy, odcięte jądra, rozprute brzuchy i tym podobne. Nikt nie zdołał ujść. Właśnie w związku z tym wydarzeniem zgromadzono wszelkie możliwe dane i wyzyskano je propagandowo z najmniejszymi szczegółami.

— Tak było! — potwierdził Otto-Otto. — Nawet przy wzorowym poparciu różnych kampanii propagandowych i służby bezpieczeństwa na miejsce zbrodni stadami prowadzono tak zwaną neutralną prasę. At­rament aż tryskał spod piór tych facetów. Nigdy jeszcze nie udało się tak zdemaskować sowietów. Przedstawione trupy były już tylko rąbanką.

— Jak wynika z dokumentów, ministerstwo propagandy miało dzięki tej rzezi dość materiału na długie tygodnie. Wydano nawet Czerwoną Księgę, zawierającą niezwykle przejmujące szczegóły. — Generał Kahlen­berge mówił to jak gdyby chodziło tylko o sprawdzenie jakiegoś rachun­ku. — A kapitan Kahlert, nasz historyk, na ten temat uzbierał cały segregator.

Oczywiście, oficjalnie Hartmann nie żyje. — Otto-Otto głową..

Kahlenberge pogrzebał wskazującym palcem w prawym uchu.

— I teraz umarły pojawia się. Żyje. I to jest wasz osobisty pech, Hartmann. Bo jesteście, niestety, żywym dowodem na to, że nasza propaganda kłamała.

— Czy to moja wina? — powtórzył Hartmann nieporuszony. — Robiłem tylko to, co było samo przez się zrozumiałe. Nie pojmuję, że z tego powodu można mi coś zarzucić.

— Macie niebezpieczne poglądy, Hartmann! — Kahlenberge przesunął ciężar ciała do tyłu, wystawiając podbródek, jak gdyby zamierzał dać się ogolić. — Pytacie poważnie, czy to wasza wina, że jeszcze żyjecie? A czy człowiek jest winien, że przychodzi na świat jako Żyd, czy Polak, czy Prusak? Dlaczego istoty żyjące przebywają tam, gdzie spadają bomby? Dlaczego jeden zdycha w łóżku, drugi w rowie przydrożnym, a inny na polu chwały? Jedyne pytanie, ważne w tej chwili, brzmi: W jaki przyzwoity sposób można by wydostać waszą głowę z pętli?

Frajter Hartmann patrzył zdumiony. Otto obserwował go z rosnącym niesmakiem.

— Człowieku, czy jeszcze nie uświadomiłeś sobie, że z deszczu, z pominięciem rynny, wpadłeś od razu aż po szyję w gnój?

Kahlenberge potarł łysą czaszkę, połyskującą jak kula bilardowa.

— Uciekliście śmierci spod kosy i to widocznie nadwerężyło wasz rozum. Was oskarża to, że żyjecie. Żyjecie na przekór oficjalnym, szeroko w tym czasie rozpowszechnionym meldunkom. Więc powstaje pytanie: Dlaczego przeżyliście? Nie rozumiecie tego? Podług oficjalnych danych jesteście trupem okaleczonym do nierozpoznawalności. Ponieważ mimo to istniejecie, jesteście obiektem dla wszelkiego rodzaju wrogiej propagandy. Wciąż jeszcze nie pojmujecie tego?

— Chętnie zastosuję się do rad, jakie zostaną mi udzielone. — Hartmann na próżno usiłować odgarnąć z czoła faliste kosmyki. — Ale jeszcze nie wiem, czego właściwie oczekuje się ode mnie?

— Służba bezpieczeństwa jest zdania — ciągnął Kahlenberge — że wasze ocalenie tłumaczy się tylko w jeden sposób. Ci ludzie są przekonani, że z rąk sowietów może wyjść cało tylko ten, kto do nich należy. Czyli pozwoliliście na rzeź waszych kolegów. Wydaliście ich. Okropna śmierć waszych kolegów była ceną za wasze nędzne życie.

— Ależ tak nie było! — wykrzyknął Hartmann z przejęciem. — Naprawdę nie! Mogę przysiąc!

— Co mnie w tej chwili interesuje, Hartmann, to fakty nadające się do wykorzystania i nic więcej. I ponieważ tak rzecz się ma, będziecie musieli zeznania wasze zasadniczo zmienić. Otto-Otto pomoże wam przy tym. on zna ten cały kram. Jeśli chcemy, żeby to brzmiało przekonywająco,

Hartmann, to musiało to być tak, że sami świadomie wydostaliście się od sowietów. Świadomie! Żadnego bajdurzenia o zemdleniu, o przejściowej utracie pamięci i głosu, żadnych innych wątpliwych kawałów. Zapamiętajcie to sobie Otto! Przekonywające jest zawsze to, w co się właśnie chce wierzyć. Zgodnie z tym Hartmann walczył świadomie o swoje Życie. Oszukał sowietów. Prowadził równie niebezpieczną, jak wytrwałą walkę o swe istnienie. Nie był więc ofiarą, lecz bohaterem. Inaczej nic się nie da zrobić. Zrozumiano?

— Wszystko jasne — zapewnił żywo Otto. — Czy tak. Hartmann?

— Niech będzie tak! — odparł Hartmann zrezygnowany. — Chcę przecież żyć.

— To jest właściwa odpowiedź! — Kahlenberge zdecydowanym ruchem odsunął na bok leżące przed nim akta i uderzył w nie dłonią, co było jak gdyby zakończeniem. — Wszyscy chcemy żyć, jak długo możemy! Żyjemy bowiem w epoce heroicznej!

Pokój był zimny i gładki jak pudło z metalu. Kolorem dominującym była wapienna biel. Nawet mapy na ścianach i nieliczne meble nie urozmaicały tej monotonii.

Ostre światło padało na karafkę z wodą i dwie szklanki, Engel siedział widocznie zmęczony, major Grau uśmiechał się.

— Pan uważa tych generałów za zdolnych do różnych rzeczy, prawda, panie majorze?

Major Grau najmniejszym ruchem nie zdradził swych myśli. Gdy się poruszał, szeleścił wokół niego jedwab. Jego elegancja była irytująca. Patrząc na majora trudno było uwierzyć, że w niewielkiej odległości od niego toczyć się może brudna wojna.

— Wie pan, Engel, że niełatwo tracę cierpliwość — odparł Grau uprzejmie. — Chciałbym jednak wiedzieć, czy zdołał pan uzupełnić niektóre akta?

— Zrobiłem, co mogłem! Ma się rozumieć! Podług otrzymanych danych przyjąć można istotnie, że sprawcą był generał.

— A dlaczego nie mógłby to być generał? — spytał Grau z ujmującą grzecznością.

Engel poruszył palcami, jak gdyby grał na fortepianie. — Jednakże tu chodzi o brutalne morderstwo.

— Z doświadczenia wiemy, że zabijanie nie jest bynajmniej przywilejem upośledzonych na umyśle czy klas niższych. Dlaczego więc uzupełnić tej krwawej listy nie mógłby generał? — Major Grau uśmiechał się z rozmarzeniem, jak filatelista oglądający swoje zbiory. — Dla gapiącego się tłumu pruski czy niemiecki generał jest czymś w rodzaju pomnika. Ja jednak znałem niejednego dygnitarza wielkich Niemiec, w porównaniu z którym nauczyciel wiejski jest geniuszem, a parobek dżentelmenem.

— No tak — przyznał Engel — to wszystko brzmi wcale przekonywa­jąco. W końcu ja sam złapałem raz w czasie obławy generała z męską prostytutką. Ale kto w to uwierzy?

— Moglibyśmy tych ludzi pobić tak zwaną historią — odparł major Grau poważnie, jak pedagog udzielający ważnej lekcji. — Moglibyśmy rzucić im w twarz ich przeszłość. Wiadomo, że ci ludzie, którzy lubią głośno, gdy im to dogadza, rozprawiać o honorze i tradycji, są w rzeczywistości żałosnymi typami. Wiadomo, że te pompatyczne marione­tki wciąż na nowo podwijają ogon, gdy się je odpowiednio traktuje. Można by powiedzieć, że już u wielkiego elektora byli lepszymi rzemieśl­nikami. Stary Fryc zrobił z nich marionetki. W tysiąc osiemset czterdzies­tym ósmym pozwolili pobić się sromotnie przez garstkę nieszkodliwych buntowników. Za Wilhelma II byli kukłami. W Republice Weimarskiej pragnęli tylko przeżyć. A gdy pojawił się fϋhrer, ukorzyli się przed swastyką.

Engel sięgnął po szklankę i w milczeniu patrzył na nią pod światło.

Major Grau osłonił na chwilę oczy dłonią, jak gdyby czymś oślepiony, po czym ciągnął dalej z tą samą ujmującą uprzejmością: — Oczywiście, uogólnienia są zawsze niedorzeczne. Również generałowie nie są ani postaciami legendarnymi, ani sprzedajną hołotą.

— Ale są wśród nich również i świnie, prawda? — spytał Engel.

ROZDZIAŁ IV

Generał-major Kahlenberge, szef sztabu korpusu, udawał że lubi śpiew chóralny. W rzeczywistości nie lubił go. Jednakże mówił sobie: kto śpiewa, ten nie myśli. Kto nie myśli, ten jest wygodnym podwładnym. Niech więc ludzie śpiewają, ułatwi to zwierzchnikom niejedną skomplikowaną sytua­cje.

Gdy chór, złożony z członków sztabu dowodzącego generała, odbywał ćwiczenia, Kahlenberge chętnie asystował przy tym.

Chór ten — oczywiście tylko chór męski — rekrutował się ze wszystkich możliwych oddziałów sztabu. Do chóru należał zarówno szef kuchni, jak i kierownik wydziału map, pisarze śpiewali obok referentów, pierwszy tenor był radiotelegrafistą, a najpotężniejszy bas należał do sanitariusza. Dyrygentem chóru był dentysta. Dyrygował on z pasją i wytrwałością.

— "Westerwald"! — zachęcająco wykrzyknął generał Kahlenberge. Chór. który właśnie zrobił krótką przerwę dla wytchnienia, chętnie

uczynił zadość temu wezwaniu. Kahlenberge rozparł się wygodnie na krześle. Sala żołnierskiej stołówki w piwnicy pałacu Lichnowskich zdawa­ła się drżeć w posadach.

Nagle żarliwość śpiewaków wbrew wszelkiemu oczekiwaniu wzrosła jeszcze o kilka stopni. Początkowo Kahlenberge nie wiedział czym to tłumaczyć, ale obejrzawszy się, ujrzał dowodzącego generała. Wstał, zaznaczając bez pośpiechu swoją służbistość.

Chór z przejęciem opiewał chłodny wiatr, który tak mocno dął w Westerwaldzie.

Dowodzący generał wyciągnął swego szefa sztabu do przedsionka. Gdy Von Seydlitz-Gabler traktował któregoś ze swych współpracowników w sposób tak osobisty i uprzejmy, przyczyna tego była zwykle interesująca. Toteż oczy Kahlenberga zabłysły, jak oczy kota wietrzącego tłustą mysz.

— To wspaniały chór — zaczął von Seydlitz-Gabler.

— Ćwiczenie to wszystko! — Kahlenberge skinął głową.

Dowodzący generał odchrząknął i ciągnął dalej? — Skarbnica niemiec­kich pieśni chóralnych jest niewyczerpana. Szczególnie lubię pieśń o Lϋtzowie.

Kahlenberge uśmiechnął się. Te dygresje wskazywały na to, że chodziło o jakieś niezwykłe wydarzenie. Czuło się wprost, jak trudno przychodziło dowodzącemu generałowi skierować rozmowę na ten temat.

— Przejdźmy na wewnętrzny dziedziniec — zaproponował.

Na wewnętrznym dziedzińcu znajdowała się studnia, gazon i stylowy wczesnobarokowy krużganek. Dowodzący generał zwykł przechadzać się tu zatopiony w myślach, które uważał za twórcze. Tu znajdował spokój i skupienie. Otóż, gdy znaleźli się na miejscu, von Seydlitz-Gabler zaczął, jak gdyby oznajmiając coś niesłychanego:

— Niech pan sobie wyobrazi, że ten major Grau siedzi u mnie w przedpokoju!

— Chyba nie pierwszy raz — stwierdził lakonicznie Kahlenberge.

— Ale polecił powiedzieć mi, że prosi o pozwolenie zadania mi kilku pytań. Pytań! o charakterze urzędowym. Co pan na to?

Kahlenberge nie znalazł od razu właściwej odpowiedzi, tak był radośnie zaskoczony. Usiłował zrekonstruować — z zadowoleniem — przebieg wydarzenia: Grau zjawił się więc w przedpokoju i zameldował, że pragnie zadawać pytania o charakterze urzędowym, a dowodzący generał czmych­nął tylnym wyjściem i odszukał swego szefa sztabu.

— Należy coś zrobić i to natychmiast! — dodał von Seydlitz-Gabler.

— Dlaczego? — pozwolił sobie spytać Kahlenberge.

— No, wie pan, mój drogi! — Dowodzący generał wyprostował się władczo, jak gdyby miał spojrzeć w oczy całej dywizji na krótko przed akcją bojową. — Przecież to jest alarmujące! Musimy natychmiast ustalić marszrutę. Nie możemy przecież spokojnie patrzeć na to, że ktoś usiłuje podstawić nam nogę!

— A czy ten Grau dał w ogóle do zrozumienia, o jakie pytania chodzi?

— To przecież jasne jak słońce, szanowny kolego. Ten typ chce widocznie prowokować. Wczoraj sądziłem jeszcze, że po prostu pozwala sobie na żarty! I ponieważ mogło chodzić tylko o żart jak najbardziej wątpliwej jakości, daliśmy mu odpowiednią odprawę. Przy mojej pobłaż­liwości pomyślałem: facet zmądrzeje, dajmy mu na to czas i okazję. Ale co się dzieje dalej? Ten typ ośmiela się przyjść i zadawać mi pytania. Mnie!

— I pan sądzi, że chodzi o pytania w związku z jego wczorajszymi aluzjami? Co panu każe tak przypuszczać?

— Wyczucie! Wyczucie i doświadczenie! Niech mi pan wierzy, ten Grau nie cofnie się przed najbardziej absurdalnymi urojeniami. Ten człowiek to typ, który nie zawaha się posłać na szafot własną matkę tylko po to, żeby jakąś sprawę doprowadzić do końca. Jego manipulacje trzeba przerwać za wszelką cenę.

Błyszczące, kocie oczy Kahlenberga zwęziły się.

— Ten Grau jest człowiekiem niebezpiecznym. Nie należy zapominać o tym.

— Chcę uniknąć niepotrzebnych komplikacji — zapewnił von Seyd­litz-Gabler. — Temu człowiekowi należy wskazać właściwe miejsce!

— Nic prostszego — rzekł Kahlenberge, przyglądając się uważnie dowodzącemu generałowi. — Gdy pan odpowie właściwie na jego pytania, zrozumie, że zadawanie ich było absurdem.

Dowodzący generał wyjął chustkę i począł ocierać nią pot z czoła. Czoło miał wysokie i osuszenie go trwało chwilę.

— Oczywiście, ma pan rację jak zawsze, drogi Kahlenberge. Przynajm­niej w zasadzie. To, co pan proponuje, byłoby najlepszym rozwiązaniem w normalnych warunkach. Niestety, warunki nie są bynajmniej normalne.

Kahlenberge przystanął przy jednym z filarów krużganku.

— Czy to znaczy — spytał uradowany — że praktycznie nie byłby pan w stanie odpowiedzieć wyczerpująco na pytania Graua?

— Tak mniej więcej można by to określić — wyznał z trudem von Seydlitz-Gabler. — Nie żebym czuł się w najmniejszym stopniu ob­ciążony, ale przyznaję otwarcie i to tylko panu w zaufaniu: takie wypytywanie byłoby przykre dla mnie.

— To oczywiście zmienia sytuację — zapewnił Kahlenberge, z trudem kryjąc wesołość.

— Tego wieczora, kiedy zdarzyła się ta ohydna historia, o której wspomniał Grau, byłem poza domem. Zapewniam, że nie mam nic do ukrywania, ale chodziło o tak zwaną męską wyprawę. Pan rozumie?

Kahlenberge skinął głową. Miał wiele zrozumienia dla tak zwanych męskich wypraw.

— Jeśli pan sądzi, że Grau powinien zostać usunięty, ponieważ zakłóca spokój, to powiedziałbym, że potrzebna mu jest niezwłoczna zmiana klimatu.

Teraz generał von Seydlitz-Gabler nadstawił uszu. Znał Kahlenberga. Jeśli zgłasza on tak spontanicznie gotowość współdziałania, to zapewne ma ku temu powody, a mogą to być również powody jak najbardziej intymnej natury.

I dlatego dowodzący generał spytał nie bez ciekawości:

— Przypuśćmy, że po prostu posłałbym Graua dalej, a mianowicie do Pana, drogi Kahlenberge. Przypuśćmy, że powiedziałbym mu: Niech pan zada swoje pytania najpierw Kahlenbergowi, a potem przyjdzie pan do mnie. Co wtedy?

— Wtedy byłby smród! — przyznał otwarcie Kahlenberge. — I ja mam życie prywatne. I ja niechętnie dopuszczam do niego obcych ludzi czy placówki służbowe. Można by więc o nas obu powiedzieć, oczywiście z bieżnym respektem, że siedzimy w tej samej łodzi.

— No więc! — wykrzyknął von Seydlitz-Gabler z pewną ulgą. — Więc siedzimy w tej samej łodzi! Ale w końcu jesteśmy zahartowaną załogą. Jak pan myśli, co należy zrobić w takiej sytuacji?

— To co się robi, gdy nie ma innego wyjścia... wojnę! — ze spokojną ironią oświadczył Kahlenberge. — Jeśli Grau nie da się powstrzymać, poślemy go na razie do generała Tanza. W ten sposób znajdzie się on pod dobrym adresem. Tanz to człowiek nieskomplikowany. Miażdży wszyst­ko, co mu staje na drodze.

— Zgoda — rzekł z otuchą von Seydlitz-Gabler. I ostrożnie jak zwykle dodał: — Myśli pan istotnie, że Tanz jest właściwym człowiekiem, jeśli idzie o taką sprawę?

— Nikt inny tylko on — odparł Kahlenberge.

* * *

Generał Tanz zainteresował się pewnym skrzyżowaniem ulic w za­chodniej części śródmieścia Warszawy. Zdawało się, że nie ma w nim nic szczególnego — skrzyżowanie jak setki innych — bruk, drzewa, domy, barwy szare, zielone i znowu szare. Dookoła szyby okienne bez połysku.

Jednakże miejsce to miało na mapie, znajdującej się w rękach generała Tanza, oznakę A1 nakreśloną mocno ognistoczerwoną barwą. A1 znaczyło: „Anfang eins". Z tego właśnie miejsca generał zamierzał rozpocząć próbę ewentualnej akcji oczyszczającej.

— Więc dowodzący generał nie odrzucił naszego planu — stwierdził z powagą Tanz.

Major Sandauer, uważny i uniżony, stał wyczekująco za swym genera­łem. Ostrożnie wniósł zastrzeżenie:

— Jednak potwierdzenia nie otrzymaliśmy.

— Nieodrzucenie jest jednoznaczne z potwierdzeniem — odparł Tanz. Sandauer nie zaprzeczył. Przeczenie działało drażniąco, szczególnie na

Tanza.

— Kawa — zadysponował generał.

Ordynans bojowy dowódcy dywizji, który od niedawna sprawował swoje funkcje i nie miał szans zestarzenia się przy tym — zerwał się. Szybko otworzył bagażnik, wyjął z niego termos, porcelanową filiżankę wraz ze spodkiem, wytarł jedno i drugie płócienną ściereczką, nalał kawę i drżąc z lekka podszedł do generała.

— Za zimne! — skonstatował Tanz po krótkim szacującym spojrzeniu. Ordynans znieruchomiał. Był pewien, że popełnił błąd niewybaczalny,

gdyż albo przy napełnianiu kawa nie była dość gorąca, albo termos był

uszkodzony, albo nie uzwględniono temperatury zewnętrznej. Ale cokol­wiek to było, on ponosił winę. Ręce drżały mu teraz tak silnie, że kawa wylała się na spodek. Ale nikt nie zwracał już na niego uwagi.

Generał Tanz patrzył niemal z miłością na domy po drugiej stronie skrzyżowania. Major Sandauer spoglądał na generała. Siedzący przy kierownicy feldfebel zdawał się widzieć przed sobą tylkc jezdnię. Za nimi stały dwa czujne samochody opancerzone, wyposażone w radiostację, a nieco dalej motocykliści, czterej żołnierze w połyskujących skórzanych mundurach na czterech motocyklach. Dla nich wszystkich istniało tylko to, co widzieli przed sobą, a nie drżący ordynans, wycofujący się do tyłu.

— Zrobimy próbę — oznajmił generał.

— Bez zgody dowodzącego generała? — major Sandauer zadał to pytanie stłumionym głosem. Słowa jego były przeznaczone jedynie dla uszu dowódcy dywizji i istotnie nie były przez nikogo poza nim słyszane.

— Akcja taka — wyjaśnił dalej Tanz nieporuszony — wymaga jak najdokładniejszego planowania. Uważam za celowe wypróbować naj­pierw w małej skali to. co później ma się odbyć w większej. Wówczas dopiero będziemy mogli dokonać operacji z niejaką pewnością. Niech pan zaalarmuje dywizję, hasło „Plan Walfrieden".

Sandauer skinął głową, pozwolił sobie jednak na marginesową uwagę:

— Czy zawiadomić o tym korpus?

— Później! — zadecydował Tanz. — Akcja sama jest w gruncie rzeczy nie większa niż ćwiczenia. Ale wynikające z niej doświadczenia uważam za niezbędne. W końcu chodzi o zastosowanie nowych metod. Wypróbujemy najpierw na trzech czy pięciu ulicach to, co później przeprowadzimy na trzydziestu czy pięćdziesięciu, bez wzbudzania sensacji. Potem zobaczymy co dalej.

— Czy zaalarmować całą dywizję?

— Całą. Bez wyjątku!

* * *

— Musisz reprezentować — stwierdziła pani Wilhelmina von Seyd­litz-Gabler. — Oczekują tego od ciebie i tego wymaga twoje stanowisko.

— Oczywiście — zgodził się dowodzący generał.

Był pewien, że już od kolebki posiada wybitny zmysł reprezentacji. Ojciec jego, również generał, już w wieku chłopięcym w czasie dożynek i w Wigilię Bożego Narodzenia chętnie i wytrwale ściskał ręce pracowników wilgotną, mięsistą dłoń kucharki, kościstą i suchą dłoń pierwszego stangreta, miękką i aksamitnie gładką dłoń pokojówki, która patrzyła na niego wyzywająco.

— Pewnie masz znowu jakiś wspaniały pomysł? — rzekł, przy czym udało mu się nawet uśmiechnąć.

— Wykwintny wieczór towarzyski — odparła generałowa tonem

wykluczającym sprzeciw.

Generał von Seydlitz-Gabler jęknął ledwo dosłyszalnie. Bolały go nogi. Nowe obuwie, przygotowane mu rano przez żonę, było co prawda solidne i eleganckie, ale ciasne. Opieka Wilhelminy nie zawsze była łatwa do zniesienia.

— Wieczór ten będzie jednocześnie wydarzeniem kulturalnym — ciągnęła dalej Wilhelmina. — Mam na myśli przyjęcie dla specjalnie zaproszonych gości, w czasie którego odbyłby się koncert.

— Bardzo pięknie — zgodził się dowodzący generał zrezygnowany.

— Koncert niewielki, żadna orkiestra, ani kwartet skrzypcowy. Mam na myśli tylko występ pianisty.

— Taki się chyba znajdzie.

— I musiałby oczywiście grać Chopina.

— Ma się rozumieć.

— Jesteśmy przecież w Warszawie.

— Możemy to urządzić w najbliższych dniach.

— Dzisiaj wieczorem — łagodnie oświadczyła Wilhelmina. Generał, tłumiąc niechęć, skinął głową potakująco.

— Niech zorganizuje to Kahlenberge.

— Już to robi — pani Wilhelmina z badawczą pobłażliwością obser­wowała męża, który widocznie wyczerpany wyciągnął się na fotelu.

— Jeśli uwierają cię nowe buciki, Herbercie, zdejmij je. Odpocznij, dopóki jest na to czas. Szef sztabu, Kahlenberge, organizował.

Jak zwykle, organizował przede wszystkim organizatorów. Gruby kapral Otto otrzymał polecenie odświętnego udekorowania sali. Kapitan1 Krausnick, znany specjalista od rozrywek, został obarczony odpowiedzialnością za przebieg wieczoru i specjalną opieką nad gośćmi. Melanii; Neumeier, „żelaznej dziewicy" dowodzącego generała, została powierzona lista zaproszeń.

— A teraz, proszę pana pozostawić mnie samego z moim szefem sztabu — dorzucił von Seydlitz-Gabler.

Wydawało się, że major Grau ubawiony jest tym wszystkim w irytując sposób. Oddalił się, jak gdyby opuszczał scenę, na której miał się znów wkrótce ukazać. Jego pożegnanie przy drzwiach nie było zgodne regulaminem i dowódca nie odpowiedział na nie.

— Jego dni są ostatecznie policzone — zauważył von Seydlitz-Gabler

— W swym obecnym wystąpieniu posunął się już zbyt daleko. Najwyższy

czas na przewidzianą zmianę klimatu, co? Widzę już nawet drogę. Nie, to nie jest problemem. Co mnie w tej chwili znacznie bardziej niepokoi, to wiadomość, że w mieście ma się odbyć akcja bojowa. Co panu o tym wiadomo?

— Nic bliższego. Wiem tylko, że generał Tanz zapowiedział ćwiczenia na dzisiejsze popołudnie.

— Nie pytając nas?

— Przewidziane były tylko ćwiczenia — odparł Kahlenberge ostrożnie.

— Tak poinformował mnie major Sandauer, adiutant Tanza. Co później z tego wynikło, tego nie wiem.

— Proszę wyjaśnić to natychmiast — rozkazał dowodzący generał. Rozpoczęło się więc wyjaśnianie, które trwało niemal całą godzinę.

Kahlenberge rozmawiał długo z majorem Sandauerem nowo założoną linią bezpośrednio prowadzącą aż do placu Promenady.

Tymczasem von Seydlitz-Gabler nie siedział bezczynnie. Również on rozmawiał telefonicznie, a mianowicie z główną kwaterą führera

— z dawnym kolegą ze szkoły wojennej, który miał doskonałe chody u admirała Canarisa.. Również ta rozmowa była wielce obiecująca. Nie ma nic lepszego niż harmonia pomiędzy towarzyszami broni.

Tymczasem pani Wilhelmina w dalszym ciągu przyjmowała w udekoro­wanej sali kasyna przybywających gości. Zauważyła przy tym frajtra Hartmanna, który stał dyskretnie w niewielkiej odległości od niej. Udało mu się zestawić reprezentacyjny program — zgodnie z życzeniem: Chopin, ale tylko walce oraz kilka nieszkodliwych preludiów, a na życzenie jako dodatek wchodziły pod uwagę etiudy.

— Z pana istotnie zdolny młodzieniec — w przerwie między witaniem gości stwierdziła z uznaniem pani Wilhelmina i wyciągnęła smukłą dłoń do komisarza Rzeszy.

Hartmann zarumienił się, jak zwykle, gdy był zmieszany, a rumienił się często. Świat, w którym żył, nastręczał więcej niespodzianek, niż ich Hartmann mógł kiedykolwiek oczekiwać. W zawrotnie krótkim czasie znajdował się między życiem a śmiercią, wśród sowietów i hitlerowców, między Chopinem i panią Wilhelminą.

— Zajmę się nim — oświadczyła Ulryka wesoło patrząc na Hartmana. — Będę uważała, żeby nam nie zginął.

— Spodziewam się. że pamiętasz, po co tu jesteś — rzekła surowo pani Wilhelmina.

Niemożliwe byłoby o tym zapomnieć.

— Dobrze — odparła pani Wilhelmina. — W takim razie zachowuj się Odpowiednio — Po czym z uśmiechem zwróciła się do Hartmanna:

— Gdy będzie mi pan potrzebny, zawołam pana. Proszę być w pogotowiu.

— Tak jest, proszę pani — odparł Hartmann, zerkając ostrożnie na Ulrykę.

Tymczasem generałowie robili co mogli, a jeszcze wówczas, zaledwie w trzecim roku tej wojny, mogli zrobić wiele. Ich wewnętrzne powiązaniu działały. Von Seydlitz-Gabler sądził wobec tego, że świat wciąż jeszcze porusza się po normalnych torach.

— Podług moich rozmów z majorem Sandauerem i generałem Tanzem

— zdawał sprawę Kahlenberge — sytuacja była następująca: część dywizji ,,Nibelungi" miała dzisiaj po południu przystąpić do ćwiczeń. Cel: zbadanie możliwości zwalczania wrogich grup w skupiskach domów.

— A jak mogło dojść przy tym do działań bojowych?

— Bardzo prosto — ciągnął dalej Kahlenberge. — Oddziały generała Tanza rozpoczęły ćwiczenia i, podług majora Sandauera, zostały nagle ostrzelane przez członków polskiego ruchu oporu. Wtedy też ćwiczący żołnierze dywizji „Nibelungi" odpowiedzieli na ogień przeciwnika.

— To zrozumiałe — zgodził się bez wahania dowodzący generał. — Była to konieczna obrona i tym samym nie ponosimy odpowiedzialności.

— Oczywiście, o ile ktoś, powiedzmy major Grau, nie będzie usiłował wyrazić własnych poglądów. Mógłby na przykład mówić o prowokacji i to w dodatku milcząco przez nas tolerowanej.

— Nie mamy potrzeby przejmować się tym, mój drogi Kahlenberge — dowodzący generał miał zadowoloną minę. — Ja również prowadziłem rozmowy telefoniczne. Jak pan wie — tu poufne mrugnięcie okiem — cenię nadzwyczaj majora Graua. Jego zasługi w tutejszym kontrwywiadzie są przecież niezaprzeczalne. Wyraziłem więc kompetentnym czynnikom

— i to z dobrym skutkiem — opinię, że major Grau zasługuje, jak nikt inny, na przeniesienie do większego i ważniejszego rejonu działania.

— No i co? — spytał Kahlenberge zaciekawiony. — Czy istotnie uda się wykurzyć go tymi pochwałami?

— Major Grau otrzyma awans na podpułkownika i zostanie przenie­siony do kontrwywiadu w Paryżu, czego można tylko gratulować jemu — i nam.

I jak zwykle, gdy wszystkie prace były już w toku, główny organizator Kahlenberge w pewnej chwili znalazł się bez zajęcia. Polecił przeto wezwać frajtra Hartmanna.

Hartmann zatrzymał się początkowo przy drzwiach, skąd nieufnie spoglądał na Kahlenberga. Ten zaśmiał się niegłośno.

— Czy zdajecie sobie właściwie sprawę z tego, że jedna mylna od­powiedź wystarczy, by pozbawić was tej pięknej głowy? — spytał nagle

szef sztabu ze śmiertelnie poważną miną. — Musicie się nauczyć myśleć praktycznie, Hartmann. A więc, czy mieliście kiedyś choć najmniejszy kontakt z sowietami? A tym samym z komunistami?

— Jakim sposobem mógłbym go mieć? — odparł Hartmann stanow­czym tonem. — Nigdy!

— Już źle — Kahlenberge potrząsnął głową. — Gromkie zapewnienia są z zasady podejrzane. By zyskać wiarę, należy mówić z prostotą, chyba że się przemawia na wiecu. W małym kręgu jest jednak błędem głośno wykrzykiwać swoje przekonania. Nie krzyczcie więc "nigdy!", powiedzcie po prostu „nie!". Do tego wierne, niemieckie spojrzenie i nienaganna postawa, przejawiająca ufne oddanie. To jedynie bierze.

— Tak jest — ochoczo odparł frajter Hartmann.

— I pomyślcie dobrze, człowieku. Ta sprawa musi być niedwuznacznie wyjaśniona: czy mieliście kiedyś kontakt z komunistami? Czy wasz ojciec należał do tego zrzeszenia, albo wasz brat, wasz wuj, wasz szwagier? Czy macie siostrę albo narzeczoną, która utrzymywała stosunki z komunistami?

— Nie — odparł frajter Hartmann, usiłując podkreślił prostotę tej odpowiedzi. Nauki generała zaczynały odnosić skutek.

— Pozostańcie zasadniczo przy takim „nie" — zalecił natychmiast Kahlenberge. — Nie mówcie nigdy. „Nie wiem", czy coś innego w tym rodzaju.

Teraz Hartmann uśmiechnął się po raz pierwszy. Zrozumiał, że Kahlen­berge odnosi się do niego życzliwie.

— Zaczynam sobie uświadamiać, jak powinienem się zachowywać.

— Przyjmę was do sztabu, żebyście byli w pewnej mierze bezpieczni. Będziecie na razie pełnili służbę w moim bezpośrednim otoczeniu. Ot-to-Otto wprowadzi was w tę pracę. Tylko pamiętajcie: jeden błąd — i tracicie wszelkie szansę popełniania dalszych. Poza tym musicie sobie uświadomić, że jednocześnie narazilibyście i mnie. Jasne?

To było jasne dla Hartmanna. Skinął głową twierdząco i odetchnął z ulgą.

Generał Kahlenberge nie tracił czasu. Kazał się połączyć z majorem Sandauerem z dywizji Tanza. Cenili wzajemnie swoje taktyczne zdolności. co oznaczało praktycznie, że intrygowali przeciwko sobie tylko wówczas. gdy żadną miarą nie dało się tego uniknąć.

Kahlenberge spytał bez specjalnego wstępu, czy generał Tanz byłby skłonny odpowiedzieć na kilka pytań, a które pragnie mu zadać niejaki Major Grau z tutejszego kontrwywiadu. Przypuszczalnie chodziłoby o Pytania raczej nieprzyjemne, przy czym „nieprzyjemne” jest słowem dobranym ostrożnie. Może określenia „obelżywe” lub „uwłaszczające czci” byłyby odpowiedniejsze.

— Pan generał Tanz — odparł Sandauer, bynajmniej nie zbity z tropu — nie odmawia nikomu, kto chce z nim rozmawiać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że pan generał Tanz posiada ściśle sprecyzowane poglądy i nie zwleka nigdy z wyraźnym zaznaczeniem ich.

— Jest mi to wiadome i liczę na to. w tym wypadku nawet z

przyjemnością.

— A w szczególności o co panu chodzi, panie generale? — spytał

Sandauer otwarcie.

— Mnie odpowiadałoby wszystko, co ułatwiłoby pewnym ludziom zrozumienie owych wypróbowanych złotych zasad, że podwładni powinni tylko wówczas zadawać pytania, gdy są do tego wyraźnie zachęceni — odparł Kahlenberge z taką samą szczerością.

— Taki jest niewątpliwie pogląd generała Tanza — zapewnił Sandauer — i nie trzeba będzie mu tego przypominać.

— W takim razie w odpowiednim momencie poślę wam tego ciekawe­go interpelanta! Jakie plany ma pański generał na dzisiejsze popołudnie?

— Coś w rodzaju próby generalnej!

Dodał ostrożnie, że Tanz zamierza na ograniczonej przestrzeni i w określonym czasie przeprowadzić próbę nowej taktyki.

Kahlenberge nie zdradził swego niezadowolenia i zdziwienia z powodu tak samowolnej decyzji. Normalnie jako szef sztabu byłby teraz od­powiednio zareagował. Ale Kahlenberge nie był człowiekiem, który robi dwa błędy z rzędu — pierwszy, zadanie nierozsądnie sformułowanego pytania, wystarczył. I dlatego spytał z podkreśloną powściągliwością:

— Czy to, co mi pan teraz powiedział, jest zwyczajną wiadomością, czy meldunkiem?

Sandauer zrozumiał od razu do czego Kahlenberge zmierza.

— Sądzę, że gawędziliśmy tylko.

— To dobrze, bo i ja tak sądzę!

— Żeby jeszcze raz powrócić do poruszonej przez pana sprawy, panie generale, to sądzę, że najmniej odpowiednią chwilą i miejscem do zadawania pytań panu generałowi Tanzowi byłaby dzisiaj po południu godzina piętnasta na południowym krańcu placu Promenady.

Po tej rozmowie Kahlenberge przeprowadził jeszcze jedną, a mianowi­cie z majorem Grauem z kontrwywiadu. Oznajmił mu, że niestety, dowodzący generał zmuszony jest pełnić obowiązki reprezentacji, musi więc zrezygnować z przyjemności poświęcenia majorowi czasu. On zaś. Kahlenberge, również — niestety — nie może stać do dyspozycji z tych samych powodów, co dowodzący generał. Jest natomiast do osiągnięciu generał Tanz, a mianowicie o godzinie piętnastej na południowym krańcu placu Promenady.

Grau podziękował za informację. Głos jego brzmiał jak gdyby major się uśmiechał. To zirytowało Kahlenberga, ale nie miał czasu zareagować. Był zaabsorbowany urządzanym przyjęciem.

Pani Wilhelmina von Seydlitz-Gabler sprawdzała rozpoczęte prace organizacyjne, a zwłaszcza działalność Melanii Neumeier, cichej i nieza­wodnej współpracownicy dowodzącego generała.

— Pani, jak zwykle, pracuje świetnie — stwierdziła generałowa. — Mój mąż i ja umiemy to ocenić. Mam wrażenie, że mój mąż kocha panią. Nie trzeba się rumienić, moja droga. Miałam na myśli, że kocha panią jak ojciec córkę. Czy i pani go kocha?

— Uwielbiam pana generała — wyszeptała lekko spłoniona Melania.

— To wybitna osobistość!

— Co mu nie przeszkadza być przy tym zawsze człowiekiem — pani Wilhelmina prowadziła tę rozmowę tonem, jakim gawędziła o modzie, o pogodzie, czy o narodowym socjalizmie. Jednocześnie sprawdzała listę zaproszonych i żadne nazwisko nie uszło jej uwagi. Stwierdziła jednak brak trzech czy czterech nazwisk, do których przywiązywała wagę.

Melania Neumeier usłużnie uzupełniła listę. Pani Wilhelmina skinęła głową.

— Mój mąż, droga pani, prowadził życie wyczerpujące, poświęcone wyłącznie służbie dla ojczyzny. To bardzo nadwątliło jego zdrowie. Ja, niestety, nie mogę być przy nim stale. Takie stacjonowanie jak tu w Warszawie, to szczęśliwy przypadek. Gdyby zachorował, czy pani zaopie­kuje się nim?

— Ależ jax najchętniej; proszę pani! — Melania była pełna zapału. Ten ważny dowód zaufania budził jej głęboką wdzięczność i wzmagał oddanie

— Może pani zdać się na mnie. Chętnie zrobię wszystko, co będzie w moich skromnych możliwościach.

Ta reakcja w zupełności wystarczyła pani Wilhelminie. Poza tym zdawało się jej, że zna męża zbyt dobrze, by odczuwać niepokój. Nie krępowała się nawet kpić dyskretnie z tej dziewczyny pełnej zahamo­wań.

Pani Wilhelmina postanowiła więc, będąc w dobrym humorze, nawie­dzić drugiego organizatora, kapitana Krausnicka, specjalistę od roz­rywek. Pochodził on z branży restauracyjnej, wydział: rozrywki i taniec, i tam też zamierzał wrócić po wojnie.

Krausnick nie cofał się nawet przed włączeniem kultury — na życzenie

— do swego programu rozrywkowego. Upodobał sobie pianistkę Wandę. Obecnie ta Wanda stała przed nim. a obok Wandy frajter Hartmann.

Przydzielił go Krausnickowi szef sztabu, generał Kahlenberge, z poufną informacją, że ten młody człowiek otarł się o kulturę, że ma w sobie zadatek na historyka sztuki. Dlatego Krausnick polecił Hartmannowi, ażeby omówił z Wandą program koncertu.

W tej chwili weszła do pokoju pani Wilhelmina. Krausnick stanął przed nią niemal na baczność i wypowiedział coś w rodzaju raportu. Pochylił się głęboko nad wyciągniętą ku niemu dłonią i ucałował ją — można by rzec — nabożnie. Po czym poinformował "łaskawą panią" o szczegółach organizacji przyjęcia, wskazując przy tym na kosze pełne butelek, na baterię kieliszków, na fortepian. Wandę i Hartmanna.

Pani Wilhelmina patrzyła na to wszystko z wielkim zainteresowaniem i nie bez uznania. Skinęła nawet Wandzie głową życzliwie, chociaż nieco wyniośle, jak to było w jej zwyczaju. Gdziekolwiek się znajdowała. sprawiała wrażenie, że stoi na podium. Z tego podium badawczo przy­glądała się teraz Hartmannowi

— Pan jest tu nowy? — spytała.

Hartmann nie odpowiedział: „Tak jest", tylko skinął głową. Uczynił to jednak, co pani Wilhelmina od razu spostrzegła, z wdziękiem i nie bez respektu. Młodzieniec ten nie tylko więc miał przyjemną powierzchow­ność, lecz również przyjemne maniery.

— Proszę sobie nie przeszkadzać, drogi panie Krausnick i spokojnie

skończyć zaczętą rozmowę.

— Tak jest, łaskawa pani! — kapitan od rozrywek zwrócił się posłusz­nie ku Wandzie i Hartmannowi. — A więc, moi państwo, co tam potem brzdąkamy? Chopina na wszelki wypadek, takie jest życzenie łaskawej pani, a dla nas ma ono być rozkazem. A więc Chopin, ale które dzieło tego

typa?

— Polonezy — zaproponowała Wanda.

— Tego słucha się przyjemnie! — zgodził się Krausnick. — Polonez to laki taniec z rozmachem. Przy tym nikt nie zasypia. A to jest przecież

ważne.

— A co pan o tym sądzi? Odpowiada panu ta propozycja? — pani

Wilhelmina spojrzała na Hartmanna.

— Polonezy Chopina są niezrównane — odparł układnie Hartmann — ale może nie nadają się w tych okolicznościach. To są polskie kompozycje patriotyczne. Robert Schumann określił je kiedyś jako armaty uwieńczone

kwiatami.

— To oczywiście zupełnie niemożliwe! — przerwał szybko Krausnick. — Skoro już armaty, to w żadnym wypadku nie polskie. I w dodatku uwieńczone kwiatami, tego jeszcze brakowało!

— Pan jest bardzo rozważny — zwróciła się do Hartmanna pan: Wilhelmina. — Jest pan, jak widać, uzdolnionym młodzieńcem. Pozos­tawiam więc panu wybór właściwego programu na dzisiejszy koncert, po

czym może przyjdzie pan do mnie i zda mi z tego sprawę. Zgoda? Wyrażam tylko życzenie, ale już widzę, że pan zechce zrobić mi tę przysługę. Dobrze — więc oczekuję pana później u siebie.

* * *

— Plac Promenady, strona południowa — polecił major Grau swemu kierowcy.

Gdy to mówił słońce, przebijając się przez chmury, oślepiło go nieco. Zmrużył oczy.

— Macie broń przy sobie? — spytał.

— Zawsze — stwierdził kierowca.

— Jedziemy do generała Tanza — oznajmił Grau przyjaźnie.

— Dlaczego nie! — odparł żołnierz obojętnie.

Samochód jechał niemal pustymi ulicami Warszawy. Grau spojrzał w niebo — teraz słońce było znowu przysłonięte jakby cienkim welonem dymu. Niegdyś, jako policjant, odniósł swój pierwszy sukces przy wy­krywaniu podpalaczy i to też przypomniało mu się teraz.

— Dojazd do placu jest zamknięty — oznajmił kierowca.

Major Grau ocknął się z zadumy. Teraz i on spostrzegł to, co kierowca jego widział już od pewnego czasu: stojące w pogotowiu oddziały bojowe w szarozielonych mundurach, wyposażone w broń do walki wręcz. Stały one w przytłaczającej ciszy. Stały jak stado czekające na otwarcie wrót.

— Wojska dywizji Tanza — zauważył kierowca.

— Prawdopodobnie ćwiczenia — odparł major Grau. — U Tanza wciąż ćwiczą. Albo walczą. Pomiędzy jednym i drugim śpią. Możecie jechać dalej, dla nas nie istnieje zakaz przejazdu.

Grau nie zmienił postawy. Jak gdyby tylko rejestrował wydarzenia — jak gdyby żadne nie interesowało go szczególnie.

— Stój! — zawołał wysoki, donośny głos. — Dotąd i ani kroku dalej! Przed Grauem pojawiła się szarobrązowa, zmięta twarz dżokeja, niemal

przepołowiona głęboko nasuniętym hełmem stalowym. Z jasnoniebies­kich oczu patrzyła tępa determinacja.

Grau nie lubił komplikacji, a przynajmniej nie takie. Spokojnie wysiadł z samochodu i szedł dalej pieszo. Do południowego krańca placu było jeszcze tylko około osiemdziesięciu metrów. I tu zobaczył generała Tanza. Wydawał się potężny mimo smukłej postaci i odosobniony, jakkolwiek otaczało go kilku żołnierzy.

Grau rozglądał się za Sandauerem. Spostrzegł go daleko w tyle za generałem, stojącego przy opancerzonym samochodzie. Sandauer miał w ręku mapę, jednak nie patrzył na nią — wydawał się znudzony oczekiwaniem.

Również generał był znudzony, jednak u niego przejawiało się to efektowniej. Sandauer zerkał w próżnię, generał spoglądał w dal.

Przydzielony do dywizji reporter wojenny korzystał z doskonałej okazji, by zrobić kilka zdjęć. Generał stał nieruchomo. Trudno o lepszy obiekt dla fotografów w takich czasach.

— Akcja jeden! — rzucił nagle generał.

Drugi adiutant przekazał rozkaz Sandauerowi. Ten wyprostował się nieco i rzekł takim głosem, jak gdyby w sklepie z żywnością żądał kilograma cukru.

— No, to zaczynamy! — powiedział do radiotelegrafisty, siedzącego w opancerzonym samochodzie.

— Jestem tu umówiony z generałem, ale mam wrażenie, że prze­szkadzam — zaczął Grau.

— Nie można przeszkodzić generałowi, jeśli on nie życzy sobie tego! — Sandauer pozostawał belfrem w każdej sytuacji. — Ale może pan spokojnie podejść do niego. Oczekuje pana.

Grau zbliżył się do generała w przytłaczającej ciszy. Zdawało mu się, że czuje lekki zapach rozkładu.

Zameldował się u Tanza. Generał patrzył prosto przed siebie, nieporuszony. Nie wiadomo było, czy usłyszał meldunek majora, czy nie. W końcu jednak rzekł:

— Jeszcze tylko kilka minut, Grau, zaraz się zacznie.

Ale przez kilka następnych minut nic się nie działo szczególnego, w każdym razie nic, co by tłumaczyło napięcie uwagi generała. Fasady domów wydawały się ciemne, płaskie jak kulisy. Wszystkie okna były zamknięte. Szyby wyglądały jak zapocone szkła okularów, a drzewa jak szkielety olbrzymich trupów.

Kilka grup bojowych poruszało się bezgłośnie wzdłuż domów. W końcu przystanęły i znieruchomiały. W bocznej ulicy rozległ się głośny szum jak gdyby fabryki, puszczonej w ruch na najszybszych obrotach. To zbliżały się czołgi!

Twarz generała Tanza przeobraziła się w maskę z brązu. Jego smukłe, delikatne, a mimo to silne ręce spoczywały na automacie jak na szyi kochanki.

Potem padł pierwszy strzał. Bezpośrednio po nim rozprysnęła się wiązka granatów ręcznych. W ułamku sekundy scena zmieniła się — czujna cisza ustąpiła miejsca ryczącemu, kipiącemu, zgiełkowi. Rozbłysły dziko drgające, ogniste punkty, jak ścigające się refleksy świetlne na głównej tablicy mózgu elektronowego.

Na twarzy Tanza odmalowało się odprężenie. Pojawił się na niej skąpy uśmiech, ciągliwy i lepki, który wzmógł się jeszcze, gdy ziemia zaczęła

pękać wokół niego jak pod gradem kamieni. Nagle gardłowy dźwięk z boku i głuchy upadek. Wkrótce potem odgłos drugiego ciała padającego na bruk. Generał Tanz nie poruszył się.

— Wszystko zgodnie z planem — stwierdził po chwili Sandauer. Generał ledwo dostrzegalnie skinął głową. Odwrócił też głowę ku Sandauerowi, by swego niezawodnego adiutanta nie pozbawić widoku uśmiechu pełnego uznania.

— Tak — rzekł wreszcie Tanz zadowolony. — Teraz major Grau może zadawać swoje pytania.

— Wydaje się, że na razie zrezygnował z tego — odparł Sandauer.

— Czy to znaczy, że miał pełne portki ze strachu? — Tanz nie krył pogardy.

— Niekoniecznie. — Sandauer starał się spokojnie wytrzymać badaw­cze spojrzenie swego generała. — Major Grau oddalił się tylko.

— I nic nie powiedział?

— Powiedział coś, ale nie zrozumiałem dokładnie co. — Sandauer kłamał bez skrupułów. Nie mógł żadną miarą powiedzieć generałowi co usłyszał, gdyż wówczas świat by się zapadł, grzebiąc go pod sobą.

Major Grau powiedział bowiem niedwuznacznie:

— Nie można przecież spodziewać się, że choć częściowo normalny człowiek będzie dobrowolnie uczestniczył w tym idiotycznym cyrku!

Przyjęcie u dowodzącego generała, pomyślane jako wielkie towarzyskie wydarzenie z uroczystym koncertem chopinowskim, omal nie stało się głośnym fiaskiem.

Bowiem początkowo zatrzymało coś samego dowodzącego generała. Miał, jak mówiono, powziąć „ważne decyzje". To jednak zatrzymywało przy nim automatycznie, jako szefa sztabu, generała Kahlenberga, zaś generał Tanz przebywał gdzieś w mieście. Przy otwartych oknach można było słyszeć zgiełk bojowy, spowodowany przez jego dywizje. Ale właśnie dlatego okien nie otwierano.

Jednakże po pierwszych przykrych niemal chwilach nastrój poprawił się. Postarał się o to wypróbowanym sposobem kapitan Krausnick. Sposób ten był zdumiewająco prosty: nie namyślając się długo kazał podać od razu nie porto lub wermut, jak było przewidziane, lecz mocne gatunki: chartreuse dla pań. koniak i malinową wódkę dla panów — i to w kieliszkach od wina!

Jedna z „ważkich decyzji", które zatrzymywały dowodzącego generała, dotyczyła majora Graua. Stał on w przedpokoju i z niezwykłą stanow­czością, lecz zdecydowanie przyjaźnie domagał się posłuchania. Kahlen­berge rzekł:

— Dlaczego nie? — i udał się do swego zwierzchnika.

Dowodzący generał przygotowywał się wciąż jeszcze na przyjęcie. Miał wygłosić słowa powitania pięknie brzmiące i pełne głębokiego sensu, uprzejme, a jednocześnie ostrzegające, słowem — podniosłe. Naszkicował już najważniejsze zdania, teraz zaś robił subtelną korektę. Wszelkie zakłócenie spokoju było mu nie na rękę.

— Nie da się uniknąć wysłuchania naszego przyjaciela Graua, panie generale — radził Kahlenberge. — Wygląda on zresztą niezwykle in­teresująco. Zachowuje się wprawdzie nadal jak dżentelmen, ale wydaje się być zdecydowany na coś w rodzaju walki byków, w której chciałby odegrać rolę toreadora. Należałoby wyjaśnić mu, że jest w błędzie.

— Czy Tanz nie dał mu odprawy, jakiej spodziewaliśmy się?

— Nie — odparł Kahlenberge bez żalu, a raczej z ulgą. Zdawało się, że bawią go ponowne komplikacje z Grauem. — Grau spostrzegł widocznie, że Tanz chciał z niego zakpić. Tego nie można było przewidzieć. W każdym razie Grau wycofał się od razu i to w naszym kierunku.

— To diabelnie nieprzyjemne — oświadczył dowodzący generał. — Co, pańskim zdaniem, należy teraz zrobić?

— To, co się robi w takich sytuacjach — przeprowadzić rozmowę.

— Czy nie moglibyśmy odłożyć tego, powiedzmy, do jutra?

— Nie radziłbym.

Jak zwykle, gdy należało powziąć ważną decyzję, von Seydlitz-Gabler miewał momenty słabości. Jego żołądek groził buntem. Ale po chwili wyprostował się jak gumowa zabawka, którą się nadyma.

— A więc proszę! — rzekł z godnością.

Major Grau wszedł do pokoju, jak gdyby zamierzał objąć go w posiadanie wraz z martwym i żywym inwentarzem. Jego zwykle nie­skazitelna odzież wydawała się lekko uszkodzona i przybrudzona, jak gdyby major był zmuszony położyć się na ziemi, co też istotnie miało miejsce. Mimo to uśmiechał się uprzejmie.

— Sądziłem — zaczął — że dzisiaj po południu będę mógł załatwić pewną służbową sprawę. Była na to wyrażona zgoda. Pan Kahlenberge osobiście urządził spotkanie z aprobatą i zgodą swego dowódcy. Ale przy tej okazji dostałem się w akcję bojową.

— Co jest wielce godne pożałowania — stwierdził dowódca donośnym

głosem. — Istotnie wielce!

— Ale to fakt! — Grau uśmiechał się — i tym bardziej godny pożałowania, że o akcji takiej należało poinformować moją placówkę.

— Panie majorze — rzekł dowodzący generał dysząc krótko — dziękuję panu za zainteresowanie i gotowość do współpracy. Potrafię to ocenić i wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Powrócę do tego we właściwym czasie.

Major Grau wydawał się ubawiony. — Mógłbym teraz żądać nie­zwłocznego wyjaśnienia. Mógłbym nawet wyrazić opinię, że w moich oczach zwłoka jest równoznaczna z ukrywaniem czegoś.

— Czy to groźba?

— Może raczej ostrzeżenie — odparł nie zbity z tropu Grau. — Muszę zadać kilka pytań — i zadam je.

— Później proszę — przerwał mu von Seydlitz-Gabler stosunkowo energicznie. — I proszę nie zapominać, ża akcja bojowa ma zawsze pierwszeństwo.

— Nawet jeśli takim sposobem przeszkadza się systematycznie wyjaś­nianiu morderstwa?

— Niestety, nawet i wtedy! — wtrącił Kahlenberge z zagadkowym uśmiechem. — Prawo wojenne przed prawem karnym...

CZĘŚĆ DRUGA

UPADEK

WYPRZEDAŻ ISTNIEŃ LUDZKICH

PARYŻ 1944

ROZDZIAŁ I

Lucienne śpiewała o miłości. Miała przy tym oczy zamknięte, jak we śnie — może dlatego, że oślepiło ją jaskrawe światło reflektorów, a może również dlatego, że nie chciała widzieć tego, co ją otaczało. Bowiem wielu z patrzących na nią nosiło mundury, które nie były mundurami jej ojczyzny ani jej sojuszników.

— Czy otrzymuje pan tu prowizję. Krausnick? — spytał generał Kahlenberge.

Zaś siedzący obok niego generał von Seydlitz-Gabler oświadczył:

— Ta kobieta ma głos jak atłas — przy czym przypomniał sobie, że jego żona wyraziła chęć kupna materiałów.

Lucienne śpiewała, ale nie z tych samych powodów, dla których grał wielki Sasza. Lucienne chciała żyć. jej lokal musiał prosperować, zaś wielki Sasza chciał błyszczeć, chciał wykazać swą wyższość. Sasza uważał się za ważną część francuskiej historii. Lucienne natomiast nie była niczym mniej i niczym więcej niż paryżanką. Było jej niemal obojętne, kto słuchał jej śpiewu, dopóki czuła się kochana — kochana jako ucieleśnienie pieśni.. Wreszcie rozbłysło światło, zabrzmiały oklaski. Kieliszki podniosły się do ust. Kierownik lokalu rejestrował: co najmniej sześć butelek w ciągu pięciu sekund. Każdego wieczora koniec występu Lucienne był najbar­dziej zyskownym momentem dla przedsiębiorstwa.

— Czy obiecywałem za wiele? — spytała Krausnick.

— Czuję przyjemne ożywienie — wyznał von Seydlitz-Gabler. Otrzymał wysokie odznaczenia, ale nadal dowodził tylko korpusem. Rów­nież jego niezastąpiony pomocnik, Kahlenberge, był wciąż jeszcze „szefem sztabu", ale jednak generałem-porucznikiem, odznaczonym krzyżem rycerskim.

— Czy pan generał ma jakieś specjalne życzenia? — spytał znowu Krausnick.

— Na razie nie — odparł von Seydlitz-Gabler.

Kahlenberge jednak radził przewidująco:

— Może pan mimo to zbada teren, drogi Krausnick.

Specjalista od rozrywek podniósł się usłużnie. Lecz zanim odszedł dla zasięgnięcia informacji, zatroszczył się o to, by przygotowano następną, trzecią flaszkę Veuve Cliąuot Rose 1933 (co za rocznik!), chłodzoną w lodzie, dwanaście do czternastu stopni.

— Tu można zapomnieć o powadze chwili — zauważył generał von Seydlitz-Gabler. — I właściwie nie należy odmawiać sobie tego.

Kahlenberge z widoczną przyjemnością opróżnił swój kieliszek. Ostat­nio pragnął wyciągnąć z wszystkiego jak najwięcej przyjemności, jak gdyby musiał dokonać wyboru między śmiercią a życiem. Wybierał, oczywiście, życie, dopóki nikt nie mógł zmusić go do wybrania śmierci.

Kahlenberge z nieszczerym uśmiechem pochylił się ku Seydlitz-Gablerowi:

— Tak czy owak, będziemy musieli zdecydować się możliwie szybko na pewien określony rodzaj ojczyzny. Zmuszają nas do tego obecne wydarze­nia.

Dowodzący generał patrzył w górę, w jasne światło lamp na suficie. Widział śnieżną biel i lśniące złoto, wśród tego ciepłą czerwień, przypomi­nającą krew. Na jednej z poprzecznych belek siedziały amorki, mięsiste i jędrne, jak wuerzburski barok.

— Jestem wrogiem wszelkiego zakłamania — oświadczył dowodzący generał. — Moją dewizą była zawsze szczerość.

— I właśnie dlatego — odrzekł Kahlenberge wesoło — przyjdzie panu łatwo określić swoje stanowisko, gdy spytają nas, o jakie Niemcy nam chodzi.

— Jestem zwolennikiem kompromisu — odparł dowodzący generał z ostrożnością doświadczonego wędkarza. — I na pewno nie należę do tych. którzy bezmyślnie przytakują wszystkiemu, co głośno się tego domaga. Byłem zawsze świadomym Niemcem i właśnie jako taki jestem obecnie generałem.

— Tym samym — dowodził Kahlenberge łagodnie — musi pan właściwie całkiem automatycznie stać się przeciwnikiem tych, którzy chcą być dzisiaj pachciarzami Niemiec.

Von Seydlitz-Gabler patrzył w światło.

— Odkąd sięgam pamięcią, usiłowałem zawsze wiernie służyć ojczyźnie.

— Nic też innego nie oczekują od pana.

Dowodzący generał potrząsnął dyskretnie głową. Nie słyszał tłumione­go śmiechu rozlegającego się wokół jego stolika, a zapowiadającego noc paryską pełną uroczych przeżyć.

Kahlenberge obserwował swego generała, który widocznie cierpiał. Kahlenberge stwierdził to z przyjemnością. Ostatnio przy każdej okazji przypominał o nieuchronnej katastrofie.

— Przypuszczalnie jeszcze tej nocy, a najpóźniej jutro, spotkam się z grupą oficerów, których poglądy są bez zastrzeżeń.

— Niech pan będzie ostrożny, mój drogi!

— Musi nastąpić coś decydującego i to jak najprędzej. Co mogę powiedzieć tym oficerom o pańskiej postawie?

Dowodzący generał pocił się jak w łaźni. Jego różowa twarz lśniła jak wilgotny lakier.

— Moje sympatie — odparł — należą zawsze do dobrej i słusznej sprawy.

— Czy wolno spytać, co to znaczy praktycznie w tym wypadku?

Na to pytanie na razie nie było odpowiedzi. Jakiś cień padł na stolik. Nie był to cień Krausnicka, lecz Graua z kontrwywiadu. Obecnie podpułkownika Graua, który ukłonił się powściągliwie. Nie stracił nic z dawnej pewności siebie.

Kahlenberge dał od razu do zrozumienia, że nie jest zadowolony z tego spotkania.

— Oho, a co pan tu robi? Sądziłem, że jest pan stale zajęty chwytaniem szpiegów, sabotażystów i zdrajców stanu?

— A dlaczego nie mógłbym robić tego także tu? — odparł Grau uprzejmie.

Generał von Seydlitz-Gabler wyprostował się. Patrzył na intruza z niechęcią. — A dlaczego zakłóca pan nasz skąpo wymierzony wolny czas?

— Przynoszę tylko pewną wiadomość, która — jak sądzę — zaintere­suje panów. Generał Tanz jest w drodze do Paryża.

— Czy znowu zdziesiątkowano mu którąś z jego dywizji? — spytał Kahlenberge z goryczą.

— Coś w tym sensie — odparł Grau z uśmiechem. — Dywizja pana generała Tanza ma zostać przeniesiona na teren Versailles — Fontainebleau i tam uzupełniona.

— A pana to bawi, co?

— Chętnie powracam myślami do naszych pouczającyh przeżyć w Warszawie.

Co powiedziawszy podpułkownik Grau oddalił się. Kroczył — tak się przynajmniej zdawało von Seydlitz-Gablerowi — po lokalu jak paw. I nawet muzyka przystosowywała się jak gdyby do rytmu jego kroków.

Dowodzący generał spojrzał na swego szefa sztabu. — On się chyba nie ośmieli prowadzić tu dalej swej komedii z Warszawy?

— Wówczas doszedł tylko do pierwszego aktu — odparł Kahlenberge. — No cóż, może następny okaże się zbyteczny, dzięki ważnym wydarze­niom. Nie mam pojęcia, jaka jest pozycja najwyższych władz kontr­wywiadu — czy nasi przyjaciele zjednali ich sobie, czy może Grau figuruje na ich liście kandydatów na rozstrzelanie?

— Miejmy nadzieję — rzekł dowodzący generał.

— Jakkolwiek by było, dążenia tych ludzi są więc panu sympatyczne'? Twarz dowodzącego generała sposępniała.

— Może. Jednak nie mam dobrego przeczucia.

Wkrótce zjawił się znowu kapitan Krausnick. Zapowiedział przybycie „kilku czarujących istot" dobrze zbudowanych i „gotowych do usług". Lecz wówczas generał jak mrukliwy Jowisz oświadczył, zerkając z wyrzutem na Kahlenberge.

— Nie mam już ochoty, po prostu — przeszła mi.

* * *

Bar "Mocambo" był wypełniony po brzegi. Temperatura stawała się tropikalna. Saksofon wspiął się gamą w górę. fiknął kilka aksamitnie miękkich koziołków, po czym rzucił się w dół charcząc. Frajter Rainer Hartmann zdjął bluzę mundurową.

— A koszuli nie? — spytała siedząca obok niego kobieta.

— Może później — odparł Hartmann żartobliwie. Pociągnął za sobą dziewczynę. Nie musiał przeciskać się przez tłok. bo ustępowano mu miejsca.

To go smuciło. Chciał należeć do tego tłumu. Chciał być jednym z wielu, którzy się tu bawili, którzy byli tacy jak on: młodzi, żądni życia, spragnieni innych ciał, ich zapachu, ich ciepła. Ale oni unikali go. I to

pewnie tylko dlatego, że miał na sobie mundur. Bowiem niemal wszyscy inni bywalcy baru „Mocambo" byli Francuzami w cywilu.

— Smutny? — spytała dziewczyna. Zaprzeczył niemal gwałtownie.

— Jestem szczęśliwy — zapewnił. — Podoba mi się tutaj. Będę tu przychodził. Można powiedzieć, że odkryłem ten lokal. A pani się podoba?

— Mam na imię Ulryka — dziewczyna przylgnęła do niego. — Może pan spokojnie mówić do mnie Ulryko.

— A więc podoba się pani ten lokal? — w głosie jego brzmiała nadzieja.

— Podoba mi się, bo jesteśmy tu razem. — Ulryka niemal dotknęła wargami jego ucha. — Już od dawna miałam ochotę znaleźć się w takim lokalu... z panem.

Hartmann instynktownie zachował dystans. Ulryka była jednak córką dowodzącego generała. Otto-Otto, jego przyjaciel, otrzymał rozkaz opiekowania się nią. A teraz Otto-Otto ze swym szerokim zadkiem i plecami przypominającymi worek mąki siedział przy barze i pompował w siebie alkohol.

Hartmann nie unikał już czułych umizgów Ulryki von Seydlitz-Gabler. Widocznie należało to do panującej tu atmosfery. Była to u Ulryki, mówił sobie, tylko radość z czegoś niezwykłego. Beztroska zabawa — nic więcej. I oczywiście nowy dowód na to, jak cudowny jest Paryż.

Hartmannowi podobało się wszystko, co widział: oszczędne oświetlenie rozpływające się łagodnie, w tonach czerwonawych. Grube ściany z cegieł, ogłuszający huk jazzbandowych instrumentów, podobny niekiedy do szumu skrzydeł wzbijającego się w powietrze stada ptaków. I podobali mu się ludzie w tym lokalu skromnych radości.

— Gdzie można tu umyć ręce? — spytała Ulryka, gdy taniec się skończył.

Wskazał jej drogę. Znał ciasne pomieszczenia na zapleczu baru "Mocambo", kuchnię, skład butelek, biuro i jedyną toaletę.

Następnie przeszedł do baru. gdzie siedział Otto-Otto, jego kompan, kolega i przyjaciel i gdzie znajdowała się również jego przyjaciółka, Raymonde. Uosabiała ona dla niego Paryż — a raczej jego przedmieścia.

Raymonde płukała szklanki, uśmiechając się do niego.

— Masz powodzenie u malej Seydlitz-Gabler — stwierdził Otto-Olto z uznaniem. Jego świńska twarz z marcepanu promieniała. — Ale radzę ci — nie sparz sobie przy tym palców.

Nie czekając na prośbę Hartmanna Raymonde postawiła przed nim cocktail miętowy z lodem. Była nie/mącenie wesoła. Zazdrości jakby nie znała, zbyt pewna swych szczególnych zalet. Ulryki von Seydlitz-Gabler nie uważała za konkurencję. I wąska przestrzeń za kontuarem nie przeszkadzała Raymonde podrygiwać tanecznie, wesoło i kusząco.

— Mógłbyś odstąpić mi ją na dziesiejszą noc — zaproponował Ot-to-Otto. — Jestem pewien, że Ulryka wynagrodzi ci to.

— Mówisz z doświadczenia?

— Boże zachowaj! — zawołał Otto-Otto niemal przerażony. — Nie jestem bynajmniej zmęczony życiem. Szczególnie wyrafinowane przyjem­ności pozostawiam tobie.

Rainer Hartmann poczuł na ramieniu delikatny, lecz pewny ucisk ręki

Ulryki. Spytała:

— Zatańczymy znowu?

Gorący i jednocześnie melancholijny blues pociągnął ich ze sobą. Hartmannowi szumiał w głowie ekstramocny cocktail miętowy, siódmy tego wieczora. Bluza jego munduru wisiała bezwładnie na krześle.

— Czuję się świetnie — przytuliła się do niego Ulryka. — Może nawet

jestem szczęśliwa.

— Tu można istotnie czuć się szczęśliwym — przyznał Hartmann. Odezwały się w nim utajone pragnienia. W spontanicznym odruchu wdzięczności przycinał do siebie Ulrykę von Seydlitz-Gabler, a oczy jego poszukały Raymonde, która wciąż jeszcze uśmiechała się do niego. Czego więcej mógł pragnąć?

Może właśnie tego, by nie tylko Raymonde, ale wszyscy obecni tu Francuzi uśmiechali się do niego. Kochał ich przecież! Musieli to odczuwać! Ale wokół tańczących tu Niemców powstawał jak gdyby pusty krąg, również wokół niego, chociaż zdjął bluzę munduru. Zaczęło go to

dręczyć.

— Oni są zbyt uprzedzeni do nas! — wykrzyknął boleśnie. Patrzył na twarze otaczających go ludzi. Były jak płaszczyzny z betonu. Wokół niego był mur. Owładnęło nim gwałtowne pragnienie przebicia tego muru.

Pozostawiwszy Ulrykę, począł torować sobie drogę w tańczącej ciżbie. Wszedł na podium i łagodnie odsunął na bok saksofonistę. Jak gdyby chcąc uciszyć burzę, uniósł w górę obie ręce. Muzyka umilkła.

Hartmann stał na podium w obskurnym, małym barze na bocznej ulicy Pól Elizejskich. Działo się to w okresie, gdy fronty wschodni i zachodni groziły załamaniem się. Ludzie ginęli tysiącami w nikomu nie znanych miejscowościach. Materiał wojenny uderzał o materiał wojenny. Mnożyły się cmentarze bohaterów.

Hartmann stał na podium w ciężkich butach żołnierskich, pogniecio­nych spodniach z włókna drzewnego, przepoconej, żółtawoszarej koszuli i z błyszczącą od potu, ożywioną namiętnym uniesieniem twarzą.

— Przyjaciele! — wykrzyknął. Po francusku mówił z trudem. Jego „mesamis" brzmiało szorstko, ale podziałało na otoczenie. Nikt nie protestował.

A Hartmann wykrzykiwał dalej w nieskładnej szkolnej francuszczyźnie:

— Mówię „przyjaciele". I tak myślę. Wybaczcie, że mówię źle waszym językiem. Ale moje myśli są szczere.

— To już jest coś? — wykrzyknął jakiś Francuz zachęcająco.

— Niektórzy — przeważnie kobiety — śmiali się. Ale w śmiechu tym była niemal czułość. Raymonde, ukochana Raymonde. stojąca za kon­tuarem, zaczęła klaskać. Również wśród publiczności zaczęto klaskać, może dla zabawy.

— Jestem Niemcem! — wolał Hartmann z przejęciem. — Wy jesteście Francuzami! Ale wszyscy jesteśmy ludźmi! Ja nie ponoszę winy za tę wojnę, ja jej nie chciałem. Wy także nie! Wojny chcieli inni. My zgadzamy się więc! Tworzymy jedną rodzinę! Chcemy żyć! Żyjmy więc tak, jak potrafimy!

— Brawo! — wołało wielu Francuzów. Nieliczni obecni Niemcy patrzyli na siebie zaskoczeni. Jeden z nich, siedzący z pobliżu wyjścia, pisał coś — przypuszczalnie robił notatki. Ulryka von Seydlitz-Gabler zastygła w nieruchomym oczekiwaniu. Raymonde uśmiechała się za kontuarem.

Otto-Otto, który siedział przy kontuarze jak przymarznięty, rzekł w końcu do Hartmanna:

— Czyś ty rozum stracił? To, na co sobie tu pozwoliłeś, możesz przypłacić głową. Nie rozumiesz tego?

Pół godziny później przyjechał zaalarmowany patrol Wehrmachtu i aresztował Hartmanna.

* * *

Przy Quai d'Orfevres — w biurze paryskiej policji — dzień pracy miał dwadzieścia cztery godziny. Im straszniejsze były czasy, tym straszliwsze popełniano zbrodnie. Pan Henri Prevert. nazywany „łagodnym Heniem", był zbudowany w kształcie gruszki. Jego zad stanowił dominującą część ciała. Twarz była jak gdyby ugnieciona z chlebowego ciasta, a oczy w niej robiły wrażenie starych, wytartych guzików. Lecz za tą fasadą ukrywał się nadzwyczaj czuły i precyzyjny instrument, może najlepiej działający mózg. jakim policja paryska dysponowała w owym czasie.

Aparat telefoniczny na jego biurku zabrzęczał krótko trzy razy. Oznaczało to wizytę kogoś, kto nie musiał się meldować. W danej sytuacji chodzić mogło tylko o niemiecki kontrwywiad. Przypuszczalnie był to znowu Engel, szpicel, który przychodził, by coś z niego wyciągnąć. Gdy jednak drzwi otworzyły się, Prevert ujrzał podpułkownika Graua we własnej osobie.

Na twarzy Preverta nie widać było żadnej reakcji. Zresztą tak było zawsze, jakby była niezdolna do wyrażania czegoś innego poza obojętnoś­cią. Prevert powitał gościa nad wyraz uprzejmie.

— Cóż za zaszczyt, panie pułkowniku! — Miał głos stałego konsumen­ta absyntu.

Grau usiadł na krześle jak na siodle. Pytająco wysunął podbródek;

— Nieczyste sumienie, panie Prevert?

— Ależ nie! Skądże? Przecież to pan do mnie przyszedł, panie pułkow­niku. Gdybym miał nieczyste sumienie, pan wezwałby mnie do siebie.

Monsieur Prevert pełnił jedną z najtrudniejszych funkcji, jaka w owej chwili istniała we Francji. Był on w Surete Nationale szefem nowo utworzonej grupy. Jego zadanie polegało na utrzymywaniu niezbędnych kontaktów pomiędzy niemiecką władzą okupacyjną a policją francuską. Nikt nie zazdrościł mu tego. Jego koledzy byli przekonani, że w całej Francji niczyja głowa nie była bardziej narażona niż jego.

Grau bez żadnego wstępu wyłuszczył swoją sprawę. Z Prevertem były zbyteczne uprzejme frazesy i dyplomatyczna szermierka słowna. Grau

oświadczył:

— Chcę zaproponować panu interes.

Prevert skinął głową. Domyślał się, że tym razem nie chodziło o jedwab, koniak czy antyki. Gdy się z nim pertraktowało — to o życie ludzkie.

— Będę usiłował nie oszukać pana — obiecał.

— Panie Prevert — ciągnął dalej Grau — ofiaruję panu kilku waszych patriotów, którzy pana mogą interesować jako Francuza. Mógłbym ewentualnie dostarczyć pół tuzina bohaterów, jeśli znajdują się oni w naszym więzieniu i jeśli będę mógł to uzyskać.

— A co pana interesuje specjalnie, panie Grau?

— Jako rewanżu nie chcę oczywiście płotek, które się liczą na kopy, lecz grubych ryb — możliwie najgrubszych!

Monsieur Prevert zakołysał się na krześle — był to gest wyrażający całkowitą zgodę. Ta propozycja nie zaskoczyła go. Engel robił już aluzje na ten temat. Grauowi nie chodziło więc o drobną zwierzynę — zające i sarny, chciał upolować tygrysy i słonie.

— To jest, oczywiście, trudne, ale możliwe, panie Grau. Jakiś materiał w tej dziedzinie chyba już posiadamy. Mam na myśli przede wszystkim pracę naszych agentów specjalnych, ów wydział utworzony przeze mnie wyłącznie dla ochrony waszych interesów.

Ten „wydział" był jednym z własnych organizacyjnych tworów Prever-ta. Jego oficjalnym zadaniem było zapewnienie bezpieczeństwa Niemcom. Natomiast jego prawdziwą działalnością było notowanie wydarzeń, roz­mów i postępków — rejestrowanie przestępstw wszelkiego rodzaju aż do zbrodni. W domu publicznym przy rue Saint Honore, odwiedzanym przez wyższych oficerów, była zatrudniona szczególnie operatywna grupa,

obsługująca niezwykle precyzyjny aparat podsłuchowy — a wszystko to dla ochrony i dobrego samopoczucia Niemców, oczywiście.

— Tak. nie zawsze jest łatwo — ciągnął dalej Prevert. — Wciąż następują zmiany. Na przykład przy Avenue Montaigne powstał dobrze prosperujący zakład specjalizujący się w perwersjach. I również zaraz za rogiem przy rue Francois nowy dom zatrudnia wyłącznie nieletnie. Wszystkie te instytucje mamy już pod kontrolą. Na liście stałych gości przy rue Francois znajdują się także niemieccy oficerowie. Również z innych lokali dać mogę panu poważną liczbę nazwisk — w tym nazwiska trzech pracowników pańskiej placówki.

Grau niemal gwałtownie machnął ręką, jak gdyby odpędzał muchę.

— Mnie interesują większe perwersje. Oczywiście może mi pan dać listy z nazwiskami, które pan posiada, panie Prevert. Ale ja chcę więcej. Znacznie więcej.

,,Łagodny Henio'' uniósł swój szeroki psi nos, jak gdyby węszył. Jeśli mógł skutecznie przyczynić się do zdziesiątkowania tych Niemców — czegokolwiek by Grau szukał — dlaczego nie miałby tego uczynić? Tym bardziej że jednocześnie otrzymuje szansę ocalenia kilku rodaków od pewnej śmierci.

Pomyślał chwilę, po czym wzruszył nieznacznie ramionami.

— Ile byłby dla pana wart jeden z waszych generałów? — spytał w końcu.

— Trzech Francuzów — odparł szybko Grau. — Trzech z każdej listy, jaką mi pan przedłoży, musi ona jednak zawierać co najmniej dziesięć nazwisk. Oczywiście muszę sobie zastrzec wybór. Pan rozumie — nie jestem wszechmocny. I muszę bardzo uważać, żeby mi służba bezpieczeńs­twa i gestapo nie weszły w paradę. Ale z tymi smutnymi instytucjami damy sobie radę tu, w Paryżu. Nasze interesy mają pierwszeństwo. Czy może mi pan już teraz powiedzieć, o jakiego generała chodziłoby w pańskiej ofercie?

Prevert zawahał się. Grau nie był człowiekiem, który pracuje metodami handlarzy koni. Miał wiele kruczków w swych nieprzejrzystych chwytach, ale nie był podstępnym intrygantem. Spytał więc:

— Czy zna pan generała nazwiskiem Kahlenberge?

— Nasz interes jest ubity! — odparł Grau. A szczegóły?

— Niech mi pan da dwa dni na przejrzenie i uzupełnienie materiału.

— Przyjdę jutro, panie Prevert!

* * *

Noce generała von Seydlitz-Gabler stawały się w ostatnich czasach coraz krótsze i trudniejsze. Generał leżał bezsennie. Generał cierpiał. Z otwartymi ustami przewracał się w łóżku, omal z niego nie wypada­jąc. Nawet gdy na krótko usypiał, nie miewał już wyraźnych snów. Dawniej — jako chłopak i jeszcze jako młodzieniec — przeżywał we śnie całe bitwy, a także uroczystości koronacyjne i parady. Teraz jednak osaczały go przeważnie mroczne zespoły barw, a połączone orkiestry dęte ryczały „Parlez moi d'amour".

— Wstawać, panie generale — rzekł jego ordynans, podoficer Leh­mann.

Generał potrzebował kilku sekund, by się zupełnie obudzić. Stękając uniósł nieco tułów i przechylił się na bok, przy czym jego pałąkowate nogi dotknęły podłogi. Sięgnął po szklankę, którą mu Lehmann podsuwał. Był to sok pomarańczowy z puszek — Lehmann pijał go stale, więc podawał go również generałowi.

Von Seydlitz-Gabler robił w nocnej koszuli wrażenie człowieka drob­nego i bezradnego. Pijąc, spojrzał na zegarek. Twarz jego po raz pierwszy tego dnia nabrała ludzkiego wyrazu — był niezadowolony.

— Zwariowaliście, Lehmann? Dopiero siódma!

— Pan generał je dzisiaj śniadanie z panią generałową w hotelu — powiedział Lehmann takim tonem, jak gdyby podawał komunikat o stanie pogody. — Pani generałowa telefonowała wczoraj wieczorem i wyraziła to życzenie. A ponieważ pan generał późno w nocy powrócił do kwatery...

— Dobrze, dobrze — przerwał mu von Seydlitz-Gabler. Chciał przy­śpieszyć tempo porannej toalety.

— Samochód już podjechał — oznajmił Lehmann. Znowu stał przed nim wielce dekoracyjny i godny generał. Ordynans przyglądał mu się z krytyczną miną i wydawał się zadowolony.

Von Seydlitz-Gabler kazał się wieźć ze swej głównej kwatery — Auberge du Moulin Noir, leżącej na wschodnim krańcu lasku Vincennes. do centrum miasta na Place Vendome, a tam do hotelu Excelsior. Tu mieszkała — miał nadzieję przejściowo —jego żona. Warunki warszaws­kie nie mogły się — na szczęście — powtórzyć w Paryżu.

— Niestety, widuję cię zbyt rzadko — rzekła pani Wilhelmina na powitanie.

— Służba, moja droga, służba! A poza tym stoimy przed ważnymi decyzjami.

— Zjemy razem śniadanie — oznajmiła pani Wilhelmina.

Tak też uczynili — po długim czasie znowu w małym kółku rodzinnym. Wymienili parę uprzejmych frazesów, rozmawiali o domu i o Paryżu. Ulryka stwierdziła, że podoba jej się tu, zaś Fontainebleau, gdzie obecnie pełniła służbę, określiła jako nudne w porównaniu z Paryżem.

— Paryż nie jest dla ciebie — oświadczyła pani Wilhelmina stanow­czym tonem, rzucając krótkie spojrzenie na męża. — Paryż nikomu nie służy. Możliwe jednak, że pozwolę ci pozostać tu jeszcze kilka dni. Bo. jak słyszę, do Paryża przybywa generał Tanz. Trzeba będzie trochę zająć się nim.

— To już lepsze Fontainebleau! — wyrwało się Ulryce.

Matka zgromiła ją surowo, a i generał wyraził niezadowolenie. Po czym pani Wilhelmina wygłosiła dłuższy monolog reasumujący wszystko, co miała na ten temat do powiedzenia.

Wobec jej argumentów obecni byli bezradni. Ulryka milczała. General zaś zapewnił, że umie należycie ocenić wywody swej szanownej małżonki — jak zawsze.

— Porozmawiam zaraz z Kahlenberge o planach organizacyjnych.

* * *

— Pański przyjaciel od serca, ten Hartmann, tkwi znowu po uszy w bagnie — rzekł generał Kahlenberge do kaprala Otto.

Otto położył na biurku generała odnośne zawiadomienie komendan­tury paryskiej bez swego komentarza. Kahlenberge dowie się i tak dość wcześnie przykrych szczegółów dotyczących tej sprawy.

— Głupota tego Hartmanna staje się wprost niebezpieczna. Występo­wać publicznie ze swoim idealizmem — tego już za wiele. Nie zrozumcie mnie źle, Otto, nie mam nic przeciw jego prywatnym poglądom i nie żądam od moich żołnierzy żadnej wdzięczności, czy jakichś uczuciowych bzdur. Oczekuję jedynie iskry zdrowego rozumu. Są zaś rzeczy, na które nie można sobie pozwalać, pracując w moim zasięgu. U mnie nie ma miejsca dla sentymentalnych durniów!

— A co on przeskrobał? — spytał Otto z miną poczciwego dorożkarza, rozmawiającego z trudnym pasażerem.

— Wygłaszał przemówienia — tak zwane defetystyczne przemówienia' W dodatku w obecności Francuzów!

— Oni przecież nie zrozumieli i połowy. Hartmann ledwo bełkoce po francusku.

— Otto — spytał domyślnie generał Kahlenberge — czy czasami nie byliście przy tym

— Całkiem przypadkowo — przvznał kapral. — Siedziałem przy kontuarze i piłem. Aż tu nagle Hartmann rozpoczął swoje bzdury

— A wy nie zamknęliście mu mordy?

— On się już rozgadał, panie generale. Bo początkowo nie zrozumiałem dokładnie, co on tam bredził. Zdaje się. że coś o porozumieniu narodów.

— W bajzlu? Co?

— To nie był bajzel, panie generale, słowo daję! To była taka zwyczajna tancbuda.

— No dobrze — zgodził się generał ubawiony — będę was trzymał poza obstrzałem, gdyby rozpoczęto jakieś śledztwo. A dla tego Hartman­na nie kiwnę palcem! Niech kilka dni posiedzi spokojnie na pryczy, może zrozumie nareszcie, jakie głupstwo palnął! Później jakoś go z tego wyciągnę, choćby mi potem znowu narozrabiał swoją manią uszczęś­liwiania świata. Masz coś jeszcze?

— Przepraszam, panie generale. — Otto przestawił się na rolę „wojs­kowego duszpasterza", rolę, którą jeszcze bardzo słabo opanował. — Jeśli Hartmann podczas przesłuchiwania poda czy będzie musiał podać nazwis­ka, to obawiam się, że padnie nie tylko moje nazwisko, ale i jeszcze inne.

Generał Kahlenberge uniósł głowę. W jego mózgu nastawiły się niezwłocznie odpowiednie zwrotnice.

— Otto, chyba nie chcecie przez to powiedzieć, że panna von Seyd­litz-Gabler też tam była.

— Owszem — odparł Otto-Otto z podziwem. Jego generał posiadał szósty zmysł, gdy chodziło o drażliwe sprawy. — Otrzymałem rozkaz pójścia do opery po pannę generałównę i odprowadzenia jej do hotelu. Przy tym zboczyliśmy nieco z drogi.

Kahlenberge ujął linię leżącą na biurku i począł uderzać nią o dłoń, wpatrując się przy tym uważnie w swego kaprala. Po dłuższej pauzie zaczął:

— Chyba nie zamierzacie spędzać swego życia prywatnego w kołach generalskich?

Otto oświadczył przymilnie: — Pan generał może mieć do mnie zaufanie pod tym względem. W końcu nie jestem idiotą. Nie mówiąc już o tym, że ta Ulryka jest dla mnie za chuda.

Tę sprawę Kahlenberge chciał poznać dokładnie. Miał co prawda mnóstwo roboty, ale wszystko, co dotyczyło rodziny von Seydlitz-Gabler interesowało go.

Otto certował się chwilę. Potem jednak, mrugnąwszy okiem, wyjawił, że Ulryka von Seydlitz-Gabler ma wybitną słabość do Hartmanna. Że głos jej chrypnie, gdy mówi o nim lub do niego. To wszystko zresztą zaczęło się w Warszawie. Rzekomo wspólne zainteresowanie sztuką. — Chopinem na przykład. Romantyka na pudy, spacery z trzymaniem się za ręce, różne listy pocztą polową. Wzruszające, co?

Generał Kahlenberge odłożył linię. W kącikach jego oczu pojawiły się wesołe zmarszczki. — Połączcie się z paryską komendanturą, Otto — z mojego polecenia Hartmann ma zostać natychmiast nam przekazany Wszystkim innym zajmiemy się sami.

Otto wycofał się uradowany, zaś Kahlenberge rzucił się niezwłocznie w wir pracy. W jak najkrótszym czasie otoczony oficerami sztabowymi uporał się ze stosami akt. Wydawane przez niego polecenia były precyzyj­ne jak wytłoczone maszyną. Jego współpracownicy spocili się w niespełna godzinę, on zaś był różowy i zadowolony, jak świeżo wykąpane niemowlę. Organizacja Kahlenberga szła na pełnych obrotach i wypluwała rozkazy jak maszyna rotacyjna dzienniki. Tę gorączkową pracę przerwało dopiero wejście generała von Seydlitz-Gablera.

Teraz zaczęła się faza tak zwanego delekiego planowania. Potem wreszcie była mowa o specjalnych problemach.

— Wczoraj w nocy — zaczął Kahlenberge poufnym tonem — kon­ferowałem z grupą oficerów godnych zaufania. Wśród nich byli dwaj generałowie. Czy podać nazwiska?

— Proszę nie! — Von Seydlitz-Gabler uniósł pielęgnowaną dłoń, nakazując dyskrecję.

— W każdym razie oni wszyscy — ciągnął dalej Kahlenberge — zgodnie uważają, że musi się coś stać, jeśli chcemy uniknąć całkowitej katastrofy. Są zdania, że teraz nie powinniśmy cofnąć się nawet przed ostatecznością. Liczymy przy tym również na pana, panie generale!

Von Seydlitz-Gabler, marszcząc krytycznie czoło, wysłuchał informacji o różnych szczegółach. Kilkakrotnie skinął głową i w końcu rzekł:

— Niech mnie pan nadal informuje, drogi Kahlenberge. Zasadniczo nie mówię nie, ale też nie zgadzam się bez zastrzeżeń. Oczywiście, ta nasza rozmowa nie odbyła się nigdy. Mimo to mogę zapewnić z czystym sumieniem, że jeżeli ojczyzna mnie zawoła, będę do dyspozycji.

Kahlenberge przyjął do wiadomości to nic nie mówiące zapewnienie. Zresztą nie spodziewał się niczego innego.

— Przejdźmy do następnego punktu — ciągnął generał von Seyd­litz-Gabler. — Tanz jest w drodze. Ma rozkaz zameldować się u nas. Został przydzielony do mnie czasowo. Mamy możliwie jak najszybciej doprowadzić do stanu gotowości bojowej jego mocno zdziesiątkowaną dywizję.

Przez następne pół godziny prowadzili normalne dyskusje. Obaj genera­łowie nie mieli wątpliwości, że dywizja Tanza wyczerpie więcej niż ich rezerwy. Tanz cieszył się protekcją naczelnego wodza. Nic nie wyda mu się wystarczające.

— Będzie mnóstwo trudności — skonstatował Kahlenberge. — Z Tanzem nie ma żartów.

— I on, i jego żołnierze walczyli bohatersko. Coś w rodzaju twórczej przerwy przydałoby mu się zapewne.

— To świetny pomysł! — Kahlenberge zorientował się od razu, jaka kryje się tu możliwość: w ten sposób będzie można uwagę Tanza skierować na inne tory. odosobnić go, może nawet izolować. Gdyby się to udało, choćby na krótki okres, byłoby to bezcennym zyskiem.

— Generał Tanz — ciągnął dalej von Seydlitz-Gabler ojcowskim tonem — jest przecież ogólnie szanowany, także przez moją rodzinę. Żona na pewno chętnie zaopiekuje się naszym szanownym kolegą Tanzem, a córka na pewno chętnie jej w tym pomoże.

— To wspaniale! — wykrzyknął Kahlenberge.

— Oczywiście taka opieka nie może trwać nieprzerwanie, to byłoby narzucaniem się! Ale proponuję takie rozwiązanie: przygotujemy dla generała Tanza kilka pięknych, spokojnych dni, w ciągu których mógłby poświęcić się muzom. W Paryżu me będzie o to trudno. Co pan sądzi o tym?

— Wydaje mi się — zgodził się Kahlenberge, że mam na składzie kogoś odpowiedniego do roztoczenia należytej opieki nad generałem Tanzem. To pewien chłopak nazwiskiem Hartmann.

* * *

Przybycie generała Tanza było zapowiedziane, względnie wyznaczone na godzinę szesnastą. Pięć minut przed tą godziną generałowie von Seydlitz-Gabler i Kahlenberge stali przy oknie w Auberge du Moulin Noir, pewni, że ani jednej minuty nie będą czekać daremnie. Tanz był punktualny jak niemieckie radio, koleje państwowe lub śmierć.

Na trzy minuty przed godziną szesnastą pojawił się czołowy motocyk­lista generała Tanza. Bezpośrednio za nim otwarty samochód. Taki sam model, jakim Tanz posługiwał się w Warszawie, tylko że był to już czwarty egzemplarz tego gatunku. Trzy poprzednie pochłonęła wojna.

W samochodzie, nieruchomo jak posąg, siedział generał Tanz. Na lewo od niego, przepisowo trzymając kierownicę obiema dłońmi — feldfebel Stoss. Na tylnym siedzeniu podpułkownik Sandauer, niezastąpiony adiu­tant dywizji „Nibehingi" oraz ordynans generała —jeden z wielu, których

liczba była nieuchwytna.

Na zakończenie tej kawalkady ukazał się drugi motocyklista generała. Również i on uroczyście sztywny, bardziej kukła niż człowiek, jednakże kukła z żelaza. To, co nadjeżdżało, to była tchnąca chłodem moc. Wojna we własnej osobie.

— On umie inscenizować te rzeczy! — zauważył Kahlenberge.

— U niego panuje we wszystkim najwyższa dyscyplina. To opanowany charakter! — zgodził się von Seydlitz-Gabler nie bez sceptycznego podziwu. — Gdyby się nie wiedziało, co to jest pruski generał, dzięki niemu można by nauczyć się rozpoznawać go.

— Biedne Prusy! — mruknął Kahlenberge jakby do siebie.

Po tym nastąpiło powitanie. Odbywało się to jak uroczysta, starannie zaplanowana ceremonia. Tanz stał przez sekundę nieruchomo — jego oczy szukały spojrzenia von Seydlitz-Gablera. O dwa kroki za nim, jak jego cień, stal podpułkownik Sandauer. Tanz podniósł do czapki z daszkiem rękę obciągniętą popielatym zamszem. Zasalutował, po czym zameldował się jasno, mocno, poprawnie.

Dowodzący generał odpowiedział starając się mówić równie jasno i mocno:

— Miło mi widzieć pana znowu pod mym dowództwem. Pan i pańska dywizja macie za sobą ciężkie walki, z których wyszliście z honorem. Gratuluję panu.

— Dziękuję — rzekł generał Tanz powściągliwie. Taki sam był jego ukłon.

Oficjalna część była załatwiona. Von Seydlitz-Gabler uśmiechnął się z widoczną ulgą. — A teraz witamy serdecznie, drogi kolego!

Podali sobie ręce przy starannym zachowaniu reguł gry: von Seyd­litz-Gabler Tanzowi, Tanz Kahlenbergowi, von Seydlitz-Gabler Sandauerowi, Kahlenberge Sandauerowi.

— Usiądźcie panowie! Może coś orzeźwiającego?

— Należy natychmiast przystąpić do uzupełnienia mojej dywizji — zaczął generał Tanz.

— Ma się rozumieć — zgodził się dowodzący generał z pewnym zniecierpliwieniem. — Ale usiądźmy na razie.

Tanz usiadł, ale dopiero wówczas, gdy dowodzący generała zajął miejsce. Dwaj pozostali panowie poszli za jego przykładem. Tanz. nawet siedząc, wyglądał jak gdyby stał, prosty jak świeca, opanowany w każdym calu. Sandauer, usiłujący daremnie dorównać mu, wyglądał przy nim jak pokręcony korzeń. Jego twarz belfra miała stroskany wyraz.

Von Seydlitz-Gabler rzucił krótkie spojrzenie na swego szefa sztabu. Kahlenberge pozwolił sobie na łagodny uśmiech.

— Uzupełnienie pańskiej dywizji, panie Tanz — rzekł — nie da się przeprowadzić z dnia na dzień.

— Wiem o tym — odparł Tanz. — To jednak nic nie zmienia w mym żądaniu, które brzmi: jak najszybciej!

— Jak najszybciej — to może oznaczać dwa do trzech tygodni.

— Ja oceniam to na siedem do dziesięciu dni. Najwyżej.

Tanz demonstrował swą niezłomność. Von Seydlitz-Gabler nie lubił demonstracji bez względu na to. jakiego rodzaju by były, zdobył się jednak na uśmiech pełen zrozumienia.

— Listy z naszymi żądaniami. Sandauer! — rozkazał generał Tanz.

Sandauer wyjął z aktówki plik papierów, ażeby podać je Tanzowi. Tanz wręczył je Seydlitz-Gablerowi, który z kolei podał je Kahlenbergowi. Nastąpiło wyczekujące milczenie.

— Dziesięć dni — powtórzył z uporem generał Tanz — a może tylko siedem.

Na znak swego dowodzącego generała włączył się znowu Kahlenberge — i rozmowa zmieniła się szybko w szereg skomplikowanych pertraktacji. Kahlenberge mówił początkowo o trudnościach, później jednak zazna­czył, że niektóre z nich dałyby się może przezwyciężyć. Tu próbował znowu zastosować taktykę wymijającą: korpus musi stale zaspokajać żądania frontu, ale również potrzeby armii rezerwowej.

Tanz jednak pozostał twardy, jak się tego spodziewano. Dał nawet do zrozumienia, że w pewnych okolicznościach byłby zmuszony porozumieć się bezpośrednio z główną kwaterą fuhrera.

— Pokonamy wszelkie trudności! — zapewnił von Seydlitz-Gabler. — Będziemy pracować szybko, ale bez lekkomyślnego pośpiechu. Czy powiedziałem już panu, drogi Tanz, że żona każe pana serdecznie

pozdrowić?

— Dziękuję najuprzejmiej. Pozwalam sobie pozdrowienia te równie serdecznie odwzajemnić.

— Także moja córka Ulryka pytała o pana.

Na twarzy generała Tanza pojawił się jak gdyby daleki uśmiech.

— Czy mogę prosić o przekazanie również pannie Ulryce moich najserdeczniejszych pozdrowień?

— Bardzo chętnie — zapewnił von Seydlitz-Gabler. Patrzył teraz na Tanza jak na drogiego syna, co nie przychodziło mu łatwo. — Spodzie­wam się, że będziemy mieli okazję w najbliższych dniach powitać pana jako naszego gościa przy skromnym posiłku.

— Chętnie skorzystałbym z zaproszenia — zgodził się Tanz z uprzej­mością automatu — obawiam się jednak, że nie starczy mi na to czasu.

Kahlenberge podjął poprzedni temat rozmowy. Teraz argumentacja jego była następująca: nawet gdyby uzupełnienie dywizji w ciągu dziesię­ciu dni było możliwe — o co on będzie się usilnie starał — to jednak pierwsze trzy, cztery, a może nawet pięć dni zajmą wyłącznie prace, które będzie on mógł załatwić z pułkownikiem Sandauerem.

— Czy nie tak, panie Sandauer?

— Najzupełniej — odparł skwapliwie podpułkownik.

Kilka dni przygotowawczej pracy z generałem Kahlenbergiem — to były praktycznie dni bez Tanza.

— No, to wspaniale! — wykrzyknął z zapałem von Seydlitz-Gabler. — Kilka wolnych dni dobrze panu zrobi, drogi kolego!

— Wykluczone! — Tanz stwierdził to tonem toreadora, któremu zaproponowano czasowo pilnowanie krów. — Muszę uczestniczyć we wszystkim od początku.

Teraz von Seydlitz-Gabler próbował wystąpić jako ,,ojciec swoich żołnierzy". Tanz wzorowy i ofiarny dawał zawsze maksimum wysiłku. Tanz nigdy nie myślał o sobie. Urlop jest dla niego czymś nieznanym. Ale nawet najlepszy motor potrzebuje odpoczynku. Cóż dopiero człowiek!

— Niech pan spokojnie odpocznie, mój drogi.

— Nie mogę sobie na to pozwolić.

Von Seydlitz-Gabler nie ustępował. Apelował, zaklinał, w końcu prosił. Tanz był niewzruszony. Wreszcie jednak Seydlitz-Gabler doznał jak gdyby objawienia.

— Nie pozostawia mi pan innego wyjścia — rzekł — jak zmusić pana dla pańskiego dobra. Uważam za konieczne, żeby pan odpoczął przez kilka dni i oczywiście odpowiadam za tę moją decyzję. Rozkazuję panu wziąć urlop. Czy to jasne? Rozkazuję!

— Tak jest! — odparł Tanz szybko.

Von Seydlitz-Gabler był zachwycony swoim sukcesem. Zbyteczne postępować z żołnierzami jak dyplomata. Jak mógł zapomnieć o tym, że świat, w którym panuje dyscyplina, jest najwygodniejszym ze światów.

— Umieścimy pana generała Tanza w hotelu „Excelsior".

— Zajmę się wszystkim — obiecał Kahlenberge. — Uważam, że pan generał Tanz powinien w jak najkrótszym czasie obejrzeć możliwie największą ilość rzeczy godnych widzenia. Proponuję więc co następuje: cywilny strój, prywatny samochód i do tego wykwalifikowanego znawcę tutejszych stosunków. Mam kogoś takiego pod ręką. Jest to niejaki Rainer Hartmann, starszy strzelec u mnie w sztabie. Ma on ambicje w dziedzinie historii sztuki i wiele innych rozmaitych zainteresowań. Jestem pewien, że nie znajdziemy nikogo lepszego, drogi kolego.

— Świetnie — zgodził się generał von Seydlitz-Gabler.

Nikt nie przeczuwał, że właśnie w tej chwili tworzył się zalążek katastrofy. Również Tanz, jedyny, który powinien był to przeczuć.

* * *

Generał von Seydlitz-Gabler czuł się źle w dusznych, gorących wyzie­wach tego miasta. Coraz częściej czuł się stary i zmęczony. Pokusy wokół niego były zbyt wielkie, on zaś nie miał już nawet możności korzystania z nich.

Generał próbował szukać pomocy w czerwonym winie i udanym zapale do pracy. Zamówił butelkę macona i Melanię Neumeier, swą długoletnią, oddaną sekretarkę. Kazał również przynieść do gabinetu dwa kieliszki oraz stos akt.

Spojrzał na Melanię troskliwie, jak hodowca na ulubionego królika.

— Jest dość późno, a nie chciałbym pani obciążać zbytnio pracą.

— Proszę się nie krępować! — zawołała Melania. — Jak pan wie, jestem zawsze do pańskiej dyspozycji.

— W takim razie przejrzyjmy parę spraw. Melania była niezastąpioną współpracownicą.

Początkowo zajmowali się jedynie przygotowywanymi aktami. Żadna sprawa nie przedstawiała szczególnego problemu, ale każda wymagała opracowania.

Popijali przy tym macona. Szybko opróżnili pierwszą butelkę. Podofi­cer Lehmann z nieruchomą, baranią twarzą, przyniósł drugą. Jego mętne oczy spoglądały bez żadnego zainteresowania. Wiedział z długoletniego doświadczenia, że Melania Neumeier była dla generała czymś w rodzaju przedmiotu powszechnego użytku. Pomysł, że mogłoby się to kiedyś zmienić, nie przychodził Lehmannowi do głowy. Przygotował trzecią butelkę i poszedł spać.

Zapadła noc. Von Seydlitz-Gabler pil z widoczną przyjemnością. Melania robiła to samo.

— Może pani chce już zakończyć na dzisiaj? — spytał generał. — Na pewno ktoś czeka na panią.

— To niech czeka! — wykrzyknęła Melania kokieteryjnie.

— To bardzo pochlebne dla mnie, droga Melanio! — głos Seydlitz-Gablera brzmiał szorstko. Sposobność była dobra, owoc już dawno dojrzały. Tuż obok gabinetu znajdowała się jego sypialnia. Odczuł pokusę.

— Niech pani usiądzie obok mnie, Melanio — rzekł — będzie nam wygodniej pracować.

Melania Neumeier przesunęła swoje krzesło i ustawiła je obok krzesła generała.

Generał jak gdyby nieumyślnie, jak gdyby szukając oparcia, położył prawą rękę na udzie Melanii. Ona zaś ostrożnie przesunęła nogi, by mu to ułatwić i wypiła nieco czerwonego wina.

Czekała na tę chwilę długo, można powiedzieć latami, ale czuła, że tuż przed celem nie powinna zbyt szybko tracić opanowania — jeszcze nie teraz.

— Pani się gniewa? — spytał cicho von Seydlitz-Gabler.

— Jestem szczęśliwa! — odparła Melania sztucznie tłumionym głosem. Herbert wahał się. Nie był jeszcze całkowicie zdecydowany na ostatecz­ny atak. Zadowolenie, że może to zrobić, było większe, niż pragnienie

czynienia tego. Spojrzał w światło rzucane przez lampę stołową na otwarte akta. Pokój wydawał mu się sceną, na której grano rewię w barwach mięsisto różowych i płomiennie czerwonych. Przymknął oczy — na razie ograniczając się do dotyku.

Nagle ktoś zapukał do drzwi! Melania zerwała się przerażona i drżąc, wygładziła spódniczkę. Z jej purpurowej twarzy patrzyły wielkie, prze­straszone oczy sarny. Herbert w ciągu kilku sekund przeobraził się z powrotem w generała. Do pokoju wszedł Kahlenberge.

— Mam nadzieję że nie przeszkadzam. Lehmann, ten leń, co już leży w łóżku, powiedział mi: "Pan generał pracuje z panną Neumeier'". Więc nie wahałem się wejść, gdyż mam do omówienia ważną sprawę.

— Oczywiście, że nie przeszkadza pan!

— Naprawdę nie? — Zacna Melania Neumeier wydawała się Kahlenbergowi zmieszana. Ale chyba się mylił.

— Proszę na chwilę zostawić nas samych — rzeki niefrasobliwie Kahlenberge. — Oczywiście za zgodą pana generała.

Melania wyszła ze smutnie opuszczoną głową — zatrzaśnięto jej drzwi przed nosem, jeśli tak można powiedzieć. I to przez tego Kahlenberga! Nigdy nie sympatyzowała z nim, ale teraz nienawidziła go!

— Pan ma coś ważnego do omówienia ze mną?

Kahlenberge zrelacjonował poufne rozmowy, które dopiero co prowa­dził. Podług nich sieć powiązań została rozbudowana i wzmocniona: naczelny dowódca frontu zachodniego, marszałek von Kluge, jednoznacz­nie sympatyzujący, naczelny dowódca wojsk we Francji, generał von Stulpnagel niezaprzeczenie współpracujący, dowódca armii rezerwowej generał Fromm — wtajemniczony i gotów do akcji.

— To pięknie, bardzo pięknie. Ale czy nie mógł pan powiedzieć mi tego jutro?

— Akcja ma zostać przyspieszona, może już za trzy dni. a więc 20 lipca, zgodnie z aluzją z Bendlerstrasse. Należy obecnie zebrać wszystkie osiągalne siły. Trzeba by niezwłocznie przeprowadzić rozmowę z grupami już zorganizowanymi, np. z głównodowodzącym armii we Francji. Inaczej stracimy łączność. Czas nagli! — Czy mogę zająć się odnośnymi planami?

— Powinniśmy oczywiście być przygotowani na wszelkie możliwe sytuacje — zgodził się von Seydlitz-Gabler. — Na wszelkie, o tym należy pamiętać.

— Oczywiście! Ale moi koledzy i ja widzimy jeszcze jedną trudność specjalnego rodzaju. Mamy na myśli generała Tanza. Co prawda obecnie izolowaliśmy go. ale powstają jeszcze inne problemy.

Dowodzący generał oświadczył jednak władczo:

— Zna pan moją dewizę — żadnych pochopnych decyzji! Wszystko musi dojrzeć. Dokładne przygotowanie to więcej niż połowa sukcesu. Los bitwy rozstrzyga się przeważnie już przed jej rozpoczęciem. Ostrzegam również przed dążeniem do przedwczesnych kontaktów. Musi­my być na tyle rozsądni, by liczyć się także z niebezpieczną, ślepą ambicją. A więc — ostrożność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność! A co się tyczy generała Tanza, to jest on co najmniej na dwa do trzech dni wyłączony.

* * *

Frajter Rainer Hartmann był pewien, że ma przed sobą wiele pięknych dni. Wszystko wskazywało na to — został zwolniony z pełnienia normal­nej służby. Wydano mu odzież cywilną, solidną, nie rzucającą się w oczy. Ponadto ze starych zapasów zdobycznych przekazano mu wspaniale błyszczącego, ośmiocylindrowego bentleya, rocznik 1939. Otrzymał rów­nież skórzaną torbę wypełnioną francuskimi pieniędzmi, bloczek asygnat na benzynę i kilka zaświadczeń.

Jego specjalne zadanie, przekazane przez Kahlenberga brzmiało: towa­rzyszyć generałowi Tanzowi w kilkudniowym zwiedzaniu Paryża.

Kończąc swe instrukcje Kahlenberge dodał: — Doprowadźcie to zadanie do końca, Hartmann — inaczej sami będziecie wykończeni.

Hartmannowi wydawało się, że jest to najprzyjemniejsze zadanie, jakie można otrzymać w armii. Cieszył się jak król na to, co go czekało.

— Najpierw zameldujecie się u podpułkownika Sandauera. Hartmann zapakował odzież cywilną do otrzymanej jednocześnie

walizki i pojechał bentleyem do Romainville, gdzie mieścił się prowizoryczy sztab dywizji „Nibelungi". Tu jego pojazd wywołał odpowiednie zdumienie. Hartmann spytał o podpułkownika Sandauera, do którego wskazano mu drogę. Czuł się jak wysłannik królewski.

Sandauer przejrzał jego dokumenty, obejrzał samochód, rzucił okiem na odzież cywilną i sprawdził dostarczone zaświadczenia. Wszystko to nie zamieniwszy z Hartmannem ani słowa.

— Pokażcie ręce — rozkazał w końcu.

Hartmann uczynił to tak, jak gdyby brał udział w grze towarzyskiej. Sandauer wydawał mu się pedantycznym wujaszkiem.

— Przygotujcie samochód do apelu — zarządził Sandauer. — Feld­febel Stoss, kierowca pana generała, będzie was nadzorował. Później otrzymacie dalsze rozkazy.

Pojawił się feldfebel Stoss. Zbliżał się do Hartmanna jak buhaj. Patrzył nieufnie a jednocześnie z zazdrością na potężny, srebrzystoszary samo­chód i rzekł:

— Wóz czyści się od góry do dołu — zaczynaj!

Hartmann zaczął — była godzina trzecia po południu. O piątej nie skończył jeszcze z karoserią. Stoss mówił mało, ale wszystko, co wy­chodziło z jego ust, było naganą. Głos miał szorstki i szczekający. Co pewien czas obchodził samochód, czujnie jak pies owczarski, i krytyko­wał. O szóstej był nieco mniej niezadowolony z podwozia. O siódmej określił wnętrze samochodu jako „w ostateczności możliwe".

W końcu powiedział: — Teraz motor.

Hartmann zaciskał zęby, mruczał niezrozumiałe wyrazy i nienawidził feldfebla Stossa, a wraz z nim wszystkich feldfeblów na świecie. Stossowi zdawało się to sprawiać przyjemność. Kazał oczyścić wszystkie świece, wyglansować do połysku blok motoru, zetrzeć szmerglem kontakty kabli.

Dopiero koło dziewiątej feldfebel Stoss zaprzestał krytyki. Skinął głową z widoczną niechęcią, powiedział: „No, tak", i oddalił się.

Wkrótce pojawił się podpułkownik Sandauer. Spojrzał bladoniebieskimi oczami na całkowicie wyczerpanego Hartmanna i rzekł:

— Zdejmijcie kombinezon i umyjcie się, zwłaszcza ręce, a potem zameldujcie się u mnie. Przedstawię was generałowi.

Frajter Hartmann widział generała Tanza nie po raz pierwszy. Już w Warszawie mógł go oglądać — z pełnej szacunku odległości. Ale teraz stał z nim oko w oko. Widział podłużną, ostro zarysowaną twarz, a na niej każdy szczegół jak naszkicowany na rysownicy wyraźnymi, dokładnymi kreskami.

— Starszy strzelec Hartmann, imię Rainer — rzekł podpułkownik Sandauer monotonnym, niemal obojętnym tonem. — Wysokość metr siedemdziesiąt pięć, waga siedemdziesiąt dwa kilogramy. Żołnierz od początku wojny. Piechota. Prawo jazdy od roku trzydziestego dziewiąte­go. Matura. Chce studiować historię sztuki. Urodzony w roku dwudzies­tym drugim w Berlinie. Ojciec urzędnik kolejowy, średnia kariera. Obecnie nie żyje. Matka mieszka w Berlinie. Bez rodzeństwa. Nie karany. Nieżonaty.

Generał siedział nieruchomo. Patrzył jak gdyby poprzez Hartmanna, spod lekko opuszczonych powiek. Jego krzyż rycerski i różne inne dodatkowe odznaczenia lśniły. Wreszcie skinął głowa.

— Podejdźcie bliżej, Hartmann — polecił Sandauer.

Hartmann zastosował się do polecenia. Nieruchoma twarz generała zdawała się powiększać. Wąskie, prostą linią zarysowane wargi rozwarły się, a głos, który Hartmann usłyszał, był jasny i chłodny. Generał rzekł:

— Pokaż ręce!

Hartmann posłusznie wyciągnął ręce. Po chwili odwrócił je dłońmi w . górę. Jego palce nie drżały.

— Proszę załatwić resztę, Sandauer — zadysponował generał. Na tym skończyło się spotkanie. Hartmann znalazł się znowu w biurze

Sandauera. Teraz podpułkownik uśmiechnął się. Usiadł na fotelu za biurkiem i zdjął okulary.

— Zrobiliście niezłe wrażenie — skonstatował. — Generał akceptuje was. To się równa odznaczeniu. Ale to dopiero początek. Teraz chodzi o to, czy nie zawiedziecie nas. Usiądźcie — musimy jeszcze porozmawiać.

Sandauer począł zadawać Hartmannowi mnóstwo pytań, które wydawały się bez sensu i co najmniej zbyteczne. Mimo to Hartmann usiłował odpowiadać na nie wyczerpująco. Podpułkownik pytał go najpierw gdzie spędził dzieciństwo, do jakich szkół uczęszczał, jakie przedmioty przed­kładał nad inne, jakie miał szczególne zainteresowania, gdzie spędzał przeważnie ferie szkolne i jaką lekturę lubił.

— Nie zastanawiajcie się nad tym, czy to, o co pytam, ma sens czy nie — uśmiechnął się. — Nie możecie tego osądzić, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Ale możecie mi wierzyć, że te pytania są celowe. A więc dalej!

Następny zestaw pytań wydał się Hartmannowi jeszcze osobliwszy niż poprzedni. Teraz Sandauer dowiadywał się: Czy mieliście kiedyś jakąś niezwykłą chorobę? Czy ktoś z waszej rodziny miał kiedyś jakąś niezwykłą chorobę? Czy posiadacie jakieś wiadomości z dziedziny medycyny? Czy wśród waszych bliższych czy dalszych krewnych jest ktoś lekarzem? Czy macie znajomych interesujących się chorobami i czy rozmawiacie z nimi o tym?

— Nie — odpowiadał Hartmann zrezygnowany. I wciąż na nowo powtarzał: — „Nie".

— Niech was nie dziwi moja ciekawość, Hartmann. — Sandauer czyścił okulary z taką starannością i oddaniem, jak gdyby były one z czystej platyny. — Ten, kto ma być w bezpośrednim kontakcie z panem

generałem Tanzem, musi przejść przez potrójne sito.

— Tak jest, panie pułkowniku! Sandauer na chwilę przymknął oczy.

— Wasza służba u pana generała Tanza — rzekł — rozpoczyna się jutro, osiemnastego lipca, o godzinie ósmej rano. O tej porze będziecie stali z samochodem przed hotelem ,,Excelsior" na placu Vendome. Pan generał zamieszkuje pokój trzydzieści trzy. O ósmej, pamiętajcie! Ani sekundy później, ani sekundy wcześniej! Szczegółowe instrukcje są już opracowane i zostaną wam przekazane po naszej rozmowie. Podoficer Kopatzki, pierwszy ordynans, zapozna was z wewnętrznymi sprawami. Następnie przedstawicie panu generałowi dokładne propozycje zwiedza-

nia najważniejszych osobliwości Paryża. Przede wszystkim dzieła sztuki. Tylko nie groby! Grób Napoleona także nie! Decydujące hasło — odprężenie!

— Tak jest. panie pułkowniku! — wykrzyknął Hartmann. Sandauer nałożył okulary.

— W instrukcjach, które otrzymacie, znajdziecie numer telefonu, pod którym jestem zawsze osiągalny. Gdyby zdarzyło się coś niezwykłego, coś. co przekracza waszą zdolność pojmowania, wtedy zatelefonujcie do mnie natychmiast. Poza tym — życzę szczęścia! Przyda się wam.

Rainer Hartmann czuł wielką potrzebę wypicia podwójnego koniaku. Me nie tylko dlatego późnym wieczorem tego dnia odwiedził jeszcze bar "Mocambo". Tam była Raymonde — a Raymonde, to czuły uśmiech, przyjazna cierpliwość i usłużność bez żadnych komplikacji.

Torował sobie drogę wśród splecionych par. Kilku Francuzów skinęło mu głową, co odczuł jako wyróżnienie i co przyniosło mu ulgę.

Przecisnąwszy się do kontuaru sięgnął po rękę. która radośnie wyciągnęła do niego Raymonde. Nie powiedział ani "dobry wieczór" ani "jak się masz". Trzymał tylko jej rękę w swojej dopóki mu na to pozwoliła. To jednak nie mogło trwać przez cały wieczór. W końcu Ravmonde pracow­ała tu. on zaś pragnął wypić podwójny koniak.

— Czuję się pod psem, Raymonde. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że połknąłem szczura.

— To wkrótce przejdzie. — Uśmiech Raymonde by! niedwuznacznie zachęcający. — Jest tu ktoś. kto tylko czeka na to, żeby cię rozerwać.

Mówiąc to wskazała na lewy kąt lokalu. Siedział tam Otto-Otto. radośnie

uśmiechnięty. jak gdyby na zabawie ludowej. Ruchem ręki zapraszał

Hartmanna, wskazując kciukiem na istotę płci żeńskiej siedzącą obok

mego. Była to Ulryka von Seydlitz-Gabler. Następnie Otto-Otto skierował

Kciuk w górę. gestem zapowiadającym najprymitywniejsze rozkosze.

Hartmann wymamrotał coś niezrozumiałego — nie był to jednak wyraz radosnej zgody. Mimo to Raymonde upomniała go żebv nie dawał czekać swym przyjaciołom. Na jego zastrzeżenie, że nie są to przyjaciele, lecz znajomi. Raymonde odparła:

— Ona jest miłą i pociągającą dziewczyną i nie wyobrażam sobie mężczyzny, który me zaprzyjaźniłby się z nią chętnie.

Na to Hartmann:

— Mam przecież ciebie!

— Ale nie dzisiaj — odparła Raymonde. — Nie czuję się dobrze. Nie obawiała się bynajmniej o jego uczucia. Była pewna, ze mężczyzna, który ją znał, gdzie indziej znajdował tylko potwierdzenie jej nieporównywalności.

Rainer Hartmann podszedł więc do stolika, przy którym siedzieli Ulryka i Otto-Otto. Ten ostatni wykrzykiwał głośno słowa powitania, do czego zmuszał go zgiełk orkiestry tanecznej — i wymachiwał przy tym ramionami jak cepami. Ulryka rzekła po prostu: — Dobrze, że pan przyszedł.

Hartmann nie zdążył odpowiedzieć, gdyż nagle wyrósł przed nim jakiś mężczyzna — STOSS!

Feldfebel Stoss, długoletni kierowca generała Tanza. I zupełnie od­mieniony. Potężna ilość alkoholu zdawała się dodawać mu impetu.

— Hartmann! — zawołał rozkładając ramiona. — Żyjesz jeszcze ty łamago, ale jak długo? Dla mnie już teraz jesteś trupem! Nawozem — nic więcej! Dobrym pod stokrotki czy bratki!

Hartmann próbował daremnie spławić go. Feldfebel Stoss po raz pierwszy od wielu lat napełnił się alkoholem aż po gardło. Bo jutro nareszcie i dla niego zaświta spokojny poranek — będzie mógł się wyspać. Jak stado susłów — zapaść w sen zimowy! To, czego był pozbawiony od lat, stało się wreszcie namacalnie bliskie — jeśli nawet tylko ma dwa do trzech dni. To miał do zawdzięczenia istnieniu tego Hartmanna — tego biednego, nic nie przeczuwającego, dobrodusznego idioty!

— Proszę go skreślić z listy, szanowna pani — radził feldfebel Stoss, kłaniając się chwiejnie przed Ulryką. — Niech mi pani wierzy, on już praktycznie nie istnieje — tylko nie wie jeszcze o tym. Niech pani zatańczy ze mną. Głowa do góry, mała! Ja jestem twardy jak żelazo. A ten zacny Hartmann jest już złomem!

Hartmann wstał.

— Zwracam panu uwagę, panie feldfebel, że ta pani jest córką pana generała von Seydlitz-Gabler.

— To cudownie! — wykrzyknął feldfebel Stoss z zachwytem, chwiejąc się jak maszt w czasie burzy. — To najlepszy kawał, jaki słyszałem od dawna! Jako znany kawalarz mogę tylko odpowiedzieć: jeśli to córka dowodzącego generała, to ja jestem bratem naszego marszałka Rzeszy!

— Jestem tu prywatnie, panie feldfeblu — rzekł Rainer Hartmann.

— Guzik! — odparł Stoss. — Życie prywatne! Już go nie masz!

— Pan jest pijany — skonstatował Hartmann.

— Tak jest! — wykrzyknął feldfebel Stoss trzymając się oparcia krzesła. — Tak jest, człowieku, ale jestem feldfeblem i jako taki nie ścierpię, żeby frajter był molestowany przez pijanego feldfebla. I dlatego rozkazuję frajtrowi, żeby stąd zniknął!

— Tak nie wolno postępować! — zawołała oburzona Ulryka.

— Nie wtrącaj się, lala — feldfebel Stoss spojrzał na nią pogardliwie. — to jest sprawa męska, ty się na tym nie znasz!

Hartmann ze względu na Ulrykę opierał się jeszcze. — Panie feldfeblu, pan nie ma prawa...

— Stul pysk! Natychmiast stąd znikniesz i pójdziesz spać. To rozkaz służbowy. Jutro masz ciężki dzień. — A jeśli nie znikniesz stąd w ciągu pięciu minut, zaalarmuję patrol Wehrmachtu i każę cię zamknąć. Zro­zumiano?

— Idę — rzekł Hartmann, czerwony z wściekłości, a może i ze wstydu. Wiedział, że nie wolno mu wpaść ponownie w ręce patrolu Wehrmachtu. — Idę, ale jeszcze pogadamy kiedyś.

— Mam nadzieję! — ryknął Stoss zadowolony. — Z serca życzyłbym ci; żebyś jutro o tej porze mógł jeszcze gadać.

— A ja? — spytała Ulryka.

— Ty możesz zostać, jeśli o mnie chodzi — zgodził się Stoss protekc­jonalnie.

— Poproszę kaprala, żeby odprowadził panią do domu. — Hartmann próbował zachować twarz. — Niech pani zrozumie moje położenie. Muszę odejść. Nie widzę innej możliwości.

— Czy spotkamy się jutro?

— Może, nie wiem. Ale mam nadzieję.

— Ja również.

— Przyznane ci pięć minut zaraz się skończy — oświadczył feldfebel Stoss surowo. — Albo znikniesz natychmiast, albo ja znikam, żeby zatelefonować po patrol.

— Nie zamierzam — rzekła Ulryka bojowo — znosić takiego chamst­wa.

— Nie? — Stoss uśmiechnął się szeroko. Ta mała miała temperament, a on umiał to ocenić. — Ale wiesz co? — paplał nic nie przeczuwając — możesz przecież poskarżyć się na mnie twemu szanownemu papie, generałowi! Jestem ciekaw, co z tego wyniknie!

Tego dnia — a był to 18 lipca 1944 — Paryż promieniał pełnią lata. Miasto leżało jak usłużnie obnażona kobieta o dojrzałej piękności, gotowa powstać, by rozpocząć dzień, który — jak wszystkie jej dni — był pełen rozkoszy. Tak przynajmniej myślał tego ranka Rainer Hartmann.

Była co do sekundy godzina ósma. Hartmann stał przy samochodzie przed głównym wejściem hotelu „Excelsior", radośnie podniecony w oczekiwaniu niezwykłych przeżyć. Szorstka, kamienna nieprzystępność generała Tanza nie wydawała mu się niepokojąca. Nawet taki Tanz prędzej czy później podda się osobliwemu urokowi tego miasta — mówił sobie Hartmann pełen nadziei.

Z hotelu wyszedł podoficer, kierując się ku niemu. Był blady, jak gdyby go mdliło. Niósł aktówkę, a raczej transportował ją nadzwyczaj ostrożnie, jak gdyby zawierała odbezpieczoną bombę, mogącą wybuchnąć przy najmniejszym wstrząsie.

— Ty jesteś Hartmann? — spytał podoficer. — Nazywam się Kopatzki. Możesz mówić do mnie Paul. Jestem pierwszym ordynansem generała Tanza — przynajmniej jeszcze w tej chwili. A może już nie. Zapomniałem dzisiaj, przed oczyszczeniem jego bucików, wyjąć sznurowadła. Jeśli zauważy to — jestem wykończony.

— To przykre — rzekł Hartmann.

— Nie przejmuj się — podoficer Kopatzki mrugał powiekami. — Powinienem był już dawno to zrobić. On pośle mnie do diabła i wlepi mi dwa tygodnie najgorszej roboty w kuchni, co będzie dla mnie tylko wypoczynkiem.

Hartmann nie wiedział co na to odpowiedzieć, ale jedno było dla niego pewne; ten Kopatzki. imię Paul, nie wydawał się szczególnie rozgarnięty.

— Ta aktówka dla mnie?

— To by ci się podobało! To jest aktówka generała. Zawiero jego prowiant na dni wolne od służby.

Podoficer Paul pokazał aktówkę Hartmannowi — była z ciemnej, świńskiej skóry. Jej powierzchnia przypominała matowe lustro.

— Ręcznie wyglansowana — zauważył Kopatzki z goryczą. — Wystar­czy piętnaście minut dziennie, żeby osiągnąć wysoki połysk.

Hartmann sięgnął po aktówkę Paul cofnął się szybko przerażony.

— Chyba nie chcesz jej dotykać swoimi spoconymi łapami! Nie masz rękawiczek?

— Na co mi rękawiczki? Czy jestem stangretem?

Paul Kopatzki zaśmiał się — szorstko i z wysiłkiem, ale w śmiechu tym nie było złośliwości,

— Możesz sobie kopać grób tak szybko i głęboko, jak ci się podoba! Ale nie moim kosztem! Odpowiadam za tę aktówkę do chwili twojego odjazdu z generałem.

Hartmann dowiedział się, że aktówka zawiera "napoje orzeźwiające", butelkę koniaku, butelkę jałowcówki oraz termos z mocną kawą — siedemdziesiąt ziaren na filiżankę, temperatura czterdzieści stopni.

— Jeden stopień mniej czy więcej i generał trzaśnie filiżanką o najbliż­szą ścianę, albo o twoją głowę.

— Generał pije?

— Chla. Ale nikt się tego nie domyśla. On może chlać całymi wiadrami, a mimo to każde słowo wymawia wyraźnie i zawsze trzyma się prosto jak świeca. On chyba każdego ranka połyka kilka żelaznych drągów. Ponadto pali jak komin, gdy nikt nie patrzy. Tylko przed swoim najbliższym otoczeniem krępuje się nieco.

— W końcu i on ma nerwy — zauważył Hartmann, szukając jakiegoś wytłumaczenia.

— Trzeba pamiętać o tym, że on chyba przeszedł bardzo dużo.

— Ale o tym, co my przeżywamy, nikt nie pamięta.

Hartmann przytoczył teraz znane przysłowie: „nie taki diabeł straszny jak go malują".

Kopatzki zasapał pogardliwie: — Przekonasz się. gdy cię weźmie na widły — prorokował. — Mówię ci jedno: glansuj wszystko co się da glansować — inaczej tobie wyglansują gębę!

Kopatzki pouczał Hartmanna. Miał taki rozkaz od podpułkownika Sandauera. Radził mu więc:

„Nie mów, jeśli nie jesteś do tego wezwany",

„Wykonaj bez słowa każdy rozkaz, nawet jeśli wydaje ci się niecelowy lub bezsensowny".

„Wykorzystaj każdy postój — gdy generał zwiedza coś, je. lub idzie za swoją potrzebą — by usunąć wszelkie zanieczyszczenia, powstałe w czasie jazdy".

„Uważaj zawsze na popielniczkę, a także na podłogę i siedzenie".

„Jeśli nie masz rękawiczek, dotykaj wyglansowanych przedmiotów tylko przez ścierkę, w najgorszym wypadku przez papier".

„Odpowiadaj na pytania generała głośno i wyraźnie, nawet jeśli on zadaje je, jak zwykle, cicho. Zresztą pytać ma zwyczaj tylko jeden raz".

„Zważaj na barwę jego notatników".

— Człowieku! — wykrzyknął Hartmann głęboko zaniepokojony. — Ty chyba żartujesz! Co to znaczy: zważaj na barwę jego notatników?

— On ma dwa — wyjaśnił podoficer pobłażliwie. — Jeden czarny — ten nie jest dla ciebie groźny. Zapisuje w nim swoje myśli. Ale drugi — czerwony! — służy mu do notowania niedopatrzeń, błędów, zapomnień, niedbalstwa, uchybień i wykroczeń jego najbliższego otoczenia. Jeden taki zapis oznacza karną służbę, dwa oznaczają zaostrzenie służby karnej przez nieznaczne stopniowanie aż do karnego przeniesienia do oddziału specjal­nego. To ostatnie może być pośrednim wyrokiem śmierci.

Po chwili zjawił się podpułkownik Sandauer. On również —jak Paul Kopatzki — wydawał się przemęczony, a cerę miał woskowoszarą. Ale spoza grubych szkieł okularów jego oczy patrzyły bystro i przenikliwie.

— Macie rękawiczki? — spytał.

— Nie, panie pułkowniku, nie wiedziałem że...

— Kopatzki, wytrzaśnijcie skądś rękawiczki. Najlepiej zwróćcie się do portiera, on je wam wypożyczy.

Podoficer Kopatzki pośpieszył do hallu hotelowego. Podpułkownik Sandauer natomiast począł badawczo okrążać samochód, a wraz z nim Hartmann. Upływały minuty. Słońce oświetlało jaskrawo nie tak znowu niezwykłe wojskowe widowisko w centrum Paryża. Nieliczni przechodnie odwracali głowy — to, co się tu działo, toczyło się w świecie, który ich nie obchodził.

— Nieźle, Hartmann — stwierdził w końcu Sandauer. — Macie, jak widać, zdolność przystowywania się. Czy dobrzeście się przygotowali? Pan generał spodziewa się, że przedłożycie mu szczegółowe propozycje. Będzie zwiedzał tylko to, co najważniejsze.

— Tak jest, panie pułkowniku!

— I, jak już mówiłem, żadne groby i tym podobne! Tego sami mamy dosyć. Więc ani Kościół Inwalidów, ani Łuk Triumfalny, ani Panteon. Pan generał potrzebuje dla odprężenia wielkości i piękności, zrozumiano?

Hartmann zniósł cierpliwie dalsze pouczenia Sandauera. Potem otrzymał od Kopatzkiego rękawiczki, które ten wydarł portierowi. Wkrót­ce jakiś zegar począł głucho wybijać godzinę.

— Dziewiąta — rzekł Sandauer. — Pan generał idzie.

Ukazał się generał Tanz w lekkim, jasnopopielatym garniturze, który nosił jak mundur. Wzrok kierował ku słońcu. Wkrótce jednak opuścił go i obrzucił Hartmanna szybkim spojrzeniem lotnika pościgowca. Następnie spojrzał na samochód, idąc jednocześnie miarowym krokiem naprzód.

Hartmann otworzył tylne drzwiczki samochodu. Generał zatrzymał się na trzy sekundy — czynił to zawsze, by sprawdzić czystość wnętrza wozu. Jego trzej satelici — Sandauer, Kopatzki i Hartmann stali z zapartym tchem nie spuszczając z niego oczu.

Jednak generał Tanz wsiadł bez słowa. Siedział tak prosto, jak gdyby jego plecy nie dotykały oparcia. Patrzył przed siebie na kolumnę placu Vendome. Może mu się podobała — czyniła wrażenie potęgi i wielkości. Była z błyszczącego, ciemnego spiżu. Była kolumną zwycięstwa.

— Najpierw objazd miasta — powiedział generał głosem cichym, nie zdradzającym niezadowolenia.

Jednak zanim Hartmann zdołał zapuścić motor, generał nie odwracając głowy rzekł do Sandauera:

— Podoficer Kopatzki jest zwolniony. Zasmarowal mi sznurowadła pastą do obuwia. Dwa tygodnie służby w kuchni.

— Tak jest, panie generale! — odparł podpułkownik Sandauer z rzeczową obojętnością.

— Odjazd — rozkazał generał.

Generał Kahlenberge był gotów do wszelkich ofiar, jeśli umożliwiało mu to systematyczne obrabianie dowodzącego generała. Nie unikał nawet

zaproszenia na obiad u pani Wilhelminy. W tych dniach pierwszeństwo miało dla niego dążenie do jednego celu: chodziło o wzmocnienie sieci spisku oficerów i uzyskanie wreszcie łączności z jedną z głównych grup. Decydująca data zdawała się zbliżać bardzo szybko. Jednakże von Seydlitz-Gabler wciąż jeszcze nie zdeklarował się. Nie był wprawdzie szczególnie ważną osobistością, ale jego nazwisko w ścisłym związku z jego stopniem i stanowiskiem służbowym mogło się przydać. Wszystko inne załatwiali, jak zwykle, sami rozumni i operatywni oficerowie sztabu generalnego.

— Rozmowy odbywają się jedna za drugą — raportował Kahlenberge. — Różne plany zostały rozpracowane z wszystkimi szczegółami.

— Po naszych sztabowcach można się tego spodziewać — odparł znowu wymijająco generał von Seydlitz-Gabler. Nie pytał o jakie roz­mowy chodziło i nie wyraził życzenia zapoznania się z planami. Zdawał się aprobować, a przynajmniej tolerować, ale nie określał swego stanowiska.

— Również marszałek Rommel jest teraz podobno po naszej stronie.

— To świetny żołnierz — potwierdził od razu von Seydlitz-Gabler — jeśli nawet nie wszechstronnie uzdolniony dowódca.

Ale nawet dla szefa sztabu coraz trudniejsze stawało się uzyskanie rozmowy w cztery oczy z dowodzącym generałem. Przeważnie była obecna Melania Neumeier albo ordynans, podoficer Lehmann, kręcił się w głębi. A podczas jazdy do hotelu ,,Excelsior" kierowca siedział z przodu jak żółw z uszami radarowymi.

Ale w końcu zdarzył się sprzyjający moment, który Kahlenberge wyzyskał niezwłocznie. Pomiędzy deserem, spożywanym jeszcze w jadalni hotelowej, a kawą, która miała być podana w apartamencie pani Wilhel­miny, obaj generałowie znaleźli się sami na korytarzu.

I gdy tak zgodnie kroczyli obok siebie, Kahlenberge rzucił prowokująco szorstko, ale wyraźnie:

— Przypuszczalnie trzeba będzie wykończyć tego drania.

Von Seydlitz-Gabler wiedział dokładnie do kogo odnosiło się określenie ,,ten drań" — mianowicie do Hitlera. Jednak wzorowo opanowany rzekł: — Napijmy się kawy, przyda się nam.

Na kawę została zaproszona również Ulryka, która nie brała udziału w obiedzie, gdyż w czasie jego trwania pani Wilhelmina pragnęła skupić uwagę wyłącznie na obu generałach oraz ich sprawach, tym razem służbowych. Jednak do prowadzonej przy kawie lżejszej rozmowy pani Wilhelmina wybrała specjalny temat. Interesowała się wszystkimi wyda­rzeniami w korpusie generała Tanza.

— Czy ma dobrą opinię? — spytała na początek.

Pytanie to, jak wszystkie ważne pytania, było skierowane wprost do Kahlenberga, który w odpowiedzi zapewnił:

— Przygotowaliśmy wszystko możliwie jak najlepiej. Odkomendero­waliśmy dla zajmowania się nim specjalnego człowieka, który się do tego nadaje. Generał Tanz będzie wystarczająco zajęty. A to jest najważniejsze.

— Najważniejsze jest chyba — skorygowała pani Wilhelmina — żeby pan Tanz przeżył kilka przyjemnych i odprężających dni. Nikt nie zasłużył na to bardziej niż on.

— On podobno chla po kryjomu — wtrąciła Ulryka.

— Kto to opowiadał? — spytała surowo pani Wilhelmina.

— Ktoś.

— To, co opowiada ,,ktoś", nie powinno cię interesować, Ulryko — pani Wilhelmina spoglądała srogo. — Człowiek z charakterem nie słucha złośliwych oszczerstw. — Jej badawcze spojrzenie padło teraz na Kahlenberga: — Czy nie?

— Oczywiście, że tak! — odparł szybko Kahlenberge i dodał wyjaś­niająco: — generał Tanz nie chla — najwyżej pije, co oczywiście przy okazji robią wszyscy mniej czy więcej. Na wojnie jest to nieuniknione — szczególne napięcie, trudy wojenne i tak dalej.

— Od czasu do czasu, dlaczego nie? — podkreśliła pani Wilhelmina. — I oczywiście pod warunkiem, że ma się zdrowy żołądek, czego jednak, niestety, nie można o tobie powiedzieć, Herbercie.

W tej tonacji toczyła się rozmowa przy kawie. Początkowo pani Wilhelmina panowała nad nią w każdej fazie. Wiła okazały wieniec laurowy dla Tanza. Cel tych zabiegów był jasny.

— Mam zamiar zaprosić dzisiaj pana Tanza na kolację. Cieszysz się, Ulryko?

— Nie — odparła lakonicznie nieudana generałówna. Pani Wilhelmina uznała tę reakcję za żart.

Von Seydlitz-Gabler powiedział coś o obowiązku reprezentacji towa­rzyskiej. Jedynie Kahlenberge wietrzył w krnąbrnej odmowie Ulryki przyczynę szczególnego rodzaju, nadającą się do wyzyskania w odpowied­nich okolicznościach.

— Czy miała pani złe doświadczenia? — spytał po chwili.

— Żołnierze generała Tanza mają bardzo złe maniery. Są gburowaci. natarczywi i bezczelni. A to jest przecież znamienne, nie?

Kahlenberge szedł dalej za tym tropem: — Pani mówi ogólnie, czy zdarzył się jakiś określony fakt?

— Zna pan niejakiego feldfebla Stossa?

— Feldfebel Stoss — podjął uprzejmie Kahlenberge —jest. o ile się nie mylę, ulubionym kierowcą generała Tanza.

— No właśnie! — zawołała Ulryka.

Jej kłótliwy przyczynek do tej rozmowy miał całkiem realne podstawy.

Chciała był wyłączona z grożącej kolacji, by móc pójść do baru "Mocambo".

Ale z panią Wilhelmina takie gierki nie udawały się. Tam gdzie dym, tam musi być ogień. Dlatego spytała surowo:

— Ulryko, skąd ta znajomość z podobnymi ludźmi? Jakim sposobem, gdzie i kiedy mogło dojść do tego? Proszę, odpowiedz mi na to pytanie.

Generałówna pozostała przy swej uporczywej odmowie. Nie miała innego wyboru. Wszelkie dalsze informacje mogły mieć przykre następst­wa. Jeśli matka dowie się, że córka spotyka się z szeregowcami i to w dodatku w podejrzanych lokalach, jej godziny w Paryżu będą policzone. Wówczas czeka ją Olsztyn w Prusach Wschodnich, albo Stargard na Pomorzu, względnie Chemnitz w Saksonii — wszystko głęboka prowin­cja. Nie powinna była dać się sprowokować do udzielenia najmniejszej wskazówki.

— W każdym razie znamy przynajmniej nazwisko — rzekła pani Wilhelmina. — To już jest punkt wyjścia. Czy mogłabym pana prosić, panie Kahlenberge, o wdrożenie poszukiwań, jak mi się wydaje, niezbęd­nych?

— Zawsze do usług pani — zapewnił Kahlenberge, nie wahając się ani chwili. — Nawet jeśli pan generał i ja stoimy przed doniosłymi prob­lemami, znajdzie się jeszcze dość czasu na spełnienie pani specjalnych życzeń.

* * *

Frajter Hartmann obwoził generała Tanza po Paryżu. Zlecenie: ogólna orientacja. Rozkaz jazdy: najwyższa szybkość pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Przejeżdżając obok gmachów, pomników i osobliwości godnych obejrzenia: trzydzieści kilometrów na godzinę, przy jednoczesnym zwięz­łym objaśnieniu tychże.

Hartmann oparł instynktownie na kierownicy obie dłonie tkwiące w białoszarych rękawiczkach portiera z hotelu ,,Excelsior". Głowę prze­chylał lekko do tyłu, żeby dosłyszeć każdy rozkaz generała.

Ale generał przez całą godzinę nie wypowiedział ani słowa. Hartmann, który nie śmiał odwrócić się, słyszał jedynie pewne dźwięki, gdyż motor wozu nie był o wiele głośniejszy niż werk zegarka.

Dźwięki, powodowane przez generała, były następujące: brzęk szkła, głuche mlaśnięcie przy odkorkowaniu butelki, gulgotanie płynu, ostry syk zapałek pocieranych o szorstką powierzchnię. Poza tym nic innego.

Hartmann wybrał Isle de la Cite jako punkt centralny objazdu orien­tacyjnego. Zataczał wokół niej coraz szersze kręgi, przejeżdżając obok najbardziej znanych osobliwości śródmieścia Paryża. Wymieniał ich nazwy, dorzucając kilka słów komentarza. Nie wiedział jednak, czy generał go słucha.

Przy którymś zakręcie Hartmann spojrzał bokiem w lusterko. Tanz siedział dokładnie w tej samej pozie którą zajął, gdy ruszyli, tylko że w prawej ręce trzymał papierosa, a w lewej niemal pełną ćwierćlitrową szklankę brunatnego płynu, a więc koniaku.

— Stop! — odezwał się nagle generał.

Hartmann nacisnął ostrożnie pedał hamulca, skierował samochód możliwie jak najbardziej na prawo, zatrzymał go i czekał. Znajdowali się niemal dokładnie na środku mostu Aleksandra III. Pod nimi Sekwana toczyła leniwie srebrzystoszare fale.

— A teraz najważniejsze osobliwości — w szczegółach — rzekł generał Tanz. — Przedłóżcie propozycje, Hartmann!

— Przed południem Notre-Dame, obiad w „Quasimodo". Wczesnym popołudniem malarstwo w Luwrze. Następnie wycieczka do Wersalu, zamek, wielkie schody i ogrody.

— Przyjęte! — zgodził się generał.

Hartmann wiózł generała przez most Aleksandra III, wzdłuż Sekwany, w kierunku Notre-Dame. Na placu przed katedrą zatrzymał samochód, wyskoczył, okrążył wóz i otworzył tylne drzwiczki z prawej strony. Generał wysiadł powoli.

— Najważniejsze daty — rzekł.

Hartmann wyrecytował co wiedział. Notre-Dame — cały okres budow­lany od 1163 do 1330. Nazwisko genialnego budowniczego, który na­szkicował plan, jest nieznane. Powierzchnia 5 500 metrów kwadratowych, długość wewnętrzna 130 m. Przed jednym z filarów nawy poprzecznej posąg Marii z XV wieku, nazwany Notre-Dame de Paris. W skarbcu relikwie — drewno z krzyża i część korony cierniowej.

— Dobrze — przerwał mu generał — Czekajcie tu.

Tanz oddalił się. Hartmann nieco zmęczony oparł się o samochód. Generał Tanz nie zrobił dotychczas żadnej uwagi ani nie zniżył się do gestu pozwalającego na jakieś wnioski. Był całkowicie nieprzystępny.

Hartmann spojrzawszy do wnętrza samochodu, gdzie siedział generał, ujrzał popiół oraz niedopałki licznych papierosów. Przypomniał sobie, co mu zalecił podoficer Kopatzki, do tego ranka pierwszy ordynans generała: czystość ponad wszystko! Toteż wyjął szczotkę i śmietniczkę — podobne do tych, którymi jego matka usuwała okruszyny ze stołu — i począł systematycznie czyścić tylną część samochodu. Następnie jedną z płócien­nych ścierek oczyścił klamkę. Wyglansował również skórzane siedzenie, uchwyty i szyby drzwiczek.

Skończywszy Hartmann udał się do katedry. Ujrzał tam generała, oglądającego — nie wiadomo, czy z zainteresowaniem — Les Traveau des Mois, obraz życia powszedniego w XIII stuleciu.

Frajter Hartmann, niecałkiem obojętny na ten widok, pomyślał; oto stoi wyjątkowy człowiek naszych czasów, wzruszony nieśmiertelnymi dziełami sztuki. Chce zapomnieć o dręczących sprawach dnia powsze­dniego. A mnie przypadło w udziale pokazywanie mu tych arcydzieł! Nagle jednak przypomniał sobie popielniczkę w tylnej części samochodu, którą zapomniał oczyścić. Szybko więc naprawił to zaniedbanie.

Po godzinie i dwudziestu minutach generał Tanz pojawił się znowu. Podchodził do samochodu, i tym samym do Hartmanna, jak gdyby zobaczył ich po raz pierwszy. Potem zatrzymał się, okrążył wóz.

— Popielniczka! — rozkazał.

Hartmann pokazał popielniczkę — była czysta.

Generał Tanz skinął głową. Następnie uniósł matę na podłodze przed siedzeniem — i tam było czysto.

— Wasze ręce — rzekł znowu Tanz. Hartmann pokazał je, ściągnąwszy uprzednio rękawiczki portiera. I w tym przypadku generał nie miał nic do zarzucenia.

— Przerwa obiadowa — powiedział.

Frajter zawiózł generała do restauracji „Quasimodo", odległej zaledwie o dwieście metrów. Podawaną tam specjalnością była kaczka z pomarań­czami i do tego szampan, zgodnie ze zwyczajem tego zakładu. Tanz jadł i pił.

Hartmann natomiast polerował tymczasem blok silnika, połykając przy tym kanapkę z zimny drobiem, popijając wodą mineralną. W czasie przerwy obiadowej zużył dwie ścierki i paczkę wełny do czyszczenia.

Krótko po godzinie czternastej generał powrócił do samochodu. Wyda­wał się zadowolony z obiadu, a zwłaszcza z napojów. Coś w rodzaju uśmiechu błąkało się na jego twarzy.

Otwórzcie maskę — polecił.

Hartmann otworzył maskę. Generał pochylił się nieco i wyciągnął z lewej kieszeni marynarki śnieżnobiałą chusteczkę. Potarł nią blok silnika. Chusteczka nie zachowała śnieżnej białości.

— Nie lubię — rzekł generał — zanieczyszczać moich chusteczek brudem nie usuniętym przez moich podwładnych. To moje pierwsze ostrzeżenie i nie radzę doprowadzić do drugiego. Jaki jest następny punkt naszego programu?

— Impresjoniści w Luwrze, panie generale.

— No, to ruszamy. — Tanz, widocznie zadowolony, osunął się na tylne siedzenie samochodu. — Pamiętajcie, że nie życzę sobie, by w czasie naszych wycieczek w obecności osób trzecich zwracano się do mnie per „panie generale". Jesteśmy w drodze całkiem prywatnie, nie należy o tym zapominać.

Hartmann zatrzymał samochód na placu Zgody, dokładnie tam. gdzie na skraju ogrodu Tuilleries, w pewnej odległości od Luwru, znajdował się pawilon "Jeu de Paume", mieszczący dzieła impresjonistów. Tu, jak Hartmann obwieścił z przejęciem, można było zobaczyć mniej więcej wszystko, co Francja dała światu w postaci wybitnych arcydzieł malarst­wa — obrazy Moneta, Maneta i Cezanne'a, van Gogha, Renoira i Gauguina oraz Degasa, Toulouse-Lautreca i Rousseau'a.

Tanz, przystając przed obrazami, słuchał wyjaśnień Hartmanna. Fraj­ter mówił stłumionym głosem o wybuchowej sile van Gogha, o lśniących barwach Renoira, o potędze żywiołów uchwyconej przez Cezanne'a. Tanz słuchał uważnie, powtarzał nawet niekiedy mamrocząc, tę czy inną otrzymywaną informację, która widocznie wydawała mu się ważna.

Oglądał obraz za obrazem, przy czym obejrzenie każdego z nich trwało jednakową liczbę sekund. Tanz nikogo nie faworyzował i nikogo nie lekceważył. Jak gdyby kroczył przed frontem wojska na paradzie. Hart­mann podążał tuż za nim i, zaglądając do katalogu, szeptał daty, liczby nazwiska.

Przy jednym z obrazów co prawda generał jak gdyby zamierzał zatrzymać się dłużej. Był to autoportret van Gogha z r. 1889, olej, 65 na 54 — zwany niekiedy „Vincent na tle płomiennym".

Opis w katalogu: „Napięty do ostateczności świadczy o jego wysiłku, by opanować wewnętrzny ogień. Jest wyrazem najwyższej równowagi na skraju przepaści".

Hartmann ograniczał się do odczytywania krótkich danych w katalogu. Nie było czasu na więcej. Jednak przed ,,Vincentem na tle płomiennym" generał stał dłużej niż przed innymi obrazami. Wyprostowany wpatrywał się w obraz, czy też tylko w przestrzeń przed sobą.

Hartmann zobaczył raptem, że prawe ramię generała podnosi się krótkim, nagłym ruchem. Postać generała — dotychczas jak wypros­towana stalowa konstrukcja — zachwiała się.

Hartmann rzucił się naprzód i, chcąc okazać generałowi pomoc, nie zawahał się ująć jego lewego ramienia. Poczuł pod palcami muskularne ciało, ale w tej samej chwili mięśnie napięły się, ramię jak gdyby zamienione w tłok, wyrwało się i wyrzutem w przód odtrąciło Hartmanna. Ten zatoczył się, a w jego oczach dziecka odmalowało się bezgraniczne zdumienie.

Przed nim stał bowiem generał taki, jakim widział go po raz pierwszy na polu bitwy w Rosji — nieprzystępny jak skała. Jego oczy były nieruchome jak oczy węża.

— Jak śmiecie dotykać mnie?! — spytał generał.

— Przepraszam, panie generale, ale sądziłem...

— Nie dotyka się generała!

Tanz odwrócił się i podszedł do następnego obrazu, jak gdyby ta sekunda bolesnej słabości nigdy nie istniała. Bez żadnej reakcji oglądał obraz za obrazem, tylko obok jednego, po krótkim spojrzeniu, przeszedł bez zatrzymania — były to „Kobiety kąpiące się" Renoira, olbrzymia symfonia upajających różowo-cielistych barw. Zdawało się, że kark generała sztywnieje jeszcze bardziej.

Na koniec w hallu wejściowym generał wybrał stos pocztówek. Czynił to nadzwyczaj systematycznie. Chodziło mu widocznie o możliwie pełny zestaw. Polecił Hartmannowi zapłacić za pocztówki i starannie włożyć je do koperty.

Następną pozycją w planie dnia był Wersal. Tanz zwiedzał zamek niedbale, niemal z pogardą. Rozrzutna, ze wszystkich kątów wyzierająca świetność zdawała się budzić w nim odrazę. Na ogrody patrzył z pewnym uznaniem. Przypuszczalnie ich dekoracyjny ład nasuwał mu myśl o wzorowych planach organizacyjnych. A potem wielkie schody zewnętrz­ne!

O godzinie dziewiętnastej plan zwiedzania na pierwszy dzień był wyczerpany. Hartmann zatrzymał samochód przed hotelem "Excelsior", wyskoczył i otworzył generałowi drzwi.

— Jestem zadowolony — oświadczył Tanz, co prawdopodobnie było dowodem wysokiego uznania. — Zatelefonujcie za pół godziny do pułkownika Sandauera, który udzieli wam dalszych wskazówek. Tym­czasem zajmijcie się wozem.

Generał wszedł do hotelu. Hartmann skręcił w boczną ulicę, gdzie znajdował się garaż pozostawiony do dyspozycji Wehrmachtu. Czyszcząc samochód natknął się na aktówkę generała. Otworzył ją, żeby zobaczyć, co mieściła.

Zawartość dwóch paczek papierosów po 24 sztuki zniknęła. Butelka po koniaku była również pusta.

* * *

Spotkali się w jednym z gabinetów na pierwszym piętrze restauracji przy Quai des Grands Augustins.

— A kto z nas dwóch płaci rachunek? — spytał podpułkownik Grau.

— Pan jest w Paryżu — odparł Prevert. — Proszę uważać się. przynajmniej tym razem, za mego gościa.

Rozpoczęli obiad langustą i pili do tego chablis. Monsieur Prevert miał zaszczyt —jak twierdził — być zaprzyjaźnionym z naczelnym kucharzem zakładu, co dawało się zauważyć nie tylko przy rachunku, lecz przede wszystkim przy jedzeniu — mieli zapewnione wszystko najlepsze z kuchni i piwnicy.

Tym razem spotkali się na neutralnym gruncie. Spotkanie to poprzedził zabawny epizod, mianowicie po omówieniu czasu i miejsca spotkania, każdy z nich posłał tam jednego ze swych agentów, żeby obszukał gabinet i sprawdził, czy nie ma w nim wbudowanych mikrofonów. Obaj agenci wpadli na siebie nawzajem, zrobili zdumione miny i szybko się zorien­towali, że skoro obie strony obawiają się tego samego, to nie ma powodu do obaw.

— Pan mi nie ufa? — spytał Grau wesoło.

— Jestem, jak pan, tylko ostrożny. — Monsieur Prevert rozbierał swoją langustę. A w tych czasach nie można być dość ostrożnym. Bo mówiąc szczerze, panie Grau, nie mogę sobie nawet na to pozwolić, żeby moje rozmowy były podsłuchiwane przez moich własnych ludzi.

— Ja również nie — odparł Grau.

Salons particuliers były w tym zakładzie rezerwowane przeważnie dla zakochanych. Ale sprawa, którą omawiali dwaj obecni goście, nakazywa­ła również głęboką dyskrecję.

— Co może pan dostarczyć? — spytał Grau. Monsieur Prevert skinął głową.

— Dwóch generałów, jednego pułkownika i cały kosz drobnych płotek.

— Wśród nich Kahlenberge?

Monsieur Prevert znów skinął głową. Jego spojrzenie było smutne — cierpiał z powodu profanacji wykwintnego posiłku. Takie rozmowy uważał za odpowiednie dopiero przy kawie.

Grau jednak pytał dalej:

— Jakie przestępstwa?

— To, co u was nazywa się zdradą stanu.

— Nic innego? To szkoda! Nie ma pan czegoś, co wykracza poza zwykłe ramy? Na przykład jakieś przyjemne, małe morderstwo, czy coś w tym rodzaju?

— No cóż — odparł pan Prevert, nie przeczuwając dokąd Grau zmierza — to może zdrada stanu z przygotowaniami do morderstwa, a przynajmniej pomoc w czymś takim. Czy to panu bardziej się podoba?

Grau zmarszczył czoło, sięgnął po kieliszek i opróżnił go szybko.

Czy ma pan przy sobie dowody?

— Mam je przy sobie. — Prevert krajał z namaszczeniem swoją porcję kaczki. — A jak z moją listą?

— Przyjmuję ją. Poczyniłem już odpowiednie przygotowania. A kiedy pojawił się kelner — starszy pan o godności spensjonowanego premiera — Grau rzekł:

— Niejaki pan Engel je w restauracji na dole — proszę, żeby tu przyszedł.

Engel zjawił się niezwłocznie, rozprzestrzeniając wokół siebie wesoły nastrój. Jego promienny uśmiech działał zaraźliwie.

— Pierwsze trzy nazwiska na liście — zalecił Grau. — O przewidzia­nym czasie, w umówionym miejscu.

— Zrobi się — zgodził się Engel, jak gdyby chodziło u ubicie korzyst­nego interesu. Wydął policzki i nikogo by nie zadziwił, gdyby odszedł gwiżdżąc.

Monsieur Prevert oderwał oczy od jasnobrązowej skóry kaczki — miała kolor liści magnolii po pierwszym nocnym przymrozku — i spojrzał na Graua z troską.

— Spodziewam się, że nie ma tu jakiegoś nieporozumienia. Zaraz panu przekażę odnośne dokumenty. Jest to materiał bez zarzutu. Ale co będzie, jeśli pan nie będzie mógł — lub nie będzie chciał wyzyskać tego materiału?

Również Grau położył teraz nóż i widelec.

— Dlaczego uważa pan to za możliwe?

— Bo pan nie jest hitlerowcem. — Monsieur Prevert stwierdził to jako coś samo przez się zrozumiałego, jak gdyby powiedział: „Główny kuch­mistrz tego zakładu jest mistrzem w swoim fachu". — Ale to nie wszystko! Wydaje się, że panu chodzi o likwidowanie wyższych oficerów.

— Każ pan podać następne danie — zaproponował Grau.

W rozmowie znów nastąpiła przerwa. Światła migotały uroczyście w starym szkle lustra. Kelner usługiwał z namaszczeniem.

— Tym, co mogę panu ofiarować wraz z dowodami — Prevert wyjął z kieszeni marynarki plik notatek — jest spisek generałów i oficerów przeciw Hitlerowi z dość jednoznacznym zamiarem usunięcia go — jeśli to pan chciał usłyszeć.

Grau sięgnął po notatki i począł je przerzucać. Robił to spiesznie, z niecierpliwością. Jego twarz stała się purpurowa z podniecenia.

— Umowa jest umową — rzekł wreszcie stanowczym tonem. — Dostarczę panu trzech pańskich rodaków, zrobi pan z nimi. co pan zechce. Pan również dostarczy mi trzech ludzi i ja również zrobię z nimi. co zechcę — o ile w ogóle coś zrobię.

— Teraz napijemy się szampana — zaproponował Prevert. — Kazałem go już ochłodzić.

Podano szampana. Przepili do siebie. Nastrój był uroczysty — osobliwy pakt został przypieczętowany. Opróżnili kieliszki jednym haustem.

— My obaj jesteśmy może najbardziej różniącymi się od siebie ludźmi na świecie — skonstatował Grau. — A jednak mam takie uczucie, jak gdybyśmy byli braćmi.

— Cóż bardziej naturalnego! Istnieje braterstwo nie uwarunkowane przypadkowym pokrewieństwem — to braterstwo trzeźwych.

— Mój naród — rzekł Grau po trzecim kieliszku szampana, który spływał mu w gardło jak deszcz wiosenny na wysuszona ziemię — a raczej naród, do którego należę, znajduje się jakby w długotrwałym stanie upojenia, wywołanego przez ogromne ilości mocnego piwa i zwykłej gorzały. I nie tylko naród, ale również — i to jest okropne — poważne odłamy tych, którzy dla narodu tego powinni być nie dającym się niczym uśpić sumieniem.

— Wiem, pan ma na myśli generałów!

— Oni nazywają siebie generałami! — wykrzyknął Grau z goryczą. — Utrzymują, że wiedzą czym jest prusko-niemiecka tradycja! Ale wśród nich jest wielu żałosnych i zakłamanych typów. Próbują wmówić żołnierzom, że widzą tę tradycję w Hitlerze. W ten sposób stali się lokajami i lizusami.

— A cóż to jest w ogóle — generał? Jest ich kilka tysięcy. Spodziewa się pan samych geniuszów i bohaterów?

— Istnieją generałowie, którzy nie zachowują się lepiej niż stado bydła

— należałoby ich rozpędzić na wszystkie strony świata. Jeżeli się któryś z nich wyłamie — na przykład Beck czy Hoppner — dziesiątki innych pchają się na jego miejsce. Stoją na baczność przed śmierdzielem, wdychają smród i mówią: „Tak, tak jest!". To ohydne!

Monsieur Prevert skupił właśnie uwagę na pewnym gatunku sera owczego, posiadającym szczególnie cierpki i ostry smak, a pochodzącym z okolic na południe od Pau. Wreszcie zaczął z namysłem:

— Ale że istnieją jednak wśród generałów tacy, którzy decydują się na wyciągnięcie ostatecznych konsekwencji.

— To przychodzi za późno! — Grau przechylił się na oparcie krzesła.

— Teraz zamordować Hitlera znaczy zabić trupa. Bo jego klęska jest przypieczętowana. Opór oficerów byłby w chwili wybuchu wojny, albo jeszcze przed trzema laty, albo nawet przed dwoma, dziejowym czynem — teraz jest już tylko samoobroną.

— Ale pan im pomoże? — I nie czekając na odpowiedź, Prevert ciągnął dalej. — Cokolwiek pan zrobi, niech pan zapamięta jedno: istnieje mało rzeczy na świecie, dla których warto umierać, a nieskończenie wiele, dla których warto żyć.

We wskazanym czasie frajter Rainer Hartmann połączył się telefonicz­nie z podpułkownikiem Sandauerem.

— Hartmann — rzekł podpułkownik bez wstępu — pan generał jest zadowolony z was. Możecie uważać to za szczególne wyróżnienie.

Nawet na Hartmannie słowa te zrobiły wrażenie. Poczuł się ceniony i zaszczycony. Nie zauważył przy tym jednak pewnego szczegółu. Te słowa uznania usłyszał od Sandauera, nie od Tanza. A Sandauer wiedział dokładnie, gdzie i kiedy jego maszyneria potrzebowała oliwy.

— Pan generał Tanz — mówił dalej Sandauer, jak gdyby czytał z kartki — życzy sobie, żebyście dodatkowo do funkcji kierowcy i — jeśli tak można to nazwać — przewodnika, objęli również funkcję pierwszego ordynansa. Jest to dowodem szczególnego zaufania i mam nadzieję, że potraficie to ocenić. Wasza placówka służbowa została już odpowiednio poinformowana. Pan generał Kahlenberge sam wyraził na to zgodę.

— Żebyście byli w każdej chwili osiągalni dla pana generała — ciągnął dalej Sandauer — zamieszkacie również w hotelu „Excelsior", pokój jest już dla was zarezerwowany. Trzeba spytać u portiera. Przeniesiecie się tam natychmiast. Od godziny dwudziestej do dwudziestej drugiej pan generał Tanz je kolację z panem generałem von Seydlitz-Gablerem i przez ten czas jesteście wolni od służby. Od dwudziestej drugiej będziecie w swoim pokoju. Nie jest wykluczone, że będziecie jeszcze potrzebni. Jasne? Czy wszystko w porządku, Hartmann? Czy też zdarzyło się może coś szczegól­nego?

Hartmann zastanawiał się, czy i co odpowiedzieć, na to pytanie. Namyślał się przez cztery, pięć sekund — a było to cztery do pięciu sekund za dużo. Zanim bowiem się zdecydował, usłyszał znowu bezosobowy głos podpułkownika, a w głosie tym, przy całej jego monotonności, brzmiała jak gdyby pewna ulga.

— A więc wszystko w porządku, Hartmann. Przyjmuję do wiadomości ten meldunek. To wszystko, co chciałem wiedzieć. No, to wszystkiego dobrego!

Hartmann nie wiedział, czy ma się cieszyć, dziwić, czy trapić. W końcu wzruszył ramionami i przestał o tym myśleć.

Przeniósł się więc do hotelu ,,Excelsior". Otrzymał na piątym piętrze pokój, którego okno wychodziło na wąskie podwórko wewnętrzne. Słodkawy odór śmietników, toalet i kuchni przenikał do pokoju. Gdy Hartmann wychylał się z okna, mógł dojrzeć między dachami wąski skrawek nieba.

Napisał na bloku meldunkowym:

"Mieszkam także tu w hotelu. Co pani na to? Mój pokój ma numer 548. Do dwudziestej drugiej będę w naszym lokalu. Pragnąłbym ujrzeć panią znowu.

Pani R.H."

Wyrwał z bloku zapisaną stronicę, złożył ją jak telegram i udał się do hallu.

— Dla panny Ulryki von Seydlitz-Gabler — powiedział do portiera. — Ale tylko dla niej osobiście i proszę jej to doręczyć, gdy będzie sama.

— Rozumiem — portier przyjął dyskretnie banknot, podsunięty mu przez Hartmanna. Wyglądało to jak gdyby usunął nieco kurzu ze swego biurka.

Hartmanna przeniknęła teraz radość oczekiwania. Miał uczucie, że może spytać: ile kosztuje świat? A nawet lepiej: ile kosztuje Paryż? I ilekolwiek mogło kosztować w tych dniach życie w Paryżu, wydatki te szły na konto rozliczeniowe i specjalny urlop generała Tanza.

Hartmann wsiadł do samochodu. Motor zawarczał ochoczo. Siła stu koni nie była głośniejsza niż mruczenie trzech zadowolonych kotów. Hartmann dodał gazu. Wziął kilka śmiałych zakrętów i zajechał przed bar „Mocambo", dokładnie tam, gdzie za niebieskawymi, matowymi szybami

jaśniała lampa wejściowa.

Hartmann wszedł do tego zakładu, który nazywał już swoim stałym

lokalem, niemal krokiem właściciela.

Pierwszą osobą, którą spostrzegł, była Raymonde. Uniosła na powita­nie obie ręce, trzymające szklankę i butelkę. Drugą spostrzeżoną przez niego osobą był mężczyzna w mundurze podoficera. Człowiek ten tańczył z zapałem, a mimo to z niedźwiedzią ociężałością, z dwiema dziewczynami jednocześnie. Twarz miał czerwoną jak pomidor.

Hartmannowi zdawało się, że go zna. Zastanawiał się chwilę i ku swemu wielkiemu zdziwieniu uświadomił sobie, że był to Kopatzki! Podoficer Paul Kopatzki — do dzisiejszego ranka pierwszy ordynans generała Tanza. Obecnie już tylko człowiek.

Paul Kopatzki, zostawiwszy swoje dwie tancerki, chwiejnie podszedł do Hartmanna i rzucił mu się na szyję. Pachniał jak cała winiarnia. Jego ręce poklepywały z niezdarną serdecznością plecy Hartmanna, a głos brzmiał ochryple jak u głodnego kruka.

— Czego się napijesz? — wykrzyknął. — Wszystko idzie na mój rachunek. Święcę dzisiaj dzień mego odrodzenia. A to zawdzięczam tobie! Chcesz szampana? Jeśli o mnie chodzi, możesz pić wiadrami!

Kopatzki uścisnął znowu Hartmanna z niepohamowaną wesołością. Zdawał się mieć niezliczone ramiona, jak ośmiornica. Zaciągnął broniące­go się frajtra do swego stolika, gdzie uśmiechając się szeroko siedział

feldfebel Stoss.

— A więc żyjesz jeszcze, chłopaczku! — przywitał go Stoss.

— Może — przerwał Kopatzki — ocalał tylko cudem! Ale już jutro może się znowu znaleźć na pierwszym miejscu listy kandydatów do

zlikwidowania. Jakkolwiek jest — należy mu się nasza wdzięczność. Nie sądzisz, Stoss?

Feldfebel z powagą skinął głową. Hartmann usiadł, a Kopatzki tuż obok niego. Otoczyli go jak płot kolczasty.

— Dobrze, że cię spotykam — rzekł Hartmann do Kopatzkiego. — Mam cię zluzować u generała Tanza. Na co trzeba specjalnie uważać?

— Na co trzeba uważać! — Kopatzki śmiał się tak gwałtownie, że się omal nie udusił.

— Masz uważać, żeby ci nie wyrwali tyłka — to wszystko!

— Wykończ tego Tanza, to będziesz miał spokój — polecił zwięźle feldfebel Stoss. — Nie mogę ci dać lepszej rady.

— Podobno zdarzają się cuda — Kopatzki opróżnił wszystkie osiągal­ne kieliszki. — A wiesz, co jest dla mnie największym cudem? Że jeszcze nikt się nie znalazł, kto by wpakował mu nóż w brzuch, albo łomem pogłaskał po głowie. Ale może ty jesteś odpowiednim do tego człowie­kiem?

— Ależ wy jesteście pijani! — wykrzyknął Hartmann.

— Na szczęście! — wybełkotał Kopatzki. — Dzień bez Tanza — to dzień pełen słońca. A człowiek całkiem pijany jest już prawie szczęśliwy. A to umożliwiłeś nam ty, więc jesteśmy ci tak wdzięczni, że chętnie pójdziemy na twój pogrzeb.

Hartmann podszedł do baru — do Raymonde. Ujął jedną ręką jej rękę — drugą nalewała dla niego podwójny koniak. Myślał o jej piersiach, udach, których nie mógł widzieć, ale które znał na pamięć i rzekł:

— Chciałbym zostać u ciebie tej nocy.

— A co stoi na przeszkodzie? — spytała Raymonde.

— Generał.

— Od kiedy generał jest ważniejszy od kobiety?

— Od kiedy jest wojna!

— Nie można by spróbować przespać taką wojnę?

— Może jutro, Raymonde.

— Kiedy tylko zechcesz!

Hartmann wypił koniak i spojrzał na zegarek — Ulryka nie przy­chodziła. Trzymając rękę Raymonde myślał o generale, o Ulryce, o hotelu i o samochodzie. Miał nadzieję, że nie będzie deszczu. Nie do pomyślenia, ile by to dało roboty!

— Mój adres znasz — ciągnęła dalej Raymonde, odkorkowując butel­kę białego wina. — Wiesz, gdzie leży klucz i gdzie znajdziesz swoją piżamę.

Hartmann znów spojrzał na zegarek. Przyciągnął do siebie Raymonde i zaczął ją całować. Odegnał jednak myśl o jej łóżku i wyszedł. Wsiadł do samochodu, pojechał do hotelu "Excelsior" i udał się do swego pokoju.

Tu położył się na łóżku i sięgnął po książkę — była to powieść Fallady — ale nie czytał. Czekał, sam nie wiedząc na co. W końcu zadzwonił telefon. Hartmann szybko podniósł słuchawkę w nadziei, że usłyszy głos Ulryki. ale był to generał.

— Podjeźcie! — rozkazał Tanz.

Hartmann zajechał przed hotel. General wsiadł do samochodu. Niebo nad Paryżem lśniło ciemnym szafirem. Miasto teraz leniwe i usłużne spowiło się jak gdyby w przejrzystą szatę nocną.

— Byle jaki lokal! — rzekł generał.

Również i na taki rozkaz był Hartmann przygotowany. Pojechał na Montmartre, na rue Fromentin. Zatrzymał się przed lokalem zwanym „Don Juan"'. Zgodnie z prospektem — stare meble i hiszpańska dekora­cja, godne uwagi obrazy i nastrojowa muzyka.

Generał — wciąż jeszcze w popielatym garniturze — wysiadł i wszedł do lokalu. Hartmann pozostał przy kierownicy. Czekał. Trwało to jednak tylko pół godziny.

Generał wyszedł. Opadł na siedzenie samochodu i mruknął pogard­liwie:

— Nie podwieczorek u cioci, tylko lokal! Zrozumiano? Hartmannowi zdawało się, że rozumie. Pojechał nieco dalej i przystanął

za drugim rogiem ulicy przed lokalem pod nazwą „Evediscrete". Generał wysiadł i wszedł do lokalu tak, jak gdyby przebijał się przez ścianę z waty. Hartmann przez chwilę widział tylko jego barki, zdające się nie uznawać żadnej przeszkody. Czekał trzy godziny.

Wreszcie generał wyszedł. Był jak blok ze stali przesuwany w przód. Jego twarz miała barwę zwietrzałych kamieni; żadne słowo nie wyszło z jego ust. Opadł na siedzenie samochodu jak na łóżko. Gdy samochód ruszył, generał przechylił się na bok. Jednak przy najbliższym dogodnym zakręcie wyprostował się znowu. Hartmannowi zdawało się. że wiezie posąg.

Jednak posąg ten ożywił się znowu, gdy Hartmann przystanął przed hotelem. Stalowy blok, który był człowiekiem, oderwał się od wy­ścielanego siedzenia, przesunął się w przód, wyprostował się i ruszył ku wejściu do hotelu, gdzie znikł. Milczący jak skała. Jak kamienna góra z epoki lodowej. W samochodzie pozostał zapierający dech zapach al­koholu.

Rainer Hartmann wrócił do swego pokoju. Jego łóżko było roz­grzebane — leżała w nim Ulryka.

* * *

— Jest piąta trzydzieści, proszę pana! — wołał jakiś głos. Hartmann miał w głowie szum wodospadu.

I znów ten sam głos:

— Proszę pana, już piąta trzydzieści!

— A cóż to mnie obchodzi? — Hartmann spostrzegł nagle, że znajduje się w swym pokoju hotelowym. Powoli, z trudem przypomniał sobie: szybka nocna jazda przez Paryż — denerwujące czekanie, generał chwieją­cy się jak maszt stalowy — naga generałówna w jego łóżku, butelka z powierzonej mu teczki skórzanej.

Butelka ta leżała pusta na nocnym stoliku, a za drzwiami rozlegał się nadal uporczywy głos portiera:

— Piąta trzydzieści, proszę pana. Pan musi obudzić pana generała punktualnie o godzinie siódmej!

— Do diabła, to mógłbym jeszcze spać co najmniej godzinę!

— Pan zapomina o przygotowaniach!

— A co to pana obchodzi?

— Mamy odpowiednie instrukcje, proszę pana. Sandauerowska organizacja funkcjonowała nienagannie. Portier nocny

posiadał dokładne wskazówki, przekazane mu w odpisie przez dziennego portiera.

Najważniejsze punkty specjalnych wskazówek, dla apartamentu 12 w czasie pobytu pana generała Tanza (w dalszym ciągu nazywanego "gościem") brzmiały następująco:

„Żaden z pracowników hotelu nie powinien wchodzić do apartamentu bez wezwania, dopóki gość w nim przebywa. Jedyny wyjątek — bezpo­średnie wezwanie pracownika przez samego gościa lub towarzyszącą mu osobę.

Osobę tę — obecne nazwisko Hartmann — należy budzić o godzinie piątej trzydzieści. Śniadanie bezpośrednio potem.

Osobie towarzyszącej będą przydzielani między godziną szóstą i siódmą posługacz i pokojówka. Otrzymują oni wskazówki bezpośrednio od osoby towarzyszącej, która wyłącznie ma prawo wchodzić do salonu apartamen­tu"'.

Z takimi i innymi szczegółami zapoznał się Hartmann, gdy zszedł na dół do portiera. Ten patrzył na niego z uroczystą litością, jak gdyby miał przed sobą nieuleczalnie chorego.

— Podziwiam pański spokój — szepnął w końcu portier.

— Czuję się niedobrze.

— Rozumiem. Kawa czeka już na pana.

Hartmann nalał sobie kawy i posmarował rogalik masłem i marmoladą. Jedząc i pijąc studiował specjalne instrukcje placówki służbowej Sandauera. Nie potrzebował wysilać wyobraźni, żeby zrozumieć, co go czekało.

Wraz z towarzyszącymi mu w milczeniu posługaczem i pokojówką udał się do apartamentu 12. Pozbierał porozrzucane tam części garderoby i polecił: „Proszę oczyścić i wyprasować garnitur, usunąć plamy. Buciki należy oczyścić na połysk i pamiętać, żeby przedtem wyjąć z nich sznurowadła".

Następne pół godziny Hartmann spędził na czyszczeniu, smarowaniu pastą i glansowaniu walizki i dwóch aktówek generała. Zużył przy tym dwie wełniane ściereczki i pół puszki specjalnej pasty do delikatnej skóry.

O godzinie siódmej, dokładnie co do sekundy, Hartmann był gotów. Zegarek swój nastawił według niemieckiego radia. Dyskretnie zapukał do drzwi sypialni i usłyszał cichy głos generała.

Tanz stał przy oknie sypialni, jego sprężystą postać otulał brązowy szlafrok z grubego, solidnego sukna. Generał trzymał w jednej ręce papierosa, w drugiej zegarek. Z zadowoleniem skinął Hartmannowi głową.

— Siódma godzina, panie generale!

— Siódma godzina i trzydzieści siedem sekund, Hartmann. Starajcie się zawsze jak najdokładniej podawać czas.

Generał wyglądał jak gdyby miał za sobą długą, krzepiącą noc. Jego krótkie, płowe włosy były starannie uczesane. Oczy lśniły zimnym blas­kiem.

— Kąpiel, Hartmann! Trzydzieści jeden stopni.

Hartmann udał się do łazienki. Łóżko w sypialni było już uporząd­kowane. Poduszka była gładka, jak gdyby nie używana. Szeroko otwar­tym oknem wnikało do pokoju nagrzane już powietrze letniego poranka. Hartmannowi zdawało się, że nigdy nie było poprzedniej nocy ani poprzedniego dnia.

Jednocześnie wpuszczał do wanny ciepłą i zimną wodę, posługując się termometrem. Przygotował nowy kawałek mydła, sprawdził ręczniki i prześcieradło kąpielowe, wyrównał matę pod nogi i spojrzał w lustro, by przekonać się, czy jest nieskazitelnie czyste. W lustrze tym ujrzał stojącego za sobą generała Tanza, który obserwował go nieruchomo.

— Hartmann — rzekł wreszcie generał cichym głosem, ale znaczącym tonem.

— Czy macie mi coś do powiedzenia?

— Nie, panie generale!

— A więc wszystko w porządku?

— Tak jest, panie generale.

Tanz oderwał się od futryny, o którą się opierał. Postąpił ku Hartman­nowi dwa kroki i stanął pośrodku łazienki.

— Wymagam absolutnej szczerości, Hartmann!

— Tak jest!

— A więc?

— Pan generał jest przecież mężczyzną — a jako taki ma swoje potrzeby.

— Co jeszcze Hartmann?

— Ja również — gdybym był na miejscu pana generała — nie wahałbym się odwiedzać pewnych lokali. W końcu jesteśmy w Paryżu. Poza tym pan generał ma urlop.

— To was nie obchodzi, Hartmann!

— Tak jest, panie generale!

— Uważajcie na kąpiel. Macie wykonywać dane wam rozkazy. Reszta was nie obchodzi.

Hartmann doprowadził wodę do trzydziestu trzech stopni — o dwa stopnie powyżej wskazanej temperatury. Wliczył bowiem czas potrzebny generałowi na obnażenie się i wejście do wanny. Tanz rejestrował te czynności jak maszyna do liczenia.

— Zajmijcie się tymczasem moim śniadaniem — zarządził. — Bez mleka. Tylko kawa. Pięć jajek w szklance, do tego pieprz i sól. Dwa plastry szynki, jeden gotowany, jeden surowy i potrójny koniak mojej ulubionej marki.

Generał wykąpał się i ubrał. Hartmann czekał tymczasem w sąsiednim pokoju. Następnie Tanz zasiadł do śniadania, podczas gdy Hartmann stał przy ścianie obok drzwi nieruchomo, jak część umeblowania.

— Hartmann — zadysponował generał po pierwszej filiżance kawy — podjedźcie o dziewiątej. Przedtem sprawdźcie czystość samochodu i nie zapomnijcie napełnić aktówki.

Frajter wyrecytował swoje stereotypowe „Tak jest, panie generale".

— Hartmann — ciągnął dalej Tanz, zajęty swymi jajkami w szklance. — Jestem skłonny zaakceptować was. Posiadacie pewne zalety. I mam nadzieję, że nie zawiodę się na was. Jak wygląda wasz program na dzień dzisiejszy?

— Moja propozycja jest następująca, panie generale: przed południem greckie i egipskie zbiory w Luwrze. Po południu muzeum wojska, pałac Chaillot i może jeszcze muzeum Balzaca i muzeum Rodina. Zależnie od tego, ile zostanie czasu.

— To brzmi nieźle — zgodził się generał. Podniósł się z krzesła smukły, jak komin fabryczny i, pozostawiając jajka i szynkę, przeszedł do sypialni.

Po chwili wrócił trzymając w ręku stos pocztówek, które rzucił na stół. Pocztówki rozsypały się, tworząc wachlarz.

— Co powiecie na to, Hartmann?

Cóż mógł Hartmann powiedzieć? Generał sam przecież wybrał wczoraj te pocztówki w muzeum ,,Jeu de Paume". Były to reprodukcje obrazów dzieł impresjonistów, należących do zbiorów Luwru — reprodukcje obrazów, które widocznie podobały się Tanzowi.

Hartmann rzekł więc ostrożnie:

— Te reprodukcje są skromne w porównaniu z oryginałami. Generał Tanz skinął głową, zgadzając się bez zastrzeżeń. Jak gdyby słowa te potwierdzały jego najskrytsze myśli.

— Nie wiem — zaczął poważnie — skąd się one wzięły w mojej sypialni? Prawdopodobnie portier kupił je dla mnie. Widocznie otrzymał rozkaz zwracania mi uwagi na szczególne osobliwości.

Hartmann spojrzał na generała z najwyższym zdumieniem, jak gdyby miał przed sobą konia z tułowiem człowieka, czy lwa z podbrzuszem kobiety.

— To — ciągnął dalej generał, wskazując energicznym gestem na reprodukcje — mogłoby mnie interesować. To chciałbym obejrzeć! Zorganizujcie to Hartmann!

Frajter opuścił spiesznie apartament. Potykając się zbiegł ze schodów i udał się do portiera. Tu kazał się połączyć z podpułkownikiem Sandauerem. Niezwłocznie! Bardzo pilne!

Ale podpułkownik Sandauer był nieosiągalny.

Był dzień 19 lipca 1944. Miejsce: Paryż, hotel ,,Excelsior". Czas: trzynaście minut przed dziewiątą.

Frajter Hartmann postanowił uwierzyć, że uległ chwilowej fatalnej omyłce. Inne wytłumaczenie było, jego zdaniem, niemożliwe! Widocznie poprzednia noc wytrąciła go z równowagi. To go wprawdzie nie usprawiedliwiało, ale wyjaśniało coś niecoś. Śpiesząc do samochodu Hartmann wmawiał sobie:

— Musiałem się przesłyszeć. A może generał chciał mnie wystawić na próbę? Kto ma wiedzieć, co się dzieje w takim mózgu?

* * *

Pani Wilhelmina von Seydlitz-Gabler przewracała się w swym łóżku z boku na bok: czekał ją ciężki dzień. W ciągu ubiegłej nocy nie miała po prostu odwagi szukać ukojenia we śnie. Stawka, o którą szła gra, była za wysoka.

Oto poszczególne etapy owej nocy:

Godzina 23.42 — pani Wilhelmina zakończyła swe codzienne notatki w pamiętniku. Były pełne otuchy i radosnych nadziei. Według nich Herbert, jej mąż, kroczył w swojej karierze ku dalszym szczytom. A jej córka Ulryka, poślubi wkrótce Tanza. Będzie więc pani Wilhelmina równocześ­nie żoną wielkiego dowódcy i teściową bohatera narodowego. To wzniosłe uczucie wywołało w niej wzruszenie. Wezbrały w niej macierzyńskie uczucia, postanowiła zajrzeć do córki.

Godzina 23.47 — pani Wilhelmina przekroczyła próg pokoju córki, mieszkającej na drugim piętrze.

Pokój był pusty. Pani Wilhelmina nie miała wątpliwości, że nieobecność Ulryki jest tylko chwilowa. Na krzesłach leżały suknie Ulryki oraz jej bielizna. Brakowało jedynie Ulryki, różowej nocnej koszuli oraz niebies­kiego szlafroczka.

Logiczny wniosek: Ulryka poszła zapewne do toalety.

Godzina 23.51 do 00.07 — pani Wilhelmina udała się do damskiej toalety. Była nie zajęta. Pani Wilhelmina poszła na pierwsze piętro, potem na trzecie — obie toalety były również nie zajęte. Pani Wilhelmina zaczęła przeczuwać coś niedobrego.

Godzina 00.07 do 00.12 — pani Wilhelmina czekała na Ulrykę w jej pokoju. Najpierw na krześle, potem na jej łóżku, gdzie się na chwilę zdrzemnęła. — Śniły się jej jakieś koszmary, że córkę pochwycił w swą zdradziecką sieć jakiś nieznany mężczyzna.

Godzina 04.13 — pani Wilhelmina obudziła się z przerażeniem z półsnu — zjawiła się Ulryka w nocnej różowej koszuli i w niebieskim szlafroczku. I koszula, i szlafroczek były zmięte. Ulryka miała włosy potargane. Na pytanie pani Wilhelminy: „Gdzie byłaś?" — Ulryka odpowiedziała: ,,To moja sprawa".

Godzina 04.14 do 04.28 — pani Wilhelmina zasypywała córkę pytania­mi. Ulryka milczała. Pani Wilhelmina apelowała do uczuć rodzinnych swej córki, do jej honoru, dobrej woli, a nawet do jej zdrowego rozsądku. Na próżno. Nastąpiły z kolei groźby, powoływanie się na autorytet i władzę ojca. W pewnej chwili Ulryka ziewnęła i powiedziała:

— „Gdybyś wiedziała, matko, jak strasznie jestem zmęczona! Przez całą noc prawie nie zmrużyłam oka". — Na to pani Wilhelmina: — „Ja także!" Na to Ulryka: — „Z pewnością obie nie spałyśmy z całkowicie różnych powodów".

Godzina 04.30 do 08.47 — pani Wilhelmina znowu znalazła się w swoim pokoju. Rzuciła się na łóżko, zamknęła oczy i zasnęła.

O godzinie 8.48 dręczący półsen pani Wilhelminy przerwał portier. Jako człowiek doświadczony i sprytny, zaraz na wstępie, przeczuwając jakieś wymówki, postanowił przerzucić odpowiedzialność na portiera nocnego.

— Portier, proszę szanownej pani, siedzi w swojej loży. Widzi i rejestruje każdego, kto wchodzi i wychodzi, ale za to, co się dzieje na piętrach odpowiadać nie może.

— Któż więc jest odpowiedzialny?

— Nikt, proszę szanownej pani. Po północy nie ma już na poszczegól­nych piętrach ani kelnerów, ani pokojówek.

— A więc nikt nie troszczy się o to, co się dzieje na górnych piętrach?

— A dlaczego miałoby się tam dziać coś specjalnego, proszę szanownej pani?

— A więc każdy może wejść do pierwszego lepszego pokoju?

— Oczywiście, o ile ma klucz, albo też pokój jest otwarty.

Pani Wilhelmina pożegnała portiera, który się chętnie oddalił. Potem zadzwoniła do męża. Kiedy ten się zgłosił, powiedziała.

— Proszę, przyjdź tu natychmiast, muszę z tobą pomówić. Tylko bez wykrętów! Zdaje się, że grozi skandal!

* * *

— Niejaki pan Prevert — obwieścił Otto.

General Kahlenberge był zagłębiony w aktach, z których wynikało, że podpułkownik Sandauer gorączkowo zwiększa stan liczebny swojej dywizji.

— Czego ten Prevert chce ode mnie? — Kahlenberge był zadowolony, że go odrywają od roboty, która go w gruncie rzeczy nudziła.

— Ten pan chce pogawędzić z panem generałem — zameldował Otto. — Tak przynajmniej powiedział.

Generał skinął głową. Otto wprowadził Preverta, któremu Kahlenberge podsunął krzesło.

— Jestem, żeby tak powiedzieć, łącznikiem między placówkami nie­mieckimi i francuskimi w tym mieście. Jeżeli pan chce — jestem policjan­tem — zaprezentował się Prevert. Głos jego miał w sobie coś z głosu paryskiego włóczęgi, który królewskim gestem przeczy podejrzeniu, jako­by pragnął jedynie butelki wina.

— Sądzę, że działalność moja mogłaby pana zainteresować.

Nie mylił się. Kahlenberge wyczuł instynktownie, że ów Prevert należy do ludzi, z którymi trzeba się liczyć.

Prevert pochylił swą owczą głowę i powiedział.

— Moja placówka wydaje się czasem śmietnikiem, w którym znaleźć można wszelkiego rodzaju odpadki.

Kahlenberge nie odpowiedział na to nic. Pochyliwszy nisko swą czaszkę, gładką jak jajko, spoglądał na nieskończone kolumny cyfr, piętrzące się na jego biurku.

— Czyżbym miał coś wspólnego z tym pańskim śmietnikiem? — zapytał wreszcie.

— Materiał, który jest mi dostarczany, składa się w głównej mierze z tak zwanych raportów tajnych. Każdy taki raport związany jest z jakimś nazwiskiem. I pańskie, panie Kahlenberge, wypływa tam czasami.

— Czego pan właściwie chce ode mnie, panie Prevert?

— Chciałem pana tylko poznać i przyjrzeć się panu.

— Po co, dlaczego?

— Zawsze należałem do ludzi odznaczających się wielką ciekawością. Chciałem przyjrzeć się człowiekowi, którego sprzedałem, nie znając go bliżej.

— Pan mnie sprzedał?

— Można to tak powiedzieć — miało się wrażenie, że Prevert gawędzi o właściwościach tegorocznych win. — Był pan dla mnie pewnego rodzaju ceną kupna. Zapłaciłem ją za człowieka, który ma również ambicje polityczne. Należy do czołowych członków naszej organizacji ruchu oporu w Marsylii.

Twarz Kahlenberga pozostawała nieruchoma jak maska. Jedynie sła­bym ruchem ręki dał do zrozumienia, że — niestety — nie rozumie tych aluzji.

— Sprawa jest prosta — powiedział Prevert drapiąc się w podbródek. — Słowa są wypowiadane, aby dotarły do ucha, bywa jednak, że docierają nie tylko do tych uszu, dla których wyłącznie zostały przeznaczone. A mikrofony potrafią być jasnowidzące. Poza tym niektórzy ludzie w pewnych okolicznościach odczuwają niepohamowaną potrzebę dzielenia się z innymi swoimi myślami i wrażeniami. Krótko mówiąc — również i między spiskowcami trafiają się gaduły. Wystarczą panu te komentarze?

— Wystarczą — przyznał Kahlenberge. Twarz jego miała teraz szarość cementu.

— Będzie pan chciał teraz wiedzieć, komu pana sprzedałem, nie znając go. Dokonałem tej transakcji jedynie dlatego, ponieważ wydała mi się wyjątkowo dobrym interesem nie tylko dla mnie i dla mojej sprawy, lecz również i dla sprzedanego, a więc dla pana.

Napięta twarz Kahlenberge zaczęła się zmieniać, pojawiły się na niej błyski zdziwienia. Zaczął ostrożnie, jak gdyby miał unieszkodliwić bombę zegarową.

— Czy wolno mi wiedzieć, co pan rozumie przez ten rzekomo dobry interes?

— Zabezpieczenie się, mój drogi! Mam zamiar zabezpieczyć się. Zaraz to panu wytłumaczę. Otóż każdy rodzaj brutalnej zaborczości posiada nie tylko fanatycznych zwolenników, ale na szczęście również zdecydowanych przeciwników. Historia, oczywiście i francuska, jest pełna odnośnych przykładów. Ale u was, w Niemczech, rozwinął się trzeci typ, całkowicie różny typ mściciela za lekkomyślnie postawiony na kartę honor. Typ ten nawet nienawidzi nazistów, ponieważ w zasadzie myśli kategoriami historycznymi.

Jeżeli więc kreatury nazistów są ostatecznie głupie lub zbrodnicze, aby się dać traktować jako narzędzie mordu, niechaj sobie to czynią same. Tak mniej więcej myśli ten typ trzeci. Jednego nie potrafię w żadnym wypadku przebaczyć: tchórzliwej, wyczekującej postawy, zgniłej gotowości do kompromisu, braku charakteru u ludzi, którzy ze względu na swój rozum i wykształcenie winni by posiadać chociażby minimum godności i odwagi. Krótko mówiąc, to co można od biedy wybaczyć rzeźnikowi, hand­lującemu koniną, nie może ujść w żadnym razie generałowi.

— Zna pan nie najgorzej podpułkownika Graua, prawda. Stanowi on jedno ze źródeł, z którego czerpie pan swoje informacje.

Pan Prevert skinął potakująco głową. Był zadowolony, że skierował swą uwagę na człowieka jej godnego. Kahlenberge odznaczał się nie tylko bystrą orientacją, ale i umiejętnością szybkiego wyciągania wniosków.

— Gdyby Grau chciał, mógłby w każdej chwili pana i kilku pańskich kolegów oddać pod stryczek, ale jest od tego daleki. Czeka. Czy przeczuwa pan na co? Może na ostatnią możliwość oficera niemieckiego, radykalnego zerwania z brudną przeszłością. Jeżeli jednak ten oficer znowu się wymknie, jeżeli się okaże żałosnym tchórzem, to niech spadnie na niego kara boska! Proszę wybaczyć, że używam patetycznych słów, ale chodziło mi o to, by zapoznać pana z rozumowaniem Graua.

— Bardzo panu dziękuję za pańską szczerość.

Prevert próbował się uśmiechnąć. Wyglądał teraz tak, jakby wąchał starego, ciężkiego burgunda.

— Oczywiście nie sądzę, aby pan przypuszczał, że powiedziałem panu to wszystko po to, żeby się pan delektował moją całkowitą szczerością. Mam zamiar i z panem zrobić coś w rodzaju interesu.

— Proszę, słucham pana. Prawdopodobnie będę musiał zapłacić wyso­ką cenę.

Pan Prevert wyciągnął z portfela kartkę papieru wielkości biletu wizytowego. Figurowały na niej trzy liczby.

— Jestem do osiągnięcia pod tymi trzema numerami telefonu. Może pan zechce zanotować je i mieć je zawsze pod ręką. Ale najlepiej będzie, jeżeli nauczy się pan ich na pamięć. Ale, ale, zna pan może w Saulieu niejakiego Aleksandra Dumaine? Jest to jeden z najlepszych francuskich kucharzy i mój osobisty przyjaciel. Dobrze byłoby go odwiedzić. Kogut w sosie burgundzkim, to u mistrza Dumaine prawdziwe delicje.

— Zrozumiałem — Kahlenberge zapisał w notesie podane mu przez Preverta numery telefonów. — A więc chce pan zostać powiadomiony, skoro tylko dojdzie do tego. Wedle moich informacji może się to stać lada godzina. A więc zrobione, będzie pan pierwszy, któremu zakomunikuję tę wiadomość.

* * *

Zwiedzanie miasta przez generała Tanza również i tego dnia zaczęło się punktualnie co do sekundy. Z uderzeniem godziny dziewiątej generał zjawił się w swoim szarym ubraniu przed hotelem ,,Excelsior". Hartmann otworzył tylne drzwiczki bentleya.

Generał Tanz zatrzymał się. Muskuły jego twarzy były nieruchome, ale oczy błądziły z przenikliwą dokładnością po całym wozie, po wszystkich jego częściach składowych, poczynając od błotnika, kończąc na gumach i kołach.

— Otwórzcie maskę, Hartmann — powiedział po chwili.

Kiedy się to stało, generał zbliżył się do motoru, pochylił nad nim i przez jakiś czas przyglądał mu się bardzo dokładnie. Potem wyciągnął śnieżnobiałą chusteczkę do nosa. otarł nią jedną ze świec i zbliżył chusteczkę do oczu. Wyglądało na to, że nie znalazł nawet odrobiny brudu.

Hartmann stał obok w swym brązowym, gotowym ubraniu. Stosownie do przepisów trzymał ręce na szwach spodni, pierś miał wypiętą. Stojąc tak w milczeniu, myślał sobie to samo, co każdy żołnierz w podobnych sytuacjach; „całujże mnie gdzieś!". Równocześnie czuł, że ręce ma mokre od potu.

Generał Tanz przyglądał się jeszcze przez jakiś czas swojej chusteczce, potem zdecydowanym ruchem włożył ją z powrotem do kieszonki marynarki. Po chwili wsiadł do wozu i zadysponował:

— Zaczynamy zwiedzanie miasta.

Hartmann doznał uczucia ulgi. Możliwie jak najciszej zamknął tylne drzwiczki, usadowił się przy kierownicy i ruszył z miejsca. Stosownie do rozkazu miał na rękach lśniące rękawice. Jechał bez określonego celu. Miało się wrażenie, że generałowi jest całkowicie obojętne, co widzi, w jakim kierunku posuwa się wóz. Nie dawał żadnych rozkazów ani poleceń, nie wyrażał ani zgody, ani dezaprobaty. Pił, nie wypowiadając ani słowa.

Hartmann przemierzał Paryż, trzymając się brzegów i mostów Sekwany. Wspaniały motor pracował niemal bezgłośnie, wskutek czego do uszu Hartmana dochodziły dźwięki, sprawiające wrażenie monotonnego deszczu. Ostrożnie cofnął się nieco w tył, aby w lusterku zobaczyć generała. Obok jego twarzy, jakby wyciosanej z dębowego drzewa, ujrzał lewą rękę trzymającą do polowy napełniony kieliszek; prawa leżała na oparciu. Palce te wyglądały jak części motoru.

— Zatrzymajcie się! — zawołał nagle generał. Kiedy wóz się zatrzymał, zapytał:

— Co to za budowla?

— Kościół Inwalidów — powiedział Hartmann. I w tejże chwili przypomniał sobie przestrogę podpułkownika Sandauera, w myśl której budowla ta należała do pamiątek, których trzeba było unikać.

— Podajcie szczegóły! — rozkazał Tanz.

Hartmann sięgnął po leżący obok przewodnik po Paryżu. Otworzył go i zaczął czytać, bez wahania omijając te wszystkie miejsca, które by mogły urazić tak podobno wrażliwego generała. A więc: Kościół Inwalidów, klasyczna budowla z czasów Króla Słońca, poświęcona w roku 1706, od roku 1905 muzeum wojskowe.

— Chcę to zobaczyć! — oświadczył Tanz. — Czekajcie tutaj!

Tanz ruszył w kierunku kościoła, jak gdyby miał nim zawładnąć. Hartmann czuł się winny: przemilczał ważne szczegóły. Bo przecież tam, w katedrze, obok grobu Napoleona, mieściły się również groby zasłużonych generałów. Czy jednak Tanz nie musiał tego widzieć? Przecież należało to chyba do wykształcenia ogólnego, nawet dla generała niemieckiego.

Hartmann wzruszywszy ramionami, zabrał się do systematycznego czyszczenia wozu za pomocą szmat, szmatek, szczotek i łopatek.

Generał wrócił po dwóch godzinach. Był blady, miało się wrażenie, że jest mu niedobrze. Podszedł do Hartmanna i rzucił krótko:

— Człowieku, że też nie powstrzymaliście mnie od tego! Najlżejsza próba wytłumaczenie wydawała się Hartmannowi niebez­pieczna. Otworzywszy drzwiczki, czekał posłusznie.

— Groby! — zawołał generał pogardliwie. — Znam to aż nadto dobrze! Nie po to jestem w Paryżu. Wypraszam sobie kierowanie mnie na przyszłość do takich miejsc.

Tanz wsiadł do wozu. Wyciągnąwszy z kieszeni notes zaczął coś gorliwie notować. Hartmann, spojrzawszy w tylne lustra, doznał wraże­nia, że na czoło generała wystąpiły krople potu, że notowanie bardzo go męczy.

— Na świeże powietrze! — zawołał wreszcie Tanz.

Hartmann ruszył w stronę Lasku Bulońskiego. Z początku jechał tuż nad Sekwaną, unikając jak ognia, Placu Gwiazdy, na którym znajdował się Grób Nieznanego Żołnierza. Minąwszy Pałac Chaillot, ruszył wprost w kierunku jeziora w Lasku. Chyba tutaj aleje nie przypomną generałowi cmentarzy poległych bohaterów, pomyślał. Chociaż u takiego człowieka jak Tanz nigdy nie wiadomo!

Tanz posilił się w pewnej wiejskiej oberży. Biesiada była nie byle jaka: pstrąg z migdałkami. pół koguta na rożnie, do ryby białe wino. do mięsa czerwone; przed jedzeniem koniak, do kawy cygaro.

— Wszystko to mierzi mnie — zwierzył się później poufale Tanz. — Ale i ja muszę się odprężyć.

— Pan generał ma określone życzenia na popołudnie?

— Chciałbym zobaczyć obrazy, figurujące na moich widokówkach.

— Pan generał ma na myśli impresjonistów w Luwrze? Tanz zrobił karcący ruch ręką.

— Nie gapcie się na mnie tak idiotycznie! Wypraszam sobie, żeby patrzono na mnie takimi wybałuszonymi gałami. Zrozumiano?

— Tak jest, panie generale!

— Na co jeszcze czekacie? Ruszajcie wreszcie!

Hartmann pochylił się nad kierownicą. Miał wrażenie, że lada chwila poczuje na karku chłodną, potężną rękę. Wydało mu się, że oczy generała przeszywają go na wskroś. Oczy te można było porównać z żelaznymi kleszczami. Trudno było wymknąć się im. To, co się tu działo, było zapewne jedną z owych obłędnych eskapad, z których Tanz był znany.

Hartmann, przemierzywszy Plac Zgody, zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu co wczoraj, na rogu ulicy de Rivoli. Generał wysiadł — wydawało się, że wszystko, co go otacza, widzi w tej chwili po raz pierwszy.

— Ruszajcie przodem — rozkazał Tanz. — Załatwcie bilety wejścia. Zaopatrzcie się w katalogi. Potem wejdziecie ze mną i będzie mnie zapoznawać z każdym szczegółem, ale tylko z takim, który ma sens konstruktywny. Gadaniny fachowej możecie sobie oszczędzić.

Wszystko powtórzyło się dokładnie jak wczoraj. Generał kroczył od obrazu do obrazu, jak gdyby przechodził przed frontem żołnierzy. Na każdy obraz była przeznaczona dokładna liczba sekund.

Towarzyszący gnerałowi Hartmann odczytywał na głos nazwisko malarza, nazwę obrazu, rok jego powstania oraz jego rozmiary. Wodniste oczy generała nie zdradzały jak Tanz reaguje na to co widzi. Tylko od czasu do czasu zaciskał kurczowo ręce, tak że słychać było trzask w stawach. W ciągu godziny nie wypowiedział ani słowa.

Trudy poprzedniej nocy wyczerpały Hartmanna do cna. Był zmęczony jak pies, po długim polowaniu z nagonką. Wymieniając bez przerwy nazwiska malarzy i szczegóły dotyczące poszczególnych obrazów, mówił sobie, że wszystko to musi mieć przecież jakiś sens. Po jakimś czasie Tanz i Hartmann znaleźli się na górnym piętrze. Generał podszedł z zaciekawie niem do autoportretu van Gogha. Hartmann zauważył, że portret ten wywarł na generale ogromne wrażenie. Po upływie jakiegoś czasu Tanz opuścił Luwr. Nie trzymał się teraz tak prosto jak zazwyczaj, wyglądał jak zapaśnik po długim biegu maratońskim. Dopiero po upływie pół godziny wrócił do całkowitej równowagi i wyprostowany jak struna, wsiadł do swego wozu.

* * *

Pani Wilhelmina von Seydlitz-Gabler była pewna, że doskonale zna świat, który utożsamiała ze swoim światem. Znała słabostki swego męża, wiedziała, jak się stara je ukryć. Udawało mu się to — oczywiście nie wobec niej.

— Chodziło tutaj o honor i przyszłość twojej córki!

— Bardzo możliwe — powiedział generał wymijająco. — Niestety, wydaje mi się, że córka nasza uważa cnotę i przyszłość za coś zupełnie innego niż ty.

— Pomyśl tylko: Ulryki nie było w pokoju prawie przez całą noc. To fakt! Faktem jest również, że nie była poza obrębem hotelu. Powstaje więc pytanie u kogo była?

— U kogoś!

— Dlaczego nie u Tanza?

Pani Wilhelmina wystąpiła ze swoim największym atutem. Zwykła była mierzyć świat swoją miarą. I dlatego powiedziała sobie: jeżeli blisko ćwierć wieku temu sama zaryzykowała coś podobnego, to dlaczego nie miałaby teraz zaryzykować Ulryka? Wilhelmina stworzyła wtedy fakt dokonany, a Ulryka była przecież jej rodzoną córką.

— To wykluczone! — zawołał von Seydlitz-Gabler. — Tanz na pewno nie wchodzi w rachubę.

— To, na co pozwoliła sobie nasza córka, nie może być dla nas obojga obojętne, ale oboje jesteśmy tu zbyt zaangażowani. Potrzebujemy kogoś neutralnego, na kogo moglibyśmy się zdać. Przyjmuję, że wiesz, kogo mam na myśli.

Von Seydlitz-Gabler wiedział. I on też o tym myślał. Tak, szczwany, kuty na cztery nogi Kahlenberge nadaje się doskonale do tej drażliwej sprawy.

Po jakimś czasie zjawił się Kahlenberge, przyjacielski, na pozór oddany. Pani Wilhelmina postanowiła postępować dyplomatycznie. Zajęła się na razie kawą i napojami. Potem nastąpił monolog na temat trosk i obowiązków matki. Wreszcie padło, jak strzała z łuku. pytanie:

— Czy to możliwe, żeby człowiekiem, którego ubiegłej nocy odwiedziła moja córka, był generał Tanz?

— Jak najbardziej — odparł Kahlenberge lakonicznie — ale mało prawdopodobne. Ostatecznie nie on jeden spał ubiegłej nocy w tym hotelu.

— Panie Kahlenberge, widzę po panu, że wie pan więcej niż mówi.

— Wielce szanowna pani jest bardzo bystra.

— Proszę o całkowitą szczerość! — zażądał von Seydlitz-Gabler.

— Zrobię to, choć niechętnie. Szczera odpowiedź mogłaby doprowa­dzić do nieporozumień.

— Nie u mnie! — oświadczyła pani Wilhelmina.

— Dlaczego, kiedy jakiejś młodej dziewczyny nie ma w pokoju przez całą noc. w grę musi koniecznie wchodzić generał? Czy nie mógłby to być raczej młody frajter?

— Frajter!!! — krzyknęła pani Wilhelmina spontanicznie, jak gdyby ktoś najszlachetniejszego burgunda rozcieńczył parszywą wodą z wodo­ciągu.

— Czy wolno zapytać, co pana skłania do tego rodzaju przypusz­czenia?

— Od czasu do czasu rozmawiam z moim pisarzem, niejakim Otto-Otto.

— Czy zwykł pan z tym osobnikiem mówić również o sprawach prywatnych?

— Tylko o prywatnych, łaskawa pani. Nie zwykłem rozmawiać z moimi podwładnymi o sprawach służbowych.

— Bardzo słusznie — wtrącił się von Seydlitz-Gabler, który odczuł potrzebę zaznaczenia, że jest obecny. — Kiedy jesteśmy na służbie, zwykliśmy jedynie wydawać rozkazy i instrukcje.

— Jest mi to wiadome, drogi Herbercie — powiedziała pani Wilhel­mina nie spuszczając oczu z Kahlenberga. — Natomiast nie wiem. o czym zwykło się rozmawiać ze swoimi pisarzami.

— Łaskawa pani, Otto-Otto jest dla mnie tym. czym dla pewnych pań bywa długoletnia zaufana gospodyni. To plotkarz jakich mało. Opowiada dokładnie o wszystkim, co wie, słyszy lub przypuszcza.

— Również i o mojej córce?

— Tak, również i o córce pani. Bo Otto-Otto ma kumpla, frajtra nazwiskiem Hartmann.

— Hartmann? — zapytała pani Wilhelmina.

— Może przypomina sobie pani, że w Warszawie cieszył się specjal­nymi względami łaskawej pani?

— To chyba nie może być prawdą! — zawołał z oburzeniem von Seydlitz-Gabler.

Szyja i twarz pani Wilhelminy nabiegły krwią, co było sygnałem alarmowym.

— Czy można mi robić zarzut z tego, że zawsze, oczywiście bezin­teresownie i z zachowaniem dystansu, troszczę się o twoich ludzi?

— Ależ wybacz mi, moja droga! — zawołał von Seydlitz-Gabler. — Oburzenie moje nie tyczyło się ciebie, lecz tego człowieka. Tego... jakże on sie nazywa? Ach tak, tego Hartmanna! Zapamiętam sobie to nazwisko. Jak ten człowiek śmie wdzierać się do naszej sfery! Wierzyć mi się w to nie chce.

— Niech mnie pan nie oszczędza! — zawołała patetycznie pani Wilhel­mina do Kahlenberga.

Słowa te były całkowicie zbyteczne. Kahlenberge nie myślał o jakimkol­wiek oszczędzaniu.

— Wtedy, w Warszawie, panna Ulryka poznała bliżej tego Hartman­na. Korespondowali ze sobą, a potem zobaczyli się w Paryżu.

— Zobaczyli się! Przecież to nie musi oznaczać od razu czegoś najgorszego, mogło to być spotkanie całkowicie niewinne. Cóż to jednak za absurd, że zwykły frajter mieszka w hotelu „Excelsior".

Generał Kahlenberge chrząknął znacząco i spojrzał na von Seydlitz-Gablera. Pani Wilhelmina poszła również za tym wzrokiem.

— Herbercie, czy masz mi może coś do powiedzenia?

— Drobiazg, ten frajter Hartmann istotnie mieszka w tym hotelu za moją zgodą, muszę to przyznać. Odkomenderował go tutaj Kahlenberge.

— Cóż ten człowiek ma w tym hotelu do roboty?

— Frajter Hartmann — wyjaśnił uprzejmie Kahlenberge — otrzymał polecenie uprzyjemnienia generałowi Tanzowi jego urlopu.

— To nie do wiary! Cóż ty na to, Herbercie?

— Zostanie to anulowane! — przyrzekł generał. — Oczywiście z zachowaniem wszystkich pozorów. Nie pozwolę, aby jakiś tam Hartmann narażał na szwank dobre imię mojej córki. W takich sprawach nie znam pardonu. Kahlenberge, proszę zarządzić wszystko, co należy.

Owego wieczora dnia dziewiętnastego lipca 1944 r. generał Tanz zasiadł do obiadu w Wersalu. Zjadł rybę, do której podano białe wino, potem przełknął kurczaka, którego zakropił sutą porcją czerwonego wina. Załatwiwszy się z tym, był skłonny wypić na zakończenie podwójną porcję koniaku.

Spoglądał przez okno restauracji ku zamkowi, który wyglądał na tle granatowego nieba jak potężna skrzynia, wyładowana po brzegi historią.

Tanz zamówił podwójny koniak. Kelner obsługiwał go z wyszukaną galanterią. Wygląd generała, jego inetensywne zainteresowanie jedzeniem i piciem wywołało w nim wielki respekt. Tanz podniósł kieliszek, pową­chał, odstawił kieliszek z powrotem.

— Hartmann — zapytał — napijecie się ze mną koniaku? Hartman nie ociągał się ani przez chwilę z daniem właściwej od­powiedzi.

— Jestem na służbie, panie generale! — oświadczył.

Generał skinął głową raczej mechanicznie, jakby był manekinem za wystawą sklepową.

— Mimo to proszę usiąść — powiedział, po czym zamówił dla swego przewodnika i kierowcy flaszkę wody mineralnej Wichy.

Generał sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął w niej stos widokówek. Były to te same, które nabył dnia poprzedniego. Położywszy je przed sobą niemal uroczyście, wyciągnął długopis.

— Hartmann — oświadczył — jestem z was zadowolony. Z ogrommnym zainteresowaniem obejrzałem sobie te reprodukcje. Widzę, że się znacie na malarstwie. Zdefiniujcie mi pojęcie impresjonizmu.

Słuchając wyjaśnień Hartmanna, Tanz na odwrocie leżących przed nim widokówek robił sobie notatki. Zjawił się zapobiegliwy kelner, dyskretnie przysunął do Tanza stojący na stole lichtarz. Hartmann pouczał gruntow­nie. Z kuchni dochodził brzęk naczyń.

— Spróbujcie teraz — zażądał generał — opracować namacalnie różnice między Manetem i Monetem. Laik może bardzo łatwo pozamie­niać tych malarzy, prawda?

Hartmann miał wrażenie, że ujrzał zupełnie nową, całkowicie nie­spodziewaną właściwość generała: Tanz wciągał w siebie informacje i wyjaśnienia jak gąbka wodę. A może i to robił nie bez określonego zamiaru? Czy istnieje w ogóle coś, czego by takiemu Tanzowi nie można było przypisać?

— Czy na mój temat porozumiewaliście się telefonicznie z podpułkow­nikiem Sandauerem? — zapytał nagle Tanz tonem inkwizytora.

— Nie, panie generale.

— Dlaczegóż to, Hartmann? Czy nie mieliście rozkazu stale udzielać informacji?

— Nie, panie generale, nie miałem rozkazu bezpośredniego. — Hart­mann przemilczał, że kilkakrotnie próbował osiągnąć Sandauera, który jednak był nieuchwytny. Możliwe, że nie chciał z nim rozmawiać.

— Myślicie czasem o pewnym generale? — zapytał Tanz niemal łagodnie. — Nie róbcie tego! Wszystkie wnioski, które próbowalibyście wyciągnąć z mego zachowania, byłyby fałszywe. I niebezpieczne. A może są jakieś sprawy, których nie umiecie wyjaśnić sobie?

Zmieszany Hartmann milczał. Miał wrażenie, że jest zdany na pastwę szklanych, wężowych oczu generała. Na twarzy jego malował się wyraz całkowitej bezradności.

— Mam pytanie — rzekł generał, przyglądając się widokówce z reprodukcją Alei Grobów Gauguina. — Jak sądzicie, kto jest ważniejszy, wy czy ja?

Odpowiedź na to pytanie nie sprawiła Hartmannowi trudności. Odparł bardzo przekonywająco:

— Stokroć ważniejszy od starszego żołnierza jest oczywiście generał,

— Pięknie — powiedział generał z cieniem uśmiechu. Przyjmuję waszą odpowiedź do wiadomości. Może w odpowiedniej chwili przypomnę wam ją.

— Hartmann — zaczął po jakimś czasie — przyjmuję, że kiedy jadłem tu obiad, sprawdziliście wóz i inwentarz. Przyjmuję również, że mimo to znaleźliście czas, aby coś zjeść. Daję wam teraz dalsze wolne pół godziny, żebyście się mogli odprężyć. Wypijcie w spokoju swoją wodę mineralną, wypalcie papierosa. Ja tymczasem zrobię ze względu na trawienie maty spacer. Jasne.

— Tak jest, panie generale. Generał Tanz spojrzał na swój zegarek.

— Jest teraz siedem minut po dwudziestej pierwszej. Proszę porównać ze swoim zegarkiem. W porządku? O dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć będziecie czekali z wozem przy wejściu do tej restauracji. Jasne?

— Tak jest, panie generale.

Tanz podniósł się. Stał wyprostowany, jak słup. Dwie butelki wina i podwójny koniak nie dały mu rady. Sprawiał wrażenie napiętej struny. Wręczył Hartmannowi swój portfel wypchany banknotami.

— Wyrównajcie rachunek. Dajcie odpowiedni napiwek. I na razie zachowajcie ten portfel.

— Tak jest, panie generale.

— Później — kończył generał — musicie się liczyć z możliwością, że zechcę zbadać dalsze szczegóły nocnego życia Paryża. Może wpadniecie na jakiś specjalny pomysł, na coś wyjątkowego. Buda, którąście mi wczoraj wieczorem polecili, była czymś w rodzaju lepszego kółka rodzin­nego. Rozumiecie, co przez to chcę powiedzieć?

Hartmann miał wrażenie, że rozumie. Spojrzał na oddalającego się generała, potem zamówił podwójny koniak oraz buteleczkę calvadosu. Wszystko na rachunek Tanza. Zapłacił szczodrze, wsunął do kieszeni portfel generała i wyszedł z restauracji.

Generał von Seydlitz-Gabler dał się wieźć przez nocny Paryż. Szczęś­liwie odwalił kolację z żoną i z wzorową jak zawsze postawą przetrzymał jej wyrzuty i upomnienia. Teraz podążał do swojej głównej kwatery.

Kierowca, którego nazwiska nie znal, przejeżdżał przez prawie pusty Plac Zgody. Pojazdów było tu niewiele, prawie wszystkie niemieckie.: Należały do patroli albo też wiozły rannych lub zabitych.

Światło reflektorów padało przez wąską szparę. Cienkie ich palce obmacywały asfalt, ślizgały się po fasadach domów. W ciemności zapada­jącej nocy, przy skąpym świetle księżyca, domy te wyglądały jak nagie. surowe formacje skalne.

Wojna szalała w odległości przeszło stu kilometrów od Paryża, w Normandii, gdzie ciągle jeszcze wierzono, że uda się powstrzymać inwazję. Zdawało się jednak, że miasto to przeczuwa zbliżającą się katastrofę. Było pełne niepokoju.

Von Seydlitz-Gabler wcale nie cieszył się, że wejdzie do swego polowego łóżka. Również zachłanna opieka jego najbliższej współpracowniczki Melanii Neumeier nie pociągała go. Zresztą na pewno odwiedzi go jeszcze Kahlenberge. Potrząsnął głową. Wiedział tylko jedno: nie będzie mógł zasnąć, mniejsza o to, z jakiego powodu.

* * *

— Właściwie wcale tego urlopu nie chciałem — powiedział generał Tanz. W słowach tych skierowanych do siedzącego przy kierownicy Hartmanna było coś przyjaznego.

Hartmann milczał w oczekiwaniu dalszego ciągu.

— Miałem na pewno coś innego i ważniejszego do roboty. Ale upierali się, że zasłużyłem na ten urlop, że jest mi potrzebny. Zaniepokojono się o mnie! Co wy na to?

— Mogę to zrozumieć, panie generale.

— Że się o mnie niepokoją?

— Że uważają urlop pana generała za dobrze zasłużony.

Generał zasapał głośno, potem pogrążył się w milczeniu. Lekki brzęk szkła wskazywał, że generał nalewa sobie koniaku.

Światło, padające od reflektorów samochodu, błądziło po asfalcie. Wóz zakręcił i wjechał na bulwar Poisson w dzielnicy Montmartre.

Generał znowu zaczął mówić. Miał swój kwadrans, w którym odczuwał potrzebę mówienia, chyba pierwszy od czterech lat. Pochylił się nieco naprzód — zapach alkoholu stał się silniejszy od woni benzyny.

— To mój pierwszy urlop od lat. Po prostu został mi nakazany. Co wy na to?

— Wcale przyjemny rozkaz, panie generale.

— Dla mnie niekoniecznie. Ale to rozkaz. A rozkazów musi się słuchać. Oczywiście obowiązuje to również generałów, a co dopiero na przykład starszego żołnierza. Rozumiecie, Hartmann?

— Tak jest, panie generale.

Na ulicach panował niewielki ruch, choć była dopiero godzina przed północą. Paryż sprawiał wrażenie umarłego miasta.

— Kiedy się już ma urlop — doszło do uszu Hartmanna — należy go wykorzystać. Żadnych połowiczności. Albo wszystko, albo nic. Do urlopu należą zarówno rozkosze artystyczne, jak i przyjemności, choćby jedne i drugie były wątpliwej wartości. Mam nadzieję, że na dziś wybraliście lokal, w którym się naprawdę coś dzieje.

Hartmann uczynił to. Wybór jego padł na niedawno otwartą piwnicę przy ulicy Drouot pod wielce obiecującą nazwą „Stajnia Magdaleny". Wprawdzie Hartmann nie znał tej „Stajni" z własnego doświadczenia, ale poinformowano go, że klacze Magdaleny to pierwsza klasa, umiejącą zaspokoić każde wymaganie.

— Zatrzymajcie się w odległości stu metrów — zarządził Tanz. — Tak, żebyście mieli wejście na oku.

Hartmann zgodnie z życzeniem zaparkował swego „Bentleya". Z szybkością łasicy obiegł wóz, aby otworzyć tylne prawe drzwi. Tanz wysiadł z wozu, rozejrzał się badawczo, miało się wrażenie, że jakiś pies myśliwski węszy zwierzynę. Potem powiedział: — Dajcie mi kilka więk­szych banknotów z powierzonego wam mojego portfela.

Hartmann wyciągnął portfel, otworzył go i podał Tanzowi. Generał wyjął niedbałym ruchem pięć, sześć banknotów tysiącfrankowych.

— Czekajcie tu na mnie, Hartmann!

Teraz oddalił się w kierunku „Stajni" — krocząc jak przez plac ćwiczeń. Tuż przed wejściem schylił się, jak gdyby w poszukiwaniu schronu.

Hartmann zapalił światło, postawił przed sobą paczkę zapałek i buteleczkę z calvadosem. Potem z szufladki przeznaczonej na rękawiczki wyciągnął książkę „Ojciec Goriof" Balzaka. Przez długą chwilę czytał z papierosem w ustach, zaglądając od czasu do czasu do kieliszka. Po jakimś czasie spojrzał na zegarek: jeszcze pięćdziesiąt minut do północy.

Zatopiony w lekturze Hartmann przeląkł się; obok jego wozu zahamo­wał z hukiem i trzaskiem Mercedes 220. Wyskoczył z niego Otto-Otto i na podobieństwo toczącej się kuli ruszył w stronę Hartmanna.

— Człowieku, żyjesz jeszcze! — zawołał uszczęśliwiony. Hartmann podał mu pudełko z papierosami oraz opróżnioną do połowy buteleczkę calvadosu. Otto-Otto zabrał się do jednego i drugiego bez żenady.

— Skąd się tu wziąłeś? — zapytał Hartmann.

— Krążę po okolicy — odparł Otto-Otto, przykładając butelkę do ust. Miało się wrażenie, ze gra na trąbce. — Okazja więcej niż pomyślna. Główna kwatera jest jak gołębnik — wszyscy generałowie wylecieli z niej.] Dla przedsiębiorczego ducha, a jestem nim, znaczy to: korzystaj z dnia, j względnie z nocy!

— W takim razie nie trać tu na próżno czasu — powiedział Hartmann przyjaźnie.

— Wyglądasz jak baranek, który by nikomu nie zamącił wody, a tymczasem — to jeszcze łagodne porównanie! Nasiusiałeś do wazonu z kwiatami. Mówię o pannie Ulryce. Ale co u nas robi facet, którego się na tym przyłapie? Nigdy już tego nie powtarza, ponieważ nie trafia mu się nowa okazja.

— Oddaj flaszkę — przerwał mu Hartmann. — Zdaje się, żeś wypił więcej niż potrafisz wytrzymać.

— Im bardziej jestem wlany — donośnym głosem obwieścił Otto — tym ostrzejsze stają się moje prawdy. W stanie zupełnego zamroczenia jestem jak brzytwa. Ale ty udajesz bałwana! Czyżby nie było ci wiadome, jakiego nawarzyłeś piwa? No cóż, nie można włazić bezkarnie na generalskie córki! Ale człowieku, jak można było dać się złapać na gorącym uczynku!

— Ciągle jeszcze nie wiem, o czym mówisz.

— On nie wie! — Otto zatrząsł się od śmiechu. — Ale wie mamusia, wie tatuś, a ponieważ ten tatuś to generał von Seydlitz-Abler, wie o tym również jego szef sztabu Kahlenberge, a więc wiem i ja.

Księżyc znikł jak gdyby za brudnymi szybami, kontury domów pozacie­rały się. Jedynie niebieskawa lampa nad wejściem do „Stajni Magdaleny", w której znajdował się Tanz, lśniła jaśniej niż przedtem.

— To niedobrze! — rzekł Hartmann głuchym głosem.

— Będzie jeszcze gorzej. Zarządzono już twoje zwolnienie, dokumenty podróży są gotowe. To jeszcze stosunkowo najłagodniejsza kara. Bo ostatecznie chodzi tu nie tylko o córkę generała, lecz również o narzeczoną generała. I to jakiego! Samego Tanza! Nawet Kahlenberge niewiele będzie tu mógł zrobić dla ciebie. Jeżeli Tanz weźmie sprawę w ręce, to nie wykręcisz się przeniesieniem i ewentualną bohaterską śmiercią na froncie, ale zostaniesz postawiony przed sąd wojenny. — Na twoim miejscu dałbym drapaka!

— Ale nie jesteś na moim miejscu.

— Właśnie dlatego mój drogi, przy najbliższej okazji zmówię modlitwę dziękczynną w Notre-Dame. Co to ja jeszcze chciałem powiedzieć? Aha: kiedy stąd zwiejesz, mniejsza o to, czy z dokumentami podróży, czy bez, mógłbyś mi, jako powiernikowi, pozostawić twoją Raymonde.

— Zejdź mi z oczu!

— Chętnie! Żebyś jednak nie robił dalszych głupstw, to zapamiętaj sobie: nie widziałeś mnie, a więc nie powiedziałem ci ani słowa. Nic o mnie nie wiesz.

— Dobrze, już dobrze. Nie istniejesz dla mnie.

— Pięknie. Ty wiesz, co to koleżeństwo. Kiedy jednak jesteśmy przy koleżeństwie, przydałoby mi się trochę forsy.

Hartmann wyciągnął z portfela generała Tanza dwa banknoty. Na dowód uznania Otto zagwizdał, poklepał Hartmanna po ramieniu i schował banknoty.

— Jeszcze jedno pytanie, mój stary, jak mężczyzna do mężczyzny: —. Przespałeś się z tą Ulryka, czy nie?

— Odwal się! — ryknął Hartmann. — Jeżeli tego nie zrobisz, przy pierwszej lepszej okazji przypomnę sobie każdy szczegół naszej rozmowy.

— Już jestem w drodze! — zawołał Otto wsiadając do swego „Mer­cedesa". — Na złamanie karku, stary byku! I nie zapominaj: człowiek ma tylko jedną szyję!

* * *

— Niezwykłe czasy — stwierdził monsieur Prevert uprzejmie, jak gdyby oferował jakiś szlachetny kamień — wymagają niezwykłych metod.

Monsieur Prevert nie zawahał się odwiedzić podpułkownika Graua w jego biurze. Z wyraźnym zainteresowaniem spoglądał na więcej niż skromne urządzenie, na drzewo i cement.

— Nie do uwierzenia! Takie pomieszczenie w samym centrum Paryża! — zawołał Prevert. — Jakże to możliwe? W porównaniu z tym lokalem nawet nasze przedmiejskie komisariaty prezentują się wręcz doskonale.

— Znając pana wiem, że nie zjawił się pan po to, aby się rozkoszować widokiem mego biura. Po cóż więc pan przyszedł?

— Zdrowo się naintrygowałem. Nie mogłem odmówić sobie bliższego przyjrzenia się generałowi Kahlenbergowi.

Grau skinął głową, nie zdradzając najmniejszego zaskoczenia. Sięgnął po leżącą obok niego teczkę, wyjął z niej arkusz papieru i podał go Prevertowi. Prevert przeczytał: dokładna data, dokładne podanie miejsca precyzyjna pora, od której do której. Dotyczy sprawy: Prevert u Kahlenberga.

— Pan mnie kazał inwigilować? — zapytał Prevert zaciekawiony.

— Biorę jedynie udział w bardzo obecnie rozpowszechnionej grze towarzyskiej.

— Czy figuruję na jakiejś liście osób, które mają być aresztowane?

— Ależ oczywiście. Mam jednak, jak sobie pan może wyobrazić, więcej list. Na niektórych nie figuruje pan.

— Świetnie! To pasuje do mojej teorii na temat pańskiej osoby. Gdyby doszło do spisku, będzie go pan pośrednio popierał, ale na razie będzie się pan krył. dopóki nowe fronty nie zaczną się zarysowywać wyraźniej Kiedy rezultaty, takie czy inne, staną się przejrzyste, będzie pan miał możliwość wystąpić ze swoimi innymi listami, a w każdym razie uczest­niczyć decydująco w grze przez sam fakt istnienia tych list. Prawda? Grau uśmiechnął się lekko.

— A więc tak wygląda pańska teoria? Zapewne uważa pan to po­stępowanie za w najwyższym stopniu parszywe?

— Mam nadzieję, że nie oczekuje pan ode mnie, abym przy tych mocno spóźnionych patriotycznych igraszkach dał się usmażyć, jak gęś na Boże Narodzenie. Jestem Francuzem, a poza tym policjantem. Nie mam ochoty dostać się do niemieckich linii ogniowych. Chcę się zabezpieczyć.

— I to, jeżeli pana dobrze zrozumiałem, na wszystkie strony?

— Zrozumie mnie pan chyba całkowicie, jeżeli wysunę teraz konkretną propozycję. Sprawa wygląda tak: zapewne ze względów osobistych i praktycznych nie może pan nawiązać ze spiskowcami łączności bezpo­średniej, prawda? Ale ja to już uczyniłem. Proszę mnie wziąć jako łącznika. Jeżeli spiskowcy osiągną sukces, czego im obaj, choć z różnych przyczyn, gorąco życzymy, wtedy będzie pan należał do uczestników spisku. Jeżeli rzecz się nie uda, nikt nie potrafi panu udowodnić, że kiedykolwiek nawiązał pan z nimi kontakt.

— Myli się pan. Jest ktoś, kto będzie mógł to udowodnić — pan! Prevert potrząsnął głową, przypominającą dynię. W oczach jego poja­wił się smętny wyraz.

— Nie uwzględnia pan rzeczy najistotniejszej: jeżeli spiskowcy nie osiągną celu, schronię się u pana symbolicznie jak pisklę u kury. Wtedy zaświadczy pan, że dostarczałem panu materiału przeciw spiskowcom i żeśmy zawsze w tym sensie wpółpracowali ze sobą.

Grau kiwnął głową. Chodziło tu o ulubioną zabawę wszystkich wielkich ludzi z policji, którzy doszli do najwęższego kręgu władzy: zręcznie skwitować możnych, zwalczać przestępstwa kryminalne, dbać o bezpieczeństwo obywateli.

Z tego punktu widzenia Grau i Prevert zdawali się być wyciosani z tego samego drzewa, w każdym razie metody ich były podobne. Na razie zabezpieczyli się. Etap za etapem ustalili plan nr 1: przeciw spiskowcom — materiał, refleksje, sugestie, zamiary i projekty w formie krótkich notatek z jednoznaczną tendencją, jednak tak, aby ewentualne ściganie spiskow­ców nie było ani ułatwione, ani utrudnione. Plan nr 2: za spiskowcami. I tutaj omówiony został każdy szczegół.

— Wspaniale! — oświadczył na zakończenie monsieur Prevert. — Teraz czuję się znacznie lepiej.

— Miejmy nadzieję, że ludzie dookoła Kahlenberga pracują z podobną Precyzją.

— Gdyby wszyscy byli jak Kahlenberge, mielibyśmy o połowę mniej Problemów.

— A trzy do czterech tysięcy pozostałych generałów? — zapytał Grau Półgłosem.

— Ma pan wątpliwości?

— Powiedzmy, że jestem nieufny. Znam moich rodaków. Ale o jednym mogę pana zapewnić: gdyby znowu mieli haniebnie zawieść, będę jednym z pierwszych, który to pewnego dnia otwarcie wypowie i odpowiednio postąpi. Tchórzliwym wieprzom napluję wtedy w twarz.

— To dopiero będzie widowisko! — mruknął Prevert pod nosem. —. Nie wiem, czy winienem życzyć sobie, aby tego dożyć.

— To pana nic nie obchodzi! — zawołał Grau. — To wyłącznie nasza sprawa! Gdyby pan jednak wiedział, do czego niektórzy z tych generałów są zdolni, nawet burgund przestałby panu smakować.

* * *

Hartmann był dalej zagłębiony w swoim Balzacu. Czekał na Tanza. Nastawił się na to, że podobnie jak nocy ubiegłej, będzie musiał czekać godzinami.

Ulica Drouot była niemal pusta. Po przeciwnej stronie trotuaru wlókł się wśród nocnych cieni domów jakiś człowiek. Pod kioskiem gazetowym, na rogu, jakiś mężczyzna wmawiał coś gwałtownie swojej towarzyszce. Dwa koty tłukły się po rynsztoku. Miało się wrażenie, że gdzieś w oddali toczą się po szynach ciężarowe pociągi.

Nagle Hartmann spojrzał przypadkowo, może instynktownie, sponad swej książki. W blasku bladoniebieskiej latarni nad ,,Stajnią Magdaleny" ujrzał cień, wąski jak postronek, o ostrych konturach. Cień ten należał do Tanza. Tanz dał sygnał ręką, po czym ruszył w kierunku wozu. Hartmann wyłączył pośpiesznie radio i schował swego Balzaca. Zamknął również pudełko z papierosami oraz pustą niemal butelkę z resztkami calvadosu. Włączył motor, nacisnął pedał. Wóz stęknął głucho.

Generał zbliżał się miarowym krokiem, smukły jak topola, niemy jak wieloryb. Dysząc głośno opadł na poduszki wozu. Po chwili odezwał się, i głos jego brzmiał jakby go ktoś wysmarował gliceryną:

— Jedźcie w mocno zwolnionym tempie.

Wóz zaczął pełzać po asfalcie. Potem ukazało się to, czego należało oczekiwać: kobieta w nieokreślonym wieku, średniego wzrostu o mocno zaokrąglonych kształtach i jasnych włosach. Stała przy wejściu do lokalu, spoglądając lekceważąco na nadjeżdżający samochód. W oczach miała żarłoczne błyski.

Hartmann dodał gazu, a ujechawszy trzydzieści metrów zahamował Generał otworzył lewe tylne drzwiczki i powiedział:

— Proszę wsiąść.

Kobieta roześmiała się ostro, było widoczne, ze czuje się pochlebiona

Lubieżne usta miała lekko otwarte. Zatonęła w poduszkach wozu i zaczęła kołysać się na nich z lubością, na co czcigodny bentley zapiszczał z niezadowolenia. Do Hartmanna napłynęła fala ostrych perfum.

— Gdzie pani mieszka? — zapytał Tanz szorstko.

— Rue de Londres — odparła. — Tuż obok dworca St. Lazare.

— Wiem — rzekł Hartmann i dał gazu.

Próbował nie zważać na to. co mówiono za jego plecami. Ale głos kobiety narzucał się, był donośny, świadomie wesoły. Tej z miejsca można było mówić „ty". Nie trzeba jej się lękać, nie trzeba się z nią cackać, korzystaj, bracie, z nocy, jutro może być za późno. Czy chce wiedzieć, jak się nazywa? Czy ma zgadywać, jak jemu na imię? Czy należy do milczków, czy z niego cicha woda?

Hartmann spojrzał w lustro umieszczone z tyłu. Kobieta przeciągała się z lubością, pełna oczekiwania. Miała plamistą twarz, wargi jak czerwone, gumowe pierścienie, małe oczy lśniły na podobieństwo roztopionego ołowiu, ale nawet ona nie miała odwagi zbliżyć się do Tanza bez jego wyraźnego wezwania.

— Wielka ryba z ciebie, co? — zapytała poufale — dawno już nie miałam do czynienia z takim, co ma szofera.

— Uważajcie na drogę — rzekł Tanz. Trudno powiedzieć, czy słowa te skierował do Hartmanna, czy do kobiety.

Pochyliła się ku Hartmannowi. W nozdrza jego uderzyła woń perfum, potu i alkoholu. Nacisnął pedał. Bentley pędził przez nocny Paryż z ogromną szybkością, znacznie przekraczającą przepisane granice.

— Wolniej! — powiedziała kobieta za Hartmannem. Poczuwszy jej palce na karku pochylił się naprzód. — Za chwilę będziemy na miejscu. To ten szary dom obok Rotonde.

Hartmann zatrzymał wóz na rogu, wyskoczył z niego, otworzył drzwi­czki. Pierwsza wysiadła kobieta, po niej generał.

— Gdzie to jest? Proszę o dokładne dane — powiedział.

— Na trzecim piętrze. Bardzo tam przytulnie. Spodoba ci się. Nikt nam nie będzie przeszkadzał.

— Niech pani idzie powoli pierwsza. — Tanz rozejrzał się. jakby miał do zbadania pole bitwy. Fasady o matowych szybach okiennych, dalej z tyłu stos ze stali, szkła i betonu, osnuty czarnym dymem: dworzec St. Lazare.

— Zaczekajcie tutaj, Hartmann — polecił Tanz. Oczy jego lśniły jak fosfor. Twarz ukazywała tę samą maskę o ostrych konturach, jak zazwyczaj. — Może będę was potrzebował. Uważajcie na okna na trzecim Piętrze.

— Tak jest! — rzekł Hartmann

Przed wejściem do domu kobieta roześmiała się ostro i piskliwie. Tanz ruszył za nią, jakby do ataku na białą broń. Po chwili brama zatrzasnęła się z głuchym hukiem.

Hartmann zapalił papierosa, nie spuszczając z oka domu przy ulicy de Londres. Naprzód zobaczył wąski snop światła w jednym oknie na trzecim piętrze, potem w drugim. Wywnioskował z tego: naprzód weszli do jednego pokoju, potem do drugiego, zapewne do sypialni.

Opróżnił butelkę, zapalił drugiego papierosa. Potem wysiadł z wozu i zaczął chodzić obok niego tam i z powrotem, jak gdyby znajdował się na posterunku, a bentley był dla niego budką wartowniczą.

Zaczął myśleć o pewnych rzeczach. O stosunku Ulryki do niego, o jego stosunku do Raymonde. Zmusił się jednak do przepędzenia tych myśli. Uważał, że myśl o Tanzu oderwie go od rzeczywistości. Próbował przedstawić sobie, co też teraz dzieje się na górze, na trzecim piętrze, tam, gdzie przez zaciemnione okna przeświecały smugi światła.

Smuga ta rozszerzyła się, w pewnej chwili odsunięto na bok firankę. Pojawiła się sylwetka owego człowieka, którego, jak sądził, znał dobrze: czarne, ostre kontury ciała, podobne do figur na strzelnicach, do których strzela się z pistoletów lub karabinów maszynowych. Tanz zapytał półgłosem wśród ciemności:

— Jesteście tutaj?

— Jestem.

— Wejdźcie na górę.

Hartmann nie ociągał się z wykonaniem tego polecenia. Sięgnąwszy po Jatarkę, znajdującą się w wozie, ruszył w stronę domu. Otworzył drzwi i wszedł na schody. Ściany oświetlone jego latarką były zniszczone, miało się wrażenie, że dotykały ich setki spoconych, brudnych rąk.

W pewnej chwili stanęła przed nim w jaskrawym świetle sylwetka Tanza. Tanz oczekiwał go w drzwiach jednego z mieszkań.

— Wejdźcie do środka! — polecił.

Miało się wrażenie, że się uśmiecha. Na twarzy jego malował się wyraz odprężenia, jak gdyby odniósł zwycięstwo w jakiejś bitwie. W oczach jego tkwiło niemal błogie zmęczenie ludzi, którzy przeszli przez coś dręczącego.

— Przejdźcie do sąsiedniego pomieszczenia.

Hartmann spełnił posłusznie to polecenie. Przechodząc przez pokój mieszkalny zanotował w mózgu: parszywe, wysiedziane meble pełne kurzu, tapety w kwiaty zwisające strzępami ze ścian, firanki i dywany, wypłowiałe od częstego prania i czyszczenia.

— Przejdźcie do następnego pomieszczenia! — zakomenderował Tanz. Hartmann miał z początku wrażenie, że musi przełamać ścianę ostrych,

lepkich zapachów. Znowu poczuł słodkawy, duszący zapach perfum.

zmieszany z wonią potu. Stojąca lampa oświetlała różowym światłem szerokie, zmierzwione łóżko, a na nim kupę mięsa, leżącą tam jak na ladzie sklepu rzeźnickiego. Mięso to. a raczej ciało, było pełne grubych, purpurowych pręg. Te głębokie, cięte pręgi zaczynały się od szyi i szły poprzez piersi, brzuch i lędźwie.

— Przyjrzyjcie się temu — rzekł Tanz. — Ale nie traćcie zbyt wiele czasu na oglądanie tego trupa. Mam z wami do pomówienia.

Hartmann wyszedł tyłem z sypialni, w której leżał trup. Dręczył go fetor krwi. Zachwiał się, zrobiło mu się niedobrze. Potknął się o zwinięty dywanik, zwalił się obok drzwi jak worek mąki. Równocześnie poczuł głuchy ból, dotknął głowy — była lepka, rozpalona, wilgotna. Skaleczył się w czoło. Ta lekka rana wyrwała go z dławiących duszności. Ból otrzeźwił go i oprzytomnił.

— Siadajcie — polecił generał. — Wyglądacie jak topielec. Jesteście człowiekiem bardzo wrażliwym i mało wytrzymałym.

Generał Tanz siedział w świetle lampy wyprostowany jak zazwyczaj ale w jego pozie było coś prawie niedbałego. Uśmiechał się w dodatku z zadowoleniem. W prawej ręce trzymał ruchem niemal wytwornym pistolet marki „Walter" 7,65 mm.

— Siadajcie — rozkazał. Ręką, w której trzymał pistolet, wskazał na stojące naprzeciw krzesło. Potem wysunął palec w stronę butelki i dwóch kieliszków stojących na stole.

— Napijcie się, widzę, że potrzebujecie pokrzepienia.

Hartmann drżącą ręką napełnił jeden z kieliszków i opróżnił go. Wypił jeszcze jeden. Generał z radosną uwagą śledził każdy jego ruch. Hartman­na ogarnęło oburzenie.

— A więc wiecie już co się stało. Jak widać, zrobiło to na was silne wrażenie. Właściwie dlaczego? Czy naprawdę wasze doświadczenia z trupami są takie niewielkie? Widziałem kiedyś człowieka, któremu wy­płynęły na wierzch wnętrzności i mimo to starał się wyrwać z nieprzyjaciel­skiego ognia. Ostatnim wysiłkiem czołgał się przez pole. Padał raz po raz, zwijał się jak robak, raz po raz starał się podnieść. W pewnej chwili zaplątał się we własnych kiszkach. Wyjąc, jak dzikie zwierzę, wyrwał je z wnętrzności. Był to jedyny człowiek, którego kiedykolwiek kochałem naprawdę. Kiedym go chciał podeprzeć, już mnie nie poznał. Konając wymamrotał kobiece imię. Imię istoty, która w moich oczach była prostytutką.

— Jaki to ma związek z tym, co się tu stało?

— Stało się i basta!

— Ale dlaczego? Dlaczego?

— Koniecznie musicie mieć wytłumaczenie? Stało się, koniec, kropka!

Niezawodnie złożyło się na to szereg przyczyn. Wszystkie zrodziła wojna. Należy to zapewne do ceny, którą trzeba za nią płacić. A zapłacić musi wielu, przeważnie życiem.

Generał wypowiedział te słowa jakby były codziennym rozkazem odczytywanym podczas zbiórki. Głos jego brzmiał chłodno i rzeczowo. Jedynie nie schodzący z ust lodowaty uśmiech miał w sobie coś melan­cholijnego.

— Oto jedno z możliwych wytłumaczeń — powiedział Tanz, czule dotykając palcami lewej ręki pistoletu, trzymanego w prawej. — Są na pewno inne tłumaczenia, ale dlaczego mam tym zanudzać was i siebie? Trzymajmy się faktów i nie marnujmy czasu na zbędne dowodzenia. Stało się. I to nie po raz pierwszy, może po miesiącach albo latach stanie się znowu. Ale po co sobie teraz zaprzątać tym głowę? Wypijcie jeszcze kieliszek, możecie również zapalić, to mi nie przeszkadza. Teraz nic już mi nie przeszkadza. Czuję się jak nowo narodzony. Spórzcie na moje ręce, wyciągam je — nie drżą! Zwróciliście uwagę na to, że przestałem pić i nie odczuwam potrzeby palenia? Nie potrzebuję już tego wszystkiego, miejmy nadzieję, że na długo!

Hartmann gapił się na generała, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Dopiero teraz jego obojętność i spokój, o którym tyle opowiadano, stały się idealne.

— Taki trup, jak ten — ciągnął dalej Tanz — nawet w obecnych czasach wywoła zapewne niemałą sensację. Zresztą, bardzo niesłusznie. Bo kimże była ta kobieta? Parszywą, obrzydliwą prostytutką, szumowiną. Inna sprawa, ze w ostatniej chwili swego życia na coś się jednak przydała. W naszych czasach są miliony ludzi, których śmierć przedstawia się żałośnie. Zgadzacie się?

— Nie.

— Z czasem zrozumiecie to i zgodzicie się. A więc zaczną się badania i poszukiwania. Mogą być nieprzyjemne, ale nie muszą być koniecznie niebezpieczne. Istnieje jednak możliwość, ze gdzieś wypłyną niewygodni świadkowie. Sam fakt dostrzeżenia wozu marki bentley doprowadzić może do komplikacji. I dlatego — decyzję tę przemyślałem gruntownie — stworzymy przejrzyste i względnie uchwytne fakty. Możecie sobie wyob­razić, jak będą wyglądały?

— Sprawa jest chyba jasna.

— Dla nas dwóch — tak, dla innych — nie.

Tanz podniósł pistolet, by mu się lepiej przyjrzeć, lufa była teraz skierowana na Hartmanna.

— Pamiętacie jeszcze pytanie, jakie postawiłem wara dzisiaj w ciągu dnia? Chciałem wiedzieć, co jest dla armii, dla fuhrera, dla Niemiec ważniejsze: generał czy frajter?

— Odpowiedziałem: generał! — Hartmann miał uczucie, że dusi się od oburzenia. Zebrawszy wszystkie siły, aby zapanować nad sobą, ciągnął dalej: — Jednak teraz, w tych okolicznościach, mogę tylko powiedzieć: generał był ważniejszy. Albo raczej: wydawał mi się ważniejszy.

— Mylicie się — przerwał Tanz niemal uprzejmie. — Tę swoją zasadniczą pomyłkę zrozumiecie bardzo szybko. I wtedy zrobicie dokład­nie to, czego od was oczekuję: weźmiecie to na siebie.

— Nigdy! — zawołał Hartmann. Zalała go fala wściekłości. — Nigdy! To wstrętne, bydlęce morderstwo! Zapłacić musi ten, kto jest winien.

Zdawało się, że generał Tanz wybuchnie śmiechem. Jego błękitne oczy koloru Morza Śródziemnego lśniły jak gwiazdy.

— Jak wy mnie mało znacie! Jak lekkomyślnie przeceniacie siebie i swoją pozycję. Lubię was, jesteście mi sympatyczni. Cenię wasz miły sposób bycia. Spędziliśmy dwa piękne i interesujące dni. Oprowadzaliście mnie po mieście w sposób dyskretny i pouczający. Już sama wizyta nasza u impresjonistów w Luwrze była przeżyciem. Stąd moja dla was pobłaż­liwość. Ubolewałbym, gdybym musiał wpakować kulkę w wasz piękny,ale głupi łeb.

Hartmann poczuł gwałtowny ból zranionego czoła. Wystąpiły nań poty. Ręce miał mokre, oddychał przez otwarte usta.

— Spróbujcie zebrać resztki rozumu! Jak już powiedziałem, najpew­niejsza metoda uniknięcia niemiłych badań polega na tworzeniu jasnych faktów. Przygotowałem to, a przygotowania te uzupełnię teraz.

Z początku miałem zamiar po prostu palnąć wam w łeb. Umotywowa­nie byłoby jak najprostsze: nie usłuchaliście mego rozkazu, zabraliście mój wóz i mój portfel, ścigałem was, złapałem w tych okolicznościach i potem zastrzeliłem w obronie koniecznej.

— I uwierzono by panu, tak bez zastrzeżeń.

— Przeceniacie wartość frajtra.

— Próbuję myśleć logicznie. Będę się bronił jak lew!

— Czy martwy lew może się bronie?

— Mimo wszystko zaczną się badania. Zostanie ustalone, że ta kobieta — przed jej zamordowaniem — była w lokalu Magdaleny. Wyda się również, że rozmawiała z panem. W takim lokalu jest pełno ludzi — niektórzy z gości będą świadkami.

Tanz uniósł nieco pistolet. W jego uśmiechu pojawił się odcień pobłaż­liwej pogardy.

— Uważacie mnie za głupca? Muszę przyznać, że bardzo nie lubię, żeby mnie uważano za głupiego. Znacie chyba zwyczaje w tego rodzaju lokalach. Szczegółowa rozmowa jest tam całkowicie zbędna. Podnosi się wielki palec, to wystarczy. Nie zamieniłem z tą osobą ani jednego słowa. Dzieliły nas trzy stoliki. Nikt nie mógł zauważyć jakiegoś między nami porozumienia.

Hartmann wyciągnął rękę, aby sięgnąć po butelkę. Ręka ta znierucho­miała. Hartmann uświadomił sobie z przerażeniem: na butelce są odciski palców, na kieliszku również i kto wie, gdzie jeszcze w tym pokoju! A tam, przy drzwiach, gdzie się uderzył w czoło, była jego krew!

— Na tym jeszcze nie koniec — generał wypowiedział to z cichym triumfem. — Przedtem, w Wersalu, kiedyście popijali wodę mineralną, zabrałem wasze dowody osobiste, znajdujące się w przegródce na rękawi­czki. Jeden z tych dowodów leży teraz gdzieś w pokoju obok. Policja znajdzie go, będzie to dla niej doskonały materiał przeciw wam i uzupełnienie moich zeznań.

Z sąsiedniego pokoju napłynęła ku Hartmannowi słodkawa woń krwi. Drżał z obawy, aby nie ujrzeć kleistego, czerwonego płynu. Zamknął oczy.

— Zdecydujcie się teraz — generał podniósł pistolet, którego lufa skierowana była w stronę czoła Hartmanna. — Chcecie byś zastrzeleni, czy też wolicie spróbować ucieczki?

— Spróbuję ucieczki.

— Doskonale! — Tanz z zadowoleniem skinął głową. — To najlepsze rozwiązanie i dla mnie osobiście bardzo przyjemne. Nauczyłem się was cenić, o czym już wspominałem. Nie byliście doskonałością, mieliście swoje błędy, mieliście nawet czelność wtargnąć do mego życia prywat­nego, nie sądźcie, żeby coś mogło ujść mojej uwagi. Wiem również o historii z Ulryką von Seydlitz-Gabler. Ale jest mi to obojętne.

Hartmann bez słowa gapił się na pistolet.

— Ulotnijcie się możliwie najdalej stąd, zniknijcie z horyzontu. Zo­stawiam wam pieniądze, leżące w moim portfelu. Zostawiam wam nawet bentleya. A ubranie cywilne już nosicie. Macie przed sobą jeszcze prawie całą noc. Wykorzystajcie ją!

— A co pan będzie robił?

— Zrobię mały spacer, po czym pójdę spać. Oficjalnie zauważę wasze zniknięcie dopiero jutro rano. Oświadczę, że zwolniłem was wczoraj wieczorem po powrocie z Wersalu, że nie zjawiliście się do służby dziennej. Zaczną się, oczywiście, poszukiwania. Z jakim rezultatem — nie wiem. Będzie to chyba zależało od tego, kiedy to tutaj — wskazał na sypialnię — zostanie odkryte i w jakim tempie będzie pracowała policja. Ale teraz zniknijcie stąd wreszcie. Czas wasz jest cenny!

Frajter Hartmann podszedł do drzwi. Spojrzał raz jeszcze na miesz­kanie i zapytał:

— Wierzy pan, że ujdzie pan cało?

— To już nastąpiło. Teraz chodzi jeszcze tylko o waszą głowę.

* * *

Kronika jednego dnia: Paryż, 20 lipca 1944.

Około godziny 01.15:

Morderstwo przy ulicy de Londres.

Jednocześnie Kahlenberge próbował pozyskać swego generała dla konspiracji przeciw Hitlerowi i jego klice. Stało się to znowu z wątpliwym skutkiem.

Pani Wilhelmina czuwała nad swą córką Ulryka. Monsieur Prevert i podpułkownik Grau porozumieli się tak dalece, że mogli sobie teraz pozwolić na rozmowę o czerwonych winach, koniakach i kobietach. Podpułkownik Sandauer, pierwszy adiutant dywizji „Nibelungi", praco­wał nad uzupełnieniem swoich planów organizacyjnych. Otto-Otto usiło­wał na próżno doprowadzić do upadku pannę Melanię Neumeier, damę urzędującą w przedpokoju komenderującego generała. Feldfebel Stoss, kierowca Tanza, zaatakował w barze ,.Mocambo" Raymonde, po czym całą uwagę skupił wyłącznie i niepodzielnie na butelce peppermintu.

W tym samym czasie aliantom udały się nowe przełamania frontu inwazyjnego, tak że po miesiącu Paryż nie znajdował się już w rękach wojsk niemieckich. Na wschodzie armie rosyjskie posuwały się coraz bliżej ku granicy państwa. W pokoju pułkownika Stauffenberga znajdowała się teczka z aktami, do której włożono bombę. Hitler próbować spać. Nienasycona wojna pożerała co godzinę tysiące żołnierzy i cywilów. Tysiące niemowląt przychodziło na świat.

Podoficer Engel z kontrwywiadu, który właśnie skończył nocne prze­słuchiwanie, zauważył:

— Dlaczego człowiek tak lgnie do swego życia? Bo go nie zna!

Godzina 02.21:

Frajter Hartmann opuścił dom przy ulicy de Londres. Stał kilka minut. jakby zagubiony w ciemnościach. Potem wsiadł do benteleya i ruszył w kierunku Pól Elizejskich. Unikając wielkich ulic dotarł wreszcie do Placu Zgody, gdzie zostawił samochód.

Piechotą udał się na ulicę, przy której mieścił się bar ,.Mocambo". Stanął w bramie naprzeciw lokalu i czekał. Spojrzał na zegarek — jeżeli wszystko dobrze pójdzie — nie będzie musiał czekać długo. Zapalił papierosa. Drżał, było mu zimno.

Zaczął liczyć najpierw domy, potem drzewa stojące na ulicy, wreszcie okna domów. Rejestrował liczby i natychmiast je zapominał. Próbował rejestrować coraz to nowe liczby, ponieważ nie chciał myśleć.

Jak można było oczekiwać, krótko po trzeciej ostatni goście opuścili bar, łagodnie wypychani przez portiera. Część znikła, część zdradzała wyraźną chęć do gruntownej dyskusji. Jeden zaczął śpiewać. Wreszcie i oni rozpłynęli się w ciemnościach nocy.

Pozostał jedynie na środku ulicy człowiek-szafa. Chwiał się na nogach, ale pozostawał na miejscu, jakby zrobiony z oślej skóry. Był to feldfebel Stoss. Robił to samo co Hartmann: czekał na Raymonde.

Raymonde zjawiła się po pół godzinie. Zdała kasę i miała zamiar pójść do domu. Stoss rzucił się ku niej, gruchając jak sto gołębi. Potem wysunął konkretne propozycje: sto marek, trzysta marek, pięć puszek konserw i sto marek. Trzy puszki konserw i dwieście marek, siedem puszek konserw i...

Raymonde odepchnęła feldfebla, Stoss zakołysał się i runął na bruk. Zaczął gwałtownie wymyślać, obelgi polały się jak z kubła.

Raymonde oddaliła się szybkim krokiem. Hartmann, skradając się za nią, podszedł do niej po dobrej chwili.

Padła w jego ramiona.

— Mogę przyjść do ciebie? — zapytał.

— Oczywiście.

— I mogę u ciebie zostać? Pełna nadziei Raymonde zapytała:

— Całą noc?

— Może nawet jeszcze dłużej.

— Chodź! Zawołała uszczęśliwiona Raymonde i pociągnęła go za sobą.

Godzina 03.00 do godziny 07.00.

Może śmierć równa wszystkich — sen na pewno nie. Jeżeli istnieje sen sprawiedliwych, to logicznie musi istnieć sen niesprawiedliwych.

Pani Wilhelmina spała snem psów gończych. Pilnowała Ulryki. Ulryka była pełna niepokoju. Może powodowało ten niepokój sumienie, może wrząca krew, może gruba kołdra.

Generał von Seydlitz-Gabler oddychał gwałtownie, z ust jego sączyła się ślina. Grau skulił się jak robak. Prevert leżał w ciemności z przy­mrużonymi oczyma. Generał Tanz przypominał we śnie Napoleona w grobie — leżał sztywno, uśmiechał się.

Hartmann przytulił się do Raymonde, która tę czułość przypisywała namiętnemu oddaniu.

Owej nocy było bardzo gorąco i pogodnie. Zapowiadał się duszny, parny dzień.

Godzina 07.03

Generał Tanz obudził się. Miało się wrażenie, że nosi w swym ciele zegar. Wstał. Umysł miał jasny, ruchy jego można było określić jako swobodne i wytworne. Dokonawszy paru ćwiczeń gimnastycznych spoj­rzał przez okno na letni poranek. Potem zatelefonował do portiera.

Pytanie: — Gdzie jest Hartmann, mój przewodnik?

Portier: — Próbowano obudzić pana Hartmanna o określonym czasie, ale nie było go w pokoju. Nie da się ustalić, gdzie się teraz znajduje. Łóżko jego jest nietknięte.

Pytanie: — Czy wóz marki „Bentley" stoi w podwórzu przed hotelem, w warsztacie, na Placu Vendome, na jakiejś bocznej ulicy?

Odpowiedź portiera po upływie pół godziny: — Wozu marki „Bentley" nie ma nigdzie w obrębie i w pobliżu hotelu.

Nastąpiła dłuższa rozmowa telefoniczna z podpułkownikiem Sandauerem. Tanz zawiadomił go, że znikł zarówno Hartmann, jak i bentley. Sandauer nie ukrywał wielkiego zdenerwowania. Nie padło jeszcze słowo „dezerter", ale Sandauer zanotował je w swoim notat­niku.

Tanz oświadczył:

— Cokolwiek się za tym kryje, zdaję się całkowicie na dochodzenie, które pan rozpocznie. Nawiasem mówiąc, czuję się wyjątkowo rześko. Przerwę mój urlop, żeby znowu zająć się intensywnie moją dywizją. Proszę mi przysłać wóz. Cieszę się bardzo na powrót do mojej jednostki.

Godzina 08.19.

W domu przy ulicy de Londres zjawił się niejaki Jean Marceau. Był przyjacielem owej kobiety na trzecim piętrze, przyszedł po forsę. Zwyczaj­ny jego udział wynosił pięćdziesiąt procent: kobiety jego, które sam wyszukiwał, pracowały bardzo sprawnie.

Ujrzawszy potwornie krwawą łaźnię, Marceau miał zamiar cofnąć się z miejsca. Ponieważ jednak dozorczyni widziała go gdy wchodził, nie pozostało mu nic innego, jak zawiadomić policję.

Po godzinie zjawił się z niewielką eskortą Paweł Wiktor Magron, inspektor służby bezpieczeństwa, który w mig zorientował się w funkcji pana Marceau. Obejrzawszy zwłoki, natrafił po kilku minutach na leżący obok łóżka na stoliku nocnym papier. Papier ten, będący rodzajem dokumentu podróży, był zredagowany w języku niemieckim.

Magron z zadowoloną miną wsunął dokument do kieszeni. Mógł go teraz wręczyć łącznikowi między Francuzami a Niemcami — panu Prevert. Dzięki temu sprawa dostała się w możliwie najlepsze ręce.

Kahlenberge udał się do generała Seydlitz-Gablera.

— Historia może się stać w pewnych okolicznościach diablo niemiła — zaraportował Kahlenberge. — Wygląda na to, że ten Hartmann gdzieś wsiąkł. Nie zjawił się dziś rano, aby się zająć Tanzem. A Tanz dojrzał w tym korzystną okazję do przerwania urlopu. Szykuje się do objęcia z powrotem dywizji.

— Przeczuwałem to! — zawołał von Seydlitz-Gabler. — Przypomina sobie pan z pewnością, że przed tym Hartmannem ostrzegała również moja żona. Ja osobiście nie miałem do niego ani odrobiny zaufania. No, i mamy teraz bigos. I musi pan przyznać, że nastąpiło to z pańskiej inicjatywy.

— Ale z pańską wyraźną aprobatą, panie generale.

— Nie widziałem powodu, żeby nie ufać pańskiemu tak zawsze niezawodnemu instynktowi. Zakładam, że wysuwa pan projekty i propo­zycje po gruntownym namyśle. Wydaje mi się, że tym razem tak nie było.

— Proponuję — rzekł Kahlenberge wyraźnie dotknięty — aby ścigać Hartmanna, i to oficjalnie.

— Niech pan robi, co uważa pan za stosowne — odparł von Seyd­litz-Gabler wyraźnie w złym humorze. — Proszę przy tym nie zapominać, że mogłoby być dla nas bardziej niemiłe, gdyby do sprawy wmieszał się generał Tanz. Plan mój był dobry. Generał Tanz izolowany przez swój urlop, to było jednoznaczne z normalnym przebiegiem prac organizacyj­nych naszego korpusu. Teraz wszystko jest znowu otwarte. Teraz będzie nam robił trudności, dopóki mu nie damy ostatnich rezerw. I to tylko dlatego, że pan dokonał wyraźnie fałszywego wyboru.

Godzina 9.59.

Dowódcy dywizji „Nibelungi" zebrali się in corpore. Generał Tanz miał zamiar przeprowadzić jedno ze swoich omówień sytuacji, pierwsze po dwudniowym urlopie.

Dowódcy stali wyprostowani jak figury z drewna. W pewnej chwili generał wszedł do swego pokoju roboczego, świadomie utrzymanego w bardzo skromnym tonie: białe ściany, stoły i krzesła z ciemnego drewna, tylko na mapach sztabu generalnego trochę niebieskości i czerwieni.

Generał miał w sobie jakąś prowokującą radosność, oczy jego lśniły jak świeżo naostrzone noże, na które padają słoneczne promienie. Głos jego robił wrażenie organów mechanicznych. Oświadczył:

— Dowództwo naczelne dało nam trzy tygodnie czasu na odświeżenie dywizji. Mój adiutant skrócił ten termin do dwóch tygodni, ja zaś ustaliłem go na najwyżej dziesięć dni. Już dziś w ciągu popołudnia przeprowadzę inspekcję pierwszych jednostek. Proszę się więc odpowied­nio przygotować.

Godz. 10.10.

Na biurku niejakiego pułkownika Finka zadzwonił telefon. Biurko to stało w budynku przy ulicy du Surene. Mieścił się tu sztab kwatermistrza naczelnego grupy „Zachód". Pułkownik Fink był szefem tego sztabu.

Kiedy pułkownik odwiesił słuchawkę, zameldowało się Zossen pod Berlinem, siedziba służbowa kwatermistrza generalnego Wagnera. Nie­znajomy głos wypowiedział słowo: Ćwiczenie. Nic więcej.

Pułkownik wiedział co ma oznaczać, ponieważ należał do najściślej­szego kręgu wtajemniczonych.

Wiedział, że przyjaciel jego, ciężko kontuzjowany pułkownik Stauffenberg, który miał tylko jedno oko i jedno nie udzkodzone ramię, rozpoczął lot do Prus Wschodnich, do kwatery głównej.

Zdawało się, że koniec Hitlera jest bliski.

Godzina 11.15.

Początek codziennego omówienia sytuacji w urzędzie bezpieczeństwa u pana Prevert. Zabierają głos: inspektor policji tajnej, oficer służby wywiadowczej, komisarz policji kryminalnej, dwaj urzędnicy do zleceń specjalnych. Cel tych narad: przegląd sytuacji ogólnej ze szczególnym uwzględnieniem wszystkich drobiazgów, które mogłyby być interesujące dla współpracy francusko-niemieckiej.

Szczegóły zaskakujące albo nowe zdarzały się wyjątkowo rzadko: środowisko to nie oczekiwało wydarzeń, które by można nazwać sensacyj­nymi. Urzędnicy ci byli doskonale obeznani z wszelkiego rodzaju in­trygami, nikczemnościami, gwałtami, zbrodniami i trupami. Nic najbar­dziej nieludzkiego nie było im obce.

— Morderstwo na ulicy de Londres — zaraportował pełniący służbę komisarz kryminalny. — Śledztwem zajął się inspektor Magron. Ofiarą jest kobieta lat około trzydziestu, prawdopodobnie prostytutka. Pierwsze rezultaty dochodzeń wskazują na mord seksualny. Ustalono różne odciski palców.

— Jakieś niezwykłe szczegóły? — zapytał Prevert mechanicznie.

— Rodzaj dowodu osobistego w języku niemieckim — dokument podróży z nazwiskiem kierowcy, nazwy wozu, pod tym nieczytelny podpis oraz pieczątka wystawiającej jednostki.

Prevert powiedział:

— Chciałbym ten papier zobaczyć.

Przedłożono mu go. Jeden szczegół był w nim dziwny — podpis. Brzmiał on: szef sztabu, Kahlenberge, generał-porucznik.

Godzina 11.47.

Frajter Hartmann wpatrywał się w pochyły sufit. Naklejone były na nim powycinane z czasopism ilustracje, ukazujące lasy, łąki, kwiaty i zwierzęta; nie było na nich żadnych ludzi.

Czuł ciepło leżącego obok ciała, które dokładnie znał. Raz po raz utwierdzał się w przeświadczeniu, że szczegóły te są pociągające i piękne. Teraz jednak jego krew pozostawała zimna, choć za zamkniętymi oknami upalne południe dochodziło do zenitu.

— Co ci jest? — zapytała szeptem Raymonde. — Jesteś zmieniony, czuję to.

— Rozczarowałem cię?

— Nie, nie, nigdy nie było między nami tak cudownie — pochyliła się nad nim, dotknęła wargami jego ucha i dodała czule:

— Omal nie skonałam ze szczęścia. Hartmann zamknął oczy i powiedział z goryczą.

— Co wspólnego ma umieranie ze szczęściem?

— Co się z tobą stało?

— Jestem człowiekiem, którego nazywają dezerterem.

— Nic mnie to nie interesuje.

— Nie niepokoi cię to?

— Nonsens! Jesteś u mnie — wszystko inne nie obchodzi mnie.

— Mogę u ciebie zostać?

— Jak długo chcesz. Choćby przez całe życie!

Hartmann nie zmienił jeszcze swojej postawy. Oczy jego unikały jej czułego, zatroskanego wzroku. Po chwili zaczął:

— Będą mnie szukali.

— Ale cię nie znajdą.

— A inni ludzie w domu?

— Co ich obchodzi z kim żyję? Nie będą węszyli. Kiedy mężczyzna i kobieta są stale razem, jest to jak gdyby rodzina. Każdy ma tutaj dla tych rzeczy zrozumienie.

— Muszę się ukryć.

— To zupełnie zgodne z moim pragnieniem.

Wcale nie odczuwam potrzeby pokazywania cię ludziom, przecież więcej niż połowa z nich to kobiety. Nareszcie chcę cię zatrzymać wyłącznie dla siebie, dopóki będzie to możliwe.

Godzina 12.30.

Na gwałtowne żądanie swej małżonki generał von Seydlitz-Gabler odwiedził ją w hotelu ,,Excelsior". Pani Wilhelmina znajdowała się z Ulryką w salonie. Spojrzenia obu pań wydały się generałowi pełne wyrzutu.

— Jak się to mogło stać?! — zawołała oskarżycielsko pani Wilhelmina. — Generał Tanz opuścił hotel, nie pożegnawszy się z nami. Czy otrzymał nowe dowództwo? Jeżeli tak jest, dlaczegoś mi tego nie powiedział na czas? Nie chciałabym mieszać się w twoje sprawy służbowe, ale pragnęłam przeprowadzić z panem Tanzem prywatną poufną rozmowę wyjaśniającą. Teraz okazja ta została przegapiona.

— Zbieg nieszczęśliwych okoliczności.

— Spowodowany przez ciebie, Herbercie? Herbert zaprzeczył zdecydowanie.

— Ten okropny Hartmann! Po prostu zniknął. Niezawodnie zdezer­terował. Generał Tanz pozostał bez przewodnika. Zapewne dlatego przerwał swój urlop.

— Ten Hartmann dezerterem? — pani Wilhelmina spojrzała trium­fująco na swą pobladłą córkę. — Widzisz, z kim się wdałaś! Człowiek zdecydowanie niegodny. Dezerter!

— Jeżeli nim jest, wyście go W to wpędzili! — Ulryka była nie mniej kłótliwa od matki. — Zorganizowaliście przeciwko niemu nagonkę. Nie myślę jednak o tym, aby się temu dłużej bezczynnie przyglądać. Nie jestem pieskiem pokojowym, którym można dowolnie komenderować. Nie wiem wprawdzie jeszcze co zrobię, ale możecie być pewni, że czegoś dokonam.

Godzina 13.25.

Prevert i Grau opuścili swoje biura. Spotkali się w połowie drogi, w restauracji Relais Bisson. Pretekst, który do tego spotkania doprowadził, był wiarygodny: świeżo przybyłe langusty oraz nowy transport wina chablis. Grau nie zaniedbywał żadnej sposobności, aby korzystać z wielkiego doświadczenia Preverta w dziedzinie kuchni i piwnicy.

Jedli, popijali. W pewnej chwili Prevert zapytał:

— Panie Grau, pan interesuje się morderstwami, prawda?

— Tylko niezwykłymi.

— W naszych codziennych raportach, które otrzymuje pan zazwyczaj późno po południu, znajdzie pan wiadomość o morderstwie niezupełnie zwyczajnym. Nie dlatego jednak proszę pana o zwrócenie na ten wypadek specjalnej uwagi. Może byłoby wskazane, żeby pan wziął tę sprawę w ręce, zanim sięgnie po nią służba bezpieczeństwa lub Gestapo. Jak wynika z załączników, jednemu z naszych pośrednich przyjaciół mogłyby być bowiem postawione niemiłe pytania. Mam na myśli Kahlenberga.

— Generała Kahlenberga?

— W pobliżu zwłok znaleziono dokument podróży na nazwisko frajtra Hartmanna, podpisany przez generała Kahlenberga. Niezwykły wypadek, prawda? Morderstwo z biletem wizytowym.

— W grę wchodzi mord seksualny?

Teraz monsieur Prevert oderwał się od swojej langusty. Zawołał ze szczerym zdumieniem:

— Zgadza się! Ale skąd może pan o tym wiedzieć?

— Chodzi o kobietę. Została zamordowana cięciami noża, podziura­wiona jak sito, poczynając od szyi po biodra.

— Tak brzmi raport. Skąd go pan zna?

— Nie znam raportu — rzekł Grau twardo — ale znam ten rodzaj trupów.

— Skąd?

— Powiem to panu później, panie Prevert. Odsunął talerz z resztkami langusty. Wyglądał teraz jak gladiator, który widzi jakby przez mgłę zbliżającego się przeciwnika. — Na razie tylko tyle: wypadek to niezmier­nej wagi. Łotr, który tego dokonał, już raz wymknął się z moich rąk. Nie wolno dopuścić, aby się to powtórzyło. Wielkie to szczęście, że jest pan, panie Prevert! Pomoże mi pan.

— Chętnie. Jeżeli pan chce, zaprzęgnę kilku moich najlepszych ludzi.

— Najlepszego! — zawołał Grau jak zapaśnik, który chce przeciwnika powalić na ziemię. — Najlepszego! Tym najlepszym jest pan, panie Prevert! Pan osobiście rozporządzający wszystkim, co panu i mnie zostało dane. Jeżeli pan tę sprawę rozwiąże i dostarczy mi sprawcę, może pan żądać ode mnie czego pan chce.

— Czego chcę?! Choćby całego wagonu patriotów!

Godzina 13.50—14.02.

Rozmowa telefoniczna między panem Prevertem i generałem Kahlenbergiem. Przeprowadzona została z loży portiera hotelu, w którym mieściła się restauracja Relais Bisson. Świadkiem jej był podpułkownik Grau. Dialog telefoniczny wyglądał następująco:

Prevert: — Ma pan w swojej jednostce frajtra Hartmanna. Rainera Hartmanna?

Kahlenberge: — Jest taki.

Prevert: — Gdzie się teraz znajduje?

Kahlenberge: — Nie mam pojęcia. Może zdezerterował. Z rozkazu generała von Seydlitz-Gablera miał polecenie towarzyszyć generałowi Tanzowi. Obaj mieszkali w hotelu ,,Excelsior" Ubiegłej nocy Hartmann zniknął.

Prevert: — Wystawił pan dla niego rozkaz jazdy, prawda?

Kahlenberge: — Tak. rozkaz jazdy wozem marki "Bentley" zdobytym na nieprzyjacielu. Ale dlaczego pyta pan o to? Natrafił pan na jego ślad?

Prevert: — Wóz został znaleziony?

Kahlenberge: — Nie.

Prevert: — Gdzie znajduje się teraz generał Tanz?

Kahlenberge: — W swojej dywizji. Ale co to wszystko ma oznaczać, panie Prevert?

Prevert: — Chętnie to panu opowiem ze wszystkimi szczegółami, kiedy je będę znał. Wolno zapytać, czy przygotowania do decydującej bitwy zostaną wkrótce ukończone?

Kahlenberge: — Zdaje się że tak, może nawet w tym momencie.

Prevert: — Doskonale! W takim razie mogę tylko powiedzieć: dużo szczęścia! Będę z panem pozostawał w stałym kontakcie.

Godzina 14.04.

Generalny kwatermistrz Wagner z Zossen znowu zadzwonił do puł­kownika Finka w Paryżu. I znowu pułkownik usłyszał spokojny, nie znany mu głos, który powiedział: załatwione!

Oznaczało to: bomba pułkownika Stauffenberga wybuchła! Nie było już fuhrera!

Co teraz? Czekać! Ale na co, na co?

Godzina 14.08.

Plan operacyjny pana Preverta, którym się podzielił z podpułkow­nikiem Grauem, wyglądał następująco:

Przejrzę załączone raporty, odbędę konferencję z urzędnikiem, który się tą sprawą zajmuje, z inspektorem Magron. Potem dokonamy wizji lokalnej. Tymczasem będą kontynuowane poszukiwania bentleya i oczy­wiście Hartmanna.

— Zawiadomię żandarmerię polową, aby wysłała na miasto specjalne patrole.

— Potrzebne mi są informacje kolegów Hartmanna co do jego osoby. Należy ustalić, z kim był zaprzyjaźniony, jakie miał zwyczaje, czy częściej odwiedzał określone lokale, z jakimi wdawał się dziewczętami.

— Polecę to Englowi, jednemu z najbliższych moich współpracow­ników.

— Doskonale. Dochodzenie w hotelu ,,Excelsior" przeprowadzi jeden z moich funkcjonariuszy. A kto zasięgnie informacji u generała Tanza i innych generałów?

— Ja to zrobię z prawdziwą rozkoszą.

— Najlepiej byłoby chyba, proszę mi wybaczyć, że daję panu tę radę, przystąpić do tego wtedy, kiedy dochodzenia dadzą już konkretne rezultaty.

— Ależ oczywiście!

Godzina 14.52.

Generał von Seydlitz-Gabler wypoczywał. Zdjął bluzę, lśniące lakiery, popuścił pasa. Leżał na swoim łóżku z otwartymi ustami, nieruchomo, pojękując od czasu do czasu.

Z dobrze zasłużonej drzemki popołudniowej wyrwało go ostre pukanie.

— Nie przeszkadzać! — zawołał.

Na próżno. Drzwi się otworzyły, stanęła w nich zmieszana wyraźnie Melania Neumeier. Po chwili została brutalnie odsunięta. Ukazała się za nią postać generała Kahlenberga. Zamknął za sobą drzwi, szybkim krokiem podszedł do generała i powiedział:

— Zdaje się, że się stało!

Von Seydlitz-Gabler oparł się łokciami o poduszki. Wygląd miał zmęczony, jak po długim marszu przez skwarną pustynię. Spoglądał chłodno i z wyrzutem.

— Co się miało stać?

— Miałem wewnętrzny telefon — oświadczył Kahlenberge. — Stary, wypróbowany mój kolega urzęduje w Berlinie na Bendlerstrasse. Obiecał mi zadzwonić, gdyby się stało coś niezwykłego. Uczynił to przed chwilą. Wedle jego informacji bomba już wybuchła i to w głównej kwaterze fuhrera, przy codziennym omawianiu sytuacji. Hitler podobno zabity.

— Czy to urzędowo?

— Należy w każdej chwili oczekiwać hasła Walkiria.

— Ale jeszcze go nie ma! Nie ma więc nic urzędowego. Czego więc pan chce? Czy musi mi pan koniecznie zakłócać spokój z powodu mglistego przypuszczenia? Popołudniowa drzemka, to dla mnie konieczność. Proszę o respektowanie tego!

Godzina 15.45.

Pierwsza konferencja w biurze pana Prevert w urzędzie bezpieczeństwa. Obecni: podpułkownik Grau i pan Prevert.

Dotychczasowe rezultaty wyglądają następująco:

1. Poszukiwany bentley został odnaleziony na Placu Zgody przez żandarmerię polową i zabezpieczony.

2. Dochodzenie w hotelu „Excelsior" praktycznie bez rezultatu. Nie udało się ustalić, kiedy w nocy wrócili generał Tanz i frajter Hartmann. Portier, chętny do udzielenia zeznań, przespał zapewne większą część nocy.

3. Wizja lokalna stwierdziła ponad wszelką wątpliwość, że jest to mord seksualny. Szczegóły dochodzenia przekazano kontrwywiadowi, a więc podpułkownikowi Grauowi. Są absolutnie identyczne z ekspertyzą nie wyjaśnionego morderstwa dokonanego ongiś w Warszawie.

4. Badania podoficera Engla dały sporo materiału oraz masę plotek dotyczących tak zwanego życia miłosnego Hartmanna. Powtarzają się tutaj dwa imiona: Ulryki von Seydlitz-Gabler i niejakiej Raymonde.

Monsieur Prevert stanął nad gigantycznym planem Paryża, który w jego biurze wypełniał całą ścianę. Jakby bawiąc się. wskazał na dwa punkty: na Plac Zgody, tam gdzie wykryto bentleya, na bar „Mocambo", tam gdzie Raymonde była zatrudniona.

— Tu powinniśmy rozpocząć — powiedział Prevert. — Logika prymi­tywna zawsze okazuje się najlepsza. Bo większość ludzi jest prymitywna, myśli i działa szablonowo, zwłaszcza wtedy, kiedy nie ma czasu. Proszę mi pozostawić ten odcinek i na razie zająć się swoimi generałami.

Godzina 16.06.

Kwatera główna dowódcy wojskowego na Francję mieściła się w hotelu "Majestic". Przebywali tutaj wtajemniczeni: dowódca wojskowy, generał piechoty von Stulpnagel z licznymi oficerami swego sztabu. Sercem spisku w Paryżu był Cezan von Hofacker.

Ciągle jeszcze nie było wiadomości decydującej. Oficerowie, bladzi, wyczerpani czekali. Wszystkie plany były już gotowe. Ale hasła, które miało je puścić w ruch, ciągle jeszcze brakowało.

Podpułkownik Hofacker został wezwany do telefonu. Zgłosił się Berlin. Mówił pułkownik Stauffenberg. Hofacker słuchał z zapartym oddechem.

Potem powiedział: — Spisek jest w toku. W Berlinie obsadzają właśnie dzielnicę rządową.

Godzina 16.26.

Po krótkim ale intensywnym przesłuchaniu właściciela baru Mocambo pan Prevert znalazł się na rue l'Universite w pobliżu mostu Inwalidów. Udał się teraz na najwyższe piętro, gdzie mieściły się dwie pracownie i liczne mansardy.

Swojemu rosłemu asystentowi kazał czekać na schodach. Wtargnął sam. Zgodnie z oczekiwaniami zastał dwoje ludzi. Byli na pół ubrani, mieli miny przerażone, z pewnością nie dlatego, że zastano ich w bieliźnie.

— Nie ma powodu do paniki — oświadczył Prevert uprzejmie. — Nie jestem z obyczajówki. Mimo to radziłbym państwu ubrać się. Można się zaziębić nawet w skwarne lato.

— Mogę mieszkać i żyć z kim mi się podoba — powiedziała Raymonde z pozornym spokojem.

— Ależ oczywiście!

Prevert zwrócił się teraz z wielce uprzejmą miną do Hartmanna i powiedział:

— Nie przypuszczam, żeby zechciał pan wylegitymować się przede mną jako niejaki Hartmann, frajter wielkoniemieckiego Wehrmachtu. Gdyby jednak tak było. musiałbym przekazać pana władzom niemieckim. Trud­no mi wyobrazić sobie, żeby pan tego pragnął.

— Czego pan chce ode mnie? — zapytał Hartmann.

— Na razie chcę z panem tylko pomówić, ale nie tutaj. Proszę, niech pan pójdzie ze mną.

— Tylko po moim trupie! — patetycznie zawołała Raymonde.

— Obawiam się, że jeżeli mnie moje informacje całkowicie nie zawo­dzą, to pani życzenie mogłoby być spełnione.

— A jeżeli nie zechcę pójść z panem?

— Niechże się pan nie upiera. Mam wrażenie, że już nie może się panu stać więcej, niż się stało. Kto wie. czy to, że się z panem zetknąłem, nie będzie dla pana szczęściem, o ile w obecnych czasach można w ogóle mówić o szczęściu.

Godzina 17.52.

Generał von Stulpnagel przyjął komendanta Paryża i oświadczył mu:

— W Berlinie miał miejsce pucz, zorganizowany przez Gestapo. Za­mach na fuhrera.

Komendant uderzył obcasem o obcas. Wszystko było jasne. Żadnych pytań? Żadnych!

Generał von Stulpnagel oświadczył:

— Należy natychmiast przeprowadzić aresztowania wśród paryskiej SD. Należy również uwięzić wyższych dowódców SS. W razie oporu nie wahać się przed użyciem broni palnej!

Po tych słowach generał wręczył komendantowi plan mieszkań wybit­niejszych funkcjonariuszy SS i SD. Wyprężywszy się, komendant odszedł

Godzina 17.58.

Generał Kahlenberge znowu otrzymał wiadomość z Berlina, znowu od starego zaufanego kolegi. Brzmiała ona: wszystko się rozwija!

Kahlenberge chciał wiedzieć do kogo może się zwrócić w Paryżu z pełnym zaufaniem, potrzebne mu były nie tylko dla niego, ale i dla dowodzącego generała niedwuznaczne rozkazy. Kolega wyraził ubolewa­nie, że nie jest dostatecznie poinformowany, po chwili jednak wymieni! nazwisko Hofackera.

Połączenie z Berlinem zostało przerwane, Kahlenberge zaklął siarczyś­cie. Ani on, ani jego przyjaciele nie należeli do ściślejszego kręgu spiskowców, nie mieli decydujących kontaktów. Sytuacja wymagała decydujących posunięć, ale jakich!

Zgodnie z porozumieniem Kahlenberge zadzwonił najpierw do Prever-ta, oświadczając:

— Jesteśmy już tak daleko!

Monsieur Prevert zadzwonił do podpułkownika Graua.

— Jak to się pięknie mówi, kości zostały rzucone! Będziemy teraz musieli zachować się odpowiednio. Co pan sądzi o wspólnej wyprawie na prowincję? Najlepszy byłby kierunek Lyon, kuchnia jest tam wszędzie arcyznakomita!

— Później — zawołał Grau. — W tej chwili nie wyciągnęłoby mnie stąd dziesięciu kucharzy!

— Niechże się pan dobrze namyśli i możliwie prędko. Co tutaj mamy do roboty? Zdaje się, że spisek przeciw temu pańskiemu Hitlerowi

przebiega wielce obiecująco. Chce pan być przeszkodą? Chce pan niepo­trzebnie wystawić się na niebezpieczeństwo? Najlepiej wycofać się z linii ognia. Zrobię to samo.

— Nie! — zawołał Grau. uparty jak prowansalski osioł. — Zostanę. przynajmniej na razie i proszę, by pan został również, dopóki nie będzie wyjaśnione morderstwo przy ulicy de Londres.

— Drogi przyjacielu, czy nie jest dla pana jasne, że takim typom jak my grozi wręcz śmiertelne niebezpieczeństwo, jeżeli nie spróbujemy uciec jak najszybciej od jatek, które się tutaj zaczną? Ostatecznie wystarczyłoby, gdybyśmy na przeciąg najbliższych dwudziestu czterech godzin znikli gdzieś w paryskim podziemiu. Ale nie rozumiem, jak pan może ryzykować głową i karkiem tylko po to, aby wyjaśnić stosunkowo pospolite morders­two?

— Dla mnie morderstwo to nie jest ani pospolite, ani typowe, drogi mój przyjacielu. Dla mnie jest to zadanie, które muszę rozwiązać za wszelką cenę. Kiedy przed dwoma laty leżał przede mną pierwszy z tych trupów, był on w moich oczach czymś więcej niż istotą bestialsko zamordowaną. Dla mnie czyn ten był symbolem. Symbolem najgłębszego upadku, największego okrucieństwa narodu, który kochałem. Proszę mi wybaczyć te wielkie słowa, używam ich, by panu pokazać, jakie to dla mnie ważne.

Pan Prevert powiedział westchnąwszy:

— No cóż, na to chyba rady nie ma.

— Zostaje pan?

— W tego rodzaju sytuacji byłoby lekkomyślnością przebywać ciągle w biurze. Zna pan trzy różne numery telefoniczne, pod którymi można do mnie dotrzeć. Ja znam tyleż pańskich. Spróbujmy więc. może się nam poszczęści, a potrzebujemy tego szczęścia. Jeszcze jedno: frajter Hartmann siedzi w jednej z izolatek urzędu bezpieczeństwa. Nie zmiękł jeszcze dostatecznie. Ale to sprawa minut.

Godzina 18.18.

Hasło Walkiria dotarło do korpusu armii von Seydlitz-Gablera. Mel­dunek przyjął Kahlenberge i pośpieszył z nim do generała.

— Jest teraz potwierdzenie urzędowe — oświadczył.

— Sądzi pan, że naprawdę nie mogła zajść żadna pomyłka? — z zatroskaną miną zapytał von Seydlitz-Gabler.

— Mamy to teraz czarno na białym!

— Ostatecznie rozkaz jest rozkazem. Nic na to poradzić nie można. Gdyby został odwołany, proszę mnie natychmiast zawiadomić!

Kahlenberge zaalarmował z miejsca wszystkie jednostki podległe korpusowi, a więc również dywizję

,,Nibelungi". Alarmem został objęty generał Tanz. Jego pierwszy adiutant, podpułkownik Sandauer, jak zazwyczaj, nie dał się wyprowadzić z równowagi. Na razie poprosił o możliwie dokładne szczegóły.

Kahlenberge dał mu je. Należało tylko odczytać jeszcze gruntownie przygotowany kalendarz alarmowy. Wedle niego generał Tanz miał obsadzić swoją dywizją kilka punktów: elektrownię i wodociągi w południowej części miasta, centralę nadającą wiadomości pod Fontainebleau, kilka składów z amunicją i zaopatrzeniem. Poza tym miało być utworzonych możliwie najwięcej grup bojowych.

Sandauer notował w milczeniu. Potem potwierdził rozkazy punkt po punkcie i udał się do generała Tanza.

Tanz przyjął polecenia korpusu z całym spokojem, oświadczając:

— A więc przystąpmy do dzieła!

— Odradzam — powiedział Sandauer.

— Dlaczego?

— Mam niedobre przeczucie. Wszystko, co się dotychczas dzieje, nie przekonuje mnie. Nie mogę uwierzyć, żeby SS dokonało puczu. Wydaje mi się to całkowitym absurdem. Sądzę, że każdy błąd, który byśmy w tej sytuacji popełnili, mógłby być śmiertelnie niebezpieczny.

— Cóż pan radzi?

— Bezpośrednią rozmowę z główną kwaterą fuhrera.

— Właściwie dlaczego nie? Przecież fuhrer mówił mi niejednokrotnie: — „Gdyby pan miał jakieś pytania, proszę się zwracać do mnie bezpośred­nio". — Najważniejsze jest teraz wyjaśnienie sytuacji.

— Dobrze, niech pan spróbuje otrzymać odpowiednie połączenie. Nie od razu udało się to Sandauerowi. Nie wystarczyło nawet słowo

„błyskawiczna". Ale Sandauer nie dał się przez to zbić z tropu. Zażądał Berlina, a w Berlinie próbował osiągnąć ministra propagandy.

Zgłosiła się kancelaria doktora Goebbelsa. Po trzydziestu sekundach minister gotów był mówić z generałem Tanzem. Po chwili odezwał się głos, którego nie potrafił zapomnieć nikt, kto go raz słyszał.

Goebbels powiedział:

— Klika pozbawionych sumienia reakcyjnych oficerów dokonała pró­by uchwycenia władzy w swoje ręce. Ludzie ci twierdzą, że fuhrer nie żyje. Nie jest to zgodne z prawdą. Dziś jeszcze Adolf Hitler przemówi do narodu niemieckiego. W sytuacji, jaka się wytworzyła, fuhrer liczy na tych, którzy mu dochowali wierności.

Generał Tanz należał do nich. Wiedział dokładnie, dla kogo bije jego serce. Wierność nie mogła być pustym słowem, zwłaszcza kiedy istniały szansę, że się to opłaci.

— Pogotowie alarmowe dla wszystkich podległych mi jednostek! —

rozkazał Tanz. — Proszę jednocześnie wyjaśnić, że w dywizji mojej ważne są jedynie moje rozkazy. Poza mną nikt inny nie ma ich prawa wydawać!

Godzina 18.18.

Monsieur Prevert spojrzał na swój zegarek. Minęły tymczasem godziny i to wtedy, kiedy cenne były minuty. Zdjął marynarkę, rozwiązał krawat, odpiął kołnierzyk. Palił papierosa po papierosie.

Stał przed nim frajter Rainer Hartmann. Był blady, głowa mu zwisała, jak kwiat bez wody. Milczał.

— Nie ma pan do mnie zaufania? — zapytał Prevert ochrypłym

głosem.

— Nie — rzekł Hartmann. — Nie mam zaufania ani do pana, ani do

nikogo.

Podobna do dyni twarz Preverta zdradzała bezradność. Ale oczy mówiły, że wcale nie jest zmęczony, groziło tylko, że się zniecierpliwi. Zgodnie ze swym doświadczeniem wiedział, że byłby to największy błąd, na jaki mógłby sobie pozwolić.

—: Słuchajcie, Hartmann — powiedział więc, znowu się koncentrując. — Odmawia pan wszelkich zeznań, co wedle moich doświadczeń przema­wia za panem. Normalnie bowiem sprawcy, niezależnie od tego czego się dopuścili, próbują oczyścić się, szukają wyjaśnień i wykrętów, nie wahają się przed tym, aby obciążać innych. Pan nie próbuje tego wszystkiego.

Dlaczego?

— Nikt nie uwierzy w prawdziwość moich słów.

— Może nie docenia pan mojej fantazji i mego doświadczenia?

— Może.

Monsieur Prevert raz jeszcze zaczął od początku. Wyliczył rezultat dochodzeń: znaleziony dokument podróży, zidentyfikowane odciski pal­ców na butelce z koniakiem i kieliszku, krew na drzwiach oraz widoczna jeszcze rana na czole Hartmanna, której krew należała do tej samej grupy, samochód marki „Bentley", widziany przez świadków przed domem przy ulicy de Londres, wreszcie ucieczka, którą można było uznać za dowód

pośredni.

— Mimo to waham się uwierzyć w to, że mógł pan dokonać tego czynu. Wszystko, co wiem o panu od Raymonde i z akt personalnych, nie przemawia przeciwko panu. Jestem szczerze przeświadczony, że nie popełnił pan tego ohydnego czynu. Ale w takim razie kto go dokonał?

— Nie ufam nikomu — rzekł wzburzony Hartmann. — Dlaczego miałbym nabrać zaufania do pana? Nie wiem, kim pan jest i dla kogo pan pracuje. Teraz uważam za możliwe wszystko, każdą podłość! Może mnie Pan powiesić. Niczego innego nie oczekuję.

Godzina 18.49.

Generał Tanz, eskortowany przez jednostki zmotoryzowane, udał się do kwatery głównej korpusu armii. Przygotowana akcja rozpoczęła się na jego znak. Prawą rękę, w której trzymał pistolet automatyczny, podniósł trzy razy w górę. Uzbrojone oddziały zablokowały wszystkie wjazdy i wyjazdy, wszystkie bramy i wejścia.

Tanz ruszył w kierunku pokoju służbowego generała. Dwaj oficerowie w hełmach szli po jego prawej i lewej stronie. Eskortowało go czterech podoficerów i dwunastu żołnierzy z granatami ręcznymi za pasem. W podwórzu, w ogrodzie, na ulicy ustawiły się kaemy i czołgi.

Generał piechoty von Seydlitz-Gabler przyjął generała-porucznika Tanza w pozycji stojącej. Nie wyciągając doń ręki zapytał:

— Co pana do mnie sprowadza?

— Fuhrer żyje! — oznajmił Tanz ponuro.

— Cieszyłoby mnie to — odparł von Seydlitz-Gabler bez namysłu. — Ale wiadomości, które do mnie dotarły, brzmią inaczej.

— Wiadomości te są fałszywe! — oświadczył generał Tanz. Potem niemal dosłownie zacytował słowa wypowiedziane przez Goebbelsa: „Klika pozbawionych sumienia oficerów reakcyjnych próbowała chwycić władzę w swoje ręce".

— I ten meldunek może być fałszywy.

— Ale tak nie jest. Rozmawiałem z Berlinem telefonicznie. Jeszcze dzisiejszej nocy fuhrer przemówi do narodu niemieckiego.

— Jeżeli tak jest — powiedział von Seydlitz-Gabler, na chwilę zaskoczony — to uległem przejściowej pomyłce. W każdym razie generał Kahlenberge uważa rozkaz Walkiria za prawdziwy i przedsięwziął już odpowiednie kroki.

— Z pana aprobatą, generale?

— Byłem najgłębiej przekonany, że popieram rozkaz nie budzący żadnej wątpliwości. Generał Kahlenberge umocnił mnie w tym przekona­niu. Założyłem oczywiście, że szef mego sztabu poinformował się dokład­nie i mam niepłonną nadzieję, że się nie pomyliłem. Gdyby sprawa wyglądała inaczej, oczywiście natychmiast zażądam od generała Kahlenberga wyjaśnień. Lojalność moja wobec fuhrera i Rzeszy chyba nie może być podana w wątpliwość.

Tanz zażądał zjawienia się generała Kahlenberga. Okazało się, że szef sztabu jest w drodze, kontrolując wykonanie przedsięwziętych zarządzeń i kroków. Zarządzenia te generał Tanz uznał tubalnym głosem za zdradę główną. Von Seydlitz-Gabler nie protestował, powiedział tylko:

— Może pan być pewien, że wiem dokładnie, co jest moim obowiąz­kiem. Gdyby ktoś ważył się mnie podejść, nie zawaham się ani chwili przed pociągnięciem winnego do odpowiedzialności.

Tanz uderzył ręką po pistolecie automatycznym. Gestem tym przejął prawo wydawania rozkazów w zasięgu korpusu armii.

Generał von Seydlitz-Gabler zapewnił Tanza, że każe mu udzielić pełnego poparcia.

— Jest to nakaz chwili. Niechaj nikt nie powie, że zachwiałem się w decydującym momencie.

Godzina 19.04.

Rozmowa telefoniczna między panem Prevertem i podpułkownikiem Grauem.

Prevert: Dochodzenia moje stanęły praktycznie w martwym punkcie. Teoretycznie jestem przeświadczony, że Hartmann jako sprawca nie wchodzi w rachubę. Morderstwo to jest całkowicie sprzeczne z obrazem, jaki sobie o jego charakterze wyrobiłem.

Grau: Więc kto?

Prevert: Ktoś, tylko nie ten Hartmann.

Grau: Czy zostało zbadane alibi dla generałów, wchodzących ewentual­nie w rachubę?

Prevert: Owszem, o ile to przy istniejącym obecnie bałaganie jest możliwe. O ile mogłem ustalić, generałowie von Seydlitz-Gabler i Kahlen­berge spotkali się o ustalonej porze w kwaterze głównej generała sprawu­jącego dowództwo, prawdopodobnie dla prywatnego, może tajnego omówienia sprawy. Trzeci, generał Tanz, mógł być o tej samej porze w swoim hotelu. Nie da się tego jednak ustalić w stu procentach.

Grau: Bądź co bądź można by to uważać za punkt wyjścia.

Prevert: Zaklinam pana, drogi przyjacielu, niech pan tę sprawę włoży pod sukno, przynajmniej na razie.

Grau: Chcę za wszelką cenę schwytać tę świnię!

Godzina 19.19.

Generał Kahlenberge wszedł do hotelu "Majestic", w którym znaj­dowała się główna kwatera dowódcy wojskowego na Francję. Kahlenber­ge udał się do biura generała Stulpnagela.

Miał wrażenie, że otacza go rój pszczół. Pracowano tu z gorliwością, co znacznie podniosło nastrój generała. Zażądał rozmowy z dowódcą wojen­nym.

Niestety, generał był nieobecny.

— Gdzie on jest?

— U dowódcy naczelnego grupy „Zachód", u generała marszałka Polnego von Kluge.

— Kto go zastępuje?

— Dowódca obszaru Wielki Paryż, przynajmniej oficjalnie, ale i on jest nieosiągalny. Udał się gdzieś z poleceniem specjalnym.

— A podpułkownik von Hofacker?

— Towarzyszy panu generałowi.

Kahlenberge zaklął bez żenady — kontakt z grupą główną był mu pilnie potrzebny. To szaleństwo działać w podobnej sytuacji na własną rękę, trzeba koniecznie pracować wspólnymi siłami. Ale nikogo nie ma. Oficerowie to niewątpliwie wspaniałe chłopy, ale bez swego generała są niemiarodajni.

— Przeklęte świństwo — zawołał Kahlenberge bezradnie.

Godzina 19.52.

Podpułkownik Grau znalazł generała Tanza w głównej kwaterze korpusu armii. Tanz siedział za biurkiem dowodzącego generała w pełnym uzbrojeniu bojowym, nie miał tylko na głowie stalowego hełmu. Generał piechoty von Seydlitz-Gabler był faktycznie przejściowo zde­gradowany — podpisywał albo zgodnie potwierdzał wszystkie rozkazy. wydawane w jego imieniu przez Tanza.

Sytuacja ta dowodziła wyraźnie, że plan Walkiria jest nieaktualny, przynajmniej w obrębie tego korpusu armii. Von Seydlitz-Gabler wydal hasło „obrona konieczna". Ponadto generał Kahlenberge został usunięty ze swego stanowiska. Wydano rozkaz aresztowania go, ale na razie był on nieuchwytny. W każdym razie von Seydlitz-Gabler, zgodnie ze swymi zasadami, maszerował zawsze pod sztandarami, które przed nim powie­wały.

Tanz przyjął podpułkownika Graua słowami:

— Nie ma pan nic lepszego do roboty, niż przychodzić właśnie tutaj?

— Szukam mordercy.

Tanz potrząsnął gwałtownie swą chudą czaszką i zawołał:

— Absurd! Państwo jest w niebezpieczeństwie, a pan traci czas na bagatelki. Nie mam dla tego żadnego zrozumienia, absolutnie żadnego!

— Ubiegłej nocy zamordowana została przy ulicy de Londres w bestialski sposób pewna kobieta.

— Mój panie — przerwał ostro Tanz — próbowano zamordować fuhrera! Maczała w tym palce klika pozbawionych sumienia oficerów reakcyjnych. W obecnej chwili to jedynie winno pana interesować. Niech pan spełnia swój obowiązek!

— Czynię to. Tylko, że u mnie nie chodzi o morderstwo usiłowane, lecz o mord dokonany.

— Dlaczego mnie pan tym obciąża?

— Ktoś musiał to morderstwo popełnić. Krąg sprawców wchodzących w rachubę był niewielki, a w toku moich dochodzeń stawał się coraz mniejszy.

— Zawracanie głowy. W godzinie, w której wszystkich nas potrzebuje

ojczyzna, troszczy się pan o jakieś francuskie dziwki. Niech się pan do mnie nie uśmiecha! Wypraszam to sobie, zabraniam! Proszę mi zniknąć z oczu!

— Chętnie, ale dopiero wtedy, kiedy otrzymam odpowiedź na kilka pytań.

— Śmie pan jakimiś komicznymi głupstwami odrywać mnie od mojej roboty? To niesłychane!

— Gdzie pan był ubiegłej nocy między godziną zero i trzecią?

— To pana nic nie obchodzi.

— Odmowa odpowiedzi daje podstawę do logicznych wniosków. Tanz wyprężył się. Oczy jego stały się zimne jak lodowce.

— Panie Grau — oświadczył surowo — w tym momencie jestem tutaj wcieleniem woli fuhrera, uosabiam w tej sytuacji państwo. Każdy atak na moją osobę jest równocześnie atakiem na Wielkie Niemcy. Ten, kto blokuje moją robotę, demaskuje się mechanicznie. A ten, kto próbuje mnie zniszczyć, dokonuje w tym stanie rzeczy próby zniszczenia naszych wielkich i decydujących ideałów!

— Śmieszne!

— Ale prawdziwe! I właśnie dlatego nie pozostaje mi nic innego do wyboru, jak pana aresztować. Opuści pan to pomieszczenie jako więzień. Okazał się pan wrogiem, konsekwencje zostaną wyciągnięte w sposób najbardziej bezwzględny.

Godzina 20.20.

W siedzibie grupy wojennej w La Roche Gujon generał von Stulpnagel stał przed głównodowodzącym. Był nim generał marszałek polny von Kluge, który oświadczył lapidarnie;

— Tak, moi panowie, nieudany zamach. — Marszałek polny wypowie­dział przez to wszystko, co obecnie miał do powiedzenia. Był blady jak śnieg, który spadł przed chwilą.

W kilka minut potem marszałek powiedział do Hofackera:

— Tak, gdyby ten wieprz został zabity!...

Niedługo potem odeszły na ręce fuhrera pełne oddania gratulacje. Można było przeczytać: „Zamach na pańskie życie, mój fuhrerze, doko­nany nikczemną ręką mordercy, nie udał się dzięki łaskawemu zrządzeniu losu. Składam przy tej okazji gratulacje i zapewniam pana, mój fuhrerze, o naszej niezłomnej wierności, cokolwiek by się stać miało".

Generał marszałek polny von Kluge.

Godzina 20.57.

Nie zastawszy pana Preverta w jego biurze, generał Kahlenberge znalazł go w pewnym bistro, w pobliżu urzędu bezpieczeństwa. Skierował go tam sekretarz pana Preverta, rzuciwszy okiem na karteczkę leżącą na biurku, i dodał:

— Proszę zapytać gospodarza o Henri.

Gospodarz wskazał palcem na drzwi, które prowadziły do tylnego pokoju. Siedział tam Prevert, przerzucał jakieś papiery, popijając creme de cassis rozcieńczony białym winem.

— Rozmawiałem telefonicznie z korpusem armii — oświadczył Kah­lenberge. — Ale nie udało mi się dotrzeć do dowodzącego generała. Rezyduje tam teraz Tanz.

— To dla pana niespodzianka?

— Von Seydlitz-Gabler bawi się w strusia — wpakował głowę w piasek.

— Na tym świecie jest więcej ptaków tego gatunku.

— Jak pan sądzi, co się teraz stanie?

— Pański ruch oporu okazał się, jak mi się zdaje, bańką mydlaną. Kahlenberge uderzył obiema pięściami w stół.

— Panu łatwo wydawać tego rodzaju wyroki. Co pan wie o Nie­mczech?

— Nic. Ale nie wiem również nic decydująco ważnego o Francji.

— Jesteśmy jak piasek przepędzany z jednej wydmy na drugą.

— To brzmi niemal poetycznie. Ale co to ma usprawiedliwić?

— Nic, oczywiście nic. Ale byli jednak wśród nas ludzie gotowi zadać cios podziemnemu światu tego Hitlera. To przynajmniej coś. Jednego nie mogę pojąć: w jakiej mierze nieudanie się tej próby powstania przyznaje rację mnie. Tak, mnie!

— Mówimy teraz prawie tak jak nasz wspólny przyjaciel podpułkow­nik Grau.

Kahlenberge podniósł ręce, jakby odżegnując się od słów pana Prever-ta.

— Co mnie obchodzą teorie łowcy ludzi! Wiem tylko tyle — masa jest równie głupia, względnie obojętna, jak to zawsze przypuszczałem. Bydło, idące na rzeź! A generałowie są jak barany, które tym bydłem kierują.

Właściciel bistro wsunął głowę przez lekko uchylone drzwi i powiedział:

— Telefon do ciebie, Henri.

Prevert skinął głową, znikł i wrócił po trzech minutach oświadczając:

— Poleciłem, aby mnie informowano jedynie o sprawach najważniej­szych. Moi ludzie wiedzą dokładnie, co chcę usłyszeć. Na razie najważniej­szą informacją jest wiadomość, iż mają być przygotowane dwie separatki: jedna z nich dla podpułkownika Graua. Został aresztowany przez generała Tanza. Nakaz aresztowania podpisał generał von Seyd­litz-Gabler.

— A dla kogo jest przeznaczona druga cela?

— Prawdopodobnie dla pana, drogi Kahlenberge.

Godzina 21.20.

Do tej chwili monsieur Prevert rozporządzał jeszcze wpływami. Placó­wki służbowe policji paryskiej, podlegające mu, wypełniały w dalszym ciągu jego polecenia. Również jego służba łączności funkcjonowała dalej.

Owej nocy zaszły pewne zmiany. Objęły one również więzienie śledcze, którego plusem i minusem była okoliczność, że znajdowało się w pobliżu kwatery głównej korpusu armii. Był to ów korpus, którym oficjalnie dowodził generał von Seydlitz-Gabler, a na razie rozkazy wydawał generał Tanz.

Nawet w tej sytuacji Tanz próbował zachowywać pozory poprawności. Rozkazy swoje przedkładał do podpisu generałowi von Seydlitz-Gablerowi. Kazał sobie potwierdzać swoje zarządzenia, przeważnie po ich wydaniu, aby obezwładnić ewentualnych wspólników podpułkownika Graua, zarekwirował oficjalnie kilka cel w znajdującym się w pobliżu więzieniu śledczym i wysłał tam na wartę porucznika z siedmioma ludźmi.

Kiedy Prevert znalazł się w tym rejonie, było jak zazwyczaj: odkomen­derowani żołnierze niemieccy udawali organy nadrzędne, pracowali zaś doświadczeni urzędnicy francuskiego więziennictwa. Prevert zorientował się szybko, że odkomenderowany podporucznik to typowy produkt dywizji Tanza; twardy jak żelazo, nieskomplikowany, niezłomnie posłusz­ny rozkazom. Owego podporucznika udało się panu Prevertowi, przynaj­mniej na razie, oddalić i to w sposób stosunkowo elegancki: skłonił dyrektora więzienia do wciągnięcia podporucznika w rozmowę mającą pozory urzędowe. Dzięki temu droga dla pana Preverta stała się wolna. Jak strzała wpadł do celi, w której osadzony był podpułkownik Grau.

— Niech sobie pan nie robi fałszywych nadziei — zaczął Prevert. — Nie leży w mojej mocy wyciągnąć stąd pana. Mogę jedynie spróbować przeszmuglować kilka pańskich myśli do lepszego świata.

Grau stał wyprostowany pod ścianą. Powiedział z uśmiechem:

— A więc, monsieur Prevert, widzi pan przed sobą rzekomego wroga Niemiec.

— I rola ta bawi pana?

— To jeden z finałów owej tragikomedii, jaką się stała zbiorowość niemiecka.

— Kiedy pana słyszę, drogi podpułkowniku, muszę myśleć o Kahlenbergu. Jesteście jak dwaj bracia, tylko żeście o tym nigdy nie wiedzieli. A wielka szkoda, bo razem mogliście dokonać niejednego. Ale mniejsza z tym. Dotarcie do pana nie było łatwe. Obok siedzą dwaj dowódcy i jeden oficer ordynansowy, cela przeciwległa jest zapewne zarezerwowana dla generała Kahlenberga. Ale pan, drogi Grau, jest tutaj rodzajem wroga Państwa numer jeden.

— Jestem tym, który zna mordercę, a ponieważ morderca wie o tym. więc zechce zamordować i mnie.

— To brzmi przekonywająco. I właśnie dlatego musi się pan stąd wydostać. Ale jak? Nie mogę pana zabrać. Pańskie komórki, łącznie z Englem, znajdują się przypuszczalnie na jakiejś liście i są albo in­wigilowane, albo już skasowane. Tymczasem potrzebujemy dla roz­gryzienia tego orzecha przynajmniej dwudziestu chłopów na schwał.

— Istnieje jeszcze jedna moja tajna komórka. Rodzaj pogotowia alarmowego. Stworzyłem ją w ostatnich dniach, należą do niej wyłącznie ludzie pewni, uzbrojeni po zęby. Oprócz mnie nikt nie wie o jej istnieniu. Proszę o papier i ołówek.

Prevert wyrwał z notesu kartkę, podał podpułkownikowi wieczne pióro. Grau napisał:

„Trzymają mnie tu przemocą. Oddawca tej kartki udzieli bliższych informacji. Cała komórka ma bezzwłocznie wyruszyć z miejsca. Należy liczyć się z oporem tych, którzy mnie pilnują"

Grau, podpułkownik, 20.VII.1944 r.

godzina 21.20.

— Poprowadzę tę wyprawę osobiście — przyrzekł Prevert na odchod­nym.

— Jeszcze jedno, panie Prevert. Jeżeli nie wyjdę stąd żywy, proszę przynajmniej umieścić w bezpiecznym miejscu Rainera Hartmanna. Są­dzę, że zna mordercę. Mam wrażenie, że mógłby dostarczyć dowodów decydujących.

— Ja również jestem tego samego zdania. Spełnię chętnie to pańskie życzenie w nadziei, że nie będzie ostatnim.

Godzina 21.35.

Rozkaz dzienny naczelnego dowódcy marynarki wojennej dotarł do Paryża. Zaczynał się jak następuje:

„Zdradziecka próba zamachu na fuhrera napełnia każdego i wszystkich nas świętym gniewem przeciw naszym zbrodniczym wrogom i ich najem­nikom. Opatrzność boska oszczędziła narodowi niemieckiemu i Wehrmachtowi tego nieopisanego nieszczęścia. W cudownym ocaleniu naszego fuhrera widzimy nowe potwierdzenie...".

Rozkaz ten nosił podpis:

Doenitz, admirał

Godzina 22.30.

Dowódca Wielkiego Paryża, generał-porucznik Boineburg-Lengsfeld kierował osobiście akcją przeciw SD i SS. Towarzyszyli mu jego oficero­wie ordynansowi. Dowódca miał mocne nerwy, wyczekał aż do tej chwili.

po capstrzyku o godzinie dwudziestej drugiej, podczas którego mógł pochwycić najwięcej ludzi.

Zaskoczenie udało się całkowicie. SD i SS dały się rozbroić i ująć bez najmniejszego oporu. W godzinę później w więzieniach znalazło się pod kluczem tysiąc dwustu ludzi. Wyżsi dowódcy SS zostali osadzeni w hotelu „Continental" przy ulicy Castilione.

Stało się to w tym czasie, kiedy w Berlinie, przy Bandlerstrasse, spisek krwawo się załamał. Hitler, Goering i Goebbels zajęci byli przygotowa­niem przemówień do narodu niemieckiego. A dowódca wojskowy na Francję, generał Stulpnagel, został usunięty ze swego urzędu przez marszałka polnego, generała von Kluge.

Godzina 22.38.

Oddział specjalny znalazł się pod więzieniem. Ludzie wybrani przez podpułkownika Graua napadli na wystawione czujki i wdarli się do piwnicy. Tu natknęli się na podporucznika i wypróbowanych żołnierzy dywizji „Nibelungi". Wpili się w siebie nawzajem jak wypuszczone na wolność zwierzęta drapieżne; używając określenia fachowego — roz­poczęła się walka oko w oko.

Plując krwią i ogniem ludzie Tanza cofali się krok za krokiem. Było podobnie jak podczas walk w kanałach Warszawy. Żołnierze dywizji „Nibelungi" posługiwali się metodami warszawskimi. Mimo to udało się ich zdziesiątkować.

Podporucznik z wyższej szkoły wojennej generała Tanza uczynił to, co mu na wypadek, gdyby zaszła tego rodzaju sytuacja, zostało rozkazane: wszedł do celi, w której przebywał Grau i zastrzelił go.

Grau zwalił się bez słowa z szeroko otwartymi oczyma.

Godzina 23.23.

Generałowie von Seydlitz-Gabler i Tanz słuchali razem słów fuhrera. Byli wzruszeni, zwłaszcza von Syedlitz-Gabler.

Fuhrer ryczał:

„Mała klika żądnych sławy, pozbawionych sumienia, a równocześnie głupich oficerów...".

— Teraz mają za swoje — powiedział von Syedlitz-Gabler.

Ordynans nalał do szklanek szampana.

Po Hitlerze przemówił Goering, po nim Doenitz. Na zakończenie von Seydlitz-Gabler oświadczył uroczyście:

— Na pomyślność naszego fuhrera, którego nam opatrzność zesłała i utrzymała.

Na to generał Tanz wychylił do dna swoją szklankę.

Z kolei generał piechoty von Seydlitz-Gabler wysłał telegram hołdow­niczy do fuhrera i dowódcy naczelnego Wehrmachtu. Sporządził również raport wyrażający pełne, bezwarunkowe uznanie generałowi Tanzowi. Wreszcie ogłosił generała Kehlenberga za zdrajcę i dezertera.

— Przetrwaliśmy wzorowo te ciężkie godziny próby — oświadczył bez zająknięcia.

— Ofiary były przy tym nieuniknione — rzekł Tanz. — Należało za pomocą wszelkich środków przeszkodzić próbie uwolnienia owego Graua — człowiek ten pozostawał w ścisłym związku z takimi zdrajcami jak Kahlenberge. Wygląda na to, że istniały kontakty z francuskim ruchem oporu. Nie mieliśmy innego wyboru. Czy i pan jest tego zdania, panie generale?

— Oczywiście — przyznał von Seydlitz-Gabler po krótkim wahaniu.

— A więc w tym punkcie mogę liczyć na pańskie całkowite poparcie?

— Ależ oczywiście, to się rozumie samo przez się, mój drogi. Zawsze można zdać się na mnie, czy nie dowiodłem tego podczas minionych godzin? No więc! A może byśmy tak zaaranżowali małą uroczystość z okazji zwycięstwa? Nasze czcigodne panie czułyby się na pewno szczęś­liwe, mogąc w niej uczestniczyć.

Godzina 23.50.

W drodze na południe, kierunek Marsylia, znajdowali się: monsieur Prevert, generał Kahlenberge, frajter Hartmann.

— A więc — mruknął gniewnie Kahlenberge — dla nas wojna ta jest praktycznie zakończona. Rozpoczęła się noc generałów. Jeżeli chcemy utrzymać się przy życiu, musimy stać się cywilami. Przekreślmy przeszłość grubą linią, nie pozostaje nam nic innego.

— Dla mnie — powiedział Hartmann — wojna ta nigdy się nie skończy. Nie potrafię jej zapomnieć.

Monsieur Prevert oświadczył głosem nieco zachrypniętym od absyntu:

— Traktujmy tę wojnę tak, jak wygląda ona naprawdę. W gruncie rzeczy to morderstwo! Kto się stał obojętny i nie potrafi się już zdobyć na to, żeby się temu przeciwstawić, ten popiera morderstwo i staje się wspólnikiem morderców. Hartmann, czy chce pan nim zostać?

Nie otrzymał odpowiedzi.

Część trzecia

EPILOG ŚWIĘTO UMARŁYCH

Berlin, 1956

I

Samolot, na którego pokładzie znajdował się pan Kahlenberge, dotarł do Berlina Zachodniego. Widoczność była dobra. Ani jedna chmura nie zasłaniała widoku na miasto. Maszyna Air France lądowała w pełnych blaskach słońca.

Kahlenberge niemal z czułością przycisnął do siebie skórzaną teczkę. Zawierała plan odczytu, który przed wyborową i fachową publicznością miał wygłosić w Berlinie.

Ciężka maszyna wyładowała wreszcie na lotnisku Tempelhof. Pasaże­rowie podnieśli się i ruszyli ku drzwiom wyjściowym. Stewardessy uśmiechnęły się, Kahlenberge nie pozostał dłużny. Pożegnał się z nimi Płynną francuszczyzną — w ciągu ubiegłych lat znakomicie zapoznał się z językiem francuskim. Stewardessy były w każdym razie zachwycone, a Kahlenbergowi sprawiło to niemałą przyjemność.

W dobrym humorze ruszył w stronę głównego budynku. Kochał to miasto i jego ludzi. Berlin był dla niego jedyną platformą, z której można było widzieć całkowicie Europę. Fakt, że właśnie tutaj wygłosić może odczyt, uważał za wyróżnienie. Miał mówić na temat: „Przezwyciężenie przeszłości". Osobiście uważał, że ją przezwyciężył. Oto krótki jego życiorys z lat minionych:

W końcu lipca 1944 r. ucieczka Kahlenberga, wówczas jeszcze generała do południowej Francji wraz z monsieur Prevertem i frajtrem Hartmannem. Pobyt w Marsylii do roku 1945. Dzięki poparciu pana Preverta w latach 1945—1947 udział w pracach organizacyjnych dla francuskiej armii okupacyjnej w Koblencji. 1948—1952 — na stanowisku kierowniczym w fabryce samochodów ciężarowych i maszyn rolniczych w Essen. Od 1953 roku dyrektor oddziału planowania produkcji w tychże zakładach. Ar­tykuły w gazetach i czasopismach, od czasu do czasu odczyty i prelekcje. Autor memoriałów sporządzonych z inicjatywy Ministerstwa Przemysłu.

— Dziękuję, panie generalny dyrektorze — powiedział urzędnik od­dając Kahlenbergowi paszport.

Kahlenberge uśmiechnął się pobłażliwie. W zakładach nazywano go generałem, zanim jeszcze otrzymał oficjalny tytuł generalnego dyrektora. Choć stale wypraszał sobie, by tak się doń zwracano, ludzie jego stale tytułowali go w ten sposób, z czym się wreszcie pogodził.

Zaczął się rozglądać. Historyk, profesor Kahlert, swego czasu kapitan w jego sztabie, wystarał się o zaproszenie. Na pewno wysłał na lotnisko kilku jego zwolenników. Niestety, Kahlenberge nie dojrzał nikogo, kto by się interesował jego osobą. Nieco go to rozczarowało. Wkrótce jednak pomyślał sobie, że dzięki temu będzie mógł spokojnie poświęcić nieco czasu swemu ukochanemu Berlinowi.

Kiedy przy wydawaniu bagażu sięgnął po swoją walizkę, poczuł na sobie mięsistą rękę. Cichy, zachrypnięty głos zapytał:

— Mogę panu być pomocny?

Kahlenberge od razu poznał ten głos. Zaskoczony zawołał:

— Cóż za zbieg okoliczności!

Monsieur Prevert uścisnął prawicę Kahlenberga niemal z czułością.

Miało się wrażenie, że monsieur Prevert stał się jeszcze mniejszy. Okrągłą jego twarz pokrywała delikatna sieć zmarszczek. Tylko oczy lśniły jasno i mocno, jak zielonkawe kryształy.

A oto historia ostatnich jego lat:

Z końcem lipca 1944 r. wspólna ucieczka z Kahlenbergem i Hartmannem. 1944—1945 współpraca z francuskim ruchem oporu. Od 1945 r. znów w Paryżu, znowu w służbie bezpieczeństwa. 1945—1949 szef oddziału zbrodni i przestępstw. 1950—1951 współpraca przy organizowa­niu państwowej służby bezpieczeństwa. Od 1954 dyrektor koordynacyjny placówek pozostających w łączności z międzynarodową organizacją; Interpol. j

Jakiś człowiek w skromnym, szarym ubraniu zawładnął bez słowa;

walizką Kahlenberga. Z człowiekiem tym na przedzie wyszli na plac. na którym stał ciężki, czarny renault z berlińskim numerem.

Wsiedli. Prevert podniósł rękę, wóz ruszył w kierunku Kurfurstendamm.

— Nie powinien się pan ani dziwić, ani oburzać — zalecił monsieur Prevert. — Wykład nie zostanie panu darowany. Ustalił pan już wszystko?

— Jeszcze niezupełnie.

— Doskonale! Może nadarzy się sposobność poprawienia lub uzupeł­nienia pewnych szczegółów.

— A więc jednak nie przypadek! — Kahlenberge usiłował udawać, że go to bawi. — Jest pan zawsze obciążony tą samą wadą — lubi pan grać z ludźmi w szachy.

— Niech pan spojrzy na to miasto. Czuje pan niepokój, który w nim panuje? Dla mnie Berlin to beczka, w której fermentuje wino. Porównanie to płynie niezawodnie stąd, że ciągle jeszcze chętnie zaglądam do kieliszka.

Wóz zatrzymał się na ulicy Kurfurstendamm, tuż przed sklepem z delikatesami. Szofer otworzył tylne drzwiczki. Prevert i Kahlenberge w vsiedli. Płynący obok nich tłum przechodniów nie zwrócił na nich uwagi. Dzięki temu Kahlenberge poczuł się jak berlińczyk wśród berlińczyków.

— Może najpierw posilimy się nieco — zaproponował pan Prevert. — Jest pan z pewnością przy apetycie, drogi przyjacielu, a mnie to również nie zaszkodzi.

Udali się do restauracji na pierwszym piętrze. W lewej wnęce przy oknie zarezerwowany był stolik. Kelner skłonił się z uśmiechem. Prevert podniósł rękę wielkim gestem dostojnika, który otwiera tamę wodną.

Natychmiast podano zapiekane ostrygi w czerwonej kapuście oraz flaszkę chablis 53.

— Prawie jak we Francji — przypomniał Kahlenberge.

Prevert skinął głową. Podczas jedzenia rozwodził się z uśmiechem nad całkowicie nieoczekiwanymi zdobyczami, jakie może przynieść wojna. Miał na myśli rozkosze kuchni. Gdyby kiedyś jakiś naród wpadł na pomysł tylko z tego powodu prowadzić z Francją wojnę. Prevert mógłby dla niego znaleźć zrozumienie. Ale tylko dlatego.

— Jestem syty — oświadczył Kahlenberge. Z ostryg pozostały tylko skorupy. — Mam wrażenie, że może przejść pan teraz do rzec/y.

— Chętnie — zgodził się Prevert. Napełniwszy oba kieliszki resztką chablis. ciągnął dalej:

— To, co mam panu wytłumaczyć, można zamknąć w kilku zdaniach. Wprawdzie w latach ubiegłych widzieliśmy się niezbyt często, ale pisywali­śmy do siebie. Ostatni pański list dostałem kilka dni temu.

Wychylili swoje kieliszki do dna. zamówili dalszą butelkę. Dopóki kelner krzątał się przy nich, milczeli. Spoglądali na ulicę Kurfurstendamm. W lśniącej szybie okna widać było, że obserwują się wzajemnie.

— Jeżeli dobrze zrozumiałem — zaczął po dłuższym milczeniu Kahlen­berge — to panu zawdzięczam zaproszenie do Berlina dla wygłoszenia odczytu, prawda?

— Powiedzmy raczej — pośredniczyłem w tym.

— Z jaką ukrytą myślą?

— Było tych myśli więcej, szanowny przyjacielu, a więc przede wszyst­kim korzystna okazja spotkania się znowu. Potem może uda mi się ubawić pana, zaprezentować panu widowisko, od którego obejrzenia nie wolno się panu uchylić. Ale to jeszcze nie wszystko. Może się zdarzyć, że będę potrzebował pańskiej pomocy.

Usłyszawszy ostatnie zdanie, Kahlenberge kiwnął gniewnie głową:

— Oczekiwałem czegoś podobnego. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby mnie pan chciał zużytkować jako rodzaj przynęty i to właśnie w stosunku do Tanza.

— I cóż się panu w tym nie podoba?

— Niech mi pan szczerze powie, czego właściwie pan chce od Tanza?

— Naprawdę nie może pan sobie tego wyobrazić?

— Obrzydliwe, co się z panem stało — odpowiedział Kahlenberge. — Mam wrażenie, że wczorajszych wrogów traktuje pan jak starych przyja­ciół. Nie było nigdy hitlerowców — są zawsze tylko Niemcy! Trzy wojny zostały po prostu wymazane, historia, ta dziwka, Francja i Niemcy włóczą się pod rękę po nocnym lokalu, którego nazwa brzmi: Europa.

— Mógłbym powiedzieć, że tak mniej więcej wygląda teraz nasza epoka.

— Jeżeli o mnie chodzi, to do diabła z taką epoką i z panem!

— Serdecznie dziękuję za życzenia! — oświadczył Prevert zadowolony. Przepił do Kahlenberge. Jego małe oczka lśniły jak zielonkawa woda w

promieniach słońca. Zatarł ręce, jak gdyby przed chwilą zawarł wyjąt­kową transakcję.

— Pamięta pan jeszcze dziwaczną historię frajtra Hartmanna? Opo­wiadał nam ją podczas wspólnej naszej ucieczki do południowej Francji.

— Bzdura, od której włosy stają na głowie. Produkt zwariowania, przesadnej fantazji, może rezultat łańcucha błędnych ocen. Takie było wówczas pańskie zdanie, prawda?

— To, co nam wtedy ten poczciwy Hartmann opowiadał, istotnie wydawało się wręcz nieprawdopodobne. Teraz jednak nieraz zapytuję siebie samego; czy naprawdę była to tylko i wyłącznie bzdura?

— Ależ panie Kahlenberge! Przecież wtedy — łagodnie mówiąc, był pan niesłychanie sceptyczny.

— Nie przeczę, było tak wtedy.

— Ale dziś już nie? Drogi, czcigodny przyjacielu, przecież to absurd, absolutny nonsens!

— Największym absurdem i nonsensem jest wojna. Im bardziej się nad tym zastanawiałem, tym jaśniej uświadomiłem sobie, że nie ma niczego, do czego człowiek nie byłby zdolny zwłaszcza wtedy, kiedy wojna wyzwoliła w masie ludzkiej ostatnie hamulce. Stopień służbowy nie gra tutaj najmniejszej roli.

— Proszę przy swoich teoriach nie zapominać, ze ten Hartmann był wtedy całkowicie wykończony.

— Ale nie był mordercą! Co do tego jestem całkowicie pewien. Nie był zbrodniarzem!

— Tego nie twierdzę. Proszę, niech mnie pan zrozumie. Na pewno przeżył niejedno, co nawet silniejszych od niego ludzi wyprowadziłoby z równowagi. Dosyć pomyśleć o tym, co wycierpiał w Rosji. Ale krwawa bajka o Tanzu może być tylko produktem chorego mózgu.

— Przyznaję, że również byłem wówczas tego zdania. Odrzuciłem od siebie tę sprawę, jakby to był gorący kartofel. Poza tym byłem pochłonięty innymi, ważniejszymi zadaniami. Jak panu wiadomo, musieliśmy wów­czas zwyciężyć. A potem mieliśmy pełne ręce roboty, aby za to zwycięstwo zapłacić.

— W ciągu lat słyszał pan coś o tym Hartmannie?

— Strzegłem go i pilnowałem jak głęboko zakopanego skarbu, ale dopiero od wczoraj upewniłem się, że to naprawdę skarb!

Tu opowiedział o losie Hartmanna, w latach ubiegłych. Oto skrót tej jego relacji:

Z końcem lipca 1944 ucieczka Hartmanna do południowej Francji. Pierwsze miejsce pobytu — Marsylia, drugie — Antibes. Tam, poczynając od sierpnia 1944, mieszka u rybaka. Praca przy sieciach i łodziach. Od marca 1945 siła pomocnicza u mistrza murarskiego, praca przeważnie przy naprawianiu urządzeń portowych. Od lata 1947 roboty doraźne: naprawa dróg, wznoszenie murów i płotów, budowa domów w Antibes, później na Cap d'Antibes. Tam zatrudniony, zamieszkał w domu niedaleko zamku. - Do dnia dzisziejszego, milcząco tolerowany i ochraniany przez dziś jeszcze wpływowych członków ruchu oporu. Uchodzi za Francuza.

— To charakterystyczne dla tego człowieka! — oświadczył Kahlenber­ge.

— Zagrzebał się, wyizolował. Wyraźnie przywiązuje wagę do tego, aby żyć jak człowiek, który wybrał klasztor. Takie rzeczy dzieją się często, kiedy ktoś nie umie sobie poradzić ze swoim życiem. Podobna reakcja nie wydaje mi się u Hartmanna dziwna.

— Ludzi pokroju Hartmanna jest więcej, niż sądzimy, tylko nie każdy z nich rozporządza tą podziwu godną konsekwencją. Nie uznają kom­promisów, chcą znosić swój los. I właśnie dlatego, że jest laki a nie inny, tak często myślałem o nim w skrytości ducha. Raz po raz stawiałem sobie pytanie: Co wtedy, jeśli wówczas powiedział prawdę, szczerą prawdę?

Kahlenberge opróżnił kieliszek. Wino było oleiste, ostre, kwaśne. Ciążyła mu głowa.

— Co panu naprawdę wiadomo, Prevert?

— Tanz pisał do pana von Seydlitz-Gablera, że byłby skłonny przyje­chać na Zachód. Pan von Seydlitz-Gabler zakomunikował to panu, a pan napisał o tym do mnie. I od razu nasunęło mi się pytanie: dlaczego?

— Dlaczego? Pan wie, co myślę o Tanzu. ale w tym wypadku motywy jego mogą być jak najbardziej honorowe.

— Mogą, ale nie muszą! Zwłaszcza u Tanza.

— Pan zapewne nie docenia wpływów, jakie dziś jeszcze ma von Seydlitz-Gabler.

— Wkalkulowałem je z góry. Generałowie typu Seydlitz-Gablera są w Niemczech instytucją. Mogą przegrywać bitwy, wyprawy wojenne i wojny, z czego nie wynika, by automatycznie przegrywali swe wpływy.

I miał rację! Oto bowiem ubiegłe lata von Seydlitz-Gablera: Wobec wzorowej postawy w związku z dwudziestym lipca udekorowa­ny ponownie Krzyżem Rycerskim z liściem dębowym, odznaczony przez fuhrera i wodza naczelnego pismem odręcznym. Wzorowa postawa do ostatnich dni wojny. Niewola dla uprzywilejowanych na zamku Beil pod Stuttgartem. Tam memoriały o przyczynach klęski niemieckiej z podkreś­leniem wojskowej ignorancji Hitlera. 1946—1949 błogie intermezzo w willi Friedhold pod Berchtesgaden, 1950 jeden z trzech prezydentów honorowych Związku Żołnierzy Frontowych. Od 1951 r. memoriały, artykuły i wykłady na temat szlachetności żołnierza niemieckiego i jego wojskowej odnowy Niemiec i ich gotowości bojowej. Przygotowuje obszerny tom pamiętników. Żołnierz aż do ostatniego tchu.

— Pan von Seydlitz-Gabler — powiedział teraz Kahlenberge — jest może wypraną ze wszystkiego starą szmatą. Ale ma wyjątkowe kontakty. Tanz nie mógł sobie wybrać lepszego adresata.

— Z przyzwyczajenia przeglądam raporty naszej służby bezpieczeńst­wa, jeżeli pan chce — z nudów. Otóż tego samego dnia, w którym otrzymałem list pański, informujący o zamiarach Tanza, nawiną) mi się pod rękę raport tajny jakichś agentów. Była w nim mowa o zbrodni pospolitej.

— Zbrodnia podobna do tej, o której nam opowiadał Hartmann? Monsieur Prevert potwierdził skinieniem głowy.

— Była nie tylko podobna, ale w szczegółach niemal identyczna z tym, co wiemy od Hartmanna. I jeszcze jedno: zbrodnia dokonana została w Dreźnie, a Tanz przebywa obecnie w obrębie Drezna. Jedno mogę panu tylko przyrzec: nie będzie nudno.

— A jaką rolę przeznaczył pan dla mnie?

— Przede wszystkim... przyjaciela — odparł Prevert serdecznie. — Poruszam się na płaszczyźnie niezbyt dobrze mi znanej. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mało obcowałem z generałami. Wskutek tego brak mi specjalnych doświadczeń, które posiada pan, drogi Kahlenberge. Pańskie najważniejsze zadanie widziałbym w tym. żeby pan z całą szczerością zawsze wskazywał na to, co pan uzna w mojej koncepcji za błędne.

— Czego jeszcze wymaga pan ode mnie?

Prevert wyrównał rachunek grubym banknotem. W drodze do wyjścia wziął Kahlenberga pod ramię i powiedział:

— Drogi przyjacielu, jest pan tu. w Berlinie, dla wygłoszenia odczytu, to — żeby tak rzec — wersja oficjalna. Ale odczyt ten nie pochłonie pana zapewne wyłącznie i całkowicie. Mógłby pan znaleźć czas, aby pogawę­dzić trochę z tym lub owym spośród starych znajomych, na przykład o niezapomnianych czasach w Warszawie i Paryżu.

— Chyba nie z von Seydlitz-Gablerem. Przecież nie zamierza go pan zwabić do Berlina?

Prevert uniósł w górę ręce, jak kupiec, którego wartość towaru zostaje zakwestionowana.

— Pewien tutejszy wydawca zaprosił do Berlina pana von Seydlitz-Gablera, aby omówić z nim sprawę jego pamiętników. Znalezienie tego wydawcy nie sprawiło zbytnich trudności. Krótko mówiąc, generał w stanie spoczynku już tutaj przybył, oczywiście z małżonką. Wydatki pokrywa zapraszający.

— Brakuje jeszcze tylko córeczki.

-— Ulryka von Seydlitz-Gabler mieszka w Berlinie już od kilku lat. Obecnie pełni funkcję sekretarki pewnego doradcy przemysłowego.

— Jakież pańskie zamiary kryją się za tym rodzinnym spotkaniem?

— Szczerze mówiąc, nie wiem jeszcze tego dokładnie. Kahlenberge. Jedno jest chyba pewne: ściągnę Tanza do Berlina. Von Seydlitz-Gabler oraz do pewnego stopnia pan pełnilibyście na razie funkcję magnesów. Później i on, i pan moglibyście oddać niemałe usługi jako świadkowie, albo rzeczoznawcy.

— Nie wierzy pan chyba, że mogłoby udać się panu ściągnąć tu nawet Hartmanna. A może chce pan prowadzić swe dochodzenie bez świadka koronnego?

— Właśnie czynię w tym kierunku potrzebne kroki.

Stali na Kurfurstendamm i patrzyli na kościół zwany Gedachtniskirche. Pociemniała od dymu wieża działała przygnębiająco i panowała nad wielkim miastem o wiele bardziej niż nowe fasady domów z chromu i laki.

— Wystarczy przejść przez ulicę — powiedział Prevert. — Hotel pański jest naprzeciwko. Ma pan zarezerwowany w nim pokój z telefonem. Przypuszczam, że bagaż pański jest już na miejscu.

— Organizacja godna uznania.

Umówili się na kolację, ustalili, ze około godziny dziewiętnastej Prevert będzie oczekiwał swego przyjaciela w hallu hotelowym. Podali sobie ręce. Uśmiechnęli się do siebie jak staruszkowie zdolni do niejednej młodzień­czej psoty. Kahlenberge udał się do swego hotelu. Prevert wsiadł do czekającego przed restauracją wozu.

Wóz minął oba posterunki kontrolne przy Bramie Brandenburskiej, przemierzył ulicę pod Lipami i znalazł się na Friedrichstrasse. Kilka domów za Pałacem Admiralskim zatrzymał się przed zapyloną, szarą fasadą: ziejące pustką otwory w miejscach, w których były okna, potężne słupy, architektonicznie potworna, niegdyś pruska jaskinia przeznaczona dla urzędów.

W domu tym był monsieur Prevert jednym z dyrektorów francuskiej służby bezpieczeństwa i koordynatorem Interpolu. W tym charakterze spotkał się z radcą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych NRD — Karpfenem. Policjanci wszystkich krajów byli w owych czasach jedynymi władzami, które miały wspólne interesy. Oczywiście tylko wtedy, kiedy chodziło o zbrodnie kryminalne.

Między tymi dwoma ekspertami międzynarodowej policji rozwinęła się dłuższa rozmowa na tematy fachowe. Dzielili się doświadczeniami na temat wykorzystywania kartotek z odciskami palców oraz sugestiami dotyczącymi międzynarodowego ścigania zbrodniarzy. Wreszcie zaczęli gawędzić już półoficjalnie o środkach nasennych oraz o stosowaniu detektorów, demaskujących kłamstwo.

Zbrodnia drezdeńska, o której wspominał Prevert, istotnie zaalar­mowała policję kryminalną. Na prośbę Drezna centrala berlińska poruczyła tę sprawę jednemu ze swoich najlepszych komisarzy.

— Czy nie mógłbym być panu pomocny, drogi panie kolego?

— Będziemy za każdą kolegialną pomoc bardzo wdzięczni — odparł Karpfen. — Ale na czym miałaby ona, pańskim zdaniem polegać?

— Wydaje się, że zbrodnia w Dreźnie nie jest odosobniona.

— To niezwykle interesujące. Czy mógłby mi pan dać do dyspozycji odnośne szczegóły.

— Ależ oczywiście. W zamian, żeby uniknąć jakichś nieporozumień, zaznajomiłbym się chętnie z dotychczasowymi protokółami docho­dzeń.

— Koniecznie?

— To mój warunek — odrzekł Prevert. — W żadnym wypadku nie chciałbym popełnić jakiegoś fałszywego kroku. Mogłoby to pociągnąć za sobą niemiłe rezultaty, a na to na moim stanowisku pozwolić sobie nie mogę.

— Zarządzę, aby wszystkie dane były do pańskiej dyspozycji, tak samo, jak i urzędnik, kierujący tutaj u mnie śledztwem. Powiedzmy jutro po południu.

— Najserdeczniej dziękuję — powiedział Prevert z przesadną uprzej­mością. — A więc ta rzecz została już ustalona. Ale mam jeszcze jedną prośbę natury bardziej prywatnej, a byłbym niezmiernie zobowiązany za jej spełnienie. Chętnie podziękuję panu radcy za to osobiście w Paryżu.

— Paryż! — zawołał Karpfen. — Kto wie, kiedy zdarzy mi się okazja pojechania tam!

— Najpóźniej w przyszłym miesiącu. Nasza dzisiejsza rozmowa na temat nowych metod ścigania przestępców musi być kontynuowana w możliwie krótkim terminie. Odnośna konferencja odbędzie się w Paryżu. Mam zamiar uwzględnić niektóre pańskie sugestie.

— Bardzo pięknie! Niechże mnie pan teraz zaznajomi z tą swoją prośbą prywatną.

— Proszę notować. Chodzi o niejaką panią Konstancję Hartmann. Jest wdową po małym urzędniku, mieszka w Halle, Giebichensteinstrasse 14, drugie piętro. Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby ta starsza pani mogła przyjechać do Berlina, ewentualnie na koszt państwa. Szczegóły pozo­stawiam panu.

— W grę wchodziłyby względy socjalne, na przykład badania lekars­kie. Albo kulturalne, na przykład pójście do opery, zwiedzanie muzeów państwowych...

— Każdy pretekst jest dla mnie dobry, drogi panie kolego. Najważniej­sze, żeby ta starsza pani możliwie jak najprędzej zjawiła się w Berlinie. Chciałbym memu młodemu przyjacielowi, który jest synem tej pani. wyświadczyć przysługę. Mieszka on od zakończenia wojny we Francji południowej. Byłaby to dla niego wielka radość, gdyby mógł jeszcze zobaczyć swoją starą matkę.

— To brzmi wzruszająco — powiedział Karpfen. — Chętnie spełnię pańskie życzenie. Będzie to przyjacielska przysługa.

— Nie pożałuje pan.

Rozmowa telefoniczna między radcą ministerstwa Karpfenem, Berlin i komisarzem policji kryminalnej, Liebigiem, Drezno; prowadzona dwu­dziestego września 1956 r.

Karpfen: Jak daleko zaszedł pan ze swoimi dochodzeniami?

Liebig: Ukończona już została wizja lokalna.

Karpfen: Ma pan sprawcę?

Liebig: Nie. Siady są niejasne i mylące. Zmobilizowałem wszystkich urzędników, jakich mam do dyspozycji. Na razie bez pozytywnego rezultatu.

Karpfen: Czy wskazuje coś na to, że zbrodnia ta mogłaby mieć kulisy polityczne?

Liebig: Nie. Chodzi o ordynarną, odrażającą zbrodnię pospolitą, o zamordowanie kobiety i szaleńcze zmasakrowanie trupa.

Karpfen: Proszę słuchać uważnie. Czy istnieje jakieś przypuszczenie, że czynu tego mógł dopuścić się ktoś, jak by to powiedzieć, ktoś, kto ma pewne znaczenie? Osoba, którą należałoby traktować z pewną ostrożnoś­cią?

Liebig: Nie ma ku temu najmniejszych podstaw.

Karpfen: Monsieur Prevert, nazwisko to nie powinno być panu nie­znane, ma wrażenie, że zna podobny wypadek. Co pan o tym myśli?

Liebig: Gdyby taki wypadek istniał, niezawodnie bylibyśmy o kilka kroków dalej.

Karpfen: Chętnie podejmę pańską inicjatywę. Proszę mnie jutro od­wiedzić w Berlinie ze wszystkimi danymi i załącznikami. Potem zobacz­ymy.

Z listu Ulryki von Seydlitz-Gabler napisanego do Rainera Hartmanna.

(Jest takich listów bardzo wiele — najmniej osiemdziesiąt — nigdy jednak nie dotarły one do adresata. Ulryka von Seydlitz-Gabler pisała je na przestrzeni lat dwunastu, ale nie wysłała ich nigdy, ponieważ nie tylko nie znała adresu, ale nawet nie wiedziała, czy adresat jeszcze żyje).

„Piszę do Ciebie, zawsze do Ciebie, bo mnie to odrywa od spraw codziennych i uspokaja. Dlaczego my, kobiety, jesteśmy w gruncie rzeczy tak straszliwie bezbronne? Myślę, że dla każdej z nas wśród milionów mężczyzn jest tylko jeden, który do nas pasuje. Wiele z nas nigdy nie spotyka takiego mężczyzny. Muszą się wtedy dopasowywać do jakiegoś innego mężczyzny. Czynimy to przeważnie z oddaniem i tkliwością. Kiedy jednak miało się szczęście, albo nieszczęście, znaleźć człowieka wśród milionów, to co czynić należy? Czekać — oto wszystko! Choćby to trwać miało cale życie!

Wiem, że to beznadziejne, ale nie chcę zawierzać mojemu rozumowi. Czekam i — mimo wszystko — ufam. Przede mną stoi fotografia — w dzień na biurku, w nocy obok mego łóżka. Jest niewyraźna, wyblakła, nic dziwnego, mam ją obok siebie przez wiele tysięcy dni. Ale ukazuje ona.

Ciebie i mnie w Warszawie, wtedy, kiedy się wszystko zaczęło. Nie wiem jak i kiedy wszystko to się skończy".

Dwie depeszenadane tego samego dnia, w tym samym miejscu, dnia 21 września 1956 w Berlinie,

Depesza do R. Hartmanna. Antibes, 13 rue Vicor Hugo.

Korzystając z pomyślnej okazji będę w Berlinie. Twój przyjazd sprawił­by mi wielką radość. W najbliższych dniach będę u ciotki Grety. Adres jej znasz. Bardzo mi za Tobą tęskno. Przyleć jak najprędzej do

Twojej starej matki.

Depesza do Edwarda Manessier. radnego miejskiego i przedsiębiorcy budowlanego, Antibes, Place de la Republiąue.

Nasz przyjaciel Hartmann otrzyma depeszę od matki. Przypilnuj, żeby spełnił jej prośbę. Hartmann ma przyjechać do Berlina. Usuń mu z drogi wszystkie ewentualne trudności, udziel mu kredytu. Postaraj się osobiście o paszport dla niego. Ale niechaj nic nie wie o Twoich staraniach. Pokrywam wszystkie koszty. Uważaj tę sprawę za ważną, tajną i pilną.

Twój Prevert.

2.

Kahlenberge wszedł do hallu hotelu na Kurfurstendamm punktualnie o ustalonej godzinie. W żadnym jednak z licznych foteli nie siedział pan Prevert. Udał się więc do loży portiera, poprosił o gazetę i usiadł w pobliżu wejścia. Stąd obserwował otaczający go przepych hotelowy.

Zbliżył się dyskretnie boy hotelowy.

— Pan Kahlenberge? — zapytał półgłosem. — Telefon do pana, przy telefonie niejaki pan Prevert.

— Zatrzymano mnie — zakomunikował pan Prevert przez telefon. — Proszę więc, aby pan zaczekał na mnie chwilę. Mam nadzieję, że czekanie nie będzie dla pana nudne, nawet jestem o tym przekonany.

— Dlaczegóż to, wielce czcigodny?

— Mogłoby się zdarzyć, że spotkałby pan dobrego, starego znajomego.

— Chyba nie zakwaterował pan w tym samym hotelu von Seydlitz-Gablera.

— A właśnie, że zakwaterowałem. Dlaczego miałbym rozpraszać nasze siły? Ale. ale, mój drogi przyjacielu, chciałbym zaznaczyć, że byłoby bardzo wskazane, gdyby von Seydlitz-Gabler zaprosił Tanza.

Po tej rozmowie Kahlenberge znowu zagłębił się w swoim fotelu. Spoglądał wyczekującym wzrokiem na schody, prowadzące na pierwsze Piętro. Nie musiał długo czekać. Zobaczył schodzącego do hallu pana von

Seydlitz-Gablera. Był niezwykle dostojny: siwawe włosy nad twarzą cezara, wyprostowana postawa feldfebla, który się czuje jak maharadża. Żaden wysoko opłacany mim teatralny nie mógłby kroczyć dostojniej. Ujrzawszy Kahlenberga, von Seydlitz-Gabler wzdrygnął się na chwilę. Miał wzrok królika, który ujrzał węża. Reakcja ta trwała zaledwie kilka sekund. Potem pan von Seydlitz-Gabler wyciągnął obie ręce i zdobył się na uśmiech.

— Cóż za nieoczekiwany przypadek! Tak, zdarzają się cuda! Jakże się panu powodzi, drogi panie Kahlenberge?

— Mam zamiar wygłosić w Berlinie odczyt.

— A ja przygotowuję pamiętniki. Wieść o tym rozprzestrzeniła się. Różni wydawcy po prostu oblegają mnie. Wietrzą prawdę, która w ostatecznym rezultacie naprawdę imponuje. Myślimy o trzech tomach z przedrukami w czasopismach ilustrowanych i z prawami do filmowania, o ile to możliwe — przez Hollywood. Poza tym mamy już sporo ofert zagranicznych.

— A jakże się powodzi szanownej małżonce?

— Świetnie! Biorąc oczywiście pod uwagę obecne okoliczności.

Po jakimś czasie wypłynęła również pani Wilhelmina. Jak zawsze, była pewna siebie. Podała Kahlenbergowi kościstą rękę, uścisnęła jego dłoń serdecznie i pewnie.

Następne pół godziny należało do szanownej pani. Kahlenberge słuchał cierpliwie, odpowiadał na pytania, przyjmował do wiadomości obszerne wywody. Czekał na sposobność uczynienia tego, o co go prosił Prevert. Sposobność ta nadarzyła się — pani Wilhelmina pozwoliła sobie wreszcie na przerwanie potoku słów.

— Jak to miło — powiedział Kahlenberge — kiedy starzy przyjaciele mogą spędzić parę chwil w spokoju i harmonii. Rodzi się wtedy życzenie wskrzeszenia przeszłości. Krótko mówiąc, do pełnej i pięknej harmonii brak nam teraz tylko naszego przyjaciela Tanza.

— O, Tanz! — zawołała pani Wilhelmina. — To był człowiek!

— Był ponadto wzorowym generałem — oświadczył von Seyd­litz-Gabler z pełnym przekonaniem. — W każdym razie, dopóki się znajdował w zasięgu mojej władzy. Skoro o nim mowa, to z okazji 20 lipca omal nie wyprawił mnie na tamten świat, nie dałem mu tylko możliwości do tego.

Pani Wilhelmina uśmiechnęła się twardo.

— Ale chyba nawet wtedy Tanz spełniał jedynie swój obowiązek. Bez wątpienia było to wydarzenie w pewnej mierze tragiczne. Ale z tragizmem łączy się przecież wielkość.

Kahlenberge wrócił do swojej poprzedniej sugestii.

— Naprawdę szkoda, że nie ma go tu. Chętnie bym go znowu zobaczył. Czy nie sądzą państwo, że winniśmy go zaprosić'? Tego rodzaju korzystna okazja powtórzy się nie tak prędko.

— Jestem z całego serca za tym projektem — oświadczyła bez namysłu pani Wilhelmina.

— W takim razie proszę teraz napisać kilka słów do naszego kolegi — zaproponował Kahlenberge. — Niech go pan zaprosi, żeby nas odwiedził.

— Ależ z całego serca! — Von Seydlitz-Gabler skinął ochoczo głową, bowiem spojrzenia pani Wilhelminy były jak sygnały flagowe, idące od statku do statku. — Jeżeli jednak zwrócę się do Tanza z prośbą, żeby się pojawił w naszym kręgu, to kto mi zagwarantuje, że prośba ta dotrze do niego?

— Jestem kupcem, mogę tylko wtedy osiągać sukcesy, kiedy interesy moje dokonywane są na bazie międzynarodowej. Postaram się więc, aby ten list dotarł jak najszybciej do adresata.

Von Seydlitz-Gabler wyłowił ze swego portfela arkusz papieru lis­towego oraz kopertę. I na arkuszu i na kopercie widniał, wytłoczony gotyckimi literami, nadruk: von Seydlitz-Gabler. Generał napisał co następuje:

,,Drogi, czcigodny Panie Kolego!

Kolega Kahlenberge i moja skromna osoba cieszylibyśmy się szczerze, gdybyśmy mogli Pana zobaczyć. Czekamy na Pana. aby wymienić wzajemnie nasze doświadczenia i omówić dalsze możliwości. Proszę, niech Pan nas możliwie najprędzej odwiedzi w Berlinie, w hotelu Kurfurstendamm. Tam oczekuję Pana razem z innymi.

Pański stary kolega von Seydlitz-Gabler".

Jeszcze tego samego wieczora list ten dostał się do rąk pana Preverta. Kahlenberge poinformował go o jego treści oraz o okolicznościach, w jakich został napisany.

— Mam nadzieję — rzekł Kahlenberge z łagodną ironią — że jest pan z mojej roli zadowolony.

Kazali się zawieźć do winiarni matki Neuhaus, w pobliżu teatru Schillera. Była to wąska kiszka z licznymi stolikami, bez jaskrawych świateł. Ciężkie, drewniane stoły, wygodne krzesła, nastrój ciszy i spokoju. Żadna z prowadzonych tu rozmów nie zagłuszała miłego dźwięku flaszek i szklanek.

Na widok pana Preverta matka Neuhaus przyczłapała osobiście. Przywitała go z rubaszną serdecznością, traktując go jak berlińczyka z dziada pradziada. Przez ostatnich dziesięć lat widziała go wprawdzie zaledwie kilka razy, ale zorientowała się z miejsca, że ten niski człowieczek z twarzą jak z gumy, o pociągających, mądrych oczach, jest wybitnym znawcą win.

— Jeszcze dziś w nocy — powiedział Prevert — każę wyekspediować ten list do Tanza. Może już jutro będzie go miał w swych rękach. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, może tu być pojutrze w południe. Że przyjedzie — tego jestem pewien.

— To zaproszenie będzie mu na rękę. Mam wrażenie, że można je porównać z łodzią, która podczas powodzi w ostatniej chwili dociera do tonącego.

— Pani Wilhelmina zawsze marzyła o tym, by córka jej została żoną Tanza. Jaki pomyślny przypadek: Ulryka ciągle jeszcze jest niezamężna.

— Potrafimy ją chronić od marzeń mamusi.

Monsieur Prevert spędził następne przedpołudnie w swoim hotelu w sąsiedztwie telefonu. Studiował grube akta — należały one do paryskiego urzędu bezpieczeństwa, pochodziły z roku 1944. Zawarte w nich były wszystkie szczegóły zbrodni pospolitej dokonanej przy ulicy de Londres w nocy z 19 na 20 lipca.

W trakcie tego pasjonującego zajęcia dotarła doń wiadomość z Anbibes. Zgodnie z rozkazem wysłany tam jego człowiek nawiązał kontakt z Edwardem Manessierem, a ten z Rainerem Hartmannem. Zgodnie z radą Preverta, udzieloną mu telegraficznie, Hartmann, jak należało oczekiwać, zareagował na rzekomą depeszę swej matki pozytywnie i zamówił miejsce w samolocie lecącym z Nicei przez Genewę i Monachium do Berlina. Przybędzie na berlińskie lotnisko Tempelhof o godzinie 19.47.

Prevert zatelefonował do Ulryki von Seydlitz-Gabler. Dzięki zręcznej taktyce obudził jej ciekawość i zainteresowanie. Po krótkim ociąganiu się wyraziła gotowość spotkania się z nim po pracy około godziny 18.00 w restauracji „Kopenhaga".

Prevert zjawił się punktualnie w Berlinie wschodnim. Przywitał się z radcą ministerialnym Karpfenem, ten przedstawił mu komisarza policji kryminalnej z Drezna, Liebiga. Najpierw pogawędzili uprzejmie, powie­dzieli sobie wzajemnie kilka komplementów, unikając zręcznie akcentów politycznych. Dopiero później przeszli do sedna sprawy.

— Jeżeli jestem dobrze poinformowany — powiedział Liebig, takim głosem, jak gdyby odczytywał prognozę pogody dla okrętów — jest pan zdania, że dla zbrodni dokonanej w Dreźnie, którą opracowuję, istnieje precedens.

— Przemawia za tym pewne prawdopodobieństwo — zapewnił mon­sieur Prevert.

Komisarz policji kryminalnej otworzył skórzaną teczkę napchaną aktami.

— Może będzie najprostsze — zaproponował — jeżeli zamienimy się aktami, którymi rozporządzamy.

Prevert przyznał w duchu, że to istotnie najprostsze. Ten Liebig wyglądał na dobrego fachowca, zbrodnia była zbrodnią. Należało tylko wyśledzić, kto jej dokonał. Wszystko inne było nieważne.

Zamienili się aktami. Obaj wiedzieli, że nie są całkowicie kompletne, że pewne sprawy jedna i druga strona ukryła, aby zamaskować metody pracy.

Jeden przerzucał więc akta drugiego. Obaj w mgnieniu oka zorientowali się w istotnych drobiazgach. Był to rezultat długoletniej praktyki.

— Zdaje się, że istotnie mamy do czynienia z bliźniaczo podobnym wypadkiem — skonstatował wreszcie Liebig; wyglądało na to, że lektura akt bardzo go poruszyła.

— Ja również — oświadczył Prevert — skłaniam się do tego zdania, jednak niejedno może być czystym przypadkiem. Postarajmy się ustalić, w jakich punktach istnieje pewna zgodność. Wyliczmy po prostu to wszystko, w czym oba wypadki są jednoznacznie zgodne.

— Byłaby to metoda narzucająca się automatycznie, jednak odradzam, żebyśmy już teraz wyczerpywali wszystkie możliwości. Mogłoby to być przedwczesne.

— Dlaczego?

— Tuż przed odjazdem z Berlina otrzymałem wiadomość z Warszawy. Wie pan, co ta wiadomość zawiera? Niejaki Lisowski, były komisarz policji w Warszawie, uważa, że zbrodnia drezdeńska mogła mieć prece­dens w Warszawie.

— Kiedy?

— W roku 1942.

— W takim razie ten Lisowski musi zjawić się tutaj natychmiast. Może pan to spowodować?

— Owszem, mógłbym.

Kwadrans przed szóstą Prevert siedział w restauracji „Kopenhaga"'. Liryki von Seydlitz-Gabler nigdy dotąd nie widział, znał ją tylko z fotografii. Mimo to poznał ją z miejsca.

Dziewczyna, a raczej młoda kobieta, która weszła do restauracji Punktualnie o godzinie osiemnastej, wyglądała tak, jak sobie wyobrażał. Poruszała się pewnie i spokojnie, była szczupła, trzymała się bardzo Prosto. W oko wpadały zwłaszcza jej krótko ostrzyżone, faliste włosy, Oczy miała bystre i chłodne.

Panu Prevert wydało się, że wie jak z nią należy postępować: bez Pochlebstw mogących obudzić nieufność, bez podstępnych manewrów okrążających, bez wujaszkowatej jowialności. Wszystko mówiło o tym, ze Ulrykę von Seydlitz-Gabler zjednać można jedynie szczerością.

Przywitali się miło i po przyjacielsku. Spodobali się sobie. Po dziesięciu minutach robili wrażenie starych znajomych.

— Najpierw pragnę wyjaśnić pani — powiedział Prevert — że znam panią, względnie świat pani, lepiej aniżeli pani zapewne przypuszcza.

— Telefonując wymienił pan nazwisko Hartmanna. Oto powód, dla którego przyszłam. Co pan wie o nim?

— Mnóstwo rzeczy. Znajomość moja z panem Hartmannem zaczęła się w lipcu 1944.

— Od tego dnia nasza znajomość skończyła się. A raczej, mówiąc ściśle, został przerwany kontakt między nami.

— Jestem urzędnikiem policji w Paryżu, może ta okoliczność wyjaśni pani to i owo.

— I mimo to mówi pan o Rainerze Hartmannie jak o dobrym znajomym? To mnie dziwi.

— Dlaczego?

Ulryka spojrzała na Preverta z zakłopotaniem. W oczach jej pojawił się wyraz dręczącej bezradności. Szybko opanowała się i zapytała.

— Jakiej odpowiedzi pan oczekuje?

— Żadnej.

— Jest pan z Hartmannem zaprzyjaźniony?

— Jestem jego przyjacielem. To coś więcej. Może Hartmann o tym nie wie. Ale kto wie, czy nie będzie lepiej, jeżeli pani będzie to wiadome.

— Nie wiem dlaczego, ale wierzę panu.

Ulryka wypiła trochę piwa, które jej przyniósł kelner. Obserwowała uważnie pana Preverta. Im dłużej to czyniła, tym więcej nabierała do niego zaufania.

Zaczęła opowiadać:

— Wtedy w Paryżu, w końcu lipca 1944, utrzymywano, że Hartmann zdezerterował. I to w związku z ohydną zbrodnią pospolitą. Oto wszystko co wiem.

— Pani nie uważała Hartmanna za zdolnego do czegoś takiego. prawda?

— Uważam zarzucanie mu zbrodni natury kryminalnej za całkowity absurd.

— Podzielam pogląd pani, zapewne ułatwi to niejedno.

— W jaki sposób może ułatwić? — zapytała Ulryka. W oczach jej znowu pojawił się niepokój. — Czy ma mi pan do zakomunikowania coś niemiłego?

— Może pani być zupełnie spokojna. To, co pani mam do powiedze­nia, nie jest niemiłe. Nieprzyjemne może być ewentualnie to, czego od pani zamierzam zażądać.

— Niech mi pan przede wszystkim powie, jak się wiedzie Rainerowi Hartmannowi?

— Biorąc pod uwagę okoliczności — dobrze.

— Kiedy widział go pan po raz ostatni?

— Ubiegłego lata. Spędzałem regularnie mój urlop tam. gdzie teraz mieszka. Przynajmniej raz na tydzień jedliśmy razem obiad — jest amatorem tego samego czerwonego wina co i ja.

— Proszę dalej!

— Jeżeli interesują panią szczegóły, to mogę zakomunikować, że Hartmann ciągle jeszcze pozostaje kawalerem. Nie wiem czy miał kiedy­kolwiek ożenić się, wiem tylko, że praktycznie wcale się nie ożeni, bo nie może! Bez narażenia swej egzystencji nie dostałby papierów potrzebnych dla zawarcia ślubu. Trzeba pani wiedzieć, że wtedy w roku 1944 umieś­ciłem go tam, gdzie teraz stale przebywa i to u dobrych, zaufanych przyjaciół. Ponieważ przyjeciale ci mają pewne wpływy, Hartmann znaj­duje się w posiadaniu francuskiej karty identyczności, a wczoraj otrzymał nawet paszport francuski.

— Dlaczego pomógł mu pan wtedy? Dlaczego uważa go pan jeszcze dzisiaj za swego przyjaciela? To chyba możliwe jedynie wtedy, kiedy i w pańskich oczach jest całkowicie niewinny.

— W każdym razie brakowało mi wystarczających i przekonywających dowodów jego winy. Poza tym udało mu się opowiedzieć mi najdziwniej­szą historię, jaką w ciągu mojej kariery, bogatej w niejedno dziwne wydarzenie, słyszałem. Historia ta do dziś pozostaje bez finału, a właśnie takie historie bez finału najbardziej niepokoją mnie na tym świecie.

Lokal zaczął się powoli zapełniać. Na Kurfiirstendamm wzmógł się wieczorny ruch uliczny. Prevert spojrzał na swój zegarek.

— Zatrzymuję pana? — zapytała Ulryka.

— Proszę mi wybaczyć, ale to ja winienem był postawić pani to pytanie. O ile jestem poinformowany, rodzice pani są teraz w Berlinie.

— Wczoraj jadłam z nimi kolację. Spotkamy się prawdopodobnie jeszcze jutro w południe. Ale skąd panu wiadomo, że moi rodzice są w Berlinie.?

— Jeden z moich przyjaciół, pan Kahlenberge, mieszka w tym samym hotelu. Ma zamiar wygłosić w tym mieście odczyt. Może uda mi się dostarczyć mu dosyć ważny materiał.

— Proszę opowiedzieć mi jeszcze coś o Rainerze Hartmannie.

— No cóż, zewnętrznie prawie się nie zmienił, jak zawsze trzyma się Prosto i ma łagodną, melancholijną, anielską twarz. Ale od wewnątrz jest chyba ciężko ranny. Jeszcze do niedawna trudno było przewidzieć, kiedy Wyzdrowieje. Ale to się teraz może zmienić.

— Czy do tego czasu nigdy nie był w Niemczech?

— Nie mógł tego uczynić bez narażenia się na aresztowanie. Najpierw uchodził za dezertera. Koniec wojny zlikwidował to oskarżenie. Ale dziś jeszcze jest podejrzany o morderstwo. Niejaki Grau, członek wywiadu w Paryżu, był zapewne jedynym człowiekiem znającym całą prawdę, ale został zamordowany. Sprawa Hartmanna dostała się więc w ręce niemiec­kiej policji kryminalnej i figuruje w jej rejestrach. Morderstwo nie przedawnia się tak szybko. Hartmann przypuszcza, że odnośne akta, dla niego niekorzystne, zachowały się jeszcze.

— Musi go to strasznie dręczyć. To człowiek taki wrażliwy!

— Próbował pozbyć się tego kompleksu, zdecydował się nie mówić o tym, nie myśleć. Oczywiście wysiłek był daremny. Tak czy inaczej należy do tych nielicznych ludzi, którzy pragną prowadzić nowe życie.

— Jakże sobie to wyobraża?

— Czy nie miałaby pani ochoty zapytać go o to?

— Czy to ma znaczyć, że istnieje możliwość pomówienia z nim? Może nawet tu, w Berlinie?

— To właśnie chciałem powiedzieć. Jeżeli przedtem spojrzałem na mój zegarek, to tylko po to, żeby się upewnić, że zdążymy na przylot pewnego samolotu. Chce mi pani towarzyszyć?

— Ależ tak. Nie wiem tylko, jak się mam zachowywać.

— Jak najmniej skomplikowanie. W drodze na lotnisko dam pani kilka wskazówek. Resztę pozostawiam pani instynktowi.

— Czuję się wydana w pańskie ręce.

— Skądże znowu! To raczej ja mam wrażenie, że powierzyłem komuś klucz do mego skarbca. Wprawdzie tylko ja jeden znam hasło, ale bez klucza w pani ręku jestem bezsilny.

ROZMOWA TELEFONICZNA

między Ministerstwem Spraw Wewnętrznych z siedzibą w Berlinie wscho­dnim i urzędem śledczym w Warszawie. Uczestnikami jej byli: komisarz policji kryminalnej Liebig z Drezna oraz komisarz do spraw kryminal­nych w Warszawie.

Komisarz z Berlina: — Szanowny panie kolego, jestem w posiadaniu wiadomości, że istnieją pewne podstawy do przypuszczenia, iż to, co się rozegrało w Warszawie w roku 1942, przypomina do złudzenia zbrodnię dokonaną w Dreźnie w roku 1956.

Komisarz z Warszawy: — Ponieważ nie znam pańskich akt, trudno mi służyć szczegółowymi danymi.

Berlin: — Odbyłem dzisiaj wyczerpującą rozmowę z panem Prevertem z paryskiego urzędu bezpieczeństwa. Zna pan tego pana?

Warszawa: — Tylko ze słyszenia.

Berlin: — Pan Prevert jest w posiadaniu dokumentacji odnoszącej się do trzeciego wypadku, który miał miejsce w Paryżu w roku 1944. Przyjrzałem się tej dokumentacji. Akta jego są zdumiewająco zgodne z moimi.

Warszawa: — Nie może to być przypadek.

Berlin: — Ale co wtedy, jeżeli ten monsieur Prevert prowadzi grę, której skutków nie jesteśmy w stanie przewidzieć?

Warszawa: — Chodzi tu o zbrodnię seksualną, o nic innego. Czegóż więc się pan obawia?

Berlin: — Niczego, co mógłbym udowodnić. Instynkt mój jednak wzdryga się przed tym, aby z panem Prevert pracować razem bez zastrzeżeń. Obawiam się kruczków tego człowieka. Proszę więc o wysłanie do Berlina niejakiego Romana Lisowskiego, który w roku 1942 był komisarzem policji w Warszawie.

Warszawa: — U nas nie pracuje. Odszukamy go i wyślemy najbliższym samolotem.

Instrukcje pana Preverta udzielone Ulryce von Seydlitz-Gabler

(Instrukcje te udzielone zostały w taksówce, podczas jazdy z restauracji ,.Kopenhaga" na lotnisko Tempelhof).

Proszę starać się o wywołanie wrażenia, że spotkanie jest przypadkowe. Niech pani nie podbiega do niego, proszę mu dać możliwość, żeby panią poznał. Im więcej opowie pani Hartmannowi o sobie, tym bardziej zaoszczędzi pani sobie tego, aby wypytywał o szczegóły. Przywiązuję pewną wagę do tego, aby dookoła Hartmanna stworzyć miłą atmosferę.

Niech mu pani poleci pensjonat „Feniks" — oto adres. Postarałem się o to, aby otrzymał tam pokój.

Najważniejsze jest jednak to, aby, dopóki się da, nie wymieniała pani mego nazwiska. Skoro bowiem usłyszy je, będzie wiedział o co chodzi. Zapewniam panią, że dowie się oczywiście o tym w swoim czasie. Gdyby natomiast doszło to do niego przedwcześnie, mogłoby powstać niebez­pieczeństwo. Dla kogo? Proszę mi zaoszczędzić odpowiedzi, nie chcę pani obciążać.

* * *

Rano następnego dnia zjawił się w hotelu na Kurfurstendamm jakiś młody człowiek. Miał na sobie obcisłe, szare ubranie z kamgarnu. W każdej z rąk trzymał brzuchatą teczkę.

Boy hotelowy chciał sięgnąć po te teczki.

— Dziękuję — powiedział młody człowiek brutalnie i pomaszerował w stronę loży szefa recepcji. Szef recepcji zmierzył go badawczym okiem. Nie umiał z właściwą sobie precyzją zaszeregować go od razu, więc wzbudził on jego zainteresowanie.

— Chciałbym zetknąć się z panem Seydlitz-Gablerem — powiedział młody człowiek.

— Co proszę? — szef recepcji zachowywał się tak, jakby nie mógł pojąć, czego się chce od niego.

Młody człowiek robił wrażenie istoty, której nic nie może zbić z tropu ani zaimponować.

— Chciałbym pomówić z panem von Seydlitz-Gablerem.

— W jakiej sprawie?

— To pana nic nie obchodzi!

Szef recepcji wzdrygnął się niedostrzegalnie. Ten młodzieniec ma rację: istotnie nic go to nie obchodziło! Ale wypowiedział te słowa w sposób wyraźnie obraźliwy! Tak z szefem recepcji mówić nie wolno.

Nie zrażony milczeniem młody człowiek oświadczył wyzywająco:

— Nie mam czasu na stanie tutaj!

— Kogo mam zameldować? — szef recepcji oddychał ciężko, jakby go ktoś zmuszał do wspięcia się na szczyt górski. Z nie ukrywaną niechęcią dodał: — Pańskie nazwisko?

— To nie ma nic wspólnego ze sprawą.

— Ależ mój panie! Jak pan to sobie wyobraża? Przecież nie mogę tak ni z tego ni z owego wpuścić pana do pana von Seydlitz-Gablera.

— A właśnie, że może pan! Wystarczy, żeby pan zameldował: ten człowiek przychodzi z polecenia pana Tanza.

Szef recepcji podniósł słuchawkę i kazał połączyć się z apartamentem pana von Seydlitz-Gablera. Czekając na połączenie przypatrywał się nieznajomemu z rosnącą niechęcią.

Ten stał i rozglądał się tak, jak gdyby znajdował się na rynku wiejskim. Wyszukany przepych hallu hotelowego wyraźnie nie sprawiał na nim żadnego wrażenia. Przeciwnie, szefowi recepcji wydało się, że widzi w prowokacyjnym wzroku młodego człowieka głęboką pogardę.

— Pan von Seydlitz-Gabler oczekuje pana — mruknął. — Każę pana zaprowadzić.

Zgodnie z poleceniem boy skierował przybysza do windy. Młodzieniec w dalszym ciągu trzymał kurczowo obie teczki. Kroczył po dywanach perskich jak po asfalcie.

Von Seydlitz-Gabler czekał już na przybysza. Stał w niebieskim jedwabnym szlafroku na środku swego apartamentu. Gołe nogi tkwiły w modnych pantoflach podróżnych, na szyi miał zarzucony szal w szaro-białym kolorze. Na twarzy jego malował się wyraz ojcowskiej przychylności.

— I cóż mój synu? — zapytał tubalnym głosem. — Co mi przynosisz?

— List od pana Tanza — odparł młody człowiek. Wypuścił z rąk swoje teczki i wyciągnął z marynarki kopertę.

— Nazwisko? — zapytał von Seydlitz-Gabler dobrotliwie.

— Wyzolla Alfred, panie generale! — zameldował młodzieniec sprężyś­cie.

— Znakomicie! — powiedział von Seydlitz-Gabler.

— Po czym zagłębił się w odczytywaniu pisma. List był pisany wielkimi, bijącymi w oczy literami. Treść jego była następująca:

„Wielce szanowny panie generale!

Dziękuje panu za list utrzymany w tak serdecznym tonie. Nigdy nie zapomnę godzin, które wolno mi było spędzić z panem. Z wdzięcznością przyjmuję pańskie łaskawe zaproszenie i cieszę się. że pana zobaczę.

Łączę uprzejme ukłony dla czcigodnej małżonki i kreślę się, oddany Tanz".

Seydlitz-Gabler patrzył jeszcze przez chwilę na mocne, ostre litery listu. Wyglądały jak kolumny maszerujących żołnierzy.

Udał się do sąsiedniej sypialni. Zastał tam panią Wilhelminę, zajętą starannym uzupełnianiem toalety. Podał jej list i obwieścił triumfalnie:

— Widzisz, wystarczyło kilka słów napisanych moją ręką, żeby moje sugestie znalazły posłuch. Jeszcze ciągle! — pochylił się nad nią poufale i dodał: — Wiesz, nagle wszystko jest znowu jak w dawnych czasach, czuje się to niemal fizycznie. Tanz naprzód wysłał swoim zwyczajem swego służącego.

— Należałoby zaprosić Tanza na obiad — zaleciła rzeczowo pani Wilhelmina.

— Znakomity pomysł!

— Zwłaszcza, że na obiedzie będzie również Ulryka. Można to nazwać szczęśliwym przypadkiem — winieneś go organizacyjnie podbudować.

Von Seydlitz-Gabler skinął głową i natychmiast wyszedł z pokoju. Alfred Wyzolla trwał w całkowicie niezmienionej pozie, oczekując zleceń. Von Seydlitz-Gabler był skłonny wydać mu je.

— A więc do dzieła! — zawołał z młodzieńczym niemal rozmachem. Wyzolla dał mu następujący obraz sytuacji. Tanz wysłał go jako rodzaj

czujki. Po wręczeniu listu zlecono mu postarać się o pokój hotelowy na odpowiednim poziomie. Gdyby taki pokój się znalazł, Wyzolla miał poczynić przygotowania na przybycie swego pana. Gdyby pokoju nie było, ma on zostać powiadomiony najpóźniej w ciągu trzech godzin. W braku takiego zawiadomienia zjawi się automatycznie o godzinie trzynas­tej w hotelu Kurfurstendamm.

— Wspaniała organizacja — pochwalił von Seydlitz-Gabler. — Ale to u nas nic nadzwyczajnego. I myśmy już wszystko przygotowali.

Istotnie tak się stało i to z porady Kahlenberga. Zarezerwowany został piękny pokój dla Tanza oraz skromny, pojedynczy pokoik dla Wyzolli.

Wyzolla znowu uradował serce generała wyprężywszy się do wzorowe­go złożenia ukłonu. Potem udał się do numeru, przeznaczonego dla Tanza. Wraz z personelem przystąpił do generalnego pucowania lokalu. Spełniał przy tym funkcję czynnika kontrolującego.

Kiedy wszystko było gotowe, odesłał personel, po czym wyciągnął z teczek ich zawartość.

Tymczasem von Seydlitz-Gabler zatelefonował do Kahlenberga. Nie kryjąc osobistego zadowolenia zawiadomił go, że wkrótce zjawi się u niego Tanz.

— Z miejsca przystał na moje zaproszenie — powiedział. — Gdyby pan wpadł do mego apartamentu kilka minut po czternastej na filiżankę kawy, byłbym bardzo rad.

— Chętnie — odparł Kahlenberge, po czym zadzwonił do pana Preverta, komunikując mu, że Tanz zjawi się w hotelu około południa.

Prevert poprosił go o szczegóły. Kahlenberge powtórzył dokładnie przebieg rozmowy z von Seydlitz-Gablerem.

— Na razie nie wiem nic więcej. Ale to chyba wystarczy. Zobaczę więc Tanza zaraz po czternastej. Jakże się mam zachować? Ma pan jakieś życzenia specjalne?

— Proszę stworzyć możliwie miłą atmosferę.

— Obawiam się, że mi to nie przyjdzie łatwo.

— Proszę spróbować mimo to. Tanz musi się dobrze poczuć.

— Mniej więcej jak osioł, który się znalazł na lodzie.

Na twarzy pana Preverta pojawił się uśmiech nieco wymuszony. Znał większość powiedzonek niemieckich, podobały mu się, ponieważ można je było zastosować do każdej niemal sytuacji.

— Gdyby pan na dziś wieczór potrafił zorganizować niewielkie, w pewnym stopniu doborowe towarzystwo, byłbym panu bardzo zobowią­zany.

— Mój pęd do rozrywek nie ma granic — odparł Kahlenberge z sarkazmem.

* * *

Rainer Hartmann, paszportowy obywatel francuski, zamieszkały w Antibes, znalazł się nareszcie w Berlinie. Rozkoszował się ruchem ulicz­nym, miał wrażenie, że nawet kamienie spoglądają nań przyjaźnie. Dzień był pogodny, co również wpływało na dobre samopoczucie Hartmanna.

Pierwszym człowiekiem, którego zobaczył w Berlinie na lotnisku, była

Ulryka. Uważał, że nie mógł go spotkać bardziej szczęśliwy przypadek. Ubiegłe lata jak gdyby przestały istnieć, miał wrażenie, ze wszystko to siało się dopiero wczoraj.

Noc przespał w pensjonacie; sny miał promienne, radosne, następny ranek był przepiękny. Śniadanie zjadł z Ulryka. Aby uczcić tę chwilę, wypili po kieliszku szampana. Chwytali się za ręce, raz po raz wybuchali śmiechem, jak beztroskie dzieci pozostawione bez dozoru. Za drzwiami świeciło słońce. Niebo robiło wrażenie bukietu, złożonego z radosnych, jasnych kwiatów.

Po śniadaniu, ująwszy Ulrykę pod ramię, Hartmann udał się na stację kolei podziemnej. Po kilku przystankach wysiedli. Hartmann zaprowadził Ulrykę do pobliskiej knajpki i mimo przedpołudniowej pory zamówił dla niej kruszon z wina. Miała tu czekać na niego.

Pożegnawszy się z nią, wdrapał się na czwarte piętro domu, w którym mieszkała ciotka Greta.

Owa ciotka Greta była czymś w rodzaju numer jeden A w całej rodzinie. Miała szczęście znaleźć męża, który ją kochał bez zastrzeżeń. Nikt nie mógł powiedzieć dlaczego, ale wszyscy wiedzieli, że tak było. Mieli już około tuzina dzieciaków. A dzieci to. jak wiadomo — bogactwo, połowa już zarobkowała. Zarobek miesięczny całej rodziny, której niezmor­dowanie przewodziła ciotka Greta, był niemały.

Rainer padł w objęcia swojej starej matki. Miała wąską, pożółkłą, zszarzałą twarz, pokrytą siecią zmarszczek oraz oczy, które zawsze uważał za jedyne w swoim rodzaju. Były jak jezioro górskie w upalne lato, zapraszały do cichego odpoczynku.

Jeszcze nie wypuścił z objęć swej matki, kiedy otoczyli go młodsi członkowie rodzinki. Przyczołgał się jakiś dzieciak, jak spod ziemi wyrosła para smarkaczy, która za wszelką cenę chciała rzucić się Hartmannowi na szyję. Miał niemało kłopotu z tym, aby wśród tych objawów burzliwej miłości zachować równowagę.

Nie słyszał słów, które padały. Trzymał w swojej dłoni rękę matki, raz po raz ocierały się o niego dziecinne główki. Co najmniej dwoje dziecia­ków rozsiadło się na jego kolanach, a jakaś dziewczynka zarzuciła mu ręce na szyję.

— Pewnie jesteś głodny — powiedziała matka. — Dzieci są zawsze głodne.

— Zawsze! — odezwał się chór głosów.

Ciotka Greta upiekła babkę, zrobiła studzieninę, ugotowała potężny kawał mięsa. Znalazł się również pstrąg w galarecie.

Przed oczyma Hartmanna wyrósł stos misek. Dzieciaki otoczyły go zwartym kołem.

— Dziękuję ci za telegram — rzekł Hartmann. Pogładziwszy ramię matki, spojrzał na pstrąga w galarecie i zauważył: Co za smakołyki! Nie rozpieszczano mnie tak od dzieciństwa. Czuję się jak w niebie. Kiedy jednak jesteśmy już w niebie, co by było, gdybym tak dostał parę placków kartoflanych?

— Ile tylko chcesz! — oświadczyła ciotka Greta.

Żarłoczne dzieciaki miały rozczarowane miny. Placki kartoflane do­stawały raz na tydzień.

— O jakiej depeszy mówiłeś, mój synu?

Hartmann zmieszał się. Pełne miski pociągały zawartością i zapachem, ale w tej chwili interesowała go tylko odpowiedź na jego pytanie.

— Nie wysłałaś do mnie depeszy?

— Nie!

Hartmann zamyślił się, co jednak nie przeszkadzało mu skosztować wszystkiego, co przed nim postawiono. Sięgając do licznych misek, miał wrażenie, że wróciły czasy szczęśliwej młodości.

Nasyciwszy się nawet ponad miarę, pożegnał się, obiecując, że wkrótce zjawi się znowu: może jeszcze wieczorem, najpóźniej jutro w południe. Uścisnął czule matkę, potrząsnął tuzinem dziecięcych rąk. Ciotka Greta uśmiechała się błogo, pewna, że go dobrze nakarmiła. Hartmann popędził do knajpy, w której cierpliwie czekała na niego Ulryka. Podczas czekania wypiła trochę, więc miała teraz wyraz zmęczenia w oczach; wyraźnie tęskniła za popołudniową drzemką.

— Czy nie cudownie tu u nas w Berlinie? — zapytała.

— Na pewno — odparł Hartmann. — Ale mam uczucie, jak gdybym dostał się w stosy waty. Wiem tylko jedno: coś się tutaj nie zgadza. Matka oświadczyła mi, że nie wysyłała do mnie żadnej depeszy. Tymczasem otrzymałem od niej depeszę. Niepokoi mnie to.

— Może to być jakieś nieporozumienie. — Ulryka poczuła, że nadszedł moment, przed którym przestrzegał ją Prevert. Instrukcja jego brzmiała: bagatelizować, zagadywać, odwracać uwagę. Powiedziała więc: — Może matka fałszywie zrozumiała twoje pytanie. Albo ty nadajesz jej od­powiedzi inny sens.

— Tak czy inaczej alarmujący fakt pozostaje faktem: nie depeszowała do mnie.

— Wypytywałeś ją szczegółowo?

— Oczywiście nie! Nie chciałem jej niepokoić, była taka szczęśliwa, że mnie widzi!

— Mógł to być oczywisty błąd. Po prostu nie zgłębiłeś całej sprawy. Przecież depesza nie musiała być wysłana przez twoją matkę, ostatecznie mógł to zrobić twój stryj, twoja ciotka, albo któryś z sąsiadów. Jest moc możliwości. Nie widzę najmniejszej podstawy do niepokoju.

— A jednak... Może powinieniem zaraz przy pierwszej sposobności opuścić znowu Berlin. Doznaję nagle uczucia, że wali się na mnie lawina.

— Spójrz dookoła! Jaki cudowny, jasny dzień! Nareszcie jesteś w Berlinie. I ja jestem przy tobie. Czy to nie wystarczy?

* * *

Narada u radcy ministerialnego Karpfena zaczęła się o godzinie dwunastej w przyjaznej atmosferze. Skończyła się po godzinie. Oprócz Karpfena obecni byli: Prevert, Lisowski i Liebig.

Karpfen nie chciał za żadną cenę pozbawić się przyjemności uczest­niczenia w rozmowie, prowadzonej przez trzech kryminologów.

— Moi panowie, odrzućmy wszelkie formalności — zagaił. — Witam panów jak najserdeczniej, dziękuję za przyjęcie mego zaproszenia. Na harmonijną współpracę!

Podniósł w górę swój kieliszek. Lisowski przywiózł z Warszawy butelkę żubrówki.

Przepili do siebie, po czym Karpfen oświadczył:

— Czas to pieniądz, nie traćmy go!

Kryminolodzy zaczęli wyciągać z teczek akta i załączniki. Przyglądali się sobie możliwie dyskretnie, ale zorientowali się natychmiast, że jeden obserwuje tu drugiego, co wszystkich ich rozśmieszyło nieco.

— Jeżeli chodzi o wypadki równoległe — zaczął Lisowski — to wypadkiem najważniejszym jest zawsze ten, który jeszcze nie ostygł. Od niego zwykło się zaczynać.

— Zgadza się — rzekł Prevert. — Mamy więc pozycję zasadniczą. Karpfen dał Liebigowi znak ruchem głowy. Liebig rozłożył posłusznie

swoje materiały.

— Jestem jedynie w stanie — rozpoczął Liebig — podać dokładne szczegóły samego zbrodniczego czynu. Ofiara została zidentyfikowana. Nie ma natomiast do tej chwili śladu sprawcy. Istnieją wprawdzie pewne dane i podejrzenia, ale ich siła dowodowa, jeżeli chodzi o sprawę — jest żadna.

— Może moglibyśmy tutaj służyć pewnym materiałem — oświadczył Prevert — oczywiście po zaznajomieniu się z rezultatami pańskich dochodzeń.

Liebig zaczął szczegółowo zdawać sprawę. Im dłużej mówił, tym uważniej słuchali go Lisowski i Prevert. Od czasu do czasu spoglądali na siebie przelotnie i niemal z zakłopotaniem, wkrótce jednak zaczęła się między nimi nawiązywać nić ostrożnego porozumienia.

Jedynie radca Karpfen siedział na swym krześle melancholijny i jak gdyby nieobecny. Zdaniem jego sprawcą był tu całkowity obłąkaniec, a tacy zdarzają się przecież wśród narodów najbardziej nieposzlakowanych.

Wywody komisarza policji kryminalnej Liebiga.

W nocy z dwunastego na trzynastego sierpnia 1956 r. usłyszano w Dreźnie, Sterngasse 7, pojedyncze wrzaski. Dochodziły z mieszkania niejakiej Eryki Mendler, nie mającej stałego zawodu. Natychmiast zostaje zawiadomiona policja, która znajduje zniekształcone zwłoki kobiety. Zjawia się komisja, zajmująca się morderstwami i zabójstwami. Od razu zostaje ustalony seksualny charakter zbrodni. Natychmiastowe poszuki­wanie sprawcy. Liczni świadkowie przytaczają szczegóły sprzeczne ze sobą, niekiedy wręcz absurdalne. Eryka Mendler figuruje na liście pro­stytutek. Orzeczenie lekarskie: cięcia ostrym narzędziem, zapewne nożem lub sztyletem na szyi, piersiach i udach. Najwięcej w okolicach ud. Można uznać za pewne, że śmierć nastąpiła po pierwszych ciosach.

— Zgadza się w licznych punktach — powiedział półgłosem Lisowski," kiedy Liebig skończył. — Miałem podobny wypadek w Warszawie w roku 1942. I wtedy była podobna ofiara, i wtedy miało się do czynienia z podobnym przebiegiem, co stwierdziło niemal identyczne orzeczenie lekarskie.

— I u mnie się zgadza — oświadczył Prevert. — Paryż, 1944, ulica de Londres.

— Naprawdę? — Karpfen ożywił się. — Ten sam obraz zbrodni w trzech całkowicie różnych miejscach?

— To zupełnie proste — rzekł Prevert ochrypniętym głosem. — Sprawca wiele zapewne podróżował. Ostatnia wojna była przecież rodza­jem wędrówki ludów. Takie wydarzenia historyczne pozostawiają często najdziwaczniejsze ślady. W naszym wypadku pozostaje nam właściwie jeszcze tylko jedno: znaleźć tego. kto podczas popełniania zbrodniczego czynu był we wszystkich trzech miejscach.

— Jak pan sobie to wyobraża? — radca uśmiechnął się. — W latach 1942—1944 wszystko w Europie kłębiło się jak w kotle.

Odezwał się Lisowski:

— Przy moich ówczesnych poszukiwaniach natrafiłem na okoliczność dosyć znamienną. Była tak znamienna, że Niemcy od razu zabrali mi tę sprawę z ręki.

— Oficer niemiecki nazywał się Grau, prawda?

Lisowski spojrzał na Preverta, jakby otrzymał cenny podarunek.

— Zgadza się co do joty!

— Doszliśmy teraz do punktu decydującego — rzekł Prevert. Spoj­rzawszy potem w stronę Lisowskiego zapytał: — Jesteśmy ze sobą zgodni?

— Tak, to punkt decydujący. Podzielam to zdanie — zgodził się Lisowski.

— Musimy mordercę otoczyć pierścieniem — zaproponował Prevert. — Znam nazwisko mordercy i to od lat dwunastu. Do zamknięcia łańcucha dowodów brakowały mi tylko tych podobieństw. Teraz jestem całkowicie pewien swego.

— I mnie zdawało się wówczas, że znam sprawcę — rzekł Lisowski. — Udało mi się znaleźć świadka, który podał ścisłe dane. Major Grau, oficer niemiecki, zgadzał się całkowicie z moimi przypuszczeniami. Ale w Warszawie nie było mu dane wyjaśnić tej sprawy. Co zresztą było do przewidzenia. Zeznania świadka były tak niezwykłe, że nie wierzyłem mu przez czas dłuższy.

— Ze mną było to samo — zawołał Prevert. — I ja wzdragałem się

uznać to za prawdę!

— Proszę o konkrety! — zażądał niecierpliwie Liebig.

Prevert uczynił zapraszający gest w stronę Lisowskiego: miało się wrażenie, że pochyla szablę, respektując w ten sposób starszego, któremu daje pierwszeństwo. Zachęcony tym Lisowski oświadczył:

— Mówimy o pewnym generale, nazwiskiem Tanz.

— Może byśmy teraz otworzyli butelkę krymskiego szampana? — zaproponował Prevert.

— Nie mam nic przeciwko temu — zgodził się Lisowski. Liebig podniósł się i odkorkował butelkę.

Po chwili milczenia Karpfen oświadczył:

— Przyczynimy się do tego, aby sprawiedliwość zatriumfowała!

— Mam bardzo niewielkie zrozumienie dla morderców! — rzekł Prevert, opróżniając swój kielich — natomiast zrozumienie moje dla dobrego napoju i wyszukanych potraw jest niemal nieograniczone. W obecnym momencie najbardziej interesuje mnie pański kawior.

Punktualnie o godzinie trzynastej Tanz przestąpił progi hotelu Kurfurstendamm. Miał na sobie ubranie barwy jesiennych liści. Wyglądał rześko, twarz robiła wrażenie jakby odlanej z brązu, oczy spoglądały w odległą dal, jak gdyby w poszukiwaniu całej armii.

Zgodnie z oczekiwaniem Tanz zastał w hallu Wyzollę. Ten przywitał go i poinformował:

— Stosownie do polecenia apartament przygotowany! Pan generał von Seydlitz-Gabler prosi pana na obiad w najściślejszym gronie.

Tanz skinął głową. Nie bardzo się zmienił w ciągu tych lat: opalona skóra, bojowo wysunięty naprzód, ostro zarysowany podbródek, wodnis­te, niebieskie oczy. jakie miewają marynarze obyci z Różą Wiatrów, wargi jakby wykrojone ostrym nożem w twardym cieście. Pogłębiły się tylko fałdy idące od nosa do brody.

Nie zaszczycając uwagą składającego się jak scyzoryk szefa recepcji. Tanz, za którym kroczył Wyzolla, wszedł na schody prowadzące na pierwsze piętro. Kiedy tam dotarł, polecił Wyzolli, aby pilnował drzwi. Potem udał się do apartamentu von Seydlitz-Gablera.

Powitanie miało charakter intymny i serdeczny. Obaj panowie rozpo­starli ramiona, potem podali sobie dłonie i potrząsali nimi przez długą chwilę.

— Nareszcie! Nareszcie! — powiedziała pani Wilhelmina z wystudio­waną prostotą.

Kiedy zasiedli do stołu, von Syedlitz-Gabler zagaił konwersację słowa­mi:

— Prawie tak, jak wtedy, w niezapomnianych czasach!

— Właściwie brakuje tylko jeszcze naszej Ulryki! — pani Wilhelmina pozostała wierna sobie: jak zawsze myślała trzeźwo i praktycznie. — Ale poczciwe moje dziecko przyjdzie nieco później, trzeba panu bowiem wiedzieć, że pracuje zawodowo. Dzielne z niej stworzenie.

— Jakże się panu ułożyło życie, drogi przyjacielu? — zapytał von Seydlitz-Gabler.

Tanz oczekiwał tego pytania i przygotował się na nie. Spojrzał na von Seydlitz-Gablera wzrokiem, jakim doświadczeni lekarze obrzucają pac­jentów. Potem oświadczył:

— Jakoś się żyje.

— Niełatwo to panu przychodzi, prawda? — wtrąciła pani Wilhelmina. Zamówili dalsze dania. Kiedy kelner krzątał się koło stołu, prowadzili

rozmowę nieobowiązującą i banalną. Pani Wilhelmina znowu zaczęła mówić o córce.

— Nigdy nie zapomniała ani o nas, ani o tradycji naszej rodziny, choć czasami wygląda na to, że się przeciw temu buntuje.

Po odejściu kelnera Tanz powiedział:

— Często musiałem o niej myśleć. I ona, i jej rodzina była dla mnie zawsze czymś bardzo wartościowym.

Von Seydlitz-Gablera ogarnęła fala wzruszenia. Wyglądało na to, że podobnego uczucia doznaje pani Wilhelmina. Wszystkim bardzo smako­wał comber sarni z czerwoną kapustą.

Von Seydlitz-Gabler rozparł się w swym fotelu. Znakomite jedzenie i miłe towarzystwo wprawiło go w doskonały nastrój. Po chwili zaczął:

— Trzeba panu wiedzieć, drogi przyjacielu, że w naszym kraju znowu zaczynają być respektowane prawdziwe wartości oraz długoletnie do­świadczenie. Czasy samooskarżeń, zamętu intelektualnego, kalania włas­nego gniazda — minęły. Tuż po wojnie kazano nawet dzieciom spoglądać na nas z pogardą. Młodzież, rozagitowana, wylewała na nas kubły pomyj.

Nawet najbliżsi koledzy zaczynali tracić grunt pod nogami. Na szczęście wszystko to należy do przeszłości.

— Wcale pan sobie nie wyobraża — wtrąciła pani Wilhelmina — jak bardzośmy z tego powodu cierpieli, zachowując oczywiście niezłomną postawę.

— Na początku było to wręcz uwłaczające honorowi — von Seyd­litz-Gabler pochylił posiwiałą głowę. — Wstyd mi, kiedy myślę o tym, co wtedy pisały gazety niemieckie, co sobie literaci wysysali z brudnych paluchów, czego pełne było radio. Istne kubły z gnojem! Ale zapomnijmy o tym. Ci wykolejeńcy poprawili się i ze skruchą uznali swe błędy. Proszę dzisiaj spojrzeć na nasze gazety — ile w nich siły i charakteru! Proszę wziąć dobrą książkę — znowu mówi się o naszej wielkiej przeszłości. Proszę posłuchać naszych audycji radiowych — nie ma już. w nich ani słowa przeciw odbudowie i tradycji.

— Należy temu tylko przyklasnąć — powiedział Tanz z uznaniem. — Warto o to walczyć. Niemała w tym pańska zasługa, panie generale.

— Nie chcę udawać ważniejszego niż jestem — odparł von Seyd­litz-Gabler z jaskrawą skromnością. — Przeżyliśmy najcięższe czasy, ale mamy to już poza sobą. Przeciwnicy obowiązkowej służby wojskowej i pacyfiści, to dziś w praktyce żywe trupy. Mogą sobie gadać i pisać co chcą, nie należą już do dobrego towarzystwa.

Po chwili milczenia von Seydlitz-Gabler ciągnął dalej nie bez dumy:

— W jakiej mierze rozwija się nasze życie duchowe, może pan wnios­kować z tego, że znowu starzy, wypróbowani żołnierze, jak my, znajdują posłuch, że nawet prosi się ich, aby mówili, przemawiali. Już dziś toczy się istna walka o moje pamiętniki — podpisałem umowę z wydawnictwem angielskim, wielki magazyn amerykański zabiega o prawa przedruku w odcinkach.

— Jakże miło słyszeć te słowa. W takiej atmosferze można oddychać. Gratuluję panu! I chciałbym dodać: chyba nikt sobie na to nie zasłużył w tym stopniu co pan.

— Oczywiście nie było moim zamiarem opisywanie własnych suk­cesów. Chciałem tylko naszkicować panu obraz naszej obecnej sytuacji. Mam nadzieję, że zorientuje się pan z tego, gdzie jest właściwe pole działania dla ludzi zasłużonych. Czcigodny przyjacielu, proszę mi powie­dzieć szczerze i otwarcie: miałby pan ochotę przyłączyć się do naszych szeregów?

— Nie byłbym od tego. Oczywiście z gwarancją odpowiedniego usto­sunkowania się do mojej osoby.

— Jakie to piękne — powiedziała pani Wilhelmina, kładąc swą rękę na męskiej dłoni Tanza. — Na pewno będzie się pan czuł u nas doskonale.

Mamy duży krąg przyjaciół, nasze przyjęcia towarzyskie znowu odzyskują blask i format. Nawet ministrowie uważają sobie za zaszczyt bywać u nas.

— Trzeba przyznać, ze zaszczyt to dla nich nie lada! — zawołał von Seydlitz-Gabler. — Ale pan, drogi Tanz, jest dla nas gościem zupełnie specjalnym. Możliwości są dla pana różne, mógłby pan pracować w' jakimś przedsiębiorstwie prywatnym, poświęcić się publicystyce, przy pomocy naszego przyjaciela Kahlenberga wejść do wielkiego przemysłu, sporządzać memoriały dla czynników urzędowych, być rzeczoznawcą albo też dać się nawet reaktywować.

— Jak panu wiadomo, hasło moje brzmiało zawsze: pracować, nie przykładać wagi do pozorów, nie wywoływać sensacji!

— Niech pan będzie spokojny, załatwię to już. A dziś wieczorem, oczywiście jeżeli się pan zgodzi, urządzimy małe przyjęcie. Na osiem do dwunastu osób, wśród których znajdą się ludzie miarodajni i wpływowi, między innymi i przyjaciel Kahlenberge. Będzie pan mógł, żeby tak powiedzieć, wysondować teren, ma się rozumieć, całkowicie niezobowiązująco. Zgoda?

— Chętnie — zgodził się Tanz: miało się wrażenie, że w głowie jego zabrzmiała nutka wzruszenia. Kieliszek, który trzymał w ręku prysnął w kleszczach jego palców. Po dłoni spłynęła krew. Nie zauważył tego. Powiedział z wyszukaną uprzejmością:

— Dziękuję najserdeczniej.

Stenogram

rozmowy telefonicznej między komisarzem policji kryminalnej Liebigiem, przebywającym we wschodnim Berlinie, i inspektorem policji kryminalnej Horntragerem, znajdującym się w Dreźnie.

Liebig: — Znalazłem w moich aktach notatkę, która mnie zaintereso­wała. Pochodzi od pana. Wytropił pan wtedy świadka, który w pobliżu miejsca zbrodni widział przez czas dłuższy parkujący samochód osobowy.

Horntrager: — Tak jest, panie komisarzu.

Liebig: — Poszedł pan za tym śladem?

Horntrager: — Rozumie się samo przez się. W wozie tym siedział niejaki Wyzolla.

Liebig: — Dalej!

Horntrager: — Dalej nie ustalono niczego, w każdym razie niczego co pozostawałoby w związku ze sprawą. Ze wskazaną ostrożnością prze­prowadziłem szereg dochodzeń.

Liebig: — Niech pan natychmiast wezwie tego Wyzollę do siebie, niech go pan wedle wszystkich prawideł wyciśnie jak cytrynę. Proszę trzymać w pogotowiu, aż do odwołania, oddział specjalny. Czekam na wiadomości.

Stenogram rozmowy telefonicznej prowadzonej przez inspektora Horntragera i komisarza Liebiga:

Horntrager: — Stosownie do polecenia próbowałem przesłuchać Wy­zollę. Okazało się to niemożliwe, gdyż Wyzolla wyjechał do Berlina. Odjechał wczoraj po południu o godzinie czternastej. Termin powrotu nieokreślony.

Liebig: — Przeklęte łajno!

* * *

Rainer Hartmann przetarł oczy. Owego popołudnia firanki w jego pokoju były zaciągnięte, mimo to raziło go stłumione światło. Leżał ubrany na swoim łóżku w pensjonacie "Feniks". Nie orientował się, czy przespał minuty, czy godziny. Miał wrażenie, że coś wyciąga ku niemu ręce, oplata go. Obudziwszy się całkowicie, zerwał się gwałtownie. Stał przed nim monsieur Prevert.

Przysunął sobie krzesło, usiadł.

— Niech pan tylko nie powie teraz, mój drogi, że widok mój pana zaskoczył.

— Z tego, co mnie w ostatnich dniach spotkało, winienem był przypu­szczać, że ktoś tutaj maczał w tym wszystkim palce. Ale nie chciało mi się wierzyć, żeby był pan zdolny do tego rodzaju manipulacji.

— To należy do mego zawodu. Jakże bowiem mógłbym zwalczać skutecznie ludzi pozbawionych skrupułów, gdybym sam był naszpikowa­ny skrupułami.

— Czego pan chce ode mnie?

— Po co to pytanie? Przecież zna pan odpowiedź, przynajmniej w podświadomości. Mówiąc bez osłonek: nareszcie jesteśmy u celu!

— Zapewne czeka pan na pytanie: o jaki tu chodzi cel? Nie postawię go. Sprawa ta nie interesuje mnie. Natomiast nie jest mi obojętne, że ze względu na jakieś intrygi nie zawahał się pan wciągać w grę ludzi, którzy są mi bliscy. A więc naszych przyjaciół w Antibes, mojej matki i wreszcie Ulryki.

Prevert rozparł się w twardym hotelowym krześle, jak gdyby to był angielski fotel.

— Mój drogi, przyjaciele są po to, by świadczyć sobie wzajemnie przyjacielskie usługi. Ponadto radzę panu z całego serca nigdy nie wątpić w dobre i bezinteresowne uczucia matki. A co się tyczy Ulryki, to tylko mogę panu pogratulować. Dziewczyna ta wyposażona jest w odwagę, o której niektórzy mężczyźni tylko marzą.

— Czy ma to oznaczać, że została wtajemniczona? Że bierze udział w pańskiej grze? Że nie waha się dać się użyć do czegoś, o czym nic nie wie?

— Drogi, młody przyjacielu! Ta podziwu godna kobieta z miejsca

zorientowała się w tym, na co mnie potrzebne były tygodnie, a panu lata. W tym mianowicie, że przeszłość nie może być zapomniana, lecz musi być przezwyciężona! Jednostka nie zawsze potrafi się z tym uporać, potrzebni jej są inni ludzie. Może pan z całym spokojem zaliczać do nich Ulrykę. No i moją skromną osobę.

Hartmann podciągnął skarpteki, zapiął koszulę, sięgnął po pantofle. Robił to wszystko automatycznie tylko po to, aby zyskać na czasie.

— Może pan spokojnie żyć tak, jak pan żył dotąd, jeżeli pan koniecznie tego chce. — Prevert wypowiedział to jak urzędnik udzielający informacji za okienkiem. — W ciągu godziny odlatuje samolot do Monachium, a stamtąd przez Genewę do Nicei. Zdąży pan bez trudu. Wóz mój stoi na dole. Wystarczy jedno słowo, a nigdy już mnie pan nie zobaczy. Berlina również. No, i prawdopodobnie Ulryki.

— Nie zobaczę również Tanza, prawda? Prevert uśmiechnął się błogo.

— Mam go teraz w pułapce — powiedział. — Trzeba tylko ją zamknąć, ale jest to możliwe jedynie przy pańskiej pomocy.

— Cóż mnie może przy tej okazji spotkać?

— Różne różności! Są rewolwery nabite i to ślepymi nabojami. Są maszyny do pisania, które mogą działać druzgocąco. Nie ma istoty mniej pewnej od człowieka. Wszędzie, gdzie istnieje władza, są także łobuzy i pachołkowie. Ale są i przyjaciele.

— Jeżeli chodzi o tę przyjaźń, to radzę, żeby ją pan wystawił na próbę.

— Zrobione.

* * *

Pani Wilhelmina była pochłonięta przygotowaniami do przyjęcia. Wyzolla okazał się przy tym znakomitą siłą pomocniczą. Tanz pozostawił go do dyspozycji, więc wykonywał dokładnie wszystko, co pachniało rozkazem. Pani Wilhelmina spoglądała nań nie bez wzruszenia — na jego widok przypominały się jej stare, dobre, niezapomniane czasy.

— Jest pan człowiekiem użytecznym — powiedziała z uznaniem. — Powinien pan takim pozostać.

— Tak jest! — oświadczył Wyzolla ze skromnym poczuciem własnej godności. — Pozostanę takim.

Kierownictwo hotelu postawiło do dyspozycji tak zwany zielony salon, określany również jako pokój myśliwski. Zlustrowawszy wszystko do­kładnie, pani Wilhelmina zadzwoniła do Kahlenberga. Był zachwycony, obiecał, że się zjawi, dodając:

— Chętnie przyprowadziłbym jednego z moich przyjaciół, Francuza.

— Czy pan ten ma jakieś wpływy?

— Ależ, jak najbardziej! Mój przyjaciel Prevert siedzi, żeby się tak wyrazić, przy sterze. Może ludziom pomagać w zrobieniu kariery i może te kariery niszczyć. Przy pomyślnej konstelacji może być groźny nawet dla najwyższych dostojników!

— W takim razie bardzo proszę!

Następną ofiarą pani Wilhelminy był przebywający w Berlinie minister, który z zasady zjawiał się wszędzie, gdzie go tylko zapraszano. I tym razem wyraził zgodę. Z kolei zaproszony został dyplomata z krajów Beneluxu, o którym przypuszczano, że w Radzie Europejskiej gra jeżeli nie pierwsze, to drugie skrzypce. Będzie więc na przyjęciu piękną dekora­cją-

Jako następny figurował na liście dyrektor generalny znanego koncernu elektrycznego. Na próżno usiłował się bronić. Zmiękczyło go wymienienie nazwiska dyrektora generalnego Kahlenberga. Produkcja i transport stanowiły rodzeństwo: turbiny i kable nadmorskie wymagały specjalnych środków komunikacji, których dostarczała fabryka Kahlenberga.

Z kolei pani Wilhelmina zadzwoniła do jednego z senatorów berlińs­kich, znanego z bardzo licznych kontaktów. Odpowiedział z właściwym mu humorem:

— Zjawię się z przyjemnością z jedną z moich nowych żon. Uwaga ta wywołała u pani Wilhelminy refleksje na temat tak zwanej

płci pięknej. Ulryki nie można było być pewnym, a „chwilowa małżonka" senatora była wielkością nieznaną. Trzeba więc było pomyśleć o dwóch, względnie trzech atrakcyjnych istotach kobiecych.

Szukać tego towaru należało w teatrze w najszerszym tego słowa znaczeniu, a więc również w telewizji i filmie. Wybór był niemały i łatwy. W ciągu kilku minut zgodziły się przybyć: zapoznana artystka filmowa pochodzenia północnego, niezwykle atrakcyjna wykonawczyni szlagierów piosenkarskich i trzecia, może czwarta zapowiadaczka w telewizji.

Tymczasem Wyzolla pucował szklanki i kieliszki z taką gorliwością, jakby miał do czynienia z amunicją. W zasadzie nic go nie dziwiło. Nie poruszyło więc go zupełnie, kiedy w zielonym salonie zjawił się boy hotelowy i zbliżył się do niego z podejrzaną dyskrecją.

— Na dole w hallu — powiedział boy — czeka dwóch panów.

— No i? — Wyzolla wzruszył ramionami nie przerywając swego zajęcia. — Jeżeli o mnie chodzi, może być ich trzech albo czterech.

— Ci panowie domagają się rozmowy z panem.

— Możliwe. Ale ja nie chcę z nimi mówić. Przecież pan widzi, że jestem zajęty.

Boy nie został już zaszczycony żadnym spojrzeniem. Potykając się, wyszedł. Tymczasem pani Wilhelmina zanotowała coś w swym kalen­darzyku. Po chwili boy pojawił się znowu.

— Obydwaj panowie ciągle jeszcze czekają. Powiadają, że to ważne.

— Nie dla mnie — odparł Wyzolla lakonicznie.

— Panowie ci chcieli jedynie prosić o pewną informację.

— Nie udzielam żadnych informacji. To nie moja sprawa. Wypraszam sobie nachodzenie mnie? Jestem zajęty!

* * *

Prevert, Hartmann i Ulryka siedzieli w jednej z kawiarń berlińskich.

— Tanz zjawił się i to jak zwykle z eskortą — powiedziała Ulryka.

— Z eskortą? — zapytał Prevert.

— Z kimś w rodzaju straży przybocznej. Młody, twardy chłop — widziałam go, kiedy szłam do mojej matki. Matka zajęta jest organizacją przyjęcia, ten młodzik pomaga jej.

— Jak on się nazywa?

— Wyzolla — odparła Ulryka. Prevert był zachwycony.

— Pięknie! — ale proszę opowiadać dalej.

Ulryka wymieniała nazwiska zaproszonych gości, figurujące na liście.

— Przy nazwisku Kahlenberga widnieją słowa: przyprowadzi ze sobą gościa z Francji. Czy to pan, monsieur Prevert?

— Tak, jestem tym gościem, którego przyprowadza drugi gość. Wyda­je mi się, że co wolno dyrektorowi Kahlenbergowi, to również wolno i pani.

— W takim razie gość mój nazywa się Rainer Hartmann.

— Mądra z pani dziewczyna! To właśnie miałem na myśli!

— Nie mogę obciążać tym Ulryki — zawołał Hartmann.

— Dajże pan spokój, przyjacielu. Przecież dziś wieczorem rozbita zostanie taka masa porcelany, jakiej by nie zmiażdżyło stado słoni.

— Jeszcze jedno mnie uderzyło — dodała Ulryka. — Kiedy byłam u matki, ta wysłała Wyzollę z jakimś wyraźnie sfingowanym poleceniem. Podczas jego nieobecności zatelefonowała do szefa recepcji, żądając od niego bliższych informacji o jakichś dwóch mężczyznach, którzy dopyty­wali się o Wyzollę i chcieli z nim mówić.

— No i? Poinformowano ją?

— Chyba nie. Po rozmowie telefonicznej matka miała minę nieco bezradną, co się u niej zdarza niezwykle rzadko.

Prevertowi zrobiło się nagle bardzo spieszno. Podniósł się i pożegnał z młodymi przyjaciółmi słowami:

— Zostawiam was teraz samych. Możecie sobie to tłumaczyć jako dowód poczucia taktu, choć tak wcale nie jest.

* * *

— Odczuwam szczerą potrzebę zakłócenia panu spokoju — rzekł Prevert, wchodząc do pokoju Kahlenberga. — Znowu pracuje pan nad swoim odczytem, uważam, że praca ta winna być przerywana jak

najczęściej.

— Staram się rzetelnie — przyznał Kahlenberge, wskazując na rękopis

— ale mi jakoś nie idzie.

— To panu przynosi tylko zaszczyt — odparł Prevert z pogodą i

humorem.

Odsunąwszy rękopis odczytu, Kahlenberge oświadczył:

— Nie przypominam sobie, żeby pan przy jakimkolwiek spotkaniu ze mną nie prezentował mi jakichś specjalnych swoich życzeń. Mogę więc chyba zapytać: Czego pan chce ode mnie?

Prevert poprawił poduszkę na kanapie i usiadł na niej.

— Oczywiście chcę tego i owego. Przede wszystkich chodzi mi o to, aby pana zabawić, oczywiście nie bez zamiaru ubocznego oraz o to, by pana rozgrzać dla moich planów. Ponadto chciałbym, na pański koszt i również dla zabawienia pana, przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych.

Naprzód Prevert kazał się połączyć z senatorem Berlina Zachodniego, kierującym sprawami wewnętrznymi.

— Proszę mu tylko powiedzieć moje nazwisko — polecił urzędnikowi, który próbował zablokować rozmowę.

Senator zadzwonił po chwili, rozmowa odbyła się w obecności Kahlen­berga. Senator wyraził radość, że znowu słyszy głos Preverta. Ponieważ obaj rozmówcy byli wypróbowanymi praktykami, mającymi za sobą tysiące bitew telefonicznych i wyznawali się doskonale w dżungli kom­petencji, doszli zdumiewająco szybko do porozumienia. Prevert wyraził życzenie, aby mu przydzielono do współpracy doświadczonego, berlińs­kiego urzędnika służby kryminalnej. Senator zakończył rozmowę oświad­czeniem: „Zrobione!"

Wkrótce potem zadzwonił inspektor policji kryminalnej Muller-Meidrich, uczeń cieszącego się świetną opinią komisarza Tantaua, specjalisty od morderstw i zabójstw. Muller-Meidrich otrzymał informa­cję następującą: Około godziny piętnastej do szefa recepcji hotelu Kurfurstendamm zgłosiło się dwóch mężczyzn. Dowiadywali się o niejakiego Wyzollę, chcieli z nim mówić. Zachodzi pytanie, kim są ci dwaj mężczyźni i w jakim celu się zjawili.

— Zaraz to ustalimy — obiecał Muller-Meidrich. — Proszę czekać na mój telefon.

— Kto to taki, ten Wyzolla? — zapytał Kahlenberge.

— Młodzieniec, który w Dreźnie kilka dni temu siedział w samo­chodzie w pobliżu Sterngasse.

Kahlenberge potrząsnął z niechęcią tatarską czaszką.

— Cóż to ma znaczyć?

— Na owej Sterngasse popełnione zostało morderstwo. Nie, morderst­wo to za łagodne określenie dla tej ohydy, która tam miała miejsce.

Kahlenberge podniósł ręce, jak gdyby na znak protestu, ale po chwili opuścił je.

— Zawsze myślałem — powiedział z trudem — że wszystko, co dziwaczne, tajemnicze, diablo absurdalne, sprawia panu czystą radość. Wychodząc z tego założenia przypuszczałem, że właśnie dlatego nie traktował pan krwawych, groteskowych opowiadań Hartmanna jako całkowitej bzdury. Dopiero teraz zaczynam rozumieć: pan przecież wszystko traktuje śmiertelnie poważnie!

— Nigdy nie potrafiłem patrzeć na gwałtowną śmierć jako na diabelski kawał.

Kahlenberge podniósł się gwałtownym ruchem, strącając przy tym ze stołu rękopis swego odczytu. Arkusze rozsypały się po podłodze.

— Jeżeli to wszystko wygląda tak, jak pan przypuszcza — rzekł Kahlenberge głucho — gdyby się to miało okazać prawdą, to co z tego wyniknie?

— Niech pan sobie spokojnie generała nazywa generałem, ale niech pan się również nie wzdraga nazwać przestępcę przestępcą.

Zaterkotał telefon. Prevert ujął słuchawkę. Zameldował się Muller-Meidrich, inspektor policji kryminalnej, przysłany przez senatora. Muller-Meidrich oświadczył:

— Panie Prevert, jesteśmy panu bardzo wdzięczni za informacje. Natychmiast skomunikowałem się z szefem recepcji. Jest prawie pewien, że ci dwaj, którzy chcieli mówić z Wyzollą, to urzędnicy służby kryminal­nej, agenci albo coś w tym rodzaju. Zasięgnąłem języka we wszystkich naszych komórkach — nikt takich ludzi nie wysyłał.

— Nie musieli to być koniecznie agenci berlińskiej policji kryminalnej. Są tu przecież w Berlinie organizacje amerykańskie, brytyjskie, francuskie i diabli wiedzą jakie!

— Niewątpliwie! Jest w czym wybierać. Ale nawet szefowie recepcji miewają czasami kapitalne pomysły. Otóż nasz szef recepcji wysłał za tymi dwoma kogoś z buchalterii. Ten ktoś widział, że owi dwaj wsiedli do wozu i, ujechawszy kawałek, zaparkowali przed kościołem na Kurfurstendamm.

— To jeszcze nic konkretnego.

— Zapewne. Ostatecznie Berlin jest miastem nieograniczonych moż­liwości. I dlatego nic w tym dziwnego, że te dwa ptaszki po kwadransie wypłynęły znowu. Aresztowaliśmy ich. Na razie milczą. Co mamy robić teraz?

— Wpakujcie na razie tę dwójkę do lodówki. Odmrozi się ich w odpowiedniej chwili.

— A do tej chwili?

— Niech się zamrażają! Ale do rzeczy: byłoby dobrze, gdyby pan, szanowy panie Miiller-Meidrich, zadzwonił do hotelu Kurfurstendamm, kazał się połączyć z gościem Tanzem i zapytał go uprzejmie, czy nie potrzebna mu jest ochrona. Dwaj podejrzani mężczyźni próbowali bo­wiem dostać się do niego.

— I nic więcej, panie Prevert?

— Na razie nic, to wystarczy.

* * *

Organizowane przez panią Wilhelminę przyjęcie w hotelu Kurfurstendamm zapowiadało się dobrze. Napoje amerykańskie, martini, wysokoprocentowy dżin z odrobiną wermutu wytworzyły miły, swobodny nastrój. Robiło się coraz weselej i głośniej.

Prawie wszyscy z obecnych znali się nawzajem z licznych politycznych, gospodarczych i kulturalnych spotkań. Figurowali na kilku listach, z których ich nie skreślano. Zawsze to samo towarzystwo: minister, gwiazda filmowa, donżuan na skalę międzynarodową, sportowiec o znanym nazwisku.

Tym razem głównym ośrodkiem zainteresowania byli Tanz i von Seydlitz-Gabler, bohaterowie głośnych bitew, strategowie wielkiej wojny. Miało się wrażenie, że płyną od nich fale wielkości, mrożące krew w żyłach. Przecież obaj mieli podobno wpływ na historię świata.

Tanz był jak samotna skała. Jego uporczywe milczenie tłumaczono jako wielką głębię.

— Jest jak orzeł lecący nad prerią — zaświergotała trzecia, może czwarta zapowiadaczka telewizji. A budząca zawsze i wszędzie sensację wykonawczyni przebojów piosenkarskich oświadczyła melodyjnym gło­sem: — To mężczyzna, który może zastąpić całą butelkę szampana. Przy tych słowach biust jej falował jak wzburzone morze.

— Czy to prawda, co o nim opowiadają? — zapytała żona, czy też przyjaciółka wysokiego urzędnika. — Podobno podczas straszliwych mrozów rosyjskich wznosił mury ochronne z zamarzniętych trupów.

— Tego oczywiście nie wiem — odparła z demonstracyjnym chłodem pani Wilhelmina, do której pytanie to zostało skierowane.

Wysoki urzędnik odsunął nieco zbyt impulsywną damę swego serca. Zorientował się błyskawicznie, że zostało tu nadwerężone nietykalne tabu. Od pewnego czasu bowiem obowiązywał kanon następujący: kto mówi o okrucieństwach i bestialstwach wojennych, ten osłabia wolę obrony! Powiedział więc bardzo głośno z przekonaniem:

— Zawsze uważałem, że najlepsi muszą być po naszej stronie. Żaden wysiłek w tym kierunku nie może być za wielki.

Pani Wilhelmina obdarzyła go ciepłym uśmiechem, żona czy przyjaciół­ka spojrzała nań bez większego zachwytu. Podniósł swój kielich w kierunku wielce zajętego gospodarza.

Von Seydlitz-Gabler działał jako Pytia wyroczni, którą był Tanz. Nie było pytania, na które nie umiałby odpowiedzieć. Każda odpowiedź sprawiała wrażenie zdania nadającego się do druku. Wydawca jego promieniał — generał umiał się sprzedać. Oczyma duszy wydawca widział już wielki tytuł książki oraz rozliczenia z honorariów.

— Pan również — powiedział z rozmachem do Tanza — powinien napisać swoje pamiętniki.

— Jednym dane jest pisanie — rzekł Tanz z wielkim spokojem — przeznaczeniem innych jest działanie. Jeżeli o mnie chodzi, to należę do tych drugich.

— Skoro mowa o działaniu — wmieszał się do rozmowy dyrektor generalny koncernu elektrycznego — czy nie miałby pan ochoty wstąpić do naszej firmy?

— Niestety, nie jestem w branży elektrycznej fachowcem — odparł Tanz.

Dyrektor generalny uśmiechnął się z pełnym zrozumieniem: znał niezwykle skuteczną skromność wysokich wojskowych. Wartość ich polegała na tym, że mieli wszędzie kontakty i umieli utrafić we właściwy ton.

— Można służyć swemu narodowi na różne sposoby — oświadczył dyrektor generalny.

— Najważniejsze, żeby mu służyć! Święta racja! — von Seydlitz-Gabler nie przepuszczał żadnej okazji, żeby obwieszczać to, co uważał za swoje maksymy.

— Jak się pan czuje? — zapytał Tanza.

— Znakomicie. — Tanz powiedział to, jak gdyby odpowiedzi dostar­czał automat. Napięta skóra jego twarzy lśniła.

— Mili ludzie, prawda?

— Prawda. Bardzo mili.

Wykonawczyni szlagierów zapiszczała — ktoś wylał jej na dekolt szampana. Ten ktoś zaczął przepraszać. Pieśniarka wyła jak syrena, klepiąc się po nagim, mokrym biuście. Pani Wilhelmina podleciała do tej grupki jak gawron.

Von Seydlitz-Gabler próbował rozładować napięcie kawałem:

— Nie ma zabawy bez sensacyjnych kulis!

Twarz Tanza stała się żółta jak wosk. Zacisnął pięści, miało się wrażenie, że napadły go okropne boleści.

— Odrażające! — wykrztusił półgłosem przez mocno zaciśnięte zęby. Po chwili wrócił do równowagi, spróbował się uśmiechnąć. Powodem

tej próby był fakt. że stał przed nim Kahlenberge, który wskazując na swego towarzysza, powiedział:

— Czy mogę pana zaznajomić z panem Prevertem?

W wąskim pomieszczeniu przed „zielonym salonem" siedział Wyzolla. Rozparł się na krześle i czekał. Na co, nie wiedział.

W tym samym pomieszczeniu czekał Hartmann. Oparty o ścianę przyglądał się z zainteresowaniem Wyzolli. Prevert zwrócił jego uwagę na tego typa. Im dłużej przyglądał się temu Wyzolli, tym bardziej miał wrażenie, że widzi samego siebie sprzed lat dwunastu.

— Ciągle jeszcze wymaga dla pucowania bucików i butów trzech szczotek i dwóch szmatek? — zapytał Hartmann.

— Kto taki? — Wyzolla nastawił z zaciekawieniem uszu.

— Przyzwyczaił się nareszcie do szklanych popielniczek, czy też ciągle jeszcze muszą być koniecznie z ceramiki?

— Co to pana obchodzi? — zapytał Wyzolla nieufnie.

— Za moich czasów używał wyłącznie nocnych koszul, ale tylko białych, broń Boże bez żadnych ozdób. Ewentualne fałdy musiały być na noc wyprasowane. W prawej kieszonce na piersiach miał zawsze świeżą chusteczkę, również białą, ale płócienną.

— Człowieku! — zawołał Wyzolla nie bez zdumionego uznania. — Skąd panu to wszystko wiadome?

Wyzolla był ciekaw szczegółów. Hartmann nie szczędził ich. Wyzolla odtajał, wkrótce rozwinęła się niezwykle ożywiona rozmowa.

— W ciągu dwóch godzin opróżnił raz, siedząc w wozie z tyłu, całą butelkę koniaku — opowiadał Hartmann. — I nic nie było po nim poznać. Stał się tylko trochę sztywniejszy, zaczął wyraźniej mówić. Ten umiał chlać!

— I jeszcze dziś potrafi — stwierdził Wyzolla nie bez dumy. — Ale koniaku prawie nie tyka, przerzucił się na wódkę.

Wyzolla przeszedł na ty, Hartmann tolerował to pobłażliwie, gdyż Prevert instruując go powiedział: ,,Niech się pan zachowuje po koleżeńs­ku, może się to okazać korzystne".

— A jak tam z kobietami?

— Kobiety? Coś takiego w ogóle dla niego nie istnieje.

— I ja tak zawsze myślałem. Miałem wrażenie, że ich nie zauważa. A przecież kobiety paryskie są pierwsza klasa!

— W Dreźnie także nie najgorsze!

— Raz w Paryżu przyuważył sobie jedną.

— No i co? Przecież jest ostatecznie także tylko mężczyzną. Inna sprawa, że dziwnym. Odkąd mu towarzyszę, tylko raz sta! się aktywny.

— Kiedy?

— Dopiero przed kilkoma dniami. Wyłowił jakąś tam w pewnym lokalu i poszli oboje do mieszkania tej baby.

— I czekałeś?

— Jasne. Ale nie za długo. Zjawił się po pół godzinie, głos jego brzmiał wręcz łagodnie. Nic nie wypił, nie zapalił papierosa.

Na tym rozmowa się skończyła, ponieważ w drzwiach stanęła Ulryka, która powiedziała:

— Jesteśmy tuż u celu. Prevert dał znak.

* * *

— Nigdy dotąd nie mieliśmy okazji osobistego zetknięcia — powie­dział Prevert do Tanza. — Mimo to nie jest mi pan kimś nieznanym.

— I ja — rzekł Tanz, na razie uprzejmie — mam wrażenie, że znam pańskie nazwisko, nie wiem tylko skąd.

— Pracuję w Paryżu. W urzędzie bezpieczeństwa. "

— Znam Paryż jedynie z czasów wojny. Byłem tam w roku 1944.

— W tym czasie działalność moja polegała na tym, by placówki niemieckie i francuskie pracowały możliwie bez tarć.

— Niewątpliwie interesujące zadanie — przyznał Tanz, ciągle jeszcze uprzejmie.

Von Seydlitz-Gabler spróbował przerwać tę rozmowę, wyczuwszy instynktownie, że może być ryzykowna. Ale Kahlenberge wciągnął go do rozmowy. Rozpoczął ją od tego. że potrzebuje do swojej pracy dobrego eksperta. Pomyślał przy tej okazji o panu von Seydlitz-Gabler, którego rady byłyby bardzo cenne. Dał do zrozumienia, że zapłaciłby za tę współpracę pana generała niemało. W rezultacie generał usiadł z Kahlenbergem gdzieś w kącie.

Prevert i Tanz przyglądali się sobie. Próbowali uśmiechać się do siebie, ale próba ta nie wychodziła im. Tanz widział przed sobą sieć zmarszczek, w której znajdowały się rybie oczy i pyszczek. Natomiast Prevert miał wrażenie, że ogląda model rzeźbiarza, który miał zamiar ulepić niezłomne,

żelazne bohaterstwo. Wszystko u Tanza wydawało się wielkie, klasycznie piękne. Tylko twarz poorana była jak gdyby ostrym pługiem.

— Wówczas — ciągnął Prevert ostrożnie — pracowałem również z niejakim podpułkownikiem Grauem. Nazwisko to jest panu znane?

— Owszem — przyznał Tanz, cofając się nieco.

— Był to człowiek godny uwagi, opanowany żądzą niefałszowanej sprawiedliwości.

— Nie podzielam pańskiego entuzjazmu — powiedział Tanz. Spoj­rzenie jego oczu było lodowate. Podniósł rękę. aby ją natychmiast opuścić. Drżała jak liść na jesiennym wietrze. — Proszę mi wybaczyć...

— Niech pan jeszcze chwilę zaczeka. Może uzna pan tę rozmowę za o wiele bardziej interesującą, jeżeli panu opowiem, że w lipcu 1944 r. powierzono mi zbadanie morderstwa, dokonanego przy ulicy de Londres.

Tanz pozostał nieruchomy. Oczy jego były zamknięte jak okna opusz­czonego domu.

— Wszystko to nie interesuje mnie — powiedział po chwili.

— A gdybym mógł panu dowieść, że to morderstwo przy ulicy de Londres istnieje w trzech wydaniach, zainteresowałby się pan?

— Obłęd!

— Nie przeczę.

— Czego pan chce ode mnie?! — zawołał Tanz z trudem panując nad sobą. — Staje się pan uciążliwy. Wypraszam to sobie!

— Warszawa 1942, Paryż 1944, Drezno 1956. Ciągle jeszcze nie wystarcza to panu?

Miało się wrażenie, że Tanz zaczyna się załamywać. Wyprostowany do tej chwili jak struna, pochylił się, zachwiał, cofnął, ale natrafił na ścianę. Oparł się o nią, podobny teraz do pękniętej kolumny. Tylko wysunięty ostry podbródek miał jeszcze w sobie coś zaczepnego. Po chwili powie­dział mocnych głosem:

— Proszę mi oszczędzić swoich teorii. Nie może pan niczego udowod­nić. Wszystko, co pan mówi. to czcza gadanina.

Prevert spojrzał w stronę Ulryki i podniósł lewą rękę. Ulryka skinęła głową. Był to znak. że ma się pojawić Hartmann. Prevert uznał, iż sytuacja dojrzała.

Po chwili ciągnął dalej:

— Nie mogę uważać za rzecz przypadku, że kilka dni temu zdarzyło się w Dreźnie morderstwo ani o włos nie różniące się od podobnych zbrodni dokonanych w Paryżu i w Warszawie.

— To czyste spekulacje!

— Niekoniecznie! Istnieją liczne fakty wykraczające poza ramy przy­padku. Może wyprowadzi pana z równowagi okoliczność następująca: dziś w południe odbyła się konferencja z udziałem byłego komisarza policji, Lisowskiego z Warszawy, komisarza policji z Drezna, Liebiga i mojej skromnej osoby. Wszyscy trzej doszliśmy do całkowicie zgodnych wniosków.

— Przypuszczenia nie są dowodami — oświadczył Tanz głucho.

— Zgadzam się z panem. Wszystko to, o czym mówiłem, nie da się na pozór ściśle udowodnić, sprawa drezdeńska jest nie wyjaśniona, w sprawie paryskiej brak decydujących zeznań świadków.

— No właśnie!

— Och, pan się myli, ponieważ istnieje jedyny autentyczny świadek pańskich czynów — niejaki Hartmann.

— Kto to taki ten Hartmann? Albo raczej, gdzie jest ten Hartmann?

— Jest tutaj — rzekł Prevert, wskazując na drzwi wejściowe. Stał w nich Rainer Hartmann...

Tanz ruszył powoli z miejsca. Szedł sztywno, mechanicznie, robił wrażenie marionetki ciągniętej na sznurkach przez doświadczonego ani­matora. Wydawało się, że członki jego składają się z zawiasów. Prevert szedł za nim. Tanz kroczył z dostojną godnością, jak gdyby przechodził przed frontem żołnierzy. Prevert łatwo go wyprzedził i udzielił na­stępujących instrukcji:

— Hartmann, niech się pan zajmie Ulryką.

— Pani von Seydlitz-Gabler, mąż potrzebuje pani pilnie.

— Kahlenberge, proszę iść za mną!

Prevert otworzył drzwi prowadzące do przedpokoju. Tanz przekroczył je, a w ślad za nim Kahlenberge. Wyzolla zerwał się ze swego krzesła. Tanz zatrzymał się. Przez kilka sekund stał jak drzewo w górach, niezłomny, choć uderzenia siekiery już waliły w pień. Po chwili wydało się, że się zachwiał: było to złudzenie, podszedł tylko do Wyzolli i powiedział:

— Dajcie mi pistolet.

Wyzolla spełnił polecenie, jak gdyby został wezwany do wyciągnięcia chusteczki do nosa. Sięgnął do kieszeni spodni i wręczając mu pistolet, powiedział:

— Nabity i zabezpieczony!

— Dziękuję — rzekł Tanz i sięgnął po broń.

Wyzolla cofnął się nieco, wyprostowany jak struna. Gdzie się znajdował Tanz, świat był dla niego placem ćwiczeń. Kahlenberge patrzył przez długą chwilę jak zafascynowany na broń w ręku Tanza, potem spojrzał na Preverta. Prevert potrząsnął lekko głową.

Tanz opuścił pistolet i ruszył z miejsca. Wyzolla chciał automatycznie pójść za nim, ale Prevert powiedział stanowczo: — Proszę tu zaczekać! — Brzmiało to jak rozkaz. Ponieważ rozkaz ten wydany został w obecności

Tanza, miał praktycznie to samo znaczenie, co osobisty nakaz tamtego. Wyzolla zatrzymał się posłusznie.

Tymczasem Tanz dotarł do drzwi swego pokoju. Przystanąwszy przed nimi. skulił się nieco i powiedział, jakby się dusił: — Nie mam nic do powiedzienia.

— Nic dziwnego — rzekł Prevert lodowato. — Nic tu już nie wymaga żadnych wyjaśnień, Tanz.

Tanz drgnął, jakby go ktoś przeszył ostrym narzędziem. Miało się wrażenie, że pogardliwy ton, jakim zostało wypowiedziane jego nazwisko, bez zachowania uprzejmości, zabolał go bardziej niż wszystko, na co się wobec niego ośmielono. Prawa jego powieka zaczęła gwałtownie drgać. Otworzył brutalnym ruchem drzwi swego pokoju, wszedł do niego, zatrzasnął drzwi za sobą.

— Mam wrażenie, że to byłoby załatwione — rzekł Prevert półgłosem. Kahlenberge podał mu napoczętą paczkę papierosów, zapalili, nie

odrywając wzroku od drzwi, za którymi znalazł się Tanz.

Czekali. Nie mówili ani słowa. Wypaliwszy swe papierosy rzucili niedopałki na perski dywan...

Liczy pan na to — zapytał Kahlenberge z niepokojem, nad którym usiłował zapanować — że istotnie uczyni to, co w naszych kołach określa się jako ostatnią konsekwencję?

— Niech pan sobie to uważa za ostatnią konsekwencję w ujęciu pańskich kół, z czego jednak nie wynika, żeby i w innych kołach nie było to w zwyczaju.

Czekali w dalszym ciągu. Spoglądali to na wzorzysty dywan, to na drzwi, za którymi znajdował się Tanz.

Po jakimś czasie głuchą ciszę przerwał huk. Miało się wrażenie, że pękł gigantyczny balon. Był to strzał, na który czekali prawie pół godziny.

Kahlenberge chciał pobiec naprzód, ale Prevert powstrzymał go słowa­mi: — Tylko bez pośpiechu.

Miało się teraz wrażenie, że Prevert modli się — wargi jego poruszały się nieznacznie. Tymczasem Prevert tylko sobie coś obliczał. Jako doświad­czony praktyk liczył się z możliwością, że oddany zostanie drugi strzał, gdyby pierwszy okazał się niewystarczający. Po upływie jakichś sześć­dziesięciu sekund zawołał: — Teraz!

Otworzyli szeroko drzwi prowadzące do pokoju Tanza.

Na stole zobaczyli szklankę napełnioną wodą, obok niej butelkę opróżnioną z wódki. Ślady nie przetrawionych resztek jedzenia, spowodo­wane wymiotami, prowadziły od stołu ku dywanowi.

Na dywanie leżał w kałuży krwi z przestrzeloną czaszką Tanz.

— Załatwione — rzekł lakonicznie Prevert.

Pismo sekretarza pana Prevert w odpowiedzi na artykuł pewnej gazety.

...Pan Prevert głęboko ubolewa, że nie może spełnić pańskiej prośby. Wizyta jego w Berlinie w roku 1956, w lipcu, miała charakter czysto służbowy. Ponieważ nie sporządzono niczego na piśmie, pan Prevert uważałby za nieodpowiednie podawanie szczegółów.

Pan Prevert ubolewa ponadto nad tym, że — niestety — dane i dokumenty w związku z morderstwem przy ulicy de Londres. dokonanym w lipcu 1944, nie są dostępne. Pewne jest tylko, że sprawa została zlikwidowana, że tutejszy urząd bezpieczeństwa nie uważa jej za niewyjaś­nioną.

W dalszym ciągu pan Prevert pozwala sobie zwrócić uwagę, że wymienione przez pana kilkakrotnie nazwisko niejakiego Hartmanna nie budzi tutaj żadnych wątpliwości i nie jest niczym obciążone. Hartmann nie ma z wymienioną sprawą nic wspólnego. Twierdzenie, że tak nie jest, byłoby karalne. *

Wyjątek z listu historyka, pana Kahlerta, napisanego 18 grudnia 1961 roku.

Mogę jedynie zapewnić, że najdokładniej śledziłem ówczesne wydarze­nia już choćby ze względu na zainteresowania naukowe. Po długich rozważaniach doszedłem do wniosków następujących: Tanz nie został zamordowany. Nie było również samobójstwa. Mogę na to przedłożyć cały szereg przekonywających dowodów, które dają się uzasadnić psycho­logicznie. Proszę mi oszczędzić szczegółów. Powiem tylko jedno: wedle zeznań licznych świadków Tanz odznaczał się charakterem, który wręcz wykluczał targnięcie się na własne życie.

Istnieje tylko jeden przekonywający wniosek ostateczny: był to nie­szczęśliwy wypadek, prawdopodobnie przy okazji czyszczenia broni.

Jeżeli chodzi o fantastyczne twierdzenie owego Hartmanna, to już dawniej oświadczałem nieraz, że miałem okazję poznać tego nieszczęś­liwego człowieka. Zawsze mu współczułem, zawsze uważałem, że los obszedł się z nim okrutnie, co mi nie przeszkadza twierdzić, że jest to człowiek wręcz chorobliwie zakłamany.

Zeznania wykonawczyni przebojów piosenkarskich Brigidy B. złożone późną porą na przyjęciu u cieszącego się światowym rozgłosem aktora filmowego, wydanym z okazji premiery filmu amerykańskiego o przezwyciężeniu niemieckiej przeszłości:

...Żywo się mną interesował. Mówię o Tanzu, który był generałem. Wprawdzie nigdy mi tego nie powiedział, ale coś takiego czuje się w kręgosłupie.

Kiedy się to stało, cała prasa rzuciła się do mnie, co jest zrozumiałe, prawda? Była to sensacja nie lada! Niestety, trwała krótko. Przez jeden

dzień cała historia figurowała na pierwszych stronach gazet, potem zeszła na strony ostatnie, po dwóch tygodniach pies się o nią nie zatroszczył. Za to moja płyta z piosenką ,,Całuj mnie, kiedy świeci słońce i kiedy pada deszcz'" figurowała prawie przez cztery miesiące na liście bestsellerów. To charakterystyczne, prawda?

Mam przejść do rzeczy? Już przechodzę, mój mały! A więc wpada ktoś do naszego towarzystwa i ryczy, jakby go obdzierali ze skóry: „Nie żyje! Zastrzelony!". — Byliśmy wszyscy bardzo poruszeni. Obok mnie stał von Seydlitz-Gabler, marszałek polny, czy coś w tym rodzaju, cała pierś zasiana orderami, krótko mówiąc — bohater. No i jak pan myśli, co powiedział? Niech pan zgadnie! Otóż powiedział: Mamy teraz ładny bigos!

Z ostatniej części wspomnień von Seydlitz-Gablera

Godna pożałowania śmierć jednego z naszych najlepszych żołnierzy da się jedynie wytłumaczyć przykrymi nieporozumieniami. Jeszcze raz, może ostatni, banda bez charakteru rzuciła się na zwierzynę wydaną na łup. Uczyniła to chciwie i bezlitośnie, aby wyładować swą chorobliwą niena­wiść.

Pamiętam dokładnie chwilę, w której mi zameldowano o jego śmierci. Znajdowałem się w wytwornym towarzystwie. O ile sobie przypominam, mówiliśmy właśnie o odbudowie prawdziwych Niemiec, o nowej orientacji Europy. W tym momencie dotarła do nas ta tragiczna wiadomość. Byłem do głębi poruszony, potrafiłem tylko pwiedzieć: ,,To okropne!" — Po chwili dodałem: „Ale i ta tragedia nie powinna nas sprowadzić z właściwej drogi". List Rainera Hartmanna do pana Preverta w Paryżu, Antibes, maj 1961

...Pogoda jest wspaniała. Oranżerie pełne są kwiatów, róże zaczynają kwitnąć. Ogród botaniczny stoi cały w zieleni, w kaplicy obok latarni morskiej setki świec płoną przed Matką Boską, patronką morza. Poza­palałem je z wdzięczności, że żona moja urodziła mi syna. Jeżeli Pan się zgadza, będzie nosił Pańskie imię. Musi Pan przyjechać do nas jak najprędzej, planujemy wspaniałą ucztę. A następnego dnia marynarz Feliks ugotuje nam w porcie najwspanialszą zupę rybną. Ulryka jest przekonana, że zechce Pan zobaczyć naszego syna.

Depesza pana Preverta do państwa Hartmannów

Jestem już w drodze, każcie zamrozić w hotelu Juana butelkę Rosę 53.

Wasz stary przyjaciel.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hans Hellmut Kirst Morderstwo manipulowane
Hans Hellmut Kirst Pies i jego pan
Hans Hellmut Kirst Cykl 08 (3) Niebezpieczny tryumf końcowy żołnierza Ascha
Hans Hellmut Kirst Cykl 08 (2) Osobliwe przygody wojenne żołnierza Ascha
Hans Hellmut Kirst ?bryka oficerów
Hans Hellmut Kirst Wyprzedaż bohaterów
Hans Hellmut Kirst - Rok 1945 - koniec 01 - Chaos upadku, Hans Helmut Kirst
Hans Hellmut Kirst
Hans Hellmut Kirst Opowiesc o przyjacielu
HANS HELLMUT KIRST Pies i jego pan


więcej podobnych podstron