Christa Schroeder
Zeznania Sekretarki
12 Lat u boku Hitlera 1933 - 1945
Napisał - Raphael Delpard
Copyright by Editions Page aprós Page, 2004 Copyright for the Polish translation by Bauer-Weltbild Media Sp.z o.o., Sp.
Warszawa 2005 Bauer-Weltbild Media SD z o.o.
Zeznania niezwykle utalentowanej i starannie wykształconej sekretarki, zatrudnionej w 1930 roku w sztabie administracyjnym partii nazistowskiej, a następnie zauważonej przez Hitlera, który w 1933 roku wziął ją do swej wyłącznej dyspozycji!
Christa Schroeder przez 12 lat pozostawała przy Hitlerze, gotowa do pracy dniem i nocą: w kancelarii, w Berghofie, w bunkrze w Berlinie.
Hitler odesłał ją dopiero na kilka dni przed swoją śmiercią.
Po upadku III Rzeszy została aresztowana przez Amerykanów i internowana w 1945 roku w obozie Augshurgu, gdzie odbyła długie rozmowy z Alfredem Zollerem - francuskim oficerem wywiadu, służącym w armii amerykańskiej.
Z zadziwiającą przenikliwością, opowiedziała mu to, co w ciągu tych 12 lat widziała.
Świadectwo Christy Schroeder jest tym bardziej cenne, że o ile wydarzenia drugiej wojny światowej są nam dobrze znane, to postać człowieka, który podpalił Europę, ukryta jest za zasłoną taśm kronik filmowych, ukazujących go jako tego, który nieustannie i wrzaskliwie wygraża cywilizowanemu światu.
Obdarzony dziwnym i zniewalającym magnetyzmem, posiadał jakiś pierwotny szósty zmysł, intuicję jasnowidza, która często decydowała o jego zachowaniach.
Na kolejnych stronach poznajemy Hitlera żyjącego w ciągłym podnieceniu nowymi projektami, odurzonego odnoszonymi zwycięstwami.
Zapiski Christy Schroeder pokazują, że niemożliwe jest zamknięcie tej historycznej postaci w jednej formule. Rozmaitość postaw, zachowań, reakcji i odruchów Hitlera jest taka. że wręcz zmusza do analizy podstawowych rysów jego charakteru.
Prezentowany tu dokument uchyla rąbka prywatności Hitlera, pozwala nam go ujrzeć wśród najbliższych mu osób i współpracowników.
Wyjątkowe to świadectwo.
Jakże zdumiewającą historię przeżyła Christa Schroeder!
W 1930 roku - jako jedna z siedmiu milionów bezrobotnych, bo tylu było ich wówczas w Niemczech - przyjeżdża w poszukiwaniu pracy do Monachium.
Zgłasza się w siedzibie partii narodowosocjalistycznej, bo dowiedziała się, że poszukują tam sekretarek.
Będąc swego rodzaju cudownym dzieckiem stenografii, pokonuje osiemdziesiąt siedem młodych kobiet, które też starają się o tę pracę.
Za trudnienie w sztabie administracyjnym Hitlera spowoduje, że po wojnie przylgnie do niej, po wielokroć stawiane przez dziennikarzy, pytanie: "Czy była nazistką?".
Pyta nie, które w końcu wywoływać będzie jej irytację i na które niezmiennie będzie odpowiadać, że równie dobrze mogła przyjąć podobną posadę w partii komunistycznej, co przecież wcale nie oznaczałoby, że z dnia na dzień stałaby się sympatyczką marksizmu.
30 stycznia 1933 roku Adolf Hitler zostaje kanclerzem.
Christa Schroeder opuszcza monachijską siedzibę partii przy Schellingstrasse 50 i 4 marca 1933 roku wyjeżdża do Berlina.
Jest współpracowniczką Wilhelma Brticknera - adiutanta w obozie kanclerza.
Hitler brutalnie się go pozbywa, ale przy okazji zwraca uwagę na młodą kobietę.
Jej wyjątkowy profesjonalizm i umiejętności stenograficzne wywierają na nim tak wielkie wrażenie, że decyduje się wziąć ją do swojej wyłącznej dyspozycji.
Przez 12 lat Christa Schroeder, gotowa do pracy w dzień i noc, podąża za Fuhrerem; przynależąc do personelu kwatery głównej kanclerza, uczestniczy we wszystkich jego oficjalnych podróżach.
Towarzyszy mu też w przeprowadzce do bunkra Kancelarii Rzeszy.
W chwili ostatecznego upadku Trzeciej Rzeszy, na kilka dni przed swym samobójstwem, Hitler osobiście wydaje jej polecenie opuszczenia bunkra i poddania się.
Christa Schroeder zostaje uwięziona przez Amerykanów 28 maja 1945 roku i będzie przetrzymywana do 12 maja 1948 roku.
Orzeczenie Trybunału ds.
Denazyfikacji stwierdzające, że nie była szczególnie zaangażowa ną nazistką, pozwala jej uniknąć Trybunału Norymberskiego.
W tym czasie, gdy jest internowana w obozie w Augsburgu, nawiązuje z nią znajomość francusko-amerykański agent, Alfred Zoller, który - występując pod nazwiskiem Bernhard i działając z polecenia 7.
Armii amerykańskiej - stara się wydobyć z Christy jak najwięcej informacji.
Po wielu tygodniach, w trakcie długich, początkowo bardzo trudnych rozmów, udaje mu się pozyskać jej zaufanie.
Christa powie o nim: "Miał około czterdziestu pięciu lat;
mówił świetną niemczyzną z alzackim akcentem".
Na temat ich stosunków Schroeder zmieni później zdanie.
Posunie się nawet do oskarżenia agenta o kradzież biżuterii, gdyż ta nigdy nie została jej zwrócona.
Początkowo Zoller, alias Bemhard, prosi, aby opowiedziała o swoim życiu u boku Hitlera.
"Kapitan Bernhard Zoller - pytał mnie, jak zostałam zatrudniona, w jaki sposób Hitler dyktował swoje listy i przemówienia.
Chciał wiedzieć, dlaczego Hitler nie palił ani nie pił.
Chciał po znać jego sposób życia i opinie na temat najbliższych współpracowników.
Pytał o jego stosunki z siostrzenicą, Geli Raubal, i o wszystko, co wiązało się z Evą Braun.
Przychodził codziennie.
Pewnego ranka poprosił, abym to wszystko spisała.
Po wyjściu na wolność Christa Schroeder zostaje zatrudniona w Gmund w przedsiębiorstwie handlującym metalami lekkimi.
Pracuje tam od 1948 do 1958 roku.
1 wrześ nia 1959 roku wraca do Monachium i zatrudnia się w przedsiębiorstwie budowlanym, w którym pracuje do roku 1967.
Zły stan zdrowia zmusza ją do przejścia na emeryturę w wieku 59 lat.
Umiera w Monachium 28 czerwca 1984 roku.
Kilka miesięcy przed śmiercią, odpowiadając dziennikarzowi, przyznaje, że w swym życiu osobistym poniosła klęskę.
Hitler przeciwstawia się jej małżeństwu z jugosłowiańskim dyplomatą, w którym była zakochana; a po wojnie nie może zaznać wytchnienia, na które, jak sądzi, zasługuje, ponieważ nieustannie dręczona jest przez badaczy, historyków i dziennikarzy.
Zrujnowane życie osobiste to tragiczny wymiar wciągnięcia tej kobiety - wbrew jej woli - w tryby historii; ale świadectwo pozostawione przez nią pozwala nam bliżej poznać człowieka, który w sześćdziesiąt lat po swojej śmierci ciągle jeszcze wzbudza odrazę, a także, co niesłychane, fascynuje.
Tekst Christy Schroeder przepadł gdzieś na wiele lat.
Dopiero niedawno został odszukany dzięki uporowi nie mieckich i amerykańskich badaczy.
Chodzi zatem o unikalny i nadzwyczajny dokument, który wprowadza nas w zakamarki prywatnego życia Adolfa Hitlera.
Nie dowiadujemy się z niego wielu rzeczy na temat strategii działań wojennych, eksterminacji Żydów i Cyganów, ale na pewno będziemy wiedzieć więcej o tym samouku, który podpalił Europę.
Jeśli bowiem historia narodzin nazizmu i idącej za nim ekspansji politycznej jest dobrze znana, to polityczny architekt drugiej wojny światowej ciągle kryje się za taśmami kronik filmowych, które pokazują go jedynie w momentach, gdy wrzaskliwie wygraża cywilizowanemu światu.
Kim był Adolf Hitler?
Właściwie wszystko zostało już o nim powiedziane i napisane, ale Christa Schroeder stwier dza: "Nie było jednego Hitlera, lecz kilku, połączonych w tej samej osobie.
Był on mieszaniną kłamstwa i prawdy, niewinności i gwałtu, ascezy i luksusu, grzeczności i brutal ności, mistycyzmu i realizmu, umiłowania sztuki i barbarzyństwa".
Fuhrer, według świadectwa swojej dawnej sekretarki, był również obdarzony dziwnym, i zniewalającym magnetyzmem, posiadał jakiś pierwotny zmysł, intuicję jasnowidza, która często decydowała o jego zachowaniach.
Wyczuwał grożące mu niebezpieczeństwa, potrafił odbierać ukryte reakcje tłumu, w niewytłumaczalny sposób fascynował swoich rozmówców.
Na kolejnych stronach poznajemy Hitlera żyjącego w ciągłym podnieceniu nowymi projektami, odurzonego odnoszonymi zwycięstwami.
Czytając zapiski Christy Schroeder, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że pod pewnymi względami życie tego człowieka, z dala od tłumu, za zasłoną utkaną wokół niego przez propagandę i jego nie dostępny majestat, nie różniło się niczym od życia zwykłego burżuja.
I że barbarzyńca może przyjmować pozy pana tego świata.
Świadectwo Christy Schroeder dowodzi wyraźnie, że niemożliwe jest zamknięcie tej historycznej postaci w jednej formule.
Rozmaitość postaw, zachowań, odruchów i reakcji Hitlera jest taka, że zmusza wręcz do analizy podstawowych rysów jego charakteru.
Prezentowany dokument pozwala nam więc ujrzeć Hit lera wśród najbliższych mu osób i współpracowników.
Raphael Delpard jest autorem kilku książek na temat martyrologii Żydów podczas drugiej wojny światowej i historii Algierii z okresu francuskiej dominacji.
Nota
Prezentowany tekst jest zapisem zeznań pani Christy Schroeder, osobistej sekretarki Adolfa Hitlera w ciągu dwunastu lat, odebranych w 1947 roku w obozie w Augsburgu przez kapitana Alfreda Zollera, działającego z upoważnienia 7.
Armii amerykańskiej.
Do tekstu nie wprowadzono żadnych zmian - jest to przedruk oryginału.
Rozdział 1
Najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy nocą.
Hitler
Hitler nie cierpiał w swym otoczeniu osób, do których widoku nie był przyzwyczajony.
Z tego też powodu, dwie z je go osobistych sekretarek, moja koleżanka i ja, pozostały na swych stanowiskach odpowiednio piętnaście i dwanaście lat.
Mimo nieporozumień i tarć, jakie mogły się pojawiać, zrobił wszystko, aby zatrzymać nas do samego końca.
Hitler opętany był przez demona podejrzliwości.
Nigdy nie zatrudniał osobistego personelu na mocy prostej rekomendacji.
Zanim nabrał do kogoś zaufania, długo go obserwował i wystawiał na próby, zastawiając prawdziwe pułapki.
Jeśli chodzi o mnie, to muszę przyznać, że byłam zdziwiona łatwością, z jaką przyjął mnie do swojej obsługi.
Nic z mojej przeszłości nie predysponowało mnie do takiego zaufania.
Mój ojciec, który był funkcjonariuszem państwowym w Hanowerze, zawsze manifestował swoje radykal nie demokratyczne poglądy.
Umarł w 1926 roku, gdy miałam siedemnaście lat.
Sama na świecie, bo rok wcześniej straciłam też matkę, bez środków do życia, zostałam pracownicą biurową i zapisałam się na kursy stenografii i maszynopisania.
Na początku 1930 roku odeszłam z posady sekretarki w Monachium i złożyłam podanie o pracę na zwolnionym właśnie stanowisku maszynistki w zarządzie partii.
Po pokonaniu osiemdziesięciu siedmiu konkurentek w krajowym konkursie stenografii, wyznaczono mnie na sekretarkę kapitana Pfeffera, który stał wówczas na czele organizacji SA.
Gdy w roku 1931 zastąpił go Róhm, zostałam oddelegowana do sekcji ekonomicznej ruchu narodowosocjalistycznego.
Zawsze bardzo interesowałam się sztukami pięknymi.
Regularnie uczęszczałam na kursy wieczorowe organizowane przez Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Monachium i powoli kompletowałam swoją bibliotekę.
To mogłoby wyjaśniać moje zbliżenie z Hitlerem na gruncie intelektualnym i ludzkim.
Biorąc tę okoliczność pod uwagę, nietrudno chyba zrozumieć, że te dwanaście lat spędzonych u boku Hitlera do starczyło mi wielu niespodzianek i gorzkich rozczarowań.
W 1933 roku przypadek sprawił, że pewnego dnia osobista sekretarka Hitlera była nieobecna, a on właśnie miał pilny tekst do podyktowania.
Poproszono mnie, abym stawiła się do jego dyspozycji.
Gdy wchodziłam do jego biura, uderzyło mnie intensywne spojrzenie jego niebieskich oczu;
przyglądał mi się badawczo, ale z życzliwością.
Jego austriacki akcent, prostota i dodająca odwagi serdeczność, z jaką mnie przyjął, przyjemnie mnie zaskoczyły.
Powiedział kilka słów na przywitanie i od razu przystąpił do rzeczy:
"Mam zwyczaj dyktowania prosto na maszynę.
Jeśli opuści pani jakieś słowo, to proszę się nie przejmować, bo chodzi jedynie o brudnopis".
Odpowiedziałam, że jestem przyzwyczajona do takiego trybu pracy, i usiadłam do maszyny.
Gdy skończył, podziękował mi gorąco i wręczył bombonierkę.
Od tej pory, za każdym razem, gdy go spotykałam, kłaniał mi się uprzejmie.
Pod koniec tego samego roku poprosiłam o przeniesienie do Berlina, ponieważ na skutek donosu miałam kłopoty z SS.
Przychylono się do mojej prośby i zostałam sekretarką Brucknera, adiutanta Hitlera.
Ten ostatni wzywał mnie od czasu do czasu, gdy miał jakiś dłuższy tekst do podyktowania.
Pewnego dnia, gdy jego sekretarka była nieobecna z powodu choroby, przydzielono mnie do jego wyłącznej dyspozycji.
Od tej pory codziennie byłam w po bliżu Hitlera, z wyjątkiem weekendów, na które jeszcze wtedy wyjeżdżał regularnie do Monachium.
W tym okresie Hitler pracował według ustalonego rozkładu dnia.
O jedenastej rano przechodził przez moje biuro i do szesnastej przyjmował w swoim gabinecie współpracowników.
Potem, wychodząc, zatrzymywał się na chwilę, aby rzucić okiem na prezenty, które codziennie przynosili jego admiratorzy: książki, obrazy, hafty i inne rękodzieła.
Zdarzało się, że podczas tych krótkich chwil dyktował szybko kilka notatek służbowych lub podpisywał pilne listy.
Po południu znowu rozpoczynały się narady, które trwały przeważnie do późnego wieczora.
Na noc rezerwował sobie dyktowanie ważnych pism.
Przychodził wtedy jego adiutant i uprzedzał, że mam po zostać w biurze: "Szef będzie w nocy dyktował, proszę się przygotować!".
To zdanie stawiało całe biuro w prawdziwy stan pogotowia.
Nigdy nie pozwalałam sobie na nieobecność.
Jednak bardzo szybko spostrzegłam, że jeśli chodzi o tę noc. na pracę, to Hitler nie był wzorem osoby dotrzymującej obietnicy.
Często czekałam na niego osiem czy dziesięć kolejnych wieczorów, a on nie pojawił się ani razu.
Zdarzało się to zwłaszcza wtedy, gdy przygotowywał wystąpienie w Reichstagu lub na kongres partii.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, musiałam przyjąć do wiadomości, że ma zwyczaj dyktowania swych przemówień w ostatniej chwili, na dwa dni przed wystąpieniem.
Gdy na przykład data wiecu była już opublikowana w gazetach, a ja zwracałam uwagę, że w takim razie naj wyższy czas pomyśleć o napisaniu przemówienia na maszynie, odpowiadano mi wymijająco: "Szef czeka jeszcze na raport z ambasady" albo: "Śledzi jeszcze pewne poczynania dyplomatyczne, których wynik może zadecydować o treści wystąpienia".
Oczywiste jest, że w takich warunkach praca odbywała się w atmosferze pośpiechu i podenerwowania.
Gdy w końcu nadchodził uroczysty moment, Hitler prosił nas (do dużych tekstów potrzebne mu były dwie sekretarki), abyśmy odpoczęły po południu, żeby na wieczór być w dobrej formie.
Ostatnie chwile poświęcał na namysł i ewentualne uzupełnienia w tekście, które notował na świstku papieru.
W trakcie tych godzin medytacji nikt nie miał prawa mu przeszkadzać.
Władczy dźwięk dzwonka oznajmiał mi, że ma już gotowe główne wątki swego wystąpienia.
Gdy wchodziłam do jego gabinetu, on nerwowo przemierzał go wzdłuż i wszerz.
Od czasu do czasu zatrzymywał się przed portretem Bismarcka i wpatrywał się weń rozanielonymi oczami, jakby się modlił.
Stwarzał wrażenie, jakby błagał żelaznego kanclerza, aby natchnął go swym doświadczeniem w sprawach państwowych.
Krokiem lunatyka chodził od mebla do mebla i poprawiał ustawienie miniatur, którymi te meble były zawalone.
Potem zaczynał przemierzać pokój szybkim krokiem i nagle zatrzymywał się, jak by dotknięty paraliżem.
W ogóle przy tym mnie nie zauważał.
Wreszcie przystępował do dyktowania.
Na początku jego wymowa i głos były normalne, ale w miarę jak rozwijał swoje myśli, rytm ulegał przyspieszeniu.
Zdania następowały jedne po drugich, bez żadnej przerwy, w rytm coraz szybszych kroków, którymi przemierzał pokój dookoła.
Wymowa stawała się coraz bar dziej rwana, a głos przybierał na sile.
Hitler dyktował przemówienie z taką samą porywczością, z jaką chciał je wygłosić nazajutrz wobec publiczności.
Dyktowanie przemówienia było dla niego swoistą próbą generalną.
Gdy chciał zebrać w sobie uczucia lub na tchnienie, zatrzymywał się i wpatrywał nieruchomo w ja kiś punkt na suficie, jakby stamtąd spodziewał się jakiejś specjalnej łaski.
Gdy zaczynał mówić o bolszewizmie, jego głos od razu znacznie się podnosił, a twarz stawała się pur purowa od nagłego przypływu krwi.
Wygłaszał swoje przyszłe przemówienie z taką gwałtownością, że jego głos był słyszany we wszystkich pokojach dookoła, i za każdym razem czekający w nich pracownicy personelu pytali mnie później, dlaczego szef jest w tak złym humorze.
Gdy wszystko zostało już zapisane, Hitler odzyskiwał spokój, a nawet znajdował kilka miłych słów dla swoich sekretarek.
Kilka godzin później zaczynał wprowadzać poprawki.
I wtedy znowu trzeba było mu przypominać, że czas nagli, a praca nie jest jeszcze skończona.
Często ostatnie poprawki nanosił na krótko przed przewidywanym czasem wystąpienia.
Gdy starczało czasu, lubił cyzelować swą dialektykę, szukając coraz to subtelniejszych wyrażeń i uderzających formuł.
Był przekonany, że jego poprawki są bardzo trudne do odczytania.
Za każdym razem mówił do mnie: "Przyjrzyj się dobrze, moje dziecko, czy uda się rozszyfrować moje zapiski".
Gdy przeczytałam je bez żadnych trudności, utkwił we mnie swe dziwne, prześlizgujące się ponad okularami spojrzenie, i przyznawał z udawaną rezygnacją: "Widzę, że odczytuje pani moje pismo łatwiej niż ja sam".
Skądinąd, z biegiem lat, jego wzrok znacznie się pogorszył.
Tak bardzo chciał uniknąć publicznego pokazywania się w okularach, że kazał skonstruować maszyny do pisania z czcionkami wysokości 12 mm, co pozwoliło mu bez trudu czytać tekst leżący na mównicy.
Gdy przemówienie było gotowe, Hitler sprawiał wrażenie, jakby został wybawiony z wielkiego kłopotu.
W podzięce, zapraszał sekretarki do swojego stołu.
Podczas posiłku nigdy nie omieszkał zakomunikować, że jest zadowolony z własnej redakcji tekstu, i zapowiedzieć, że przyniesie on wielki sukces.
Niezmiennie też wygłaszał pochwałę profesjonalizmu swych sekretarek: "One są tak szybkie na swoich maszynach, że nie nadążam z dyktowaniem.
To są prawdziwe królowe maszynopisania itd., itp.".
Hitler często opowiadał mi o trudnościach, jakie ma ze znalezieniem dziewcząt, które na jego widok nie traciłyby kontroli nad swymi nerwami.
"Kiedy widziałem, że przy pierwszych moich słowach krew uderzała im do głowy, nie pozostawało mi nic innego, jak odesłać je z powrotem i wypróbować inne".
Ze swej strony przyznaję, że praca dla niego nie była żadną synekurą.
Nawet kiedy dyktował normalnie, jego wymowa nie była zbyt wyraźna.
Odgłos jego kroków i hałas maszyny w połączeniu z echem jego głosu, który odbijał się od ścian gabinetu o przesadnych wymiarach, czyniły część wypowiadanych zdań absolutnie niezrozumiałymi.
Musiałam maksymalnie skoncentrować uwagę i wznosić się na szczyty intuicji, żeby odgadywać końcówki zdań i uzupełniać braki.
Gdy Hitler był jakoś szczególnie rozdrażniony, jego gorączkowe pobudzenie udzielało się współpracownikom.
W takich kryzysowych momentach moje nerwy napięte były do ostatnich granic.
Hitler doskonale zdawał sobie sprawę, że ten reżim nas wykańcza, ale nie chciał zatrudnić innych sekretarek, bo, jak mówił, nie znosi nowych twarzy w swoim otoczeniu.
Stąd też moja osobista swoboda była praktycznie żadna.
Musiałam być do jego dyspozycji dzień i noc, a moja nieobecność w kwaterze głównej była możliwa tylko pod warunkiem, że w każdej chwili będzie można wezwać mnie telefonicznie, telegraficznie albo przez głośnik.
Przyjęta przez Hitlera zasada trzymania w tajemnicy podjętej decyzji aż do momentu jej wykonania, tyranizowała całe jego otoczenie.
Wizyty i podróże zawsze były zapowiadane z dużym wyprzedzeniem, ale zastrzegał sobie, że dokładna godzina wyjazdu będzie podana do publicznej wiadomości w ostatniej chwili.
Podczas tych dni jałowego wyczekiwania żyliśmy w ogromnym napięciu.
Gdy w trakcie rozmowy padła jakaś aluzja na temat nadmiernego ograniczania życia prywatnego personelu, udawał zdziwienie i zapewniał, że pozostawia wszystkim pełną swobodę dysponowania wolnym czasem według własnego uznania.
Faktycznie jednak nigdy nie tolerował faktu, że ktoś może mieć swoje niezależne, prywatne życie.
Dlatego też, podczas naszych długich pobytów w Berghofie, miał zwyczaj zbierania każdego wieczoru całej swojej świty przy kominku w wielkim holu.
Niczym uczniowie byliśmy regularnie pozbawiani prawa do "wyjścia".
Trzeba przyznać, że to czuwanie przy ogniu nie było całkowicie pozbawione uroku, zwłaszcza jeśli trafiali się jacyś goście.
Częściej jednak bywało tak, że dzień po dniu spotykali się ci sami ludzie.
Trzeba było rzeczywiście umieć panować nad nerwami, żeby uczestniczyć w tych niekończących się spotkaniach, odbywanych niezmiennie w tej samej scenerii płonących w ognisku szczap.
Gdy ktoś odważał się nie przyjść na choćby jeden z tych seansów, Hitler zauważał to i manifestował swoje niezadowolenie.
W1938 roku, z powodu ciągłych niedomagań mojej dotychczasowej towarzyszki, zatrudniono nową sekretarkę.
Wyróżniała się ona nie tylko umiejętnościami zawodowymi, ale także urodą.
Od tej pory we wszystkich wyjazdach towarzyszyły Hitlerowi dwie sekretarki.
Gdy zdarzało się na przykład, że mimo zażycia środków nasennych nie mógł zasnąć, organizował przeciągające się do późnych godzin nocnych herbatki, w których uczestniczyły obie sekretarki, także jego adiutant, lekarz i Bormann.
Tak więc sporą część mojego życia spędziłam w specjalnym pociągu Fiihrera.
W trakcie tych podróży Hitler wymagał, aby wszystkie zasłony w jego salonce były zaciągnięte, również w pełni lata.
Ponieważ słońce go drażniło, uznawał tylko oświetlenie elektryczne.
Istniał jednakże i inny powód, nie mniej zaskakujący.
Otóż tak bardzo doceniał on "mąkę up" nowej sekretarki, o której poprzednio wspominałam, że chciał go jeszcze bardziej podkreślić sztucznym oświetleniem.
Prawił jej nieustannie komplementy, co niejako zobowiązywało innych mężczyzn z jego otoczenia do czynienia tego samego.
Bormann, który miał raczej ciężki dowcip, robił to z zabawną niezręcznością. Rozmowy stale krążyły wokół samochodowych wyjazdów Hitlera, choć ze względów bezpieczeństwa zrezygnowano z tego sposobu podróżowania.
Hitler cenił te rajdy po Niemczech nie tylko dlatego, że lubił szybkość, ale również dlatego, że dawały mu one okazję do spotkań z ludnością.
Jako zapalony automobilista wymyślił wiele ulepszeń, które z powodzeniem zostały zastosowane przez firmę Mercedes.
Tymczasem zdarzały się dni, podczas których w pociągu specjalnym królowała niepohamowana wesołość -zwłaszcza wtedy, gdy Hitler bawił się wraz ze swą świtą w przeróżne gry towarzyskie.
Liczyliśmy na przykład, ilu brodaczy spotkaliśmy w ciągu dnia.
Ten, kto spotkał ich najwięcej, dostawał nagrodę.
Także inne, równie proste gry wprawiały Hitlera w wyśmienity humor.
Podczas tych chwil odprężenia lubił parodiować swych dawnych towarzyszy w ich gestach i sposobie mówienia.
Był w tych popisach znakomity i pozwalał sobie nawet na parodiowanie zagranicznych polityków, których mimikę i różne inne dziwactwa udało mu się zaobserwować podczas międzynarodowych konferencji.
Doskonale naśladował na przykład piskliwy śmiech Wiktora Emmanuela III i zabawnie demonstrował, w jaki sposób wzrost króla Włoch, ze względu na jego krótkie nogi, zawsze pozostaje ten sam, niezależnie od tego, czy król siedzi, czy stoi.
W tym przedwojennym okresie Hitler cenił jeszcze dobry nastrój i humor.
"Dowcip, opowiedziany we właściwym momencie nieraz już dokonywał cudów w najtrudniejszych sytuacjach" - lubił mówić.
"Wypróbowałem to nie tylko podczas wojny 1914-1918, ale również w walce, która poprzedzała przejęcie przez nas władzy". Jednak zmienił się całkowicie od czasu, gdy na Niemcy spadły pierwsze porażki.
Stał się bardziej zamknięty i w ogóle nie pozwalał się do siebie zbliżać.
Krąg jego bliskich, który miał zwyczaj zbierać się co wieczór, kurczył się z dnia na dzień i w końcu tylko sekretarki mogły uczestniczyć w jego samotnych rozmyślaniach.
Jeszcze w 1942 roku potrzebował pewnego ceremoniału i ogromnych pokoi, aby przygotować jakąś ważną akcję dyplomatyczną albo operację w wielkim stylu.
Do snucia takich dalekosiężnych planów znakomicie nadawał się Berghof.
"Właśnie w tym majestatycznym spokoju gór podejmowałem najlepsze moje decyzje - przyznawał.
- Tam, w górze, mam wrażenie, że unoszę się ponad ziemską marność, ponad wszystkie te niesłychane próby, którym poddawany jest mój naród, ponad nasze kłopoty i trudności.
Bezbrzeżny widok na nizinę Salzburga pozwala mi uciec od zwykłych ziemskich problemów i rozwijać genialne koncepcje, które poruszają świat.
W takich chwilach czuję, że nie przynależę już do zwykłych śmiertelników i że moje idee przekraczają ludzkie ograniczenia, aby potem objawić się w czynach o nieskończonych następstwach".
Od 1943 roku Hitler nie odczuwał już tej potrzeby monumentalnej oprawy do pobudzania swej chorobliwej fantazji i snucia wielkich planów.
Jego życie stawało się coraz bardziej hermetyczne.
Niczym gad, który boi się jasnego dnia, zrobił sobie gniazdo w bunkrze, w gołych i zimnych pomieszczeniach.
Tak właśnie wpadł na pomysł wielkiej ofensywy w Ardenach - w trakcie długiej choroby, we wrześniu 1944 roku.
Przez trzy tygodnie pozostawał w łóżku, w bunkrze swej kwatery "Wolfsschanze" [Wilczy szaniec] w Prusach Wschodnich.
W ciężkiej i wilgotnej atmosferze tego pomieszczenia, bez okien i naturalnego światła, jego wyobraźnia pracowała z dala od realnego świata.
Elektryczne oświetlenie nigdy nie było wyłączane.
Jedynie automatyczny włącznik aparatu tlenowego odświeżającego zepsute powietrze wybijał rytm jego myśli.
Nie docierały do niego żadne echa zewnętrznych wydarzeń, gdyż nadchodzące wiadomości filtrowane były przez jego adiutantów.
W takiej atmosferze jego urojenia rozwijały się jak trująca roślina w ciepłej szklarni.
Nie uznawał żadnego sprzeciwu, nie słuchał żadnych rad.
Na gołych ścianach, na których nic nie przyciągało spojrzenia, jego wyobraźnia wyświetlała obrazy świata takiego, jakim go sklecił w swym przekonaniu, że ta ostateczna batalia odwróci jeszcze losy wojny: ta ruina człowieka, który żył już tylko dzięki zastrzykom jego lekarza Morella, w cmentarnej atmosferze wytycza plan nowej ofensywy, nie troszcząc się o ofiary, jakie będzie ona kosztować jego i tak już wykrwawiony naród...
Po podjęciu decyzji o tej strategicznej operacji, niecierpliwie wyczekiwał stosownej chwili do wydania rozkazu rozpoczęcia działań.
Decydującą rolę w ustaleniu konkretnej daty nie odgrywała fachowa ocena, lecz jego własna intuicja.
Jedynie meteorolodzy mieli jeszcze prawo głosu.
Konsultował się z nimi codziennie.
Specjalista, który zapowiedział mu, że grudzień 1944 roku będzie okresem występowania mgieł ułatwiających koncentrację oddziałów przed rozpoczęciem ofensywy, otrzymał od niego złoty zegarek z podziękowaniami za szczęśliwe przewidywania.
"Tajemnica sukcesu tkwi w uporczywości" - miał zwyczaj powtarzać.
Całe życie Hitlera to były wyłącznie uporczywe wysiłki i walka.
Po tak długim okresie zwycięstw nad najbardziej nawet groźnymi przeciwnościami, trudno mu było wyobrazić sobie, że pewnego dnia jego gwiazda zazna tak żałosnego końca.
Jego dzieciństwo bez radości i trudna młodość w Wiedniu, wojna światowa, a następnie trzynaście lat walki, która w końcu pozwoliła mu poznać smak władzy, wszystkie te próby, pokonywane jedne za drugimi, ukształtowały temperament zaciekłego i bezlitosnego wojownika.
Hitler był urodzonym awanturnikiem.
Był ponadto wyposażony we wszystkie cechy niezbędne dla takiego stanu ducha.
Przede wszystkim dysponował on niewzruszoną wolą, wolą niemal nadludzką; wolą, która często przyjmowała formę zderzaka (Sturheit) nieznającego miary, jeśli chodzi o rozbijanie przeszkód.
Wola ta była u Hitlera owocem długiej drogi dziedziczenia.
Wszyscy jego przodkowie od wieków żyli w tej części Alp, która sąsiaduje z granicą niemiecko-austriacką, a której mieszkańcy, żyjący w prymitywnych warunkach, owładnięci byli jedną myślą: wyrwania jakiejkolwiek strawy z ich jałowej ziemi.
Etnolodzy stwierdzili, że w tym osobliwym regionie, zwanym "Waldviertel", gdzie urodził się ojciec Hitlera, dominującą cechą zamieszkujących tam ludzi był upór.
Od wieków, w walce z żywiołami, ziemią i naturą, mieszkańcy tych alpejskich dolin nie mogli przetrwać inaczej, jak tylko dzięki swej uporczywości.
Z pokolenia na pokolenie przekazywano tam charaktery naznaczone siłą woli i niepospolitą zaciętością.
Hitler odziedziczył tę swą nieprzejednaną wolę po ojcu; i wzmocniła się ona jeszcze w dzieciństwie, w zetknięciu z tymi pracowitymi i twardymi ludźmi.
Ta siła woli pobudzała Hitlera, zawziętego samouka, gdy zdobywał wiedzę w latach swej trudnej, wiedeńskiej młodości.
Nie była to wiedza głęboka, ale bardzo rozległa. Prawdą jest, że wyposażony był w przymioty intelektualne niezbędne do odnoszenia sukcesów.
Ta wola, która uczyniła z Hitlera władcę, przejawiała się również w jego sile sugestii, której potrafiło się oprzeć, tylko niewielu ludzi.
Gdy Hitler mówił, obojętnie czy do jednego rozmówcy, czy do tłumu, ten dar manifestował się z równą intensywnością.
On po prostu fascynował i narzucał swoją wolę.
Często zadawałam sobie pytanie, czy chodziło w tym o zjawisko czystej hipnozy, czy tylko o przejaw całkowicie zewnętrznego oddziaływania.
To prawda, Hitler potrafił wzbudzać sympatię rozmówców swą wrodzoną prostotą manier i rzadko spotykaną serdecznością.
W jego żyłach płynęła wiedeńska i wysubtelniona zdolnościami artystycznymi krew, która czyniła zeń człowieka o wielkim uroku osobistym.
Trzeba tu dodać, że również w najobszerniejszych przemówieniach potrafił ujmować swe idee w zwięzłych i treściwych formułach, wypowiadanych tonem tak przekonywającym, że z łatwością zyskiwał przychylność słuchaczy.
Niemniej, te zewnętrzne przejawy jego osobowości nie wystarczają, aby wytłumaczyć tak silny wpływ Hitlera na niektórych ludzi.
Wydzielał ten magnetyczny fluid, który albo przyciąga do nas ludzi, albo, przeciwnie, odpycha ich od nas.
U niego to magnetyczne oddziaływanie nie odznaczało się tak bardzo swoją intensywnością, choć było daleko większe niż u przeciętnych ludzi, co swoją rozległością.
Zakres jego fal magnetycznych był bardzo szeroki i w zadziwiający sposób działał podczas zgromadzeń publicznych i wobec licznego tłumu.
To właśnie ta nadzwyczajna siła sugestii wyjaśnia fakt, że ludzie, którzy przychodzili do niego zrozpaczeni, wychodzili pełni ufności i nadziei.
Ze szczególną intensywnością działała ona na jego dawnych towarzyszy walki.
Przypominam sobie na przykład, jak w marcu 1945 roku gauleiter Forster przyjechał z Gdańska do Berlina, aby uzyskać audiencję u Hitlera.
Gdy przyszedł do mojego biura, był całkowicie zdruzgotany ostatnimi wydarzeniami.
Zwierzył mi się, że tysiącu stu rosyjskich czołgów skoncentrowanych wokół miasta może przeciwstawić wszystkiego cztery "Tygrysy", które na dodatek nie mają wystarczającej ilości paliwa.
Forster zdecydowany był nie owijać niczego w bawełnę i przedstawić Hitlerowi całą złowieszczą rzeczywistość.
Znając ogólną sytuację, nalegałam na Forstera, żeby zrelacjonował fakty jak najbardziej obiektywnie i nakłonił Hitlera do podjęcia decyzji.
Forster odpowiedział: "Proszę się nie obawiać!
Nie zawaham się powiedzieć całej prawdy, nawet jeśli miałby mnie wyrzucić za drzwi".
Jakież było moje zdziwienie, gdy po spotkaniu z Hitlerem wszedł do mojego biura.
Był całkowicie odmieniony: "Fiihrer obiecał przysłać do Gdańska nowe dywizje!".
Widząc mój sceptyczny uśmiech, oświadczył: "Rzeczywiście nie wiem, gdzie mógłby je znaleźć!
Ale skoro powiedział, że zamierza ratować Gdańsk, to nie ma powodów, żeby nie wierzyć".
Byłam naprawdę zawiedziona tymi słowami Forstera.
Człowiek, który jeszcze przed chwilą tak zdecydowanie deklarował w moim biurze, że powie wszystko Hitlerowi prosto z mostu, tak szybko dał się przekonać pustymi obietnicami.
Bezsprzecznie musiała na niego zadziałać właśnie ta siła sugestii Hitlera.
Mogłabym przytoczyć niezliczoną ilość przykładów znaczących i wartościowych osób, które po prostu dawały się nabrać Hitlerowi.
Gdy później orientowały się, że zostały w prymitywny sposób oszukane, strach przed przyznaniem się do takiej naiwności kazał im, mimo wszystko, wykonywać otrzymane instrukcje.
Hitler był świadom własnej mocy.
Intensywnymi ćwiczeniami jeszcze bardziej wzmacniał te swoje zdolności.
A nawet więcej: doskonale wiedział, że przyjmując postawę człowieka prostego i naturalnego, tym bardziej będzie wzbudzał zaufanie swego rozmówcy.
Pamiętam, jak skarżył się kiedyś na zmęczenie, jakie ogarnęło go po kongresie partii w Norymberdze.
Podczas wielogodzinnej defilady stał w pełnym słońcu z uniesioną do pozdrowień ręką, próbując, jak mi to później wyjaśniał, wychwycić, jedną po drugiej, wszystkie przechodzące przed nim znane mu osoby: "Każdy musiał odnieść wrażenie, że go osobiście wyróżniłem - i to mnie tak strasznie zmęczyło".
Wiedziałam też, idąc tym tropem, że bardzo wielu ludzi pochlebiało sobie, że zostali zauważeni przez Hitlera w tej zwartej masie kolumn.
Znany jest zresztą entuzjazm, jaki jego obecność i jego przemowy wyzwalały w tłumach.
Zbiegowiska, jakie tworzyły się na trasie każdego jego przejazdu, stały się prawdziwą zmorą.
Choć przez długi czas były Hitlerowi bardzo potrzebne, to jednak później owe histeryczne masy stały się czymś prawie nie do wytrzymania.
Przed każdym niemal hotelem, w którym się zatrzymywaliśmy, ludzie od razu tworzyli zbity tłum, który był popychany nowo przybyłymi i rozbijał się o fasadę budynku niczym fala przybojowa wzburzonego morza.
Ludzkie fale bez końca skandowały żądanie zobaczenia "swojego" Fuhrera w oknie.
Często sprawiało to wrażenie chóru błagającego o łaskę.
Te powtarzane rano i wieczorem manifestacje wystawiały nasze nerwy na ciężką próbę.
Zadawałam sobie pytanie, jak Hitler może je znieść!
Lecz gdy pewnego ranka oddział eskortowy odsunął tłum, a on wpadł w złość, bo nie zebrał zwyczajowych już owacji przy wyjściu z hotelu, zrozumiałam, że działają one na niego jak niezbędny środek pobudzający.
Gdy Hitler przemierzał drogi Niemiec samochodem, jego eskorta musiała się sporo natrudzić, aby uniknąć wypadków.
Zdarzało się, że kobiety, spostrzegając go, stawały w miejscu jak sparaliżowane, narażając się na potrącenie przez samochody z kolumny.
Często trzeba było odpychać tłum, który wstrzymywał cały ruch.
Oficerowie SS stali więc na bocznych stopniach samochodu, aby przeszkodzić fanatykom wzięcia go szturmem.
Ten sam spektakl powtarzał się na dworcach.
Ludzie niemal się rozdeptywali, próbując przejść przez tory, aby dostać się do specjalnego pociągu Fuhrera.
Gdy wychylony ściskał dłonie tych, co napierali na wagon, lekarz, który mu towarzyszył, zawsze obawiał się, żeby nie urwano mu ręki.
Tutaj też esesmani dosłownie walczyli, żeby utrzymać na wodzy oszalały entuzjazm tłumu.
Ponieważ te manifestacje kosztowały Hitlera sporo czasu i często opóźniały program, jego wyjazdy zaczęto trzymać w tajemnicy.
Ten środek bezpieczeństwa uzasadniony był również obawą przed zamachami.
Hitler był twardy i stanowczy nie tylko w stosunku do innych, ale również, i w równym stopniu, w stosunku do samego siebie.
W okresie poprzedzającym wojnę potrafił wspaniale panować nad własnymi emocjami.
Swoją wolę dominowania ćwiczył zarówno na sobie samym, jak i na tych, którzy go otaczali.
Nie uznawał zmęczenia i poddawał swój mózg ciągłej pracy.
Zapominał, że długotrwałe czytanie nie tylko męczyło jego wzrok, ale że dobrowolna i ciągła bezsenność szkodziła jego wydolności intelektualnej.
Owładnięty był przekonaniem, że samą silną wolą można osiągnąć wszystko.
Nic zatem dziwnego, że drżenie prawej dłoni odczuwał niczym plamę na honorze.
Konstatacja, że nie panuje nad częścią samego siebie, wywoływała w nim wściekłość.
Gdy goście, zaskoczeni, zatrzymywali na tej dłoni wzrok, Hitler, instynktownym ruchem, przykrywał ją drugą dłonią.
Mimo wszystkich podejmowanych wysiłków nigdy nie udało mu się opanować tego drżenia.
Tak jak powoli tracił kontrolę nad niektórymi ruchami swojego ciała, tak do końca pozostał panem swych emocji.
Gdy w trakcie prywatnej rozmowy dowiadywał się o jakiejś katastrofie, potrafił zachować zimną krew i spokojnie kontynuować wymianę uwag.
Jedynie ruch szczęk zdradzał jego emocje.
Przypominam sobie na przykład zniszczenie przez RAF tamy w dolinie Edertal, co spowodowało powódź na dużej części zagłębia Ruhry.
W trakcie czytania tej wiadomości jego twarz przybrała co prawda kamienny wyraz, ale to było wszystko.
Nikt nie byłby w stanie zauważyć, że właśnie spadł na niego tak ciężki cios.
Dopiero po kilku godzinach, a czasami nawet po kilku dniach, wracał do tego wydarzenia i wtedy dawał wyraz swej bezsilnej wściekłości.
Hitler potrafił również z zadziwiającym mistrzostwem zachowywać tajemnice.
Był przekonany, że każdy z jego współpracowników powinien dokładnie znać tylko te rzeczy, które są mu niezbędne do wykonywania swoich funkcji.
Nigdy nie komunikował nam własnych sekretnych zamiarów ani nie wprowadzał nas w plany, nad którymi pracował.
Nigdy nie uczynił wobec nas najmniejszej aluzji co do operacji, które przygotowywał.
Początek kampanii zachodniej był tego uderzającym przykładem.
10 maja 1940 roku poinformował on swoje otoczenie, że jeszcze tego wieczoru musi wyjechać.
Nie padło ani jedno słowo na temat celu i powodów tej nagłej podróży.
Gdy ktoś postawił pytanie, jak długo go nie będzie, odpowiedział wymijająco, że być może piętnaście dni, może miesiąc, a nawet, w tym przypadku, rok.
Wszyscy, którzy musieli mu towarzyszyć, pojechali samochodem w kierunku Staaken - byliśmy przekonani, że polecimy gdzieś z tamtejszego lotniska.
Jednak, ku naszemu zdziwieniu, minęliśmy Staaken i dołączyliśmy do Hitlera w jego pociągu specjalnym, który wyruszył na północ Niemiec.
Gdy tylko wsiedliśmy, zaczęły się komentarze.
Każdemu, kto nieśmiało próbował się zapytać, czy może jedziemy do Norwegii, odpowiadał twierdząco, a nawet żartobliwie się upewniał, "czy nie zapomniałyśmy o kostiumach kąpielowych".
Pociąg jechał na północ aż do Ulsen, gdzie, w środku nocy, nieoczekiwanie skręcił na zachód.
Zamiast dotrzeć do Norwegii, znaleźliśmy się nazajutrz o świcie w Miinster-Eifel, skąd dojechaliśmy do wojennego stanowiska dowodzenia Fiihrera.
Wiem, że Eva Braun nie była wtajemniczona w żaden z jego planów.
Latem 1941 roku, gdy powziął decyzję o rozpoczęciu kampanii wschodniej, przeprosił ją, że musi wyjechać na kilka dni do Berlina, ale też zapewnił, że wkrótce wróci.
W rzeczywistości pojechał do swojej kwatery głównej w Prusach Wschodnich, skąd kierował pierwszymi uderzeniami na Rosję.
Rozdział 2 Nie ma takiego tematu, o którym wcześniej już ktoś by nie pomyślał.
Hitler Wypowiadając tę formułę, Hitler rozpoznawał samego siebie, gdyż nie był umysłem twórczym.
Cała jego wiedza była owocem wieloletniej, uporczywej pracy pamięciowej.
Jego pamięć, podobna do gąbki zanurzonej w wodzie i po prostu zadziwiająca, chłonęła z lektur i z rozmów wszystko, co mogłoby mu przynieść jakiś pożytek.
Już od młodego wieku Hitler przejawiał nienasycony głód lektur.
Opowiadał mi, że w okresie swej trudnej młodości w Wiedniu przeczytał wszystkie pięćset książek, które składały się na zbiór jednej z miejskich bibliotek.
Ta pasja do przeglądania i przyswajania sobie książek na najróżniejsze tematy pozwoliła mu poszerzyć wiedzę w niemal wszystkich dziedzinach literatury i nauki.
Zawsze zadziwiał mnie łatwością, z jaką na przykład charakteryzował jakiś region geograficzny, wygłaszał skrzącą się szczegółami prywatną prelekcję z historii sztuk pięknych albo rozprawiał na wysoko specjalistyczne tematy z dziedziny techniki.
Wszyscy, którzy stali z nim w jednym szeregu na początku jego kariery trybuna ludowego, byli zadziwieni rozległością jego wiedzy.
Już wtedy potrafił narzucać swą wolę otoczeniu, wykorzystując nadzwyczajną zręczność, z jaką posługiwał się swą pamięcią.
W dużej mierze właśnie dzięki temu zyskał bezgraniczne oddanie surowych i nieokrzesanych ludzi, którzy tworzyli pierwszą ekipę jego zwolenników.
Ta nadzwyczajna umiejętność pozwalała mu wygłaszać płomienne przemówienia na temat historii Austrii, prowadzić prawdziwe wykłady o knowaniach Domu Habsburgów i przejmująco opisywać konające Niemcy.
Równie dobrze potrafił bez końca mówić na temat konstrukcji kościołów, klasztorów i zamków, wykazując przy tym oszałamiającą wręcz znajomość szczegółów.
Nawet w latach, które nastąpiły po jego uwięzieniu w Landsbergu, z wielkim samozaparciem uzupełniał swą wiedzę na temat zabytków historycznych w różnych krajach Europy.
Schlebiał sobie często, że zna więcej ich szczegółów architektonicznych niż niejeden ekspert z kraju, w którym ta czy inna budowla się znajduje.
Oficerowie z jego sztabu i dowódcy wielkich jednostek Wehrmachtu przyznawali również, że jego znajomość struktury organizacyjnej armii, łącznie z najmniejszymi jednostkami, przekraczała wszelką wyobraźnię, a jego wiedza na temat uzbrojenia i wyposażenia wojskowego była po prostu fenomenalna.
Pamiętam, jak pewnego dnia ekspert do spraw marynarki wojennej prowadził z nim dość ożywioną dyskusję na temat szczegółów technicznych związanych z turbinami parowymi instalowanymi na nowoczesnych krążownikach.
Nieustępliwość, z jaką Hitler sprzeciwiał się jego argumentacji, zdenerwowała go do tego stopnia, że stracił zimną krew i rzucił niemal pogardliwie: "Jak pan może twierdzić podobne rzeczy, skoro nie ma pan pojęcia o sprawach czysto technicznych?".
Hitler nie zareagował brutalnie, tak jak zrobiłby to przy innych okazjach, lecz poprosił eksperta, aby usiadł, po czym zrobił mu wykład tak bogaty w szczegóły, że zadziwiłby tym nawet profesorów ze szkoły marynarki.
Podczas niekończących się, codziennych dyskusji ze swoimi doradcami z Wehrmachtu, w trakcie których podsumowywał bieżącą sytuację, nie przestawał ich zadziwiać.
Znał doskonale wszystkie wydarzenia na rozległych obszarach frontu, znał dotychczasową drogę każdej ważnej jednostki, wiedział, jakie środki zostały zaangażowane w każdą operację i każde przegrupowanie oddziałów w czasie wojny manewrowej.
Zaznajomiony był ze strukturą każdej grupy armii aż do pułków włącznie oraz jednostek specjalnych, takich jak oddziały przeciwpancerne do zwalczania czołgów.
Burmistrz Monachium, z którym lubił rozmawiać o planach rekonstrukcji i upiększenia miasta, opowiadał mi często o swym zdziwieniu faktem, że Hitler pamiętał o najbardziej nawet błahych szczegółach ich dyskusji sprzed wielu miesięcy.
Zdarzało mu się słyszeć Hitlera mówiącego z wyrzutem w głosie: "Czyż nie mówiłem panu pół roku temu, że ten detal nie jest w moim guście?", a następnie powtarzającego niemal słowo w słowo całą wymianę myśli, jaka ongiś miała miejsce na temat tego właśnie szczegółu.
W jego pamięci nie było żadnych luk.
Rozciągała się ona nie tylko na nazwy, piśmiennictwo i liczby, ale też z niezwykłą łatwością potrafił sobie przypominać twarze.
Bez najmniejszego trudu umieszczał w czasie i przestrzeni okoliczności, w jakich spotkał kiedyś swoich rozmówców.
Pamiętał wszystkie osoby, które poznał w swym ruchliwym życiu i często potrafił przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły dotyczące tych spotkań.
Mógł z detalami opowiedzieć przebieg i opisać atmosferę wszystkich wieców propagandowych, na których zabierał głos.
Koledzy z wiedeńskiej młodości, towarzysze wojenni, kompani z okresu walki o władzę i krzykliwa gromada tych, którzy stali u jego boku aż do zwycięstwa - wszyscy oni byli zapisani w jego pamięci wraz z całą ich charakterystyką.
Gdy Hitler był w dobrym humorze, opowiadał nam dla zabawy o szczegółach wielkich przyjęć odbywanych w poprzednich latach w Kancelarii Rzeszy.
Jego pamięć wzrokowa pozwalała mu opisać stroje artystów i innych obecnych wówczas osobistości, a także odtworzyć drobne uprzejmości i poważne rozmowy, które prowadził z tym czy innym gościem.
Podobnie było z wrażeniami, jakie wynosił z oglądanych kiedyś sztuk teatralnych lub filmów.
Z niewyobrażalną plastycznością potrafił wskrzesić sztuki, które widział w młodości.
Wyliczał nazwiska aktorów i pamiętał nawet, co o jakiejś sztuce pisali krytycy!
Jak ludzki mózg mógł zapamiętać tyle rzeczy i faktów!
Nie ulega więc wątpliwości, że Hitler od urodzenia był wyposażony w nieprzeciętną pamięć.
Jednak prawdziwa jego tajemnica tkwiła w tym, że wytrwale, dzień po dniu tę pamięć rozwijał i ćwiczył.
Tłumaczył nam, że czytając, starał się uchwycić i zgłębić najważniejsze wątki tematu.
Mówiłam już, że w czasie nocnych herbatek i pogawędek przy kominku miał manię opowiadania nam o tym, co zachował z jakiejś lektury - aby utrwalić ją sobie w pamięci.
Ta gimnastyka umysłowa stała się u niego istotną potrzebą.
Hitler był przekonany, że większość czytelników to ignoranci, którzy nie potrafią wyciągnąć żadnego pożytku z lektury.
Jeśli w pracy był raczej chaotyczny i nie cierpiał przeglądania i sporządzania adnotacji w dokumentach, to pamięć miał zorganizowaną wspaniale - pamięć poszufladkowaną, z której potrafił czerpać korzyści.
Niemniej, w swoim stałym pragnieniu przewyższania rozmówców i zaskakiwania ich rozległością własnej wiedzy, bardzo uważał na to, aby nie zdradzić źródeł swych wiadomości.
Znakomicie potrafił stwarzać wrażenie, że to, co głosi, jest owocem jego własnej refleksji i zmysłu krytycznego.
Mógł cytować całe strony tak, jakby mówił o osobistych przemyśleniach i własnym dorobku intelektualnym.
Prawie wszyscy, z którymi rozmawiałam na ten temat, byli przekonani, że Hitler był głębokim myślicielem, obdarzonym szczególnie przenikliwym i subtelnym umysłem analitycznym.
Pewnego dnia sama zapragnęłam się o tym przekonać.
Hitler zaskoczył nas prawdziwym wykładem filozoficznym na jeden z jego ulubionych tematów.
Ku mojemu zdziwieniu stwierdziłam, że cała ta jego tyrada nie była niczym innym, jak cytowaniem tekstów Schopenhauera, które akurat niedawno czytałam.
Zebrałam w sobie całą moją odwagę i zapytałam go o ten dziwny zbieg okoliczności.
Hitler, lekko zaskoczony, błysnął w moim kierunku swym nieprzeniknionym spojrzeniem, a następnie uczonym i protekcjonalnym tonem odpowiedział: "Nie zapominaj, moje dziecko, że nasza wiedza prawie zawsze ma swoje źródło w innym człowieku.
Każdy z nas wnosi do nauki jedynie małą cegiełkę".
W podobnie przekonujący sposób Hitler opowiadał o sławnych ludziach, o innych krajach, miastach, budowlach, przedstawieniach teatralnych itd., itp., mimo że nigdy ich nie poznał ani nie widział.
Nieznoszący sprzeciwu sposób, w jaki się wyrażał, i czystej wody dialektyka, w jakiej formułował swoje myśli, przekonywały słuchaczy, że rzeczywiście widział lub przeżył to, o czym mówił.
Zadziwiające bogactwo szczegółów w jego długich opowieściach pozwalało wierzyć, że chodzi o sprawy, które sam głęboko przemyślał lub których sam doświadczył.
Ale i tu szybko zwietrzyłam podstęp.
Pewnego dnia wygłosił w naszej obecności ostrą krytykę przedstawienia teatralnego, którego, o czym dobrze wiedziałam, w ogóle nie oglądał.
Wyraziłam lekkie zdziwienie, że nie widząc sztuki, wysuwa tak ciężkie oskarżenia pod adresem reżysera i aktorów.
Poderwał się na to, jakby go ukąsiła tarantula, i odpowiedział: "Ma pani rację, ale...
pani Braun ją widziała i opowiedziała mi o swoich wrażeniach".
Ten nadzwyczajny dar, który dobre wróżki złożyły w jego kołysce, z czasem zaczął się zmniejszać.
W ostatnich latach wojny doszłam do wniosku, że jego pamięć, ku jego wielkiej rozpaczy, nie pozwala mu już odgrywać roli myśliciela i genialnego inżyniera.
W tej dziedzinie, jak zresztą w wielu innych, wrócił do szeregu.
Osłabienie tej zdolności spowodowało utratę najważniejszych znamion jego prestiżu.
Niezależnie od tego, błędem byłoby twierdzić, że Hitler z tą samą pasją zajmował się wszystkimi dziedzinami myśli ludzkiej.
Jeśli sztuka, technika i historia były jego ulubionymi tematami, to jednak jego wykształcenie wykazywało znaczące braki.
Dlatego też miał bardzo mgliste pojęcie na temat prawa i problemów legislacyjnych.
Finanse publiczne nużyły go i nie miał żadnego zrozumienia dla zagadnień administracyjnych.
Znakomity organizator, gdy chodziło o strukturę własnej partii, całą administrację państwową oddał w swobodne używanie swym gauleiterom i innym wysokim funkcjonariuszom.
Niewybaczalne nadużycia mogły być popełniane po prostu dlatego, że Hitler tymi problemami się nie interesował.
Ten bezwład i ta niechęć do spraw administracyjnych tłumaczą po części wpływ, jaki miał na niego reichsleiter Bormann.
Bormann, rozszalały organizator i prawdziwy herkules papierkowej roboty, "odwalał" za Hitlera sporą część pracy, uwalniając go od wszystkich nużących problemów.
Nie było to jednak aż tak bezinteresowne - trzymając Hitlera z dala od wydarzeń, które pustoszyły morale narodu, Bormann stawał się powoli utajonym panem Niemiec.
Hitler uważał go za jedynego spośród swoich współpracowników, który potrafił ująć jego koncepcje i idee w zręczne i jasne formuły.
Często, gdy ośmielaliśmy się ostrzec, że opinia publiczna uważa metody administracyjne Bormanna za nieludzko surowe, odpowiadał nam tonem nieznoszącym sprzeciwu, jakim miał zwyczaj ucinać kłopotliwe pytania: "Wiem, że Bormann jest brutalny.
Ale wszystko, co mu powierzyłem, wykonuje z godną podziwu dokładnością; wszystko, co czyni, ma ręce i nogi".
Hitler wiedział, że Bormann wymagał od swych podwładnych całkowitego poświęcenia i absolutnej skuteczności.
Jeśli dochodziły do niego skargi pracowników, odrzucał je, tłumacząc, że Bormann sam pracuje jak wół: "To dzięki jego surowości i jego bezkompromisowym metodom udaje mu się realizować wielki program, który mu powierzyłem".
Innym razem wychwalał przed nami Bormanna, wykrzykując: "Jego raporty są szczegółowe i wymuskane do tego stopnia, że mogę się pod nimi już tylko podpisać.
Z Bormannem pozbywam się sterty dokumentów w dziesięć minut, a z innymi musiałbym siedzieć godzinami, żeby podjąć te same decyzje.
Gdy mu mówię, że za pół roku ma mi przypomnieć to czy inne zagadnienie, mogę być pewny, że w określonym dniu to zrobi.
On jest przeciwieństwem swojego brata, który o wszystkim zapomina".
Albert Bormann, o którym mowa, pracował w sekretariacie Hitlera.
Brat go nie znosił, bo ożenił się z kobietą, która mu się nie podobała.
Kariera Martina Bormanna doznała nagłego przyspieszenia po wyjeździe Hessa do Anglii.
Jeszcze tego samego wieczoru, gdy dotarła wiadomość o słynnej ucieczce Hessa, urządził on wielkie przyjęcie w swojej willi w Obersalzbergu, jakby świętował szczęśliwe wydarzenie.
Później, dzięki wymyślnym intrygom, udało mu się odsunąć Wilhelma Briicknera, który miał silną pozycję u boku Hitlera od czasów heroicznej walki o władzę.
Od tej pory, czując, że ma na to przyzwolenie, rzeczywiście zaczął się panoszyć.
Wszystkie kluczowe stanowiska w sztabie Hitlera systematycznie obsadzał ludźmi ze swojego nadania.
Z makiaweliczną zręcznością potrafił przeniknąć do wszystkich służb i po pewnym czasie niewielu było już takich współpracowników Fiihrera, którzy nie zostali mniej lub bardziej wciągnięci w siatkę korupcji i donosicielstwa, którą stworzył.
Bormann stał się szarą eminencją, człowiekiem, bez którego Hitler nie mógł się obejść.
To za jego sprawą Briickner został zastąpiony przez Schauba, człowieka bez klasy i charakteru.
Szkodliwa rola tego ostatniego polegała na podszeptywaniu łasemu na pochlebstwa Fuhrerowi informacji zręcznie dozowanych przez intryganta Bormanna.
W ostatnich latach wojny reichsleiter rządził w kwaterze głównej niczym udzielny władca.
Prawie cały personel został zastąpiony kreaturami na jego żołdzie, które wyciągał z rynsztoka, żeby umieścić na pożądanych stanowiskach.
Nie trzeba dodawać, że ci geszefciarze byli całkowicie oddani swemu dobroczyńcy i spieszyli z relacjonowaniem mu najmniejszych nawet plotek.
Stając się panem sytuacji i nie obawiając się już niczego ze strony otoczenia Hitlera, Bormann starał się odsuwać każde niebezpieczeństwo, które mogłoby mu grozić z zewnątrz.
Krok po kroku budował on wokół Hitlera prawdziwy chiński mur, który można było pokonać tylko pod warunkiem, że znało się hasło i ujawniło mu cel wizyty.
Bormann uzyskał dzięki temu całkowitą kontrolę nad wszystkimi trybami i trybikami Rzeszy.
Przypominam sobie na przykład, jak w marcu 1945 roku gauleiterzy Hofer i Forster z marchii wschodnich przyjechali do Berlina, aby zdać raport Hitlerowi bez uprzedniego referowania go Bormannowi.
Gdy zausznicy tego ostatniego przekazali mu co się święci, ten przerwał natychmiast swój pobyt w Obersalzbergu i pospieszył do Berlina, aby pokrzyżować zamiary gauleiterów, strasząc bliskim atakiem armii rosyjskiej na ich terytoria.
Bormann napomniał ich brutalnie, że próbowali działać poza jego plecami, po czym poradził im, aby wracali do siebie i zajęli się przygotowaniami do obrony, a nie intrygowali w Berlinie.
Bormann nie miał żadnego przyjaciela; jedynym, jakiego znam, był Hermann Fegelein, szwagier pani Braun.
Wydaje się, że tych dwóch łączyło solidne koleżeństwo, co nie przeszkodziło jednak Bormannowi wydać rozkaz rozstrzelania Fegeleina, gdy ten próbował potajemnie opuścić Berlin na kilka dni przed jego upadkiem.
Bormann był bezspornie złym duchem Hitlera.
Jego żądza władzy była nienasycona.
Nie tylko udało mu się doprowadzić do całkowitej, fizycznej i duchowej, izolacji swego zwierzchnika i do naszpikowania całego jego otoczenia swoimi sługusami, ale potrafił też znakomicie mieszać szyki za każdym razem, gdy wyczuwał okazję do osiągnięcia dla siebie korzyści.
Mogłabym przytaczać niezliczone przykłady robienia przez Bormanna afery na skalę państwa z niewiele znaczącego incydentu.
Oto jeden z tysiąca.
Pewnego dnia DNB opublikowała notatkę o tym, że jakiś wiejski gospodarz został skazany na dwa miesiące więzienia za to, że zachowywał do własnej konsumpcji litr mleka dziennie.
Fotografowi Hoffmannowi, przy którym ta notatka była akurat odczytywana, a który również był właścicielem gospodarstwa, wyrwała się uwaga: "W takim razie ja powinienem dostać kilka lat, bo za każdym razem, gdy odwiedzam swój majątek, zabieram ze sobą pięć litrów mleka".
To nieostrożne wyznanie powtórzył wiernie Bormannowi jeden z jego szpicli, a ten natychmiast chwycił za swoje najpiękniejsze pióro, aby napisać do przestępcy dosłownie: "Fiihrer nakazał mi, abym ci przypomniał, że zgodnie z obowiązującymi przepisami masz prawo tylko do pół litra mleka".
Za każdym razem, gdy dawny towarzysz Hitlera wspomniał nierozważnie, że zauważył, iż ten lub inny wpływowy człowiek partii naruszył istniejące przepisy, Bormann natychmiast wykorzystywał ten fakt, wysyłając do delikwenta list, który zawsze zaczynał się od słów: "Według oświadczenia takiego to a takiego pana, na podległym wam odcinku stwierdzono następujące anomalie...".
Ostatni przykład scharakteryzuje metodę, jaką Bormann stosował, aby odsunąć od Hitlera tych wszystkich, których bał się ze względu na ich otwartość i możliwą krytykę.
Pewnego dnia fotograf Hoffmann otrzymał od Bormanna telefoniczną wiadomość, że służba wywiadowcza podejrzewa go o nosicielstwo prątków paratyfusu, w związku z czym od tej chwili musi powstrzymać się od spotkań z Fuhrerem.
Hoffmann, przerażony tą informacją, poddał się sześciomiesięcznej obserwacji medycznej u największych specjalistów w Wiedniu; rezultat był negatywny.
W marcu 1945 roku wrócił do Berlina, aby oczyścić się z oszczerstwa, którego padł ofiarą.
Był właśnie w stołówce Kancelarii, gdy Bormann, przechodząc obok jego stolika, rzucił wściekle: "Jednak wróciłeś!
Lepiej byś zrobił, gdybyś został tam, gdzie byłeś.
Zamiast robić interesy z tymi swoimi obrazami, lepiej byś wskazał, gdzie najlepiej zestrzeliwać wrogie samoloty".
Pół godziny później do tej samej sali wszedł Hitler.
Zmęczonym gestem dał znak swoim gościom, aby sobie nie przeszkadzali.
Hoffmann mimo to wstał, żeby przywitać się z Fuhrerem.
Ten potraktował go bardzo chłodno i zapytał z pewną nutą obawy, czy rzeczywiście już wyzdrowiał.
Żarliwe protesty Hoffmanna i okazanie zaświadczenia lekarskiego, że nigdy nie był chory na tyfus, nie zdołały przekonać Hitlera.
Od tej pory unikał spotkań ze swym nadwornym fotografem i był głuchy na wszelkie argumenty, jakie tamten przytaczał na swoje usprawiedliwienie.
Dowiedziałam się później, że Bormann insynuował możliwość, iż Hoffmann wysłał do Wiednia swego syna, który miał tak samo na imię, a więc zaświadczenie lekarskie mogło być sporządzone dla tegoż właśnie syna.
Hitler był wystarczająco łatwowierny, aby wziąć tę perfidię na serio.
I złowieszcza komedia, która pustoszyła morale narodu, trwała nadal.
Rozdział 3 Mówiąc często na ten sam temat, udaje nam się w końcu uchwycić i zapamiętać najważniejsze wątki.
Hitler W ostatnich swych latach Hitler prowadził coraz bardziej nieuregulowany tryb życia.
Jeśli u większości śmiertelników stały porządek dnia wyznaczany jest posiłkami, to życie Hitlera regulowane było wyłącznie tymi sławnymi konferencjami, podczas których bez końca analizowano bieżącą sytuację.
Czas trwania owych seansów był nad wyraz elastyczny - od jednej do czterech godzin, a nawet dłużej.
W tej samej mierze przesuwane więc były pory posiłków.
Hitler zwyczajowo jadał śniadanie około 11:30.
Obiad odbywał się między 14:00 a 17:00, a kolacja między 20:00 a 24:00.
Po kolacji robił sobie godzinny odpoczynek, aby potem zwołać drugą "Lagebessprechung", która często trwała do świtu.
Po rozwianiu niepokojów strategicznych, Hitler zarządzał herbatę między czwartą a piątą rano.
W ostatnich latach towarzyszyły mu w tym tylko sekretarki, a czasami również jego adiutant Schaub lub doktor Moreli.
W 1944 roku zdarzało się, że wybijała ósma rano, a ja wciąż siedziałam u Hitlera i z całkowicie udawanym zainteresowaniem słuchałam jego wywodów.
Hitler mógł mówić w nieskończoność.
To zawsze on był siłą napędową rozmowy.
Przekształcała się ona często w jego monolog bez końca, w którym prezentował swój punkt widzenia na najprzeróżniejsze tematy.
W tych pogawędkach poruszane były najbardziej niespodziewane wątki.
Hitler, to prawda, z równym powodzeniem i werwą mógł dyskutować na każdy temat.
Jeszcze dzisiaj zadaję sobie pytanie, dlaczego poświęcał nocny wypoczynek na przedstawianie swych teorii audytorium, które zamiast słuchać tych monotonnych wynurzeń, chętnie poszłoby spać.
Gdy jakieś zagadnienie szczególnie go nurtowało, lubił dyskutować o nim bez końca.
Tłumaczył nam, że ważne jest dla niego samo wyłuszczanie problemu, bo pojawiające się słowa zawsze otwierają mu nowe horyzonty i pozwalają zrozumieć niuanse i przyległości, których początkowo nie zauważał.
"Słowo - mówił nam - jest pomostem do nieznanych horyzontów.
Zwłaszcza język niemiecki, ze swoimi subtelnościami i precyzją, pozwala umysłowi zagłębić się w nowe rejony.
To właśnie dlatego Niemcy były wylęgarnią myślicieli i poetów".
Nie jestem w stanie opowiedzieć wszystkiego, o czym mi mówił w trakcie tych nocnych herbat w ciągu dziesięciu lat; przyznaję, że często zmęczenie brało górę nad skupieniem i że tylko mechanicznie przytakiwałam, będąc myślami całkowicie nieobecna.
Podczas tych nocnych rozmów Hitler lubił przywoływać wspomnienia z dzieciństwa.
Młodość wynurzała się z gmatwaniny targających go myśli zwłaszcza wtedy, gdy był czymś zmartwiony.
"Nigdy nie kochałem swojego ojca - tak miał zwyczaj mówić - ale tym bardziej się go bałem.
Był bardzo porywczy i bił mnie za nic.
Gdy zabierał się do wymierzania mi kary, matka cała drżała ze strachu.
Pewnego dnia przeczytałem w jakiejś powieści przygodowej, że miarą odwagi jest nieokazywanie swojego bólu.
Postanowiłem więc, że więcej nie będę już krzyczał, gdy ojciec zacznie mnie bić.
Kilka dni później miałem okazję wystawić swe postanowienie na próbę.
Matka, wystraszona, wybiegła za drzwi.
Ja natomiast liczyłem po cichu razy, które spadały na mój tyłek.
Gdy jej z triumfem obwieściłem, że dostałem ich trzydzieści dwa, krzyknęła, że chyba postradałem rozum.
Ale, rzecz dziwna, od tego dnia nie musiałem już mych prób ponawiać; ojciec nigdy więcej mnie nie dotknął".
Później, opowiadał Hitler, gdy już poznał twardą rzeczywistość życia, nabrał do ojca ogromnego szacunku.
Podziwiał go za to, że będąc wychowanym na wsi sierotą, zdołał objąć stanowisko drobnego urzędnika w administracji celnej.
Dzięki swemu zmysłowi oszczędzania i zamiłowaniu do pracy, udało mu się kupić niewielkie gospodarstwo.
Hitler lubił też mówić o zaletach gospodarskich swojej; matki, dzięki którym majątek rodzinny powoli, ale stale się powiększał.
O swoich siostrach natomiast miał zwyczaj mówić nie inaczej, jak o "tych gęsiach".
Miał do nich pretensje, że nie wykazywały żadnego zrozumienia dla jego ulubionego sportu, jakim było strzelanie z flowera do szczurów panoszących się na wiejskim cmentarzu.
Przyznał się nam też, że w czasie narzeczeństwa siostry Angeli radził pretendentowi do jej ręki, który był bardzo sympatyczny, żeby zerwał zaręczyny i nie obarczał się taką głupią gęsią.
W szkole Hitler był szefem paczki zawsze gotowej do robienia kawałów.
Już jako dziecko był nieustępliwy i wichrzycielski.
Pewnego dnia, gdy nauczyciel, przez roztargnienie, wezwał do tablicy Hittera, on nie ruszył się nawet z ławki.
Nauczyciel spojrzał na niego i powtórzył "Hitter".
Przyszły Ftihrer ani drgnął.
Gdy w końcu nauczyciel stracił cierpliwość, Hitler, ciągle siedząc, odpowiedział spokojnie: "Nie nazywam się Hitter, tylko Hitler".
Podczas lekcji religii używał diabelskich forteli, aby rozzłościć poczciwego wiejskiego proboszcza.
Próbował udowodnić swoim kolegom, że religii nie można traktować serio.
Pewnego dnia stwierdził najzupełniej poważnie przed całą klasą, że to nie Bóg stworzył człowieka, bo przeczytał w pewnej książce, że człowiek pochodzi od małpy.
Nazajutrz, ku wielkiemu zaniepokojeniu nauczyciela religii, przyniósł na dowód dzieło Darwina.
Dyrektor szkoły wezwał matkę Hitlera i zagroził jej konsekwencjami, jeśli nie przeszkodzi synowi karmić się równie niestosownymi lekturami.
Od najmłodszych lat Hitler interesował się dziewczętami.
Opowiadał nam, że gdy pewnego wieczoru, w Linzu, spodobała mu się jakaś dziewczyna, od razu do niej podszedł.
Gdy okazało się, że jest z matką, zwrócił się do tej ostatniej z pytaniem, czy mógłby je odprowadzić do samego domu, a przy okazji pomóc im nieść pakunki.
Również w kuchni próbował zwrócić na siebie uwagę, robiąc małpie miny.
Używając na przykład szczotki swojego ojca, wygładzał sobie nieistniejące wąsy.
Te błazenady wywoływały u dziewcząt histeryczny śmiech, a jemu pozwalały cieszyć się choćby z tak drobnego sukcesu.
Lubił również opowiadać nam o swych pierwszych próbach z papierosami.
Gdy pewnego dnia wypalił do połowy cygaro, poczuł, że robi mu się niedobrze, i od razu pobiegł do domu.
Matce powiedział, że zjadł wilczą jagodę i boli go brzuch.
Wezwany natychmiast lekarz, coś podejrzewając, przejrzał mu kieszenie i znalazł niedopałek.
"Później - dodał Hitler - kupiłem sobie długą fajkę z porcelany.
Paliłem jak strażak, również leżąc w łóżku.
Zdarzyło się kiedyś, że przysnąłem, a kiedy się obudziłem, pościel była w ogniu.
Podjąłem wtedy decyzję, że już nigdy nie będę palił, i do dzisiaj jestem wierny temu przyrzeczeniu".
Podobny incydent zdarzył się, gdy Hitler, również w młodości, napił się wódki.
Zawsze miałam wrażenie, że ciężko było mu wytłumaczyć powód, dla którego manifestował aż taką niechęć do alkoholu.
Fakt, że to ukrywał, podsycał tylko moją ciekawość.
Wreszcie moje nalegania odniosły skutek i opowiedział mi następującą historię: "Po zdaniu egzaminu końcowego w szkole oblaliśmy ; wraz z kolegami to wydarzenie znaczną ilością litrów w wiejskiej oberży.
Byłem tak pijany, że kilka razy, w wiadomych celach, musiałem wybiegać na podwórko.
Następnego dnia nie mogłem znaleźć świadectwa, o które prosił ojciec.
Gdy moje poszukiwania okazały się daremne, musiałem pójść do szkoły i poprosić dyrektora o wydanie kopii.
A on naraził mnie na największy wstyd, jakiego doznałem w młodości, bo wręczył mi moje autentyczne świadectwo, które było całe pogniecione i poplamione -jakiś chłop wyłowił je z kupy gnoju i zaniósł do szkoły.
Poczułem się wtedy tak poniżony, że przez całe życie nie przełknąłem już ani kropli alkoholu".
W trakcie tych nocnych pogawędek Hitler ogarniał prawie wszystkie dziedziny ludzkiej myśli.
Niemniej, czułam podskórnie, że czegoś w tych jego przemowach brakuje.
Nawet dzisiaj nie mogłabym tego jasno określić.
W całym tym gadulstwie brakowało, moim zdaniem, ludzkiego tonu, jakiejś wielkości ducha światłego człowieka.
W bibliotece Hitlera nie było autorów klasycznych i wszystkich dzieł naznaczonych piętnem humanizmu i duchowości.
Żałował przede wszystkim, i dawał temu wyraz przede mną, że nie miał czasu na czytanie literatury pięknej mówiącej o problemach ducha i że skazany był na czytanie wyłącznie książek technicznych.
Ta negatywna strona jego wykształcenia wyjaśnia liczne niepowodzenia, jakich doznał pod względem psychologicznym.
Sztuka zajmowała bardzo ważne miejsce w jego przemowach.
Antyczną Grecję i Rzym uważał za kolebkę kultury, w której pojęcia kosmosu, nauki i czystego rozumu znalazły swój pierwszy wyraz.
Często mówił mi o swym zadowoleniu z faktu, że w czasie podróży do Rzymu i Wenecji mógł podziwiać nieśmiertelne arcydzieła, które do tej pory widział jedynie na reprodukcjach.
Hitler pogardzał malarstwem współczesnym.
Uważał, że jest zbyt naznaczone tendencjami ekspresjonistycznymi i impresjonistycznymi.
Ta "zdegenerowana sztuka" - określenie ukute przez niego - była, jego zdaniem, dziełem Żydów, którzy wokół tych bohomazów robili hałaśliwą reklamę, żeby je drożej sprzedać, podczas gdy sami wzbogacali swoje kolekcje wyłącznie dziełami starych mistrzów.
Niewielu niemieckich malarzy współczesnych obroniło się przed jego drobiazgową krytyką.
Niemniej, często kupował płótna, które niezbyt mu się podobały, ale w takich przypadkach górę brało przekonanie, że ogólnie należy popierać artystów.
"Dzisiejsi malarze - mówił - nigdy nie posiądą tej pieczołowitości i cierpliwości wobec szczegółów, jaką mieli ci z wielkich epok w sztuce".
A takowe istniały dla niego tylko dwie: antyk i romantyzm.
Widziałam, że był szczęśliwy jak dziecko, gdy pewnego dnia, za pośrednictwem Mussoliniego, udało mu się kupić słynnego "Dyskobola" Myrona.
Nie potrafiłabym jednak powiedzieć, czy ten wylewny entuzjazm wynikał jedynie z fascynacji sztuką, czy też był podszyty próżną satysfakcją z posiadania takiego arcydzieła.
Hitler lubił wydobywać na światło dzienne starych mistrzów, którzy popadli w zapomnienie.
Gdy pewien antykwariusz umożliwił mu kupno słynnej "Dżumy we Florencji" Hansa Makartasa, jego entuzjazm sięgnął zenitu.
Zaprosił nas, abyśmy przyszli podziwiać to dzieło.
Stał przed wielkim płótnem, pogrążony w pełnej uwielbienia kontemplacji, która dla mnie była absolutnie niezrozumiała.
Makabryczny temat, kolorystyka żółto-zielona, wszędzie pełno trupów - wszystko to wywołało we mnie odrazę.
Nie odważyłam się jednak wspomnieć o tym wrażeniu - w obawie, że zepsuję mu radość.
Jego niechęć do "nowoczesnych" była tak wielka, że z okazji otwarcia Kunsthalle w Monachium w 1937 roku zorganizował równoległą wystawę sztuki nazwanej "zdegenerowaną".
Miała ona służyć jako ostrzeżenie dla tych, którzy z powodów snobistycznych mieli skłonność do spoufalania się z nową sztuką.
Przed otwarciem muzeum sztuki w Monachium, eksperci, przesiąknięci osobliwymi ideami Hitlera, przyjęli 9 1450 obrazów, które uznali za najbardziej prawomyślne spośród 20 000 przysłanych ze wszystkich zakątków Niemiec.
Ale coś im jednak nie wyszło, bo w przeddzień otwarcia wystawy Hitler przeszedł ją krokiem gimnastyka i odrzucił jeszcze 500 obrazów, które uznał za niegodne wystawienia.
Jedno pstryknięcie palcami wystarczyło, aby zniknęły autentyczne dzieła.
Byłam pod wrażeniem wielkiej liczby "gołych bab", które jego ostracyzm uszanował i, długo później, powiedziałam mu o tym swoim zaskoczeniu.
Odpowiedział, że zrobił to dla swoich żołnierzy; że w naturalny sposób cenią oni piękne akty.
Wracając z frontowego błota, mają fizyczną potrzebę zapomnienia się w podziwie dla posągowego piękna.
Fiihrer zawsze był gotowy do nabywania nowych obrazów.
I nie przeszkadzało mu ich pochodzenie.
Fakt, że głównym źródłem obrazów były zarekwirowane kolekcje, w najmniejszym stopniu go nie wzruszał.
Ostatni minister PTT [poczty] miał pomysł wydania większej ilości znaczków upamiętniających historyczne wydarzenia.
Dochody z ich sprzedaży były wpłacane na specjalny fundusz, z którego Hitler czerpał swobodnie na zakup dzieł sztuki.
Jego wielką ideą była budowa muzeów regionalnych w małych, prowincjonalnych miastach.
"W dużych miastach - mawiał - istnieje wiele muzeów przeładowanych obrazami, których nawet amator sztuki nie jest w stanie dokładnie obejrzeć, bo giną w ich przytłaczającej masie.
Uważam, że należy odesłać te obrazy do muzeów prowincjonalnych, bo to obudzi przeszłość wielu regionów, podkreśli ich odrębność albo cechy rasowe ich mieszkańców.
Rodzinne miasto każdego artysty po- 50 winno być wyposażone w małe muzeum, które przechowywałoby pewną liczbę jego dzieł".
Hitler chciał również stworzyć inne kolekcje, na przykład historycznego uzbrojenia, które drzemały gdzieś w zapomnieniu lub znajdowały się w rękach osób prywatnych.
Możliwe stałoby się w ten sposób stworzenie z lokalnych muzeów atrakcji turystycznej w małych miasteczkach, pozwalającej zainteresowanym obcować z dziełami sztuki na miejscu, bez odbywania długich i kosztownych podróży.
Najbogatsze w zbiory muzeum w Niemczech miało powstać w Linzu, który uważał za swoje rodzinne miasto.
Według jego koncepcji, obrazy nie byłyby tam wieszane w bezładnym natłoku, lecz dla każdego dzieła stworzono by odpowiednią oprawę, każde z nich umieszczono by w oddzielnej sali, umeblowanej i udekorowanej w stylu epoki, w jakiej powstawało.
W ten sposób wszystkie prądy artystyczne rozkwitałyby w swej własnej atmosferze.
Hitler nie był jednak opanowany jedynie pasją kolekcjonerską.
W wieku młodzieńczym bardzo pragnął wstąpić do Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu.
Próba rysunku, której się poddał, była zadowalająca, ale nie mógł zostać przyjęty, ponieważ rodzaj szkoły - którą ukończył - nie dawał mu prawa chodzenia na wykłady.
Za każdym razem, gdy opowiadał o tym bolesnym rozczarowaniu, stawał się posępny i zły.
Wygłaszał wtedy niezawodnie swój stały zarzut wobec niesprawiedliwości losu, która sprawia, że wielu młodych ludzi pozostaje w cieniu tylko dlatego, że pochodzi z biednych rodzin.
Z czasów młodości i z okresu wojny 1914-1918 zachowały się akwarele, na których Hitler, nie bez talentu, z fotograficzną niemal troską o szczegół, odtworzył zabytki i budowle publiczne.
Malarstwo i rysunek pozostały "hobby" jego życia.
Nawet w trakcie burzliwego okresu sprawowania funkcji szefa państwa znajdował czas na jego uprawianie.
W swoim biurze zawsze miał pod ręką stertę glansowanego kartonu, który wykorzystywał w chwilach odprężenia do narysowania tego, co w danej chwili dyktowała mu wyobraźnia.
Był bardzo dumny z tych szkiców i z zazdrością ich strzegł.
Gdy chciał mi zrobić przyjemność albo wynagrodzić po wyczerpującym dniu pracy, ofiarowywał mi jeden, ale zawsze podkreślał wagę tego gestu.
Hitler był prawdziwym pasjonatem architektury.
Przeczytał na ten temat niezliczoną ilość książek i znał cechy charakterystyczne różnych stylów do najdrobniejszych szczegółów.
Jeśli niewiele miał zrozumienia dla stylu romańskiego, to z drugiej strony odrzucał styl gotycki, gdyż uważał go za zbyt przesycony chrześcijańską mistyką.
Jego uwielbienie kierowało się przede wszystkim w stronę baroku, którego najczystsze arcydzieła wznosiły się w Dreźnie i w Wtirzburgu.
Nie trzeba podkreślać jego entuzjazmu dla nowego stylu niemieckiego, którego był w pewnym sensie inspiratorem.
Kanony tego stylu, silnie przesyconego wzorami greckiego antyku, ustalił według jego wskazówek architekt Troost.
Hitler zachował dla niego głęboką wdzięczność za wykonane projekty.
W każdą rocznicę śmierci architekta składał na jego grobie ogromny bukiet kwiatów.
Wiedza Hitlera w tej dziedzinie była naprawdę zadziwiająca.
Był on w stanie przypomnieć sobie wymiary i plany wszystkich ważnych budowli na świecie.
Jego zdaniem, z punktu widzenia urbanistycznego Paryż i Budapeszt dominowały nad wszystkimi innymi stolicami.
W czasie wojny nieraz zwierzał mi się, że jego największym szczęściem byłoby porzucić mundur i poświęcić się wyłącznie sprawom sztuki.
Hitler opracował tytaniczny program rekonstrukcji miast i zabytków zniszczonych podczas wojny.
Chwalił się, że wydał rozkaz, aby każdy zabytek historyczny został sfotografowany w kolorze wewnątrz i na zewnątrz, bo umożliwi to, gdy nadejdzie pokój, jego dokładną odbudowę.
Chciał, aby świadectwa życia kulturalnego minionych wieków odrodziły się z ruin w całym swym dostojnym pięknie.
Hitler był przekonany, że kolorowe fotografie pozwolą ten zamiar zrealizować.
Podczas narady ze swymi architektami jego entuzjazm dla własnych pomysłów udzielił się wszystkim.
W pewnym momencie wziął nawet kawałek papieru i kilkoma kreskami sporządzał szkice, którym nie brakowało rozmachu i precyzji.
Widziałam, że architekci i konserwatorzy zabytków byli dosłownie porażeni jego wiedzą i oryginalnymi koncepcjami.
Nawet w czasie wojny znajdował czas na dyskusje o architekturze i sztuce.
Zmiany, jakie według jego planów miały zajść po wojnie w Berlinie i Hamburgu, przytłaczały swym ogromem.
W każdym swym wystąpieniu Hitler powtarzał: "Uczynię Berlin najpiękniejszym miastem świata".
Mówiąc te słowa, przyjmował postawę nieposkromionej dumy.
Jego głos był donośny, a gesty wykluczały jakikolwiek sprzeciw.
W najtrudniejszych okresach idea odbudowy Niemiec ożywiała go z nieoczekiwaną siłą.
Gdy wyczerpany, z podkrążonymi oczami, wracał z narad, wystarczało, aby jakiś ekspert zaproponował mu przyjrzenie się nowym planom lub makietom, a natychmiast odzyskiwał swą witalność.
Jeszcze w marcu 1945 roku widziałam Hitlera przesiadującego bez końca przy drewnianej makiecie Linzu, zrobionej wedle jego zamysłów.
W takich chwilach zapominał o wojnie; nie czuł zmęczenia i godzinami tłumaczył nam szczegóły zmian, jakie zaplanował dla swego rodzinnego miasta.
Muzyka, teatr i film interesowały go w mniejszym stopniu.
Pierwszeństwo dawał Richardowi Wagnerowi, którego uważał za genialnego odnowiciela niemieckiej mistyki.
Język muzyczny mistrza z Bayreuth brzmiał w jego uszach jak boska poezja.
Prawie sto czterdzieści razy uczestniczył w przedstawieniach niektórych jego utworów.
Najgłębsze wrażenia pozostawiały na nim "Pierścień Nibelunga" i "Zmierzch bogów".
Pomagał Bayreuth finansowo i zamierzał ułatwić Niemcom przyjazd na festiwale, czyniąc z tego rodzaj narodowej pielgrzymki.
Niemiecki Front Pracy organizował zbiorowe wyjazdy robotników i pracowników.
Hitler i jego otoczenie uznawali za swój obowiązek rozpowszechnianie entuzjazmu dla wagnerowskiego dzieła we wszystkich warstwach społecznych.
Oprócz Wagnera, liczyli się dla niego tylko Beethoven i Bruckner.
Może jeszcze "Lieder" Brahmsa oraz kilka pasaży Hugo Wolffa i Richarda Straussa zasługiwało na jego uznanie.
Hitler uważał, że ma bardzo dobrze rozwinięty słuch.
Gdy pogwizdywał sobie w obecności Evy Braun, a ta zwracała mu uwagę, że fałszuje, przybierał uczoną minę i odpowiadał: "To nie ja się pomyliłem; to kompozytor zrobił w tym miejscu błąd".
W pewnym okresie był dosłownie oczarowany operetkami "Nietoperz" i "Wesoła wdówka".
Przypominam sobie z tego czasu, że co wieczór słuchał płyty, siedząc przy kominku.
Nawet w biurze zdarzało mu się odkładać pracę, żeby - stanąwszy w oknie - z rękami w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w bezkresie nieba pogwizdywać te melodie.
Był szczerym wielbicielem znanych aktorów i tancerek.
Obdarowywał je drogimi prezentami.
W czasie wojny przyjemność sprawiało mu wysyłanie im paczek z kawą i żywnością, a następnie otrzymywanie odpowiedzi z podziękowaniami.
W czasie działań wojennych zrezygnował z organizowania dorocznego, wspaniałego przyjęcia dla wielkich artystów.
Widywał tylko prezesa Przyjaciół Artystów Niemieckich - reżysera von Ahrendta.
Ten ostatmi często odwiedzał nas w kwaterze głównej, więc siłą rzeczy brał udział w słynnych herbatkach.
Hitler wypytywał go o losy każdego ze znanych sobie artystów, a przy pożegnaniu zawsze ściskał mu rękę i powtarzał zrezygnowanym głosem: "To dobrze, że przychodzi pan od czasu do czasu, aby podzielić moją samotność.
Jest pan dla mnie jedynym żywym łącznikiem ze światem snów, do którego nie mam już dostępu".
Rozdział 4 Nie mogę sobie pozwolić na chorowanie.
Hitler Te słowa lepiej charakteryzują Hitlera niż niejeden długi wywód.
Jak wszyscy ludzie, którzy uwierzyli, iż zostali powołani do wypełnienia historycznej misji, Hitler obawiał się, że zabraknie mu czasu na wykonanie swego dzieła.
To dlatego właśnie, pod wpływem jego osobistych nacisków, wszystkie wielkie projekty były opracowywane i realizowane z pośpiechem, który miał niewiele wspólnego z niemieckim, metodycznym duchem.
Plan czteroletni, uzbrojenie armii, prowadzenie przeróżnych kampanii - wszystkie te pomysły i operacje były prowadzone z takim pośpiechem, że zagranica nic z tego nie rozumiała.
Sami Niemcy, którzy przecież pracowali zazwyczaj w sposób przemyślany i uporządkowany, byli zdumieni gorączkowym i nerwowym rytmem, z jakim przetaczały się wydarzenia i prace pod niestrudzonym, osobistym kierownictwem Hitlera.
Ileż to razy słyszałam okrzyki zdumienia ze strony głównych postaci niemieckiego przemysłu i świata polityki: "Niemcy stały się prawdziwym domem wariatów.
Przekształcamy i reformujemy z takim pośpiechem, że cierpi na tym podstawowy porządek.
Wszystko robione jest chaotycznie.
Oby tylko nie doprowadziło to do katastrofy!".
Hitler, który wymagał od swych podwładnych maksymalnego poświęcenia, był też surowy dla samego siebie i oddawał się pracy aż do zupełnego wyczerpania.
Z tego powodu problem jego zdrowia i dziwna historia jego osobistych lekarzy nabiera takiego znaczenia.
Należy sobie zadać pytanie, czy obłędna ideologia tego człowieka, czy jego niekontrolowane i nagłe reakcje pod wpływem przypadkowego impulsu można uznać za konsekwencję jego słabego stanu zdrowia, do czego przyczyniała się jeszcze cieplarniana atmosfera, do której się przyzwyczaił, czy też przeciwnie: jego zwyrodniała natura potrzebowała sztucznej atmosfery, aby zrodzić te niedorzeczne idee i koncepcje.
Faktem jest, że pod koniec życia Hitler był już tylko wrakiem człowieka, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym.
Ruina fizyczna i zwyrodnienie umysłowe dokonywały się równolegle.
W pierwszych latach po objęciu władzy nie potrzebował jeszcze specjalisty od chorób wewnętrznych.
Jedynym odpowiedzialnym za jego stan zdrowia był dr Karl Brandt, którego Hitler uważał za przyjaciela.
W ciągu kilku lat Brandt odwołał się do dwóch innych chirurgów wysokiej klasy, którzy również podjęli się niebezpiecznego zadania, jakim było czuwanie nad jego dobrym samopoczuciem.
Hitler od zawsze cierpiał na dolegliwości żołądkowe i jelitowe.
Jednak krok po kroku choroba rozwinęła się do tego stopnia, że musiał się poddać nadzwyczaj rygorystycznej diecie.
Choć był wegetarianinem już od 1931 roku, to ta dieta jeszcze bardziej zredukowała liczbę potraw, do których przyrządzania upoważniona była jego kucharka.
Za radą jego fotografa Hoffmanna, został mu przedstawiony dr Moreli.
Już w trakcie pierwszego badania stwierdził on chorobę ścianki wewnętrznej jelit.
Przez półtora roku Hitler regularnie przyjmował specjalność Morella zwaną "mutoflore".
Nie wiem, czy ten produkt prowadził do poprawy stanu jelit, ale faktem jest, że egzema nogi, na którą Hitler cierpiał od dawna, bardzo szybko ustąpiła.
Tym nieoczekiwanym wynikiem dr Moreli zasłużył sobie na wielkie zaufanie Fuhrera, który ciągle spieszył się, aby maksymalnie wykorzystać dzień pracy, i dlatego objawy zwykłego kataru wpędzały go w depresję lękową.
Konieczność pozostania w łóżku budziła w nim przerażenie.
Wielkim zatem sukcesem Morella było to, że często specjalnymi zastrzykami udawało mu się powstrzymać chorobę w zarodku.
Intrygi, jakie zawiązywały się wokół chorego, i walki, w jakie wdawali się ci, którzy mieli obowiązek go leczyć, nie stawiały w dobrym świetle otoczenia, jakie wybrał sobie Hitler.
Profesorowie i akademicy niemal otwarcie manifestowali swą pogardę dla Morella, którego niepokojąca osobowość nie miała w sobie nic protokolarnego.
Był on ciągle narażony na cierpką krytykę za zbyt duże zaangażowanie we własne interesy, za ciągły niepokój o to, że zostanie pominięty przy rozdawaniu orderów, za nieokrzesany, wschodni sposób bycia, za wątpliwą czystość swoich instrumentów medycznych, a zwłaszcza za tajemnicze i często uważane za szkodliwe lekarstwa, które przepisywał Fuhrerowi.
Hitler tymczasem zdawał się nie przejmować tymi atakami: "Ci idioci (co miało oznaczać Brandta, Hasselbacha itd.) nie byli w stanie mi ulżyć ani znaleźć prawdziwego specjalisty od chorób wewnętrznych.
Oni by tylko wyzywali Morella od szarlatanów.
A Moreli mnie wyleczył.
Znikła moja egzema, a i jeść mogę już do syta.
Oni zapominają, że ja nie mam czasu na leczenie grypy w łóżku.
Od 1920 roku nie wziąłem ani jednego dnia urlopu.
Wiem więc o wszystkim; wiem, co się dzieje.
Gdy wypoczywam w moich ukochanych górach, praca w Berlinie toczy się nadal według moich wskazówek, jakbym był tu obecny.
Nie mam czasu na to, żeby być chorym.
To właśnie muszą raz na zawsze zrozumieć ci panowie".
Ale praca bez wytchnienia i zmartwienia wywołane niepowodzeniami wojennymi podkopały zdrowie Hitlera.
Od zimy 1941-1942, Moreli czuwał przy nim dzień i noc.
Co trzy dni robił mu zastrzyki dożylne i domięśniowe.
Pod koniec te tajemnicze zastrzyki były mu robione prawie codziennie.
Moreli wyjaśnił mi, że ta problematyczna surowica zawierała sok z winogron, witaminy A, B, C i D, a także hormony.
W ostatnich latach Hitler miał napady wściekłości, po których następowały bolesne skurcze żołądka.
W takich momentach Moreli przybiegał na jego wezwanie, aby zaaplikować mu środek, którego sekret znał tylko on jeden, ale który przywracał pacjentowi całkowity spokój.
To lekarstwo uważane było przez Hitlera za absolutnie cudowne.
Zdrowie Hitlera zaczęło się wyraźnie pogarszać na początku 1944 roku.
Jego prawa noga i lewa dłoń wstrząsane były drgawkami właściwie bez przerwy.
Można sądzić, że ta noga była lekko sparaliżowana, bo ledwie nią powłóczył.
Za każdym razem, gdy Hitler się kładł, służący starał się położyć ją na specjalnej poduszce.
Widziałam wtedy w spojrzeniu Hitlera wściekłą ochotę, aby mu tego zabronić, ale można sądzić, że ulga była tak duża, iż wolał znosić upokorzenie swej dumy niż przeszywający go ból.
Po zamachu 20 lipca 1944 roku, dr Giesing, który troszczył się o uszy Hitlera, odkrył pewnego dnia na jego stole pastylki "antigas".
Zapytał go natychmiast, ile ich brał, a Hitler odpowiedział: "Do szesnastu dziennie".
Dr Giesing wystraszył się myślą, że dr Moreli pozwolił mu brać aż takie ilości.
Zaalarmowano dyżurnych lekarzy i po prawdziwie wojennej naradzie postanowiono oficjalnie uprzedzić Fuhrera o fatalnych skutkach działania tych tabletek na jego organizm.
Utrzymywali oni, że drżenie dłoni i nogi, a także postępujące osłabienie wzroku są w dużej mierze wynikiem działania tego leku.
W tym czasie, reichsleiter Bormann oddał proszki do analizy i otrzymał wyniki stwierdzające, że są one całkowicie nieszkodliwe i że człowiek bez żadnej obawy może przyjąć taką ich ilość.
Bormann nie miał żadnego problemu z przekonaniem Hitlera o dobrej wierze Morella i cały incydent skończył się natychmiastowym wysłaniem na urlop doktorów Brandta i von Hasselbacha.
Nie należy z tego jednak wnosić, że Hitler miał absolutne zaufanie do Morella.
Wręcz przeciwnie.
Jego nieufność wzrastała niemal z dnia na dzień.
Każde lekarstwo proponowane przez Morella było starannie przez niego oglądane.
Z wielką uwagą czytał informacje na temat sposobu użycia i zawartości leku.
Jeśli kształt ampułki był choćby odrobinę inny od poprzedniej, żądał wyjaśnień.
Chciał znać wszystkie, najdrobniejsze nawet szczegóły, które spowodowały tę zmianę.
Tutaj, raz jeszcze, posłużyła mu jego pamięć.
Nie miał żadnego problemu z zapamiętywaniem wszystkiego, co wiązało się z każdym lekarstwem.
Miał zwyczaj wciągania Morella w długie dyskusje na temat właściwości leczniczych proponowanych mu leków.
Z zasady próbował podważać pewność siebie Morella.
Ponieważ pamięć tego ostatniego nie była zbyt dobra, trudno mu było wytrzymać to zawoalowane śledztwo i odpowiadać z pożądaną precyzją na stawiane mu drobiazgowe pytania.
Za każdym razem, gdy pomylił się co do jakiegoś ; szczegółu, Hitler beształ go, a tym samym dawał wyrazy utraty swojego zaufania.
Hitler bardzo cierpiał z powodu tej nieustannej manii prześladowczej, w której żył; przyznał mi, że bez powodzenia próbował się od niej uwolnić. Rzeczywiście, trudno jest znaleźć w historii innych mężów stanu, którzy żyliby w takiej psychozie podejrzliwości i lęku.
To szaleństwo prześladowcze z pewnością!
nie zapewniało Hitlerowi jasności umysłu i oceny, które pozwoliłyby mu uniknąć błędów popełnianych ze ślepym uporem w ostatnich latach jego rządów.
Jego obawa przed zapadnięciem na chorobę zakaźnąj była co najmniej równie silna, jak obsesja na punkcie możliwego zamachu.
Gdy ktoś ze współpracowników nabawił się małego choćby kataru, od razu otrzymywał zakaz zbliżania się do niego.
Hitler uzasadniał te środki ostrożności stale powtarzanym stwierdzeniem: "Nie mam ani czasu, ani prawa chorować".
Gdy mimo jego ostrych imstrukcji jakiś chory znalazł się w jego pobliżu, natychmiast podejmował środki zapobiegawcze przeciw możliwemu zarażeniu.
W takim przypadku posuwał się nawet do wzmacniania swojej herbaty kilkoma kroplami alkoholu.
Lekarze często mi opowiadali, jak trudnym był pacjentem. Jego potrzeba dowiadywania się i rozumienia wszystkiego wymagała godzin wyjaśnień nawet najmniejszej interwencji lekarskiej.
Za każdym razem przeglądał gruby!
słownik medyczny.
Gdy efekty zdrowotne jakiegoś lekarstwa wydawały mu się wątpliwe, gwałtownie odmawiał jego przyjmowania.
Najbardziej nawet naukowe i sensowne tłumaczenia nie wywierały na nim żadnego wrażenia.
Te kontrowersje kończyły się niezmiennie wybuchami złości Fuhrera, choć na pewno nie były one tak gwałtownie histeryczne jak te, które miewał wobec swoich generałów.
Hitler miał prawdziwy wstręt do rozbierania się w czyjejś obecności.
Jeszcze w listopadzie 1944 roku odmawiał, pod różnymi pretekstami, namowom dr.
Morella pójścia na prześwietlenie.
Gdy w tym okresie lekarz pozwolił sobie na przypomnienie mu, że obiecał poddać się prześwietleniu, Hitler tracił nad sobą kontrolę i metalowe odłamki jego głosu docierały aż do holu, w którym siedziałam.
Hitler nie zmieniał bynajmniej repertuaru swoich krzyków oburzenia wobec lekarzy.
"Czy pan sobie myśli, że będzie mi wydawał rozkazy!
Ja tu rządzę, i nikt inny!
Mam wrażenie, że od pewnego czasu zbyt łatwo pan o tym zapomina.
Jeśli posunie się pan w tej bezczelności za daleko, natychmiast pana odprawię.
Jestem wystarczająco dużym chłopcem, żeby wiedzieć, co mam robić ze swoim zdrowiem".
Pewnego dnia Moreli ośmielił się poprosić go, aby podał prawdziwe przyczyny, dla których odmawia pójścia na badanie.
Hitler odpowiedział mu chłodno: "Dlatego, że nie chcę; to wszystko".
Moreli, z niestrudzoną gorliwością, zaproponował mu inne lekarstwa.
Pewnego razu, zrozpaczony kolejną odmową Hitlera, wykrzyknął: "Ależ, mój Fuhrerze, czyż nie wziąłem odpowiedzialności za czuwanie nad pana zdrowiem?
Czy kiedykolwiek coś się panu stało!!!".
Hitler przebił go swym tajemniczym wzrokiem, w którym migotał zły ogień, i kładąc nacisk na każde słowo, delektując się okrutnie każdĄ sylabą, wycedził: "Moreli, jeśli kiedykolwiek coś by mi się stało, to wasze życie również nie byłoby nic warte", i w nerwowym geście zacisnął dłoń jakby na jego gardle.
Nic zatem dziwnego, że stan zdrowia Hitlera i jego stosunki z własnymi lekarzami miały najbardziej dramatyczne następstwa dla całego jego otoczenia.
Nie mogę podać konkretnego przykładu, ale jest pewne, że na niejedną decyzję, na niejedno spotkanie z zagranicznym dyplomatą znaczący wpływ miała dyspozycja fizyczna, w jakiej akurat Hitler się znajdował.
Stan zdrowia Fuhrera stał się prawdziwie narodowym problemem.
Wiem, że Himmler, w tajemniczy sposób pociągający za sznurki wszystkich wydarzeń w Trzeciej Rzeszy, również chciał mieć nad nim kontrolę.
Stąd też Moreli nieustannie musiał się strzec jego zakulisowych manewrów.
Gdy profesor Brandt i dr von Hasselbach stracili zaufanie Hitlera, zastąpił ich młody lekarz z SS, dr Sturmfe-ger.
Dzięki niemu nic nie uchodziło już uwadze szefa czarnej formacji.
"Oko" Himmlera miało przede wszystkim śledzić poczynania Morella.
Ten, zauważając te manewry, żył od tej pory w ciągłym strachu.
Gdy na początku 1944 roku Himmler wezwał go niespodziewanie do swej kwatery głównej, Moreli, zanim wyjechał, zwierzył mi się z obaw, jakie go dręczyły.
Wielką było więc dla niego niespodzianką, gdy okazało się, że Himmler wcale nie chce, aby opowiadał mu o swoich specjalnych sposobach leczenia.
Był bardzo uprzejmy i poprosił go, żeby wpłynął na swego pacjenta, aby ten zgodził się poddać zabiegom jego, Himmlera, masażysty, który cieszy się wielką zawodową reputacją.
Moreli odmówił nadania biegu tej prośbie, bo z góry wiedział, że Hitler nigdy nie da się masować nieznanemu sobie człowiekowi.
Nie wynikało to tylko z jego instynktownej podejrzliwości, ale przede wszystkim z niechęci do pokazywania się rozebranym.
Dopiero w ostatnich swoich miesiącach Hitler poddał się zabiegom tego masażysty.
Intrygant Himmler zrealizował więc w końcu swoje zamysły.
Moreli zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jest tylko pionkiem w szatańskiej grze Himmlera.
Jego śmiertelny strach nieustannie balansował między coraz bardziej nieprzyjemnym charakterem pacjenta, którym się zajmował, a natrętnym dozorem, jakiemu został poddany przez szefa policji Trzeciej Rzeszy.
Hitler był opętany pragnieniem, aby dożyć sędziwego wieku.
W rozmowach często wracał do tego problemu.
Był przekonany, że pewnego dnia nauka będzie w stanie przesunąć granice czasowe ludzkiego życia.
Doświadczenia laboratoryjne dały już obiecujące rezultaty.
Moreli przekonał Hitlera, że słonie żyją tak długo, ponieważ żywią się pewnym rodzajem trawy, która rośnie w Indiach.
Jestem przekonana, że gdyby okoliczności na to pozwoliły, to Hitler wysłałby do Indii ekspedycję naukową.
Hitler liczył, że dzięki swej wyłącznie wegetariańskiej diecie oraz powstrzymywaniu się od alkoholu i papierosów zyska kilka lat życia, aby zakończyć dzieło swej ziemskiej misji.
Z drugiej strony, w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że sztuczne i przeciwne naturze życie, które faktycznie wiedzie, musi nieuchronnie doprowadzić do przedwczesnej degeneracji fizycznej.
Ta anormalna strona jego życia, ta zapalczywa praca po nocach, która pozwala mu jedynie na krótki sen dzięki zażywaniu coraz większej ilości środków nasennych, zrobiła z niego wrak człowieka w wieku, w którym normalni ludzie są u szczytu swych sił.
Powinnam dodać, że Hitler nie uprawiał żadnego sportu.
Konie go przerażały, śnieg budził w nim zgrozę, na słońcu źle się czuł.
Bardzo też bał się wody.
Nigdy nie płynął kajakiem.
Nie sądzę, aby umiał pływać.
Powiedział mi któregoś dnia: "Ruchy, jakie człowiek wykonuje podczas wypełniania swej codziennej pracy, są wystarczającym ćwiczeniem do utrzymania jego ciała w dobrej formie".
Nie przeszkadzało mu to jednak podziwiać niemieckich sportowców.
Hitler nieświadomie rujnował swoje zdrowie.
Zaczęło się ono wyraźnie pogarszać od 1942 roku.
Coraz bardziej przeszkadzało mu nerwowe drżenie dłoni.
Ataki furii kończyły się wyczerpaniem nerwowym i bolesnymi skurczami żołądka.
W takich kryzysowych momentach zawsze obecny był przy nim Moreli - ze strzykawką w ręku, gotowy ulżyć jego cierpieniu.
W końcu 1944 roku, po burzliwej dyspucie z Goeringiem, zachorował na żółtaczkę.
I raz jeszcze Moreli musiał uspokajać i przywracać do życia ten naszpikowany lekarstwami ludzki wrak. Rozdział 5 Nigdy nie pocałowałbym kobiety, która pali papierosy.
Hitler Hitler żył rzeczywiście po spartańsku.
Jadał tylko wegetariańskie posiłki i nie pił ani kawy, ani czarnej herbaty, ani alkoholu.
Był tak przekonany o szkodliwym działaniu mięsa, alkoholu i nikotyny, że nieustannie powracał do tego tematu i chciał, abyśmy podzielali tę jego niechęć.
Jedzenie mięsa, dowodził, wyzwala potrzebę alkoholu.
Przyswajanie alkoholu skłania do palenia; i w ten sposób jeden nałóg pociąga za sobą drugi, i wtrąca cały naród w straszliwe jarzmo.
Nikotyna, jego zdaniem, jest nawet gorsza niż alkohol.
Uważał ją za niezwykle groźną truciznę, której opłakane skutki ukazują się dopiero po latach.
Mówił, że palenie czyni umysł ograniczonym i zwęża tętnice.
Pewnego dnia zażartował: "Tak naprawdę to najlepszym sposobem pozbycia się wrogów jest częstowanie ich papierosami".
Gdy ktoś odważył się wyrazić w tej sprawie inne zdanie, Hitler strasznie się złościł.
Nieszczęśnik natychmiast tracił cały szacunek w jego oczach.
Ileż to razy mówił mi z całą powagą: "Jeśli kiedyś zauważę, że Eva ukradkiem pali, natychmiast zakończę z nią znajomość".
Hitler nosił się z myślą, aby po wojnie wprowadzić zakaz sprzedaży tytoniu i palenia papierosów.
Był przekonany, że w ten sposób oddałby swemu ludowi największą przysługę.
Pieniądz i własność były dla niego dość mglistymi pojęciami, którym nie nadawał żadnego realnego znaczenia.
Jego jedyna potrzeba bogactwa sprowadzała się do wielkich pokoi ozdobionych prawdziwymi gobelinami, starymi obrazami, cennymi bibelotami i kwiatami.
Uważał się za człowieka, który nie umie i nie chce o siebie zadbać.
Niewiele miał ubrań i niczym szczególnym się one nie wyróżniały.
Moda w ogóle dla niego nie istniała.
Wystarczało mu, aby buty nie uwierały stóp, a garnitury nie krępowały ruchów.
Ponieważ zwykle w trakcie przemówień podkreślał swe słowa gwałtowną gestykulacją, rękawy jego marynarek szyte były bardzo szeroko.
Przymiarki u krawca były dla niego istną torturą.
Aby sobie zaoszczędzić tych wizyt, kazał szyć od razu trzy lub cztery garnitury w takim samym fasonie i często z tego samego materiału.
W ogóle też nie wyszukiwał sobie krawatów: jeśli jakiś przypadkowo mu się spodobał, od razu kupował pół tuzina identycznych.
W czasie wojny nosił do munduru krawat na gumkę, żeby nie tracić cennego czasu na jego wiązanie.
Jeśli w okresie po objęciu władzy widywano go zawsze owiniętego w trencz koloru szarobeżowego i szarą czapkę z weluru, to w ostatnich latach, gdy przyjeżdżał do Ober-salzbergu, nosił luźną, brudnoszarą kanadyjkę i szary kaszkiet z daszkiem o nieco przesadnych wymiarach.
Ten daszek prawie zupełnie przesłaniał górną część twarzy i był stałym powodem zdziwienia jego gości.
On jednak lekceważył te wszystkie przyjazne krytyki, które czyniono, dowodząc, że daszek chroni mu oczy przed słońcem, którego nie cierpi.
Za każdym razem, gdy jego otoczenie lub goście, którzy go bliżej znali, sugerowali mu, aby ubierał się z nieco większym wyrafinowaniem, Hitler dąsał się i ostentacyjnie okazywał swoje niezadowolenie.
Liczyły się dla niego tylko takie ubrania, w których czuł się wygodnie.
Nienawidził ubierania się na oficjalne ceremonie.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego trzeba się wciskać w sztywne skorupy, żeby przyjąć zagranicznych dyplomatów.
Również smoking nie znajdował łaski wobec jego zmysłu praktycznego.
W końcu kazał sobie zrobić smoking dwurzędowy, co znalazło wielu gorliwych naśladowców w jego otoczeniu.
Nigdy nie nosił biżuterii ani zegarka na rękę.
Aż do końca miał tylko gruby, złoty zegarek, który spoczywał, bez łańcuszka, w kieszeni jego marynarki.
Ten zegarek prawie nigdy nie chodził.
Regularnie, jak w zegarku, zapominał go nakręcić, co powodowało, że często pytał o godzinę swoich pracowników i gości.
Traktował to z humorem i z pewną autoironią: "Znowu stanął mój regulator!".
Prawdą jest, że zegarek nie grał w jego oczach takiej samej roli, jak dla większości śmiertelników.
Zegarkiem był dla niego służący.
To on budził go rano i w ciągu dnia przypominał o najważniejszych spotkaniach.
Hitler zawsze spał za zaryglowanymi i zamkniętymi na klucz drzwiami.
Służący pukał o umówionej godzinie (zazwyczaj około jedenastej rano), wołając: "Dzień dobry, mój Fiihrerze!
Czas, żebyście już wstali!".
Równocześnie kładł pod drzwiami gazety i raporty dzienne.
Hitler przychodził po nie i szybko przeglądał.
Służący nigdy nie widział go rozbierającego się lub w negliżu.
Około południa Hitler dzwonił, aby przyniesiono mu śniadanie - w pierwszych latach składało się ono jeszcze ze szklanki mleka i kawałka chleba dietetycznego.
Później jadł już tylko utarte jabłko, a pod koniec - rodzaj kompotu przygotowywanego według przepisu szwajcarskiego lekarza.
Składał się on z mleka, płatków owsianych, utartego jabłka, orzecha, cytryny i z kilku innych jeszcze produktów.
Podczas gdy Hitler zajęty był pochłanianiem tego śniadania, jego adiutant raportował mu pilne informacje i zdawał sprawę z wydarzeń, jakie zaszły w nocy.
Następnie sporządzał plan dnia.
Gdy mieszkał w Berghofie, miał zwyczaj spotykania się ze współpracownikami w wielkim holu, gdzie wysłuchiwał ich porannych raportów.
Przebywanie w tej sali o gigantycznych wymiarach było dla niego fizyczną niemal potrzebą.
Chodził po niej wzdłuż i wrzesz, cały czas dyskutując ze swoimi rozmówcami.
Od czasu do czasu jego wzrok padał na ośnieżone szczyty Alp, których panoramiczny widok roztaczał się z ogromnego okna, rozmiarami przypominającego witrynę sklepową.
Podczas tych narad Hitler często zapominał, że nadeszła już pora obiadu.
Goście czekali więc cierpliwie na wielkim tarasie albo w swoich pokojach.
Kiedy wreszcie nadchodził, witał najpierw Evę Braun, a następnie każdego z gości, przepraszając przy tym za spóźnienie.
W pierwszych latach całował w rękę tylko kobiety zamężne, ale później zaczął to robić również w stosunku do panien.
Następnie witał zaproszonych mężczyzn i z dużym zapałem wdawał się z nimi w rozmowę, aż do chwili, gdy maitre d'hótel anonsował: "Mój Fuhrerze, podano do stołu.
Pan poprowadzi taką to a taką panią...".
Hitler rozglądał się za swoją sąsiadką przy stole, podstawiał jej ramię i prowadził do sali jadalnej.
Za nim szła Eva Braun pod rękę z jego drugim sąsiadem, i pozostałe pary.
Przy stole Hitler zajmował zawsze środkowe miejsce, naprzeciw okien.
Po jego lewej ręce siadała niezmiennie Eva Braun.
Czas trwania posiłku uzależniony był od programu przewidzianego na popołudnie.
Atmosfera przy stole nigdy nie była taka sama, lecz zmieniała się w zależności od wydarzeń dnia.
Nastrój, w jakim był Hitler, odbijał się we wszystkich jego zachowaniach i gestach.
Nic zatem dziwnego, że raz panowała atmosfera lodowatej obojętności, a następnego dnia posiłkowi mógł towarzyszyć niespożyty zapał do rozmów.
Wszystko zależało od chwilowego nastroju pana domu.
Hitler lubił przede wszystkim dania jednolite i miał widoczną słabość do fasoli.
Następne w kolejności były groch i soczewica.
On i jego goście dostawali takie same potrawy, z tą tylko różnicą, że jego danie nie miało żadnego kontaktu z mięsem lub tłuszczem.
Odmawiał też picia mięsnego bulionu.
Miał rzeczywisty wstręt do mięsa.
Był przekonany, że jego konsumpcja oddala człowieka od naturalnego życia.
Gdy dyskutowaliśmy na ten temat, przytaczał nam przykład koni i słoni, zwierząt wyposażonych w wielką siłę, gdy tymczasem psy, zasadniczo mięsożerne, szybko się męczą.
Aby odstręczyć współbiesiadników od jedzenia mięsa, lubił rozprawiać przy stole o tym, że mięso reprezentuje materię martwą i zgniłą.
Gdy jakaś pani rzucała mu błagalne spojrzenie, aby zaprzestał tych surrealistycznych opisów, to go tylko zachęcało do jeszcze większej przesady.
W fakcie, że rozmowa na temat pochodzenia mięsa odbierała biesiadnikom apetyt, widział jedynie potwierdzenie swoich zasad.
W każdym razie, wobec gości zagranicznych nigdy tego dziwacznego prozelityzmu nie ćwiczył.
Gdy z kolei wychwalał swoją dietę wegetariańską, rozpływał się w euforycznych opisach sposobu, w jaki powstają składające się na nią produkty.
Opowiadał o rolniku obsiewającym pole, który wykonuje przy tym szerokie i majestatyczne ruchy, potem o ziarnach wypuszczających korzenie, o wyrastaniu łanów zboża, które nabierają w słońcu złotej barwy.
Te sielskie obrazki przemawiały według niego za powrotem do ziemi i do naturalnych produktów, których ta ziemia nam nie skąpi.
Jednak owe poetyczne tyrady zawsze kończyły się jego ulubionym tematem: wstrętu, jaki jedzenie mięsa powinno wywoływać u wszystkich ludzi.
Miał manię opisywania krwawej pracy w rzeźniach, uboju bydła i krojenia go na połcie, co wywoływało mdłości u współbiesiadników, którzy akurat mieli apetyt.
Aby nadrobić złe wrażenie, kończył deklaracją, że nie miał najmniejszego zamiaru przymuszać kogokolwiek, aby jadł tak jak on.
Asekurował się w ten sposób przed ewentualną odmową przyjęcia przez gości następnego zaproszenia.
: Po obiedzie Hitler zbierał zazwyczaj swych gości na naradę.
Później cała grupa udawała się do letniego domku, oddalonego o pół godziny drogi piechotą od Berghofu.
Hitler szedł na przedzie wraz z najważniejszym gościem.
Reszta trzymała się w takiej odległości, aby ich rozmowa nie mogła być słyszana.
Całe towarzystwo zbierało się na oglądanie panoramy Alp.
Potem podawano herbatę.
Gdy rozmowa gasła, Hitler starał się ją rozruszać, rozwijając swoje mgławicowe teorie na temat rasizmu lub wspominając szczęśliwe czasy walki o władzę.
Jednakowoż często mu się zdarzało, że po zjedzeniu czekolady lub kawałka placka z jabłkami i popiciu go wywarem z lipy odczuwał nagły przypływ zmęczenia.
Wgłębiał się wtedy w fotel i zakrywał twarz rękoma.
Po prostu zasypiał.
Po chwili zaczynała trajkotać Eva Braun, bo wiedziała z doświadczenia, że szacowna cisza mogłaby zakłócić mu sen.
Gdy nadchodziła pora wyjścia, budziła go dyskretnym gestem.
Powrót do Berghofu zawsze odbywał się samochodem.
Hitler rzadko kiedy pojawiał się w słynnej rezydencji "Teehaus", położonej na wysokości dwóch tysięcy metrów, na szczycie urwistej skały górującej nad Berchstengaden.
Pomysł i realizacja tego gniazda orłów były dziełem Bormanna.
Budowa drogi i wiercenie tunelu, które prowadziły do tej dziwacznej konstrukcji, kosztowały bajońską sumę, a do pracy zmobilizowano całą armię robotników.
Hitler był bardzo dumny ze swego orlego gniazda, ale wjeżdżanie windą przyprawiało go o bicie serca.
Jeździł tam tylko z okazji wizyty jakiegoś zagranicznego męża stanu.
I nie było takiego, którego baśniowy widok stromej skały wyłaniającej się z chmur by nie olśnił.
Mówiłam już, że Hitler był nocnym markiem.
Po zapadnięciu zmroku cała jego osobowość nabierała bardziej otwartego i bardziej ożywionego charakteru.
Również kolacje w Berghofie miały zupełnie inny wyraz niż obiady.
Hitler lubił kobiety, którym za ozdobę służyły naturalne kwiaty.
Zdarzało mu się wyciągać jeden z kwiatów stanowiących dekorację stołu i rzucać go wybranej damie.
Gdy panie, wobec których w taki sposób manifestował swoje zainteresowanie, wpinały kwiat we włosy lub w bluzkę, Hitler zawsze prawił im szarmanckie komplementy.
Gdy przy stole obecna była kobieta nosząca za ozdobę kwiaty, których kolor mu się nie podobał, żwawo wybierał z wazonu jakiś inny i wręczał jej, zaznaczając, że lepiej pasuje on do bladości jej cery lub koloru sukni.
Rzadko mówił o modzie.
Potrafił jednakże, z dobrym smakiem, ocenić całość stroju i skomplementować osobę, która go nosiła.
Z drugiej strony otwarcie manifestował swą niechęć do niektórych nowinek, jak na przykład pantofli na korkowej podeszwie.
Jestem jednak przekonana, że to wszystko było jedynie kalkulacją.
Wiele razy słyszałam Hitlera, gdy na różne sposoby wyrażał swój podziw Evie Braun za jej nową sukienkę, a ona odpowiadała z lekkim rozdrażnieniem, że miała ją na sobie już niejeden raz.
; Po kolacji goście zbierali się w małym saloniku.
Był on szczególnie ceniony przez panie, ponieważ ogrzewany był przez ogromny piec kaflowy.
Powinnam wyjaśnić, że Hitler, który nie cierpiał słońca, kupił Berghof, ponieważ znajdował się on po północnej stronie Obersalzbergu.
Praktycznie przez cały dzień dorfl był pogrążony w cieniu, a grube mury uniemożliwiały przedostanie się doń promieni słonecznych.
Czyniło go to zimnym nawet w pełni lata, a w czasie deszczu panowały tam lodowate temperatury.
Hitler lubił ten chłód, ale jego goście raczej nie, i dlatego, gdy tylko było to możliwe, siadywali na ławie, która obiegała ten kaflowy piec.
W rogu pokoju znajdowała się cała kolekcja encyklopedii i słowników.
Gdy podczas rozmowy zdania gości różniły się co do takich szczegółów, jak szerokość rzeki lub liczba mieszkańców miasta, odwoływano się do nich, żeby uciąć dyskusję.
Hitler, z drobiazgową dokładnością, której dawał dowody we wszystkich sprawach, aby być absolutnie pewnym, sprawdzał sporną kwestię w dwóch wydawnictwach.
To właśnie w tym saloniku prowadził prywatne rozmowy z tym czy innym gościem.
Gdy dobiegały końca, prosił wszystkich, aby przeszli do wielkiego holu i zasiedli przy słynnym kominku.
Na zgubę zmarzluchów, do których należałam, w kominku nie zawsze się paliło, ponieważ decydował o tym sam Hitler.
Tam Eva Braun siadywała po prawej stronie Fiihrera, który wskazywał osobę mającą tego dnia honor zasiąść po jego lewej.
Hitler prawie zawsze zabierał głos.
Gdy w ciągu dnia przyjął zagranicznego dyplomatę, opowiadał nam o swoich wrażeniach, a następnie wygłaszał mowę na temat kraju, którego tenże był reprezentantem.
Mimo prowadzonej rozmowy, zawsze pilnie obserwował, co się dzieje dookoła.
Gdy jakaś grupa gości szeptała w kącie albo gdy ktoś niespodziewanie się zaśmiał, natychmiast chciał poznać tego powody.
W okresie przedwojennym często stosowaliśmy ten fortel, aby uświadomić mu rzeczy, których powiedzenie w inny sposób było niemożliwe.
Dwie głowy zaczynały szeptać między sobą, a gdy Hitler chciał wiedzieć, co się tam knuje, mówiło mu się to, o czym oficjalnie wspominać nie wypadało.
Te seanse przy kominku kończyły się około trzeciej nad ranem.
Eva Braun zawsze wychodziła przed nim.
Niedziele nie przynosiły żadnego urozmaicenia w programie dziennym.
Hitler nie cierpiał świąt Wielkanocnych i Bożego Narodzenia.
Od śmierci jego siostrzenicy, Geli Raubal, święta Bożego Narodzenia stały się dla niego prawdziwą udręką.
Pozwalał na postawienie choinki w rogu holu, ale zabraniał śpiewania kolęd.
W ostatnich latach zakazywał też zapalania świeczek na choince.
Nie znam nic bardziej smutnego niż święta Bożego Narodzenia spędzane z Hitlerem.
Nowy rok natomiast świętowany był zgodnie z tradycją.
Posiłki były wystawne i popijane szampanem.
Wraz z wybiciem dwunastej Hitler trącał się kieliszkiem z gośćmi i ledwie zamoczywszy w nim usta, składał noworoczne życzenia.
Przy każdym łyczku robił tak okropny grymas, jakby chodziło o truciznę.
Nie mógł pojąć, że ludzie mogą lubić tę "wodę z octem".
Raz tylko widziałam go popijającego z zadowoleniem stare wino, które dostał w prezencie na Boże Narodzenie w 1944 roku.
Gdy chciano nalać mu innego wina, stanowczo odmówił.
Nazajutrz spróbował go jeszcze raz, ale niechęć do alkoholu wzięła górę.
W noc sylwestrową Hitler wychodził wraz z gośćmi na taras, aby pozdrowić mieszkańców Berchtesgaden, którzy oddawali salwy z moździerza.
Następnie składał autograf na menu każdego z gości i robiono grupowe zdjęcie.
Jego urodziny nie przybierały żadnego szczególnego charakteru.
Gdy jego bezpośrednie otoczenie składało mu życzenia, trącał się kieliszkiem z każdym po kolei, jak zwykle dając do zrozumienia, że szampan jest czymś okropnym.
Po południu zapraszał wszystkie dzieci z Obersalzbergu, serwując im wielką ilość ciastek i kakao.
Jedyną rozrywką był przyjazd prezesa klubu prestidigitatorów z Monachium.
Hitler przyglądał się jego popisom i sztuczkom z wielkim zainteresowaniem i nie skąpił komplementów.
Swoją drogą, nigdy nie słyszałam go śmiejącego się na głos.
Gdy seans był zabawny, a on osobiście podzielał ogólną wesołość, wydawał z siebie coś w rodzaju gdakania; podobnie było przy czytaniu niektórych książek, gdy rozweselały go zabawne przygody jakiegoś bohatera.
Hitler nie potrafił okazywać swej radości szczerym śmiechem.
Tylko dwa razy widziałam go wytrąconego ze swej powagi.
Pierwszy raz - wiosną 1939 roku.
Otoczenie Hitlera wystawione było na ciężką próbę nerwów, bo od trzech godzin Fiihrer konferował z Hachą, prezydentem Republiki Czeskiej.
Wiedzieliśmy wszyscy, że stawka jest poważna, że chodzi o wojnę albo pokój.
Siedząc w naszym biurze, wraz z moją starszą koleżanką z niepokojem śledziłyśmy przesuwające się wskazówki zegara.
Nagle drzwi się otwierają, pchnięte przez dwóch olbrzymów z SS.
Hitler spieszy do nas, a minę ma całkowicie odmienioną.
"Moje dzieci - woła - po jednym buziaku na każdy policzek!
Szybko!".
Wszyscy stoją osłupiali tą ekstrawagancją, ale my zaspokajamy jego prośbę.
Po chwili rzuca radośnie: "Moje dzieci!
Mam dla was wspaniałą nowinę.
Hacha podpisał!
To najwspanialszy triumf mojego życia!
Wejdę do historii jako największy z Niemców!".
Drugi raz zdarzyło się to w Eifel, w czerwcu 1940 roku, w momencie, gdy powiadomiono Hitlera, że Francja poprosiła o rozejm.
Ogromna radość dosłownie nim wstrząsnęła.
W cieniu stuletnich drzew, w obecności zdumionych generałów, władca wielkiej Rzeszy wykonał kilka kroków tańca świętego Wita.
Rozdział 6 Najpiękniejsze kobiety powinny należeć do wojowników.
Hitler Dlaczego Hitler się nie ożenił?
Pytanie, które nieraz mu stawialiśmy...
Jego odpowiedzi nie wskazywały na jakieś głębsze przyczyny, dla których ślubował celibat.
Celibat, który zanegował dopiero w przeddzień swego samobójstwa.
Zasłaniał się przed wyjaśnieniem suchymi deklaracjami o tym, że małżeństwo spowodowałoby rozproszenie jego sił intelektualnych.
Dodawał jeszcze, że mąż stanu całkowicie może się poświęcić swemu ludowi tylko wtedy, gdy odda mu całą swoją osobę i z całą surowością dążyć będzie do wyznaczonych celów.
Przytaczał przykłady polityków, którzy zajmując się kłopotami rodzinnymi, zapominali o swoich zobowiązaniach wobec narodu.
"Najbardziej zahartowane charaktery - mawiał - załamały się z tego powodu i znane są przypadki tych, którzy najpierw zdecydowani byli osiągać swoje cele za wszelką cenę, a potem popadli w niezdecydowanie i bezczynność".
I kończył rozmowę, stwierdzając, że waga jego misji nie pozwala mu na takie ryzyko.
Było to mówione tak poważnie i tonem tak nieodpartym, że Hitlerowi udawało się zaspokoić naszą ciekawość i przekonać najbardziej sceptycznych.
I na tym sprawa się kończyła.
Ale prawdziwe powody, dla których ożenił się dopiero na kilka godzin przed pogrążeniem się w nicość, stanowią jedną z najbardziej tragicznie okrutnych stron jego życia.
Hitler kochał Geli Raubal, córkę swojej przyrodniej siostry Angeli, z taką namiętnością, że po jej tragicznej śmierci nie był w stanie nawet myśleć o małżeństwie z inną kobietą.
Często wyznawał mi, że spełniała ona jego wyobrażenie o absolutnym ideale kobiety i że to właśnie ją poślubiłby pewnego dnia, gdyby nie wyrwały mu jej tragiczne okoliczności.
Geli miała szesnaście lub siedemnaście lat, gdy wuj zaprosił ją do Wiednia.
Była ładną brunetką, wysoką, o orzechowych oczach i melodyjnym głosie.
Hitler traktował ją początkowo jak duże dziecko; kazał jej brać lekcje śpiewu i zazdrośnie pilnował wszelkich jej kontaktów z innymi ludźmi.
Gdy w 1927 roku potajemnie zaręczyła się z Emilem Maurice'em, jego szoferem, Hitler, w przypływie wściekłości, nakazał mu zerwać planowany związek, grożąc, że jeśli tego nie zrobi, to natychmiast go zwolni.
Z właściwym sobie bezwzględnym uporem Hitler robił wszystko, aby rozdzielić tych dwoje młodych ludzi.
Nie tylko zagroził Geli, że ją wygna z Monachium, ale że wycofa też pomoc finansową, jakiej udzielał jej matce i innym członkom jej rodziny.
Latem 1928 roku jego szantaż triumfował - udało mu się definitywnie ich rozdzielić.
Jakiś czas później dziewczyna poznała artystę malarza z Linzu, którego jej urok oczarował do tego stopnia, że natychmiast zaproponowal jej małżeństwo.
Dowiedziawszy się o tym od swej osobistej policji, Hitler zastosował te same środki, aby zmusić swą siostrę, by przeciwstawiła się temu związkowi.
Nie ma wątpliwości co do motywów, które pchały go do takich działań!
Miał do swojej siostrzenicy coś więcej niż uczucie pobłażliwej i opiekuńczej przyjaźni.
Był w sidłach gwałtownego uczucia zazdrości inspirowanego miłosną pasją, której nie śmiał jeszcze ujawnić.
Miałam okazję widzieć list, w którym młody adorator, zdesperowany, przywoływał swoje ostatnie argumenty, aby przekonać Geli, żeby z nim została.
Skopiowałam go dla Hitlera, więc jestem w stanie odtworzyć najbardziej charakterystyczne fragmenty.
"Teraz, twój wuj, świadom wpływu, jaki wywiera na twoją matkę, wykorzystuje jej słabość z bezgranicznym cynizmem.
Niestety, nie będziemy w stanie odpowiedzieć na ten szantaż, dopóki ty nie uzyskasz pełnoletności.
On dosłownie piętrzy przeszkody na drodze do naszego wspólnego szczęścia, choć wie, że jesteśmy stworzeni dla siebie.
Rok rozłąki, który narzuca nam twoja matka, zanim da swoją zgodę na nasz związek, tylko wzmocni uczucie, jakie wzajemnie do siebie żywimy.
Moja uczciwość z trudem przyjmuje równie niegodne metody.
Nie mogę też inaczej wyjaśnić postawy twojego wuja, jak tylko całkowicie egoistycznymi motywami, jakie wiąże on z tobą.
On chce po prostu, żebyś pewnego dnia należała do niego".
W innym fragmencie młody malarz pisze: "Twój wuj ciągle widzi w tobie niedoświadczone dziecko i nie może zrozumieć, że stałaś się dorosłą osobą, która sama może zbudować swoje szczęście.
Twój wuj jest porywczym człowiekiem.
W jego partii wszyscy przed nim ustępują z gorliwością niewolników.
Nie rozumiem, jak człowiek o tak przenikliwej inteligencji może nie widzieć, że jego upór i dziwaczne teorie na temat małżeństwa legną w gruzach wobec naszej miłości i naszej woli.
On ma nadzieję, że jeszcze w tym roku odniesie nad nami zwycięstwo: jakże mało zna twoją żarliwą duszę...".
W tym czasie Hitler podjął decyzję o poślubieniu Geli, jak tylko zrealizuje swoje cele polityczne.
W1930 roku wynajął całe piętro w domu przy Prinz-Regenten-Platz 16, gdzie zamieszkała również Geli.
Te lata wspólnego przebywania pod jednym dachem były dla Hitlera, mówiąc jego słowami, okresem wielkiego szczęścia.
Gdy później przywoływał wobec nas te wspomnienia, dokonywała się w nim wielka przemiana.
W najdrobniejszych szczegółach opisywał nam ich wspólne, upajające radością wieczory.
Razem chodzili na zakupy, razem chodzili do teatru i odwiedzali sale koncertowe.
Z pewną nutką zjadliwości mówił o drobnych kaprysach Geli: "Gdy towarzyszyłem jej w salonie mody, rozpakowywała wszystkie pudła z kapeluszami, jakie leżały na regałach, i kazała sobie przynieść również te z wystawy.
Gdy już wszystkie przedefilowały przez jej głowę, dochodziła do wniosku, że nie znalazła nic dla siebie, i oznajmiała to sprzedawczyni z taką bezceremonialnością, że aż czułem się zażenowany.
Gdy jej podszeptywałem, że nie wypada wyjść ze sklepu, niczego nie kupując, zwłaszcza gdy przewróciło się wszystko do góry nogami, rzucała jeden z tych swoich rozbrajających uśmiechów i odpowiadała spokojnie: Ależ wujku Adolfie, czyż ci ludzie nie są tu właśnie po to?".
Hitler czuwał nad Geli z nieustającą zazdrością.
Zawsze, gdy wyjeżdżał na tourne propagandowe, musiała mu złożyć uroczystą przysięgę, że nie wykorzysta jego nieobecności do odnawiania dawnych kontaktów.
Tylko kiedy szła do matki, nie narzucał jej swojego towarzystwa.
I tak to potrwa do września 1931 roku.
Wtedy Hitler spotyka w sklepie Heinricha Hoffmanna zwykłą ekspedientkę o nazwisku Eva Braun, która zakocha się w nim i wbije sobie do głowy, że musi go zdobyć.
Hitler miał z nią wtedy mały romans bez konsekwencji.
17 września 1931 roku Hitler wezwał telefonicznie Geli, aby wróciła z Berchtesgaden, gdzie wypoczywała.
Nazajutrz rozegrała się między nimi gwałtowna scena, ponieważ niespodziewanie postanowił wyjechać do Norymbergi.
Geli wyrzucała wujowi, że kazał jej przyjechać po nic, i była wściekła, że na czas jego nieobecności nie może pojechać do Wiednia, aby sprawdzić swój głos u profesora śpiewu.
Następnego dnia pożegnali się w chłodnej atmosferze.
Zły nastrój Geli przeszedł w rozpacz, gdy jeszcze tego samego dnia, szperając w płaszczu wuja, odkryła miłosne wyznanie napisane ręką Evy Braun.
Wieczorem popełniła samobójstwo, strzelając sobie z rewolweru w usta.
Hitler został pilnie wezwany z Norymbergi.
Samobójstwo siostrzenicy wziął sobie tak głęboko do serca, że był gotów odebrać sobie życie.
Hess z trudem wyrwał mu pistolet.
Hitler przez wiele dni nic nie jadł; chodził jedynie wzdłuż i wszerz swego pokoju, zadając sobie pytanie o powody, jakie mogły pchnąć jego siostrzenicę do tego fatalnego czynu.
Gdy zaczął w końcu jeść, nie był w stanie przełknąć mięsa.
To właśnie od tamtego czasu stał się bezwzględnym wegetarianinem.
Przez wiele miesięcy Hitler odmawiał spotkań z przyjaciółmi i żył tylko wspomnieniami o Geli.
Jej pokój pozostał w takim stanie, w jakim był w dniu jej śmierci.
Codziennie wnosił do niego świeże kwiaty, a w następnych latach czynił to w każdą rocznicę jej urodzin.
Aż do ogłoszenia wojny nosił przy sobie klucze od tego pokoju.
Również pokój Geli w Berghofie zawsze był zamknięty.
Później, gdy przebudował tę rezydencję, aby stała się bardziej przestronna, skrzydło, w którym znajdował się pokój dziewczyny, pozostało nietknięte.
Jej ubrania, przybory toaletowe i wszystko, co do niej należało, pozostało na swoim miejscu.
Hitler odmówił wydania matce Geli kilku rzeczy lub kilku listów, o które go prosiła, aby mieć jakąś pamiątkę.
Cała korespondencja Geli była strzeżona przez jej wuja z zazdrosną troską, a w 1945 roku wydał swojemu adiutantowi Schaubowi rozkaz, aby ją zniszczył, jeśli stanie się oczywiste, że nie będzie miał już żadnych szans na opuszczenie Berlina.
Kazał też namalować obrazy na podstawie fotografii Geli, które zdobiły jego apartamenty w Monachium, Berlinie i w Berghofie.
Sześć miesięcy po jej śmierci przyjaciołom Hitlera udało się w końcu wyrwać go z samotności, w której pogrążył go ten dramat.
Heinrich Hoffmann zabrał go pewnego wieczoru do kina i udało mu się, niby przez przypadek, posadzić go obok Evy Braun.
Tak podjęty na nowo flirt Hitlera z Evą Braun z biegiem lat rozwinął się w trwały związek.
Hitler wyznał mi pewnego dnia, że nigdy nie darzył jej wielką miłością, ale że po prostu przyzwyczaił się do niej.
Pewnego razu powiedział mi, że "Eva jest bardzo miła, ale w moim życiu tylko Geli mogła wywołać we mnie prawdziwą namiętność.
Nigdy nie miałem zamiaru ożenić się z Evą.
Jedyną kobietą, z jaką mógłbym się związać na całe życie była Geli".
Na początku 1945 roku, podczas rozmowy ktoś uczynił aluzję do trzech kobiet, które, jego zdaniem, próbowały popełnić samobójstwo, to znaczy do Geli, Evy i panny Mitford.
Co do Geli, Hitler powtórzył: "Była jedyną kobietą, która potrafiła zawładnąć moim sercem i którą mógłbym poślubić.
Jej śmierć była dla mnie straszną próbą.
Jednak zdając sobie sprawę z minionych zdarzeń, zaczynam wierzyć, że lepiej, iż tak się stało, ponieważ nigdy nie mógłbym dać jej takiego szczęścia, na jakie zasługiwała".
Pewnego wieczoru w kawiarni w Monachium Hitler zauważył młodą kobietę, która była niezwykle podobna do Geli.
Zaprosił ją do swego stolika, aby ją poznać.
Potem, przez kilka lat opłacał jej kursy teatralne, mimo że nie przejawiała zbyt wielkich talentów scenicznych.
Gdy Hitler dowiedział się, że jego protegowana prowadziła bardzo nieokiełznany tryb życia, całkowicie zaprzestał ją widywać i wspomagać finansowo.
W pierwszych latach związku z Hitlerem Eva Braun była tylko skromną i nieśmiałą dziewczyną.
Dyskrecja, jaką potrafiła otoczyć spotkania z Hitlerem, wywołały na tym ostatnim bardzo korzystne wrażenie.
Nie uczestniczyła w oficjalnych przyjęciach, a Hitler nigdy o niej nie wspominał swoim gościom.
Nie mieszkała jeszcze w Berghofie, gdzie pani Raubal, matka nieboszczki Geli, panoszyła się jak nieznośny cerber.
Evie zarezerwowano zwykły pokój w sąsiedzkim "Platerhofie".
Od czasu do czasu przychodziła do Berghofu, żeby spędzić z Hitlerem kilka godzin.
Pani Raubal bez przerwy wypominała przyrodniemu bratu ten związek.
Okazywała Evie głęboką wzgardę i, wściekła, że nie może oderwać jej od Hitlera, traktowała ją jak intruza.
Często proponowała Hitlerowi, aby wziął sobie za żonę aktorkę w rodzaju pani Sonnemann, która została żoną Goeringa.
Pewnego dnia pozwoliła sobie wygłosić przy tym ostatnim taką oto refleksję: "Zazdroszczę wam, panie reichsmarschall, dwóch rzeczy.
Po pierwsze tego, że ma pan taką żonę jak pani Sonnemann, a po drugie, że ma pan tak znakomitego kamerdynera jak Robert.
Szkoda, że mój brat nie zrobił tego, co pan".
Goering uśmiechnął się z zadowoleniem i odpowiedział: "W ostateczności, mógłbym mu odstąpić Roberta, ale jeśli chodzi o Emmy, nigdy!".
Mimo wyglądu wiotkiego blond dziewczęcia, Eva Braun miała w sobie energię i siłę woli.
Naginając się w pełni do kaprysów swego władcy, krok po kroku wzmacniała własną pozycję.
Oficjalną przyjaźń swego amanta zdobyła przy okazji kongresu partii w 1936 roku.
Pani Raubal ostro ją upomniała, że nie trzyma się od niego wystarczająco daleko podczas wieców w Norymberdze.
Powiedziała też o tym swemu przyrodniemu bratu, ale, ku swojemu zdumieniu, on stanął w obronie przyjaciółki.
Prawdą jest, że Eva próbowała popełnić samobójstwo z powodu dokuczliwych wymówek, jakich doznawała ze strony pani Raubal.
Ten gest rozpaczy zrobił na Hitlerze takie wrażenie, że odprawił natychmiast przyrodnią siostrę i definitywnie ulokował Evę w Berghofie.
Od tego właśnie momentu weszła ona oficjalnie w życie Fiihrera Trzeciej Rzeszy.
Hitler podarował jej małą willę w Monachium oraz samochód.
Zasypał ją biżuterią i drogimi sukniami, a także zapewnił jej rentę, dzięki której mogła spełniać wszystkie swoje kaprysy.
Eva Braun umiała się przystosować do obyczajów śmietanki towarzyskiej.
Wbiła sobie do głowy, że stanie się damą, i starała się usilnie naśladować sposób bycia pani Goebbels, która była dla niej wzorem.
Niemniej, mimo wszystkich tych wysiłków i wydatków, nie udało jej się zapomnieć o swym pochodzeniu.
Pozostała jedną z tysięcy dziewcząt, dla których najważniejszą sprawą są cudowne stroje i które ciągle opanowane są strachem, czy aby nie przytyły o kilka gramów.
Z tego też powodu Eva jadała bardzo nieregularnie, a po każdym posiłku zażywała tabletki przeczyszczające.
Ten nawyk, jak również dieta, którą sobie narzuciła, spowodowały, że cierpiała na żołądek.
Gdy miała bóle związane z trawieniem, Hitler dosłownie tracił głowę i zachowywał się jak zakochany licealista: gładził ją bez przerwy po ręku i ramionach, i nazywał swoją małą "Patscherl".
Eva była osobą o bardzo niestabilnej urodzie.
Jej orzechowe oczy i bardzo długie rzęsy mogły fascynować.
Ale traciła cały swój urok, gdy miała niezadowoloną minę: wokół jej ust tworzyły się wtedy grube zmarszczki, które niesamowicie ją postarzały.
Była niezwykle drażliwa, gdyż fałszywa sytuacja, z jaką się zmagała, wypełniała ją ciągłym niepokojem.
Do szału doprowadzały ją wymyślne intrygi, jakie knuły przeciw niej niektóre osoby z otoczenia Fuhrera.
W takich chwilach odczuwała potworny kompleks niższości; będąc chciwą na wszystkie plotki, czuła się zagubiona za każdym razem, gdy donoszono jej o karesach czynionych względem Hitlera przez niektóre zaproszone panie.
Eva miała twardy charakter.
Nie potrafiąc zapanować nad swym impulsywnym temperamentem, miewała na przemian wybuchy złości i entuzjazmu.
Bez żadnych ogródek okazywała swą sympatię lub antypatię ludziom, którzy się do niej zbliżali.
Była egoistką, z wyjątkiem sytuacji, w których chodziło o członków jej rodziny lub najbliższych przyjaciół.
Jednak niestabilność jej charakteru powodowała, że często musiała zmieniać ludzi w swym otoczeniu.
Zżerała ją uraza wynikająca z faktu, że Hitler rzadko pokazywał się z nią publicznie.
Pokazywała się u boku Hitlera tylko podczas przyjęć w małym gronie.
Zauważyłam, że przy takich okazjach za wszelką cenę starała się zabłysnąć.
Upierała się, aby narzucić swój punkt widzenia we wszystkich sprawach.
W Berghofie uważana była przez gości za panią domu.
Podczas każdego posiłku kto inny był gościem honorowym Hitlera, ale przy stole Eva niezmiennie zasiadała po jego lewej ręce.
Gdy wstawano od stołu, Hitler zawsze całował w rękę najpierw ją, a dopiero później sąsiadkę z prawej.
W czasie posiłków, zwłaszcza w pierwszych latach, Eva rzadko przyłączała się do rozmów.
Później, gdy nabrała większej pewności siebie, zabierała głos w zależności od humoru, w jakim akurat była.
Widziałam ją zdenerwowaną za każdym razem, gdy Hitler, zamiast wstać od stołu, żeby to posiedzenie wreszcie się skończyło, rozwodził się na swój ulubiony temat.
Ostentacyjnie okazywała wtedy swoje zniecierpliwienie.
W latach wojny, pewna już przewagi, którą zdobyła nad Hitlerem, pozwalała sobie na naganne spojrzenia lub głośno pytała się o godzinę.
Hitler przerywał wtedy swoje monologi i wstawał od stołu, przepraszając za swoje gadulstwo.
Hitler przywykł do popędliwego charakteru swej przyjaciółki, ale nie ustępował jej w żadnych sprawach.
Eva poddana była bardzo ostrym rygorom.
Nie miała na przykład prawa opalać się, gdyż jej protektor nie lubił brązowej skóry; i tylko po kryjomu mogła uczestniczyć w wieczorkach tanecznych, ponieważ Hitler nie cierpiał tańca. Eva była znakomicie wysportowana: uprawiała pływanie, narciarstwo i gimnastykę.
Uwielbiała zwierzęta i żyła w otoczeniu owczarka pasterskiego, basseta i dwóch foksterierów.
W kwietniu 1945 roku Hitler dorzucił do tej kolekcji cockera.
Eva z dużą cierpliwością opiekowała się też dwoma kosami, które swobodnie fruwały po jej domu.
Jednak największą część czasu poświęcała własnym strojom.
W tej dziedzinie umiejętności miała rzeczywiście nieprzeciętne.
Zrobiła sobie klaser, do którego wkładała ponumerowane zdjęcia wszystkich swoich sukni wraz z odpowiednimi próbkami materiału.
Dzięki temu miała całościowy i szybko dostępny przegląd własnej garderoby.
Zmysł klasyfikacji, z jakim Eva czuwała nad wszystkimi sprawami, które osobiście jej dotyczyły, był absolutnie znakomity.
Hitler doceniał tę umiejętność.
Mówił o niej, że była doskonale zadbana i że nigdy nie mógł jej zarzucić najmniejszego niedbalstwa.
Eva regularnie i zapamiętale odwiedzała kina i teatry.
Hitler zawsze wypytywał ją o zdanie na temat sztuk, które widziała.
Często był jednak wprowadzany w błąd, gdyż Eva nie oceniała przedstawień według ich rzeczywistych zalet, ale powtarzała mniej lub bardziej pochlebne opinie, które wygłaszali jej znajomi artyści.
Nigdy nie widziałam, aby czytała choćby odrobinę poważniejszą książkę.
Rozkoszowała się jedynie powieściami kryminalnymi i nowoczesną literaturą.
Te lektury korespondowały zresztą z poziomem i formatem jej intelektu.
Na początku 1938 roku pannie Mitford udało się w końcu częściej widywać Hitlera.
Eva Braun była z tego powodu bardzo przybita.
Zainscenizowała drugą próbę samobójczą, która sprowadziła skruszonego amanta z powrotem.
Od tej pory jej pozycja została definitywnie ugruntowana.
Hitler był przerażony myślą, że mogłaby ponowić taką próbę i że pewnego dnia wybuchłby publiczny skandal.
W każdym razie byłam przekonana, że od tej chwili Eva została w końcu i raz na zawsze przyjęta.
Coraz bardziej zaznaczała swą osobowość w towarzystwie i była otaczana większym szacunkiem.
Co roku mogła wyjechać wraz z przyjaciółmi na wakacje do Włoch.
Od czasu do czasu miała też prawo pojawić się w Berlinie.
Tam jednak mniej była na widoku niż w Berghofie.
Hitler nie zabraniał jej chodzić na spacery po Berlinie, robić zakupów, odwiedzać fryzjera i krawca; pozwalał jej też śledzić wydarzenia teatralne, ale przy wszystkich tych okazjach musiała występować anonimowo.
Małżeństwo jej siostry Gretel z Hermannem Fegeleinem, osobistym reprezentantem Himmlera wobec Fuhrera, oznaczało nowy etap jej uniezależniania się.
Od tej pory przedstawiana była jako szwagierka Fegeleina, okazując zresztą w stosunku do niego wielkie przywiązanie.
Nie udało jej się w każdym razie uratować mu głowy, gdy Hitler w ostatnich swych dniach w Berlinie kazał go rozstrzelać.
Na początku 1945 roku powiedziała mi: "Nie sądzi pani, że stałam się bardziej niezależna?
Przedtem nie bardzo wiedziałam, jako kto występuję w trakcie oficjalnych przyjęć, ale teraz jestem kimś: jestem szwagierką gruppenfuhrera Fegeleina.
Poznaje mnie on z bardzo wieloma ludźmi, których nie znałam, i dzięki niemu jestem na bieżąco z całą masą spraw, o których przedtem nie miałam najmniejszego pojęcia".
Dwa pobyty Evy Braun w Berlinie na początku 1945 roku były dla niej wielce rozczarowujące.
Hitler, który od roku narzucił sobie jeszcze ostrzejszą dietę wegetariańską, wymagał, aby ona zrobiła to samo.
Skarżyła mi się: "Codziennie się o to sprzeczaliśmy, a ja nigdy nie przełknę tych mieszanek, którymi on się delektuje.
Uważam też, że cała atmosfera się tu zmieniła.
Byłam taka szczęśliwa, że mogę do niego przyjechać, a teraz zaczynam tego żałować.
Adolf rozmawia ze mną tylko o swoim jedzeniu i o psach.
Ta wstrętna Blondi (ulubiony owczarek niemiecki Hitlera) bez przerwy mnie wkurza.
Czasem kopię ją pod stołem i Adolf strasznie się boi, że kiedyś wściekle zareaguje.
To mój sposób, żeby się na nim zemścić".
Można powiedzieć, że jeśli chodzi o politykę, to Eva żyła w całkowitej ignorancji i beztrosce.
Gdy zauważała po skonsternowanych twarzach współpracowników i sekretarek Hitlera, że coś niedobrego musiało się stać, dręczyła nas, abyśmy jej powiedzieli, o co chodzi.
Często skarżyła się, że nikt jej nie mówi o tym, co się dzieje.
Gdy tłumaczono jej jakąś niemiłą wiadomość, zawsze reagowała prostodusznym zdziwieniem: "Ależ moje dzieci!
Nie miałam zielonego pojęcia o tych okropnościach!".
Często, nazajutrz po niektórych przyjęciach, wyznawała mi: "Fegelein przedstawił mi ludzi, którzy opowiadali takie dziwne rzeczy, że nie wierzyłam własnym uszom.
Jakby mnie ktoś przeniósł do innego świata".
Po chwili jednak dodawała: "Tak naprawdę, to może lepiej, że nie wiem, co się dzieje gdzie indziej, bo i tak nic nie zmienię".
Z beztroską smarkuli uwalniała się w ten sposób od odpowiedzialności.
Po takich słowach zawsze była w dobrym humorze.
Zachęcała nas do popijania i do radowania się życiem, a stworzywszy już luźną atmosferę, robiła to, co było dla niej w takim momencie najważniejsze - ośmielała się zapalić papierosa.
Jednak po tym geście rewolty, a przed powrotem do swego podejrzliwego amanta, starannie przepłukiwała usta.
Skądinąd zdawała sobie sprawę z tego, co ją czeka, gdyby pewnego dnia Niemcy upadły.
Wiedziała, że nie ma żadnych szans przeżyć tej klęski.
W kwietniu 1945 roku zwierzyła mi się: "Jeśli przegramy tę wojnę, a ja zaczynam w to wierzyć mimo optymizmu Adolfa, wiem, co mnie czeka, ale już się z tym pogodziłam".
Cały upór Hitlera, aby wysłać ją do Berchtesgaden, zanim stolica zostanie całkowicie okrążona, na nic się zdał wobec jej zaciekłej determinacji pozostania przy nim, "bycia przy nim aż do końca".
W swoim ostatnim liście do siostry Gretel Fegelein, z 23 kwietnia 1945 roku, który zabrałam, napisała dosłownie: "Każdego dnia i każdej godziny oczekujemy końca.
W ogóle jednak nie bierzemy pod uwagę takiej możliwości, abyśmy żywi wpadli w ręce wroga".
W przeciwieństwie do Fuhrera, Eva Braun była bardzo zabobonna.
Cała jej bielizna była wyszyta monogramami, w których jej inicjały przybierały formę koniczyny z czterema stylizowanymi listkami.
Eva potwierdzała w ten sposób niezwykłe szczęście, które pozwoliło jej być wybraną spośród tylu innych, przez wszechmocnego człowieka Rzeszy.
Po długo trwającym związku, szczęście to pozwoliło jej wejść do historii: poślubiła mężczyznę swojego życia, choć stało się to w przeddzień ich wspólnego końca.
To żałobne małżeństwo u progu nicości było ukoronowaniem i apoteozą życia tej małej i pozbawionej klasy kurtyzany.
Rozdział 7 W polityce trzeba mieć poparcie kobiet; wtedy mężczyźni sami do was przyjdą.
Hitler Wobec kobiet Hitler zawsze był uprzedzająco grzeczny i w naturalny sposób serdeczny.
Jego wytworne maniery podkreślone akcentem "starego Austriaka" wywierały na nich duże wrażenie.
Swój kobiecy personel traktował z należytymi względami i bez uprzedzeń.
Wymagał od niego, to fakt, wielkiej staranności i całkowitego niemal poświęcenia swej swobody, ale z drugiej strony potrafił docenić jego pracę tak, jak na to zasługiwał, sowicie go wynagrodzić, a w przypadku choroby okazywać swoją troskę.
W stosunku do nas, jego sekretarek, zawsze był uprzejmy - zawsze wstawał, aby nas przywitać, i zawsze przepuszczał nas przodem.
I robił to z taką samą gorliwością, jak na przyjęciach w światowym towarzystwie.
Gdy przebywałyśmy razem z nim w Berghofie, prowadził nas do stołu z równą galanterią, z jaką zachowywał się w stosunku do swych znamienitych gości.
W czasie swoich licznych podróży po Niemczech tak się przyzwyczaił do obecności sekretarek, że również w Berlinie przyjął zwyczaj zapraszania nas na herbatę o piątej.
W chwilach odprężenia przychodził pogadać z nami do małego pokoiku, jaki był nam przydzielony w jego apartamencie w Kancelarii Rzeszy.
To był rzeczywiście pokój do wszystkiego: zajmowałyśmy się tam korespondencją, jadłyśmy posiłki, cerowałyśmy pończochy i...
czekałyśmy.
Nie był on urządzony w jakiś jednolity sposób.
Stała w nim kanapa, mała, pomalowana na biało szafka, biurko, kilka foteli i ogromny ośmiokątny stół, który wszystkim zawadzał.
Ale Hitler czuł się w nim bardzo swobodnie.
Przychodził się do niego schronić zawsze wtedy, gdy chciał niezobowiązująco porozmawiać i chwilę odpocząć.
Fiihrer był bardzo wrażliwy na kobiece piękno; i w swoim entuzjazmie cechy charakteru dostosowywał do zewnętrznego wyglądu, co nie zawsze było uzasadnione.
W pięknie niektórych kobiet widział znak talentu, często urojonego.
Gdy zwracano mu uwagę na jego błędy, niczego to nie zmieniało; ciągle tkwił w swym uporze przypisywania pięknym kobietom ze swego otoczenia inteligencji i kultury, której te w żadnym wypadku nie posiadały.
Dochodziło zatem do tego, że całymi latami opłacał szkoły artystyczne młodym, pięknym dziewczętom, choć te nie miały żadnych zdolności w tym kierunku.
Hitler był złym psychologiem, jeśli chodzi o kobiety, ponieważ, sam doskonały aktor, z trudem odróżniał blichtr od naturalności.
Wszystkie osoby, które zbliżały się do niego, a kobiety w szczególności, starały się pokazać w swym najlepszym wydaniu; i Hitler zbyt często brał ich gorliwość oraz pełne hipokryzji zachowania za dobrą monetę.
Miał wyraźną słabość do jednej ze swoich sekretarek.
Prawdą jest, że ona zawsze była w słonecznym nastroju, przyznawała mu rację we wszystkich sprawach i umiała wspaniale schlebiać jego dumie.
W jej obecności Hitler się rozchmurzał i stawał się nawet dowcipny.
Hitler nie miał zielonego pojęcia o sprawach serca i duszy.
Na przykład nie rozumiał, że w małżeństwie obie strony winny przejawiać podobieństwo charakterów i uczuć.
Według niego, idealną parę można było poznać po wyglądzie zewnętrznym.
Uważał, że małżeństwo z piękną kobietą z definicji musi być szczęśliwe.
Sam się jednak przekonywał, wchodząc w związki inspirowane wyłącznie tymi względami, że rzeczywistość okazywała się zupełnie inna niż jego prognozy.
Pewnego dnia zwróciłam mu uwagę na wzrastającą liczbę rozwodów w szeregach ludzi z pierwszego partyjnego planu, branych pod obłudnym pretekstem, że żony nie potrafią dostosować się do nowej pozycji społecznej ich mężów.
Tłumaczyłam mu, że społeczeństwo ostro krytykuje tę prawdziwą plagę rozwodów i że cierpi na tym autorytet wielkich postaci partii. Hitler żywo odparował: "Moim zdaniem najpiękniejsze kobiety powinny należeć do najlepszych żołnierzy".
Dowodzi to, że oceniał człowieczeństwo, a w szczególności problem płci, wyłącznie z zewnętrznego punktu widzenia...
Mówiłam już wcześniej, że sam nie ożenił się, ponieważ rodzina, z całą jej odpowiedzialnością, której wymaga, stworzyłaby zbyt dużo przeszkód dla jego kariery i dążeń.
Przyznał mi, że małżeństwo oznaczałoby dla niego utratę znacznej części sympatii oraz prestiżu, jakim cieszył się wśród wyborców płci żeńskiej.
"Przez fakt, że nie stałem się mężczyzną jednej kobiety, mój wpływ na żeńską populację Rzeszy tylko się zwiększa.
Nigdy nie mógłbym sobie pozwolić na utratę popularności wśród niemieckich kobiet, gdyż stanowią one zbyt ważny element w kampaniach wyborczych".
Mówiąc to, Hitler po raz kolejny okazał się człowiekiem bezwstydnie wyrachowanym i gotowym poświęcić wszystko, aby zrealizować swój cel.
Prawdą jest, że wiele kobiet było w nim namiętnie zakochanych.
Inne owładnięte były pragnieniem posiadania dziecka, którego on byłby ojcem.
Pewnego dnia jakiejś dziewczynie udało się dostać do jego mieszkania w Monachium.
Gdy stanęła przed nim, teatralnym, płomiennym gestem zerwała z siebie stanik.
Od tego dnia Hitler nie przyjmował już sam nieznanych kobiet, z którymi miał się spotkać, gdyż obawiał się, że te mogą narazić go na jakiś skandal.
W ogóle dręczył go niepokój, że kobieta, każda kobieta, może rozsiewać plotki, które naruszą jego reputację dżentelmena.
Ta obsesja tłumaczy dyskrecję, jaką otaczał swoje miłości.
Wobec nas zachowywał na temat tych związków absolutne milczenie.
Podobnie okazywał się bardzo ostrożny w wyborze swoich gości, nawet na przyjęcia oficjalne.
Gdy dowiadywał się, na przykład, że jakaś aktorka dla uzyskania osobistych korzyści wykorzystuje zaszczyt, jaki jej uczynił, zapraszając na bankiet, ogłaszał to publicznie i nakazywał tę nieostrożną osobę wpisać na czarną listę: nigdy więcej nie pojawiła się już na żadnym jego przyjęciu.
W ciągu wielu lat miałam okazję obserwować zwyczaje i reakcje Hitlera tak obiektywnie, jak to tylko możliwe.
I z całą szczerością mogę powiedzieć, że fałszywe są posądzenia, według których miał jakieś problemy z życiem seksualnym.
Biorąc pod uwagę jego wyłącznie wegetariańskie pożywienie, jego odmowę wspomagania się alkoholem, jego intensywną pracę umysłową, myślę, że byłoby mu trudno oddawać się jakimś wynaturzeniom.
Jestem przekonana, że w tych sprawach był całkowicie normalny, a wręcz często miałam wrażenie, że wiele go kosztowało, aby nie poddać się urokom tej lub innej artystki, z którymi miał zwyczaj się spotykać.
Przez dwanaście lat był głęboko związany z Evą Braun.
Wspominałam już, jak pozytywne wrażenie, na początku ich znajomości, wywarła na nim absolutna dyskrecja, jaką potrafiła ona otoczyć ich związek; bo jeśli chodzi o jej raczej drobną budowę i jej blond włosy, to z całą pewnością nie była jego fizycznym ideałem.
Preferował on typ kobiet z południa Niemiec - krzepko zbudowanych, naturalnych brunetek.
Hitler przyznawał w rozmowach, że kobiety grały bardzo ważną rolę w jego karierze politycznej.
Również w kampaniach wyborczych systemowo, by tak rzec, schlebiał gustom i instynktom żeńskiego elektoratu.
Od samego początku kobiety były entuzjastycznymi wielbicielkami jego gwałtownej żarliwości.
Wiem, że w czasie jego uwięzienia w Landsbergu dostawał niezliczoną ilość paczek i listów od nieznanych mu kobiet.
Zawsze, gdy w trakcie swej burzliwej kariery napotykał trudności nie do pokonania, kobiety pomagały mu z nich wyjść.
Z lubością przytaczał taki oto przykład: "Pewnego dnia zaakceptowałem w imieniu partii weksel na 40 000 marek.
Ku mojej rozpaczy, wpływy, na które liczyłem, nie nadeszły.
Kasa była kompletnie pusta.
Zbliżał się termin, a ja ciągle nie wiedziałem, jak zadośćuczynić memu podpisowi.
Rozważałem nawet samobójstwo, aby nie przeżyć tej hańby.
Na cztery dni przed urzędową datą podzieliłem się moim nieszczęściem z panią Bruckmann (wdowa po słynnym producencie pianin), która natychmiast zaczęła organizować pomoc.
Już na drugi dzień odezwał się pan Kirrdorf, prezes Unii Węglowej, i poprosił, abym do niego przyszedł.
Na jego prośbę wyłożyłem mu szeroko mój program, którego akuratność bardzo go zafrapowała: bez problemów uczyniłem zeń zwolennika ruchu narodowosocjalistycznego, ale, co więcej, poprosił, abym przyjął odpowiednią sumę, która pozwoliła mi spłacić dług we właściwym czasie".
Hitler uważał, że Trzecia Rzesza wydała cztery nadzwyczajne kobiety.
Pierwsza na tej liście była pani Schol-tze-Klinck, utalentowana organizatorka kobiecego ruchu nazistowskiego.
Następnie, pani Wagner, której udało się przywrócić w Bayreuth mistyczną atmosferę dzieł genialnego kompozytora.
Następna w kolejności była pani Troost, u której podziwiał artystyczną pewność, z jaką kontynuowała dzieło zmarłego męża.
Gdy Hitler urządzał swoje mieszkanie w Monachium, został zaprowadzony przez panią Bruckmann do pracowni architekta Troosta, który stworzył nowy styl meblowania wnętrz.
Hitler był zachwycony prostotą i elegancją tego stylu.
Troost przedłożył mu przy okazji plany rekonstrukcji Pałacu Ludowego w Monachium (galeria malarstwa), które nie zostały przyjęte przez jury.
Hitler, oczarowany tymi projektami, zrealizował je podczas budowy Domu Sztuki Niemieckiej w Monachium.
To również Troost był architektem Domu Brunatnego w Monachium i części Kancelarii Rzeszy w Berlinie.
Troost został mianowany profesorem i ten honorowy tytuł przeszedł po jego śmierci na jego żonę.
Pani Troost z kolei wywarła decydujący wpływ na smak artystyczny Hitlera.
Udało jej się zarazić go swymi osobistymi koncepcjami harmonii kolorów.
To ona jedna zajmowała się urządzaniem rezydencji Hitlera w Berlinie i Monachium, a także Berghofu.
Tylko jego prywatne mieszkanie w Monachium zachowało dawne piętno czasu, w którym Hitler spędzał najbardziej szczęśliwe lata w towarzystwie swej siostrzenicy Geli Raubal.
Czwartą kobietą, dla której Hitler miał specjalny podziw, była Leni Riefenstahl.
Widział w niej znakomitą aktorkę, prawdziwie utalentowaną realizatorkę filmów.
Prasa światowa ekscytowała się skutkami, jakie mogły wypłynąć z podziwu Fuhrera dla młodej artystki filmu.
Jest pewne, że Eva nie cierpiała Leni całą swoją kobiecością.
Ale ponieważ liczą się tylko rezultaty, czyż nie odniosła w końcu triumfu nad panią "Pompadour", przypieczętowując swój związek z najbardziej podejrzliwym kawalerem Rzeszy małżeństwem naznaczonym pieczęcią śmierci?
Rozdział 8 Człowiek ma naturalne skłonności do okazywania się niewdzięcznym.
Hitler Trzeba przyznać, że Hitler, który w życiu codziennym mógł być w drobnych sprawach zadziwiająco skąpy, zawsze potrafił okazać wdzięczność względem tych, którzy oddali mu jakąś przysługę.
Przy takich okazjach wykazywał niezwykłą szczodrość.
Nie brała się ona jedynie z troski o wyrobienie sobie reputacji człowieka hojnego i potrafiącego się odwdzięczyć, lecz wynikała też z faktu, że gest dawania i nagradzania sprawiał mu autentyczną przyjemność.
W pierwszych latach po przejęciu władzy miał jeszcze zwyczaj osobistego wybierania wszystkich prezentów, które zamierzał wręczyć.
Nieraz widziałam, jak intensywnie zastanawiał się nad tym, co mogłoby komuś sprawić przyjemność.
Powtarzał mi jako lejtmotyw: "Wiem, jak niewdzięczność boli, choć tak łatwo okazać się wdzięcznym".
Ta skwapliwość, z jaką Hitler wynagradzał najmniejszą osobistą przysługę, a także żarliwość, z jaką reagowano na jego życzenia, stały się dla beneficjentów prawdziwym źródłem korzyści.
Pośród niektórych jego współpracowników istniało coś w rodzaju nadlicytacji w oferowaniu mu małych prezentów z przeróżnych okazji.
Bardzo często gesty te były inspirowane wyłącznie chłodną kalkulacją, że po stokroć się zwrócą.
Zwyczaj wręczania sobie prezentów został tym samym oficjalnie w Trzeciej Rzeszy uświęcony.
Goering potrafił wspaniale ten stan rzeczy wykorzystywać.
Zawziętość, z jaką starał się on o honorowe kierownictwo najbardziej nieprawdopodobnych organizacji, od prezesa związku złotników po stanowisko wielkiego łowczego Rzeszy, nie wynikała tylko z jego bezmiernej pychy, ale również z chęci przejęcia królewskich prezentów, jakie się na tych stanowiskach otrzymywało.
Hitler był daleki od upodobań do bogactwa, które tolerował u Goeringa.
Był w pełni szczęśliwy i zadowolony, gdy mógł wypocząć w swoim mieszkaniu w Monachium, gdzie gromadził, aż do końca wojny, wszystkie graty kupowane w latach walki o władzę.
Miał zwyczaj mówić: "W Monachium czuję się jak u siebie.
Wszędzie, gdzie spojrzę, natykam się na jakąś drobną rzecz, maleńki obrazek, pościel nawet, które wywołują wspomnienia zmagań, wyrzeczeń, ale też szczęścia.
Całe umeblowanie kupowałem po trochu z oszczędności, często okazyjnie.
Towarzyszyła mi wtedy moja siostrzenica Geli i nie jest to najmniej ważny z powodów, dla których moje serce jest z tym miejscem związane".
Hitler uwielbiał dzieci.
W pierwszych latach po zdobyciu władzy kieszenie miał zawsze wypełnione czekoladkami, które z promieniującą radością rozdawał tłumom dzieci, które przybiegały zobaczyć "pana Hitlera".
Nie jestem w stanie powiedzieć, w jakiej mierze to rozdawanie słodkości było inspirowane przez tanią propagandę.
Jestem przekonana, że w części odpowiadało ono jego serdecznej sympatii dla młodzieży.
Jak we wszystkim, co robił Hitler, także tutaj trzeba odróżnić dwie tendencje.
Dobrą i złą, prawdziwą i fałszywą, idealistyczną i materialistyczną, które pożenione były u niego tak intensywnie, że naprawdę trudno było oddzielić cnotę od przywary.
Jedynie wtajemniczeni przenikali tę diabelską grę, dzięki czemu mógł zachowywać twarz w najbardziej kompromitujących okolicznościach - tak właśnie wykorzystywał swe komedianckie umiejętności.
Hitler był bardzo złym psychologiem.
Tak jak u kobiet zawsze imponowały mu smukłość i piękne suknie, tak u mężczyzn twardość, zdecydowanie i żołnierski sposób bycia.
Również, jeśli chodzi o dzieci, jego oceny często były wydawane zbyt pochopnie.
Chciałabym zilustrować dziwne przypadki Hitlera poprzez historię małej Berneudi, pięcioletniej dziewczynki o wielkich, niebieskich oczach i bujnych blond włosach, którą zauważył pewnego dnia w zbiegowisku dzieci, które przybiegły do Berghofu, aby go pozdrowić.
Tak się zachwycił tą małą, że pozwolił jej przychodzić do siebie zawsze, gdy tylko będzie mogła.
Przez trzy lata jej matka odgrywała rolę gwiazdy, przyprowadzając swą córeczkę z najprzeróżniejszych okazji.
Hitler zawsze traktował małą z ojcowską delikatnością i wiele razy się z nią fotografował.
Pewnego dnia anonimowy list brutalnie zakończył te miłe spotkania.
Denuncjował on matkę dziewczynki jako pół-Żydówkę.
Hitler, szczerze zmartwiony, poinformował ją, aby więcej nie próbowała zbliżać się do niego, i zniszczył wszystkie fotografie, przedstawiające jego spotkania z małą Berneudi.
Ten incydent bardzo go dotknął, gdyż w brutalny sposób uzmysłowił mu, po raz kolejny, samotność, w jakiej żył.
Samotność ta w brutalny sposób gwałciła naturalne, głęboko w nim zakorzenione uczucia.
W latach walki o władzę wielką przyjemność sprawiało Hitlerowi zapalanie świeczek na choince w święta Bożego Narodzenia.
Niemal fizycznie potrzebował ciepłych, rodzinnych radości.
Nigdy jednak nie zmaterializował swego przywiązania do dzieci poprzez małżeństwo.
Prawdziwe szczęście domowego ogniska było mu nieznane.
Kobietę, z wyjątkiem kilku miłostek i związku z Evą Braun, znał tylko jako żonę innych mężczyzn.
Dzieci -tych innych - znał tylko z entuzjastycznie wrzeszczących zbiegowisk.
Hitler odsunięty był od uczuć, od radości rodzinnej, od wszystkiego, co składa się na szczęście w naturalnej komórce społecznej - i bardzo z tego powodu cierpiał.
Ta niezaspokojona dusza, która broniła się przed dążeniem do naturalnego i zwykłego szczęścia, nieustannie poszukiwała równowagi.
W swoim odosobnieniu stworzył sobie świat snów, który za nic miał wszystkie szlachetne uczucia ludzkości.
Ten nieustający niepokój i ta niestabilność uczuciowa szybko przekształciły się w obojętność, a następnie w amoralność.
Pod koniec życia Hitler był już tylko okrutnym i despotycznym potworem.
Myśl o rodzinie i uczucia synowskie były mu całkowicie obce, więc nie dziwi to, że z zimną krwią wysyłał miliony młodych ludzi na śmierć - dla tej jedynej satysfakcji poświęcenia ich dla misji, którą -jak wierzył - ma do spełnienia.
Śmierć istoty ludzkiej w najmniejszym stopniu go nie wzruszała.
Widział on ludzkość wyłącznie jako długi łańcuch ludzi, którego on osobiście jest ogniwem początkowym.
W jego oczach dzieci nie były niczym innym jak czynnikiem, który pozwala zdyskontować mniejszą lub większą przestrzeń życiową.
Odrzucając każdą koncepcję filozoficzną "tamtego świata", uważał za normalne, że popiół po spalonych w obozach koncentracyjnych ciałach służy jako nawóz w ogródkach warzywnych, w których zaopatrywały się hordy SS.
Tymczasem Hitlerowi ciągle nie udawało się opanować swych naturalnych odruchów.
Miewał chwile, w których z lękiem poszukiwał czegoś, czego mógłby się trzymać, co przyniosłoby mu wewnętrzny spokój, bez którego żaden człowiek nie może być szczęśliwy.
W trakcie naszych niekończących się rozmów przy kominku często pojawiały się wspomnienia z dzieciństwa.
Gdy je przywoływał, czułam, że wibruje w nim struna szczęścia, pełnego szczęścia, którego zaznał w swym skromnym domu, otoczony matczynym uczuciem.
Właśnie we wspomnieniach z dzieciństwa znajdował ukojenie^ gdy ogarniało go dojmujące poczucie samotności.
Inny, szczęśliwy okres jego życia to lata zmagań poprzedzających dojście do władzy.
Nie miał wtedy po prostu czasu na refleksje.
Z niezwykłym wprost uporem; dążył do swego najważniejszego celu.
Był całkowicie pochłonięty swoją misją.
Nie odczuwał jeszcze wtedy potrzeby poszukiwania równowagi psychicznej.
Jednakże w tych latach próby miał obok siebie oddanych towarzyszy, prawdziwych przyjaciół, a nie owce Panurga, nie geszefciarzy czekających na sprzyjającą koniunkturę.
W owym czasie jego ekipa, wchłaniająca duszą i ciałem ten sam ideał, dzieliła wszystkie swoje cierpienia, niepowodzenia i radości. Panurga - postać z epopei Gargantua i Pantagruel Franęois Ra-belais.
Cyniczny, tchórzliwy rozpustnik; wierny towarzysz Pantagruela.
Stąd też nadzwyczajna wierność, jaką Hitler bardzo długo dochowywał w stosunku do swych pierwszych towarzyszy.
U nich właśnie, w większości nieokrzesanych, ale zahartowanych w twardej szkole wywrotowej działalności politycznej, znajdował moralne schronienie.
Niebywały sukces, jaki odnieśli, niektórym z nich uderzył do głowy; inni nie potrafili przystosować się do nowej sytuacji lub dźwigali na sobie brzemię odpowiedzialności, która na nich spadła.
Inni jeszcze zdradzili go i stali się jego przeciwnikami.
Ciągle jednak uderzało nas wrażenie, że ci ludzie, którzy kiedyś go otaczali, byli na mniej niż średnim poziomie.
Nie przeszkadzało to jednak, aby Weber, Graff, a nawet Maurice byli z nim na ty.
Hamann i Hoffmann zwracali się do niego po prostu "panie Hitler".
W stanach nerwicowego niepokoju i mentalnego rozchwiania ci ludzie byli dla niego kołem ratunkowym, którego mógł się uchwycić w chwilach przygnębienia.
Wierność i koleżeństwo jego pierwszych towarzyszy były dla niego jak ożywczy napój.
Stąd też pobłażliwość, z jaką Hitler traktował nawet najbardziej poważne występki swoich protegowanych.
Przytoczę tylko przykład Streichera, którego musiał odprawić, gdy dowiedział się, że podarował on swojej przyjaciółce szkatułkę z masywnego złota pełną pierścionków, których zbiórka miała wzbogacić fundusz wojenny Niemiec.
Hitler z przykrością podjął decyzję o zwolnieniu Streichera.
W następnych latach rozważał jednak darowanie kary i rehabilitację gauleitera Frankonii.
Podobnie było z Schaubem.
Schaub został adiutantem Hitlera dzięki Bormannowi, któremu udało się wpędzić w niełaskę Briicknera.
Schaub był członkiem-założycielem ruchu nazistowskiego.
Hitler opowiadał nam często, że na początku jego działalności agitatorskiej rzucił mu się w oczy człowiek, który wiernie uczestniczył we wszystkich spotkaniach i przemarszach, mimo że kulał na jedną nogę.
Już od pierwszych kontaktów nawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń, wzmocniona później wspólnym pobytem w więzieniu w Landsbergu.
Po odzyskaniu wolności zrobił z niego swojego totumfackiego.
Schaub zajmował się nie tylko ściśle osobistymi sprawami Fiihrera, ale wkrótce stał się jego powiernikiem w najbardziej sekretnych sprawach państwowych.
Do obowiązków Schauba należało też informowanie na bieżąco Hitlera o nowych filmach i sztukach teatralnych, organizowanie prywatnych wizyt, wypisywanie czeków i regulowanie należności, porządkowanie prywatnych dokumentów, przechowywanie w szafie pancernej oryginałów wszystkich umów międzynarodowych i ważnych memoriałów pisanych przez Hitlera, i podejmowanie najbardziej poufnych kroków.
Można powiedzieć, że Schaub cieszył się praktycznie nieograniczonym zaufaniem Hitlera.
Chwiejnego charakteru, ale z natury intrygant, wykorzystywał - niestety - swą uprzywilejowaną pozycję do realizacji podłych intryg i do odegrania się za doznane urazy.
Wiedząc, że Hitler żądny jest "małej kroniki skandalów" w swoim sztabie, czuł się w obowiązku donoszenia mu o drobnych nawet sprawkach, w jakie wplątani byli ludzie z jego otoczenia.
Hitler słuchał go z dużym zainteresowaniem i często podejmował wobec swych współpracowników kroki dyscyplinarne, które pozostawały w całkowitej dysproporcji do miłosnych grzeszków, do których tamci się przyznawali.
Z tych powodów Schaub był znienawidzony przez wszystkich, jednak ze względu na jego zgubny wpływ na Fiihrera nikt nie odważał się wystąpić przeciwko niemu publicznie.
Hitler uważał, że jego ulubionym grzeszkiem był alkohol.
Jeśli dopuszczał, na przykład, że Schaub wziął sobie za przyjaciółkę berlińską ulicznicę, to z trudnością przychodziło mu wybaczyć jego pijaństwo.
W końcu jednak dawał za wygraną.
Gdy donoszono mu, że jego adiutant w stanie kompletnego zamroczenia alkoholowego wywołał skandal na jakimś przyjęciu, wznosił tylko ręce w geście rozpaczy i odpowiadał niezmiennie: "Znam jego wady; to smutne.
Ale co chcecie, żebym zrobił?
Mam tylko jego; nie mam nikogo, kto mógłby go zastąpić!".
Kłótnie Hitlera z Leyem nadawałyby się do "Grand Guignola".
W oczach Hitlera szef Niemieckiego Frontu Pracy był genialnym organizatorem i wielkim idealistą z fantastycznymi pomysłami.
Hitler zawsze mówił z podziwem o jego wielkim dziele społecznym na rzecz klasy robotniczej.
Wiedział poza tym, że Leyowi daleko do świętości.
Nawet gdy w ostatnich latach zachowanie Leya stawało się coraz bardziej skandaliczne, a publikowane przez niego artykuły stały się irytujące dla przywódców partyjnych, Hitler nie poddawał się naciskom i argumentował, że pewna warstwa ludzi potrzebuje tego pisarstwa Leya.
Gdy żyła jeszcze lgną Ley, Hitler był jej stałym gościem.
Uważał ją za kobietę o wielkiej urodzie, mającą zbawienny wpływ na swego męża.
Był przekonany, że prawie udało jej się zmusić męża do porzucenia nie tylko picia, ale też palenia.
Tymczasem dla wszystkich było wiadome, Guignol - marionetka występująca najpierw w ulicznych pokazach lalkowych.
"Grand Guignol" - teatr w Paryżu, w którym wystawiane są sztuki o makabrycznej treści.
że te dwa nałogi, posunięte do szaleństwa, nadal siały u Leya spustoszenie.
Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak Hitler mógł wierzyć, że ten nałogowy alkoholik mógł zmienić swoje żałosne przyzwyczajenia pod szczęśliwym wpływem żony.
Hitler dobrze się czuł w środowisku artystów, których spotykał u Leyów, co było o tyle naturalne, że pani Ley była potomkiem bardzo starej rodziny artystów.
Samobójstwo tej młodej kobiety wstrząsnęło Hitlerem do głębi.
Zerwanie z małżeństwem Goebbelsów i śmierć pani Ley pozbawiły go za jednym zamachem przyjemności zanurzania się od czasu do czasu w inną atmosferę niż ta, która panowała przy słynnym kominku.
Ley był śmiesznie zakochany w swojej żonie.
W jej obecności sprawiał wrażenie pawia bez przerwy nadskakującego swojej wybrance.
Pewnego dnia, w Berghofie, prowadząc mnie do stołu, wskazał na swą żonę idącą pod ramię z Hitlerem i powiedział, a właściwie wybełkotał pełen emocji: "Czyż nie jest cudowna, czyż nie jest wspaniałością?".
Wobec tak zaskakującej chełpliwości, mogłam tylko wybuchnąć śmiechem.
Opowiadam o tym epizodzie, aby pokazać, do jakiego stopnia Ley był związany ze swoją żoną, jak manifestował swoje uczucie do niej, i aby wyjaśnić, że jego postawa po jej śmierci stała się dla wszystkich, włącznie z Hitlerem, powodem do konsternacji.
Fiihrer był oburzony, gdy dowiedział się, że Ley związał się z dziewiętnastoletnią estońską tancerką, której największą zasługą było to, że przypominała mu zmarłą żonę.
Doktorowi Morellowi przypadło zadanie rozprowadzenia wśród nas fotografii baletnicy, na których stwierdziliśmy uderzające wręcz podobieństwo do Igny.
Pod naciskiem Leya, jej uczesanie, makijaż i stroje były po prostu identyczne z make-up pani Ley; zdawało nam się, że padliśmy ofiarą halucynacji.
Muszę jednak dodać, że młoda Estonka znacznie przewyższała panią Ley pod względem inteligencji i zdolności.
Ley chciał uzyskać wyrozumiałość Hitlera, podkreślając podobieństwo swej młodej protegowanej do zmarłej żony.
Miał nadzieję, że zyska w ten sposób jego zgodę na małżeństwo.
Ale ten manewr został obrócony wniwecz.
Hitler uważał, że jest to obraza pamięci zmarłej i bałwochwalstwo, które polegało na przywróceniu życia żonie pod postacią innej kobiety.
Oznajmił mi, że w takim razie nigdy więcej nie postawi już nogi u Leya.
A w ogóle sądzę, że Hitler miał tylko jednego wielkiego przyjaciela, który wywarł na niego znaczny wpływ -poetę Eckharta.
Można zapytać, w jaki sposób Hitler po wojnie 1914--1918 otworzył sobie drzwi do miejsc, które normalnie musiały być zamknięte dla kaprala-agitatora, którym był podczas tej wielkiej wojny.
Wiele osób nie wie, że w 1920 roku poznał on poetę Eckharta.
Przypadek chciał, że ten ostatni uczestniczył w spotkaniu kierownictwa młodej partii NSDAP.
Hitler, jak zwykle w porywczy sposób, opisał chaotyczną sytuację, z jaką muszą się zmierzyć Niemcy.
Zaklinał wszystkich do podjęcia wysiłku naprawy, dla którego inspiracją miałaby być nowa doktryna narodowego socjalizmu.
Magnetyzm, jaki od niego promieniował, jego lapidarne argumenty, jego płomienny sposób mówienia wywarły głębokie wrażenie na starym poecie-patrio-cie.
Eckhart, dosłownie oczarowany, powiedział Hitlerowi wprost, że uważa go za człowieka, o którym będzie mówił cały świat.
Szybko też przystąpił do działań mających zjednać Hitlerowi sympatię monachijskich salonów.
Przedstawiał go przemysłowcom, wysokim funkcjonariuszom państwowym, artystom, i dawał dowód niewyczerpanej żarliwości w zjednywaniu nacjonalistów bawarskich dla ruchu narodowosocjalistycznego.
Eckhart walczył konsekwentnie z uprzedzeniami pewnych środowisk, które nie dawały wiary, że były kapral, bez żadnego umocowania i bez żadnych referencji, będzie w stanie przewodzić ruchowi, którego celem jest duchowe zjednoczenie Niemiec.
Nie cofał się przed żadnymi ofiarami, aby zmniejszyć wahania środowisk finansowych i gospodarczych wobec "wczoraj jeszcze nieznanego", który uważa się za wyzwoliciela kraju.
Poeta stał się prawdziwym źródłem dochodów dla młodej partii.
Niestrudzony, organizował zbiórki pieniędzy, które pozwalały rozwinąć bojaźliwą propagandę z początków ruchu w prawdziwe, zorganizowane kampanie.
Jednak pomoc materialna była niewielką rzeczą w porównaniu z bezpośrednim wpływem, jaki Eckhart wywierał na swego wychowanka.
Hitler, który był od niego o dwadzieścia lat młodszy, uznawał go za swojego dobroczyńcę i najlepszego przyjaciela.
Jego szeroka wiedza, błyskotliwy humor i przenikliwa inteligencja działały na Hitlera do tego stopnia, że nawet ktoś tak podejrzliwy na tym punkcie jak on uważał się za jego ucznia.
Byli prawdziwymi przyjaciółmi.
Wpływ Eckharta był niewątpliwie decydujący dla charakteru i edukacji Hitlera.
Dzięki niemu Hitler uniknął na początku swej kariery wielu zawodów i bolesnych niespodzianek, na jakie zwykle natrafia człowiek chodzący po omacku.
Gdy Eckhart wystawiał swą adaptację sztuki Henryka Ibsena, Hitler wielokrotnie przyjeżdżał do Berlina.
Za każdym razem wszędzie towarzyszył poecie i w ten sposób miał okazję wkręcić się w środowisko wielkiej burżuazji Berlina, które były jeszcze bardziej oporne wobec jego idei, niż te w Monachium.
Hitler, dzięki swemu przyjacielowi, nawiązał kontakt ze znanymi pisarzami, cenionymi ekonomistami i renomowanymi artystami.
Śmierć Eckharta była dla Hitlera bardzo ciężkim ciosem.
W późniejszym jego życiu nie było mu już dane spotkać przyjaciela, z którym żyłby w takiej harmonii myśli i uczuć.
Zawsze, gdy opowiadał mi o poecie, jego oczy stawały się wilgotne.
Po przejęciu władzy Hitler często powtarzał, że tym bardziej żałuje przedwczesnej śmierci wielkiego pisarza, iż teraz byłoby możliwe zwrócić mu dobro, które tamten mu wyświadczył.
Niemniej, jeśli mówiłam wcześniej, że Hitler dawał próbę absolutnej wierności względem swych pierwszych towarzyszy walki, to ten kompleks wdzięczności ulotnił się w ostatnich latach jego życia pod ciosami zdarzeń.
Znałam wielu ludzi, zwłaszcza generałów, w stosunku do których przez długie lata manifestował oznaki przyjaźni, a którzy nagle popadli w zapomnienie.
Wielka liczba jego pierwszych przyjaciół sprowadziła na siebie jego gniew, przy czym nie usłyszeli żadnych wiarygodnych wyjaśnień tej zmiany postawy.
Chciałabym przytoczyć osobliwy przykład dr.
Brandta, który od 1932 roku towarzyszył Hitlerowi we wszystkich jego wyjazdach.
Interesującym byłoby wyjaśnić, w jaki sposób ten młody doktor wszedł w łaski Fiihrera, ponieważ Hitler wykazał w tym szczególnym przypadku całą niewdzięczność i nienawiść, na jaką było go stać, gdy ktoś stracił jego zaufanie.
Podczas pobytu Hitlera i jego pierwszych zwolenników w więzieniu w Landsbergu, oni spędzali czas na pisaniu zwykłych listów, podczas gdy ich mistrz pisał biblię ideologii narodowosocjalistycznej, Mein Kampf.
Jego pierwszy szofer, Emil Maurice, napisał list pochwalny do Anni Rehborn, która w owym czasie była mistrzynią świata w pływaniu.
Nastąpiła regularna wymiana korespondencji.
Gdy Hitler opuścił więzienie, sportsmenka została mu przez szofera przedstawiona.
Między Hitlerem a panną Rehborn zawiązała się przyjaźń.
Pewnego dnia poznała go ze swym narzeczonym, młodym lekarzem z Bochum.
Był to doktor Karl Brandt.
W tamtych czasach Hitler miał jeszcze zwyczaj przemierzania Niemiec samochodem - na złamanie karku.
W trakcie jednego z tych wyjazdów zdarzył się wypadek, w którym ciężko ranny został jego adiutant Briickner.
Przypadek sprawił, że dr Brandt i panna Rehborn byli akurat w jego orszaku.
Sprawność, z jaką dr Brandt udzielił pierwszej pomocy rannemu, mając do dyspozycji tylko prowizoryczne środki, zwróciła na niego przychylną uwagę Hitlera.
Mianował go natychmiast swoim osobistym lekarzem.
Brandt skwapliwie przyjął to stanowisko i kontynuował studia na Uniwersytecie w Berlinie, które ukończył jako chirurg o wielkiej renomie.
Jednakże zgoda między Fuhrerem Trzeciej Rzeszy a jego lekarzem została zakłócona, gdy pojawił się dr Moreli, który został lekarzem domowym Hitlera.
Brandt odrzucał metody leczenia Morella i niemal publicznie traktował go jak szarlatana.
Opowiadał dowcipy na temat próżności i żądzy korzyści tego "konowała" Hitlera.
Istniał nie tylko ostry spór między Brandtem a Morellem, ale dochodziło też do gwałtownych scen między Hitlerem a Brandtem, gdyż Moreli starał się donosić swemu pryncypałowi o wszystkich niegrzecznych uwagach, jakich był przedmiotem.
Hitler zdany był na leczenie, które Moreli potrafił mu narzucić, i chętnie słuchał plotek, jakie tenże mu przekazywał.
Aby przeciąć te intrygi, gdyż mógł stać się ich ofiarą, nadał każdemu z nich tytuł profesora.
Podczas wojny Hitler coraz rzadziej korzystał z usług Brandta, który zajmował się już tylko zaopatrywaniem oddziałów na froncie wschodnim w środki sanitarne.
Mianowany komisarzem generalnym Rzeszy do spraw zdrowia publicznego i higieny, właśnie z tego tytułu kierował badaniami i eksperymentami, o które tak gwałtownie oskarżono go w Norymberdze.
W owym czasie Brandt był w dość dobrych stosunkach z Hitlerem.
Ten ostatni często zapraszał go na rozmowy w cztery oczy, co ściągało oczywiście na Brandta podejrzliwość i wrogość Bormanna.
Aby oddalić Hitlera od Brandta, posłużono się najbardziej łajdackimi intrygami.
Brandt miał, niestety, zbyt prawy charakter, aby nie wpaść we wredne i skryte pułapki, jakie na niego zastawiono.
Brandt wbił sobie do głowy, że musi uchronić Hitlera przed metodami leczniczymi Morella.
Pewnego dnia zwołał najbliższych współpracowników Fiihrera i tłumaczył im, że nie powinni pozostawiać kruchego zdrowia Hitlera w rękach takiego szarlatana.
We wrześniu 1944 roku Hitler zrobił Brandtowi wielką awanturę, gdy ten poradził mu, aby w sprawach swego leczenia odwołał się do znakomitości profesorskich z akademii.
Gdy Brandt wykazał mu, że niektóre pastylki zalecane mu przez Morella zawierają silną truciznę, Hitler całkowicie się od niego odwrócił i zwolnił go.
Sympatia, którą Hitler zawsze przejawiał w stosunku do Brandta, zmieniła się w tak ślepą nienawiść, iż był on przekonany, że to właśnie Brandt miał zamiar go otruć.
Rywalizacja między jego dwoma lekarzami była dla niego dowodem, że Brandt jest członkiem bandy konspiratorów zdecydowanych go sprzątnąć.
W ostatnich miesiącach wojny ta wrogość już tylko się zwiększała.
W marcu 1945 roku dowiedział się, że Brandt wysłał swoją żonę na zachód Niemiec, do regionu, który lada chwila miał się znaleźć pod okupacją aliantów.
Hitler zinterpretował ten gest jako akt zdrady i skazał Brandta na śmierć.
Od słupa egzekucyjnego uratowało lekarza nadejście wojsk amerykańskich.
Było to jednak tylko odłożenie egzekucji.
Trybunał w Norymberdze, skazując Brandta na śmierć przez powieszenie, dał Hitlerowi pośmiertną satysfakcję...
Rozdział 9 Od wielkości do śmieszności jest tylko jeden krok.
Hitler Z tego, co zostało do tej pory powiedziane, wynika, że Hitler dysponował dwoma środkami, rozwiniętymi niemal do doskonałości, które zapewniły mu sukces: wolą i pamięcią.
Jeszcze dziwniejsze jest to, że jego surowość i zaciekły upór połączone były z innymi ważnymi cechami jego charakteru: elastycznością i sprytem.
Hitler, jeśli był tytanem silnej woli i geniuszem mnemo-techniki, to był również, a ośmielę się powiedzieć, że przede wszystkim, mistrzem komedii i hipokryzji; hipokryzji tak naturalnej, że sam się na nią nabierał, a równocześnie tak wyrachowanej, że inspirowała ona każdy z jego gestów i czynów.
Hitler był kwintesencją maksymy przytoczonej na początku tego rozdziału.
W trakcie naszych rozmów przytaczał ją bardzo często i tłumaczył mi, że bez przerwy o niej pamięta, aby nigdy nie stracić twarzy wobec rozmówców lub w oczach swojego otoczenia.
Często parafrazował ją, cytując stare ludowe porzekadło, które mówi, że "dla mojego kamerdynera nie istnieje wielki człowiek". Z wielkim mistrzostwem, w zazdrosnej trosce o to, aby nie utracić blasku czy aureoli, Hitler potrafił przywdziać maskę w każdych okolicznościach.
Ten strach przed fałszywym krokiem był u niego wręcz chorobliwy; tłumaczy on dwulicowość, której Hitler dał świadectwo w niezliczonych sytuacjach.
Dalej powiem o trudnościach, jakie miał Moreli, jego osobisty lekarz, z przekonaniem go, by poddał się masażom i zrobił sobie prześwietlenie.
Hitler miał obsesyjny wstręt do rozbierania się w obecności kogoś obcego, gdyż obawiał się, że ten ktoś może to wykorzystać ze szkodą dla jego reputacji.
Mało tego, nawet jego kamerdyner nigdy nie miał prawa wejść do niego, zanim on się nie ubrał.
Ta troska o to, co ludzie powiedzą, manifestowała się w najdrobniejszych nawet szczegółach.
Na przykład po dojściu do władzy Hitler przestał nosić słynne bawarskie krótkie skórzane spodenki.
Żałował, że nie może dzięki nim czuć się swobodnie, ale mówił: "Żeby nosić krótkie spodenki, trzeba mieć opalone nogi, co mnie nie dotyczy".
Przerażała go po prostu myśl, że w takim stroju ośmieszyłby się jako szef państwa.
Z zasady unikał też korespondencji z kobietami, z którymi coś go łączyło.
Miłosne wyznanie Streichera wpadło kiedyś w niepowołane ręce.
Słownictwo tego liściku było tak płomienne, że gauleiter Frankonii stał się publicznym pośmiewiskiem.
Dlatego też Hitler uważał, że wielkim ludziom nie wolno pisać listów miłosnych.
Był oczywiście w kontakcie listownym ze swoją przyjaciółką Evą, ale wiem, że listy te zawsze były krótkie i nigdy nie mówiły o uczuciach.
Nigdy też nie były dostarczane pocztą, lecz bezpośrednio przez Mormanna, Schauba lub Fegeleina.
Hitler ze szczególną uwagą czuwał nad organizacją urządzanych przez siebie przyjęć.
Był przerażony myślą, że jego personel może popełnić jakiś nietakt wobec gości; nietakt, który mógłby zaszkodzić jego prestiżowi.
Słyszałam, jak groził Kallenbergowi, swemu majordomusowi, najsurowszymi sankcjami, jeśli w trakcie wieczoru zdarzy się jakiś nietakt.
Miał zwyczaj zbierania personelu przed każdym przyjęciem, aby przypomnieć mu, jak ważna jest jego rola.
Przed nadejściem gości osobiście doglądał stołu, aby przekonać się, czy nic nie zostało przeoczone.
W 1939 roku, po powrocie Ribbentropa z Moskwy, długo przepytywał jego adiutanta.
Gdy ten powiedział mu, że Stalin przed zaproszeniem gości do stołu długo sprawdzał, czy niczego na nim nie brakuje, wyraziłam lekkomyślnie uwagę: "Zdaje się, że Stalin, tak jak pan, troszczy się, aby wszystko było bez zarzutu".
Hitler odpowiedział poirytowany: "Moi domownicy i mój dom zawsze są doskonali!".
Mogłabym przytaczać niezliczoną ilość przykładów, w których przejawiała się obsesja Hitlera na punkcie jego prestiżu.
Epizod, który opowiem, jest tak charakterystyczny, że nie mogę się powstrzymać, aby o nim nie wspomnieć.
Przed objęciem władzy Hitler dostał w prezencie teriera szkockiego, z którym bardzo się zaprzyjaźnił.
Łagodne traktowanie małej suczki wyraźnie go bawiło.
"Burli", bo takie było jej imię, miała prawo robić wszystko: tarzała się po fotelach i buszowała w najbardziej nawet tajnych papierach.
Hitler bawił się z nią jak dziecko.
Czuwał jednak, aby oddawać się tej rozrywce tylko samotnie, w ukryciu przed obcymi spojrzeniami.
Również przy mnie odganiał ją brutalnie, aby potem, gdy już wyszłam z pokoju, przywołać ją najbardziej czułymi słówkami.
Hoffmann, jego fotograf, miał zabronione publikować zdjęcia, które ukazywałyby go w trakcie zabawy z Burli.
Z całą powagą tłumaczył ten zakaz tym, że człowiek o jego pozycji, jeśli publicznie pokazuje się z psem, to może to być tylko owczarek.
Jeśli Hitler skrupulatnie dbał o swój wygląd zewnętrzny, to z równą troską podchodził do swojej reputacji, która w żaden sposób nie mogła być naruszona.
W żadnym wypadku nie naraziłby swej renomy, aby załagodzić spory lub pogodzić rywali.
Jego poczucie odpowiedzialności było bardzo elastyczne.
Ze sprytem ocierającym się o cynizm umiał ustawiać się poza wszelkimi podejrzeniami w najbardziej nawet kompromitujących sytuacjach.
Widziałam jego zachowania pozbawione wszelkich skrupułów.
On, który wszystko wiedział i we wszystkim się orientował, często pozostawał ukryty w cieniu, aby nie zniżać się do drażliwych problemów.
Znakomicie potrafił posługiwać się kozłami ofiarnymi.
Odwoływał się do najbardziej wymyślnych pretekstów, aby przesłonić rzeczywiste powody swoich czynów i oddalić od siebie jakąkolwiek możliwość kompromitacji.
Gdy pragnął uwolnić się od kogoś, rzadko kiedy przyznawał się do prawdziwych pobudek - zawsze wykorzystywał jakiś pretekst, który wprowadzał wszystkich w błąd.
Wystarczy, że przytoczę przykład marszałka von Blomberga, ofiarę najbardziej haniebnej intrygi, w wyniku której musiał on opuścić stanowisko szefa Wehrmachtu.
Gdy powiadomił Hitlera o zamiarze poślubienia swojej sekretarki, ten znalazł wymarzony pretekst, aby pozbawić go pozycji, z której sprzeciwiał się jego planom organizacji Rzeszy.
Fuhrer dał zgodę na to małżeństwo i był nawet, wraz z Goeringiem, świadkiem na ślubie.
Jakież było zdziwienie von Blomberga, gdy posłużono się raportem gestapo, w którym opisane były szczegóły dotyczące podejrzanej przeszłości jego młodej żony, aby nakazać mu opuszczenie armii.
Hitler wszystko przewidział, również zgodę von Blomberga na rozwód, co przekreślałoby jego plany.
W piśmie nakazującym dymisję zastrzeżono, że będzie mógł powrócić na dawne stanowisko nie wcześniej, niż po rocznym pobycie za granicą.
Kilka miesięcy po tym zdarzeniu, Wehrmacht, pod bezpośrednim dowództwem Hitlera, napadł na Austrię.
Jestem przekonana, że cała ta afera została zmontowana w najdrobniejszych szczegółach po to, aby Hitler mógł bez przeszkód zrealizować swój plan inwazji Austrii - plan, któremu von Blomberg odważył się przeciwstawić.
Inny przypadek to kapitan okrętu, Albrecht, jego doradca do spraw marynarki wojennej.
Małżeństwu Albrechta z dziewczyną z drobnej burżuazji przeciwstawił się dowódca floty niemieckiej.
Hitler jednak, wbrew zdaniu admirała, zgody udzielił.
Pokazuje to dobrze, że Hitler, gdyby nie miał ukrytego zamysłu, również w przypadku von Blomberga mógłby skorzystać ze swej władzy.
Ten incydent często był przywoływany w trakcie pogadanek przy kominku.
Hitler jednak zawsze wymigiwał się od odpowiedzialności, twierdząc, że to nagłe odejście von Blomberga należy zapisać na konto nieprzejednanej kasty oficerów ze Sztabu Generalnego Wehrmachtu.
Jest dosyć dziwne, że po nieudanym zamachu 20 lipca 1944 roku Hitler wyciągnął przypadek Blomberga.
Z furią zrzucił na oficerów ze Sztabu Generalnego odpowiedzialność za wszystkie niepowodzenia armii, a jako dowód ich kryminalnej dwulicowości przywołał fakt, że powinni byli powiadomić go o mezaliansie Blomberga przed ceremonią ślubną, a nie wtedy, gdy było już za późno.
Hitler miał manię "aranżowania" małżeństw.
Znam przypadki osób, które ściągnęły na siebie jego antypatię za to, że nie poślubili tych kobiet, które on im doradzał.
Przytoczę przykład jego adiutanta Brucknera, który nie dostosował się do manifestowanej przez Hitlera woli, aby ożenił się z dziewczyną, do której on, Hitler, zawsze czuł wielką sympatię.
Briickner odrzucił tę sugestię i w swym wichrzycielskim zachowaniu posunął się nawet do tego, że ożenił się z córką pewnej damy, która, jak się zdawało, była odpowiedzialna za pierwszy rozwód pani Goebbels.
Aby zaznaczyć swą sympatię do tej ostatniej, Hitler przeciwstawił się małżeństwu Brucknera z dziewczyną, która nie ponosiła najmniejszej winy za kłopoty miłosne pani Goebbels.
Ale Briickner dał dowód swej niezłomnej woli.
Przypuszczał, że zły humor objawiany przez Hitlera przy tej okazji z czasem się ulotni.
Nie wziął jednak pod uwagę pamiętliwego charakteru Fiihrera.
Od tej pory wszystkie podejmowane przez Brucknera inicjatywy spotykały się z ostrą krytyką szefa.
Życie w takiej atmosferze stało się dla niego nie do zniesienia i w końcu musiał poprosić o zwolnienie.
Hitler nigdy później nie chciał przyznać, że Briickner popadł w niełaskę, ponieważ odważył się robić po swojemu; ale w rozmowach widać było, że ciągle czuje do niego urazę.
Nigdy nie wymienił imienia żony Brucknera, podczas gdy ciągle obsypywał pochwałami tę, której Briickner nie chciał.
Przytoczę jeszcze przypadek młodego człowieka z otoczenia Hitlera, który chciał się ożenić z siostrą Evy Braun.
Hitler odniósł się do tego zamiaru bardzo przychylnie i przepowiadał związkowi piękną przyszłość.
Do ślubu nie doszło jednak ze względów czysto osobistych.
Hitler okazał całą swą zawziętość, do jakiej był zdolny.
Nie wiedział, co to znaczy przeprosić, lecz przeciwnie, jego niezadowolenie tylko się zwiększało; i przeciwko tym, którzy nie poddawali się jego życzeniom i zmiennym nastrojom, gromadził w sobie wrogość, która prędzej czy później wychodziła na wierzch.
Tak właśnie stało się z tym młodym człowiekiem, który odważył się być niezależnym.
Pewnego dnia, podczas narady z generałami, Hitlera zdenerwowała bzycząca mucha, więc nakazał temuż właśnie oficerowi, aby ją zabił, ale on zdawał się nie dosłyszeć tego dziwacznego rozkazu.
Hitler się wściekł i rzucił mu ze wzgardą: "Do niczego nie jest pan zdolny!
Sekretarz z mojego biura był w stanie pokierować pierwszą kieszonkową łodzią podwodną, a pan, oficer SS, nie jest w stanie zabić nawet muchy!".
(Historia z kieszonkową łodzią podwodną rzeczywiście miała miejsce).
Młody oficer musiał natychmiast opuścić salę obrad i został przydzielony do jednostki walczącej na froncie wschodnim.
Mogłabym przywołać nieskończoną ilość przykładów, które ilustrowałyby tę diaboliczną zawziętość, która rzadko objawiała się tak otwarcie, jak w opisanym przypadku.
Na opowiedzenie zasługuje również niełaska okazywana ambasadorowi Hewelowi.
Popełnił on mianowicie ten błąd, że nie zaprosił pani Braun na swój ślub.
Ten nietakt wywołał u Hitlera gniew, którego jednak otwarcie nie okazał, lecz trzymał w zanadrzu, czekając na stosowny moment dla jego wybuchu.
Hewel przestał dla niego istnieć!
Taka postawa była tym dziwniejsza, że chodziło o jednego z pierwszych towarzyszy walki Hitlera i że dzielił on z nim więzienie w Landsbergu.
Po uwolnieniu opuścił ojczyznę i dziesięć lat przebywał w Indiach.
Po powrocie w 1937 roku został oficerem łącznikowym między Hitlerem i Ribbentropem.
Hewel miał rangę ambasadora, choć nigdy nie uprawiał dyplomacji.
Ten nadzwyczajny awans i specjalne względy, jakimi Hitler go otoczył, wystarczająco pokazują, jaki miał dla niego szacunek.
Często żartował z Hewela, że mając tyle lat, nie znalazł sobie jeszcze kobiety w swoim guście.
W końcu, gdy się ożenił, jego błąd towarzyski spowodował definitywną utratę przyjaźni Hitlera.
Hewel uraził miłość własną towarzyszki życia Hitlera: błąd był nie do wybaczenia!
Od tej pory wszystko, co Hewel robił, było złe.
Jego raporty, które jeszcze nie tak dawno zachwycały Hitlera swą klarowną logiką, stały się dla niego zlepkiem niepowiązanych ze sobą zdań.
Hitler nie ośmielił się jeszcze go odprawić, ale wszczynał intrygi, które miały pozbawić go wszelkiego prestiżu w oczach jego otoczenia.
Podczas nocnych herbatek insynuował, że jego współpracownik nie jest nikim innym, jak tylko łowcą posagów.
Nigdy nie, przyznał, jaki jest rzeczywisty powód, dla którego Hewel utracił jego szacunek.
Był zbyt wielkim hipokrytą, aby odsłonić w ten sposób małostkową i ciasną drażliwość swego charakteru.
i Gdy tarcia i spory dawały o sobie znać wśród przywódców partyjnych, Hitler nigdy nie stawał po którejś ze stron.
Skrywał się w postawie życzliwej neutralności wobec antagonistów, śledząc jednak dokładnie rozwój wypadków.
Często miałam wrażenie, że rywalizacja o wpływy między Hessem a Goeringiem, między Goeringiem a Himmlerem, między Goebbelsem a Goeringiem, między Goebbelsem a Ribbentropem...
po prostu go bawiła.
Jednak gdy stwierdzał, że na tej rywalizacji cierpią sprawy państwowe, dawał wyraz swemu niezadowoleniu, piętnując w ostrych słowach ich postawę.
Kiedyś zapytałam go, dlaczego od razu nie rozstrzygał tych sporów, aby zdusić je w zarodku.
Odpowiedział mi wymijająco: "Niech ci panowie załatwią to między sobą.
Lepiej zrobię, jak się nie będę wtrącał w ich historie.
Jestem ponad takie rzeczy".
Prawda jest taka, że swoją postawą tylko podsycał ich rywalizację, ukrywając przy tym swój prawdziwy cel, jakim było uniemożliwienie stworzenia jednolitego frontu przez jego zastępców, którzy mogliby zbuntować się przeciw jego despotyzmowi.
Ciekawym było stwierdzić, jak Hitler potrafił uwalniać się od odpowiedzialności, gdy ludziom udawało się do niego dostać, aby odwołać się do jego miłosierdzia.
Był pierwszy do podkreślania surowości prawa.
W obecności swych ofiar Hitler rzadko kiedy zachowywał się jak bezkompromisowy dyktator.
Nie miał po prostu odwagi wziąć w obronę prawa, które osobiście ustanowił.
Zawsze obiecywał interwencję i w wielu wypadkach rzeczywiście naprawiał niektóre błędy i nadużycia.
Te udane interwencje tłumaczą, dlaczego wśród Niemców rozeszła się legenda o tym, że Hitler nie był świadom korupcji swego reżimu.
On sam przyczynił się do jej unicestwienia.
Pewnego dnia, w trakcie rozmowy, powiedziałam mu, że bardzo często ludzie dotknięci niesprawiedliwością wykrzykują w rozpaczy: "Gdyby Fuhrer wiedział o tych nadużyciach, na pewno by do nich nie dopuścił!".
Hitler utkwił we mnie lodowate spojrzenie i wycedził: "To są głupoty.
Ja o wszystkim wiem".
Był to dowód na to, że wszystkie jego interwencje i wszystkie kroki, które podejmował, aby wynagrodzić niektórym ludziom doznane krzywdy, nie były inspirowane poczuciem miłosierdzia, lecz stanowiły kamuflaż dla jego naturalnej surowości.
Swym brakiem otwartości Hitler dosłownie komplikował sobie życie.
Przytoczę tylko przykład kucharki, którą Moreli zaangażował w 1943 roku, aby przygotowywała posiłki wegetariańskie, które stały się wyłącznym pożywieniem Fuhrera.
Przez sześć miesięcy Hitler nie ustawał w pochwałach sztuki kulinarnej nowej pracownicy.
Zapraszał ją nawet od czasu do czasu, aby wypiła z nami herbatę.
Pewnego dnia gestapo doniosło, że drzewo genealogiczne kucharki nie odpowiada kodowi czystego aryjczyka.
Przygotowywanie posiłków Hitlerowi przez "ćwierć-Żydówkę" to rzecz niemożliwa!
Hitler jednak nie odważył się na natychmiastowe jej odprawienie.
Jak zwykle, odegrał najpierw ohydną komedię.
Oświadczył, że cierpi na bóle żołądka i więcej prawie nie tknął posiłków przygotowywanych przez tę kucharkę.
Ona była w rozpaczy i nie mogła zrozumieć, skąd u niego ten nagły brak apetytu.
Hitler jednak milczał.
Czekał aż do lutego 1944 roku, żeby zakończyć tę historię.
Wyjeżdżając na dłuższy pobyt do Berchstesgaden, dał jej na ten czas urlop.
Ciągle jednak nie wyjawiał powodów swej dziwnej postawy.
Dopiero Bormann zawiadomił ją listownie, aby uznała się za zwolnioną z pracy w osobistej obsłudze Hitlera z przyczyn rasowych.
Jednak sprawa daleka była od zakończenia!
Kucharce udało się spotkać z Hitlerem i poskarżyć, że padła ofiarą haniebnej machinacji.
Hitler poczuł się bardzo zakłopotany i obiecał, że postara się wyjaśnić sprawę.
Tego samego wieczoru, nawiązując do argumentów swej pracownicy, przyznał wobec nas, iż wcale nie jest udowodnione, że babcia byłej kucharki była Żydówką, ale że jej tureckie nazwisko prawdopodobnie wprowadziło w błąd jego służby.
Ale te same służby nie dały się tym przypuszczeniom zbić z tropu i biedna kobieta musiała definitywnie porzucić garnki, w których gotowała smutne wegetariańskie posiłki dla największego hipokryty Niemiec.
Chciałabym zakończyć ten wątek, opowiadając o kłopotach, jakie Hitler miał z rodziną ministra propagandy, Goebbelsa.
Jeśli chodzi o poziom inteligencji, to Goebbels bez wątpienia górował nad wszystkimi, którzy tworzyli otoczenie Hitlera.
Ten ostatni doceniał go w pełni zarówno jako genialnego propagandystę, jak i towarzysza walki z dawnych lat.
Często mówił o nim jako o zdobywcy Berlina.
Hitler lubił towarzystwo swego ministra o zniekształconej stopie.
Za każdym razem, gdy pojawiała się jego makiaweliczna twarz, czułam, że Hitler przeżywa szczerą radość.
Ich rozmowy zawsze były żywe i upstrzone dowcipnymi uwagami.
Przy stole błyskotliwa inteligencja i cierpka dialektyka Goebbelsa dosłownie przygniatała wszystkich biesiadników.
Miał on zwyczaj wybierania sobie kozła ofiarnego, którego zasypywał cynicznymi kpinami.
Posiadał niezrównaną umiejętność ośmieszania ludzi poprzez naśladowanie ich ruchów i gestów albo czynienie z nich bohaterów anegdot, które opowiadał z wielką werwą i zadziwiającym realizmem.
Goebbels był genialnym przeciwnikiem i znakomitym adwersarzem, używającym najbardziej przebiegłych środków.
Hitler często odwiedzał dom Goebbelsów do 1939 roku.
Darzył wielką sympatią panią Goebbels, która, mimo swej naturalnej żywiołowości, zachowywała rezerwę i dystans.
Jej umysł i wrodzona elegancja wywierały na wszystkich, którzy się do niej zbliżali, niezaprzeczalny urok.
Hitler uwielbiał szóstkę dzieci Goebbelsów, które były niezwykle dobrze wychowane i przedwcześnie dojrzałe.
Gdy opowiadał o nich, widziałam, że ma wilgotne oczy.
Hitler przyjmował zaproszenia Goebbelsów również dlatego, że dzięki temu miał okazję spotykać artystów, w których towarzystwie tamci zawsze się bawili.
Warto odnotować, że Goebbels miał rzadki przywilej opowiadania Hitlerowi politycznych dowcipów.
Słuchając ich, Hitler bardziej nawet smakował zgryźliwy sposób ich opowiadania niż samą treść.
Często słyszałam Hitlera nazywającego Goebbelsa "durchtiebener Hund", "schlauer Fuchs" itp.
(przebiegły pies, szczwany lis) - tymi słowami płacił on haracz inteligencji i sprytowi swego ministra propagandy.
Goebbels, daleki od praktykowania ascezy, nie był wcale materialistą.
Tylko inteligencja i dowcip przedstawiały dla niego pewną wartość.
Był zarozumiały i zadufany w sobie, ale - w przeciwieństwie do Goeringa, którego serdecznie nie cierpiał - znał miarę rzeczy.
W wykonywaniu swojej funkcji ministra propagandy przewyższał wszystkich dzięki pewnej liczbie wspaniale stosowanych sztuczek, które jednak, zbyt często powtarzane, z biegiem czasu traciły swą skuteczność.
Tym niemniej Goebbels był wytrawnym graczem, który znał swoją wartość.
W 1940 roku prywatne relacje między Goebbelsem a Hitlerem wyraźnie się ochłodziły.
Minister propagandy - ze swoimi niezliczonymi romansami, które były już publiczną tajemnicą - stał się dla Hitlera bardzo niewygodny i trudny do zaakceptowania.
Jego stosunki z Lida Baarową, aktorką filmową, wywołały taki skandal, że paru Goebbels zdecydowała się na rozwód.
Hitler, z racji 128 ewentualnych skutków tego posunięcia w polityce wewnętrznej i zagranicznej, przeciwstawił się temu zerwaniu.
Los dzieci również leżał mu na sercu.
Goebbels i jego żona zostali wezwani do Berchtesgaden.
Po namowach, obiecali Hitlerowi, że znowu podejmą wspólne życie.
Zrobioną z tej okazji fotografię całej rodziny Goebbelsów rozesłano do wszystkich gazet, aby położyć kres przykrym pogłoskom krążącym w niemieckim społeczeństwie.
Hitler był szczególnie zawiedziony nieprzejednaną postawą pani Geobbels w trakcie rozmów pojednawczych.
Wyrzucał jej, że dramatyzuje sytuację, a przede wszystkim, że rozpowszechnia tajemnice alkowy, o których szeroka publiczność nie powinna wiedzieć.
Był tym bardziej rozczarowany uporem pani Goebbels, że ona sama w tym czasie wdała się w romans z sekretarzem stanu, Hankę.
Hitler nigdy nie wybaczył pani Goebbels jej swobodnego prowadzenia się.
Od tego momentu traktował ją w tak bezosobowy i zdystansowany sposób, że nawet nie zostawała do końca przyjęć, na których mieli okazję się spotkać.
Myślę jednakże, że w dużej części odpowiedzialną za tę surowość była Eva Braun.
Cierpiała ona na nieznośny kompleks niższości wobec pani Goebbels, która ją przytłaczała swoim umysłem i wdziękiem.
Jej złośliwe uwagi pod adresem pani Goebbels bardzo wyraźnie oddziaływały na Hitlera.
Później zwierzył mi się, iż szczerze żałował, że nie mógł już chodzić do Goebbelsów.
Brakowało mu miłego towarzystwa, które zazwyczaj tam spotykał; jednak skandal zaszedł zbyt daleko, aby można było go cofnąć.
Goebbels natomiast znacznie ograniczył swe wizyty w kwaterze głównej.
Jednak wraz z nasileniem się nalotów na Berlin, podczas których Goebbels dawał dowód niezwykłego poświęcenia w organizowaniu obrony przeciwlotniczej i pomocy poszkodowanym, Hitler zapomniał o przeszłości i ponownie zwrócił się do niego.
Pod koniec wojny relacje między Hitlerem a Goebbelsem znowu stały się normalne.
Tak bardzo wybaczył mu jego naganne zachowanie i wywołany skandal, że zaproponował całej jego rodzinie schronienie w swym osobistym bunkrze.
Samobójstwo Goebbelsa, do którego wciągnął żonę i sześcioro dzieci, było logicznym ukoronowaniem życia całkowicie poświeconego idei propagandy, której ulubioną bronią były oszczerstwa i kłamstwa.
Rozdział 10 Szef armii musi żyć z taką.
samą prostotą, jak ludzie, którymi dowodzi.
Hitler Hitler lubił otaczać się dziełami sztuki.
Utrzymywał, że taka dekoracja wpływa uspokajająco na jego sterane nerwy.
Gdy przebywał w Berghofie, często widziałam, jak na długie chwile pogrąża się w kontemplacji obrazów wiszących w wielkim, przebogato urządzonym holu.
Z oczami utkwionymi w obrazie podchodził i cofał się o kilka kroków, żeby uchwycić całą finezję detalu lub ogarnąć całość pod innym kątem.
Z dłonią przyłożoną do czoła, aby lepiej skupić wzrok, zapraszał wszystkich, którzy stali w pobliżu, aby podzielili jego zachwyt.
Często znosił do wielkiego holu obrazy z tego lub innego pokoju na pierwszym piętrze.
Sam też je przewieszał, aby zobaczyć, jak wyglądają w innym świetle.
Zajmował się tym godzinami: był to jego ulubiony sposób spędzania wolnego czasu.
Doceniał towarzystwo, ale z punktu widzenia mówcy.
Po pracy biurowej potrzebował odprężenia.
Na początku chodził jeszcze czasami do teatru, a po przedstawieniu zaglądał do piwiarni, gdzie spędzał kilka godzin w gronie artystycznym.
Luźne rozmowy, które tam prowadził, były dla niego znakomitym środkiem tonizującym.
Czasami składał wizyty przyjaciołom.
W miarę regularnie bywał u Goebbelsów i Leyów, u których spotykał znanych artystów.
Hitler nie cierpiał towarzystwa burżujów.
Niemal zawsze odmawiał przyjęcia zaproszeń, które pochodziły od wysokich oficerów armii lub rodzin szlacheckich.
Uważał te środowiska za zbyt rygorystyczne i za bardzo przestrzegające konwenansów jak na jego dynamiczną naturę.
Nie lubił też ich wścibstwa, bo przebywając wśród nich, miał wrażenie, że jest obserwowany jak jakiś muzealny eksponat.
Niemniej, gdy w jakimś towarzystwie poczuł się dobrze, potrafił być wyrafinowanym i elokwentnym rozmówcą.
To życie zmieniło się zupełnie wraz z pierwszym dniem wojny.
Wszystko zamknęło się w surowej prostocie kwatery głównej, skąd kierował działaniami.
Jego maksymą było: "Żołnierze muszą wiedzieć, że ich wódz znosi te same wyrzeczenia, co oni".
Na początku kampanii polskiej Hitler kierował działaniami wojsk ze specjalnego pociągu stacjonującego w okolicach Gogolina.
Każdego ranka wyjeżdżał samochodem na inspekcję niemal do samej linii frontu.
Wracał wieczorem zakurzony i brudny.
Zawsze przed wyjazdem dyktował mi odezwy i rozkazy dzienne kierowane do żołnierzy.
Podczas oblężenia Warszawy wzywał ludność do opuszczenia miasta.
Dopiero pod koniec kampanii zainstalował się w kasynie w Sopocie.
Trudno sobie wyobrazić człowieka równie aktywnego, jak Hitler w początkach wojny.
Zajmował się najdrobniejszymi szczegółami operacji.
Jak tyran czuwał, żeby również w kwaterze głównej ograniczenia żywnościowe były ściśle przestrzegane.
Był to jednak tylko słomiany ogień.
Z biegiem czasu jego czujność stopniowo łagodniała.
Nie znajdował już czasu niezbędnego do osobistej inspekcji kuchni i mes oficerskich.
W czasie kampanii zachodniej odmówił zainstalowania się w luksusowym zamku w Bad Nauheim, który został przygotowany do tego celu.
Wraz ze swoimi współpracownikami urządził się w kwaterze przewidzianej dla podrzędnych sztabów, złożonej z małych i prymitywnie urządzonych domków, które były przyczepione do zbocza wzniesienia.
W momencie rozpoczęcia kampanii francuskiej zadowolił się nawet kwaterą pułkową w Eifel, na którą składał się jeden mały pokoik do spania i niewielkie biuro dla niego oraz kuchnia i kilka pomieszczeń dla adiutantów i personelu.
Przed bunkrem wzniesiono w pośpiechu barak służący za jadalnię.
Wszystkie meble zrobione były z białego drewna; miejsca do siedzenia, krzesła i fotele - z wikliny.
To tutaj Hitler się stołował, otoczony swoimi współpracownikami.
Nazwał tę kwaterę "skalnym gniazdem".
Wszystkie osoby z jego świty, które nie mogły być zakwaterowane w tym ustroniu, mieszkały w pobliskim miasteczku.
Zawsze będę pamiętała ranek 11 maja 1940 roku, gdy przyjechaliśmy do słynnego "skalnego gniazda".
Hitler zebrał swój mały sztab i współpracowników i z dachu bunkra zapowiedział głosem mocnym i deklamatorskim, że jeszcze tego ranka rozpocznie się kampania francuska.
Wszystko wokół nas stało się niewidoczne; dolina Eifel tonęła we mgle.
Pierwsze ptaki zerwały się z drzew ociekających wilgocią.
Z daleka dochodził nas przytłumiony odgłos wystrzałów.
Otwierała się nowa karta historii.
Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, Hitler był bardzo zadowolony z tej prowizorycznej kwatery.
Starał się jak najdłużej przebywać na powietrzu.
Widziałam, jak spacerował przed bunkrem, pogrążony w swych myślach.
Gdy zwycięstwa następowały w przyspieszonym rytmie, Hitler zawsze był w dobrym humorze.
W ciągu następnych lat, gdy donoszono o wielkich niepowodzeniach Wehrmachtu, Hitler nieraz przywoływał "skalne gniazdo", w którym sytuacja była zgoła inna.
Hitler opuścił Eifel, aby nadążać za postępami naszych oddziałów, i zainstalował się w Brulyle-Peche, małym miasteczku położonym sto kilometrów od Brukseli.
On sam zajmował barak, a jego sztab zakwaterował się na plebanii i w szkole.
Nawa małego kościółka, którego mury były świeżo pobielone wapnem, a prezbiterium odgrodzono wielką zasłoną, służyła za jadalnię i salę kinową.
Obok baraku, w wielkim pośpiechu zbudowano mały schron przeciwlotniczy.
Hitler nigdy do niego nie schodził, lecz z uwagą przyglądał się eskadrom nieprzyjaciela, które nad nami przelatywały.
Pewnego razu bomby zapalające spadły na domy, gdzie zakwaterowane były, należące do jego świty, oddział eskorty i gestapo.
Mimo to nadal, gdy przelatywały alianckie samoloty, wszyscy pozostawali na zewnątrz.
Hitler ochrzcił tę kwaterę mianem "Wolfsschlucht" (Wilczy Jar).
Właśnie tam doniesiono mu o kapitulacji Francji.
Hitler z żywiołową radością klepnął się w uda i wykonał kilka tanecznych kroków.
Marszałek Keitel wygłosił mowę i zaprosił wszystkich do wypicia za zdrowie największego zdobywcy wszystkich czasów.
Hitler chciał odwiedzić we Francji miejsce, w którym spędził dużą część wojny 1914-1918.
Następnie udał się do Paryża, gdzie zwiedził kościół Inwalidów, operę itd.
Po powrocie opowiadał nam z dumą, że lepiej orientował się w labiryncie korytarzy opery niż jego przewodnicy.
Zgłębił on budynek opery w latach swej młodości w Wiedniu i wszystkie szczegóły architektoniczne wryły się w jego pamięć.
Dość krótko przebywaliśmy w naszej trzeciej kwaterze wojennej "Tannenberg" w górach Schwarzwaldu.
Znajdowało się tam kilka małych, wilgotnych bunkrów, w których życie było prawie niemożliwe.
W czasie kampanii jugosłowiańskiej Hitler nie opuszczał swego pociągu specjalnego.
Mógł w nim w całkowitym spokoju opracowywać plany inwazji Rosji.
Gdy rozpoczął się piorunujący atak przeciw rosyjskiemu kolosowi, Hitler znajdował się na krańcu Prus Wschodnich, 14 kilometrów od smutnego prowincjonalnego miasta nazywającego się Rastenburg.
Ta budowla przyjęła nazwę "Wolfs-schanze" (Wilczy Szaniec).
Gdy zapytałam go, dlaczego nazwa "Wolf" pojawia się tak często w określeniach jego kwater, wyjaśnił mi, że w okresie podziemnej działalności, przed nieudanym puczem w Monachium, miał pseudonim Wolf.
Panował wśród nas entuzjazm, ale Hitler pozostawał dziwnie poważny.
Gdy jego adiutant, który sądził, że dobrze poznał Rosję w trakcie krótkiego w niej pobytu, potwierdzał z przekonaniem, że ta kampania będzie równie krótka jak inne i że ten ogromny kraj pęknie jak bańka mydlana, Hitler replikował w zadumie, że porównałby Rosję raczej do statku-widma ze znanej opery Wagnera.
A następnie dorzucił: "Na początku każdej kampanii wywarza się ogromne drzwi dające dostęp do pokoi pogrążonych w ciemnościach.
Nigdy nie wiadomo, co się w nich kryje".
Stał się jednak większym optymistą po pierwszych sukcesach odniesionych przez oddziały niemieckie.
Pamiętam, że w sierpniu 1941 roku, gdy piliśmy herbatę w kasynie, Hitler utkwił wzrok w ogromnej ściennej mapie.
Widać było w jego oczach ten tajemny błysk będącego w transie jasnowidza, który zawsze pojawiał się u niego w takich chwilach.
Szorstkim basem zawyrokował: "Za kilka tygodni będziemy w Moskwie.
Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Zrównam to przeklęte miasto z ziemią i zrobię w tym miejscu sztuczne jezioro, które zasilać będzie elektrownie.
Nazwa Moskwa musi zniknąć na zawsze".
Poczuliśmy ciarki na plecach.
Gdy zaskoczone surowością zimy armie niemieckie utknęły sparaliżowane na zlodowaciałych przestrzeniach białej Rosji, Hitler przeżywał pewne wahania nastrojów, ale zachował wiarę w przyszłe zwycięstwo: "Pozostał już tylko jeden mur do przebicia.
Trzeba trochę cierpliwości.
Rosyjski opór nie potrwa długo".
Tymczasem nasz monotonny pobyt w "Wolfsschanze" przedłużał się.
W ciągu lata 1942 roku Hitler ulokował się tymczasowo w kwaterze nazywanej "Werwolf" (Wilkołak) koło Winnicy.
Tam przynajmniej mieszkaliśmy w domach zbudowanych z bali.
Powrót do bunkrów "Wolfsschanze" jesienią tego samego roku był tym bardziej dotkliwy.
W miarę rozwijania się kampanii rosyjskiej, z jej wzlotami i upadkami, w "Wolfsschanze" przybywały nowe obiekty.
Najpierw zbudowano kino, potem pawilon herbaciarni i bardzo wygodną willę dla Goeringa.
Ten ostatni pojawiał się tam tylko na krótko, dwa razy w miesiącu.
Hitler tłumaczył budowę tej okazałej willi na bazie filozoficznego założenia, że istnieją ludzie, którzy, aby prowadzić wojnę, muszą być otoczeni luksusem.
Dzięki tym nowościom życie stało się bardziej przyjemne.
Zbudowano wielką kawiarnię, w której otoczenie Hitlera zbierało się wieczorami.
Jeśli jednak każdy z nas był szczęśliwy, że nie musi spać w bunkrze, to Hitler uparcie odmawiał opuszczenia swojego.
Nadaremno tłumaczyliśmy mu, że to życie termita nie jest zbyt higieniczne - on twierdził, że nie może spać w barakach, gdyż są to prawdziwe pudła rezonansowe i ostatnie dwa lata wojny spędził ukryty w swoim schronie, z którego wyłaniał się tylko po to, aby zaczerpnąć kilka łyków świeżego powietrza.
Gdy my wszyscy, śpiąc w ciasnych bunkrach, cierpieliśmy na bóle głowy i mieliśmy problemy z krążeniem, to on w tej sztucznej atmosferze czuł się doskonale.
Umeblowanie pomieszczeń, które zajmował, było niezwykle skromne.
W czasach pokoju Hitler miał zwyczaj wydawania sporych sum na upiększanie swoich apartamentów kwiatami; teraz nie chciał nawet bukietów polnych kwiatów, którymi ozdabiałyśmy nasze biura.
"Uważam za niezwykle ważne, oświadczył, aby w kwaterze nie było żadnych luksusów, których pozbawieni są żołnierze.
Często stwierdzałem, że przyjeżdżający tu oficerowie i żołnierze, których dekorowałem, byli pod wrażeniem prostoty, jaka tu panuje".
Katastrofa pod Stalingradem pogrążyła Hitlera w głębokim przygnębieniu.
Prześladowała go myśl o kapitulacji Paulusa.
Bormann, aby go trochę od tych natręctw oderwać, dał mu w prezencie nowego owczarka.
Jednakże Hitler coraz bardziej unikał towarzystwa.
Do kobiet odczuwał szczerą niechęć.
Przestał jadać posiłki ze swoim sztabem w mesie oficerskiej, bo generał Jodl potwornie go zranił, ośmielając się publicznie, przy stole, wyrazić inne niż on zdanie.
Od tego momentu ukrył się w swoim bunkrze i jadał posiłki samotnie.
Miał przy sobie tylko owczarka niemieckiego.
Jego największą rozrywką było karmienie tego psa, podczas gdy on sam, w czterech betonowych ścianach, w przygnębieniu przełykał swe wegetariańskie potrawy.
Ta depresja trwała kilka miesięcy.
W końcu jednak klasztorna samotność zaczęła mu ciążyć.
Zaczął zapraszać tego lub innego z oficerów ze Sztabu Generalnego, którzy przyjeżdżali z misją łącznikową z Berlina, aby dzielili z nim jego skromny wikt.
Jednakże goście ci potrafili z nim rozmawiać tylko o sprawach służbowych, co nie za bardzo mu odpowiadało.
Po raz kolejny zmienił więc koncepcję i zaczął zapraszać na posiłki mnie i jedną z moich koleżanek.
Było nam zakazane mówić przy stole na tematy służbowe lub czynić jakieś aluzje do trwającej wojny.
Podczas gdy tysiące kilometrów od tego miejsca Wehrmacht wykrwawiał się pod wściekłymi atakami armii rosyjskiej, Hitler w nieskończoność rozprawiał o sztuce i literaturze.
Rankiem Hitler chodził na spacer ze swym owczarkiem suczką Blondi.
Zbudował dla niej tor usiany przeszkodami i kazał jej przez nie skakać.
Była to jedyna przyjemność i jedyna rozrywka, na którą sobie pozwalał.
Nigdy nie uczestniczył w seansach filmowych, z wyjątkiem kronik, gdyż chciał wiedzieć, jak sprawuje się cenzura.
Jeszcze przed odwrotem wojsk niemieckich spod Stalingradu, Hitler organizował od czasu do czasu wieczory muzyczne.
Mógł godzinami siedzieć nieruchomo w fotelu i z ogromną przyjemnością słuchać symfonii Beethovena, oper Wagnera lub pieśni Hugo Wolfa.
Później nie mógł już tego robić.
Spędzaliśmy więc całe wieczory, skazani tylko na jego wystąpienia.
Ale tak samo, jak miał zwyczaj puszczania ciągle tych samych płyt z tymi samymi utworami, tak i tematy rozmów prawie się nie zmieniały.
Bardziej niż kiedykolwiek lubił więc opowiadać nam historie z młodości, opisywać trudne lata spędzone w Wiedniu i przywoływać okres zmagań poprzedzających zdobycie władzy.
Również znacznie bardziej rozległe tematy, takie jak problem pochodzenia człowieka, mikro- i makrokosmos, były przez niego tak często omawiane, że znałyśmy je już na pamięć.
Byłyśmy więc strasznie znużone tym ciągłym powtarzaniem w kółko tej samej śpiewki.
Wydarzenia na świecie i wiadomości z frontu były systematycznie odrzucane jako temat rozmowy.
O wojnie nie wolno było mówić.
Gdy zaczynaliśmy wymieniać uwagi na temat naszego życia w "Wolfsschanze", rozmowa niezmiennie schodziła na zabawy i nieposłuszeństwo jego suczki Blondi albo jeszcze na waleczność kota, którego wniosłam do kwatery, łamiąc regulamin.
Hitler nie cierpiał kotów, ponieważ polowały na ptaki.
Do tego jednak powoli się przyzwyczaił.
Z czasem stał się na punkcie tych zwierząt niesamowicie zazdrosny.
Gdy zauważał, że kot Peter i Blondi przejawiali jakiekolwiek oznaki sympatii do kogokolwiek innego niż on, wpadał w okropną złość.
Kiedy Blondi podchodziła do kogoś z ufnością, natychmiast podejrzewał tego kogoś o to, że zwabia suczkę kawałkiem mięsa -rzeczą ściśle zakazaną.
Jednak próżność brała górę i stwierdzał w końcu, że próba zdobycia sympatii Blondi to daremny trud, bo zwierzę i tak uznaje tylko swojego pana.
Pod koniec 1944 roku sytuacja w "Wolfsschanze" stawała się coraz bardziej niepokojąca.
Codziennie przelatywały nad nami nieprzyjacielskie eskadry.
Aby przestrzec tych, którzy nigdy nie chowali się do schronu, Hitler ciągle przypominał o możliwości niespodziewanego ataku.
Z drugiej strony upierał się przy pozostawaniu na tej wysuniętej pozycji, mimo wywieranych na niego zewsząd nacisków, aby powrócił do Berlina.
Niezmiennie wtedy odpowiadał: "Pozostanie tutaj to mój obowiązek.
Uspokoi to naród, a moi żołnierze nigdy nie dopuszczą, żeby front cofnął się aż w pobliże kwatery ich Fuhrera.
To pobudzi ich do bardziej zażartej walki".
Podczas swej długiej choroby Hitler zajmował inny bunkier.
Wykorzystano ten czas na wzmocnienie tego pierwszego - betonowy sufit miał być pogrubiony do pięciu metrów.
Robotnicy pracowali przy tym niemal do dnia ewakuacji całej kwatery, zarządzonej pod presją zbliżających się wojsk rosyjskich.
W dniu wyjazdu wszystkie instalacje zostały zniszczone.
W Berlinie powtórzyło się to samo: gdy rosyjskie oddziały stanęły u wrót miasta, trwały jeszcze prace nad wzmocnieniem słynnego bunkra Kancelarii Rzeszy.
Od połowy grudnia 1944 aż do końca stycznia 1945 roku Hitler odpoczywał w swej pierwszej kwaterze "Adler-horst" w pobliżu Bad Nauheim.
Po powrocie do Berlina, z powodu ciągłych ataków lotniczych, którym poddana była stolica, Hitler urządził sobie pokój do spania w bunkrze Kancelarii.
Narady ze współpracownikami odbywały się w wielkim holu Kancelarii, a posiłki jadł razem z nami w małym, narożnym pokoiku.
Jednak gdy zarówno narady, jak i posiłki zaczęły być coraz częściej przerywane alarmami, Hitler postanowił pewnego dnia nie opuszczać więcej swego bunkra.
Zajął w nim bardzo ciasne pomieszczenie, w którym było miejsce tylko na małe biurko, niewygodną kanapę, stół i trzy fotele.
Było tam zimno i nieprzyjemnie.
Po lewej stronie znajdowała się łazienka, a po prawej - pokój do spania, również zmniejszony do wymiarów więziennej celi.
Biuro przytłoczone było obrazem przedstawiającym Fryderyka Wielkiego.
Cały czas miało się wrażenie, że stary "Fritz" swym niezmierzonym spojrzeniem karci wszystkie przebywające tam osoby.
Ciasnota tego pokoju - za każdym razem trzeba było przesuwać fotele, żeby zrobić przejście - i jego atmosfera dosłownie paraliżowały moje ruchy i myśli.
Gdy po nocnych naradach Hitler przyjmował nas tam około szóstej rano, daleki był od wnoszenia jakiegoś świeżego powiewu w tę grobową atmosferę.
Spał na małej kanapie, kompletnie wyczerpany niekończącą się jałową gadaniną ze swymi doradcami wojskowymi.
Mimo rozpaczliwych wysiłków, jego upadek fizyczny i intelektualny postępował z dnia na dzień.
Gdy wchodziłyśmy do jego pokoiku, znajdował jednak siły, aby się przywitać.
Stawał przed nami z trzęsącymi się ręką i nogą, po czym z powrotem opadał na kanapę, a służący natychmiast kładł mu stopy na grubej poduszce.
W jego apatycznym spojrzeniu wyczytywałam tylko jedno pragnienie: aby móc wreszcie najeść się ciastkami i wypić kakao.
Jego łakomstwo na słodycze stało się już chorobliwe.
Jeśli kiedyś poprzestawał na trzech kawałkach, to teraz potrzebny mu był wypełniony po brzegi talerz.
Nie rozumiałam już, jak on, który ciągle broni ascetycznego trybu życia, może się z takim łakomstwem opychać słodyczami.
Tłumaczył nam wtedy, że mniej zjadł na kolację, więc teraz może sobie pozwolić na więcej.
Gdy poświęcał się zaspokajaniu tej przyjemności, nic nie mówił.
Pochłaniał ciasto tak chciwie, jakby się bał, że mu je ktoś zabierze.
Traktując to jako przeprosiny, mówił nam, że nigdy nie mógł zrozumieć, jak człowiek może nie lubić słodyczy.
Ta nieprawdopodobna żarłoczność w momencie gdy Berlin przekształcał się w pogorzelisko, przerażała mnie.
W obecności tej ruiny człowieka, który napycha się ciastem, miałam wrażenie, że to wszystko to jakiś koszmar.
Wygląd Hitlera również stał się nieprzyjemny.
Jego zwiędła cera, mętne oczy, wąskie i lekko zsiniałe usta, na których pozostawały przylepione okruszki, wywoływały we mnie wstręt i litość.
Co więcej: Hitler, zaprzysięgły wróg alkoholu, zachęcał nas teraz do picia.
Prawdą jest, że jego otoczenie, nie czekając na jego zgodę, oddawało się szaleńczo piciu, żeby zapomnieć o nienormalnej egzystencji, jaką prowadziliśmy w tym betonowym grobowcu.
Poranne herbaty trwały dwie godziny.
Następnie Hitler udawał się, powłócząc niemal nogami, do boksu Blondi i długo się z nią bawił.
W marcu urodziła ona dwa małe.
Hitler wybrał jedno z miotu, żeby samemu je tresować, bez niczyjej pomocy.
Brał tego szczeniaka na kolana, głaskał i bez przerwy, bezgranicznie czułym głosem powtarzał jego imię "Wolfi".
Potem zanosił małego do matki i w końcu się z nami żegnał.
Była już wtedy ósma rano -na spanie pozostawało niewiele czasu.
Regularnie około jedenastej rozbrzmiewały syreny alarmowe.
Hitler nigdy się nie kładł w czasie nalotów na Berlin.
Niepokoiła go myśl, że jakaś bomba może uderzyć w bunkier ukosem, wyrywając kawał bocznej ściany.
A skoro cała konstrukcja otulona była warstwą wody, to bał się, że zaleje ona bunkier.
Gdy zbliżały się nieprzyjacielskie bombowce, wstawał, ubierał się i nawet nie zapominał się ogolić.
Nigdy nie pozostawał wtedy sam w swoim pomieszczeniu, lecz przychodził do nas, do małego przedsionka.
Hitler lubił się spóźniać na kolację, do której zazwyczaj zasiadano między 9 a 10 wieczorem.
Podczas wszystkich posiłków w radiu powtarzane były monotonne apele specjalnej stacji nadawczej policji.
W czasie nalotów Hitler był cały skoncentrowany na radiowych informacjach o ich przebiegu.
Siedzieliśmy więc obok niego bez ruchu, wyczekując eksplozji, które nigdy nie omijały rejonu Kancelarii.
Na przykład podczas nalotu 3 lutego 1945 roku w naszym sąsiedztwie spadło 58 bomb burzących.
Przy każdym wybuchu cały bunkier trząsł się w posadach.
Miało się wrażenie, że po prostu kołysze się w swej wodnej powłoce.
Gdy z powodu wstrząsów konstrukcji przygasało światło, jak we śnie słychać było głos Hitlera: "Tym razem bomba mogła nas trafić".
Jego twarz była trupio blada, rysy napięte, a pełne niepokoju spojrzenie przesuwało się po naszych twarzach.
Hitler najwyraźniej się bał.
Po nalotach żądał raportów na temat poniesionych strat.
Czytał je w ciszy, nigdy nie wygłaszając komentarzy.
Potem wycofywał się do swego pokoju sypialnego, żeby poczytać dokumenty albo trochę odpocząć przed nocną naradą.
Narady te zaczynały się zawsze po północy i trwały często do świtu.
Potem była zwyczajowa herbata, żabawa z psami, trochę snu przed alarmem, który zawsze trwał do obiadu.
Następnie Hitler zwoływał naradę popołudniową i zaczynało się, obsesyjne już, powtarzanie tego samego.
Nasze życie, regulowane rytmem nalotów, narad i posiłków, w stałym kontakcie z upadłym władcą, toczyło się w halucynacyjnej monotonii, z dala od rzeczywistości rozpadających się Niemiec.
Rozdział 11 Tragedia tej wojny polega na tym, że naprzeciw siebie stanęło trzech geniuszy.
Hitler podczas depresyjnego wieczoru Jedną z największych słabości Hitlera była jego prawie całkowita nieznajomość postępowania i psychologii innych krajów.
Praktycznie nigdy nie wyjechał on poza granice wielkich Niemiec i na temat zagranicy miał głęboko mylne pojęcie.
Cała jego wiedza z geografii, ekonomii i historii była zapożyczona lub zaczerpnięta z raportów jego ambasadorów.
Gdy jednak z upływem lat jego życie coraz bardziej oddalało się od rzeczywistego świata, a sprawozdania naszych zagranicznych obserwatorów docierały do niego po uprzednim przefiltrowaniu ich przez jego doradców, stwarzał sobie coraz bardziej fałszywy obraz tego, co działo się poza Niemcami.
Trzeba tu dodać, że niemieccy przedstawiciele dyplomatyczni za granicą błyszczeli raczej służalczością wobec teorii narodowosocjalistycznych niż swymi umiejętnościami zawodowymi.
Nic zatem dziwnego, że ich raporty wprowadzały go często w takie błędy, iż jego prognozy z góry skazane były na porażkę.
W żadnym z ministerstw nie popełniono tylu błędów, co właśnie w ministerstwie spraw zagranicznych.
Z życzliwością były tam przyjmowane najbardziej nawet nonsensowne pomysły, jeśli tylko miały związek ze słynnym projektem stworzenia Eurazji.
Nigdzie indziej duch narodów nie został podeptany z taką butą.
Ale Hitler to aprobował.
Obszar myśli związanych z całkowitym geoekonomicznym przekształceniem świata poprzez likwidację państw i ras zwanych niższymi był obszarem jego najbardziej śmiałych i najbardziej utopijnych marzeń.
Jego wieszcze prognozy w tej dziedzinie rozwijały się tak bujnie jak tropikalna roślinność.
Ribbentrop był jedną z tych osób, na których temat Hitler lubił opowiadać żarty.
Niemniej, nie należało tej krytyki brać zbyt poważnie, gdyż za każdym razem, gdy ktoś pozwalał sobie zaatakować Ribbentropa, brał go w obronę.
Hitler był tak nieświadom stanu rzeczy, że uznał nawet Ribbentropa za największego niemieckiego ministra spraw zagranicznych od czasów Bismarcka.
Śmiejąc się, opowiadał mi pewnego dnia, jak w 1932 roku, w trakcie negocjacji z Hindenburgiem na temat przejęcia władzy, próbował przedstawić mu von Ribbentropa.
Zgrzybiały feldmarszałek odmówił spotkania z nim, mówiąc swym grubym basem: "Dajcie mi spokój z tym sprzedawcą szampana".
Ribbentrop był największym biurokratą spośród wszystkich ministrów Trzeciej Rzeszy.
Hitler w każdym razie nie miał pojęcia, co zawierają pisma, które tamten taśmowo mu podsuwał.
Często widziałam, jak żartobliwym gestem rozsypywał je na biurku, stwierdzając, że nie ma najmniejszej nawet intencji mieszania się w intrygi między różnymi ministerstwami.
Resorty spraw zagranicznych i propagandy zawsze były w stanie bezlitosnej walki.
Pytanie o to, które z nich ma prawo kontrolować prasę, nigdy nie zostało przez Hitlera definitywnie rozstrzygnięte. Nie ma jednak nic dziwnego w tym, że Hitler całkowicie poddawał się jego sugestiom we wszystkim, co dotyczyło Anglii.
Z całą szczerością uważał go za największego specjalistę w sprawach angielskich.
To właśnie Ribbentrop nieustannie podsycał nienawiść Fuhrera do Albionu.
Wcale nie przesadzam, czyniąc go wyłącznie odpowiedzialnym za to, że w przeddzień wejścia naszych oddziałów do Polski Hitler nie zgodził się na ostatnią próbę negocjacji z ambasadorem brytyjskim w Berlinie na temat losu korytarza do Gdańska.
To również pod jego wpływem pod koniec wojny Hitler zdominowany był chorobliwą awersją do wszystkiego, co angielskie.
Niemniej, jeszcze w 1940 roku, gdy Włochy podpisały z Niemcami słynny "pakt stalowy", Hitler powiedział do mnie: "Wolałbym podpisać sojusz z Anglikami.
Oni są przynajmniej, z punktu widzenia rasowego, dużo bardziej bliscy narodowi niemieckiemu niż południowcy".
Później, wraz z narastającą wrogością do Anglików, takie refleksje już się nie powtarzały.
Wielokrotnie docierały do mnie bezpośrednie echa rozmów między Hitlerem a ambasadorem Hewelem, który posiadał długie doświadczenie, jeśli chodzi o angielską mentalność.
Próbował on wyperswadować Hitlerowi tę żałosną politykę, którą Ribbentrop prowadził wobec Zjednoczonego Królestwa.
Nieprzejednana, a zarazem lekceważąca postawa, z jaką minister spraw zagranicznych obrażał angielską dumę narodową, czyniła z niego człowieka absolutnie nienadającego się na zajmowane stanowisko.
Hitler jednak pozostawał głuchy na wszystkie te wezwania do rozsądku i niezmiennie odpowiadał Hewelowi: "Mój drogi, to są rzeczy, których nie może pan zrozumieć".
Niejednokrotnie Hewel zwierzał mi się, że uważa Ribbentropa za człowieka chorowitego i przedwcześnie postarzałego, który z racji osobistych kieruje się ślepą nienawiścią do wszystkiego, co dotyczy Anglii.
Hewel był przekonany, że pani Ribbentrop, która miała zwyczaj mieszania się do wszystkiego, co nie powinno było jej obchodzić, odgrywała ważną, zakulisową rolę w polityce zagranicznej Rzeszy, i że można ją uznać za złego ducha swego męża.
Nie należy zapominać, że był on skromnego pochodzenia, natomiast jego żona była bardzo bogata, a na dodatek wyraźnie przewyższała męża, jeśli chodzi o intelekt.
Ribbentrop, wykazując wielki oportunizm, bardzo szybko przyzwyczaił się do wystawnego życia.
Z biegiem lat jego arogancja i pociąg do bogactwa stały się nie do zniesienia.
Podobnie jak Hitler, przekonany był o nieomylności swych ocen.
Tak naprawdę jednak niewiele miał własnych pomysłów i jego inicjatywy sprowadzały się do wykonywania instrukcji Fuhrera, które otaczał pompatyczną inscenizacją.
Hitler utrzymywał, ale nie byłam w stanie tego stwierdzić, że może prowadzić rozmowę po angielsku i po francusku, pod warunkiem że nie będzie się ona toczyć zbyt szybko.
Wyjaśniał mi również: "Nie wysilam się nigdy na mówienie w obcym języku, ponieważ czas, który moi tłumacze poświęcają na przełożenie pytań i odpowiedzi, jest dla mnie w trakcie negocjacji dyplomatycznych zbyt cenny.
Ten martwy czas pozwala mi się zastanowić i znaleźć dla moich odpowiedzi zwięzłe i trafne formuły".
Od 1925 roku w największym sekrecie Hitler zaczął pisać dzieło na temat polityki zagranicznej.
Nikt nie miał okazji zapoznać się ze stertą kartek, które pokrywał swym drobnym, ciasnym i prawie nieczytelnym pismem.
Bardzo rzadko, tylko wtedy, gdy był nękany kłopotami, czynił jakieś aluzje do dzieła, nad którym pracował.
W 1939 roku, tuż po ogłoszeniu wojny, w mojej obecności oznajmił Hessowi: "Teraz cała moja praca poszła wniwecz.
Moja książka została napisana na nic".
Sądzę, że jedynie Hess znał idee, które Hitler rozwijał w swoim rękopisie, i że w tym właśnie fakcie należy doszukiwać się wyjaśnienia jego eskapady do Anglii.
Pod koniec 1944 roku Hitler powiedział mi o swoim zamiarze podyktowania bardzo długiego tekstu.
Prosił, abym była gotowa w najbliższych dniach.
Jednak do realizacji tego projektu nigdy nie doszło.
Jestem przekonana, że miał zamiar podyktować swój testament polityczny.
Przed wojną oświadczył mi kiedyś, i sądzę, że ta myśl odpowiadała jego poglądom, iż sojusz z Anglią wydaje mu się idealnym rozwiązaniem problemu dominacji nad światem.
Angielska flota i niemiecka armia lądowa były oceniane przez niego jako czynniki siły wystarczającej do zbudowania świata na nowych podstawach.
Hitler był wielkim admiratorem polityki kolonialnej Anglii.
Wiem, że w 1926 roku tak oto wyraził się w obecności swych najbliższych współpracowników: "Mam nadzieję, że korona Imperium Brytyjskiego nie straci żadnej ze swych pereł; to byłaby katastrofa dla ludzkości".
Gdy w latach poprzedzających wojnę niemiecką opinia publiczna manifestowała swą sympatię dla ruchu niepodległościowego w Indiach, Hitler oświadczył: "Zabraniam moim ludziom poddawania się temu ogólnemu zaślepieniu Gandhim.
Wolności nie zdobywa się za pomocą warsztatów tkackich, lecz za pomocą armat".
Z drugiej strony Hitler wyrażał swój wielki podziw dla Japonii.
Szefowie Sztabu Generalnego Wehrmachtu, zawsze przeciwni polityce zbliżenia z tym krajem, nie widzieli innego ratunku dla Niemiec, jak tylko w ścisłym sojuszu z Rosją.
Ale Hitler nie poddał się tym naciskom.
Był to jeden z powodów jego niezgody z von Blombergiem.
Ten ostatni musiał zniknąć, ponieważ, poza innymi rozbieżnościami, systematycznie przeciwstawiał się ulubionej idei Hitlera, jaką był sojusz z Japonią.
Hitler doskonale zdawał sobie sprawę, że jego japońska polityka w żaden sposób nie przystawała do jego koncepcji rasowych.
Oświadczył mi pewnego dnia: "Zarzucają mi, że paktuję z Japończykami.
Co oni chcą przez to powiedzieć?
Pewnie, że są innymi ludźmi niż my; mają żółtą skórę i skośne oczy, ale, rzecz ważna, biją się z Amerykanami.
To jedyny powód, dla którego są dla nas użyteczni, i że oceniam ich jako nam sympatycznych".
Dawał zresztą dowody swej rezerwy wobec problemu japońskiego.
Gdy oddziały Mikado zajęły Singapur, Ribbentrop chciał uświetnić to wydarzenie odpowiednimi enuncjacjami prasy i radia niemieckiego.
Gdy podsunął swój projekt Hitlerowi, ten nie wydał zgody i powiedział: "Nie wiem, mój drogi Ribbentrop, czy twoje plany są roztropne.
Wobec historii trzeba myśleć w kategoriach wieków, a prędzej czy później między rasą białą a rasą żółtą dojdzie do wielkich porachunków".
Prezentując w swych wystąpieniach publicznych opinie na temat polityków, którzy byli z nim w stanie wojny, wyjaśniał właściwie tylko swą nienawiść i wzgardę.
Nie należy jednakże zapominać, że takie oceny służyły przede wszystkim propagandzie wewnątrzniemieckiej.
Dużo bardziej realistycznie mówił o szefach innych państw w dyskusjach na tematy międzynarodowe w wąskim gronie.
Oto jakie były, w najgrubszych zarysach, jego prawdziwe opinie, które mogłam wydedukować z różnych rozmów.
Roosevelt.
Hitler nigdy nie udawał niechęci, jaką odczuwał do prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Uważał go za publicznego szarlatana i twierdził, że rzucił swój kraj w wir wojny tylko po to, aby ukryć przed światem porażkę swej polityki wewnętrznej.
Jednak w głębi duszy czuł, że Roosevelt jest lepszym materiałem na męża stanu niż on sam.
Poprzez ciągle tę samą gwałtowność epitetów, które słał pod jego adresem, przebijało uczucie zazdrości i nienawistnej niemocy.
Hitler był mistrzem w sztuce kierowania masami, ale miał niewyraźne przeczucie, że w tej dziedzinie jego format jest zbyt mały, aby mierzyć się z "szachistą" Rooseveltem.
Podświadomie podziwiał jego znakomite posunięcia polityczne i fakt, że udało mu się doprowadzić do akceptacji decyzji o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny.
To tutaj właśnie trzeba szukać rzeczywistego powodu porywczości, jaką okazywał Hitler za każdym razem, gdy wymawiano w jego obecności nazwisko Roosevelta.
;, Stalin.
Hitler nigdy nie próbował ukryć swego niezmiernego szacunku i podziwu, jaki odczuwał w stosunku do szefa ZSRR.
Był to jedyny przywódca obcego państwa, którego chciał bliżej poznać.
Zawsze, gdy ktoś z jego wysłanników wracał z podróży do Rosji, musiał mu w najdrobniejszych szczegółach opowiedzieć o swych wrażeniach.
Hitler bardzo często nie mógł się powstrzymać od entuzjastycznej reakcji: "Stalin to obrzydliwa bestia, ale trzeba przyznać, że nadzwyczajny typ!" (ein Biest, aber ein ganzer kerl).
W najwyższym stopniu interesowało go, w jaki sposób Stalin zachowywał się na forum publicznym.
Kazał sobie drobiazgowo opisywać organizację przyjęć na Kremlu.
Miałam wrażenie, że Hitler nie przestawał wynajdywać podobieństw między sobą a Stalinem.
W krótkim okresie obowiązywania paktu o nieagresji z Rosją, Hitler na próżno szukał pola do osobistego zbliżenia ze Stalinem.
Churchill.
W stosunku do angielskiego premiera Hitler manifestował całkowitą pogardę.
Czynił to nie tylko w swych wystąpieniach publicznych, ale także w rozmowach z bliskimi.
Nie przyznawał Churchillowi najmniejszych nawet szans na przychylne doń nastawienie.
Było to potępienie całkowite i niepodlegające odwołaniu.
Gdy o nim mówiono, nie stać go było nawet na odrobinę szacunku dla odwagi, z jaką tamten, rzucając na szalę cały swój autorytet, prowadził prawie beznadziejną walkę.
Pogarda, jaką odczuwał do Churchilla, bez przerwy powracała w pogadankach przy kominku.
Rzecz dziwna, ale Hitler nie wyrażał jej poprzez wybuchy złości, jak było to za każdym razem, gdy mówiono o Roosevelcie.
Jeśli zdać sobie sprawę z niezgłębionego kompleksu Hitlera, to być może należałoby zinterpretować tę postawę jako ukryte uznanie zasług tego, który po kampanii francuskiej był jedynym, który stawiał mu czoło.
Szczery podziw, jaki Hitler odczuwał zawsze, gdy chodziło o angielską politykę kolonialną, przestał dawać o sobie znać w ostatnich jego latach.
W czasie wojny Hitler uważał Churchilla jedynie za bezwolne narzędzie w rękach Roosevelta i Stalina, i za grabarza Imperium Brytyjskiego.
Interesującym jest też odnotować, w jaki sposób Hitler zachowywał się wobec szefów państw, którzy byli jego sojusznikami lub sympatykami.
Mussolini.
Niemal do końca Hitler okazywał Mussoliniemu głęboką i szczerą przyjaźń.
Czuł się związany z duce identycznością przebytej drogi.
Z przykrością stwierdzał, że Mussolini nie cieszył się taką swobodą działania jak on, ponieważ w pewien sposób uzależniony był od włoskiego domu królewskiego.
Nigdy nie przestawał mu tego wyrzucać.
Po swojej wizycie w Rzymie w 1937 roku, opowiadał mi, że był przerażony, widząc, z jaką wyniosłą pobłażliwością duce traktowany był przez króla Wiktora Emmanuela III.
Przyznał mi, że wahał się, czy nie przerwać swej wizyty w proteście przeciwko ciągłym upokorzeniom, jakim poddawany był Mussolini.
Podczas defilady wojskowej w Rzymie miejsca siedzące były przygotowane tylko dla członków rodziny królewskiej i dla niego, natomiast Mussolini przez całą uroczystość musiał stać w drugim rzędzie.
"To mnie wzburzyło do tego stopnia, że chciałem zrobić oficjalny skandal.
I jedynie przez szacunek dla duce nie popuściłem wodzy mej niechęci wobec takiego braku taktu i respektu".
Po zdradzie i upadku Włoch gorąca sympatia Hitlera do duce trochę przygasła, przybierając odcień litości i współczucia.
Traktował więc Mussoliniego jak młodszego brata, który mógł odkupić grzech młodości, postępując dokładnie według wskazówek swego starszego brata.
Hitler uparcie nie zgadzał się z Mussolinim, który starał się go przekonać, że wydarzenia międzynarodowe zmuszają do zmiany polityki wobec pewnych problemów.
Wielkie rozczarowane Hitlera objawiło się dopiero po uwolnieniu duce przez Skorzeny'ego.
Dziennik Mussoliniego, który został przy tej okazji znaleziony i z którym Hitler zapoznał się osobiście, stawiał charakter twórcy faszyzmu w zupełnie nowym świetle.
W trakcie swych pogadanek Hitler podawał nam pewne szczegóły, podkreślając słabości i dwulicowość "lwa z półwyspu".
Swoje bolesne zaskoczenie zawarł w wypowiadanych z przygnębieniem słowach: "Przyznaję, że się pomyliłem.
Mussolini był jednak człowiekiem małego ducha.
Posiadam teraz na to niezbity dowód".
Antonescu.
Hitler manifestował swą głęboką sympatię do Antonescu nie tylko jako wartościowego sojusznika, ale też jako człowieka.
Zawsze, gdy o nim mówił, używał określeń świadczących o wielkiej serdeczności.
Podczas wizyty Antonescu w Niemczech z zazdrosną troską czuwał nad bezpieczeństwem rumuńskiego szefa państwa.
Kiedyś wyznał mi, że argumenty, które przedstawiał Antonescu w trakcie dyskusji na temat sposobu prowadzenia wojny, zawsze były niezwykle trafne.
Stwierdzał również z satysfakcją, że Antonescu, pojawiając się na naradach, zawsze miał ze sobą grube teczki dokumentacji, a jego raporty redagowane były w stylu wytrawnego sztabowca.
Hitler podziwiał przede wszystkim prawy i nieprzekupny charakter Antonescu, choć jego zalety różniły się mocno od metod i zwyczajów drogich jego rodakom.
Jedyny zarzut, jaki mu czynił, to brak silnej ręki w kierowaniu sprawami wewnętrznymi swojego kraju.
W oczach Hitlera armia rumuńska to był jeden wielki świat korupcji i zdrady.
Ta konstatacja kazała mu żywić obawy o bezpieczeństwo Antonescu.
Ten jednak nigdy nie brał tych ostrzeżeń na serio.
Franco.
Zawsze, gdy Hitler mówił mi o Franco, miałam wrażenie, że odczuwał głęboki zawód wobec niewdzięczności, jaką w stosunku do niego manifestował caudillo.
To odczucie stało się szczególnie żywe po spotkaniu w Henda-ye.
Hitler pojechał tam z pełnym przekonaniem, że Franco li 154 zatwierdzi wypracowany plan kampanii mającej doprowadzić do zajęcia Gibraltaru.
Hitler przyznawał, że niezdecydowany i lawirancki charakter Franco był przyczyną wielu poważnych szkód, jakie ponosiły Niemcy i ich sojusznicy: "Franco - miał zwyczaj powtarzać - przekona się kiedyś, że jego postawa stanie się przyczyną jego własnej porażki".
W miarę, jak Hiszpania utwierdzała się w pozycji neutralności, rozczarowanie Hitlera przekształcało się w pogardę.
Pod koniec, aby wyraźnie zaznaczyć swe lekceważenie, w trakcie rozmów przy kominku z zasady unikał wymieniania Franco.
Przestał on praktycznie dla niego istnieć.
Rozdział 12 Najlepszym z waszych sojuszników w czasie wojny był sam Hitler!
Goering, podczas przesłuchania w maju 1945 roku To zakończone wykrzyknikiem zdanie dawnego marszałka Rzeszy, wypowiedziane w pierwszych dniach jego uwięzienia, odmalowuje napięcie, jakie zawsze istniało między Hitlerem a szefami Wehrmachtu.
Ta ciągła i tragiczna niezgoda narodziła się tuż po przejęciu władzy, gdy Wehrmacht oświadczył, że państwo narodowosocjalistyczne, zamiast swą solą uczynić klasę intelektualistów, zapuściło korzenie w masach proletariackich.
W 1934 roku, z okazji kongresu partii, Hitler wygarnął wprost zebranym generałom: "Zarzucacie mi, że w partii trzeba jeszcze uregulować wiele rzeczy.
Przyznaję!
Macie rację!
Ale zapominacie, że klasy posiadające całkowicie mnie zawiodły w okresie walki o władzę.
Jestem więc zmuszony pracować teraz ręka w rękę z tymi środowiskami, które z wami nie mają nic wspólnego.
Bądźcie jednak przekonani, że aktywnie zajmuję się reorganizacją partii.
Ale tak jak wyszkolenie korpusu oficerskiego dla nowego Wehrmachtu wymaga lat, tak mnie potrzeba dziesiątków lat na wychowanie nowych liderów mojej organizacji politycznej".
Trzeba dodać, że w okresie walki o władzę Hitler bardzo łatwo obszedł się bez "intelektualistów".
Często nawet odrzucał ich ofertę współpracy, gdyż chciwie dążył do celu, którym było oparcie budowy partii na jedynej bazie - na klasie robotniczej.
W latach, które nastąpiły po tej deklaracji wobec generałów, nie dało się zauważyć żadnej reorganizacji partii, którą obiecywał Hitler.
Siła i władza gauleiterów i innych ważnych funkcjonariuszy, jeśli już, to tylko się powiększała.
Pierwsi członkowie ruchu hitlerowskiego cieszyli się, często niezrozumiałym, prestiżem.
Podczas gdy oficerowie, starzy wiekiem funkcjonariusze czy też naukowcy tracili często swą pozycję, bo pragnęli niezależności, to "starzy" członkowie partii byli solidnie uwiązani do koryta reżimu, nawet wtedy, gdy popełniali bardzo poważne przewinienia.
Ten stan rzeczy wywoływał u oficerów w pewnym wieku przykre rozczarowanie.
To odczucie spowodowało, że bardzo szybko zaczęli odsuwać się od Hitlera.
On zaś nie potrafił uzasadnić swego zachowania.
Nie mógł już powoływać się na to, że partia cierpi na chorobę przystosowania, która dotyka każdy ruch rewolucyjny.
Coraz bardziej więc oddalał się od Sztabu Generalnego, który na początku cieszył się jego pełnym zaufaniem.
Nie ma żadnych wątpliwości, że ta zmiana postawy musiała być w części wynikiem intryg partyjnych bonzów, którzy obawiali się rywalizacji armii i którzy traktowali tę ostatnią jako reakcjonistyczną klikę.
Te insynuacje padały na podatny grunt wrodzonej nieufności Hitlera.
Punktów niezgody było wiele.
Generałowie Wehrmachtu, zwłaszcza ci starsi, usilnie występowali przeciw pośpiesznemu wywracaniu całej struktury armii w celu dostosowania jej do nowych wymagań politycznych.
Te nalegania o ostrożność Hitler uznawał za objaw lenistwa i braku zdecydowania.
Pierwszymi jego ofiarami stali się marszałkowie von Blomberg i von Fritsch.
Aż do rozpoczęcia wojny Hitler pozostawiał generałom pełną swobodę, jeśli chodzi o szkolenie oddziałów.
Nie znaczy to jednak, że nie interesował się nowościami w tej dziedzinie.
Przypomnę tylko jedno małe zdarzenie, w którym sama brałam udział.
W 1936 roku siedzieliśmy z Hitlerem na tarasie jakiejś kawiarni w Monachium.
Sprzedawca gazet zaoferował nam kilka ilustrowanych pism.
Na pierwszej stronie jednego z nich ukazanych było 200 rosyjskich spadochroniarzy zrzuconych z samolotu w całej grupie.
Wybuchnęliśmy śmiechem, myśląc, że chodzi o jakiś wielki bluff, ponieważ ci ludzie stawali się wspaniałym celem dla snajperów.
Jedynie Hitler zachował powagę.
Kazał sobie przynieść nożyczki, wyciął fotografię i bez słowa schował ją do kieszeni.
Wiem, że dwa dni później wezwał Goeringa i podsunął mu zarys instrukcji stworzenia pierwszego niemieckiego pułku spadochroniarzy.
Po pierwszych sukcesach, jakie Hitler odniósł w Polsce, a potem w Norwegii, jego wiara we własną nieomylność tylko wzrosła.
Stał się niezwykle drażliwy i brutalnie reagował, gdy ktoś "obrażał jego geniusz", to znaczy ośmielał się mieć inne niż on zdanie.
Niemniej, zimą 1939-1940, gdy chciał rozpocząć generalną ofensywę przeciw Francji, po raz kolejny natknął się na opór szefów Wehrmachtu.
Tłumaczyli mu oni, że trudności terenowe w Eifel i w Ardenach praktycznie wykluczają kampanię zimową i że, z drugiej strony, większość oddziałów niemieckich nie jest jeszcze dostatecznie wyszkolona do przeprowadzenia takiej kampanii.
Hitler po raz kolejny uznał te zastrzeżenia za tchórzostwo i wygłosił w związku z tym incydentem sensacyjne przemówienie (listopad 1939).
Goering znał swego szefa lepiej niż inni, ale nigdy nie przeciwstawiał mu się wprost.
On również był zdania, że ta zimowa kampania byłaby nieszczęściem.
Sprytny jak zwykle, wstrzymał się z wyrażeniem swej opinii.
Czekał spokojnie i w przeddzień wyznaczonej do ataku daty oznajmił Hitlerowi, że Luftwaffe nie jest w stanie uczestniczyć w operacji z powodu zbyt niesprzyjających warunków atmosferycznych.
Powtórzył tę małą grę trzykrotnie.
W końcu ofensywa została odłożona.
Hitler był jednak urodzony pod szczęśliwą gwiazdą.
To on zadecydował o natarciu przez Ardeny, aby otworzyć rygiel, wokół którego obracały się francuskie armie z północy i ze wschodu.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom wydarzenia przyznały mu rację.
Ten sukces ostatecznie go upoił.
Od tej pory osobiście kierował wszystkimi operacjami i nie tolerował żadnego sprzeciwu wobec swych rozkazów.
W tym samym czasie jego nieufność do większości szefów Wehrmachtu znacznie wzrosła, osiągając wymiar obsesji.
Pewnego wieczoru usłyszałam z jego ust następujące słowa: "Sztab Generalny armii niemieckiej to ostatnia z lóż masońskich, którą, na nieszczęście, zapomniałem rozwiązać".
Jednak wściekły był na myśl, że nie może się obejść bez kompetencji tychże samych oficerów.
Uparcie minimalizował więc ich zasługi na wszystkich możliwych polach.
Spadające na generałów laury wyzwalały w nim wściekłą zazdrość.
Gdy pewnego dnia słynny autor powieści wojennych ośmielił się stwierdzić w prasie, że Fiihrer ma wielkie szczęście, iż otacza go tak kompetentny sztab, deklaracja ta została zinterpretowana jako obraza i nieostrożnemu literatowi zabroniono wszelkiej działalności pisarskiej.
Hitler stracił zaufanie nie tylko do Sztabu Generalnego - jego nieufność pociągała za sobą interwencje również na niższych szczeblach.
Przejął praktycznie całą inicjatywę dowódców wielkich jednostek.
Gdy przedkładał swoim współpracownikom plany operacji, nie zadowalał się zarysowaniem głównych manewrów, lecz opracowywał również wykonanie zadań w szczegółach.
Jego plany były planami gotowymi i jako takie miały być po prostu przekazywane w formie rozkazu różnym grupom armii.
Nie trzeba podkreślać, że te ciągłe ingerencje we wszystkie fazy operacji doprowadzały Hitlera do katastrofalnego przemęczenia intelektualnego.
Klęski, które nastąpiły po pierwszych sukcesach, pokazały również, jak ta metoda była zgubna dla Wehrmachtu.
To właśnie w jego relacjach z dowódcami armii i w nieprzejednanym sposobie, w jaki ich łamał i karał, najpełniej przejawiał się jego wynaturzony charakter.
Nie ma w historii przykładu takiego "walca" marszałków!
Trzeba przyznać, że w niektórych sprawach strategicznych Hitler miał zadziwiającą zdolność widzenia dalej i lepiej.
Często znajdował szczęśliwe rozwiązania trudności uznawanych za praktycznie nie do przezwyciężenia, posługując się po prostu zdrowym rozsądkiem.
Tego nadzwyczajnego daru sprowadzania najbardziej złożonych problemów do ich najprostszego wyrazu nie można mu odmówić.
Dzięki swej fenomenalnej pamięci zdobył znaczny bagaż wiedzy militarnej.
Z ogromnym zapałem przeczytał wszystkie prace na temat wojny zmotoryzowanej, które zostały wydane na świecie.
Uważał się słusznie za ojca duchowego "pancerniaków" i ich roli w zakrojonych na szeroką skalę działaniach strategicznych.
Tymczasem doświadczenie z praktycznym dowodzeniem operacjami zakończyło się dla niego kompletnym fiaskiem.
Jego zajadłość w ciągłym wtrącaniu się w realizację opracowanych przez siebie planów doprowadziła Wehrmacht do katastrofy.
Przykład Stalingradu wystarczająco pokazuje szkodliwe następstwa jego uporu.
Za każdym razem, gdy sugerowano mu wydanie rozkazu wycofania 6.
Armii, odpowiadał dumnie: "Znam 6.
Armię i jej dzielnego wodza.
Twierdza Stalingrad zostanie wzięta dzięki pomocy, którą tam wyślę".
Rozkaz oporu za wszelką cenę został wydany 6.
Armii, gdy zdobyła niewiele więcej niż trochę ruin miasta, zanim została doszczętnie rozbita na śnieżnych stepach w wyniku zaciekłych uderzeń oddziałów rosyjskich.
Marszałek Paulus rzucił dramatyczny apel, w którym wyłuszczał, że zaopatrzenie z powietrza jego otoczonej armii było niemożliwe i że wszystkie próby zbliżenia się innych armii niemieckich zostały odparte.
Ale Hitler uparł się przy swojej decyzji.
Nie chciał przyjąć do wiadomości, że los zwrócił się przeciwko niemu i że po erze ciągłych sukcesów trzeba poznać smak porażki.
Jego brutalna zawziętość przejawiała się we wszystkich rozkazach dziennych wydawanych oddziałom.
Wiadomo, z jak nieubłaganym okrucieństwem zagroził w 1944 roku, że rozstrzela każdego żołnierza, który opuści swą pozycję pod presją wroga: "Każde miasto, każda wioska musi być broniona jak forteca, do ostatniego naboju.
Nawet skrawek ziemi nie może być oddany wrogowi".
Rozkaz ten miał fatalny wpływ na morale oddziałów podczas inwazji Europy przez aliantów.
Pod koniec Hitler potrzebował winnego każdej porażki, każdego wycofania się wojsk.
W miarę, jak spadały na niego niepowodzenia, "zużycie" dowódców wielkich jednostek przybrało zastraszające rozmiary.
Obliczono, że od lutego 1945 roku dowódca armii z trudem utrzymywał się na stanowisku dłużej niż miesiąc.
Takie środki działania były zabójcze dla stabilności prowadzenia wojny.
Oddział niczego już nie rozumiał; jego zaufanie do własnych dowódców znacznie się obniżyło.
Za każdym razem, gdy Hitler odprawiał jednego ze swoich marszałków, robił to w stanie wściekłej furii.
Jego histeryczne zachowanie wywierało na tych ostatnich takie wrażenie, że ledwie znajdowali argumenty na swoje usprawiedliwienie.
Ci ludzie, którzy wyrwali się z nieprawdopodobnych cierpień na froncie rosyjskim, którzy na co dzień stawali oko w oko ze śmiercią na lodowych równinach, byli dosłownie przerażeni wściekłą gwałtownością "ich Fuhrera".
Ale bardzo często Hitler nie zadowalał się prostym zdymisjonowaniem generałów i marszałków.
Przypominam sobie przypadek generała Heima, starego żołnierza, który dowiódł swej odwagi na wszystkich polach bitew.
Jesienią 1942 roku armia rumuńska kontrolowała sektor Donu.
Gdy spodziewano się tam gwałtownego ataku Rosjan, korpus pancerny pod dowództwem generała Heima zajął pozycję wsparcia za oddziałami rumuńskimi.
Składał się on z rumuńskiej dywizji pancernej, która jeszcze nigdy nie uczestniczyła w walkach, i z niemieckiej dywizji pancernej, strasznie już znękanej zarówno pod względem stanu osobowego, jak i wyposażenia.
Rosjanie wdarli się w linie obrony tak szybko, że oddziały rumuńskie poszły w rozsypkę i generał Heim stanął nieoczekiwanie wobec przeważającej liczby czołgów rosyjskich.
Nie mógł więc wykonać przewidzianego kontrataku i też musiał się wycofać.
Hitler wezwał generała Heima do kwatery głównej, aby wyjaśnił przyczyny swej decyzji.
Jednak do tej rozmowy nigdy nie doszło.
Hitler zadowolił się wysłaniem do wszystkich generałów Wehrmachtu okólnika, w którym poinformował, że generał Heim został odwołany ze stanowiska z powodu "kryminalnego zachowania wobec powierzonych mu oddziałów".
W tym samym piśmie wspomniał, że były żołnierz Heim został postawiony przed trybunałem wojskowym.
Nigdy nie wszczęto śledztwa w tej sprawie.
Heim został po prostu zamknięty w więzieniu w Moabicie, a następnie przeniesiony do twierdzy, gdzie pozostał w areszcie aż do końca działań wojennych.
Po zamachu 20 lipca 1944 roku wrogość Hitlera do sztabu jeszcze bardziej wzrosła.
W ogóle nie zdziwiło go to, że ci, którzy chcieli pozbawić go życia, wywodzili się z tego właśnie środowiska.
Hitler widział w tym fakcie dowód na to, że jego nieufność do generałów była całkowicie uzasadniona.
Przypominam sobie, że gdy pewnego dnia jego owczarek niemiecki był nieposłuszny, to skarcił go słowami: "Spójrz mi w oczy, Blondi!
Czy jesteś takim samym zdrajcą jak generałowie z mojego sztabu?".
W ciągłym powiększaniu jednostek SS Hitler widział polityczny atut w swej walce przeciw Sztabowi Generalnemu.
Nieustannie zachęcał Himmlera do przejmowania najlepszych spośród młodych rekrutów i tworzenia z nich nowych dywizji SS.
Tu również zostały popełnione karygodne błędy.
Przekonanie Himmlera i Hitlera, że dla żołnierzy ważniejsza jest czystość rasowa i szkolenie polityczne niż trening i solidne przygotowanie wojskowe, było po prostu szokujące.
Lecz gdy Hitler posunął się do powierzenia szefowi SS wszystkich formacji paramilitarnych i dywizji "Yolksgrenadiere", a także niektórych armii, nie było już wątpliwości, że definitywnie zerwał z tradycją i zasadami wojskowymi, które stworzyły wielkość Niemiec.
Ale również w szeregach SS pojawiły się nieoczekiwane rysy.
Reprezentatywnym typem przywódcy w jednostkach wojskowych SS był bez wątpienia Sepp Dietrich, syn rzeźnika, który wspiął się do rangi generała, dowódcy armii.
Sepp Dietrich.
Hitler widział w Seppie Dietrichu typ najemnika, który pod powłoką brutalności i pewnego nieokrzesania kryje w sobie żarliwego ducha.
Cenił prostotę sposobu bycia i myślenia, którą Sepp Dietrich zachował mimo błyskotliwej kariery w szeregach czarnej formacji.
Fuhrer dobrze wiedział, że ci ostatni otaczali go szacunkiem, uwielbiali i poufale nazywali "nasz Stary".
Między Seppem Dietrichem a Himmlerem niezgoda panowała od zawsze.
Hitler tłumaczył to napięcie zderzeniem dwóch na wskroś przeciwstawnych charakterów.
W jego oczach, mroczny szef SS nie mógł przyzwyczaić się do prawego i lojalnego charakteru komendanta "Leibstandarte", którego jedynym ideałem było służyć jako żołnierz.
Ale pod koniec wojny makiaweliczne intrygi zrobiły swoje i nieograniczone zaufanie, jakim Hitler darzył Seppa Dietricha przez dwadzieścia lat, znacznie osłabło.
Sądzę, że do zasiania niepewności w sercu Hitlera w stosunku do Seppa Dietricha w niemałym stopniu przyczynił się szwagier Evy Braun, Fegelein.
Po niepowodzeniach 5.
Armii pancernej pod jego dowództwem, a szczególnie po głośniej porażce poniesionej w Austrii w starciu z rosyjską armią inwazyjną, Hitler całkowicie stracił zaufanie do swego protegowanego.
W szaleństwie swoich ostatnich dni zabronił mu nawet noszenia opaski jednostek specjalnych SS, z jakich składała się ta armia.
Niedługo potem, w przypływie melancholijnej depresji, Hitler pozwolił sobie w mojej obecności wygłosić oskarżenie pod adresem Seppa Dietricha: "Teraz nawet jeden z moich generałów SS przeszedł w szeregi zdrajców".
Pod koniec Hitler myślał już tylko o jednym: zyskać na czasie.
Podczas narad ze swymi współpracownikami poruszał już tylko tematy, które uważał za interesujące, i rzadko kiedy dopuszczał innych do głosu.
Całkowicie stracił poczucie rzeczywistości.
Żył w posępnym świecie, w pogoni za marzeniami i urojeniami.
Ciągle wierzył w zwycięstwo, ale była w tym zawziętość chorego, który próbuje przekonać sam siebie, że wyzdrowieje przez to, że będzie o tym wyzdrowieniu bez przerwy mówił.
Tym niemniej Hitler zachował swój nadzwyczajny dar, którego używał, aby podtrzymać swój wpływ na niezdecydowanych.
Potwierdzał swą wiarę w końcowe zwycięstwo z taką pewnością siebie, że ci, którzy się do niego zbliżali, ciągle wierzyli w cud.
Nieustannie mówił o nowych rodzajach broni, które przegnają najeźdźców z kontynentu.
Próbował olśniewać wizją, że po tej strasznej wojnie i po odbudowie Niemcy staną się piękniejsze niż przedtem.
Sądzę, że był rzeczywiście przekonany, iż broń o strasznej sile rażenia lada chwila opuści niemieckie laboratoria i pracownie, aby zadecydować o losach wojny.
Opowiadał nam często o swoich strasznych wizjach.
Prawdą jest, że przewidywał ten okrutny koniec od dawna.
Pamiętam, że już w 1943 roku wypowiedział prorocze słowa: "Niech Bóg mi wybaczy ostatnie piętnaście dni tej wojny, bo będą straszliwe!".
Czekając na narzędzia apokalipsy, musiał zyskać na czasie.
Polegało to na zapowiadaniu przez Hitlera wojny totalnej i rzucaniu źle wyposażonych wojsk obrony terytorialnej przeciw nieprzyjacielskim czołgom.
Aby spowolnić marsz najeźdźców, organizował partyzantkę, nie zdając sobie sprawy, że wojna partyzancka byłaby trudna do prowadzenia w niemieckich warunkach geograficznych.
Niemająca żadnego większego znaczenia działalność "Werwolfu" potwierdziła to zresztą.
Słyszałam z ust świadków, których nie mogę podejrzewać o złą wiarę, że Hitler nosił się z myślą rozstrzelania pewnej liczby więźniów alianckich.
To posunięcie sprowokowałoby akcję odwetową i, w umyśle Hitlera, położyłoby kres coraz liczniejszym dezercjom w szeregach Wehrmachtu.
Hitler uzasadniał te okrutne posunięcia, powtarzając niestrudzenie przysłowie: "Nieżywy nie może się już bronić".
Hitler bronił się tak długo, jak długo miał choćby pozór nadziei.
Stawiał opór, wysyłając na śmierć kwiat młodzieży niemieckiej.
Stawiał opór, nie myśląc, że wciąga do swego upadku cały naród, któremu obiecywał erę tysiącletniej szczęśliwości.
Rozdział 13 Wszystko, co pozostaje po człowieku, to jego dzieła i pamięć o nim.
Hitler Znam fotografię, na której widać Hitlera i Evę Braun, jak wlewają stopiony ołów do naczynia z zimną wodą.
To stary, wigilijny obyczaj z południowych Niemiec, który polega na interpretowaniu przedziwnych form, w jakie układa się zastygający ciekły metal w wodzie.
Według dawnych wierzeń, formy te pozwalają przewidzieć, co przyniesie nowy rok.
Ta nieznana fotografia nie musi służyć jako argument za tym, że Hitler był przesądny; pokazuje ona przede wszystkim rodzinną atmosferę, w jakiej Fiihrer Trzeciej Rzeszy żył ze swym najbliższym otoczeniem.
Hitler miał również zwyczaj grania w orła i reszkę, gdy nie chciał uchodzić za osobnika narzucającego swoją wolę tym, których chciał oszczędzić, lub gdy był niezdecydowany w jakiejś drugorzędnej sprawie.
Te gesty, które mogą dziwić, nie świadczą o niczym innym, jak tylko o tym, że miał naturę gracza.
Gdy na przykład w okresie przedwojennym Hitler i kilku jego bliskich znajomych planowali przejażdżkę samochodem lub wycieczkę w góry, a zdania w tym względzie były podzielone, miał zwyczaj rzucania monety; strona, na którą spadła, decydowała o tym, co będą robić.
Za zwycięskiego zawsze uznawano "orła".
Te losowe decyzje nie były już przez nikogo kwestionowane.
Podczas wojny nie widziałam już więcej Hitlera rozstrzygającego problemy w taki sposób, nawet jeśli nie miały one żadnego znaczenia.
Pojawiały się również pogłoski o tym, że w przeddzień ważnych akcji Fuhrer słuchał rad astrologów.
Muszę przyznać, że w trakcie naszych rozmów nigdy nie pojawiał się problem tego typu praktyk i nigdy nie zauważyłam ich najmniejszych oznak.
Zawsze gwałtownie odrzucał myśl, że los ludzi zależy od gwiazd lub konstelacji, pod jakimi się urodzili, i podważał tę tezę, wskazując, że losy osób urodzonych tego samego dnia, w tym samym miejscu i o tej samej godzinie są zupełnie różne.
Najbardziej oczywistym dla niego dowodem był przypadek bliźniaków.
Prawdą jest, że w początkach swej działalności publicznej, gdy był jeszcze bardzo daleko od władzy, silne wrażenie wywierały na nim przepowiednie karcianej wróżki z Monachium.
Wydawało się, że przyszłość, którą mu wywróżyła, spełniła się co do joty.
Ale Hitler mówił o tej zbieżności wyłącznie z ironią i traktował ją żartobliwie.
Często słyszałam, jak mówił, że należałoby zabronić zawodowym szarlatanom ich praktyk mamienia ludzi.
Odrzucał także przesąd, że niektóre dni tygodnia i liczby mogą mieć wpływ na nasze zachowania i czyny.
Hitler, aby podjąć ważną decyzję, miał zwyczaj starannie rozważać wszystkie jej konsekwencje i określać dokładnie czynniki, jakie się na nią składają.
Określając moment wprowadzenia decyzji w życie, prawie wyłącznie zdawał się na intuicję.
Sądzę, że Hitler - co miałam okazję obserwować z bliska przez wiele lat - w osiemdziesięciu procentach miał chłodny i wyrachowany umysł; reszta należała do intuicji.
Tak jak Hitler emanował magnetyczną mocą, która działała na jego rozmówców, tak jego podświadomość poddawana była potężnym impulsom jego intuicyjnego umysłu.
Bardzo często, gdy na przekór zdaniu wszystkich przewidywał coś i, ku zdziwieniu tych wszystkich, nieprawdopodobne stawało się możliwe, mówił, uśmiechając się: "Widzicie, jeszcze raz okazało się, że miałem dobrego nosa!".
Te przeczucia i wewnętrzne ostrzeżenia odgrywały szczególną rolę w zamachach, które były przeciwko niemu kierowane.
Aby lepiej rozjaśnić ich znaczenie, interesującą sprawą byłoby powrócić do najpoważniejszych prób zabójstwa, których mógł się stać ofiarą.
Przed zamachem z 9 listopada 1939 roku w "Biirger-braukeller" w Monachium, Hitler nigdy nie brał pod uwagę takiej ewentualności.
Jednak, poczynając od tej daty, stała się ona tematem codziennych rozmów.
W sumie, Hitler doliczył się siedmiu prób zabójstwa skierowanych przeciw swej osobie.
W tej liczbie mieścił się zamiar pozbycia się go przez Róhma.
Zdaniem Hitlera organizator SA był anarchistą, który za wszelką cenę i wszelkimi środkami chciał dorwać się do władzy.
Rohm, człowiek o naturze najemnika, w najmniejszym stopniu nie kierował się ideałami nazistowskimi i pragnieniem zbudowania nowego porządku, lecz jego jedynym celem było objęcie dowództwa Wehrmachtu.
Rohm miał zamiar brutalnie usunąć nie tylko marszałka von Blomberga i kilku innych generałów, ale nie zawahałby się, w tym przypadku, zaatakować osobiście nawet Hitlera.
Blomberg został powiadomiony przez swoje służby wywiadowcze o zamiarach Róhma i uprzedził Hitlera, że Wehrmacht zbuntuje się przeciw takim zmianom w dowództwie.
Napięcie między armią a partią sięgnęło zenitu.
Niemcom groziła wojna domowa.
Gdy Hitler zdobył niepodważalne dowody kryminalnych przygotowań swego zastępcy, natychmiast podjął działania mające oddalić to niebezpieczeństwo.
Zwierzył mi się, że posiadał również dowody na współpracę Róhma z zagranicą i że generał von Schleicher był tylko posłusznym narzędziem w jego rękach: "Dzięki mojej szybkiej i bezlitosnej akcji uniknąłem znacznie większego nieszczęścia niż zniknięcie tej garstki ludzi, którą każdy niemiecki sąd mógł skazać jako zdrajców ojczyzny".
Hitler często i z przyjemnością zwracał uwagę, że jego gwiazda nigdy tak bardzo mu nie sprzyjała, jak w przypadku Róhma, gdy na czas został uprzedzony o podjętej przeciw niemu akcji.
Opowiadał nam, że przed przejęciem władzy jakiś człowiek próbował zastrzelić go z rewolweru w holu Kaiserhof, gdy pił herbatę.
Innym razem, kanapki, które w tym samym hotelu przygotowano mu na podróż, były zatrute.
Hitler powiedział nam dosłownie: "Na szczęście tego dnia nie byłem głodny.
Oddałem kanapki mojemu szoferowi, który zaraz poczuł silne bóle i miał wszystkie objawy zatrucia.
Został uratowany tylko dzięki energicznej interwencji.
Z moim delikatnym żołądkiem te małe kanapki z cyjankiem z pewnością by mnie zabiły.
Dzielny Schreck, który był szczególnie mocnej budowy, szczęśliwie z tego wyszedł".
Innym razem, w trakcie publicznego spotkania, Hitler zauważył, że człowiek siedzący naprzeciwko niego na trybunach zdradzał objawy najwyższego zdenerwowania.
Jego zachowanie wydało się Hitlerowi tak dziwne, że przeczuł niebezpieczeństwo i kazał tego osobnika na miejscu zrewidować.
Okazało się, że miał przy sobie bombę, której eksplozja mogła spowodować zawalenie się całej sali.
Podobne zdarzenie miało miejsce zimą 1941-1942.
Hitler też zwietrzył potencjalnego napastnika po jego dziwnym zachowaniu.
Był to Szwajcar, którego Hitler widział za każdym razem, gdy zjeżdżał z Berghofu do Berchtesgaden.
Powziąwszy podejrzenie, podszedł nagle do niego, żeby go wybadać.
Człowiek ów, zbity z tropu tym niespodziewanym działaniem, wymamrotał jakieś usprawiedliwienie i utrzymywał, że chciał przekazać Hitlerowi osobisty list.
Hitler wyrwał mu kopertę i stwierdził, że jest w niej tylko czysta kartka papieru.
Człowiek przyznał się samemu Hitlerowi, że czatował na niego od wielu tygodni, żeby go zabić strzałem z pistoletu.
Za każdym razem, gdy Fiihrer opowiadał nam o zamachach, których mógł paść ofiarą, podkreślał, że miał ogromne szczęście.
Dodawał jednak przy tym, że niebagatelną rolę w uniknięciu niebezpieczeństwa odgrywał również jego nadzwyczajny nos.
Inspektorzy z Krispo, którzy towarzyszyli mu w podróżach, musieli znosić jego sar kazm za każdym razem, gdy uniknął śmierci tylko dzięki własnej intuicji.
Nie trzeba dodawać, że tak wyszydzeni członkowie osobistej ochrony z własnej woli rezygnowali z przywileju, który mieli zaszczyt dostąpić, i wracali do szeregu.
Podczas zamachu w Biirgerbraukeller w Monachium konspiratorzy przygotowali uderzenie z diabelską wprost przebiegłością.
Bomba została umieszczona w taki sposób, że Hitler niechybnie zostałby przygnieciony sufitem, gdyż zwalił się on dokładnie w tym miejscu, w którym Hitler znajdował się kilka chwil wcześniej.
Po raz kolejny uratowała go jego wieszcza intuicja.
Tak jak w poprzednich latach miał zwyczaj osobistego uściskania ręki każdego ze starych towarzyszy walki, tak nie wykonał tego gestu akurat w dniu zamachu.
Wyjaśniał mi później: "Nagle poczułem w sobie niepohamowaną potrzebę skrócenia tego spotkania, aby jeszcze tego samego wieczoru móc dotrzeć do Berlina.
Tak naprawdę nie było ku temu żadnego przekonywającego powodu, gdyż wiedziałem, że w Berlinie nie czeka mnie nic specjalnego - a jednak posłuchałem wewnętrznego głosu, który chciał mnie uratować.
Gdybym, tak jak zawsze, witał się z moimi towarzyszami z dawnych lat, co na początku miałem zamiar uczynić, moim wrogom z całą pewnością udałoby się mnie zabić.
Eksplozja miała miejsce w kwadrans po moim wyjściu".
Byłam wraz z Hitlerem w pociągu, który wiózł nas tamtego wieczoru do Berlina.
Był dowcipny i bardzo ożywiony, jak zwykle po udanym spotkaniu.
Wśród nas był również Goebbels, który rozweselał rozmowę swym kąśliwym poczuciem humoru.
W owym czasie w otoczeniu Hitlera dozwolone było jeszcze picie alkoholu, więc w całym pociągu specjalnym panowała atmosfera ogólnej wesołości.
Zatrzymaliśmy się na kilka chwil w Norymberdze, aby odebrać ważne wiadomości i wysłać kilka pilnych poleceń.
Miał to zrobić Goebbels.
Gdy wrócił do salonki Hitlera, powiedział mu o tym, co zaszło w Monachium po naszym wyjeździe.
Hitler nie dowierzał i najpierw w ogóle nie zareagował; ale w końcu, widząc przygnębienie Goebbelsa, wziął całą rzecz na serio.
Gdy już nie miał wątpliwości co do prawdziwości tej informacji, jego twarz zastygła w surowym i stanowczym wyrazie.
W jego spojrzeniu tańczyły tajemnicze ognie, jakie widywałam u niego w chwilach podejmowania wielkich decyzji.
Bezwzględnym i chrapliwym głosem wyrzucił z siebie: "Teraz jestem już całkowicie spokojny; to, że opuściłem Biirger-brau wcześniej niż zwykle, to potwierdzenie, że Opatrzność chce, aby moja misja została spełniona".
Pod wpływem emocji siedzieliśmy jak zamurowani.
Słowa te zadziałały na nas jak zwieńczenie dramatu o jakiejś nierealistycznej, halucynacyjnej fabule.
Hitler szybko odzyskał przytomność umysłu i przeszedł do działania.
Zażądał informacji na temat rannych i nakazał Schaubowi, swemu osobistemu adiutantowi, aby zajął się ofiarami.
Potem snuł hipotezy na temat możliwych powiązań konspiratorów.
Schaub, który już sporo wypił, ściągnął na siebie gromy Fuhrera, gdyż uczynił niestosowną uwagę w czasie dyskusji.
Hitler wyrzucił go nawet za drzwi.
Nie trzeba dodawać, że do samego Berlina atmosfera w wagonie pozostała raczej burzliwa.
Po tym zamachu wzmocniono środki bezpieczeństwa, ale nie było to jeszcze przetrząsanie teczek wszystkich, którzy wchodzili do kwatery głównej.
A skoro każdy stawiający się "do raportu" oficer zazwyczaj miał ze sobą teczkę, to pamiętnego poranka 20 lipca 1944 roku hrabia Stauffenberg nie miał żadnych trudności z wniesieniem bomby do sali konferencyjnej.
Stauffenberg oparł ją o nogę stołu tuż obok Hitlera, a następnie opuścił salę pod pretekstem pilnego telefonu.
Po chwili nastąpiła eksplozja.
Kilka otaczających Hitlera osób zostało zabitych.
On sam ucierpiał od wielkiego wstrząsu.
Miał pęknięte oba bębenki i kilka krwawych wylewów spowodowanych wielką siłą, z jaką został rzucony o stół.
W tamtym czasie Hitler zapraszał mnie do wspólnego, tylko z nim, jadania posiłków.
Wiedząc o dramatycznym porannym zdarzeniu, byłam przekonana, że obiad zostanie odwołany.
Jednak wbrew wszelkim oczekiwaniom zostałam wezwana na trzecią po południu.
Z zalęknionym sercem poszłam do niego, spodziewając się najgorszych rzeczy.
Gdy weszłam do jego ogołoconego pokoju w bunkrze, który bardziej przypominał celę klasztorną niż jadalnię najpotężniejszego człowieka Niemiec, podniósł się z trudnością z fotela i z wymuszonym uśmiechem podał mi rękę.
Domyślałam się, że patrzył na mnie badawczo, aby wyczytać w moim wyrazie twarzy wrażenie, jakie odczuwałam.
Przyznam, że ku mojemu zdziwieniu, w oślepiającym świetle żarówek elektrycznych jego twarz wydała mi się wypoczęta i spokojna.
Opowiedział mi o swoich obrażeniach: coś przygniotło jego prawą rękę i coś spadło mu na plecy, ale nawet nie zdążył zauważyć, co to było.
Ciągle był zdziwiony szybkością, z jaką cały dramat się rozegrał, i zapewniał, śmiejąc się, że zamach bombowy to rzeczywiście łatwy sposób przeniesienia się na tamten świat.
Potem opisał mi przerażenie Morella, jego osobistego lekarza, który został wezwany, aby udzielić mu pierwszej pomocy.
Byłam zdziwiona, widząc, że włosy Hitlera, które zwykle były potargane i opadały mu kosmykami na czoło, teraz były starannie ułożone.
Zapytałam, czy miał już czas sprowadzić fryzjera, a on, wziąwszy mnie za rękę odparł: "Proszę dotknąć moich włosów; są lekko nadpalone, dlatego tak dobrze się trzymają".
Następnie, z dużą swobodą, Hitler wyjaśnił mi, w jaki sposób odbył się zamach.
Najpierw myślał, że bomba została wrzucona z zewnątrz, przez okno: "Miałem niebywałe szczęście.
To ciężka noga od stołu, o którą oparta była teczka, zatrzymała siłę odłamków, które były mi przeznaczone.
Stenografiście, który siedział obok mnie i spisywał wystąpienia, urwało obydwie nogi.
Naprawdę, miałem niezwykłe szczęście.
Gdyby eksplozja miała miejsce w dużej sali bunkra, a nie w drewnianym baraku, to jestem pewien, że wszyscy uczestnicy zostaliby zabici.
Rzecz dziwna, ale od pewnego czasu miałem przeczucie, że wydarzy się coś niezwykłego; czułem, że niebezpieczeństwo unosi się tuż nade mną, i wydałem już rozkaz wzmocnienia dozoru, przypomina sobie pani?".
Rzeczywiście, 19 lipca Hitler wydał mi się bardzo zaniepokojony i zdenerwowany.
Gdy zapytałam, czym jest tak przejęty, odpowiedział: "Mam nadzieję, że nic mi się nie stanie".
I po chwili ciężkiego milczenia dodał: "To już byłby szczyt wszystkiego, gdyby teraz wydarzyło się jakieś nieszczęście.
Nie mogę sobie pozwolić na chorowanie, bo nie ma tu nikogo, kto mógłby mnie zastąpić w tej trudnej sytuacji, w jakiej znalazły się Niemcy".
Hitler poprosił, abym poszła zobaczyć salę narad, w której miała miejsce eksplozja, i przyniósł mi to, co zostało po wybuchu z jego munduru.
Spodnie były całe postrzępione, trzymały się tylko na pasku.
Na dole bluzy wyrwany był kawał materiału.
Hitler potraktował ten mundur jak trofeum i kazał wysłać go do Berghofu, do pani Braun, z nakazem, aby troskliwie go zachować.
Opowiedział mi jeszcze, jak zareagowali po wybuchu jego służący.
Linge, jego maitre d'hótel, pienił się dosłownie z wściekłości, natomiast jego kamerdyner Arndt trwożliwie szlochał.
Na popołudnie 20 lipca przewidziana była wizyta duce.
Zgłaszając propozycję jej przesunięcia, byłam przekonana, że Hitler ją zaakceptuje.
On jednak odpowiedział energicznie: "Ależ skąd!
Nie ma mowy, żebym się wymigiwał!
Muszę się z nim zobaczyć.
Nie sądzi pani, że propaganda zagraniczna byłaby tylko szczęśliwa, gdyby mogła rozpowszechnić takie haniebne kłamstwa?".
Zaraz po naszym obiedzie Hitler zaprosił duce do swojego biura.
Po krótkiej rozmowie zaprowadził go do baraku, gdzie miała miejsce eksplozja, i opowiedział mu o szczegółach tego zdarzenia.
W tym czasie został wykryty sprawca zamachu.
Telefonista z centrali zauważył, że hrabia Stauffenberg wszedł do sali obrad z teczką w ręku, a wyszedł z pustymi rękoma zaraz po tym, jak pojawił się Hitler.
Można było też ustalić, że nigdzie nie dzwonił, ale natychmiast po wybuchu rzucił się biegiem w stronę lądowiska, na którym czekał już na niego samolot.
Gdy o piątej zebraliśmy się u Hitlera na herbatę, nadeszła wiadomość o jego aresztowaniu.
Hitler był najpierw wściekły na myśl, że Stauffenberg mógł dotrzeć do Berlina, ale gdy powiedziano mu, że właśnie dzięki temu mogli być aresztowani wszyscy członkowie spisku, rzucił radośnie: "Nie mam się już czego obawiać!
Obrót, jaki przybrało to zdarzenie, musi być uznany za gwarancję, iż Niemcy są już teraz uratowane.
Wreszcie schwytałem te świnie, które od lat sabotują moje dzieło.
Od wielu miesięcy zwracałem uwagę Schmundtowi (jego pierwszy adiutant i szef centralnego biura kadr Wehrmachtu) na moje podejrzenia, ale on ze swymi pozami Parsifala nie dawał im wiary.
Teraz mam dowód, że cały Sztab Generalny jest Parsifal - najpierw postać z francuskiej bajki ludowej; potem, według legendy, odważny, ale mało rozgarnięty rycerz Okrągłego Stołu.
Bohater wielu utworów, min.
misterium scenicznego Ryszarda Wagnera. skalany.
Zobaczycie, że inicjatorem całej tej sprawy okaże się Kronprinz".
Nazajutrz Hitler kazał zerwać podłogę w swoim biurze i w sypialni, żeby sprawdzić, czy nie ukryto tam bomby.
Od tej pory każdy oficer wchodzący do jego kwatery z teczką był poddawany dokładnej rewizji.
Wydano absolutny zakaz pozostawiania teczek w pomieszczeniach, w których znajdował się Hitler.
Od tego momentu również wszystkie produkty dostarczane do kuchni były skrupulatnie badane, a jego lekarstwa poddawane analizie w laboratorium SS.
W swej bezsilnej wściekłości kazał również niszczyć wszystkie kierowane do niego prezenty żywnościowe, takie jak kawior (za którym przepadał), pralinki, owoce, ciastka itp.
Hitler stał się ofiarą prawdziwej psychozy prześladowczej.
Aby zapewnić sobie całkowitą wierność swej kucharki, obsypywał ją uprzejmościami, a nawet zaczął zapraszać na nasze popołudniowe herbatki.
Jednakże dobry nastrój Hitlera i jego świetna kondycja fizyczna, w jakiej znajdował się po zamachu, nie trwały długo.
Już następnego dnia zaczął się skarżyć na bóle uszu i pleców.
Dzięki wielkiemu wysiłkowi woli udało mu się realizować swój rozkład zajęć aż do 18 września.
Wtedy właśnie załamał się.
Doznał wyjątkowo ostrego ataku skurczów żołądka i musiał położyć się do łóżka.
W tym samym czasie odezwała się też żółtaczka; musiał więc pozostać w łóżku przez trzy tygodnie.
W marcu 1945 roku pojawiły się pogłoski, że przygotowywany jest nowy zamach.
Środki bezpieczeństwa zostały jeszcze bardziej wzmocnione.
Od ósmej wieczorem nie można było wchodzić do parku otaczającego bunkier Kancelarii.
Wartownicy wyposażeni w psy policyjne dostali rozkaz strzelania do każdej podejrzanej osoby.
Okna i drzwi domów, w których stacjonował jego oddział eskorty, a które wychodziły na park graniczący z Hermann-Goering-Strasse, zostały zamurowane.
Pozostała tylko jedna brama wjazdowa, bardzo ściśle pilnowana.
Goście wchodzący do kwatery głównej byli prowadzeni przez esesmanów, a częste i nieprzewidziane inspekcje zapewniały, że nikt nieproszony nie mógł przekroczyć progu kwatery.
Jak wiemy, zamach z 9 listopada 1939 roku, którego Hitler cudem uniknął, przekonał go definitywnie o jego "misji".
Ta idea rozpowszechniła się niemal we wszystkich warstwach niemieckiego społeczeństwa.
Do tego stopnia, że zaufanie do Hitlera utrzymywało się nawet w czasach jego najgłośniejszych porażek.
Wiara w Fiihrera znalazła się w punkcie krytycznym podczas żałosnego odwrotu Wehrmachtu z Rosji.
Ale zamach z 20 lipca 1944 roku podziałał na naród jak bodziec; propaganda Goebbelsa potrafiła wykorzystać to fatalne zdarzenie z nadzwyczajną zręcznością.
Hitler poczuł się jak nowo narodzony i ogłosił się otwarcie odkupicielem Niemiec.
Nie sądzę jednakże, aby większość ludności zachowała dla niego dawny kult.
Naród, w swej rozpaczy, uczepił się go raczej jak tonący koła ratunkowego.
Hitler odrzucał wszystkie koncepcje filozoficzne, które nie kładły nacisku na integralny materializm.
Głosił on, że rola człowieka kończy się wraz ze śmiercią; i gdy mówił o życiu na tamtym świecie, pozwalał sobie na najbardziej ordynarne gry słów.
Często zadawałam sobie pytanie, przez kogo w takim razie czuł się powołany do wypełnienia swojej misji na ziemi.
Podobnie, nigdy nie rozumiałam, dlaczego regularnie kończył swe wielkie przemowy odwołaniem się do Wszechmogącego.
Jestem przekonana, że jeśli tak robił, to jedynie po to, aby zyskać sympatię chrześcijańskiej społeczności Rzeszy.
A poza tym grał ohydną komedię.
Zawsze, gdy rozmowa schodziła na tematy duchowe, w sposób cyniczny występował przeciw chrześcijaństwu, którego dogmaty zwalczał z gwałtowną wulgarnością.
Jego zapatrywania streszczały się w kilku zdaniach, które często powtarzał: "Chrześcijaństwo o dwa tysiące lat opóźniło naturalny rozwój świata.
Ludzkość była skandalicznie eksploatowana i pozbawiona swych najbardziej podstawowych praw.
Wiara w tamto, lepsze, życie oderwała człowieka od rzeczywistości ziemskiej i jego zobowiązań, które zaciąga wobec ludzkości wraz ze swymi narodzinami".
Mimo to publicznie okazywał podziw dla sióstr zakonnych pracujących jako pielęgniarki w szpitalach.
Wygłaszał często ich pochwałę, mówiąc: "Ponieważ uwolnione są od wszelkich zainteresowań materialnych, mogą z całkowitym oddaniem poświęcić się opiece nad chorymi.
Nie ma lepszych pielęgniarek niż siostry zakonne".
Historia Maryi Dziewicy, taka, jaką przedstawia Kościół, była dla Hitlera ulubionym tematem kpin.
Jego złośliwy umysł lubił czynić porównania między wiarą i rozumem.
Muszę powiedzieć, że jego cyniczna argumentacja wywierała wrażenie nawet na najbardziej wierzących.
Hitlera nie dziwił upór, z jakim starsze osoby były ciągle związane z wiarą ich przodków.
"Ale młodzież - obwieszczał z dumą - na szczęście jest z dala od tych głupot".
Zarzucał Kościołowi przede wszystkim jego statyczną postawę, przeciwstawiającą się każdemu rewolucyjnemu rozwojowi: "Kościół rzymski nie pojął, co Luter (którego uważał za jednego ze swych prekursorów) zamierzał osiągnąć swą reformacją".
"Reformować - tłumaczył nam często - to znaczy stale odnawiać, znajdować nowe formy życia i nie grzęznąć na utartych ścieżkach.
Kościół katolicki przeoczył, że istnieje coś takiego jak normalna ewolucja ludzkości, i nie zapewnił tej ostatniej warunków lepszego życia".
Kościołowi protestanckiemu zarzucał, że niewykorzystał wspaniałej inicjatywy Lutra i że popadł w leniwy bezwład.
"Wojna Kościołów - twierdził - wywołała konflikt/ który miał fatalne konsekwencje dla ludzkości.
Gdyby Kościół katolicki nie nadużywał swego wpływu do ciągłego ingerowania w sprawy państwa, nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby był tolerowany w swoich praktykach religijnych".
Hitler zdawał sobie doskonale sprawę, że prości ludzie, którzy są przywiązani do swej codziennej pracy, instynktownie dążą do form nadnaturalnych, które wynoszą ich ponad przyziemność egzystencji.
Ta wrodzona potrzeba była wspaniale wykorzystywana przez Kościół katolicki.
Potrafił on przyciągnąć ludzi mistycznym charakterem swoich katedr, wzniosłością swej muzyki sakralnej i swych majestatycznych obrządków odbywanych w upajającej atmosferze kadzidła.
Hitler był wielbicielem geniuszu organizacyjnego chrześcijaństwa, któremu udało się zbudować kościoły we wszystkich stylach i w najmniejszych nawet miasteczkach i wyposażyć je w znaczące środki.
Mimo to uważał, że Kościół protestancki w swej naturalnej prostocie stwarzał wrażenie ubogiego krewnego- Podczas przyjęcia noworocznego w Kancelarii, majestatyczny wygląd nuncjusza Pacelli, który przygniatał wręcz reprezentantów Kościoła protestanckiego swą nadzwyczajną osobowością, służył mu często do porównań między dwiema tendencjami.
"Mistyka Kościoła katolickiego - mówił Hitler - znakomicie pasuje do natury Niemców z południa, natomiast protestantyzm, ze swymi kościołami o surowych liniach, dostosowany jest do chrześcijaństwa nordyckiego".
Kościół katolicki - według niego - daje dowód niezwykłej zręczności w wyborze swych sług.
Prawie wszyscy proboszczowie w małych miasteczkach mają pochodzenie chłopskie, co tworzy między nimi a ludnością silny naturalny związek.
Gdy Hitler zaczynał mówić o celibacie narzuconym księżom katolickim, zawsze wyśmiewał się z tego dodatkowego poświęcenia.
Twierdził, że tylko ojciec rodziny, który zna trudności i obciążenia, jakie narzuca rodzina, może tak naprawdę być sędzią obowiązków i praw, jakie pociąga ona za sobą.
Nie zdawał sobie sprawy, że w ten sposób znajdował się w opozycji do samego siebie, gdyż, jak wiadomo, miał zwyczaj głoszenia, że małżeństwo stanowiłoby dla niego poważną przeszkodę w realizacji obowiązków, które posiada wobec narodu.
Hitler był wystarczająco sprytny, aby rozumieć, że nie może brutalnie usunąć podpory moralnej, jaką stanowi wiara.
Program partii dawał absolutną wolność religijną jej członkom.
Wielu z nich nie opuściło Kościoła i pozostało wiernych swym przekonaniom.
Hitler wiedział, że wielu Niemców wykonało teatralny gest rezygnacji z rytuałów, ale zachowało w sobie czystą wiarę, która dawała im duchowe oparcie w tej ciężkiej próbie, jaką była wojna.
Wiadomo, że Bormann prowadził cyniczną kampanię przeciw krzyżowi, symbolowi chrześcijaństwa, zwłaszcza w szkołach i świetlicach południowych Niemiec.
Wywołał w ten sposób prawdziwą rewoltę przeciw wierze.
Pod naciskiem Hitlera musiał się jednak z tego wycofać.
Jego fanatyzm, powiązany z całkowitą nieznajomością imponderabiliów ludzkiego ducha, nie pozwalał mu zrozumieć, że ta antyreligijna kampania w czasach takiego zamętu moralnego była podłością.
Hitler był dużo bardziej przenikliwy; wiedział, że w tej dziedzinie nie można ludziom wyrywać czegoś, bez dania im w zamian innego ideału.
Nie wiedział jeszcze wprawdzie, co zaproponuje swemu ludowi zamiast myśli chrześcijańskiej, ale był przekonany, że prędzej czy później znajdzie natchnienie i wymyśli jakąś szczęśliwą formułę.
Wobec nas, przy kominku, dawał upust swej wyobraźni: "Kiedyś, gdy powstaną ogromne osiedla robotnicze, trzeba będzie zbudować pałace, w których chrzciny i śluby będą celebrowane z równie wielką pompą jak w kościele.
W każdym mieście i miasteczku powstanie dom partii, a w nim bogato udekorowana sala odtwarzająca tajemniczą atmosferę kościołów".
Hitler doskonale się orientował, że kobiety pragną, aby ich małżeństwo uświęcone było podniosłą ceremonią.
Przyznawał, że śluby cywilne zawierane w owym czasie w zakurzonej sali ratusza nie zapewniają temu aktowi godności, na jaką zasługuje.
Jego zdaniem śluby powinny być zawierane zbiorowo, aby nadać ceremonii jeszcze bardziej podniosłą atmosferę.
Opisywał nam w szczegółach, jak wyobraża sobie przebieg tych zgromadzeń, w trakcie których dziesiątki par będą się wiązać na całe życie w imponującej oprawie, przy akompaniamencie wielkiej orkiestry symfonicznej.
Przyjmował jednak do wiadomości, że musi się jeszcze dużo dowiedzieć o obrzędach Kościoła, jeśli chce je w jakiś sposób przenieść do swoich nazistowskich uroczystości.
Był zazdrosny o ogromny wpływ, jaki Kościół katolicki wywiera na tłumy poprzez swoje okazałe ceremonie.
Pewnego dnia zadeklarował dosłownie: "Musimy się postarać, żeby kongresy partii w Norymberdze były zorganizowane z takim samym rozmachem jak uroczystości w Kościele katolickim".
Hitler do końca pozostał członkiem tegoż Kościoła.
Regularnie płacił swój podatek kościelny.
Obiecywał sobie jednak, że opuści go po zwycięstwie.
Ten akt będzie miał w oczach świata wymiar symbolu.
Dla Niemiec będzie oznaczał zamknięcie pewnej karty historii.
Dla Trzeciej Rzeszy otworzy się nowa era.
Rozdział 14 Nie mam wrogów, bo gdy ich odkrywam, natychmiast niszczę.
Himmler Ta maksyma, którą wypowiedział reichsfuhrer SS Himmler w przypływie dobrego humoru, nie odnosiła się tylko do niego, lecz do całej polityki narodowosocjalistycznej.
Cywilizowany świat był skonsternowany strasznymi informacjami o obozach koncentracyjnych.
Tymczasem jeszcze dzisiaj są Niemcy dobrej wiary, którzy stawiają sobie pytanie: jak takie okropności były możliwe?
Inni ciągle są przekonani, że ten barbarzyński proceder odbywał się bez zgody i bez wiedzy Hitlera.
Mogę potwierdzić z całą pewnością, że Hitler był dokładnie informowany przez Himmlera o wszystkim, co działo się w obozach powolnej śmierci.
Wszystkie te okropności uważał on za represje niezbędne dla stabilizacji i rozwoju swego reżimu.
Ale jak w wielu innych, tak i w tej dziedzinie zazdrośnie czuwał nad swą dobrą reputacją.
Uważał za niedopuszczalne, aby jego nazwisko było zamieszane w fakty i czyny niegodne człowieczeństwa, jakie się tam odbywały.
To właśnie dlatego jego hipokryzja przekraczała wszelkie granice i dlatego z wprawiającym w osłupienie cynizmem wykorzystywał dobrą wiarę sporej części swych zwolenników.
Należy odnotować, że wszystkie rozmowy między Hitlerem a Himmlerem odbywały się w cztery oczy, za szczelnie zamkniętymi drzwiami.
Jedynie Bormann miał prawo od czasu do czasu w nich uczestniczyć.
Gdy w trakcie narad donoszono Hitlerowi o pogłoskach krążących wokół masowych egzekucji i okrucieństw popełnianych w obozach koncentracyjnych, unikał odpowiedzi i natychmiast przechodził do innego tematu.
Bardzo rzadko słyszałam, aby udzielił choćby wymijającej odpowiedzi.
Nigdy nie uznał w obecności świadków nieludzkiej surowości swoich praw.
Pewnego dnia generałowie czynili wyrzuty Himmlerowi z powodu okropności popełnianych w Polsce.
Ku mojemu zdziwieniu, uchylił się on od odpowiedzialności, zapewniając usilnie, że wykonuje tylko rozkazy Fuhrera.
Ale zaraz zastrzegł: "Osoba Fuhrera nie może być pod żadnym pozorem splamiona tymi faktami; to ja, Himmler, biorę za to publicznie całkowitą odpowiedzialność".
Jest oczywiste zresztą, że żaden człowiek partii, żaden potentat SS, nawet najbardziej wpływowy, nie odważyłby się stosować takich środków bez uprzedniego powiadomienia o tym Hitlera.
Ten ostatni wiedział doskonale, że metody gestapo ciężko dawały się ludziom we znaki i że jedynie one pozwalały zdusić w zarodku wszelkie dążenia do wolności.
Nie tylko aprobował nieludzkie czyny popełniane przez swoich najemnych zbirów, ale bezsprzecznie był ich inspiratorem.
Przejawiał zresztą całkowitą nieczułość wobec nawału cierpień i przeżyć, które zrodziła wojna.
Nieszczęścia i zniszczenia, jakie dotknęły jego własny naród, pozostawiały go obojętnym.
Ileż to razy mówił nam z pogardliwym cynizmem: "Z powodu katastrof naturalnych giną miliony istnień ludzkich, a jednak życie toczy się nadal.
Wszystkie doświadczenia wojenne i straty w ludziach nie mają znaczenia w świetle wydarzeń historycznych".
Innego dnia, gdy zwrócono jego uwagę na ogromne straty, jakie Wehrmacht ponosi w młodych oficerach, Hitler odpowiedział bez wahania: "Ale czy ci młodzi ludzie nie są tam właśnie po to?".
Ślepa brutalność, z jaką Hitler traktował swych wyższych oficerów, jest również znacząca.
Nie można zapominać, że wszystkie wyroki śmierci na generałów były podpisywane przez niego osobiście.
Można sobie wyobrazić, że te środki dyscyplinarne mogły wzbudzać nienawiść w dowództwie Wehrmachtu.
Przypominam sobie gwałtowną reakcję, jaką wywołało skazanie na śmierć generała, który bez rozkazu pozostawił wrogowi miasto Feodosia.
Obrońcy Cherbourga i Królewca również stanęli przed plutonem egzekucyjnym za oddanie wrogowi tych miast.
Wszystkie te wyroki zostały wydane bez poważnego śledztwa co do stopnia winy oskarżonych.
Wszystkie zostały wydane osobiście przez Hitlera.
W swej determinacji bicia się "aż do pięć po dwunastej", jak miał zwyczaj mówić, utworzył trybunały doraźne wyposażone w pluton egzekucyjny.
Te "organy sprawiedliwości" posuwały się za walczącymi oddziałami.
Wydawały one i wykonywały wyroki śmierci na oficerach i żołnierzach, których jedynym przestępstwem było powątpiewanie w niemieckie zwycięstwo.
Ku pamięci, wspomnę również o dekrecie wprowadzającym odpowiedzialność całej rodziny za zdradę dokonaną przez jednego z jej członków.
Pod pretekstem postraszenia defetystów, zaprowadzono w Niemczech straszliwy i despotyczny reżim.
Kobiety, starcy i dzieci byli zatrzymywani, pozbawiani majątku i zamykani w więzieniach.
Ta metoda była prawdziwą zbrodnią przeciw narodowi niemieckiemu.
Hitler nie znał żadnej miary, gdy chodziło o eliminację osób podejrzanych lub politycznie skompromitowanych.
Metoda, za pomocą której pozbywał się wszystkich mogących mieć coś wspólnego ze spiskiem z 20 lipca, świadczy o takim sadyzmie, że człowiek czuje się zmieszany wobec podobnego bestialstwa.
Fakt wieszania na haku generałów, jak zwierzęta w rzeźni, których przeszłość aż do tego dnia była nieskazitelna, a przede wszystkim filmowanie tych scen, aby potem, tytułem przykładu, wyświetlać je w sztabach, dowodzi takiego okrucieństwa, że nie ma wątpliwości, iż mogło się zrodzić tylko w głowie tyrana.
Prowadząc wojnę, Hitler upajał się myślą o zniszczeniach.
W jego wystąpieniach propagandowych powracały bez przerwy takie określenia, jak: zetrzeć miasta z powierzchni ziemi, unicestwić wroga itd., itp.
Podczas przemowy, którą wygłosił do nas w "Wolfsschlucht" (Wilczy Jar) w dniu rozpoczęcia kampanii zachodniej, małpował postawę Fryderyka Wielkiego przed bitwą o Leuthem.
Skończył ją teatralnym gestem, wykrzykując: "Oto nadszedł świt ostatniej wojny Niemiec i Francji, bo raz na zawsze zniszczymy naszego odwiecznego wroga.
Przeczuwam jego całkowite unicestwienie".
Ale rzeczywiste uczucia człowieka wyrażają się jeszcze lepiej w drobnych faktach życia codziennego niż przy wielkich okazjach.
Przytoczę zdarzenie, którego byłam ofiarą, zdarzenie błahe, ale dobrze odsłaniające okrutną niechęć, do jakiej Hitler był zdolny.
Pewnego wieczoru, podczas zwyczajowej herbatki, Hitler roztrząsał po raz kolejny swój ulubiony temat szkodliwości alkoholu i nikotyny.
Tym razem zaatakował intendenturę wojskową, która, przydzielając racje papierosowe, z prawie wszystkich żołnierzy zrobiła palaczy.
Wyjaśniłam mu, że to nuda długiego siedzenia w okopach lub schronach przeciwlotniczych pobudza wszystkich do większego palenia.
Ta refleksja kosztowała mnie jedno z tych potępiających spojrzeń, tak charakterystycznych dla Hitlera.
Tłumaczył nam jednak dalej, powołując się na przykłady, że nadużywanie tych dwóch trucizn czyni umysł ograniczonym i powolnym.
Ogarnięta wściekłą ochotą sprzeciwienia mu się odpowiedziałam, że profesor H., który z radością oddaje się tym dwóm czynnościom, jest najbardziej żwawym i błyskotliwym człowiekiem w całej kwaterze.
Hitler nic nie odpowiedział, ale czułam, że przekroczyłam dozwoloną miarę.
W następnych dniach słynne herbatki zostały odwołane, a on, z lodowatą grzecznością, wymieniał ze mną tylko niezbędne uwagi.
Jedna z moich koleżanek zapytała go niedługo potem, dlaczego zaprzestał zapraszania nas na herbatę.
Hitler zdenerwowanym tonem odpowiedział, że "stary człowiek" nie może żądać, abyśmy poświęcały mu wszystkie wieczory.
Zdałam sobie sprawę, że moja niegrzeczna refleksja po prostu uraziła jego pychę.
Ten incydent stał się dla mnie przyczyną ciągłych, trwających wiele miesięcy, kłopotów.
W końcu zdecydowałam się przeprosić go, ale Hitler odrzucił chłodno te przeprosiny, stwierdzając ironicznie, że nie widzi dla nich powodu.
Uznałam więc sprawę za zamkniętą, ale pomyliłam się.
Praktycznie przestałam dla niego istnieć.
Poza biurem starannie mnie unikał.
Nie pozostawało mi nic innego, jak przyjąć podobną postawę.
Podczas wyjazdów uchylałam się od uczestnictwa w wieczornych spotkaniach, aby uniknąć sytuacji pozostania z nim sam na sam, która byłaby kłopotliwa i dla niego, i dla mnie.
Ale pewnego wieczoru przysłał do mnie swego adiutanta, który przekazał mi polecenie dołączenia do małej grupy osób zbierających się regularnie wokół niego.
Zinterpretowałam ten gest jako oznakę pojednania, ale Hitler zachował wobec mnie swój nieprzejednany chłód.
Taką nieznośną postawę utrzymywał jeszcze przez miesiąc.
Tortury moralne, jakie wobec mnie zastosował, ukazały mi całe okrucieństwo, do jakiego był zdolny w przypadku najmniejszego sprzeciwu.
Pod koniec wojny jego słynne wybuchy wściekłości stały się coraz częstsze i coraz bardziej gwałtowne.
W takich kryzysowych momentach walił pięściami w biurko lub ściany, a na twarzy pojawiały się błyski nienawiści.
Gromił winnego, czy to generała, czy zwykłego oficera, wulgarnymi epitetami rodem z szemranych zaułków; wrzeszczał na nich jak pruski sierżant na rekruta.
Te ataki wściekłości kończyły się zazwyczaj słowami: "Zejdźcie mi z oczu i czujcie się zwolnieni.
Macie szczęście, że nie kazałem was rozstrzelać na miejscu".
Następnie Hitler szybko odzyskiwał panowanie nad sobą i zaciskając srogo wąskie wargi, które skrywał pod małym wąsikiem, dyktował jednemu ze swych współpracowników karę, jaka ma być wymierzona winnemu.
Cały czas starał się, aby jego nienawiść, jaką żywił do wrogich sobie sił, podzielali wszyscy, którzy się do niego zbliżali.
Również zagraniczni mężowie stanu nie byli chronieni przed jego wściekłym prozelityzmem.
Zawsze byłam zszokowana argumentami, na jakie się powoływał, gdy Mussolini lub Horthy próbowali go namówić do złagodzenia polityki wobec Żydów.
W takich momentach Hitler wychodził poza wszelkie protokolarne formy i w najbardziej makabrycznych barwach odmalowywał wobec swych partnerów żydowskie niebezpieczeństwo.
Jego długie wywody kończyły się zawsze konkluzją, że Żydów trzeba za wszelką cenę wyeliminować.
Nigdy nie używał określenia bardziej precyzyjnego - zawsze było to słowo "eliminacja"; wypowiadane z tak nienawistną pogardą, że nikt nie mógł mieć wątpliwości co do jego prawdziwego znaczenia.
Zawsze był w doskonałym nastroju, gdy mógł nam opowiedzieć, że zagraniczni goście zapoznali go z restrykcjami rasowymi podjętymi w ich krajach.
W dniu, w którym Antonescu zawiadomił go o "zniknięciu" Żydów w Bessarabii, niemal wzniósł się w swoim podziwie.
Z drugiej strony, widziałam Hitlera, jak pozostawał nieugięty wobec żarliwej argumentacji Horthy'ego próbującego mu wyjaśnić, że mimo wszystko nie można Żydów tak po prostu wyrzucić na ulice i zastrzelić.
Również w trakcie rozmów dyplomatycznych Hitler pozwalał sobie na gwałtowne uwagi o wrogich sobie politykach.
Nigdy nie omieszkał namawiać swoich gości, aby traktowali jego wrogów w taki sam sposób, w jaki on to zrobił w obozach koncentracyjnych.
Nie wahał się też mówić o deportacji i środkach represji, gdy czynił aluzje wobec rodzin królewskich we Włoszech, w Rumunii i w Jugosławii.
Wiedział, że środowiska te były mu wrogie: w całkowicie więc naturalny sposób dawał wyraz swym nienawistnym oskarżeniom.
Rozdział 15 Nie mam następcy.
Hitler 16 lutego 1945 roku czekałam na Hitlera w małej sali w Kancelarii Rzeszy, gdzie mieliśmy razem zjeść obiad.
Wszystko było już gotowe na jego przyjęcie.
Zasłony w jadalni, która znajdowała się w prawym skrzydle Pałacu Radziwiłłów, były całkowicie zaciągnięte, aby oszczędzić Fiihrerowi Trzeciej Rzeszy widoku zniszczeń dokonanych w drugiej części pałacu.
Mimo że na zewnątrz ostre zimowe słońce grało wśród ruin i zgliszcz, sala była oświetlona.
Od czasu do czasu podchodził maitre d'hótel, aby rzucić okiem na przygotowany z dużym smakiem stół.
Obok nakrycia Hitlera, w małych, starannie ułożonych kupkach, leżały pigułki, które zażywał przed i po posiłku.
Była też lampka wina "Pepsin", które popijał w trakcie obiadu.
Około trzeciej podszedł do mnie kierownik sali i szepnął mi na ucho, że "szef" właśnie nadchodzi.
Chwilę później pojawił się Hitler i z posępną miną ruszył w moją stronę.
Patrząc gdzieś w dal, pocałował mnie jak zwykle w rękę.
Był w najwyższym stopniu podekscytowany i jak tylko usiadł, od razu dał upust swemu niezadowoleniu.
"Ten Albrecht (jeden z jego osobistych adiutantów) doprowadza mnie do szału.
Eva ma rację, mówiąc, że go nie znosi.
Muszę wszystkiego sam pilnować, bo oszukują mnie z każdej strony.
Kazałem żelaznymi sztabami zaryglować wejście do mojego bunkra od strony Voss-Strasse.
Zapytałem Albrechta, czy zostało to zrobione zgodnie z moimi instrukcjami, a on odpowiedział twierdząco.
Po chwili stwierdziłem, że zadowolili się jedynie wylaniem betonu, co jest absolutnie nieskuteczne".
"W końcu nie mogę już nikomu ufać i zostałem tylko biednym, zdradzonym przez wszystkich człowiekiem.
To mnie przyprawia o chorobę.
Gdybym nie miał przy sobie mojego wiernego Morella, nie mógłbym doprowadzić mojego dzieła do końca.
I pomyśleć, że doktorzy Brandt i Hasselbach, ci dwaj idioci, chcieli, żebym uwolnił się od niego, nie pytając, co by ze mną było bez jego opieki.
Gdyby coś się stało, Niemcy zostałyby bez Fuhrera, bo ja nie mam następcy.
Pierwszy, którego do tej roli przewidywałem, stracił rozum (Hess).
Drugi stracił całą sympatię narodu (Goering).
Trzeci stracił zaufanie partii (Himmler)".
Hitler wymieniał tę trójkę z najwyższą irytacją.
Gdy, chcąc poznać jego głębszą opinię, zapytałam ostrożnie: "Ależ mój Fiihrerze, naród dużo mówi o Himmlerze jako o tym, który został wyznaczony na waszego zastępcę", Hitler wykrzyknął gwałtownie: "Nie wiem, co pani chce przez to powiedzieć.
Himmler to człowiek bez żadnej artystycznej kultury!".
Odpowiedziałam, że akurat teraz problem sztuk pięknych nie ma żadnego znaczenia i że Himmler zawsze przecież będzie miał możliwość skorzystania z usług doradców artystycznych. Na te słowa Hitler rzucił mi wściekłe spojrzenie i stracił nad sobą wszelką kontrolę: "Niech pani nie opowiada takich głupot!
Co pani sobie myśli!?
Że tak łatwo otoczyć się wartościowymi ludźmi?
Nie oczekiwałbym od pani żadnych rad, żeby to zrobić, gdybym miał taką możliwość!".
Zostałam jakby ogłuszona i już nie wydobyłam z siebie żadnego słowa.
Hitler natomiast nadal wyrzucał z siebie pretensje, wpadając w niekończący się monolog, po czym powoli zaczął się uspokajać.
Gdy wreszcie opanował wściekłość i zauważył moje posępne milczenie, klepnął mnie życzliwie po ramieniu: "Widzę, że przy stole nie należy mówić o polityce.
Proszę wybaczyć, że rozpętałem tak niedorzeczną dyskusję".
Wstając od stołu, zamyślił się jeszcze na chwilę.
Stał obok mnie w postawie człowieka, który godzi się z faktem, że jego dzieło powoli się rozpada: "No dobrze, niech pani dalej szuka kogoś, kto mógłby być moim następcą.
Jeśli chodzi o mnie, nie przestaję o tym problemie myśleć, ale nie mogę znaleźć żadnego rozwiązania".
To właśnie w trakcie tego obiadu po raz pierwszy usłyszałam, z jaką pogardą Hitler wyraża się o szefie SS.
Musiało to chyba być spowodowane niedawnym załamaniem się frontu nad Wisłą, kiedy to Himmler, mianowany in extremis dowódcą grupy armii, obiecał mu, że utrzyma się na tych pozycjach.
Zresztą rzadko była o nim mowa w trakcie naszych rozmów przy kominku.
Gdy Hitler mówił o Himmlerze, nie szczędził mu pochwał za sposób, w jaki ten zajmował się swoimi ludźmi i ich rodzinami.
Lubił też rozgłaszać, że ma do niego całkowite zaufanie.
Jednak, moim zdaniem, w tym ostatnim punkcie bardzo się mylił.
Obserwowałam metody stosowane przez Himmlera, aby naszpikować otoczenie Hitlera ludźmi całkowicie mu uległymi.
Fegeleinowi, dr.
Stumpfeggerowi i wielu innym udało się, dzięki tym manewrom, zająć ważne pozycje u boku Hitlera.
Byłam przekonana, że Himmler czekał tylko na moment, gdy władza spadnie mu w ręce jak dojrzały owoc.
Pewnego dnia, gdy Hitler po raz kolejny wyrażał swoje nieograniczone zaufanie do szefa czarnej formacji, spoglądałam na niego ze sceptycznym uśmiechem.
Fuhrer zauważył to i posyłając mi swe diaboliczne spojrzenie, powiedział niemal z groźbą w głosie: "A może pani w to wątpi?".
Udało mi się wytrzymać to jego spojrzenie, którym czarował tak wielu ludzi, i nic nie odpowiedziałam; miałam jednak nieodparte wrażenie, że sam Hitler nie za bardzo rozeznawał się w grach swojego szefa policji.
Na tym incydent się zakończył.
Himmler nie błyszczał w towarzystwie; z tego też powodu rzadko był zapraszany do "małego komitetu" w Berghofie.
Nie przypominam sobie, żebym widziała go tam kiedy indziej, niż tylko po zakończeniu ważnych narad.
W mojej obecności Hitler rozmawiał z nim wyłącznie o nieistotnych sprawach.
Himmler miał dwa koniki: pierwszy to były jego wizyty na froncie.
Zawsze wracał z nich z rozpierającym entuzjazmem dla brawury i poświęcenia jego "chłopców".
Drugim było rolnictwo.
Odbył on studia rolnicze i pasjonował się kwestią rolną.
W kilku instytutach badawczych wspierał badania nad hodowlą i nad uprawą roślin.
W jednym z nich dr Fahrenkamp produkował toksynę na bazie konwalii i naparstnic, która, jak się wydawało, miała własność przywracania rozkładającego się mięsa do stanu nadającego się do zjedzenia.
Himmler był bardzo dumny z tego odkrycia i wróżył mu światowy sukces.
Rzadko kiedy Hitler dyskutował z nim o problemie rasowym.
W takim przypadku Himmler zawsze krytykował zbyt mało aryjski wygląd pewnej liczby niemieckich artystów.
Nie rozumiał, że reżim, narzucony pod znakiem nordyckiego rasizmu, akceptował fakt, że niektórzy aktorzy filmowi mogą prezentować czystą negację aryjskiego ideału.
Nigdy nie rozmawiali przy mnie o obozach koncentracyjnych.
Obecność Himmlera zawsze wywierała przytłaczający wpływ na towarzystwo.
Tworzył on wokół siebie nieokreśloną atmosferę trwogi i niepokoju.
Jednak u boku Hitlera, Himmler, mimo swej mitycznej mocy, stwarzał jedynie wrażenie małego burżuja bez klasy.
Po porażce nad Wisłą jego wizyty w kwaterze głównej stały się rzadsze, a uznanie, jakim się cieszył u Hitlera, zostało ostatecznie zrujnowane.
Hitler do końca natomiast zachował słabość do Goeringa, mimo strasznych kłótni, jakie wybuchały między nimi co do sposobu prowadzenia wojny.
Hitler uwielbiał rozmawiać z Goeringiem.
Uważał go za wiernego, oddanego kompana i dobrotliwie przechodził do porządku dziennego nad jego nienasyconą potrzebą bogactwa, także jego pasją do fantazyjnych mundurów, biżuterii i orderów, zapewniając, że nie przeszkadza mu to pamiętać, iż Goering był nadzwyczajnym "wojownikiem" podczas wielkiej wojny i w okresie walki o władzę.
Z drugiej strony, Hitler z trudem wybaczał mu porażki ponoszone przez Luftwaffe od 1940 roku.
Przypisywał je temu, że Goering nie był specjalistą i że tak jak on został zdradzony przez swoich współpracowników.
Odpowiedzialnym za klęski Luftwaffe Hitler uczynił Udeta, który przez swój upór opóźnił o dwa lata przygotowanie nowego typu samolotu.
Zresztą, samolot ten okazał się kompletną fuszerką.
Hitler wiedział, że Jeschonneck, następca Udeta, nie był w stanie wyprodukować nowego samolotu na tyle szybko, aby dogonić postęp techniczny w uzbrojeniu aliantów.
W ostatnich latach Hitler nie widział już innego ocalenia Niemiec, jak tylko w samolotach turbinowych.
"Gdy zaczniemy ich masową produkcję, zatrzymam lotniczą inwazję wroga" - powtarzał niestrudzenie.
Wściekał się jednak strasznie, gdy mu sygnalizowano, że nasze myśliwce nie są w stanie przeciwstawić się wrogowi, gdy ten nadlatuje całymi eskadrami i niszczy doszczętnie całe miasta, spadając na nie jak grom z jasnego nieba.
Za każdym razem, gdy próbowano mu usprawiedliwić bezczynność naszych myśliwców złymi warunkami atmosferycznymi, odpowiadał z wściekłością, że panowie konstruktorzy zaprojektowali samoloty tylko na dobrą pogodę.
Hitler, czytając o ogromnych stratach w ludziach, jakie przynosiły te ataki lotnicze, wpadał w gwałtowny gniew, ponieważ nie posłuchano jego rozkazów zbudowania większej liczby "Hochbunkerów" (schron z masywniejszą nadbudową): "Od lat nie przestaję zachwalać tego rodzaju konstrukcji, która przeszła już swoje próby.
Ale - dodawał zawsze blady ze złości, uderzając pięścią w biurko -nikt mnie nie słucha!
Ci panowie zawsze chcą być mądrzejsi!".
Hitler zarzucał także Luftwaffe, że przypisywała sobie przesadną ważność.
Jego zdaniem sztaby sił powietrznych rozrastały się ponad wszelką miarę.
Miał pretensje do pilotów myśliwców, że po każdym zwycięstwie chcą, aby wszyscy nosili ich na rękach: "Ci piloci - mówił z lekceważeniem - myślą tylko o tym, aby ich sfilmowano i pokazano w kronice filmowej, podczas gdy ich towarzysze z samolotów transportowych, którzy wykonują ciężką i niewdzięczną robotę, pozostają w cieniu".
Georing zawsze jednak bronił swych pilotów, wskazując na nadzwyczajną dzielność, jaką wykazują w walce z przeważającym liczebnie wrogiem.
Jesienią 1944 roku, gdy pojawiły się pogłoski, że Goering ostentacyjnie nie interesuje się wojną powietrzną i że traci czas na jakieś błahostki w swej rezydencji w Karin-hall, Hitler powiedział mi: "Wolałbym, żeby nie ożenił się z tą kobietą.
Jest nią całkowicie zaabsorbowany i nie wkłada w swą pracę żadnego serca".
Tym niemniej, mimo ostrych kłótni, które ich sobie przeciwstawiały, Hitler mu wybaczał; dla niego rzeczywiście był łaskawy.
Pewnego dnia Goering zarekwirował obraz, który antykwariusz Haberstock zdobył dla Hitlera w Paryżu.
Haberstock, przerażony konsekwencjami, jakie ten czyn mógł wywołać, przyszedł do mnie i poprosił, abym jakoś powiedziała o tym Hitlerowi.
Zrobiłam to z całą powściągliwością, jakiej wymagała taka misja, a mimo to nie udało mi się uniknąć jego wybuchu gniewu.
Hitler grzmiał: "Jak on się ośmielił wykroczyć poza moje rozkazy] Gwarantuję pani, że dostanie srogie baty, jak tylko go zobaczę".
Sprawy jednak pozostały na tym etapie i Goering zachował obraz.
Mówiłam już, że pod koniec wojny Hitler nie uważał go za swego ewentualnego następcę.
Nie brał go poważnie i nie szczędził mu najbardziej cierpkich krytyk.
Jednak mimo całej utraty prestiżu, jakiej doznał Goering w jego oczach, zachował dla swego dawnego towarzysza walki dużą słabość.
Gdy po zakończeniu narady w sztabie ogłaszano zbliżanie się samolotów wroga, Hitler zawsze dzwonił do Karinhall, aby upewnić się, czy reichsmar-schall szczęśliwie dojechał.
Wszystkie te fakty potwierdzają moje przekonanie, że w żadnym wypadku nie Hitler był tym, który zarządził 20 kwietnia 1945 roku aresztowanie i egzekucję Goeringa.
Słynny telegram mógł być tylko dziełem Bormanna, przeklętego ducha Hitlera w ostatnich latach wojny.
Rozdział 16 Nie myślę o tym, żeby opuścić Berlin; wolę raczej się zabić.
Hitler, w marcu 1945 roku Bez najmniejszych wahań mogę zapewnić, że Hitler i jego towarzyszka życia Eva zadali sobie śmierć dobrowolnie.
Ten wróżebny czyn nie był tylko końcowym punktem potwierdzającym zawalenie się dzieła Hitlera, ale odpowiadał również jego przekonaniom i teoriom na temat odpowiedzialności człowieka wobec swego losu, jakie wyznawał w ciągu ostatnich trzech lat.
Przed wojną miał zwyczaj twierdzić, że każdy człowiek musi ponosić konsekwencje swoich czynów.
W jego oczach, najgorsze doświadczenia nie mogły usprawiedliwiać rezygnacji z codziennej walki.
Hitler szczerze żałował ludzi, których rozpacz popchnęła do dobrowolnego odebrania sobie życia.
Był przekonany, że jedna prosta rada lub mała zachęta wystarczyłaby w krytycznym momencie do odzyskania wiary przez samobójcę.
Hitler zmodyfikował całkowicie tę opinię w ostatnich latach wojny, a zwłaszcza po zamachu 20 lipca 1944 roku.
Ciekawym jest skonstatować, że jego mentalność zmieniła się pod wpływem lektury dzieł filozofa Schopenhauera. Krok po kroku uznał on za swoją teorię mówiącą, że życie nie jest godne podtrzymywania, gdy ograniczone jest już tylko do rozczarowań i nieszczęść.
Podczas wieczorów w kwaterze w Prusach Wschodnich Hitler często opisywał mi stan ducha, w jakim znajdują się ludzie, którzy wobec opuszczających ich sił czują, że powoli umierają: "Jeśli człowiek jest już tylko żywą ruiną, to po co ma ciągnąć takie życie?
Nie ma już sensu wypominać mu lenistwa lub ucieczki przed obowiązkami".
Często dzielił się ze mną przykrym wrażeniem, jakie za każdym razem odczuwał w obecności człowieka będącego u kresu życia.
Nie wiem wszelako, czy w pełni zdawał sobie sprawę z tego, w jaki sposób on sam, mimo nadzwyczajnych wysiłków woli, popadł w stan fizycznego uwiądu.
Podczas jego choroby we wrześniu 1944 roku często składałam mu wizyty w pokoju, który zajmował w swym małym bunkrze, do którego nigdy nie wpadał najmniejszy choćby promień słońca.
Stwierdziłam, że Hitler jest u kresu sił.
Zgaszonym głosem opisywał straszne bóle wywoływane skurczami żołądka: "Jeśli te ataki będą się powtarzać, moje życie nie będzie miało już sensu.
W takim przypadku nie zawaham się położyć mu kres".
Słowa te wypowiedziane były z taką bezsilną rozpaczą, że nie mogłam się powstrzymać od litości.
Widok tego wycieńczonego ciała dręczonego okrutnymi bólami napełniał mnie wzruszeniem.
Atmosfera miejsca podkreślała jeszcze straszne wrażenie, jakie odczuwałam, patrząc na wszechmocnego władcę Niemiec; wąskie wiejskie łóżko, zimne, betonowe ściany - wszystko tchnęło nędzą więziennej celi.
On sam, z twarzą wykrzywianą grymasami bólu, leżał przede mną w swojej białej nocnej koszuli obszytej niebieskimi wypustkami.
Wydawało się, że oddycha już zatęchłym powietrzem grobu.
Od czasu do czasu próbował jeszcze zachować fason i sztucznie się uśmiechnąć.
Nie miałam przed sobą "Fiihrera" wielkich Niemiec, lecz budzącego litość biedaka.
Hitler już nigdy nie odrodził się w pełni po tym kryzysie.
Później w Berlinie, gdy był kompletnie wyczerpany trudami dnia i w czasie nocnych herbatek, kładł się na kanapie i zwierzał mi się często, że ludzkość nie jest warta tego, aby dalej ciągnąć to życie.
Ludzka dwulicowość zawiodła go do tego stopnia, że stracił wiarę w życie.
"Zwierzęta są wierniejsze od ludzi" - powtarzał.
Od czasu do czasu jego wzrok padał na portret Fryderyka Wielkiego, który zdobił ścianę ponad jego biurkiem, i powtarzał jego dobrze znane słowa: "Od czasu, gdy poznałem ludzi, kocham psy".
W styczniu 1945 roku, po powrocie z Bad Nauheim do Berlina, Hitler zaczął marnieć w oczach.
Prawie cały czas był w stanie ekscytacji.
Jego monologi w trakcie spotkań przy herbacie były już tylko monotonnym powtarzaniem tych samych historii.
Jego repertuar coraz bardziej się zawężał.
Często opowiadał nam te same rzeczy w południe i wieczorem.
Właśnie w ten sposób mówił nam niemal każdego dnia: "Blondi, to wredne zwierzę, znowu przyszła mnie obudzić dziś rano.
Podeszła do mojego łóżka, okazując przyjaźń, ale gdy ją zapytałem, czy chce wyjść, od razu wycofała się do swojego kąta.
Cóż za inteligentne zwierzę!".
Albo jeszcze: "Spójrzcie na moją rękę, jak się poprawia; już się nie trzęsie; już się prawie nie trzęsie".
Zdarzało się, że Hitler witał się z kimś, nie zdając sobie sprawy, iż uczynił to już kilka chwil wcześniej.
Zaniki pamięci stawały się coraz bardziej widoczne.
Tematy, na które lubił jeszcze dyskutować, stawały się coraz bardziej banalne i mało interesujące.
Nie rozprawiał już o problemach rasowych, ekonomicznych i politycznych; nie roztaczał przed nami swojej wizji czasów antyku, jak lubił to czynić, wyjaśniając nam na swój sposób przyczyny upadku imperium rzymskiego.
On, który był niezwykle zainteresowany wszelkimi problemami biologii, botaniki i zoologii, a także społeczną ewolucją ludzkości (był przekonany, że ta ostatnia doprowadzi pewnego dnia do powstania państwa termitów), w ostatnich swych miesiącach nie mówił o niczym innym, jak tylko o tresurze psów, aprowizacji, a także głupocie i niegodziwości ludzi.
Stał się absolutnie niezrównoważony w opiniach na temat swojego otoczenia.
Ludzie, którzy przez lata cieszyli się jego specjalnym szacunkiem, nagle, bez przyczyny, tracili w jego oczach całe uznanie.
Przy stole coraz częściej zdarzało mu się wygłaszać nieapetyczne uwagi.
Gdy w ciągu dnia spotkał kobietę, która, jak na jego gust, miała zbyt wyzywająco umalowane usta, nie wahał się tłumaczyć potem przy posiłku, że pomadki są produkowane przy użyciu wody z rynsztoków Paryża.
Zdarzało mu się również przedstawiać nam całą teorię na temat własnej krwi.
Z sadystyczną przyjemnością opowiadał nam o tym, że regularnie przystawiano mu pijawki, aby obniżyć ciśnienie tętnicze.
Gdy pewnego dnia zwróciłam mu uwagę, że wzdrygam się na samą myśl o tych paskudztwach, odpowiedział mi zdziwiony: "Ależ to są bardzo pożyteczne stworzenia, które czynią wiele dobrego", i zwierzył nam się, że teraz Moreli po prostu spuszcza mu krew.
Uważał, że jest to i czystsze, i wygodniejsze.
Gdy był w złym nastroju, a widział nas jedzących mięso lub choćby tylko doprawiających gotowane warzywa odrobiną wywaru mięsnego, zdarzało mu się czynić aluzje do upuszczania mu krwi przez Morella: "Chyba każę przygotować wam kiszkę z naddatku mojej krwi.
Dlaczego nie?
Przecież tak bardzo lubicie mięso".
Gdy po raz pierwszy wygłosił taką uwagę, byliśmy kompletnie skonsternowani.
Nie wahaliśmy się okazać mu całego niesmaku, jaki wywołują w nas takie uwagi przy stole.
Ale źle zrobiliśmy, bo zamiast zmienić temat, zawziął się, żeby zrobić nam niemal wykład o tym, jak bardzo apetyczna jest krew.
Stwierdziłam również z przerażeniem, że Hitler zatracił gdzieś całą swoją powściągliwość, jaką zawsze objawiał w obecności kobiet.
W ciągu dwunastu lat, jakie spędziłam u jego boku, nigdy nie pozwolił sobie na najmniejszą choćby nieuprzejmą uwagę, najmniejszą poufałość, najmniejsze przekleństwo.
Podczas ostatnich miesięcy w Berlinie wyzbył się wszelkiego wstydu.
Jedna z koleżanek, której ekstrawaganckie stroje zawsze sobie cenił, przyszła pewnego ranka w czasie alarmu do bunkra Kancelarii ubrana w rękawice muszkietera i ogromny kapelusz z wywiniętym rondem, cała w kolorze czerwonego wina.
Hitler stanął przed nią i zasugerował z podziwem, że jej uroda z pewnością nie ucierpi, jeśli pozostanie tylko w tych rękawicach i kapeluszu.
Śmiejąc się, poprosił, aby tak "ubrana", przyszła do bunkra.
Ten niesmaczny żart był kilkakrotnie powtarzany.
Zastrzyki domięśniowe, jakie regularnie ordynował mu Moreli, przynosiły widoczny, pobudzający skutek.
Za każdym razem, gdy odczuwał dobrodziejstwo strzykawek Morella, jego zachowanie i rozmowy stawały się swobodniejsze.
Pewnego razu, kładąc się w naszej obecności na kanapie, aby jakoś dotrwać do porannej herbaty, mrucząc coś niewyraźnie, zaczął się przeciągać i wyprężać.
Potem spojrzał na nas ze zdziwioną miną i wyjaśnił, że poprzez takie ruchy człowiek porozumiewa się ze swoją partnerką.
Byliśmy tym zaszokowani.
Po tym incydencie zapytałam doktora Morella, co się właściwie z Hitlerem stało; czy przepisuje mu może jakieś afrodyzjaki.
Moreli odpowiedział: "Tak, daję mu teraz nowe hormony, żeby przywrócić mu siły".
Jednak upadek Hitlera przybrał w ostatnich dniach takie rozmiary, że nie mogłam się powstrzymać, aby nie postawić sobie pytania, czy nie mamy tu po prostu do czynienia z brakiem równowagi psychicznej.
Krążyły na ten temat najbardziej sprzeczne pogłoski.
Coraz liczniejsi byli jednak ci, którzy utrzymywali, że Hitler, zwłaszcza od zamachu 20 lipca 1944 roku, stopniowo tracił niektóre swoje władze.
Mówiono o tym skrycie, gdyż najmniejsza niedyskrecja mogłaby się skończyć natychmiastowym wyrokiem śmierci za zniewagę idola Trzeciej Rzeszy.
Jednak ta myśl ciągle mnie prześladowała.
Zawsze, gdy z największą ostrożnością, do jakiej byłam zdolna, czyniłam na ten temat jakieś aluzje w obecności doktora Morella lub generałów z otoczenia Hitlera, traktowano mnie tak, jakbym to ja była szalona.
Przyznawano ogólnie, że Hitler coraz bardziej żyje na marginesie rzeczywistego świata, ale że również ma pełne rozeznanie w aktualnym rozwoju wydarzeń.
Zdawał on sobie doskonale sprawę z tego, że Rzesza obrała kurs ku przepaści, ale jego bezgraniczny upór i wiara we własną misję nie pozwalały mu wyciągnąć narzucających się wniosków.
Żywił jeszcze nonsensowną nadzieję, że jest w stanie odwrócić bieg wydarzeń i sięgnąć po zwycięstwo "na finiszu".
Narodowi niemieckiemu zapowiadał, że ta zmiana nastąpi w sferze politycznej.
W swoim ostatnim okólniku do gauleiterów, 26 lutego 1945 roku, dał wyraz swemu niewzruszonemu przekonaniu, iż dyplomacji niemieckiej uda się doprowadzić do podziałów między aliantami.
Kilka dni później, podczas narady ze swoimi ekspertami wojskowymi, zapowiedział, że idzie "nowe", bo już prawie gotowe są nowe rodzaje broni.
I powtarzał niestrudzenie: "Cierpliwości, musimy zyskać trochę na czasie".
To właśnie zdaje się tłumaczyć jego zamiar przekształcenia Alp bawarskich w silną, naturalną fortecę.
Ale gdy dowiedziałam się, że do walki przeciw rosyjskim jednostkom pancernym, zamykającym żelazny krąg wokół Berlina, rzucił wyrostków z Hitler Jugend, nie mogłam już uwolnić się od myśli, że takie czyny mogą być tylko dziełem szaleńca; nie mogło to wyjść od człowieka będącego w pełni władz umysłowych.
Pozostawało jednakże ustalić, jak bardzo zaawansowana jest ta demencja Hitlera.
Jedynie doświadczony, przebywający stale w jego otoczeniu psychiatra mógł określić jej rzeczywisty zakres.
Rozmawiałam z ludźmi, którzy widywali go podczas narad tuż przed upadkiem stolicy.
Ci generałowie lub wysocy funkcjonariusze państwowi, mimo przytłaczającej sytuacji, zachowywali całkowitą jasność umysłu.
Za każdym razem, gdy wychodzili z sali narad, byli dosłownie zdruzgotani i za pomocą półsłówek dawali mi do zrozumienia, że Hitler już od dłuższego czasu stracił kontrolę nad swymi reakcjami.
Te wyznania potwierdzały moje wcześniejsze przypuszczenia.
Od tej chwili, za każdym razem, gdy zaskakiwał mnie swoimi dziwactwami, czułam mrowienie na plecach.
Myśl, że naród niemiecki zdany jest całkowicie na łaskę jego bredni, przytłaczała mnie.
Stało się dla mnie niemal obsesją, aby stwierdzić, jak daleko posunął się w swoim upadku.
Nie mogłam jednak dzielić się swymi niepokojami z otoczeniem Hitlera, bo byłoby to równoznaczne z samobójstwem.
Przypadek sprawił, że pewnego dnia spotkałam prywatnie dawnego prezesa Trybunału Stanu, którego znałam z okresu, gdy współpracował z reichsleiterem Bormannem w sprawach legislacyjnych.
W bardzo oględny sposób postawiłam mu pytanie, czy jest możliwe, że Hitler nie jest już w pełni władz umysłowych.
Jego odpowiedź dosłownie mnie poraziła.
Ten wybitny i bezstronny prawnik, człowiek wielkiego formatu, który nigdy nie splamił swego honoru, posiadający doceniane przez wszystkich zdolności psychoanalityczne, odpowiedział mi słowami, które ucinały problem z precyzją gilotyny "Tak, Hitler jest dotknięty demencją".
Mogłam to również potwierdzić w czasie mojego ostatniego pobytu w Berghofie, w kwietniu 1945 roku.
W rzeczach dr.
Karla Brandta znalazłam notatkę prasową, która informowała, że zniknięcie słynnego psychiatry z Uniwersytetu Koenigsberg zaniepokoiło niemiecką opinie publiczną.
Specjalista ten, którego nazwisko mi uciekło został potajemnie wezwany do kwatery głównej Hitlera aby go zbadał.
Doszedł on do wniosku, że konieczny jest dłuższy pobyt w specjalnym sanatorium.
Zaraz potem został wezwany przez Himmlera i w tajemniczy sposób zniknął.
Inne potwierdzenie uzyskałam od samego Goeringa Na kilka dni przed wyjazdem z Berlina poprosił on Bormanna o dostarczenie mu sprawozdań z narad w ostatnich miesiącach.
Goering wyjaśnił swoje żądanie obawą przed tym, że zostaną ujawnione publicznie i naród niemiecki dowie się, że przez ostatnie dwa lata rządził nim szaleniec.
Goering dodał, że nieprawdopodobne obelgi jakie słał pod jego adresem Hitler, można wytłumaczyć tylko w ten właśnie sposób.
Nie mogę, niestety, ocenić, w jakiej mierze można dać wiarę tej deklaracji Goeringa: czy chciał zniszczyć te sprawozdania, aby zatrzeć wszelkie ślady swej odpowiedzialności, czy też chciał tylko ukryć upadek Hitlera?
Mam wrażenie, że obie te możliwości wchodzą tu w grę.
Wieczorem, 20 kwietnia 1945 roku, Hitler kazał mi przyjść do swego biura wraz z jedną z moich koleżanek.
Przywitał nas ze swą zwykłą skwapliwością, a następnie oświadczył ze smutkiem: "Sytuacja zmieniła się w ciągu ostatnich piętnastu dni do tego stopnia, że muszę rozproszyć swój sztab.
Przygotujcie natychmiast wasze rzeczy.
Za godzinę odjeżdża samochód na południe.
Resztę instrukcji przekaże wam reichsleiter Bormann".
Zapytałyśmy, czy możemy pozostać razem z nim w Berlinie.
Odrzucił naszą propozycję pod pretekstem, że ma zamiar zorganizować w Bawarii ruch oporu, do którego później dołączy: "Potrzebuję jeszcze was obydwu.
Chcę wam zapewnić bezpieczeństwo.
Jeśli wydarzenia pójdą w złym kierunku, dwie inne sekretarki również opuszczą Berlin.
Jeśli ta lub inna z waszych koleżanek miałaby zginąć w tej próbie, to znaczy, że los tak chciał".
Następnie pożegnał nas słowami: "Zobaczymy się wkrótce; dołączę do was tak szybko, jak tylko będzie to możliwe".
Hitler, kompletnie już wtedy siwy, wypowiedział te słowa ściszonym głosem.
Stał przed nami zgarbiony, z opuszczonymi rękami, próbując ukryć drżenie dłoni.
Jego spojrzenie, pozbawione światła i siły, utkwione było w jakimś dalekim, wyimaginowanym punkcie.
Próbował się uśmiechnąć, ale był to uśmiech człowieka całkowicie załamanego, człowieka, który stracił wszelką nadzieję.
Niedługo później zadzwonił do mnie jeszcze dwa razy.
Za pierwszym razem powiedział: "Moje dzieci, sytuacja się zmieniła.
Koło wokół Berlina zamknęło się.
Samochód już nie pojedzie.
Opuścicie Berlin jutro rano samolotem".
Dosłownie chwilę później, jego złamany głos wyszeptał do słuchawki: "Samolot wylatuje około drugiej, jak tylko skończy się alarm.
Musi wam się udać wystartować".
Potem jego głos zmienił się w niezrozumiałe rzężenie.
Poprosiłam, aby powtórzył ostatnie zdanie, ale więcej już się nie odezwał.
Nie odłożył słuchawki; słyszałam tylko przytłumiony kaszel, który dobiegał moich uszu jak daleki szept nicości.
KONIEC