Roland Green
Conan nieugięty
przełożył Marek Mastalerz
Pamięci Roberta Adamsa
Prolog
Noc na pustkowiu Królestwa Kresowego wydawała się czymś więcej niż tylko całkowitym brakiem światła. Ciemność była istotą samą w sobie. Zamykała człowieka w swoich objęciach bez możliwości wydostania się, powrotu do jasności.
Mężczyzna, który twierdził, że nazywa się Aibas i jest szlachcicem, obudził się właśnie pod osłoną mroku. Dawno temu, gdy nosił inne imię, mógł pić i zabawiać się z kobietami, dopóki świt nie zabarwił nieba na różowo, po czym podjąć zwykłą codzienną aktywność. Tak było dawniej. Obecnie nazywał się inaczej, służył też innemu panu - o wiele sroższemu niż ten, którego rozkazów słuchał w Aquilonii. W Królestwie Kresowym zwykle przychodziło też Aibasowi sypiać w o wiele podlejszych warunkach, na posłaniu z gałęzi czy trzcin, nawet na zgarniętych liściach lub gołych górskich skałach.
Przebudził go dźwięk przypominający niesiony nocnym wiatrem łoskot kopyt oddziału konnicy na kamiennym dziedzińcu. Aquilończyk wiedział, co nastąpi później. Gdyby mógł zasnąć, nie słyszałby kolejnych odgłosów; być może wówczas nie nękałyby go koszmary.
Hałas się nasilił. Nie był to ryk, pomruk, syczenie ani grzechot. Przypominał nieco wszystkie te odgłosy, miał jednak własną, odmienną naturę. Gdyby Aibasowi kazano określić ten nadnaturalny dźwięk, nazwałby go chłeptaniem, może siorbaniem. Błagałby również, by nie musiał opisywać go dokładniej. Gdyby to uczynił, zdradziłby, że zna jego źródło. A wiedza ta była wyklęta przez bogów i ludzi, chociaż zarówno pierwszych, jak i drugich nie obchodziło, co się dzieje na tym odludziu.
Aibas zrzucił z siebie wreszcie baranicę i wstał. Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie - jeśli nie ustanie piekielny hałas. Czarownicy potrafili uśpić istotę, będącą źródłem tych odgłosów, lub przynajmniej uciszyć ją do świtu. Często jednak dawali jej zajęcie przez całą noc.
Gdyby nawet Aibas zdołał zasnąć mimo odrażającego dźwięku, nie czekałby go spokojny sen. Zbyt wiele widział, by móc zapomnieć cokolwiek z ujrzanych okropności. Wspomnienie wydarzeń, których był świadkiem od przybycia na ziemie plemienia Pougoi, umrą razem z nim.
Nie szukał śmierci, nawet gdyby przyniosła mu ukojenie. Uciekł z rodzinnej Aquilonii, by uniknąć prześladowań. Zmienił nazwisko, zaprzedał miecz, honor i wszystko, na co zdołał znaleźć nabywcę. W ten sposób trafił do Królestwa Kresowego.
Według przekazywanych aquilońskim dzieciom opowieści, była to kraina występku ustępująca sławą jedynie Stygii, w której wszystko było możliwe - i dozwolone, i gdzie nie można liczyć na honor i sprawiedliwość. Aibas już dawno się zorientował, że w opowieściach o Stygii tkwiło wiele prawdy. Obecnie przekonywał się, że to samo dotyczyło Królestwa Kresowego.
Zaskrzypiały deski, gdy Aquilończyk podszedł do drzwi. Jak większość chat w wiosce, domostwo postawiono na tak stromym zboczu, że jedną ze ścian musiano podeprzeć pniami, by chata nie ześlizgnęła się po stoku.
Drzwi umocowane na rzemiennych zawiasach również niemiłosiernie skrzypiały. Aibas wyszedł na główną drogę wioski. Były to właściwie schody, częściowo wyryte w skale, częściowo złożone z nie heblowanych desek. Połać równego terenu, należąca do plemienia znajdowała się na dnie doliny, u stóp wzgórza. Ziemia była w tym miejscu zbyt żyzna, by zastawiać ją chatami i szopami.
Aibas dawno doszedł do wniosku, że jeśli zostanie dłużej w wiosce Pougoi, wyrośnie mu ogon, umożliwiający łatwiejszą wspinaczkę po wzgórzach i drzewach. Gdyby zdołał ujść z życiem, znalazłby pewnie zajęcie jako cyrkowa małpa, obwożona po jarmarkach przez kushyckich handlarzy.
Wioskę oświetlały jedynie pochodnie zatknięte przed chatami. Od czasu gdy Aibas udał się na spoczynek, chmury zdążyły pokryć niebo. Czarownicy, nazywający siebie Bractwem Gwiezdnym, działali pod osłoną ciemności - z wyjątkiem okazji, gdy chcieli przerazić ludzi pokazując w blasku dnia, czym się parają.
Aibasowi dech zamarł w piersiach, gdy dostrzegł uchylone drzwi jednej z chat w dole stoku. Stała w nich dziewczyna; za nią widać było męską sylwetkę pogrążoną w cieniu. Kobieta miała na sobie jedynie skórzaną spódnicę, sięgającą do krągłych kolan. Od pasa w górę była naga. Pochodnia rzucała zimne żółte światło na jej włosy miedzianej barwy, sprężyste młode piersi i muskularne nogi, które Aibas tak często wyobrażał sobie oplecione wokół niego...
Jak gdyby wyczuwając myśli Aquilończyka, dziewczyna odwróciła się w jego stronę i popatrzyła mu prosto w oczy. Aibas spuścił głowę. Wciąż wlepiał spojrzenie w ziemię, gdy dobiegł go szorstki głos:
- Wracaj do środka, Wylla. Nie masz po co tu sterczeć, pozwalając, by się na ciebie gapiono.
- Nie po to wyszłam, ojcze. Myślałam... Miałam nadzieję, że ci na górze mnie zobaczą... że będzie to może dla nich pociechą.
- Szszsz! Nie mów tak - widzisz, że o n może cię usłyszeć!
Słowa mężczyzny były tak jednoznaczne, jak gdyby wskazał Aibasa palcem. Gdy drzwi się zatrzasnęły za Wyllą, Aquilończyk wypuścił długo wstrzymywane powietrze w przeciągłym, smętnym westchnieniu. Niestety, strach Wylli przed Bractwem Gwiezdnym minął - przynajmniej na tyle, że ośmielała się okazywać współczucie jego ofiarom.
Była to postawa częstsza wśród członków plemienia, niż przyznawali sami czarownicy czy mocodawca Aibasa. W istocie gdyby wszystkich wątpiących w cnotę - jeśli nie moc - Bractwa złożono w ofierze, dolina zapewne by opustoszała.
Być może nadszedł czas na kolejną lekcję posłuszeństwa? Gdyby jej ofiarą stała się Wylla, Aibas mógłby wspaniałomyślnie prosić o miłosierdzie dla niej - oczywiście w zamian za dawno wymarzone łaski...
Myśl ta sprawiła, że zimna górska noc wydała się Aquilończykowi nagle cieplejsza. Czując pot na czole, otarł go wytłuszczoną dłonią. Wzdłuż drogi szedł powiew, rozsypując w ciemności iskry z pochodni przed chatą Wylli.
Jakby za ich sprawą nad doliną pojaśniało. Drobny z początku świetlny punkt zamienił się wkrótce w surową błękitną światłość, zdzierającą miękką opończę nocy z górzystej krainy.
Blask padał znad wysokiej tamy, skonstruowanej ze skał, kłód i ubitej ziemi. Zagradzała wylot wąwozu odchodzącego od doliny. Za nią znajdowało się głębokie jezioro. Wokół wąwozu skały piętrzyły się niemal pionowo, tworząc grzbiet, przywodzący na myśl smoczy łeb.
Na szczycie grani widniały dwie ludzkie sylwetki - wysoka i niska. Błękitna poświata odbijała się od ich skór i pętających łańcuchów. Więźniów skuto, by nie mogli uciec przed tym, co z woli Bractwa Gwiezdnego miało się wyłonić wkrótce z jeziora.
Aibas poczuł, że czas skryć się w chacie. Nie zawsze był w stanie znieść widok pożywiającego się podopiecznego czarowników; Bracia Gwiezdni mogli potraktować jego słabość jako wyraz wrogości. Wówczas pan Aibasa musiałby obdarować ich większą ilością złota niż byłby skłonny poświęcić. Sam Aquilończyk miałby szczęście, gdyby zdążył uciec z Królestwa, w którym przysporzył sobie wielu wrogów. Inaczej zapewne skończyłby na skale przypominającej smoka, wyczekując, aż usiane paszczami macki sięgną po je g o krew i szpik...
Na tę myśl Aibasowi zrobiło się niedobrze; o mało nie dostał torsji. Zataczając się, wrócił do chaty i zwalił na pryczę. Nie zdołał nawet zatrzasnąć drzwi, dlatego słyszał, jak podopieczny Bractwa Gwiezdnego wspina się nad powierzchnię wody. To właśnie przyczepiające się do skał przyssawki potwora były źródłem odrażającego mlaskania i trzaskania.
Aquilończyk wetknął sobie w uszy kawałki nie wyprawionej skóry, zanim rozległo się granie piszczałek.
Rybak i jego syn na szczycie skały mieli więcej szczęścia. Dźwięk piszczałek brzmiał w ich uszach dobitnie i pokrzepiająco, jak odgłos trąbek, wzywających jazdę do szarży.
Mężczyzna wiedział, że same piszczałki nie mogły wydawać tak silnego dźwięku. Grajek Marr władał magią równie silną, co czarownicy plemienia Pougoi. Nie było to dla rybaka zaskoczeniem. Zdawał sobie sprawę, na co się naraża, zapuszczając się z synem za Wzgórze Trzech Dębów, na tereny wojowniczego plemienia. Nęciły go jednak strumienie i stawy pełne łososi, pstrągów, szczupaków, a nawet słodkowodnych ostryg.
Nic w życiu nie przychodziło bez narażania się na wielkie niebezpieczeństwa; taka była wola bogów. Na im większe ryzyko wystawiał się człowiek, tym większej mógł się spodziewać wygranej. Rybak nie żałował przedwczesnego opuszczania tego padołu, przeklinał się jednak za to, że zabrał ze sobą syna. Chłopak stał teraz obok niego, nie mając nadziei na dożycie swych czternastych urodzin. Zachowywał się jednak jak mężczyzna, mimo łańcuchów i krwawych pręg pokrywających grzbiet. Czarownikom nie spodobało się, że zbyt śmiało wyrażał się w ich obecności; może zresztą pragnęli jedynie pognębić ojca, sprawiając chłostę synowi. I tak nie miało to już znaczenia. Te i wszystkie inne pytania pozostaną na zawsze bez odpowiedzi.
Czarnoksięskie światło nadało wodzie przed zaporą błękitnego blasku. Nad powierzchnią unosiły się skłębione niebieskie opary. Stwór, wyłaniający się z topieli, był większy niż wszystkie rzeczne łodzie, jakie widział rybak. Macki wystawały z ciała bestii w miejscach, jakich nie wyśniłby szaleniec w najgorszym koszmarze. Potwór nie miał nóg ani oczu. Barwą przypominał rybę rozkładającą się w blasku słońca na piaszczystej łasze. Wydawane przez niego odgłosy przyprawiłyby rybaka o wymioty, gdyby nie miał pustego żołądka.
Czarnoksięski pojedynek piszczałek i śpiewów Bractwa Gwiezdnego rozpoczął się, w chwili gdy stwór począł się wspinać na tamę. Pętające ojca i syna łańcuchy zaczęły wić się jak węże. Nagle pękły w wielu miejscach.
Dźwięk piszczałek sprawił również, że bestia znieruchomiała na chwilę. Jej ryk zamienił się w syczący pomruk, macki daremnie wiły się w powietrzu.
Rybak rozejrzał się dookoła. Nie sposób było zejść ze skały; od reszty wzgórza dzieliła ją szczelina zbyt szeroka, by ją przeskoczyć. Wojownicy wepchnęli ofiary na miejsce kaźni po moście z wiązanych trzcinami gałęzi, po czym ściągnęli go na przeciwną stronę rozpadliny.
Jedyna droga prowadziła w dół - w objęcia śmierci. Ojciec wciąż błagał bogów swego ludu i rzeczne duchy o błogosławieństwo dla Grajka Marra, dzięki któremu mieli szansę na godny koniec.
- Synu, potwór wkrótce nas dosięgnie. Zrobisz to, co ja?
Chłopiec ujrzał w oczach ojca, co go czeka.
- Podążę za tobą wszędzie.
- Wiedziałem, że wraz z matką wychowaliśmy prawdziwego mężczyznę.
Rybak uścisnął dłoń syna. Odwrócili się plecami do doliny. Dwa krótkie kroki, długi trzeci, i wreszcie wielki skok w pustkę...
W uszach ojca rozległ się świst wiatru. Miał wrażenie, że to witające go w domu głosy rzecznych duchów. Dobiegły go jeszcze krzyki czarowników. Najwyraźniej nie spodobało się im, że ofiary nie czekały posłusznie na ich podopiecznego.
Był to ostatni dźwięk, który rybak usłyszał na tym świecie. Skały pomknęły na spotkanie jego i syna.
Aibas po przebudzeniu nawet nie starał się ponownie zasnąć. Zresztą zapanował zamęt tak wielki, iż mógłby pobudzić dzieci i wyczerpanych miłością kochanków w Iranistanie. Wycie potwora, jazgotanie Braci Gwiezdnych, pomruki mieszkańców wioski i ryk bydła odbijały się echem od zboczy doliny po sam świt. Nie rozległ się tylko jeden dźwięk, na który czekał Aibas - i, jak sądził, inni. Marr najwidoczniej zakończył nocne granie i udał się na spoczynek.
Nie było to dla Aquilońcyzka zaskoczeniem. Grajek stał się legendą dla ludu zamieszkującego obecnie Królestwo Kresowe, nim jeszcze Aibas trafił tu z rodzinnego kraju. Dopiero mniej więcej rok temu Marr podjął walkę z Bractwem Gwiezdnym. Najwidoczniej jego magia miała swoje granice, chociaż Aquilończyk nie łudził się, że zdoła je odkryć.
Po wschodzie słońca mieszkańcy wioski rozeszli się do swoich zajęć lub nadrabiali zaległości w spaniu. Najważniejszy w Bractwie Gwiezdnym czarownik, którego Aibas nazywał Widłobrodym, wspiął się pod górę i zatrzymał przed Aquilończykiem.
- Trzeci raz Marr skalał nasze obrządki - powiedział.
- Dwa pierwsze razy miały chyba miejsce, gdy mnie tu jeszcze nie było? - odparł Aquilończyk.
- Wątpisz w to, co mówię? - zapytał Widłobrody ostrym tonem.
- Niewłaściwie tłumaczysz sobie moje słowa - odpowiedział Aibas, starając się we właściwych proporcjach połączyć pokorę ze zdecydowaniem. - Chciałem ci tylko przypomnieć, że jestem w wiosce od niedawna. O tym, co działo się tutaj ponad trzy miesiące temu, mogę usłyszeć tylko od ciebie i twoich braci.
- Moi rodacy nadal nie rozmawiają z tobą?
Aibas pokręcił głową.
- Chętnie mówią o wielu sprawach, takich jak myślistwo czy uprawa roli, lecz jeśli chodzi o waszą ... działalność, są nadzwyczaj powściągliwi.
Skinieniem głowy wskazał tamę zagradzającą wąwóz. Czekał, aż czarownik zapyta go, czy ktoś przewodzi milkliwym wieśniakom, lecz członek Bractwa pogładził jedynie spiżowe druty spowijające trzy odnogi siwiejącej brody. Mag sprawiał wrażenie zmęczonego i zaniepokojonego. Być może moc Marra była większa, niż Aibas podejrzewał.
Z pewnością Aquilończyk nie miał szans na namówienie Widłobrodego do pomocy w podboju Wylli. Aibas modlił się, by do tego doszło, nim zapomni, co się robi z kobietą w łóżku.
Gdy czarownik odezwał się po chwili milczenia, jego słowa odbiegały od tego, czego się spodziewał Aquilończyk.
- Musimy przeczesać wzgórza i las wokół doliny, by znaleźć grajka lub jego kryjówkę.
- Będziecie do tego potrzebowali wielu ludzi.
- Wiem, że zdążyłeś nieźle poznać okolicę. Jeżeli twój pan mógłby przysłać więcej żołnierzy, zwłaszcza łuczników, byłoby to dla nas bardzo pomocne.
Aibasa ogarnęły na przemian zaskoczenie i obawa. Zdumiało go, że członek górskiego plemienia dobrowolnie deklarował gotowość przyjęcia obcych w swe strony. Obawiał się reakcji Widłobrodego na wieść, że nie ma szans ściągnięcia większej liczby żołnierzy. Jego panu nie brakowało zbrojnych, lecz potrzebował ich do realizacji swoich zamierzeń. Na pewno nie zgodziłby się na uszczuplenie szeregów z powodu jakiegoś czarodziejskiego grajka.
Widłobrody zdążył zmarszczyć czoło, nim Aibas wpadł na szczęśliwy pomysł.
- Mój pan chętnie przyśle każdego, kogo w danej chwili nie potrzebuje, ale co za pożytek z najlepszego choćby wojownika, jeżeli nie zna okolicy? Siedzę u was trzy miesiące, lecz wasze dzieci i tak lepiej orientują się w terenie niż ja.
- Masz trochę racji - przyznał Widłobrody. - Młodzież naszego plemienia ma jednak inne zajęcia. Jeżeli mają się od nich oderwać... - Zdawało się, że mag podjął wreszcie decyzję. - Czy twój pan przysłałby trochę złota, byśmy zdołali inaczej zaspokoić nasze potrzeby? Wówczas młodzi mogliby ruszyć na poszukiwania Grajka.
Aibas nie wiedział, jakie bogactwa kryły kufry jego mocodawcy. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli były puste, wkrótce opuści Królestwo Kresowe. Służył już panom, wyobrażającym sobie, że gładkie słówka i szczodre obietnice wystarczą zamiast złota i srebra. Była to marna służba, zwykle prowadząca mało ostrożnych do niemiłych spotkań z katem.
Ponieważ Aibas sądził, że jego pan jest jeszcze wypłacalny, wolał zaczekać w wiosce do czasu przysłania złota. Zamierzał wówczas zadbać, by do jego kiesy trafiła cząstka wystarczająca na opłacenie bezpiecznego wyjazdu z Królestwa Kresowego.
- Moi mocodawcy z chęcią przyślą wam złoto lub towary - powiedział. - Musicie tylko określić, czego potrzebujecie, a natychmiast wyślę wiadomość.
- Niczego więcej od ciebie nie chcemy.
Mało kto zrobiłby aż tyle, pomyślał Aibas. Bracia Gwiezdni winni dziękować bogom, że hrabia Syzambry przysłał do nich człowieka, dla którego bramy do zbyt wielu miast były zamknięte.
Rozdział 1
Blask świtu roztoczył się po przejrzystym, chłodnym stawie na skraju nieprzebytej puszczy Królestwa Kresowego. Mroczna toń na krótko nabrała różanego odcienia, by po chwili zabarwić się na szafirowo.
Ze skraju lasu nad brzeg stawu cicho jak przyczajony kot prześlizgnął się samotny mężczyzna. Uważnie rozglądał się wokół. Jego oczy miały zimny niebieski odcień, co kontrastowało z czarnymi włosami - przynajmniej w mniemaniu tych, którzy nie znali Cymmerian.
Mężczyzna nazywał się Conan. Z własnej woli używał tego imienia podczas swoich licznych wędrówek, ponieważ imię człowieka miało wielką moc w zimnej, jałowej Cymmerii, gdzie życie i śmierć spacerowały ręka w rękę.
Conan zawędrował daleko od rodzinnej wioski, zaznając na swej drodze doli niewolnika, złodzieja, wojownika i dowódcy. Obecnie zmierzał na południe po licznych przygodach w ojczystej krainie, znów bowiem zapragnął zaznać smaku cywilizacji. W Cymmerii trudno było o wino, kobiety i złoto. Liczył, że nie będzie narzekał na ich brak, jeśli wstąpi na służbę w Nemedii jako najemny wojownik. By jednak tam dotrzeć, trzeba się było zapuścić się między wyniosłe szczyty i zwaśnione plemiona Królestwa Kresowego. Conan, od urodzenia skory do walki, wybrał najprostszą drogę na południe.
Tego ranka Cymmerianin rozpoczął czwarty dzień podróży po ziemiach Królestwa. Niewiele z ujrzanych rzeczy mogło stanowić dla Conana zachętę , by zatrzymać się tu na dłużej, a to, czego był świadkiem ubiegłej nocy, dodało mu sił do jeszcze szybszego marszu na południe. Na szczytach wzgórz ujrzał nie dające się z niczym pomylić magiczne ognie. Płonęły w znacznej odległości, lecz nawet gdyby znajdowały się w dalekim Kitaju, dla nienawidzącego czarów barbarzyńcy wciąż byłyby zbyt blisko.
Nad brzegiem stawu Conan przyklęknął i zanurzył w wodzie pusty bukłak. Pojemnik zabulgotał przez chwilę i szybko się napełnił. Cymmerianin przywiązał go do pasa i wrócił pod osłonę lasu.
Barbarzyńca miał ponad sześć łokci wzrostu i potężną muskulaturę. Każdy rozsądny człowiek ominąłby go z daleka. Strój Cymmerianina stanowiła niedźwiedzia skóra, wysokie buty, obcisłe skórzane spodnie i kolczuga równie zużyta, jak miecz. U bioder wisiały sztylet oraz sakwa z płótna porządnie wysmarowanego tłuszczem, zawierająca sól, orzechy i resztki królika złowionego poprzedniego wieczora.
Jedynie dureń wędrowałby pieszo, gdy mógłby jechać konno. Ponieważ Conan nie był głupcem, w podróż wyprawił się na końskim grzbiecie. Stracił jednak wierzchowca po drodze, niemal nie tracąc przy tym również życia. Przyszło mu walczyć z monstrualnym jakmarem - opiewanym w legendach lodowym czerwiem.
Okazało się, że mityczny stwór istnieje naprawdę. Potężny rzut garścią rozżarzonych węgli sprawił, że przynajmniej jeden z potworów leżał martwy pod Lodowcem Śnieżnego Diabła. Conan nie należał do ludzi zawracających bogom głowę prośbami o pomoc, lecz miał nadzieję, iż nie planowali umieścić na jego drodze kolejnego jakmara.
Ponieważ z walki z potworem Cymmerianin wyszedł z prawie kompletnym ekwipunkiem, podjął na nowo wędrówkę na południe. Liczył, że zdoła kupić konia w którejś z wiosek na północnej granicy Królestwa Kresowego, lecz w żadnej nie znalazł rumaka na sprzedaż. Miał jeszcze mniejsze szanse na zyskanie wierzchowca jako zapłatę za swe usługi, a żadne na jego kradzież. Wieśniacy strzegli koni bardzo czujnie. Poza tym miejscowy lud był spokrewniony z Cymmerianami. Conan nie miał ochoty okradać swoich ziomków ani zasłużyć na złą opinię wśród nich.
Im dalej barbarzyńca zapuszczał się w głąb Królestwa Kresowego, tym mniej odczuwał brak konia. Zdawało się, że cała kraina stanowi przechyloną półkę. Trzykrotnie już trafił na połacie równego gruntu na tyle duże, że mógłby na nich urządzić manewry turańskiej jazdy dowodzonej niegdyś przez siebie. Pozostała część Królestwa zdawała się składać wyłącznie ze wzgórz z gołymi szczytami, z łagodnych dolin, bystrych strumieni, nielicznych cichych stawów i nie kończącej się puszczy. W takiej okolicy górale, a więc i Cymmerianin, posuwali się szybciej pieszo niż konno. Pieszego trudniej było również wypatrzyć w tej niebezpiecznej krainie. Conan dwukrotnie natrafił na ślady bandyckich napaści. Za pierwszym razem natknął się na rozkładające się trupy, za drugim na niedawno zabitych i dwóch jeszcze żywych mężczyzn. Muchy obsiadły gęsto niezliczone rany tych ostatnich. Błagali, by Conan zadał im ciosy miłosierdzia. Cymmerianin wysłuchał ich próśb.
Conan uniósł głowę, by dojrzeć przez korony drzew słońce. Mógł sobie pozwolić na ponad pół dnia wędrówki, nim nadejdzie konieczność zdobycia pożywienia. Przedzierał się przez puszczę wolniej, niż by pragnął, lecz dzięki słońcu stale zmierzał na południe. Im dokładniej przyglądał się Królestwu Kresowemu, tym mniejszą miał ochotę zostać w nim na dłużej.
Do południa Conan dowiedział się, że przemierzana puszcza nie jest ani tak bezgraniczna, ani odludna, jak mu się wydawało. Dwukrotnie trafił na porządnie wydeptane ścieżki, raz zaś minął grupę chat zbyt małą, by obdarzyć ją mianem wioski. Ogródki z warzywami i wędzarnie zaświadczały, czym żywili się mieszkańcy.
Burczenie w brzuchu przypomniało Conanowi, że najwyższa pora na obfity posiłek. Przeważył jednak rozsądek, podpowiadający, że przemykanie się daleko od ludzkich sadyb cicho jak dym na wietrze jest najlepszym sposobem na opuszczenie tej niegościnnej krainy.
Cymmerianin utwierdził się w tym postanowieniu około południa, gdy wyszedł z lasu na skraj zadrzewionej doliny. U jej wylotu, wysoko na grani po lewej stronie, stał zrujnowany zamek. U jego podnóża zaś rozpościerała się opustoszała wioska.
Przed najmniej zniszczoną chatą stała szubienica z długim drągiem, wystarczająca do uśmiercenia naraz pół tuzina ludzi. Wiatr kołysał trzema cienkimi pętlami; tylko dwie zaciskały się na szyjach ofiar. Egzekucja musiała odbyć się już dość dawno, o czym świadczyła roznosząca się wokół woń. Conan skrzywił się na widok kołyszących się ciał. Jeżeli miejscowy władca zdołał doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości jedynie dwóm bandytom, stanowiło to jeszcze jeden dowód wątłości prawa w tej krainie. Cymmerianin nie przejmował się prawem, gdy stawało na drodze pomiędzy nim a łatwym bogactwem, lecz w Królestwie Kresowym najwyraźniej brak było i jednego, i drugiego.
Bez wątpienia ostało się tu jednak paru łuczników, dlatego Conan unikał otwartych przestrzeni po drodze do wylotu doliny, by nie stać się łatwym celem. Łuk nie był jego ulubioną bronią, lecz opanował władanie nim na tyle dobrze, że orientował się, gdzie może się kryć potencjalny strzelec.
Do tej pory Cymmerianin nie natknął się na żadne ślady ludzkiej obecności. Między zboczami płynął strumień, nieomal zasługujący na miano rzeki. Obok niego biegła ścieżka, na której widniały wyraźne ślady kopyt i obutych stóp.
Conan wdrapał się na stok tak szybko, jak gdyby ścieżka zaroiła się od węży. Wróciłby na nią jedynie wówczas, gdyby zmusiło go do tego ukształtowanie terenu, lecz wolał, by raczej inni czynili z siebie łatwy cel. Dawno zdał sobie sprawę, że zapewne nie umrze w łóżku ze starości. Nauczył się również, jak nie zginąć młodo wskutek idiotycznych omyłek.
Po południu dotarł w głąb doliny. Nad niewielkim strumieniem zjadł upolowanego królika i trochę grzybów. Gdy mył ręce, wydało mu się, że słyszy odległe dzwonienie, lecz doszedł do wniosku, że zwiodło go zawodzenie wiatru.
Dotarł w końcu do zębatej grani czerwonawych skał zagradzającej drogę. Przeszkoda wyglądała na niemożliwą do pokonania. Conan z niechęcią zdecydował się na powrót na ścieżkę.
Pokonał mniej więcej połowę odległości do dna doliny, gdy ponownie usłyszał dobiegające zza skalnej ostrogi pobrzękiwanie. Tym razem nie było wątpliwości, że to nie wiatr.
W chwilę później Cymmerianin usłyszał krzyk ptaka - a raczej człowieka naśladującego ptaka, nie na tyle jednak zręcznie, by obyte z leśnymi odgłosami ucho Conana nie wykryło fałszerstwa. Zaraz potem drugi ptasi zew rozległ się spomiędzy drzew.
Miecz Cymmerianina znalazł się natychmiast w jego dłoni, jak gdyby był obdarzony własnym życiem. Barbarzyńca rozejrzał się po gęstych zaroślach i schował pałasz. Do walki wśród gęsto rosnących drzew lepiej nadawał się sztylet. Conan był pewien, że nie uniknie potyczki; mógł się założyć, że przeciwnicy przegrają.
Najpierw jednak chciał zadać im parę pytań. Padłszy na kolana, Cymmerianin zaczął powoli pełznąć w dół stoku. Był w tej chwili równie czujny, jak nad stawem; skradający się w porównaniu z nim kot wydawałby się hałaśliwą niezdarą.
Nim Conan pokonał pięćdziesiąt kroków, usłyszał pobrzękiwanie ponownie. Tym razem rozpoznał wreszcie stukanie podków o kamienie. Wytężając słuch stwierdził dzięki niosącemu się w jego stronę powiewowi, że jeźdźców jest co najmniej kilku. Znajdowali się w dalszym ciągu po drugiej stronie skalnego grzbietu.
Gdyby konie należały do niego, Conan poowijałby im kopyta szmatami do czasu wyjechania z puszczy, w której grasowali rozbójnicy. Na twarzy barbarzyńcy na chwilę pojawił się posępny uśmiech. Cymmerianin miał nadzieję, że po walce parę koni wpadnie w jego ręce.
Prawdopodobnie zbliżający się jeźdźcy mieli takie samo prawo do wierzchowców, jak zaczajony na ich drodze barbarzyńca. Cymmerianin zamierzał doprowadzić do tego, by zwierzęta przeszły z kolei w jego ręce. Był gotów opuścić Królestwo Kresowe pieszo, lecz wolałby uczynić to z zapłatą za co najmniej jednego wierzchowca. Wtedy dotarłby do Nemedii nie jako żebrak, lecz ktoś, komu gotowi byliby zaufać najemni wojownicy.
Nadal cicho jak kot Conan zaczął się skradać w kierunku, z którego rozlegał się stukot kopyt. Ani jeden potrącony kamień, ani jedno trzaśnięcie gałązki nie mogło zdradzić obecności barbarzyńcy niewidocznym jeźdźcom. Gdy Cymmerianin zobaczył ich wreszcie, trzech wyglądało wroga z przodu, jak gdyby nie mógł zaskoczyć ich od tyłu. Towarzyszący im łucznik odwrócony bokiem wtykał strzały grotami w ziemię.
Wszyscy mężczyźni wyglądali, jak gdyby od pół roku nie najedli się do syta ani nie wykąpali. Mieli włosy, wąsy i brody wystarczające do wypchania materaca. Z ich odzienia z trudem dałoby się skompletować jeden ubiór, w którym bez wstydu można by pokazać się na ulicy miasta. Mimo to oczy i broń mężczyzn lśniły. Conan zdał sobie sprawę, że będzie mieć do czynienia z trudnym przeciwnikiem - o ile nieznajomi zdecydują się na walkę z nim.
Łucznik pierwszy dostrzegł Conana. Jego oczy rozszerzyły się na widok górującego nad nim Cymmerianina. Sięgnął spiesznie po broń, lecz nim zdołał wyjąć ją z pętli, dotarł do niego barbarzyńca. Muskularna dłoń zacisnęła się na jesionowym drzewcu. Strzelec spróbował wyszarpnąć swą broń, lecz równie skutecznie mógłby walczyć z trollem. Oczy rozszerzyły się mu jeszcze bardziej.
- Spokojnie, człowieku - powiedział Cymmerianin zniżonym głosem, wyraźniejszym niż szept, lecz nie niosącym się dalej. - Na kogo się zasadziliście?
- Na królewską karawanę - odpowiedział łucznik.
- Którego króla?
Conan nie miał ochoty narażać się niektórym monarchom. Byli wszakże i tacy, którzy już dawno wyznaczyli cenę za jego głowę.
- Władcy Królestwa Kresowego, naturalnie - stwierdził łucznik takim tonem, jak gdyby zwracał się do półgłówka.
Niewiele to mówiło Conanowi, lecz skoro i tak za parę dni miał otrząsnąć kurz Królestwa ze swych stóp, dlaczego by nie zabrać części dóbr z koronnej karawany?
- Ilu was jest i jak jesteście rozstawieni? - zapytał.
Czterech mężczyzn popatrzyło po sobie. Odgłosy zbliżających się jeźdźców zamieniły się w niemal ciągłe pobrzękiwanie, przypominające hałas z kuźni.
- Nie zwrócę się przeciwko wam, jeżeli nie dacie mi powodu - powiedział Cymmerianin. - Nie liczcie jednak na łaskawość, dopóki się nie dowiem, czy możemy zostać przyjaciółmi. - Bandyci w milczeniu spoglądali na Conana. Jeden z nich zaczął się przesuwać w stronę barbarzyńcy, ale spojrzenia towarzysza i Cymmerianina przygwoździły go do miejsca.
Najbardziej krzepko zbudowany bandyta zadecydował za pozostałych.
- Po czterech z obydwóch stron traktu po tej stronie ostrogi - powiedział, wskazując kciukiem skały.
- Nikogo więcej?
- Jeszcze po dwóch z drugiej strony. Skarpa ciągnie się w poprzek doliny, trakt zaś biegnie przez szczerbę w niej. Ludzie z tamtej strony mają popędzić karawanę w kierunku szczeliny. Kupcy będą myśleli, że znajdą się w bezpiecznym miejscu, lecz wtedy natkną się na nas.
Wówczas pozostali rozbójnicy wjechaliby za karawaną w szczelinę. Stłoczeni jeźdźcy straciliby przewagę w walce z pieszymi przeciwnikami. Conan nauczył się tego podczas służby w turańskiej armii, gdy lekkozbrojni piesi często pokonywali jazdę koczowników, jeżeli tylko zdołali doprowadzić do starcia na dogodnym dla nich gruncie.
- Doskonale - odparł Conan. - Gdzie się mam ustawić?
Herszt rozbójników znów wykonał gest kciukiem, tym razem w lewo. Conan odgadł, o co mu chodziło. Na wskazanej pozycji Cymmerianin byłby uwięziony między pozostałymi rozbójnikami i skalną skarpą. Gdyby spróbował zdrady lub ucieczki, zapewne nie wyszedłby żywy.
Tak przynajmniej sądzili rozbójnicy. Conan nie zamierzał bez potrzeby wyprowadzać ich z błędu. Postanowił jednak przekonać ich, że nie należy pochopnie oceniać Cymmerian.
Rozbójnicy rozstawili się w szereg o długości około czterdziestu kroków. Jego koniec niknął z oczu Conana w zaroślach. Ledwie był w stanie dostrzec ich herszta; znaczyło to zapewne, że przywódca bandytów stracił go z pola widzenia. Jedno spojrzenie wystarczyło Cymmerianinowi do znalezienia w zasięgu paru kroków kilku miejsc, w których stałby się całkowicie niewidoczny. Ocenił, że w jednym z nich mógłby nie tylko schować się przed swymi wątpliwymi wspólnikami, lecz również dostrzec, co się dzieje na drodze. Barbarzyńca nie zamierzał wdawać się w niemożliwą do wygrania walkę czy też napadać na kogoś, w kim nie chciałby mieć wroga.
Zaledwie Cymmerianin dotarł do upatrzonego miejsca, rozbójnicy z drugiej strony skarpy ruszyli do ataku. Rozległy się mrożące krew w żyłach wrzaski, wtórowało im rżenie koni, ugodzonych strzałami lub ostrą stalą. Ci, którzy nie jęczeli z bólu, obrzucali się wojennymi okrzykami. Słychać było łomotanie kamieni o tarcze.
Po chwili wśród zgiełku walki rozległo się bojowe zawołanie - imię, pod wpływem którego krew zaczęła krążyć żywiej w żyłach Cymmerianina:
- Raina! Raina! Raina!
Rozdział 2
Conan nigdy nie znał tej kobiety pod innym imieniem niż Raina - imieniem, które jako bojowe zawołanie dobywało się teraz gromko z płuc dwudziestu mężczyzn. Poznał ją jednak jako doskonałego wojownika znawczynię koni, swawolną kochankę - i towarzyszkę podczas koszmarnych przejść w Górach Ibarsyjskich.
Jeśli to ta sama Raina. Było to dość pospolite imię w Bossonii i paru innych krainach. Conan nie miał ochoty nadstawiać głowy w obronie zupełnie nieznajomej kobiety.
Cymmerianin rzucił na ziemię niedźwiedzią skórę, przesunął pochwę z mieczem za siebie, by nie uderzała o skały, i wskoczył na zbocze skalnej ostrogi. Wyszukując obutymi stopami punkty zaczepienia, szybko wspiął się w górę, w stronę szczeliny zapewniającej bezpieczeństwo i dobrą widoczność.
Rozbójnicy ponownie zapomnieli, że mogą zostać zaatakowani od tyłu, nie zadbali również o zabezpieczenie swych boków. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na Conana.
Kobietą po przeciwnej stronie była ta sama Raina, którą znał Conan. Znajdowała się w samym środku walczących. Dosiadała przysadzistej, silnej klaczy. Hełm skrywał większą część twarzy, piersi opinała wielokrotnie reperowana kolczuga. Cymmerianin rozpoznał ją po dużych, szarych oczach, piegach na zadartym nosie i długiej, pełnej wdzięku szyi.
Gdy kobieta wykrzyczała kilka rozkazów, Conan upewnił się, że to właśnie Raina. Jej głos stał się nieco bardziej szorstki, lecz spędzone na wędrówkach lata i wchłonięty podczas nich w płuca pył odcisnęłyby piętno nawet na spiżowym gardle.
Jeden z rozbójników zeskoczył z drzewa na zad klaczy Rainy. Koń ugiął się pod niespodziewanym ciężarem, lecz dosiadająca go kobieta bez trudu sprostała zagrożeniu. Nie będąc w stanie zamachnąć się mieczem, przez co mogłaby zranić któregoś ze swoich towarzyszy, walnęła napastnika rękojeścią broni w twarz. Krótki miecz bandyty zazgrzytał po jej kolczudze, aż jego szpic natrafił na pęknięte ogniwo i przebił skórę. Conan ujrzał, jak Raina zaciska wargi z bólu.
Kobieta natychmiast wyciągnęła zza cholewy wysokiego buta długi aquiloński sztylet. Rozbójnik był tak zajęty wpychaniem broni w dziurę w kolczudze, że nie dostrzegł ruchów Bossońki. Poderżnęła mu gardło. Z szeroko rozwartymi, nie widzącymi oczyma runął na ziemię, ochlapując Rainę i konia fontanną krwi.
Conan rozejrzał się w poszukiwaniu oparcia dla stóp. Musiał zejść na dół; nie miał łuku, poza tym nie był zbyt doświadczonym strzelcem. Tylko łucznik o graniczącej z czarami celności trafiałby wyłącznie w nieprzyjaciół w panującym u podnóża skały zamęcie.
Jeden z rozbójników wreszcie dostrzegł Conana. Oczy rozszerzyły się mu z zaskoczenia, potrząsnął głową, wreszcie otworzył usta do krzyku. Bandyta sprawiał wrażenie, jak gdyby nie miał pojęcia, skąd Cymmerianin wziął się na szczycie skały. Jego zdziwieniu położył kres jeden ze strażników, wbijając mu miecz między żebra. Rozbójnik skonał z szeroko otwartymi oczyma, nie doczekawszy się wyjaśnienia dziwnego zachowania Conana.
Gdy Cymmerianin szukał kolejnego oparcia dla stopy, obok niego w skałę uderzyła strzała. Opuściwszy wzrok, stwierdził, że może bez ryzyka zeskoczyć na ziemię. Chociaż zderzył się z gruntem z siłą, która połamałaby kości zwykłemu śmiertelnikowi, natychmiast przetoczył się i sprężył gotów do działania. Usłyszał wrzaski bandytów; pośród wymysłów, jakimi obrzucali łucznika, najłagodniejszy głosił, że miał więcej ojców niż pies pcheł.
Strzelec widocznie nie zaczekał na komendę herszta. Kłótnia rozbójników stwarzała Cymmerianinowi wymarzoną sposobność do walki - po stronie Rainy i jej ludzi. Honor, przychylność bogów i zwykła solidarność wobec dawnej kochanki nie pozwalały Conanowi postąpić inaczej.
Musiał uderzyć jak najszybciej. Rozbójnicy po drugiej stronie skały dopinali swego: spychali karawanę w stronę szczerby, która pozornie obiecywała wędrowcom bezpieczeństwo. W rzeczywistości czekałaby ich tam rzeź. Oczywiście zorientowawszy się w sytuacji, strażnicy karawany drogo sprzedaliby życie, znacznie przerzedzając szeregi rozbójników.
Kłócący się bandyci czynili rejwach nie mniejszy niż tłum pijaków w aghrapurskiej winiarni. Gdyby nie to, że bitewny zamęt za skałą był jeszcze głośniejszy, strażnicy karawany na pewno zorientowaliby się, co im grozi.
Okazało się, że łucznik zauważył Conana. Obrócił się, naciągnął strzałę i wypuścił ją w chwili, gdy herszt schwycił go za ramię. Pocisk poszybował bogom w okno; instynktowny skok Cymmerianina za pień drzewa nie był na dobrą sprawę konieczny. Zaskoczył jednak bandytów. Rozbójnicy rozglądali się bezradnie na wszystkie strony, jak gdyby barbarzyńca rozpłynął się w powietrzu. Gdy Conan wyskoczył zza drzewa z mieczem w jednej ręce, a niedźwiedzią skórą w drugiej, wszyscy zwróceni byli w innym kierunku.
Cymmerianin rzucił rozpostartą skórę; opadła na głowę i ramiona strzelca. Łucznik zdołał zedrzeć ją wystarczająco szybko, by wystrzelić do wroga.
Conan nie był jednak zwykłym przeciwnikiem, o czym łucznik przekonał się szybko i boleśnie. Gdy naciągał strzałę, pałasz Conana uderzył w jego broń. Jesionowe drzazgi prysnęły w powietrze, kawałki przeciętej cięciwy chlasnęły w przeciwne strony. Strzelec upuścił resztki łuku, odskoczył w tył - i wpadł na herszta. Na moment uniemożliwił mu przez to ruszenie do ataku na Cymmerianina.
Być może herszt się łudził, że nikt nie zdoła w jednej chwili wykorzystać takiej sytuacji. Jeżeli tak, pomyłka ta kosztowała go życie. Miecz Conana zatoczył ze świstem śmiercionośny łuk i z głuchym łoskotem trafił w głowę rozbójnika. Chociaż rozbójnik nosił skórzany hełm, wzmocniony zardzewiałymi żelaznymi prętami, ostrze rozpruło go tak gładko jak pergamin. Broń ugrzęzła w czaszce na tyle głęboko, że Cymmerianin musiał mocować się przez chwilę, by ją wyrwać.
Zdesperowany łucznik wyjął z pochwy sztylet, zamierzając przyciągnąć do siebie nieprzyjaciela i nadziać go na ostrze. Zdołał co prawda szarpnąć Cymmerianina, lecz ostrze okazało się za słabe, by rozedrzeć kolczugę. Conan wolną dłonią rąbnął łucznika w podbródek z taką siłą, że złamał mu kark. Mężczyzna runął na pień drzewa z tak wielkim impetem, że pękła również jego czaszka.
Conan wyrwał w końcu miecz i stanął do walki z kolejnym przeciwnikiem. Rozbójnik nie miał broni, z którą mógłby stawić czoło ciemnowłosemu olbrzymowi; nie miał też ochoty młodo umierać. Wycofał się. Sądząc po hałasach w zaroślach, jego towarzysze obrali podobną taktykę.
Ku niezmiernemu zadowoleniu Cymmerianina, żadnemu z pozostałych przy życiu bandytów nie przyszło do głowy, by wykrzyczeć ostrzeżenie dla kompanów za skałą. Conan miał wolną rękę w wyborze sposobu ataku.
Przyklęknął i obejrzał łuk. Broń znacznie ucierpiała, gdy wytrącił ją z rąk strzelcowi. Martwy łucznik miał jednak owiniętą wokół pasa zapasową cięciwę. Szybkimi, sprawnymi ruchami Conan naciągnął ją. Podniósł jedną z rozsypanych na ziemi strzał i napiął łuk.
Była to nie najgorsza broń, chociaż nie mogła się równać wielkim bossońskim łukom ani zakrzywionej odmianie oręża, której Conan nauczył się używać w Turanie. Z jeździeckiego łuku można było z odległości dwustu kroków umieścić pięć strzał w tarczy wielkości człowieka tak szybko, iż ostatnią wypuszczało się, nim pierwsza dotarła do celu. Wystrzelone z długich bossońskich łuków strzały długości ramienia przebijały aquilońskie kolczugi i grzęzły w ciele na głębokość dłoni.
Conan nie potrzebował aż tak dobrej broni. Łuku zamierzał użyć wyłącznie do poinformowania rozbójników za skałą, że tam, gdzie wcześniej byli ich towarzysze, znaleźli się wrogowie. Reszty powinien dokonać strach. Tego nauczył Cymmerianina i innych oficerów-cudzoziemców kapitan Khadjar z turańskiej armii. "Zwycięża ostatecznie ten, kto na polu boju staje się panem umysłów walczących" - powiedział kiedyś. "Kto pozwala zawładnąć sobą strachowi, kończy jako pozbawiony honoru dezerter lub pastwa dla sępów".
Mądre słowa mądrego człowieka, obecnie tropiącego Piktów na aquilońskim pograniczu - jeżeli nie wysłano za nim najemnych zabójców. Barbarzyńca miał nadzieję, że może Raina wiedziała coś o losie Khadjara.
Jeżeli nawet, to by opowiedzieć o tym Conanowi, wpierw musiała przeżyć walkę z rozbójnikami. Cymmerianin naciągnął cięciwę i wypuścił strzałę. Poszybowała między drzewami i zniknęła w lesie po drugiej stronie traktu.
Dopiero po trzech strzałach w gęstwinie rozległ się krzyk. Jednak było to tylko przekleństwo, rzucone na głowę marnie celującego kamrata. Dopiero za szóstym razem rozległ się wrzask bólu.
Cymmerianin wypuścił dwie kolejne strzały i zakładał trzecią, gdy rozbójnicy zaatakowali.
Z gęstwiny wyskoczyło nie czterech, lecz co najmniej dwakroć więcej bandytów. Conan zwolnił cięciwę. Grot wbił się w pierś jednego rozbójnika. Mężczyzna runął na ziemię z charczeniem, lecz pozostali biegli dalej. Wyglądało na to, że wiedzieli, jak na nowo zastawić zasadzkę. Gdyby zdołali odpędzić wroga, który wyrósł jak spod ziemi za ich plecami, odzyskaliby panowanie nad obydwoma odcinkami traktu.
Rozbójnikom nie brakowało odwagi. Z początku sprzyjało im nawet szczęście. Conan nie miał czasu wybrać miejsca dogodnego do obrony. Zza skalnego wyłomu wyłoniła się przednia straż karawany. Po chwili rozbójnicy, juczne zwierzęta i strażnicy - dosiadający koni i piesi - przypominali kłębowisko węży z vendhiańskiej dżungli. Cymmerianin nie ryzykował kolejnego strzału. Zdołał zmusić przeciwników do działania, lecz postąpili w sposób, jakiego sobie nie życzył. Gdyby walczący ludzie i przerażone zwierzęta pozostały dłużej w skalnej szczelinie, zostałaby zablokowana tak dokładnie, że rozbójnicy mieliby wolną rękę.
Ponieważ jeden plan zawiódł, Cymmerianin bez chwili namysłu przystąpił do realizacji następnego. Rzucił się w dół stoku z połyskującym mieczem i sztyletem w rękach, wymijając drzewa i przeskakując krzaki i głazy. Nie wydawał bojowych okrzyków, zależało mu bowiem na zaskoczeniu przeciwników, lecz jego bliskość zdradził trzask roztrącanych gałęzi.
Na szczęście usłyszeli je zarówno rozbójnicy, jak i wędrowcy. Gdy bandyci na trakcie zwrócili się w jego stronę, strażnikom nie zabrakło przytomności umysłu, by to wykorzystać. Z góry zakładali, że stający do walki z napastnikami człowiek chce im pomóc.
Bystrość strażników ocaliła Conanowi życie. Gdy Cymmerianin zadał pchnięcie sztyletem w stronę jednego z bandytów, ten rzucił się naprzód i zdołał chwycić barbarzyńcę za nogi. Conan zdołał jeszcze zastawić się przed cięciem drugiego z nieprzyjaciół, nim stracił równowagę.
Jeden ze strażników przeskoczył przez jucznego muła i wylądował na plecach mężczyzny wczepionego w nogi Cymmerianina mężczyzny. Nie wydobył broni; nie musiał. Mimo zgiełku Conan usłyszał trzaśnięcie łamanego karku i poczuł, jak uścisk na jego kostkach słabnie.
Odskoczył od konającego rozbójnika i zręczną szermierką przez chwilę utrzymał następnego napastnika na odległość wyciągniętego ramienia. Instynkt ostrzegł barbarzyńcę o kolejnym niebezpieczeństwie. Wykonał zwód. Gdy bandyta się cofnął, Conan jednym ciosem odciął zbliżającemu się od tyłu mężczyźnie włochatą rękę z zakrzywioną szablą. Rozbójnik zawył, daremnie starając się zatamować buchającą krew, po czym osunął się na ziemię, krzycząc wniebogłosy.
Nim Conan zdołał się odwrócić do pierwszego napastnika, ten już nie żył - rozbójnik natknął się bowiem na strażnika, któremu nie brakowało ani broni, ani umiejętności. Wystarczył jeden cios, by bandyta padł prawie odciętą głową.
Strugi krwi zaczynały sprawiać, że skalista ścieżka pokrywała się grząskim błotem utrudniającym poruszanie. Conan przeskoczył duży głaz i znalazł się na pewniejszym gruncie. Przybliżył się również do samego centrum walki.
Jeden z rozbójników, przekonany, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciół, chciał odciąć juki zdychającego konia. Skonał przed nim - Conan chwycił go za tłuste związane włosy i wbił sztylet w plecy. Bandyta osunął się na półotwarte sakwy, z których wysypywały się fiolki i buteleczki o pieczęciach pokrytych nie znanymi Cymmerianinowi runami.
Do Conana dołączył strażnik, który wcześniej pospieszył mu z pomocą, dzięki czemu obydwaj mogli osłaniać się nawzajem. Jeden z bandytów, który wcześniej rzucił się do ucieczki, wystawił głowę z krzaków w nowym przypływie odwagi lub w nadziei na łatwe łupy. Czy kierował nim hart ducha czy łapczywość, skończyło się to dla niego rychłą śmiercią. Gdy rozbójnik wyskoczył z zarośli, Conan był gotowy na jego przyjęcie. Z siłą kafara kopnął mężczyznę ciężkim butem, nim ten zdążył wylądować na ziemi. Rozbójnik zgiął się wpół. Nim zdołał się podnieść, Cymmerianin rozłupał mu mieczem czaszkę.
Później walka przybrały typowy dla takich starć przebieg. Zamieniła się w zbiór rozmytych plam zderzających się i odskakujących od siebie ostrzy, w zgiełk ludzkich krzyków i jęków, w kłębowisko ciał - nieruchomych i zdradzających jeszcze oznaki życia. Conan miał wrażenie, że toczy walkę z o wiele większą liczbą przeciwników, niż sądził na początku. Przez moment poczuł zgrozę na myśl, że spod ziemi wyrastają nowi bandyci, a może zabici ożywają na nowo.
Po chwili się zorientował, że wrażenie natłoku sprawiali uciekający nieprzyjaciele. Raina lub ktoś inny, kto nie stracił głowy, rozkazał zablokować skalną szczelinę, co odcięło rozbójnikom drogę odwrotu. W ten sposób szczerba w skale została wykorzystana przeciwko tym, którzy zaplanowali w niej zasadzkę.
Walka zamieniła się w istną rzeź. Gdy było po wszystkim, ogarnięty bitewnym szałem Cymmerianin doszedł z wolna do siebie. Zdał sobie sprawę, że jest cały zlany krwią, w dłoniach dzierży połyskujący szkarłatem oręż, a u jego stóp na ziemi przesiąkniętej posoką piętrzą się nieruchome ciała.
Odzyskując jasność umysłu, zauważył również, że strażnicy trzymają się z dala od niego. Jeden z łuczników nie zluzował cięciwy, aczkolwiek nie założył na nią strzały. Inny, śniady brodacz, czynił raz za razem gest odczyniający złe uroki.
- Raina! - krzyknął Cymmerianin, choć bardziej przypominało to skrzeczenie olbrzymiej żaby.
Zdał sobie sprawę, że walczył z zapamiętaniem godnym aesirskiego berserkera - ogarniętego ślepą furią wojownika z Północy. Nic dziwnego, że bali się go ci, którym pospieszył z pomocą.
- Raina!
Tym razem jego wołanie bardziej przypominało głos ludzkiej istoty. Słysząc to imię, strażnicy utkwili w Cymmerianinie pełne zdziwienia spojrzenia. Kobieta zauważyła Conana. Jej jasne, pokryte piegami oblicze również znaczyły plamy krwi.
Conan się roześmiał. Niemal słyszał, jak Raina rozmyśla: "Gdzie już spotkałam tego olbrzymiego barbarzyńcę, że woła mnie, jak byśmy byli starymi przyjaciółmi?"
- Jestem Conan Cymmerianin, Raino z Bossonii - powiedział spokojnie. - Przysięgam na bogów mojego ludu i wszystko, co chcesz, że to prawda.
Wiedział o niej wystarczająco wiele, aby rozproszyć jej podejrzliwość... sam zaś wątpił, by chciała słuchać w obecności swoich ludzi, jaką ją zapamiętał. Raina jeszcze przez chwilę marszczyła brwi, po czym jej czoło się wygładziło. Na zaciśniętych wcześniej ustach pojawił się z wolna uśmiech. Płynnym ruchem schowała miecz, ześlizgnęła się z siodła i podeszła do Cymmerianina.
- Conan? - W jej głosie brzmiała równocześnie radość i niepewność.
- O ile mi wiadomo, nie mam brata bliźniaka, a żadnemu z czarowników nie udało się stworzyć mojego sobowtóra. Wierz mi, Raino, to ja we własnej osobie.
- Och, na Mitrę!
Przez chwilę Conan miał wrażenie, że Raina zemdleje. Wyciągnął rękę, zamierzając oszczędzić jej tego wstydu. Mimo bitewnego zaślepienia odniósł wrażenie, że towarzyszyła jej grupa doświadczonych wojaków, niechętnie godzących się, by rozkazywała im kobieta. Chociaż nie byle jaka kobieta, Rainy bowiem nie sposób było zaliczyć do pospolitych przedstawicielek swej płci. Conana nie zaskoczył fakt, że widzi ją z własnym oddziałem konwojującym karawany oddziałem w niecałe dwa lata po tym, gdy sama opuszczała Turan jako zwykła strażniczka wędrownych kupców. Był jednak zdziwiony, że ich szlaki przecięły się ponownie na smętnym odludziu, mieniącym się Królestwem Kresowym.
Raina odzyskała panowanie nad sobą. Wyciągnęła dłoń i odgarnęła z czoła Conana splątane włosy.
- Na bogów, dobrze cię znowu widzieć, chociaż mam... mamy teraz wobec ciebie dług do spłacenia. Przysięgam, że znajdę jakiś sposób, by...
- ...go wyrównać? - dokończył Cymmerianin z posępnym uśmiechem. Znów przypomniawszy sobie, że Raina jest teraz dowódcą, rzekł zniżonym głosem: - Najlepiej spłać go, zbierając ludzi i ruszając dalej.
Opowiedział w paru słowach o swej walce, zanim karawana pokonała skalną szczerbę. Zamiar przyłączenia się do rozbójników pominął milczeniem.
- Masz rację, Conanie. Być może ci szubrawcy mogą nam sprowadzić na kark kompanów.
Barbarzyńca miał wrażenie, jak gdyby w ciągu kilku chwil Raina urosła. Odwróciła się i spiesznie wykrzyczała serię rozkazów. Mężczyźni rzucili się je wypełniać, jak gdyby patrzyła na nich bogini walki.
W trakcie rozmowy Conan stwierdził, że mniej powinien się przejmować autorytetem przyjaciółki, a bardziej - jak zostanie przyjęty przez jej ludzi. Wyświadczył oddziałowi Rainy - ujmując to oględnie - przysługę, lecz wielu mieszkańców królestwa Południa nie znało Cymmerian. Część z nich, jak głupcy na całym świecie, bała się nieznanego.
Ponieważ strażnicy bez szemrania jęli wykonywać polecenia kobiety, Conan spokojnie ruszył pod górę. Wrócił z ciałem herszta i orężem zabitych przez siebie rozbójników.
- Lepiej zabrać broń, by nie wpadła w ręce byle obwiesi - powiedział.
Raina pokiwała głową i spojrzała na trupa.
- Ci łotrowie słuchali jego rozkazów - dodał barbarzyńca. - Nieco dalej, u podnóża wzgórza ze zrujnowanym zamkiem na szczycie, stoi szubienica. Jeżeli go na niej powiesimy, może da to do myślenia tym, którzy mieliby jeszcze ochotę się na nas zasadzać.
- Nigdy nie brakowało ci sprytu mimo młodego wieku. - Raina ponownie przytaknęła.
- Powiedziałaś to, jak gdybym był żółtodziobem! - roześmiał się Cymmerianin.
- O nie! Nie jesteś żółtodziobem.
Zarówno głos, jak i spojrzenie kobiety świadczyły, że odezwały się w niej wspomnienia, przez które i Conanowi krew żywiej krążyła w żyłach. Po chwili ponownie przybrała minę dowódcy i nakazała strażnikom, by martwego bandytę umieścić na którymś z jucznych zwierząt lub noszach.
Barbarzyńca przysłuchiwał się temu z uśmiechem. Raina złożyła obietnicę spłacenia długu i potwierdziła, że gotowa jest ją spełnić. Teraz potrzebowali jedynie ciemności.
Rozdział 3
Kilku ludzi Rainy chciało ścigać pozostałych przy życiu rozbójników.
- Jeśli ich znajdziemy, to już nie ostrzegą swoich kompanów - wyraził prosto swoje myśli jeden ze strażników.
- Założę się, że chcielibyście rozdzielić między siebie łupy z innych karawan? - powiedziała Raina z uśmiechem, lecz jej głos był twardy jak skała.
- No... nie zaprzeczę, pani.
- Wspaniale. Chociaż brakuje ci rozumu, przynajmniej jesteś szczery. W dzisiejszej walce straciliśmy czterech ludzi, a sześciu odniosło rany. Nie możemy się rozdzielać w puszczy, którą nasi wrogowie znają na wylot.
Mężczyzna przyjął pouczenie ze wzruszeniem ramion i uśmiechem, po czym zabrał się do naprawy uprzęży jucznego muła.
Karawana niezwłocznie ruszyła w dalszą drogę. Gdy orszak mijał zrujnowany zamek i szubienicę, Cymmerianin wyjechał na przód. Raina została w środku kolumny. Jechało przy niej zbyt wielu podwładnych, by barbarzyńca zdołał zamienić z nią słowo na osobności. Nie miał zresztą w tej chwili ochoty na pogawędki. Należało skupić całą uwagę na obserwacji otoczenia.
Rozciągające się na zachodzie chmury sprawiły, że podróżujący dotarli do szubienicy w gęstniejącym zmroku. Raina ściągnęła wodze, zatrzymała konia obok Cymmerianina i spojrzała na zburzoną wioskę.
- Nie podoba mi się tutaj, Conanie.
- Nikt z twoich ludzi nie pochodzi z tej okolicy?
- Nauczyłam się, że ci, którzy zdołali wyrwać się z Królestwa Kresowego, niechętnie do niego wracają.
Conan obawiał się, że rodowici mieszkańcy Królestwa mogli być w zmowie z rozbójnikami.
- Nocujemy w zamku czy w wiosce? - zapytał.
- Droga do zamku jest za stroma dla zwierząt. Nie zamierzam rozdzielać oddziału - odrzekła Raina.
- W takim razie wjeżdżamy do wioski albo marzniemy i mokniemy pod gołym niebem - odparł Cymmerianin, spoglądając w niebo.
Od chwili gdy się zatrzymali, by przyjrzeć się wisielcom, chmury stały się jeszcze ciemniejsze.
- Nie pomogłoby to rannym - rzekła Raina i przyłożyła dłonie do ust: - Hej! Rozbijamy obóz na noc w wiosce. Znajdźcie dla siebie najmniej twarde kamienie i najsuchsze błoto. Oporządźcie konie i osły! Pierwszy straż pełni niebieski zastęp! - Odwróciła się do Cymmerianina. - To znaczy, że również i ja. Dowódca niebieskiego zastępu został ranny. Ale nie będę czuwać przez całą noc.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie pełnisz warty do samego rana? - Conan się uśmiechnął. - Czy zaśniesz, czy nie...
- Wydajesz się pewny swych sił, Cymmerianinie.
- Jeżeli zależy ci na odpowiedzi, to istotnie nie wątpię.
Te słowa sprawiły, że Raina również się uśmiechnęła. - Powiedz mi, co cię tu sprowadza z Turanu? Znów wstąpiłeś na służbę u arcyszpiega Miszraka?
Conan wyraził przekonanie, że Miszrak spółkował z kozami i sikał w studnie, po czym się roześmiał.
- Nie, ani on, ani nikt inny nie przysłał mnie tutaj. W istocie, im dalej będę trzymał się przez parę lat trzymał się od Turanu, tym lepiej. - Opowiedział o ostatnim roku służby w turańskiej armii i swoim nagłym odejściu, gdy wysoko postawionemu oficerowi nie spodobały się kontakty barbarzyńcy z jego kochanką. Streścił również przebieg późniejszych wędrówek na północ, do Cymmerii i z powrotem na południe. - Nie wątpię, że Miszrak utrudniał mi z początku drogę, zanim do reszty nie pozbyłem się turańskiego kurzu z moich butów - podsumował. - Niech Crom mnie chroni, bym miał mu jeszcze kiedykolwiek służyć.
Raina niespokojnie zacisnęła rękę na dłoni Conana. Po chwili się uśmiechnęła i zsiadła z konia.
- Muszę zabrać się do roboty. Zajmij się wierzchowcami i bagażem. Dołączę do ciebie, kiedy znajdę czas.
Conan przyglądał się, jak kobieta podchodzi do ludzi pętających i rozładowujących juczne zwierzęta. Bossonka wyglądała pięknie, lecz widać było, że jest o parę lat starsza. Po chwili Cymmerianin doszedł jednak do wniosku, że nie chodził o wiek, a o obowiązki dowódcy - brzemię poznane przez barbarzyńcę dokładniej, niż miałby ochotę.
Conan planował przyłączyć się do Rainy, jeżeli zamierzała ruszyć na południe po dotarciu z karawaną do celu. Ciężar dowodzenia był łatwiejszy do zniesienia, jeżeli spoczywał na dwóch osobach.
Aibas przespał większość dnia. Aquilończyk czuł, że czarownicy żyli w trwodze. Obawiali się czegoś potężniejszego od nich samych. Ich strach sprawiał, że rozsyłali wojowników coraz dalej w poszukiwaniu nowych ofiar dla potwora.
Zeszłej nocy rzucono bestii aż pięciu nieszczęśników, między nimi młodziutką dziewczynę. Tajemniczy grajek nie użył piszczałek, by umożliwić skazanym na zagładę ludziom godną śmierć. Zdawało się, że nieznany czarodziej chwilowo nie chciał drażnić Bractwa Gwiezdnego. Aibas przyłapał się na myśli, że z przyjemnością patrzy, jak krwiożerczy magowie przewracają oczyma ze strachu, słysząc dochodzące z oddali granie.
Bogowie byli jednak świadkami, że również Aquilończyk od chwili znalezienia się w dolinie niejednokrotnie zaciskał oczy z trwogi. Trzymała go tu tylko nadzieja, że jego zadanie niedługo dobiegnie kresu. Aibas zdawał sobie również sprawę, że gdyby teraz zdecydował się na próbę ucieczki, najprawdopodobniej nie opuściłby żywy Królestwa Kresowego.
Stukanie do drzwi jego chaty było dość głośne, by obudzić umarłego. Aibas wsłuchał się w dobiegające z zewnątrz głosy. Zanim uchylił drzwi, wpuszczając do środka członka Bractwa Gwiezdnego, wyciągnął miecz. Ujrzał, że na zewnątrz stoi kilku wartowników z niewyraźnymi minami.
- Grajek wyprawił jakąś nową sztuczkę? Przestraszył waszego pupila tak, że nie chce się wynurzyć ze stawu?
Czarownik spojrzał gniewnie i uczynił - Aibas miał nadzieję, że bezskuteczny - gest odpędzający nieprzyjazne duchy. Aquilończyk postanowił powściągnąć swoją złośliwość. Co prawda Syzambry potrzebował wojowników Pougoi, lecz zależało mu również, by magowie trzymali górali w karbach. Do tego niezbędna była bestia, bestia zaś potrzebowała ludzkiego mięsa.
- Przybyszu z nizin, jesteśmy zadowoleni ze złota, które przysłał twój pan. Pamiętaj jednak, że możemy zaszkodzić ci łatwiej niż ty nam.
Aibas nie był pewny, czy czarownik groził mu oczernieniem przed Syzambrym, czy rzuceniem zaklęć.
- Wybacz mi. Jestem rozespany i mam... - Zawahał się. Nie chciał powiedzieć "gorączkę" z obawy, że czarownik wyraziłby gotowość, by go uleczyć. - ... rozwolnienie.
Tak, rozwolnienie. Nawet w tych nie ucywilizowanych okolicach, rojących się od czarowników, biegunkę kurowano ziołami i miksturami przyrządzanymi przez wiedźmy, a nie czarami, pochodzącymi z królestw, których nazwy nie powinny pojawiać się na ludzkich ustach.
- Wezwałeś wiedźmę? - zapytał mag.
- Nie, ale zrobię to po naszej rozmowie. Cielesne dolegliwości są dla mnie nieważne, jeśli tylko przynosisz dobre wieści.
Układny ton Aibasa sprawił, że czarownik przestał się krzywić, lecz nie wystarczył, by wywołać uśmiech na jego ustach. Członek Bractwa Gwiezdnego skłonił się, wyrażając dobitnie - w swoim mniemaniu - uznanie dla Aquilończyka.
- Na razie nie, ale niewątpliwie wkrótce nadejdą - powiedział czarownik. - Pierwsza grupa jest już gotowa. Dziś w nocy dotrze do pałacyku myśliwskiego i wykona swoje zadanie.
- Czy górale wiedzą, że księżna i jej syn zostaną tu przywiezieni?
- O księżnej na pewno. Co do niemowlęcia, trudno powiedzieć.
Aibas miał chęć się modlić, by wnuka starego króla Eloikasa, księcia Urrasa, nie było w pałacyku, z którego zamierzano porwać jego matkę. Lecz modły, płynące z Królestwa Kresowego zdawały się raczej ściągać gniew bogów niż ich wsparcie. Aquilończykowi pozostawała wyłącznie nadzieja, że Urras zostanie wywieziony przed pojawieniem się górali, a ofiarą porwania padnie tylko księżna Chienna. Zmuszenie księżnej do poślubienia Syzambrego powinno wystarczyć do nakłonienia Eloikasa do ustąpienia z tronu. W najgorszym wypadku król mógł podjąć otwartą walkę z siłami hrabiego. Tak czy inaczej, równało się to zakończeniu misji Aibasa i szansie na opuszczenie Królestwa Kresowego.
Na razie wszakże Aquilończyk wciąż się znajdował w górskiej dolinie i nie mógł nawet wyprosić z chaty członka Bractwa Gwiezdnego. Sądząc po minie brodatego czarownika, miał on w zanadrzu jeszcze parę informacji.
- Coś przebiega nie po waszej myśli?
- Grupa Wolnych Druhów (tak określali się tutejsi rozbójnicy) próbowała jakiś czas temu napaść na królewską karawanę. Gdyby się udało, osłaniałaby powrót naszej wyprawy do doliny.
- Ale bandytom się nie powiodło?
- Zginęli prawie wszyscy. Ci, którzy ocaleli, opowiadali, że powodem ich klęski był olbrzym z ożywionego kamienia. Nasi wrogowie widocznie znają się na magii lepiej, niż myśleliśmy.
- A może mają więcej ludzi? - Aibas powstrzymał westchnienie. - Posłuchaj, dostojny mędrcze. Bogowie mi świadkami, że ty i twoi towarzysze potraficie się posługiwać magią lepiej, niż uważałem to za możliwe. Wiem jednak więcej od was, jak toczy się bitwy i wojny w krainach poza tą doliną. Obawiajcie się nie czarów, lecz tego, że strażnicy karawany wzięli paru rozbójników do niewoli i zmusili ich do ujawnienia, co wiedzą o naszych planach. Rozkażcie góralom, którzy mają porwać księżnę, wracać inną drogą. Niech wędrują w nocy, a w dzień się kryją. Będzie to dla nich równie pomocne, jak wszystkie wasze zaklęcia i dwie dziesiątki... - Aibas wstrzymał się przed słowami "ofiar dla potwora" i dokończył: - ...nowych więźniów.
- Nie oduczysz się bezczelności, przybyszu z nizin?
W ustach czarownika zabrzmiało to jak obraza. Aquilończyk miał ochotę powiedzieć, że jego bezczelność jest niczym w porównaniu z zuchwałością Syzambrego, lecz powściągnął język. Niech czarownicy sami się zorientują, z kim zawarli przymierze, gdy hrabia przywdzieje koronę. Dostaną wówczas srogą nauczkę. Aibas miał nadzieję, że do tego czasu znajdzie się daleko od Królestwa Kresowego.
- Wybacz, jeżeli uraziły cię moje słowa. Nie było to moim zamiarem. Niezmiernie zależy mi jednak, by nasze tak dobrze rozpoczęte dzieło nie spełzło na niczym z powodu niepotrzebnych zaniedbań.
- Przekażemy twoje rady. Czy to ci wystarczy?
- W zupełności.
Aquilończyk wiedział, że na więcej nie ma co liczyć, nawet gdyby oferował czarownikom wszystkie skarby kapłanów Seta.
Z przesuwających się nisko po niebie chmur spadały rzadkie krople deszczu. Na zachodzie szalała burza, lecz karawana rozbiła obóz na niemal suchym gruncie.
Chociaż Conan nie miał żadnych obowiązków po dopilnowaniu rozpakowania ładunków karawany, pomagał jednak w rozbijaniu obozu. Niektórzy z wojowników wyraźnie domyślali się, że Cymmerianin i Raina byli niegdyś kochankami. Żołnierze chcieli dowiedzieć się czegoś o człowieku, któremu niewątpliwie zawdzięczali życie.
Dzięki gościnności strażników Conan wypił tyle wina, na ile miał ochotę, chociaż nie więcej, niż nakazywał rozsądek. Wręczył też swój miecz zbrojmistrzowi, by ten wyrównał szczerby na ostrzu. Barbarzyńca spędził z rzemieślnikiem nieco czasu na pogodnej pogawędce. Pomógł także pachołkowi oliwić skórzane bukłaki, które zaczynały przeciekać. Wraz z dwoma nowo zaciągniętymi do oddziału młodzieńcami zapakował na powrót rozsypane podczas walki flaszeczki z wywarami ziół i leczniczymi miksturami. Kolejnemu młodemu mężczyźnie pomógł naprawić nadkruszony dzban o zawartości rozsiewającej niewiarygodnie ohydny smród zawartości.
- Słyszałem, że ta maź może niesłychanie pomóc Eloikasowi w walce z nieprzyjaciółmi - wyjaśnił garncarz.
- Fuj! - parsknął Conan, marząc o zaczerpnięciu świeżego powietrza lub przynajmniej jak najszybszym zatkaniu dzbana. - Co król ma w tym celu zrobić? Zaprosić nieprzyjaciół na ucztę i odkorkować podczas niej dzban? Jestem pewny, że umarliby od smrodu.
Garncarz zmarszczył brwi i nie odpowiedział. Cymmerianin poczuł przenikliwy chłód, wywołany obawą, iż Eloikas istotnie para się magią. Gdyby nawet król zgłębiał tajniki zakazanej wiedzy, by zwyciężyć z wrogami, Conan nie miał ochoty trafić w pobliże magicznego pojedynku. Ponieważ jednak Raina, którą zobowiązał się wspierać, jechała do pałacu, być może to go nie minie. Cymmerianin miał jednak nadzieję, że tak się nie stanie; żywił również przekonanie, że z mieczem w dłoni zdoła się wyrwać z najgorszych opresji.
Przez dwadzieścia trzy latażycia Conan nauczył się, że czarnoksiężnicy rzadko dobrze kończyli. Na dodatek zwykle ściągali nieszczęścia na wielu ludzi.
- Zapomnij o moim pytaniu - powiedział. - Nie żywię wobec Eloikasa niechęci. Jeżeli trzeba, zawiozę mu nawet ten śmierdzący garnek.
Czoło garncarza się wygładziło. Conan porozmawiał z nim jeszcze parę chwil, po czym ruszył do chaty, w której złożono rannych. Zostało ich już tylko pięciu; jeden zmarł przed dotarciem do wioski. Gdy barbarzyńca wszedł do chaty, medyk pochylał się nad mężczyzną, właśnie żegnającym się z tym światem.
Mężczyzną? Był to jeszcze chłopiec, konający z dala od rodzinnych stron, rozżalony, że nie sprawił się dzielnie w swej pierwszej i ostatniej walce. Cymmerianin przyklęknął przy nim.
- No już, spokojnie. Jak się nazywasz?
- Rasmussen, panie kapi... tanie.
- Jesteś Aesirczykiem czy Vanirczykiem?
- Vanirczykiem!
Umierający chłopiec znalazł dosyć sił, by okazać rozdrażnienie, że wzięto go za członka wrogiej nacji. Conan się uśmiechnął.
- Czy... czy widziałeś, jak walczyłem, panie? Czy dobrze się spisałem? - wyszeptał umierający.
Twarz Rasmussena o charakterystycznej dla mieszkańców Północy jasnej cerze przybrała odcień świeżego śniegu.
- Dwakroć, gdy miałem czas się rozejrzeć - powiedział Conan.
W istocie widział chłopaka po raz pierwszy, lecz było to godne uczciwego człowieka kłamstwo, jakie wybaczali wszyscy bogowie.
- Dobrze się sprawiłem?
- Rasmussen, oszczędzaj siły... - odezwał się medyk.
- Ja... powiedz mi, kapitanie! - przerwał mu chłopak.
- Warto było zabrać cię z sobą - powiedział Cymmerianin. - Niewielu sprawiłoby się lepiej w pierwszej walce.
- Conan mówi prawdę - rozległ się zza pleców barbarzyńcy głos Rainy. - Dobrze zrobiłam, kiedy zgodziłam się, byś do nas przystał.
Tych słów Rasmussen już jednak nie usłyszał. Jego twarz znieruchomiała, źrenice zrobiły się szkliste. Bossonka dołączyła do dwóch mężczyzn przy pryczy i palcami pokrytymi odciskami od miecza zamknęła chłopakowi oczy. Po chwili zachwiała się; na szczęście Conan zdołał ją podtrzymać.
Raina szybko odzyskała panowanie nad sobą. Bez zbędnych słów wróciła z Conanem do wybranej przez nich chaty. Również w milczeniu usiadła naprzeciw Cymmerianina. Barbarzyńca wylał resztę wina z bukłaka do dwóch drewnianych kubków.
- Za starych towarzyszy - powiedziała.
Stuknęli się kubkami i wypili. Opróżniwszy naczynie, wojowniczka otarła usta wierzchem dłoni. Odzyskawszy nieco pewności siebie, potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutno.
- Conanie, żałuję, że nie potrafię łatwo kłamać, by przynieść ulgę umierającym - rzekła.
- Kłamać? - mruknął Cymmerianin. - Powiedziałem chłopakowi, że dał z siebie wszystko w swej pierwszej walce. Nie uciekł, a rany zadano mu z przodu ciała. Niczego więcej nie można było od niego wymagać.
- Mam wrażenie, że miałeś sto lat, kiedy się urodziłeś - pokręciła głową Raina.
- Powiedz to zingarańskim złodziejom. - Conan odchylił głowę i się zaśmiał, aż pogłos odbił się od wypełnionych kurzem zakątków chaty. - Kiedy uczyłem się ich fachu, powiadano, że mądrzy złodzieje trzymają się z dala od kwartałów, w których grasuje Conan z Cymmerii. Twierdzono, że wielki osiłek - to znaczy ja - płoszy ofiary i ściąga warty, trzeźwych i pijanych żołnierzy, a nawet pchły ze strażniczych psów!
- Tak o tobie mówili?
- Zaręczam ci, że tylko za moimi plecami. Niektórzy co prawda zapominali, że mogę ich usłyszeć, ale darowałem im to. - Conan ściągnął buty. - W gardle mi zasycha, gdy opowiadam o przeszłości, nie mając pod ręką wina. A ty co powiesz? Pilnowanie karawan wyraźnie ci służy.
Podwładni Rainy byli dobrze uzbrojonymi, doświadczonymi wojownikami - jeżeli nie liczyć nowych nabytków w oddziale. Mieli niezłe wyposażenie, w tym i zioła spędzające gorączkę oraz zapasowe pary butów. Cymmerianin wiedział, że ich brak potrafił znacznie uszczuplić siły wojska, nawet jeżeli nie toczyło walki z wrogiem.
Raina miała na sobie szerokie spodnie, nie zakrywające jednak zarysu kształtnych, długich nóg, oraz argosańskie buty jeździeckie najlepszego rodzaju. Sztylet przy jej pasie i leżąca w kącie kolczuga zrobione zostały przez wytrawnych aquilońskich zbrojmistrzów. Koszulę uszyto z czerwonego kitajskiego jedwabiu; była wystarczająco obcisła, by podkreślać piersi piękne i kuszące jak we wspomnieniach Conana piersi.
- Należę do tych, którym się powiodło - stwierdziła Raina.
Opowiedziała Cymmerianinowi swoje dzieje. Jej historia była prosta. Dozorowanie karawan przyciągało wielu ludzi, lecz mało kto utrzymywał się dłużej. Strażnicy ginęli wskutek napaści rozbójników, chorób i wysiłku. Niektórzy ulegali pokusie obrabowania strzeżonych przez siebie orszaków. Część pozostałych rezygnowała, rozczarowana, że w legendarnych, dalekich miastach równie trudno znaleźć wieże z kości słoniowej i ociekające złotem kobiety, jak w ich rodzinnych stronach.
- Uszłam z życiem ze wszelkich możliwych niebezpieczeństw i nauczyłam się bronić innych - podsumowała Raina. - Zostało mi tylko zebrać własny oddział. Trudno jest zysakć dobrą reputację.
- Dlatego tu trafiłaś?
Skinęła głową.
- Król Eloikas nakazał kupno wielu różnych towarów, lecz wysłał do ich konwojowania tylko dziesięciu ludzi. Jego wysłannik nie miał ochoty sprawić upominku bandytom. Większość dowódców nawet nie chciała z nim rozmawiać, bo Królestwo Kresowe cieszy się złą opinią. Uważa się je za krainę pełną gołych skał i twardszych od skał ludzi.
- Na razie nic, co widziałem, nie kazało mi w to wątpić.
- Mnie również. Wychowałam się jednak w biedzie. Nie boję się niczego, z czym mogłabym się tu zetknąć, a moi ludzie pójdą za mną wszędzie.
- Gdzie podziewają się żołnierze króla?
- Pojechali przodem dziś rano, by powiadomić dowódcę królewskich wojsk o naszym przybyciu.
- Tak twierdzili? - mruknął Conan pod nosem.
Cymmerianin podejrzewał, że żołnierze mogli powiadomić o powrocie karawany nie tylko nie znanego mu generała. Nie mógł również zapomnieć, że część bagaży związana była magią.
Conan wstał i się odwrócił. Był gotów bronić opinii Rainy wśród jej ludzi do ostatniej kropli krwi i ostatniego ciosu miecza, lecz będąc z nią sam na sam, czuł się zmuszony do zadania kilku drażliwych pytań. Poprosił bogów, by nie zaczęła ciskać w niego naczyniami.
Odwrócił się z powrotem do Bossonki i myśli o poważnej dyskusji pierzchły mu z głowy jak szczury z płonącej stodoły. Jego towarzyszka ściągnęła koszulę. Powyżej pasa miała tylko bandaż na ranie na żebrach.
Conan przyglądał się, jak Raina zdejmuje buty i zsuwa spodnie, zdawałoby się, nie kończących się nóg. Był to praktyczniejszy strój niż jedwabne zasłony tancerek z zajazdów, lecz kobieta pozbyła się go równie łatwo, w niemniej kuszący sposób.
- Ciągle jesteś piękna - powiedział Conan.
- Mało która kobieta zamienia się przez rok w wiedźmę. Naucz się panować nad językiem, Cymmerianinie, albo przemów do mnie w inny sposób.
Wyciągnęła do niego ramiona. Barbarzyńca nie mógł się oprzeć tak sformułowanemu zaproszeniu.
Minęło wiele czasu, nim obydwoje zasnęli. Gdy to wreszcie nastąpiło, ich sen był niemal równie głęboki jak śmierć. Żadne z nich nie słyszało przetaczającego się po wzgórzach gromu, ani rozlegającej się blisko gry piszczałek.
Aibas słyszał grom. Dobiegł do niego także ryk potwora Bractwa Gwiezdnego. Tylko nieboszczyk nie dosłyszałby go z tego miejsca: Aquilończyk znajdował się u podnóża tamy.
Ryk bestii różnił się od wszystkich innych dźwięków, chociaż potwór mógł naśladować głos każdego ziemskiego zwierzęcia. Przeciągłemu, świszczącemu zawodzeniu towarzyszyło odrażające bulgotanie. Był to dźwięk, jakiego nie powinno słyszeć żadne ludzkie ucho - głos z innego świata, gdzie panowało zło pragnące wedrzeć się w ziemską domenę. Zło, którego nie nazwano w żadnym ludzkim języku. Aibas bał się, że już wkrótce się z nim zetknie.
Strach nie pozwalał mu cieszyć się z wieści, że porywacze księżnej Chienny zdołali ujść wraz z ofiarą przed pościgiem. Aquilończyk nie wiedział, czy porwano również dziecko, lecz milczenie czarowników zdawało się temu zaprzeczać. To również cieszyło Aibasa - przynajmniej do chwili, gdy rozległ się grom i bestia zawyła.
Pewną pociechę dla Aquilończyka stanowił fakt, że członkowie Bractwa Gwiezdnego również okazywali nerwowość. Być może nie tylko Aibas bał się złowrogiej istoty, nieustannie dążącej do zaspokojenia potwornego głodu, chętnej do wyrwania się spod pętających ją czarów.
Zwracając się do najbardziej opanowanego z czarowników, Aquilończyk odezwał się ostrym tonem:
- O co chodzi? Wasz pupil zachorował?
- Odczuwa strach - odparł czarownik.
Aibas nie zadał sobie fatygi, by ukryć odrazę. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach musiał bać się tego, co wprawiało w lęk gwiezdnego potwora.
Grom rozległ się ponownie. Bestia zza zapory milczała. Aquilończyk wbił wzrok w mroczne niebiosa. Przez moment blask błyskawicy padł na daleki zaokrąglony szczyt, niepokojąco przypominający ludzką czaszkę.
Chwała bogom, grom nie miał nic wspólnego z siłami nadprzyrodzonymi. Aibas wstrzymał się od dziękczynnych gestów. Nie chciał narazić się czarownikom. Ujrzał jednak, że magowie byli tak zajęci kłóceniem się we własnym gronie, że nie zwróciliby na niego uwagi nawet wówczas, gdyby bił w bęben i śpiewał pieśni wojenne.
Aibas i ruszył do wioski po przeciwnej stronie doliny. W połowie drogi wypatrzył dwie sylwetki, na poły schowane za kępą jeżyn. Dzięki kolejnej błyskawicy dojrzał miedziane włosy Wylli i jej wzniesione w modlitwie dłonie o długich palcach. Obok widać było znajomą, krępą sylwetkę ojca dziewczyny, Tyrina.
Aquilończyk nie wiedział, czy tych dwoje się modli, czy odprawia jakiś tajemny rytuał. Braci Gwiezdnych mogłyby zainteresować tego rodzaju zakazane obrzędy. Może Aibas zdołałby zasłużyć sobie na wymarzoną wdzięczność Wylli, wstawiając się wówczas za nią u czarowników.
Ten pomysł nie pociągał już go tak bardzo jak poprzednio, chociaż Aquilończyk nie przestawał rozmyślać o dziewczynie. Zbędne kontakty z Bractwem Gwiezdnym stanowiły zbyt wysoką ceną za zdobycie kobiety.
Bliskość zwycięstwa sprawiała, że najlepiej było poczekać. Rozmowa z Syzambrym powinna wystarczyć, by hrabia wybił góralom z głów protesty, że bawiący u nich przejazdem Aquilończyk zamierza odjechać z kupioną przez siebie córką plemienia.
Oczywiście hrabia mógłby nie zechcieć udzielić Aibasowi pomocy. Mimo to odmowa spotkałaby Aquilończyka z ust śmiertelnika - ambitnego i gotowego do poświęcenia wszystkiego, byle zasiąść na tronie Królestwa - nie zaś jednego z czarowników, przekazujących sobie wieści bez posłańców i hołubiących oswojoną nieziemską istotę.
- Pani! Pani!
Wołanie sprawiło, że Conan przebudził się z wolna. W końcu dwoma szybkimi krokami dotarł do wyjścia z chaty.
Kątem oka dojrzał spieszne ruchy śniadych ramion ubierającej się Bossonki. Cymmerianin odryglował drzwi i dopuścił, by łomoczący w nie człowiek uchylił je na szerokość dłoni.
- Pani kapitan! - nie przestawał wołać mężczyzna.
- Znowu zostaliśmy zaatakowani? - zawołała Raina.
Mężczyzna nie odpowiedział. Rozchylił usta na widok olbrzymiego niekompletnie odzianego Cymmerianina. Conan potrafiłby odgadnąć myśli krążące mężczyźnie po głowie. Cymmerianin ujrzał, że strażnik pochyla się, by zajrzeć w szparę między rozeschniętymi deskami. Barbarzyńca zacisnął gigantyczną pięść na kołnierzu koszuli ciekawskiego żołnierza. Przytrzymując mężczyznę, uchylił drzwi szerzej, zasłaniając jednak swym ciałem wnętrze chaty.
- Twoja dowódczyni zadała ci pytanie, przyjacielu - powiedział zwodniczo łagodnym głosem. - Zwykłeś ignorować jej wolę?
- Ghhh...! - stęknął strażnik.
Conan zdał sobie sprawę, że za silnie zacisnął dłoń na kołnierzu mężczyzny. Rozluźnił uchwyt. Strażnik potarł gardło. Łypnął złowrogo, lecz natychmiast zdał sobie sprawę, na co w ten sposób się naraża.
- Do wioski dotarł orszak hrabiego Syzambrego - powiedział.
Wojowniczka wdziała strój, który trudno by uznać za przyzwoity. Nie zapomniała o mieczu, sztylecie i hełmie.
- Pani, hrabia twierdzi, że zeszłej nocy porwano księżną Chiennę. Chce przepytać nas wszystkich oraz przeszukać obóz i bagaże.
- Najpierw pogrzebię go w wielbłądzim łajnie! - wykrzyknęła Raina.
- Pani, hrabia prowadzi pięćdziesięciu zbrojnych.
- Prowadzi czy tylko tak twierdzi? - spytał Conan.
Mężczyzna wyraził spojrzeniem zdumienie, że Cymmerianin miał czelność zadać pytanie. Na widok karcącego wzroku Rainy skrzywił się tylko i wzruszył ramionami.
- Nie widziano więcej niż dwudziestu, a i ci nie dotarli jeszcze do wioski.
- Dobrze. Powstrzymajcie ich do mojego przybycia - poleciła Raina.
- Tak jest!
Za mężczyzną zatrzasnęły się drzwi, przez parę chwil było słychać tupot jego stóp. Conan i Raina popatrzyli po sobie.
Nawet gdyby Syzambry miał dwudziestu ludzi, jego siły byłyby i tak liczniejsze od oddziału Rainy. Jeżeli miał ich pięćdziesięciu, jak twierdził, stanowił poważniejsze zagrożenie niż rozbójnicy.
Bossonka zarzuciła Conanowi ramiona na szyję i na chwilę przytuliła się do jego szerokiej piersi. Wreszcie pocałowała go i cofnęła o krok.
- Pilnuj swojego języka, przyjacielu, i wspomóż mnie w razie potrzeby. Nie po to dotarliśmy z dobrami króla Eloikasa tak daleko, by odebrał je nam syn oślicy, mieniący się hrabią!
Rozdział 4
Obdarzony małym wzrostem hrabia Syzambry dosiadał jabłkowitego ogiera, jak gdyby urodził się w siodle. Arystokrata miał na sobie pancerz chroniący pierś i plecy, hełm ze szkarłatnym pióropuszem pozbawiony osłony na twarz i wysłużony pałasz przy lewym boku.
Hełm zasłaniał sporą część oblicza hrabiego; widać było jedynie kędzierzawą, przetykaną siwizną brodę, sterczący czerwony nos i duże, ciemne oczy. Syzambry zwykł wpatrywać się w ludzi tak uporczywie, jak gdyby chciał ich przekonać, że potrafi czytać w myślach.
Conan nie przejmował się teatralną pozą możnowładcy.
- Nadawałby się do prowadzenia świątynnych procesji, a nie wojska - mruknął barbarzyńca pod nosem.
Raina była na tyle blisko, by ścisnąć go za ramię. Czując pod palcami twarde jak skała mięśnie, szepnęła Cymmerianinowi do ucha:
- Jeżeli ci życie miłe - twoje i moje - milcz, aż dam ci znak, że możesz się odezwać.
Conan skinął nerwowo głową na znak zgody. Odezwanie się bez zaproszenia mogło doprowadzić Syzambrego do szewskiej pasji.
Cymmerianin cofnął się, niepostrzeżenie przyglądając się przeciwnikom. Było ich ponad dwudziestu; żaden nie miał tak solidnej broni jak hrabia ani nie dosiadał równie dorodnego konia. Wielu z nich nosiło kolczugi. Conan dojrzał też paru biedaków w kaftanach z wygotowanej skóry, sczepionej żelaznymi ogniwami. Ludzie hrabiego mieli miecze, część również krótkie jeździeckie łuki lub kusze. Nie sposób było się domyślić, jak wielkim zapasem strzał i bełtów rozporządzają podwładni Syzambrego. Conan obawiał się, że wystarczającym, by za ich pomocą wygrać walkę.
Nie tylko Cymmerianin zdawał sobie z tego sprawę. Podwładni Rainy popatrzyli kolejno na przeciwników i dawane przez swoją dowódczynię znaki, po czym jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu.
Jeden ze strażników karawany wyłonił się zza chaty, w której nocowała Bossonka, i podszedł do Cymmerianina.
- Zebraliśmy się na środku wioski - szepnął do Rainy wystarczająco głośno, by Conan go dosłyszał. - Mamy zacząć blokować uliczki?
Kobieta pokręciła głową.
- Niech łucznicy ustawią się w miejscach, skąd będą mieli dobrą widoczność i pole ostrzału. Nie zapominajcie o części wioski po stronie zamku. Jeżeli jego brodatość ma więcej ludzi, pewnie wysłał ich dookoła wzgórza, żeby zaskoczyli nas od tyłu.
- Niech bogowie cię strzegą, pani.
- Was również.
Mężczyzna zniknął. Raina uderzyła się po ramieniu lewą dłonią zwiniętą w pięść.
- Żałuję, że nie pojechaliśmy do zamku. Byłoby nam łatwiej się bronić.
- Do tej pory wciągalibyśmy na górę juczne zwierzęta... te, które nie rozbiłyby się na miazgę, spadając z urwiska - mruknął Conan. - Nie zawracaj sobie głowy tym, co mogłoby być, a nie jest.
- Kolejne powiedzonko kapitana Khadjara?
- Każdy nie pozbawiony rozumu człowiek uczy się tego najpóźniej przed piątą swoją bitwą, inaczej kończy jako padlina dla sępów.
Raina złożyła ramiona na piersiach.
- Hrabio, jestem Raina z Bossonii, przewodzę tej karawanie i jej straży.
- Tak mi doniesiono. Powiedziano mi również, że towarzyszą ci królewscy żołnierze. Gdzie się podziewają?
Raina powtórzyła hrabiemu to, co wcześniej powiedziała Conanowi. Syzambry zaśmiał się nieprzyjemnie. Kobieta zarumieniła się; tym razem to barbarzyńca musiał ująć ją za ramię.
- Jestem Conan z Cymmerii, byłem kiedyś oficerem w Turanie. Obecnie pomagam dowodzić Rainie. Co cię tak rozśmieszyło, hrabio?
Możnowładca utkwił w Conanie nieprzychylne spojrzenie. Gdy Cymmerianin popatrzył na niego równie srogo, hrabia zareagował tym razem wymuszonym śmiechem. Syzambry pierwszy spuścił wzrok; jego dłoń drgnęła, jak gdyby szukała rękojeści miecza.
- Nie twierdzę, że kłamiecie - odrzekł hrabia. - Bez nadzoru żołnierzy króla możecie jednak źle mu się przysłużyć. Mogłoby to zaszkodzić twojej reputacji, pani, jeżeli ją sobie cenisz.
- Nie zrobiliśmy niczego niewłaściwego - powiedziała Raina. - Z pewnością nic, co miałoby jakikolwiek związek z porwaniem księżnej Chienny. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero wtedy, gdy twoi ludzie spotkali się z naszym wartownikiem.
- Gdyby zostali wpuszczeni do obozu, nie stalibyśmy tutaj, patrząc na siebie spod oka jak dwa stada wilków nad martwym, wyleniałym jeleniem.
Wyraz oczu hrabiego przeczył jego gładko brzmiącym słowom.
- Wartownik wypełniał moje rozkazy, a ja - polecenia króla Eloikasa, zgodnie z którym nie wolno mi dopuścić, by ktokolwiek nas wypytywał czy sprawdzał zawartość juków bez królewskiego nakazu.
- Szlachcic taki jak ja ma do tego prawo z racji wysokiego urodzenia - prychnął Syzambry. - Nie musisz bać się, pani, że słuchając mnie, postąpisz wbrew woli króla.
- Wybacz mi, panie, lecz śmiem w to wątpić - odparła Raina. - Jesteśmy obcy w tym kraju. Nie znamy jego praw ani obyczajów, więc nie możemy ocenić prawdziwości twoich słów.
Conan widział, że Bossonka chciałaby dodać: "Nie wiemy też, czy rzeczywiście jesteś hrabią", lecz powstrzymała się przed obraźliwymi słowami.
- Ja tu jestem sędzią - powiedział możnowładca; brzmiało to niemal jak warknięcie.
Conan ocenił dzielącą go od Syzambrego odległość. Hrabia popełnił poważny błąd, być może nie zdając sobie z tego nawet sprawy. Zatrzymawszy się przed Cymmerianinem i Rainą, znalazł się w zasięgu strzału łuczników wroga. Przy łucie szczęścia Conan mógłby ściągnąć go z siodła, nim łucznicy zdołaliby wystrzelić. Gdyby doszło do walki, przesądzałoby to z góry o jej wyniku.
Hrabia spojrzał ponownie na Cymmerianina. Conan stał nieruchomo, starając się wyglądać nieszkodliwie jak jagnię. Po wyrazie twarzy jeźdźca ocenił, że jego wysiłki przyniosły pożądany rezultat.
Syzambry otworzył usta, lecz nim zdołał coś powiedzieć, z głębi wioski zabrzmiał ryk jucznego muła. Po nim rozległy się kolejne porykiwania i krzyki ludzi. Barbarzyńca rozpoznawał niektóre głosy. Raz za razem słychać było również okrzyk: "Stalowa Dłoń!"
Conan popatrzył na Rainę. Bossonka skinęła głową. Cymmerianin odwrócił się w stronę wioski.
Hrabia wydał nieartykułowany okrzyk. Barbarzyńca usłyszał dźwięki napinanych kusz. Poderwał z ziemi kamień i cisnął go z olbrzymią siłą. Trafił w bok konia Syzambrego. Wierzchowiec zarżał i stanął dęba. Zaskoczony jeździec rozpaczliwie starał się uczepić grzywy, wodzów - czegokolwiek, co pozwoliłoby mu utrzymać się w siodle.
Conan tymczasem otoczył Rainę w pasie ramieniem, poderwał ją i zaczął biec w stronę chat. Hrabia dalej bronił się przed upadkiem, niezdolny do kierowania koniem.
- Jeżeli ten szakal w ludzkiej skórze osłoni nas jeszcze przez chwilę... - zaczął wołać Conan, lecz przerwał mu świst pocisków.
Strzały i bełty zaczęły wbijać się w ściany i w ziemię, wzbijając obłoczki kurzu. Syzambry klął bez chwili przerwy. Jego koń zarżał z bólu. Barbarzyńca podejrzewał, że któryś ze źle wymierzonych pocisków ugodził wierzchowca. Ostrzał stał się mniej intensywny, lecz nie ustał.
Na wprost Conana znajdowała się opustoszała chata z ziejącym otworem okna. Cymmerianin wrzucił Rainę do środka, jak tragarz ciskający belę tkaniny na pokład statku, po czym wylądował tuż obok niej.
- Eeech! - jęknęła Bossonka. - Conanie, uważaj na moje palce, jeżeli chcesz, żebym pomogła ci w walce!
Cymmerianin się cofnął, Raina błyskawicznie stanęła na równe nogi i wyciągnęła miecz. Na zewnątrz chaty ostrzał się skończył, a krzyki hrabiego przycichły. Wrzawa z głębi wioski stawała się jednak coraz głośniejsza. Słychać było głównie wykrzykiwane obelgi i bojowe zawołania, nie zaś szczęk stali.
Conan naparł ramieniem na drzwi chaty. Drewno i rzemienie poddały się z przeraźliwym skrzypieniem. Cymmerianin o mało nie wypadł na zewnątrz. Odzyskawszy równowagę, poprowadził Rainę w głąb wioski.
Conan pozwolił sobie tylko na rzut oka na, by odróżnić przyjaciół od wrogów. Zza wzgórza do wioski wkroczył co najmniej tuzin ludzi: dosyć, by wszcząć walkę z podwładnymi Rainy, lecz zbyt mało, by atak zakończył się powodzeniem.
Napastnicy okazali się za mało przezorni, by zostawić czujki na flankach. Conan i Bossonka wykorzystali ich błąd. Rzucili się z boku na nieprzyjaciół, płazując ich niemiłosiernie mieczami. Instynkt nakazywał Cymmerianinowi zabijać, a nie tylko ogłuszać przeciwników, lecz doświadczenie wyniesione z lat wędrówek podpowiadało mu, że jeżeli uśmierci chociażby jednego z ludzi Syzambrego, hrabia zażąda jego krwi. Jego, Rainy i jej podwładnych. Gdyby nie Bossonka, Conan zniknąłby po krwawej bitwie tak szybko, że wszyscy możnowładcy Królestwa Kresowego mogliby szukać go równie skutecznie jak wiatru w polu. Wątpił zaś, czy w Nemedii lub Aquilonii liczono się z pretensjami pośledniej arystokracji prowincjonalnego państwa.
Musiał jednak powściągać swą siłę, zdając się przede wszystkim na szybkość ruchów, by nie zasłać uliczek wioski trupami. Powalał przeciwników ze skutecznością, wystarczającą, by przerażeni napastnicy zaczęli się cofać, jak gdyby Cymmerianin rzeczywiście zaszlachtował połowę z nich. Barbarzyńca walił w czerepy i karki, łamał ręce dzierżące miecze, kopał w brzuchy. Posuwająca się obok niego Raina czyniła to samo z nieco mniejszą siłą, lecz identyczną szybkością i skutecznością.
Wspólnie spychali nieprzyjaciół w tył równie szybko, jak złodzieje zwijający zrabowany gobelin. Ludzie hrabiego, którzy widzieli, jaki los spotyka ich towarzyszy. Uciekli z wioski na przylegające do niej wzgórze.
Gdy łucznicy Rainy zaczęli ostrzał, Bossonka natychmiast krzyknęła, by przestali. Usłyszeli jej rozkaz, lecz nie wszyscy się do niego zastosowali.
- Dosyć rozlewu krwi, bałwany! - zagrzmiał Conan. - Przestańcie, jeżeli chcecie, żebyśmy wyszli stąd żywi!
- Zabieraj się... - zaczął wołać jeden z łuczników, ale Conan nie czekał na koniec obelgi.
Podskoczył, chwycił strzelca za kostki i przewrócił go na strzechę. Przegniłe krokwie nie wytrzymały ciężaru mężczyzny zwalił się do wnętrza chaty pośród kłębów kurzu. Dobiegające stamtąd przekleństwa świadczyły, że strzelec nie był ranny, tylko wściekły.
- Pani! Garzo zginął, a jeszcze dwóch ludzi zostało rannych! Nie wspomnę o zabitych i okaleczonych zwierzętach! - zawołał drugi łucznik nieco bardziej umiarkowanym tonem. - Ci szubrawcy są nam coś winni!
- A my jesteśmy winni królowi Eloikasowi dotarciu do stolicy z nietkniętą karawaną! - odpaliła Raina. - Przysięgliście, że będziecie walczyć by zapewnić bezpieczeństwo ładunku! Chcecie złamać tę przysięgę w obliczu wroga i człowieka, który ma pojęcie, jak korzystać z siły i rozumu?!
Po słowach Rainy zapanowało wymowne milczenie. Conan zdawał sobie sprawę, że autorytet Bossonki wisi na włosku. Miał nadzieję, że wojowniczka zdoła go zachować, dopóki Syzambry nie opamięta się - lub przystąpi do otwartej walki.
Świst strzał ostrzegł na czas Cymmerianina i Bossonkę. Rzucili się na bok, gdy wystrzeliwane ze wzgórza pociski zaczęły spadać między chaty. Zaryczały juczne zwierzęta. Jeden z mułów pocwałował uliczką; krew tryskała szerokim strumieniem z jego gardzieli. Wyleniały konik o krzepkich nogach ruszył do galopu w kierunku napastników; z boków i zadu zwierzęcia sterczały strzały. Gdy mijał zdychającego muła, ugodziły go kolejne pociski i osunął się obok niego na ziemię z żałosnym rżeniem.
- Założę się, że hrabia chce nas tu zatrzymać, skoro nie może pokonać - powiedział Conan do Rainy.
- Aż ściągnie więcej ludzi?
- Dlaczego nie? Idę również o zakład, że jeżeli nie uda mu się to do zachodu słońca, zdołamy się przedrzeć. Na razie ludziom hrabiego brakuje odwagi do natarcia.
- Nie zdołamy przedrzeć się ze zwierzętami.
- Czasami...
- Czasami zbyt łatwo przychodzi ci mówienie mi, co mam robić!
- Czy mówię, czy milczę, prawda pozostaje prawdą.
Raina potrząsnęła głową, jak gdyby mogła w ten sposób zmienić ich położenie. Otarła oczy wystrzępionym rękawem, przez co uniosła się jej ledwie okryta pierś. Posiniaczona, podrapana i pokryta kurzem Bossonka mimo to mogłaby wkroczyć do dowolnego zajazdu i za swoje piękno zebrać pełny trzos srebra.
Ostrzał wrogich łuczników zelżał. Conan wdrapał się na dach i podpełzł w górę wystarczająco wysoko, by się rozejrzeć. Sam jednak pozostawał nie zauważony przez wroga.
Hrabia wymachiwał ramionami tak gorączkowo, że wydawało się, iż ma ich więcej niż jedną parę. Po chwili Conan się zorientował, że Syzambry zdążył zdać sobie sprawę, że ma do czynienia z ludźmi zdolnymi do skutecznej obrony, jeśli tylko potrafili przewidzieć plany przeciwnika. Wydając rozkazy wyłącznie za pomocą znaków, hrabia najwidoczniej szykował się do zaskakującego manewru.
To, że możnowładca przygotowywał się do natarcia, napełniło Conana nadzieją. Pododdział Syzambrego, który zaatakował zza wzgórza, stracił połowę ludzi i nie nadawał się do dalszej walki. Siły hrabiego ledwo wystarczały do natarcia na dobrze uzbrojonego nieprzyjaciela, broniącego się na znanym sobie terenie i dowodzonego przez wytrawnych wojowników.
Conan pozostał na dachu nieco dłużej. Gnieżdżące się w strzesze robactwo oblazło barbarzyńcę. Cymmerianin nawet nie mrugnął okiem. Walcząc z górskimi plemionami na turańskim pograniczu, nauczył się znosić niewygody w milczeniu i bezruchu.Inaczej już dawno by zginął.
Barbarzyńca usłyszał świst, odgłos uderzenia i poczuł woń spalenizny. Obejrzawszy się w prawo, ujrzał dym wzbijający się ze strzechy sąsiedniej chaty.
Nieprzyjaciel zaczął używać płonących strzał. Cymmernianin przeklął przebiegłość Syzambrego i brak deszczu poprzedniego wieczora. Gdyby na wpół zgniłe strzechy ociekały wodą, pomysł hrabiego spełzłby na niczym.
Nim Conan skończył kląć, trzy strzały wbiły się w dach chaty, na której się znajdował. Wszystkie trafiły w suche miejsca, poszycie bowiem niemal natychmiast stanęło w płomieniach. Ogień rozprzestrzenił się tak szybko, że osmalił Cymmerianinowi włosy. Strzecha ugięła się pod nim, usłyszał trzeszczenie więźby. W końcu krokiew się złamała i Conan runął do wnętrza chaty pośród płonącej i zgniłej słomy oraz kawałków drewna.
Olbrzym natychmiast poderwał się na równe nogi, gasząc dłońmi płonące źdźbła we włosach i na ubraniu. Gdy skończył, w drzwiach pojawiła się Raina. Jej podarte lniane spodnie okrywały mniej ciała, niż niektóre przepaski na biodra; koszula zamieniła się w zbiorowisko łat płótna grożących, że lada chwila poodrywają się od siebie. Mimo tak opłakanego wyglądu była bardzo opanowana.
- Moi ludzie zbierają najważniejsze towary. Wiedzą sami, czego nie można zostawić. - Przez chwilę wargi Bossonki drżały. - Miałeś rację: staniemy przed Eloikasem jak żebracy, błagając, żeby...
Nie była w stanie mówić dalej. Conan chciał ją przytulić, lecz nie sądził, by miał na to czas ani by przyniosło to Rainie ulgę.
- Posłuchaj - rzekł. - Będziemy musieli zostawić w wiosce tylną straż, podczas gdy pozostali ludzie pokonają wzgórze. To konieczne, by nie dopuścić do pościgu konnych łuczników Syzambrego. Zostaw mi dwóch - trzech ludzi i jednego łucznika, będziemy osłaniać wasz odwrót.
- Conanie... - Raina utkwiła w barbarzyńcy takie spojrzenie, jak gdyby zamienił się w smoka lub zaczął mówić po kitajsku.
- Na Croma, nie mamy czasu na sprzeczki! - powiedział podniesionym głosem. - Nadaję się najlepiej do tego zadania. Zostaw mi paru porządnych ludzi, żeby wspierali mnie z boków i tyłu, a poradzę sobie!
Raina uniosła dłoń. Przez moment Conan miał wrażenie, że chce go spoliczkować, lecz Bossonka musnęła delikatnie jego twarz.
Stali tak przez chwilę, świadomi upływu cennego czasu i napierających przeciwników, aż na zewnątrz rozległo się niskie granie bojowych trąbek. Zrazu rozbrzmiewało daleko, po drugiej stronie wzgórza, po chwili zawtórowały mu rozlegające się bliżej sygnały. Tuż potem zagrały jeszcze dwie trąbki, coraz bliżej wioski.
Chwilę potem usłyszeli szybko narastający tętent kopyt. Cymmerianin położył dłoń na ramieniu Rainy i pchnął ją lekko.
- Czas, byś się stąd wyrwała; na mnie pora, by walczyć. Chyba przybyli przyjaciele hrabiego.
Decius, głównodowodzący Armii Pogranicza, wiedział, co chce osiągnąć dzięki graniu trąbek. Oddział Syzambrego znajdował się w wiosce. Jeżeli hrabia nie postradał rozumu, powinien uciekać z niej jak kuropatwa wypłoszona ze zboża. Generał modlił się jednakże do wszystkich szacownych bogów, by zamiast uciekać, zdesperowany Syzambry stanął do walki. Decius marzył, by przyłapać ludzi hrabiego na plądrowaniu wioski.
Eloikas nie byłby zadowolony, gdyby Syzambry stoczył walkę i zdołał uciec. Gdyby jednak w czasie bitwy zdradziecki arystokrata poniósł śmierć, generał mógłby liczyć na łaskawość króla.
Decius pochylił się w siodle i po chwili wyprostował. Generałowi nie wolno sprawiać wrażenia zaniepokojonego, zwłaszcza wówczas, gdy prowadził dwie dziesiątki żołnierzy przeciwko dwukrotnie liczniejszym nieprzyjaciołom. Wieśniak, który doniósł o przemarszu oddziału Syzambrego, mógł źle policzyć ludzi, lecz równie dobrze hrabia mógł prowadzić pięćdziesięciu zbrojnych.
Gdy trąbki zagrały ponownie, Decius skinął głową żołnierzowi ze sztandarem. Chorągiew z godłem przedstawiającym srebrnego niedźwiedzia uniosła się i załopotała na wietrze. Generał dał znak jadącemu tuż obok giermkowi. Chłopak podał swemu panu tarczę.
Wsuwając na przedramię rzemienie grubego owalu z dębowego drewna okutego metalową taśmą, Decius miał wrażenie, jak gdyby ściskał dłoń dobrego przyjaciela. Nie wyciągnął miecza. Nie nadszedł jeszcze czas, by na nierównym gruncie kierować koniem tylko za pomocą kolan.
Ostatnie dźwięki nuty sygnału odbiły się echem od zboczy wzgórz. Pokonawszy ostatni zakręt, konnica generała ruszyła kłusem.
Przed żołnierzami rozpostarł się widok na zrujnowany zamek i równie zniszczoną wioskę u podnóży zamkowej góry. Zaścielone ciałami ludzi i zwierząt zbocze pokonywała kolumna mężczyzn dźwigających wielkie ciężary.
Decius zatrzymał wierzchowca przed ruinami wioskowej kapliczki. Na ziemi widniały ślady wielu podkutych koni. Pył na niknącej w lesie ścieżce wskazywał, gdzie podziali się jeźdźcy.
- Kim jesteście? - rozległ się nieprzyjazny głos.
Od zdobycia ostróg w siedemnastym roku życia Decius nie pozwalał, by ktokolwiek zwracał się do niego tym tonem. Jeżeli jednak wołający przeżył walkę z pachołkami Syzambrego, miał dostateczne powody do podejrzliwości.
- Słudzy króla Eloikasa! - krzyknął generał. Nie podał swojego imienia; nie zamierzał stać się łatwym łupem, jeżeli w wiosce pozostała tylna straż oddziału hrabiego.
- Zbliż się, byśmy zdołali się ci przyjrzeć!
Głos niewidocznego mężczyzny złagodniał nieco. Decius odniósł wrażenie, że ma do czynienia z doświadczonym dowódcą. Generał zsiadł z konia, złożył tarczę na ziemi, wyciągnął miecz i minął kapliczkę.
- Możesz się zatrzymać! - rzekł niewidoczny mężczyzna.
- Spokojnie, Conanie - dał się słyszeć drugi, niewątpliwie kobiecy głos. - Żołnierze walczą pod chorągwią Srebrnego Niedźwiedzia, opatrzoną na dodatek godłem Królestwa. Założę się, że to sam Decius.
Nastąpiła krótka dyskusja, zbyt cicha jednak, by generał zdołał dosłyszeć słowa. Po chwili dwóch - nie, dwoje - ludzi wyszło zza chaty.
Mężczyzna był wyższy od Deciusa o głowę. Miał na sobie wysmoloną koszulę, obcisłe spodnie i wysokie buty, w dłoni dzierżył solidny miecz. Kobieta zaś...
- Pani! A więc to ty?
Wieśniak wspomniał, że w wiosce pod zamkiem zatrzymała się na noc karawana. Przyłapanie Syzambrego na rabowaniu kupców oznaczałoby wyrok śmierci na niego. Decius nie liczył jednak, że schwyta go na plądrowaniu długo wyczekiwanej królewskiej karawany, osłanianej przez oddział Rainy.
- Istotnie - odparła kobieta. - Nie cieszysz się, generale?
Decius uświadomił sobie, że na jego twarzy odmalowało się niezadowolenie, że Syzambry uciekł przed jego przybyciem.
- Cieszę się, i to bardzo, pani.
Pragnął dodać: "Cieszę się zwłaszcza, widząc ciebie". Była to prawda, lecz czuł, że to nie najwłaściwsza chwila na komplementy. Wiedział od dworzanina, prowadzącego wcześniej karawanę, że Raina nie grzeszy brakiem urody, nie zdawał sobie jednak sprawy, jak bardzo piękna jest Bossonka. Łatwo mu było to ocenić, gdyż resztki odzienia bardziej odsłaniały, niż okrywały jej ciało.
Decius nie sądził, by był to typowy dla niej strój do walki, jednak widok ten przykuwał wzrok i cieszył oko. Generałowi przemknęło przez myśli pragnienie, by stojący obok kobiety czarnowłosy olbrzym rozpłynął się w powietrzu.
- Żałuję, że Syzambry uciekł, usłyszawszy nasze sygnały. Miałem nadzieję, że wciągnę go w rozstrzygającą walkę. Dzięki temu...
- Chwała bogom, że do niej nie doszło - mruknął olbrzym. - Liczyłbyś w tej chwili ciała zabitych - i nas wśród nich, generale.
- Kim jesteś? - zapytał Decius, nie siląc się wobec nieznajomego wojownika na uprzejmość.
- Wybacz, panie - rzekła Raina. - To Conan z Cymmerii... służy pode mną.
Jej niezbyt fortunne sformułowanie wywołało sprośne śmiechy wśród żołnierzy. Ani Conan, ani Raina nie zareagowali.
- Cóż... O ile się nie mylę, walczyliście z oddziałem Syzambrego? - zapytał Decius.
- Jeżeli to drobny mężczyzna o wielkiej dumie, którego zawołaniem bojowym jest "Stalowa Dłoń"... - zaczęła mówić Raina.
- Mieliście do czynienia z Syzambrym - przerwał jej. - Opowiedzcie mi, co się wydarzyło.
Relacja nie trwała długo. Decius stwierdził, że chociaż nie spuszczał wzroku z Rainy, wsłuchiwał się w słowa Conana. Cymmerianin obdarzony był niepospolitą bystrością, chociaż nie miał zapewne jeszcze dwudziestu pięciu lat. Wytrawnych dowódców poznawało się jednak po ilości stoczonych bitew, nie zaś wieku. Decius dobrze o tym wiedział - w istocie lepiej, niż życzyłby komukolwiek.
Gdy opowieść dobiegła końca, generał się zorientował, że jego ludzie patrzą na Conana i Rainę z nietajonym podziwem. Zrobiłby to samo, miał jednak obowiązki wobec króla.
- Każcie wracać tym, których wysłaliście na wzgórza - powiedział. - Myślę, że zdążymy stąd wyjechać przed południem.
- Straciliśmy wierzchowce i juczne zwierzęta - odrzekła Raina.
- Już to mówiliście - odparł Decius z nutą zniecierpliwienia. - Jeżeli wasi ludzie są zdolni do drogi, będą maszerować wraz z moimi, a juki załadujemy na konie. Powinniśmy zdołać zabrać wszystkie bagaże.
- A ranni? - zapytał Cymmerianin tonem przypominającym odgłos ostrzenia bojowego topora.
- Zaczekają, aż dotrzemy do zamku, skąd przyślemy im wsparcie.
- Nie - rzekł spokojniejszym głosem Cymmerianin. - Raina, jeżeli Decius będzie nalegał, zostanę z rannymi. Inaczej Syzambry przyśle tu ludzi, by poderżnęli im gardła lub torturami zmusili do mówienia.
Generał stwierdził, że barbarzyńca pomyślnie przeszedł próbę, której został poddany. Obawiał się, że Conan będzie chciał pilnować pozostawionych bagaży lub nie przejmie się losem rannych. Cymmerianin zachował się jednak inaczej, okazując nie tylko rozsądek, lecz również poczucie honoru. Raina nie sprowadziła do Królestwa Kresowego sroki złodziejki ani, co gorsza, węża. Zbyt wielu ludzi przybywało do ojczyzny Deciusa z większym szumem niż Cymmerianin i zostawiało za sobą ruiny.
- Jeżeli większość z nas zgodzi się maszerować, zdołamy zabrać wszystkich rannych - powiedział generał. - Wyruszymy jutro. Zamiast się spieszyć, by dotrzeć przed nocą do najbliższego zamku, rozbijemy obóz tutaj.
- Złożyłam przysięgę razem z moimi ludźmi, że będziemy chronili się nawzajem - rzekła zdecydowanie Bossonka.
- A ja ślubowałem wspierać Rainę - dodał Conan.
Decius oddałby dobry miecz, by się dowiedzieć, co jeszcze przysięgło sobie tych dwoje. Nic w ich zachowaniu nie świadczyło, że byli kochankami, lecz generał założyłby się o ten sam miecz, że tak było. Napełniało go to niezadowoleniem, chociaż nie umiałby powiedzieć, dlaczego.
Następnego ranka, gdy połączone oddziały wyruszyły w drogę, Conan i Raina razem zamykali pochód.
- Król Eloikas dokonał niezłego wyboru, powierzając Deciusowi swoją chorągiew - powiedział Cymmerianin.
- Tak sądzisz? Nie przeszkadzało ci, jak generał gapił się na mnie? - odparła wojowniczka.
- Mężczyzna może być równocześnie dobrym dowódcą i znawcą kobiecego piękna - odrzekł Conan, powstrzymując się przed dotknięciem Rainy. - Czy inaczej spędziłbym z tobą ubiegłą noc? - dodał cicho.
Raina zarumieniła się przez chwilę.
- Przyjmuję twoją uwagę - roześmiała się. - Tak czy inaczej, Eloikasowi musiało brakować szczęścia lub trafności sądu, skoro pozwolił, by zaczęli go nękać łotry pokroju Syzambrego.
- Słyszałaś o hrabim, zanim ruszyłaś na północ?
Raina zarumieniła się ponownie. Tym razem dłużej trwało, nim odzyskała panowanie nad sobą.
- Zależało mi... zależało mi, by ugruntować swoją pozycję. Wiedzieliśmy, że w Królestwie Kresowym jest sporo potężnych baronów-rabusiów. Nie sądziliśmy jednak... że są groźniejsi od tych, których się spotyka w niecywilizowanych krainach.
Conan ujrzał na twarzy Rainy ból i wstyd. Bossonka popełniła najwidoczniej błąd, którego nie zamierzała powtórzyć. Poza tym wyraźnie nie miała ochoty słuchać kolejnych rad, jak powinna dowodzić swoim oddziałem.
- O ile się nie mylę, Syzambry nie boi się ani bogów, ani Eloikasa, ani kogokolwiek innego - powiedział Cymmerianin. - Rzadko spotyka się takich ludzi i można spodziewać się po nich najgorszego.
Na twarzy Rainy pojawiło się przerażenie. Conan wolał nie pytać, co mogło wywołać w kobiecie taki strach.
Wiedział, że opuściła Bossonię z przyczyn, o których nie chciała rozmawiać. Cymmerianin spotkał ją, gdy służyła jako przyboczna strażniczka czarodziejki Ilianny w czasie poszukiwań klejnotów Kuraga. Co działo się z Bossonką przed podjęciem służby u Ilianny stanowiło tajemnicę znaną tylko Rainie.
Musiał się z tym pogodzić. Raina była dlań kochanką, towarzyszką walki i godną dowódczynią. Znał ją dość dobrze, by mieć pewność, że złe przeżycia nie nadwątliły jej zdrowego rozsądku. Więcej Conan nie żądał od mężczyzn, kobiet ani bogów.
Zamierzał jednak zadać kilka pytań Eloikasowi lub komuś z najbliższego otoczenia króla. Dopóki przysięga zmuszała Cymmerianina do wspierania Rainy, nie mógł ruszyć na południe. Zobowiązał się do pozostania w Królestwie Kresowym i w razie potrzeby do walki z Syzambrym.
Tego rodzaju wojny były zwykle bardzo wyniszczające. Nadarzały się w nich jednak liczne okazje do zdobycia sowitych łupów.
Conan zdawał sobie sprawę, że może zajść wysoko na Południu, nawet jeżeli przybędzie tam jako nędzarz. Jednak z pełnym trzosem wędrówka na szczyty byłaby o wiele szybsza.
Rozdział 5
Gdy księżna Chinna została przywieziona do wioski Pougoi, Aibas nie spał. Nie był w stanie zasnąć od chwili, gdy ujrzał Braci Gwiezdnych przygotowujących się do obrzędu.
Aquilończykowi brakowało odwagi, by zapytać, czy czarownicy zamierzali złożyć w ofierze samą księżnę. Powtarzał sobie, że gdyby nawet się im sprzeciwił, i tak niczego by to nie zmieniło. Wielokrotnie wyjaśniał im, jaka jest wola Syzambrego. Jeżeli Bractwo Gwiezdne zamierzało zlekceważyć arystokratę i jego, pozostałoby mu tylko złożenie hrabiemu wiernej relacji. Następnie musiałby zapewne natychmiast uciec jak najdalej. Możnowładca traktował przynoszących złe wieści równie nieprzychylnie, jak większość ambitnych ludzi.
Przybycie wojowników oznajmiły dźwięki gongów, bębnów i ohydnych drewnianych trąbek. Ton używanej w Królestwie Kresowym zwykłej trąbki bojowej był odrażający dla ludzkich uszu. Aibas nie miał pojęcia, dlaczego korzystali z nich także wojownicy plemienia Pougoi. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek dane mu będzie znów posłuchać gry argosańskiej flecistki lub nemediańskiej lirniczki, czy usłyszy jeszcze zawodzenie piszczałek i łomot bębnów, zwiastujących przemarsz aquilońskiej piechoty podczas pogodnego jesiennego dnia. Szczerze w to wątpił.
Wątpił również, czy użalając się nad sobą cokolwiek osiągnie poza zamętem w głowie. I to wówczas, gdy potrzebował jasnego umysłu. Zaczerpnąwszy głębokiego oddechu, Aibas otulił się szczelniej peleryną i wyszedł na ulicę wioski.
Wzdłuż chat, ciągnących się w głąb doliny, widać było głowy wysuwające się przez drzwi. Paru górali stanęło nawet na progach, utkwiwszy wzrok w ciemnościach. Mijając ich, Aibas spostrzegł, że niektórzy krzywili się na jego widok z odrazą. Zastanawiał się, czy było to wywołane niechęcią wobec niego, Bractwa Gwiezdnego, czy też lękiem przed wszelkimi nieszczęściami, jakie mogło ściągnąć na plemię Pougoi mieszanie się do spraw królów i szlachty.
Aquilończyk już dawno zdał sobie sprawę, że zamieszkujący wzgórza lud był o wiele bardziej przewidujący, niż wyobrażał sobie Syzambry. Żadną ilością złota nie zamknąłby ust góralom. Jeżeli hrabia zdołałby zrealizować swe plany, musiałby zachowywać w kontaktach z Pougoi taką samą ostrożność, jak wobec innych górskich plemion, których członkowie przez pokolenia stanowili karmę dla pupila czarowników.
Aibas ukrył się za tą samą kępą jeżyn, co Tyrin i Wylla dwie noce wcześniej. Zza jej osłony wyjrzał na obsiane jęczmieniem kamieniste poletka. Wkrótce majaczące w oddali światełka okazały się szkarłatnymi ogniami pochodni. Ciężki odór ziół, którymi nasycali je Pougoi, sprawił, że Aquilończyk zakichał.
Nie zwróciło to niczyjej uwagi. Gdy wojownicy plemienia dotarli w równym szyku do czarowników, ich przywódca wzniósł oburącz poziomo trzymaną włócznię.
- Witajcie, Bracia Gwiezdni. Wypełniliśmy waszą wolę. Udzielcie nam błogosławieństwa.
Nie przypominało to pokornej prośby, lecz raczej żądanie dowódcy, gotowego w razie odmowy wziąć siłą to, na czym mu zależało. Aibas modlił się, by wzbudziło to gniew Braci Gwiezdnych i stało się wstępem do waśni z wojownikami. Zatarg uniemożliwiłby realizację planu uśmiercenia księżnej - o ile to ona znajdowała się w zasłoniętej lektyce. Przekreśliłoby to jednak widoki na nagrodę dla Aquilończyka - a być może i przypieczętowało los jego samego.
Zagłada Braci Gwiezdnych mogłaby również doprowadzić do przebudzenia potwora. Bestia zapewne rozpoczęłaby orgię zniszczenia na wzgórzach, pożerając wszystko na swojej drodze. Bez czarowników ani ludzie, ani czary nie byłyby w stanie jej spętać czy uśmiercić.
Bracia Gwiezdni jeden po drugim pokiwali głowami. Gdy ostatni czarownik wyprostował chudy kark, ich przywódca wzniósł dłonie. Pojawiła się między nimi ognista kula barwy złoto nakrapianego cynobru, zamieniając wojowników i magów w kontury kreślone szkarłatem i cieniem. Czarownik wzniósł ręce jeszcze wyżej. Pozostali Bracia rozpoczęli monotonny śpiew. Aibas nigdy go wcześniej nie słyszał; podobał mu się jeszcze mniej niż inne pieśni Bractwa.
Ognista kula uzniosła się ponad szczyt tamy, wyżej od zwieńczenia najwyższej wieżycy największej aquilońskiej świątyni. Z kuli dobyło się przenikliwe wycie, zdające się płynąć z żywej gardzieli. Potwór zawtórował w odzewie.
Po chwili kula rozpadła się w deszcz złotych i cynobrowych ogników spadających na wojowników. Członkowie plemienia wznieśli ku górze twarze - i broń.
Gdy ogień opadł, usta i oczodoły górali zamieniły się w gorejące czeluści. Aibas miał wrażenie, że stojący ludzie przemienili się w człekopodobne istoty, w których żyłach krążyła krew smoków lub bazyliszków.
Ogień nie ogarnął broni. Mżący delikatnym blaskiem oręż wojowników wzbił się nad ich głowy jak bańki mydlane. Z zapartym tchem Aibas przyglądał się, jak broń unosi się niemal równie wysoko co ognista kula.
Gdy zawisła na jednej wysokości, przez chwilę obijała się o siebie jak patyki w bystrym strumieniu. Niektóre włócznie obracały się, część mieczy zdawała się tańczyć, jak gdyby wywijały nimi niewidzialne dłonie.
Jeden miecz zderzył się w powietrzu z bojowym toporem. Iskry posypały się na pochodnie wojowników, lecz te ostatnie zgasły natychmiast, jak gdyby spadła na nie woda, a nie ogień.
Aibas na moment zamknął oczy, przez co nie dojrzał, jak poświata otaczająca broń gaśnie, a miecze, topory i włócznie spadają wprost na swych właścicieli. Usłyszał jednak chrupnięcie, przypominające odgłos pękającej przegniłej dyni - bojowy topór zmiażdżył czaszkę mężczyzny. Do Aquilończyka dobiegł też krzyk innego wojownika, którego włócznia minęła wyciągnięte dłonie i pogrążyła się w jego trzewiach.
Wrzask umierającego musieli słyszeć wszyscy w dolinie - podobnie jak reakcję potwora. Aibas gotów byłby przysiąc, że siorbanie i mlaskanie nie może wywoływać echa jak grom - gdyby nie słyszał tego na własne uszy. W chwilę później zdał sobie sprawę, że ohydnym dźwiękom towarzyszył magiczny grzmot bez błyskawicy. Rozlegał się on już wcześniej, za każdym razem wywołując niepokój czarowników.
Rozpętane pandemonium sparaliżowało zarówno wojowników, jak i magów. Jeden z górali pokonał wreszcie oszołomienie, nachylił się nad krzyczącym w agonii towarzyszem i uciszył go, podrzynając mu gardło. Gdy zapanowała cisza, inny z wojowników uchylił zasłonę lektyki.
Kobieta, która się z niej wyłoniła, poruszała się z gracją godną królowej, mimo że była boso i miała na sobie tylko wybrudzoną nocną koszulę. W normalnych okolicznościach jej długie, ciemne włosy spływałyby na ramiona; obecnie tworzyły plątaninę przypominającą kępę jeżyn. Krwawe pręgi na szyi i uszach świadczyły, jak brutalnie pozbawiono ją biżuterii.
Na szczupłym ramieniu kobieta niosła zawiniątko. Aibas zmówił krótką modlitwę prosząc, by znajdowało się w nim tylko ubranie, które pozwolono Chiennie zabrać ze sobą. Po chwili z zawiniątka dobiegło kwilenie. Księżna poprawiła tobołek na ramieniu, by uciszyć niemowlę.
Aibas poczuł nienaturalny spokój. Płacz Urrasa był pierwszym całkowicie zwyczajnym, ludzkim dźwiękiem, jaki usłyszał w górskiej dolinie od wielu dni.
Po chwili na nowo rozległo się przejmujące, chrapliwe zawodzenie trąbki i łomot bębnów. Aquilończyk uznał, że czas na ujawnienie swej obecności. Lepiej, by czarownicy nie zastanawiali się, czy Syzambremu rzeczywiście zależy na księżnej. Gdyby zaczęli w to wątpić, czekałaby ją rychła śmierć.
Aibas podniósł się z ziemi, otrzepał kurz oraz pyłek kwiecia z ubrania, po czym ruszył w stronę Braci Gwiezdnych z dłonią na rękojeści miecza.
Widok mężczyzny w cywilizowanym stroju nie natchnął księżnej Chienny otuchą. Miała do tego dwa powody. Pamiętała nauki Deciusa, swojego ojca i nieżyjącego męża, hrabiego Elkoruna. Wszyscy trzej twierdzili, że złudna nadzieja w trudnym położeniu pogłębia jedynie późniejszą rozpacz. Księżna zamierzała walczyć tak długo i tak zajadle, jak będzie to możliwe.
Poza tym Chienna zdawała sobie sprawę, że ujrzany mężczyzna mógł być wyłącznie sługą jej nieprzyjaciół - najprawdopodobniej Syzambrego lub innego szlachetki, wrogiego jej ojcu.
Księżna miała pewność, że Syzambry poniesie klęskę. Nie wiedziała, czy dożyje tego, ale przysięgła teraz na wszystkich bogów, że obejrzy to choćby zza grobu.
Gniew matki udzielił się księciu. Niemowlę rozpłakało się na nowo. Surowo nakazując sobie spokój, księżna zaczęła kołysać je w ramionach. Urras nie przestawał płakać. Chienna pomyślała, że dziecko najprawdopodobniej jest głodne.
- Znajdzie się tutaj mamka? - zapytała, pragnąc dokończyć: "w tej zatraconej dziurze".
- Zapytam, Wasza Wysokość - odpowiedział mężczyzna.
Chienna ukryła zaskoczenie. Na Pas Wielkiej Macierzy, ten człowiek znał się na etykiecie!
- Zrób to - powiedziała nieco łaskawiej, kołysząc niemowlę. - Moje dziecko jest głodne. A jego śmierć nie leży chyba w waszych planach.
- Na pewno nie w moich - rzekł mężczyzna.
Nieznajomy odziany był w nową koszulę i pelerynę oraz zniszczone wysokie buty i obcisłe spodnie. Jego miecz, aczkolwiek wyglądał na niedawno wykuty, niewątpliwie był często używany.
Chienna zorientowała się, że mężczyzna znacząco podkreślił słowo "moich". Odważyła się spojrzeć na... Braci Gwiezdnych, tak właśnie się nazywali. Mieszkającymi na wzgórzach czarownikami straszono dzieci już za młodych lat Chienny. Magowie spoglądali wrogo na przybysza, najwidoczniej mając mu za złe, że odezwał się bez ich pozwolenia.
Czyżby nie zgadzali się ze sobą? Mało prawdopodobne, żeby ich waśń była na tyle wielka, by księżna mogła to wykorzystać, lecz może zdołałaby ją zaognić. Nie od razu; wszyscy, którzy uczyli ją wojennego rzemiosła, radzili, by przed atakiem koniecznie poznać przeciwnika i pole walki. Później... Przypomniała sobie słowa Deciusa: "Najgorsze jest bezczynne siedzenie i pozwolenie przeciwnikowi na działanie bez przeszkód. Należy zaatakować, choćby było się zdolnym jedynie do najsłabszego uderzenia!" Dowódca powinien się dowiedzieć, że miał pojętną uczennicę, chociaż prawdopodobnie nie zdoła mu sama o tym powiedzieć.
- Hej, przywołajcie mamkę dla dziecka! Natychmiast! - zawołał mężczyzna.
Księżna zauważyła, że po tej komendzie czarownicy wyglądali na jeszcze bardziej niezadowolonych. Ich dezaprobata nie powstrzymała jednak ani nieznajomego, ani paru wojowników. Górale pobiegli po zboczu, jak gdyby palił im się grunt pod nogami.
Mężczyzna zbliżył się do księżnej. Przyjrzawszy się mu, stwierdziła, że bladą twarz okala rzadka, przetykana siwizną, brązowa broda. Wzniesiona w pozdrowieniu dłoń i oblicze o regularnych rysach znamionowały szlachetne urodzenie. Chienna gotowa była się założyć, że trafił do tej doliny po ciężkich przejściach.
- Nazywam się Aibas. Pochodzę z Aquilonii. - Również akcent mężczyzny świadczył o dobrym pochodzeniu. - Wojownicy dopilnują, by twojemu dziecku niczego nie brakowało. Czy mogę ci czymkolwiek służyć, pani? - Poza uwolnieniem lub przynajmniej zdjęciem oków z nóg nic nie przychodziło Chiennie na myśl. Pokręciła przecząco głową. - W takim razie ośmielam się zaproponować, byś usiadła na najmniej twardym kamieniu, jaki zdołasz znaleźć. - Uśmiechnął się blado. - Bractwo Gwiezdne ma najwidoczniej ochotę ukazać ci moc, którą potrafi skierować przeciwko nieposłusznym i nieprzyjaciołom.
Aibas wskazał w głąb doliny, gdzie po lewej stronie tama ze skał przegradzała wylot wąwozu. W tym samym momencie nad szczytem zapory pojawiło się jakieś stworzenie. Wiło się jak wąż, lecz było dłuższe od wszystkich widzianych przez Chiennę gadów.
Po chwili do odnóża dołączyło drugie, tuż potem trzecie. Wkrótce pojawiło się ich tak wiele, że nie sposób było ich zliczyć. Za nimi po pionowej ścianie tamy wyłoniło się ociekające wodą potworne cielsko, wydające trudne do opisania dźwięki.
Urras wyczuł strach matki poprzez przyspieszone bicie serca i rozpłakał się jeszcze głośniej. Rezygnując z dumy, księżna usiadła i zajęła się niemowlęciem. Kołysała je, huśtała i pieściła, lecz nic nie było w stanie go uspokoić.
Mimo to nie uważała, że wszystko jest stracone. Nie śmiała zamknąć oczu, unikając widoku istoty na szczycie skalistej grani. Wiedziała, że ściągnęłaby w ten sposób na siebie karę, co pozbawiłoby ją sił, które mogłyby się okazać przydatne później.
Nie była na szczęście zmuszona słuchać krzyków ludzkich ofiar. Zagłuszył je płacz niemowlęcia.
Wylla, usadowiona na gałęzi wysoko nad doliną, widziała koniec ofiarnej ceremonii. Ponownie podziękowała bogom, że nie powiedziała nikomu o uschniętym drzewie. Dzięki temu mogła wiele zobaczyć, nie ryzykując, że sama zostanie zauważona.
Któraś kolejna wichura z pewnością powali drzewo; wówczas będzie musiała poszukać innej kryjówki do podglądania poczynań czarowników. Jednak na razie zamierzała korzystać z dotychczasowego punktu obserwacyjnego, nie mówiąc o tym nikomu w wiosce, nawet swojemu ojcu.
Odczekała, aż w mgle gęstniejącej nad wąwozem znikną ostatnie odnóża potwora. Powietrze zawsze gęstniało, gdy bestia kończyła ucztę. Wylla była ciekawa, czy za tym również stoi gwiezdna magia czarowników.
Nie miała żadnego sposobu, by się o tym przekonać. Nie była nawet pewna, czy widziana przed chwilą kobieta i niemowlę to Chienna i jej syn. Wiedziała jedynie, że musi jak najszybciej powiedzieć, co zobaczyła, ukrytemu na wzgórzach Grajkowi Marrowi.
Nie czekała jej daleka droga. Tej nocy nie słychać było grania piszczałek, lecz gromy i czar rzucony na broń świadczyły o bliskości Marra.
Wylla miała na sobie pelerynę wojownika, a pod nią sukienkę o typowym dla przedstawicielek plemienia Pougoi prymitywnym kroju na nogach skórzane pantofle, przyozdobione kolorowymi kamieniami z górskich strumieni.
Dziewczyna zdjęła ubranie. Pod spodem miała tylko pas zdobiony piórami z zatkniętym zań sztyletem z doskonale wypolerowanego mamuciego kła. Blask gwiazd igrał po jej ciele, gdy przez chwilę stała w bezruchu.
Po chwili zawiązała pelerynę na biodrach, uklękła i kilkakrotnie wciągnęła głęboko powietrze, jak nauczył ją Marr. Poczuła, jak wzbierają w niej siły życiowe, sprawiając, że krew żywiej zakrążyła w żyłach. Gdy wydawało się, że lada moment stanie w ogniu, poderwała się i zaczęła biec.
Daleko przed nią w ciemnościach rozległ się delikatny zew piszczałek.
Rozdział 6
Niedługo po tym, jak Wylla spotkała się z Grajkiem Marrem, Conan zetknął się z Gwardią Pałacową króla Eloikasa.
Karawana i żołnierze Deciusa rozbili obóz na noc w odległości dwóch strzałów z łuku od małej wioski, położonej u stóp pasma wzgórz porośniętego gęstą puszczą. Osada była zamieszkała, lecz niemal równie zrujnowana, jak to, gdzie urządzono postój przed dwoma dniami.
Ludzie Deciusa zdołali kupić od chłopów jedynie parę kur i trochę marnie zmielonego jęczmienia
Jeżeli tak wyglądały wszystkie wioski w Królestwie Kresowym, Conan miał nikłe widoki na wzbogacenie. Wdzięczność Eloikasa nie wystarczy do kupienia koni ani polerowanej zbroi. Na to trzeba złota - które najwidoczniej zdobyć w Królestwie było niełatwo. Cymmerianin pogodził się z tą myślą. Honor nakazywał mu dotrzymać towarzystwa Rainie dopóty, dopóki go potrzebowała. Miał nadzieję, że zdoła jednak w jakiś inny sposób napełnić kiesę; jeżeli nie, zamierzał ruszyć na poszukiwanie szczęścia w Nemedii z pustym trzosem.
Conan dokonywał przeglądu wart, gdy zjawił się oddział Gwardii Pałacowej. Decius ufał strażnikom karawany na tyle, że pozwalał im na rozstawianie wart wspólnie ze swoimi ludźmi, nie dopuszczał jednak, by Cymmerianin pilnował obozu w pojedynkę. Barbarzyńca uznał, że nie warto z tego powodu wszczynać sprzeczki z generałem.
Podwładni Deciusa doskonale znali się na swoim rzemiośle. Conan radził właśnie jednemu z łuczników Rainy, by się lepiej ukrył, gdy dał się słyszeć tętent kopyt i tupot obutych nóg. Cymmerianin ruchem ręki nakazał skryć się wartownikom. Gdy wykonali jego polecenie, ruszył ścieżką w stronę niepokojących odgłosów.
Po drodze ujrzał doskonałą kryjówkę wśród korzeni wielkiego dębu. Conan przycupnął między nimi, przyłożył do ust zwinięte dłonie i krzyknął do przybyszów:
- Stój! Kto idzie?!
- Gwardia Pałacowa pod dowództwem kapitana Ojzyka!
- Podejdźcie, żeby było was widać!
Conan usłyszał, jak jeden z podwładnych Deciusa biegnie powiadomić swojego dowódcę. Po chwili stukot kopyt i odgłos kroków ucichły.
Cymmerianin utkwił w ciemnościach bystry wzrok. Zdołał dojrzeć żałośnie postrzępiony proporzec z monarszymi barwami, zwisający ze skrzywionej lancy. Zorientował się również, że w Gwardii służy tylko garstka starych wygów, reszta to rekruci. Dostatecznie długo był żołnierzem w Turanie, by móc odróżnić jednych od drugich.
Mężczyzna, który mienił się kapitanem Ojzykiem, również należał do typu ludzi znanego Conanowi. Niemal całkowicie łysy, o wiele za tłusty, dosiadał wierzchowca wartego trzykroć tyle, co koń Deciusa. Zbroja oficera była całkowicie gładka; zza barku wystawała złocona głownia miecza przewieszonego przez plecy, inkrustowana klejnotami, które nie wytrzymałyby w oprawach pierwszej bitwy.
- Kapitanie, wezwano już generała Deciusa - zawołał Conan. - Zatrzymaj się z łaski swojej, aż tu dotrze.
- Moi ludzie mają za sobą długi i uciążliwy marsz z rozkazu Jego Królewskiej Wysokości - odpowiedział Ojzyk tonem tak gładkim, jak jego zbroja. - Należy się im natychmiastowy odpoczynek.
Conan wątpił, czy zbieranina starzejących się wojaków i gołowąsów byłaby w stanie ruszyć w długą i męczącą drogę nawet z boskich rozkazów. Po prostu Ojzyk miał ochotę przenieść swój tłusty zadek z końskiego grzbietu na jakieś wygodniejsze siedzenie. Cymmerianin zaśmiał się pod nosem. Kapitana czekała przykra niespodzianka, jeżeli liczył na cokolwiek, co można by nazwać "wygodą".
Odgłos zdecydowanych kroków powiadomił Conana o zbliżaniu się Deciusa. Cymmerianin wstał przywitać generała i ruszył za nim, gdy ten wyszedł na spotkanie gwardzistów.
- Co cię tu sprowadza, Ojzyk? - zapytał Decius.
- Doszły do nas wieści, że hrabia Syzambry i jego sprzymierzeńcy zbierają ludzi. Nie wiedzieliśmy, jak silna jest eskorta karawany, dlatego król zarządził zamknięcie bram pałacu i wysłanie Gwardii, by osłaniała was do końca podróży.
Conan z powątpiewaniem słuchał przemowy Ojzyka. Nie wierzył, by zbieranina nosząca miano Gwardii była w stanie ochronić sad jabłkowy przed bandą rozwydrzonej dzieciarni. Służba panu, któremu brakowało złota i zdrowego rozsądku, miała duże szanse zakończyć się w bezimiennej mogile na pustkowiu.
- Dziękujemy, kapitanie - powiedział Decius. - Kapitanie - zwrócił się tym razem do Conana - wracaj do obozu, obudź Rainę i mojego zastępcę. Zwijamy obóz i natychmiast ruszamy dalej.
- W środku nocy? - Głos dowódcy Gwardii Pałacowej zabrzmiał piskliwie, jak gdyby go kastrowano.
- Mamy teraz znaczną przewagę, Ojzyk - odrzekł Decius. - Droga jest wolna, inaczej byś tu nie dotarł. Poza tym nasi nieprzyjaciele nie spodziewają się, że będziemy wędrować w nocy.
Starającemu się nie wybuchnąć głośnym śmiechem Conanowi przyszła do głowy jeszcze jedna korzyść z nocnego przemarszu. Po drodze tłusty oficer Gwardii mógł się zwalić z konia lub przynajmniej zasłabnąć z wyczerpania.
Cymmerianin zdołał zachować spokój do chwili, gdy Decius zezwolił mu odejść. Barbarzyńca pospieszył ścieżką w stronę obozu. Gdy dojrzał ogniska, wybuchnął śmiechem tak gromkim, że połowa ludzi obudziła się od razu. Raina wysunęła głowę z dzielonego z Cymmerianinem namiotu.
- Podziel się żartem, Conanie, skoro jest tak zabawny.
Barbarzyńca zdołał jedynie pokręcić głową i wybuchnął jeszcze donośniejszym śmiechem. Nie warto było oczerniać Gwardii Pałacowej w oczach podwładnych Deciusa.
- Przypomniały mi się stare dzieje. Najnowsze wieści głoszą jednak, że możemy natknąć się na ludzi Syzambrego. Dotarła do nas Gwardia Pałacowa, a generał chce ruszać dalej, nie dając im chwili odpoczynku.
Raina skinęła głową i zniknęła w namiocie. Dookoła Conana ludzie jęli wdziewać odzienie i rynsztunek.
Ujrzawszy na pałac króla Eloikasa Conan zaczął się zastanawiać, czy w ogóle warto go strzec. Widział wystawniejsze domki myśliwskie zwykłych szlachciców, i to nie tylko w tak zamożnych królestwach jak Turan. Znał Vendian, którzy w tak nędznej budowli nie zakwaterowaliby nawet łowców tygrysów.
Nie domykała się brama. Zmurszały mur ogrodzenia można było w niektórych miejscach przeskoczyć. We wszystkich dachach ziały dziury. Cymmerianin nie miał wątpliwości, że po każdym deszczu mieszkańcy tonęli w strugach wody. Wydeptana połać ziemi, okolona kolczastymi zaroślami, stanowiła zapewne plac musztry. Baraki, którymi wzgardziłyby świniopasy, pełniły funkcję koszar Gwardii. Conan nie widział innych budowli, w której mogliby stacjonować żołnierze - ani gdzie mogliby znaleźć schronienie ludzie Rainy.
Od chwili spotkania oddziału Deciusa Cymmerianin niejednokrotnie słyszał wzmianki o "tajemnym skarbie" władców Królestwa. Niektórzy chyba rzeczywiście wierzyli, że pałac jest zaniedbany, ponieważ Eloikas oszczędza złoto na czarną godzinę. Conan uwierzyłby w istnienie skarbu, gdyby na własne oczy ujrzał dowód jego istnienia. Na razie był skłonny przypuszczać, że miejsce ukrycia złota osłaniała tak głęboka tajemnica, że nawet Eloikas o nim zapomniał.
Ojzyk pospieszył do pałacu donieść monarsze o przybyciu karawany. Conan i Raina zajęli się rozlokowywaniem ludzi i zwierząt. Starannie omijali grząskie poletka i nędzne budy, rozpościerające się u podnóża pałacowego wzgórza. Dopilnowali, by karawana znalazła się poza zasięgiem strzału Lucznika mogącego kryć się w gęstym lesie na przeciwległym stoku. Rosły tam drzewa, jakich Cymmerianin jeszcze nigdy nie widział, i nigdy więcej nie chciał oglądać.
Conan zatrzymał się blisko Rainy, unikał jednak dotykania Bossonki. Obydwoje zdawali sobie sprawę z rzucanych w ich stronę - a zwłaszcza ku kobiecie - spojrzeń Deciusa.
- Z każdą przebytą milą ten kraj coraz mniej mi się podoba - powiedziała Raina. - Czy ruszysz z nami, jeżeli postanowimy natychmiast opuścić Królestwo?
- Lepiej zaczekaj na należną zapłatę... Przepraszam, że znów ci mówię, co powinnaś zrobić.
- O ile nie przyjdzie nam czekać na nią tak długo, że można będzie za nią sprawić sobie jedynie marny pogrzeb. - W uśmiechu kobiety kryła się wdzięczność za to, że Cymmerianin udawał, iż nie dostrzega jej graniczącego z lękiem niepokoju. - Conanie, jeżeli zrezygnujemy z zatrzymania się tu dłużej, czy dotrzymasz nam towarzystwa przynajmniej do najbliższego cywilizowanego królestwa? - kontynuowała Raina, unosząc dłonie, jak gdyby chciała oprzeć mu je na ramionach. - Mam wrażenie, że liczyłeś na to, iż dorobisz się tutaj...
- Pustego brzucha lub zimnej mogiły? Chyba nie można się tu spodziewać niczego więcej. Powiedziałem ci wyraźnie, że będę towarzyszyć ci wszędzie, dokąd podążysz. Czy tarcza porzuca wojownika, jeżeli uważa, że natknął się na silniejszego od niego?
Raina zapewne objęłaby go mimo obecności Deciusa, lecz w tym momencie w bramie pojawił się pałacowy sługa, a za nim Ojzyk.
- Panie generale, kapitanowie Raino i Conanie z Cymmerii, Jego Najmiłościwsza Wysokość Eloikas Piąty Tego Imienia, Król Kresów, raczy udzielić wam posłuchania.
Z zewnątrz pałac wyglądał tak, jak sobie wyobrażał Conan. Dziedzińce były zarośnięte sięgającym pasa zielskiem. Nad resztkami murów zwisały nie przycinane gałęzie drzew. Zastałe bajora pokrywały ogrody, w których dawno temu arystokraci zażywali odpoczynku na wyściełanych jedwabiem sofach, sącząc wonne wino ze złoconych pucharów.
W jednej z komnat ostała się niemal w całości kunsztowna mozaika na posadzce. Conan musiał pociągnąć swoją towarzyszkę za sobą, gdyż zagapiła się na nią jak na cudowny skarb z odległej krainy.
Cymmerianin stracił orientację, przez ile pomieszczeń przeszli po drodze do sali tronowej. Zaczynał czuć świerzbienie między łopatkami, którego nie ukoiłoby najsilniejsze drapanie. Z każdym krokiem znajdował się coraz dalej od osłony ludzi Rainy, coraz głębiej w labiryncie, w którym mogli czyhać śmiertelni wrogowie. Conan przysiągł sobie, że przynajmniej część z nich przed śmiercią nauczyłoby się, że nie należy zastawiać zasadzek na Cymmerianina. Ani na bossońską łuczniczkę, dodał w myślach, widząc, że mina Rainy również wydłuża się z każdym krokiem.
Po pokonaniu kolejnego zakrętu stanęli w miejscu, jak gdyby rozpostarła się przed nimi ognista czeluść. Znaleźli się na skraju dziedzińca oczyszczonego z błota i chwastów. Przylegające do niego komnaty wyglądały na dostatecznie zadbane, by zadowolić przeciętnego kupca.
Każde wejście było strzeżone. Wygląd wartowników również odbiegał od tego, co Conan widział do tej pory w pałacu Eloikasa. Strażnicy byli w sile wieku. Nosili porządne zbroje, miecze i łuki; paru z nich dzierżyło halabardy. Cymmerianin ocenił ich żołnierskim okiem. Większość należała do znanego mu typu wojowników, którzy chociaż stracili szybkość ruchów, zyskali doświadczenie, stając się godnymi przeciwnikami.
Wartownik z najkunsztowniej wykutą halabardą wzniósł ją w salucie.
- Witaj, generale. Jego Wysokość czeka.
Decius skinął głową i odsunął się na bok. Wartownicy zajęli miejsca po bokach Conana i Rainy, stając tak blisko, że żadne z nich nie zdołałoby wyciągnąć broni, gdyby nawet przyszło im to do głowy. Pozbawieni w ten sposób swobody ruchu, weszli do sali tronowej króla Eloikasa.
Komnata miała rozmiary sali biesiadnej w przyzwoitym zajeździe. Była tak zadbana, że można było jeść w niej z posadzki. Widać, że nie szczędzono złota, by przynajmniej tutaj utrzymać czystość, naprawiać gobeliny, odnawiać freski na ścianach i polerować złocenia na spiżowym tronie.
Rzucało się również w oczy - a przynajmniej nie uszło uwadze Conana - podobieństwo między siedzącym na tronie mężczyzną a generałem, który uklęknął przed nim. Cymmerianin i Raina poszli za jego przykładem. Barbarzyńca nie odrywał wzroku od gospodarzy.
Conan był gotów się założyć, że będzie pić przez rok wyłącznie wodę, gdyby okazało się, że Decius nie jest synem Eloikasa z nieprawego łoża. Obydwaj byli średniego wzrostu, obdarzeni żołnierską posturą. Król miał nieco rzadsze, posiwiałe włosy, lecz obydwóch wyróżniały ostre jak rylce nosy, wystające kości policzkowe i szerokie, szare oczy.
Conan wyszukiwał podobieństwa między nimi z takim zapamiętaniem, że nie dotarło do niego zezwolenie, by wstać z klęczek. Raina musiała szturchnąć go w żebra, co wywołało śmiech królewskiej wysokości.
Widać było, że król od dawna z rzadka miał powód do śmiechu, lecz nie zapomniał, jak to się robi. Mimo swoich podejrzeń Conan poczuł, że zaczyna darzyć Eloikasa sympatią.
Decius przedstawił zwięźle Cymmerianina i Rainę. Obydwoje ponownie przyklęknęli. Władca powitał ich jeszcze zwięźlej, po czym zezwolił wstać.
- Pani, zasłużyłaś na naszą wdzięczność. Otrzymasz więcej, niż wynosi wcześniej uzgodniona zapłata. Nie tylko przywiozłaś nam to, co powierzyliśmy twojej opiece i co sprawi, że silniej uderzymy w niegodziwców, którzy uprowadzili naszą córkę oraz następcę tronu... Zadałaś również dotkliwy cios naszym wspólnym nieprzyjaciołom. Jest naszą wolą, pani, byś została w Królestwie, by wspomóc nas w walce. Zamierzamy szczodrze cię wynagrodzić, jeżeli zgodzisz się przystać do nas na służbę.
Eloikas złożył po tych słowach ręce na brzuchu, wyjątkowo płaskim na kogoś w jego wieku. Król odziany był w wielokrotnie łataną i farbowaną brythuńską szatę. Monarcha wzniósł spojrzenie, jakby wpatrywał się we fresk za plecami Cymmerianina.
Conan zdał sobie sprawę, że Raina oddałaby połowę zapłaty za to, by zostać z nim na osobności i móc pomówić swobodnie. Przez chwilę Bossonka również sprawiała wrażenie zapatrzonej w dal, po czym zebrała myśli i odparła:
- Wasza Wysokość, twoje zaufanie jest dla mnie zaszczytem, lecz pragnęłabym, byś odpowiedział na dwa moje pytania.
Kapitan Ojzyk zasyczał jak obrażona gęś, lecz Decius gestem nakazał mu milczenie. Generał nie odrywał wzroku od króla, nie zaniedbał również dać paru dyskretnych znaków wartownikom. Strażnicy pozostali na miejscach, tylko dłonie przesunęli niemal niepostrzeżenie bliżej broni.
Eloikas skinął głową. Conan dostrzegł, że Raina rozluźniła się jak zwolniona cięciwa.
- Nasza wdzięczność jest tak wielka, że jesteśmy gotowi do odpowiedzi na wiele pytań, a już przede wszystkim na twoje, pani.
Raina nie traciła czasu. Chciała się dowiedzieć, czy od razu otrzyma zapłatę, by móc rozdzielić ją między swoich ludzi. Niektórzy z nich nie ujrzeli grosza od chwili, gdy się do niej przyłączyli; dostali jedynie godny przyodziewek i broń.
- Podejrzewamy, że chcesz zapewnić pieniądze na drogę dla tych, którzy nie zostaną na naszej służbie? - rzekł Eloikas.
- Nie mogę tego potwierdzić, Wasza Wysokość. - Tym razem Raina odpowiedziała tak szybko, jak zrywająca się do biegu łania. - Gdyby tacy ludzie rzeczywiście się znaleźli, czy chciałbyś ich zatrzymać w Królestwie wbrew ich woli, panie?
- Nie byłoby to naszym zamiarem. Podejrzewamy, że gdybyśmy tak postąpili, usłyszelibyśmy od Deciusa, co o tym myśli.
Spojrzenie, jakim Eloikas obrzucił generała, nie sposób było nazwać inaczej jak ojcowskim.
- Cieszy mnie twoja łaskawość, najjaśniejszy panie - odrzekła Raina. - Pragnęłabym także, byś rozważył przyjęcie na służbę mojego pomocnika, Conana z Cymmerii.
Tym razem Eloikas popatrzył na Deciusa jak na zaufanego doradcę. Generał wzruszył ramionami.
- Poparłbym Conana w mniej burzliwych czasach. Tak, jak się sprawy mają, można się spodziewać, że cudzoziemcy służą niejednemu panu...
Tym razem Conan musiał szturchnąć Rainę pod żebra, by oburzona nie wypowiedziała niebacznych słów.
- Wasza Wysokość, czy mogę przemówić w swoim imieniu? - spytał Cymmerianin.
Ojzyk syknął ponownie.
- Kto cię prosił...
- Spokojnie, kapitanie - przerwał mu Eloikas. - Nawet skazaniec ma prawo do ostatniego słowa.
- Wasza Wysokość, zanim skażesz mnie na porzucenie służby w oddziale Rainy - a przysiągłem pełnić ją tak długo, aż sama mnie z niej zwolni - racz wysłuchać z moich własnych ust, czego dokonałem.
- Mów.
Conan spełnił polecenie władcy. Jego opowieść o przejściach w Królestwie Kresowym była prosta jak ostrze miecza. Żadne ozdobniki nie uczyniłyby jej bardziej wiarygodną. Cymmerianin nie potrzebował niczego więcej do przekonania króla, że nie służył i nigdy by nie przystał na służbę u hrabiego Syzambrego. Gdy skończył, Eloikas pokiwał głową.
- Mówisz bardzo swobodnie w obecności króla.
- Wasza Wysokość, stawałem do walki z ludźmi - i nie tylko ludźmi - wywołującymi o wiele większy lęk niż królowie.
- I nauczyłeś się dzięki temu sztuki pochlebstwa?
- Nazywaj to, panie, jak zechcesz. Ja zwę to prawdą.
Eloikas zaśmiał się, lecz w jego oczach malowało się szczere zadowolenie. Nim król odezwał się ponownie, nastąpiła długa chwila ciszy.
- Uważamy, że Cymmerianin wystarczająco zasługuje na zaufanie, by wyznaczyć mu miejsce w naszej służbie. Ojzyk, wielokrotnie powtarzałeś, że potrzeba ci doświadczonych żołnierzy do uczenia rekrutów.
Kapitan Gwardii długo milczał. Sprawiał wrażenie gotowego do wyparcia się tych słów, lecz dostrzegł zwrócone nań spojrzenie Deciusa. Wzrok generała twierdził dobitnie: "Skłam, a srogo za to zapłacisz!"
- To prawda, że mogę zapewnić rekrutom naukę, tylko uszczuplając szeregi doświadczonej kadry - powiedział Ojzyk z niechęcią.
- Wobec tego sądzimy, że przybycie Conana z Cymmerii do naszego królestwa jest znakiem łaski bogów. Conanie, czy zgadzasz się zostać sierżantem w drugiej kompanii Gwardii, jeżeli pani Raina nie ma nic przeciwko temu?
Barbarzyńca popatrzył pytająco na swoją towarzyszkę. Bossonka skinęła głową. Cymmerianin przyklęknął raz jeszcze.
- Zgadzam się z przyjemnością, Wasza Wysokość. Przysięgam na wszystkich łaskawych bogów tego i innych krajów, że nie pożałujesz swojej decyzji.
- W takim razie wstań, sierżancie Conanie.
Bogowie mogli nie dopuścić, by Eloikas pożałował swojej decyzji. Jedno spojrzenie wystarczyło wszak Cymmerianinowi, by stwierdzić, że nie odnosiło się to do Ojzyka. Gdyby kapitan Gwardii zdołał czarami zwalić dach na głowę swojego władcy i świeżo upieczonego podoficera, zapewne by to zrobił.
Conan, tak jak się spodziewał, został zakwaterowany tam gdzie Gwardia - w barakach. Ludzie Rainy zmuszeni byli poszukać suchych miejsc na nocleg w samym pałacu - o ile takie można było w nim znaleźć. Cymmerianin zdołał się spotkać z Rainą na osobności dopiero o zachodzie słońca. Zabrali trochę jedzenia na plac musztry i rozsiedli się na kocu.
- Szkoda, że nie możemy służyć razem - powiedziała Bossonka.
- Już czujesz się samotna? - zażartował Conan. - Rzuć jedno przeciągłe spojrzenie Deciusowi, a... uff! - urwał, gdy wbiła mu łokieć w żebra.
- Wiem, że mu się spodobałam; nie jestem ślepa. Zorientowałam się również, że Eloikas to jego ojciec.
- Zastanawiam się, czy Decius maczał palce w porwaniu księżnej Chienny. Bękarci niejednokrotnie obejmowali tron, gdy brakowało prawowitych następców.
- Jestem ci bezgranicznie wdzięczna, Conanie. Wiesz, jak zadbać o mój spokojny sen.
- Ja też nie mam szans zasnąć spokojnie ani dzisiaj, ani przez wiele kolejnych nocy. Jeżeli Decius nie jest naszym wrogiem, pilnujmy, by nim nie został.
- Bardziej obawiam się Ojzyka.
- Łatwiej jest mieć na oku otwartego wroga niż takiego, który nie zdradza swych zamiarów. To chyba najważniejsza z lekcji, jakie wyniosłem z Turanu. Co więcej, założę się o całe wino w Królestwie, że Eloikas lub Decius mają swoich ludzi w Gwardii, obserwujących zachowanie Ojzyka. O ile jego przełożonym nie zależy na mojej śmierci, Ojzykowi nie będzie łatwo się mnie pozbyć.
- Marną wybrałeś stawkę - powiedziała Raina, splunęła na ziemię i przepłukała usta wodą. - W niektórych krajach te popłuczyny nie zasługiwałyby nawet na miano octu.
- Słyszałem wiele opowieści o Królestwie Kresowym, lecz żadna z nich nie głosiła, że można tu żyć pośród dostatków - odparł Conan.
Nie dodał, że większość tych opowieści pouczała, że w Królestwie jest wyjątkowo łatwo natknąć się na prastare, złowieszcze czary i najohydniejszą magię, jaką można znaleźć na ziemskim obliczu od upadku Acheronu.
Czy na tym polegało jądro tajemnicy Królestwa Kresowego? Czy właśnie tu, pośród gór o stromych szczytach i puszczach mrocznych jak śmiercionośne zaklęcia, ostały się resztki zła wycofującego się z cywilizowanych krain imperium?
Noc była względnie ciepła, jak na panujący w Królestwie Kresowym klimat. Na myśl o pozostałościach Acheronu Conan poczuł jednak lodowaty dreszcz na grzbiecie, jak gdyby dosięgnął go wiatr od hyperborejskiego lodowca.
Rozdział 7
Następnego dnia Conan rozpoczął pełnienie obowiązków sierżanta drugiej kompanii Gwardii Pałacowej.
Zabrał się do tego, gdy tylko różany blask świtu zabarwił niebo i rysujące się na jego tle postrzępione szczyty. Nie przypadło to do gustu części rekrutów, przyzwyczajonych do wstawania wedle własnego uznania lub wtedy, gdy pozwoliły im na to ustępujące opary opilstwa.
- Od dzisiejszego dnia nie macie prawa do żadnych swawoli, o ile wam na nie nie zezwolę! Na razie nie było takiego rozkazu! - Conan okrzyknął gromko mrużących oczy mężczyzn, wyłaniających się na chwiejnych nogach z baraków. Splunął z niesmakiem na ziemię. - I nie wydam go, zapchlone wilcze syny, dopóki nie będziecie przynajmniej przypominać żołnierzy! Sądząc po waszym wyglądzie, najpierw osiwieję!
Założył ręce na biodra i powiódł wzrokiem po szeregach. Nikt się nie roześmiał; żaden z gwardzistów nie śmiał nawet mrugnąć. Paru spoglądało Cymmerianinowi prosto w oczy, jak gdyby mieli ochotę wypróbować siłę jego woli. Conan był z tego zadowolony. Może brakowało im wyszkolenia, lecz przynajmniej byli hardzi. W świetle brzasku odrobinę bardziej przypominali żołnierzy niż wtedy, gdy ujrzał ich po raz pierwszy.
- Doskonale. Teraz pokażcie swoją broń.
Conan milczał, dopóki się nie okazało, że mniej niż połowa gwardzistów zabrała broń ze sobą. Ten fakt oraz opłakany stan ich rynsztunku wywołało kolejne siarczyste przekleństwa z ust barbarzyńcy. Wymownie opisał przodków żołnierzy zapominających o broni i dorzucił proroctwa co do czekającego ich losu, o ile nie zmiłuje się nad nimi jakiś kochający głupców bóg.
Gdy Conan rozkazał nie uzbrojonym gwardzistom wracać do baraków po broń, większość z nich zerwała się do biegu, nie czekając na ponaglenia.
Pierwszy dzień stanowił pasmo błędów i zaniedbań, przerywanych pomniejszymi katastrofami i pokazami głupoty. Następnego dnia druga kompania doszła do siebie - i do wniosku, że nowy sierżant poważnie traktuje swoją funkcję.
Trzeciego dnia gwardzistom zaświtało w głowach, że ani kapitan Ojzyk, ani dowódca drugiej kompanii nie kiwną palcem, by powściągnąć zapędy Cymmerianina. Żołnierze mieli do wyboru posłuszeństwo lub bunt. Ku skrywanemu zadowoleniu Conana, liczba posłusznych przeważała nad wichrzycielami. Podejrzewał, że brało się to w znacznym stopniu z obawy niepokornych, iż mieliby do czynienia z doświadczonymi wojownikami Deciusa.
W późniejszym okresie szkoleni przez Cymmerianina rekruci poczęli czynić szybkie postępy. Conan dobrze zapamiętał udzielane przez jego mistrza, Turańczyka Khadjara, lekcje, jak należy ćwiczyć nowy zaciąg. Cymmerianin chciał sprawić, by druga kompania była warta przynajmniej swoich marnych racji żywnościowych. Najistotniejsze było jednak, że większość żołnierzy odkryła zadowolenie płynące z tego, co przynosiło satysfakcję również Cymmerianinowi. Nie byli wyzuci z dumy na tyle, by nie cieszyć się, że pstra zbieranina zamienia się w wyszkoloną kompanię. Piątego dnia Conan wyznaczył z szeregów rekrutów czterech swoich zastępców. Trzej z nich należeli do tych, którzy pierwszego dnia na zbiórkę zabrali wyczyszczoną broń, czwarty jako pierwszy wrócił z ekwipunkiem z baraków.
Do tej pory Conan przekonał się, że ze strony Ojzyka czy dowódcy drugiej kompanii nie może się spodziewać niczego dobrego - ale i niczego złego. Przełożony Conana spędzał większość czasu w kwaterze, upijając się lub śpiąc. Trudno było uwierzyć, że można wypić dość miejscowego wina, by się upić, lecz postępowanie dowódcy świadczyło, że miał strusi żołądek. Ojzyk z kolei zajmował się umacnianiem fortyfikacji pałacu na wypadek napaści Syzambrego, dzięki czemu oddziały Deciusa mogły bez przeszkód wyruszyć w pole, by stawić czoło siłom hrabiego i odszukać ślad porwanej księżnej. Tak przynajmniej głosiła oficjalna wersja. Conan być może uwierzyłby w nią, gdyby Decius niemal codziennie nie zjawiał się w pałacu. Rzadko przepuszczał również okazję, by spędzić choćby chwilę z Rainą - tak przynajmniej twierdziła Bossonka.
- Przestałam się dziwić, dlaczego narzekasz na Deciusa - powiedziała Cymmerianinowi. - Nie jest mi łatwiej przez to zasnąć, ale to nie twoja wina.
Conan się uśmiechnął. Ponieważ byli sami, poklepał ją po pośladku. Raina należała do kobiet nie śpiących samotnie, jeżeli nie były do tego zmuszone, lecz bliskość niezliczonych niezbyt przychylnych par oczu sprawiała, że zimna, wąska prycza była dla niej najbezpieczniejsza.
Sporo dziewczyn z podgrodzia obrzucało Cymmerianina zapraszającym wzrokiem. Conan zdawał sobie jednak sprawę, że towarzyszą temu nieprzyjazne spojrzenia zarówno gwardzistów, jak i żołnierzy Deciusa. Przygadanie którejkolwiek z nich zostałoby niewątpliwie odebrane jako kłusownictwo. Barbarzyńca wolał spać samotnie, jeżeli dzięki temu nie musiał się obawiać ciosu w plecy.
Miał również szeroko otwarte oczy i nadstawiał uszu, by nie przepuścić okazji zdobycia wystarczającej ilości złota, by nic nie trzymało w Królestwie oddziału Rainy. Gdyby brak pieniędzy nie zatrzymywał go w służbie Eloikasa, jeszcze tego samego dnia Cymmerianin i jego towarzyszka ze swoimi ludźmi ruszyliby na południe.
Nastał ósmy dzień służby Conana w Królestwie Kresowym. Słońce wzniosło się już wysoko na niebo. Cymmerianin przyglądał się turniejowi łuczników. Nie wszyscy gwardziści mieli łuki; nie wszyscy, którzy byli w nie wyposażeni, potrafili się nimi posługiwać.
Gdy Conan trafił do Turanu, zaledwie odróżniał grot od upierzenia. W niecałe dwa lata nabrał wystarczającej wprawy, by posługiwać się łukiem na polu walki.
Przysiągł sobie, że każdy gwardzista w jego oddziale zdobędzie przynajmniej podstawowe umiejętności. Wówczas kompania mogłaby wystrzelić w dowolnym kierunku salwę z czterdziestu pocisków, celną na dwieście kroków. Conan uważał, że byłaby to nie najgorsza przysługa dla króla Eloikasa.
Turniej nie dobiegł połowy, gdy sierżant Kalk podszedł do Cymmerianina.
- Sierżancie, wypatrzyłem podkradających się do grani mężczyzn. Jestem pewny, że to nie nasi ludzie.
Conan zwrócił wzrok ku wzniesieniu zwieńczonemu ostrą jak brzytwa granią. Zbocze pokrywały niskie drzewa lub wysokie krzewy. Bez względu na faktyczną naturę roślinności, była wystarczająco gęsta, by mogła się ukryć wśród niej cała kompania.
- Nie musimy jeszcze wszczynać alarmu - odparł Conan. - Wybierz pięciu ludzi, a reszcie każ kontynuować zawody. Zbierzemy się tutaj i ruszymy nauczyć nieproszonych gości lepszych manier.
Kalk skinął głową, po czym przypomniał sobie, że powinien wznieść dłoń na znak przyjęcia rozkazów do wiadomości. Gdy odwracał się, na jego ustach malował się cień uśmiechu. Podobnie jak wielu rekrutów, łatwo uczył się żołnierskiego rzemiosła, jeżeli miał dobrego nauczyciela. Ojzyk nigdy nim nie był; Conan zastanawiał się, ilu gwardzistów zginęło przez lenistwo kapitana. Był pewny, że Ojzyk miał do spłacenia rodzinom zabitych krwawy dług.
Słońce rozpraszało resztki mgły, gdy Conan prowadził sześciu mężczyzn w górę stoku. Kiedy dotarli do najbardziej stromej części wzniesienia, Cymmerianin pozwolił Kalkowi przejąć prowadzenie. Pilnując, by pozostać niezauważonym, barbarzyńca zajął miejsce za pozostałymi gwardzistami, skąd mógł wygodnie obserwować stok przed i za sobą..
Podczas wspinaczki gwardziści narzucili szybkie tempo. Wszyscy byli rodowitymi mieszkańcami Królestwa Kresowego. Wdrapywali się na wzgórza od dziecka; nawet długonogiego Cymmerianina mogli poduczyć, jak poruszać się po nierównym terenie.
Za krawędzią grani znajdowało się urwisko, na którego szczyt z dołu mógł się dostać tylko ptak lub zwinna małpa. Było tak wysokie, że płynący u jego podnóża strumień przypominał srebrną nić, wijącą się między skałami pozornie drobnymi jak kamyki i ciemnozielonymi drzewami podobnymi do kwiecia.
Na zalanym słońcem stoku za plecami Conana panowała cisza. O ile Kalk nie wyobraził sobie kryjących się intruzów, zniknęli lub czekali w ukryciu na odejście gwardzistów.
Conan popatrzył na Kalka ze zmarszczonymi brwiami. Sierżant rozpostarł ręce.
- To nie było złudzenie wywołane słońcem - stwierdził spokojnie.
- Niczego takiego nie powiedziałem - odparł Conan. - Po drodze na dół zachowamy większe odstępy między sobą. Zachowujcie się, jakbyście mieli oczy na plecach i uszy w tyłkach, to może coś dostrzeżecie.
Przeszukanie zbocza w sześciu ludzi trąciło niemożliwością. Sześćdziesięciu gwardzistów nie podołałoby temu zadaniu; dopiero wysłanie trzykroć większej liczby ludzi miałoby sens.
Mężczyźni rozstawili się w tyralierę wzdłuż grani, gdy Kalk krzyknął:
- Sierżancie! Nie myliłem się! Chodź, wyjrzyj za brzeg urwiska!
Cymmerianin miał ochotę dobyć miecz, lecz zdał sobie sprawę, że będzie potrzebował obydwóch wolnych dłoni. Podszedł powoli do Kalka, lecz żadna doza ostrożności nie uchroniłaby go przed zastawioną poprzedniej nocy przez sierżanta pułapką.
Conan uratował się nie dzięki ostrożności, lecz sile i szybkości ruchów. Gdy poczuł rzemienie zaciskające się na jego kostce jak węże, rzucił się w przeciwną do skraju urwiska stronę. Ponieważ jego miecz wciąż tkwił w pochwie, zdołał obydwoma rękami złagodzić upadek.
Cymmerianin przetoczył się i wierzgnął. Potężne szarpnięcie muskularnych nóg sprawiło, że rzemienie pękły jak parciany sznurek, nim Kalk zdążył wyciągnąć miecz. Ostrze tkwiło jeszcze częściowo w pochwie, gdy Conan kopnął powtórnie.
Tym razem obcas Cymmerianina trafił Kalka w kolano. Sierżant wrzasnął pod wpływem bólu w zgruchotanej rzepce i zatoczył się za skraj urwiska. Krzyczał, spadając, aż rozległ się odgłos przypominający uderzenie dojrzałego arbuza o kamienną posadzkę.
Conan nie nasłuchiwał, jaki będzie los niedoszłego zabójcy. Musiał uporać się z wspólnikami Kalka.
Z dwoma z nich poradził sobie gradem ciosów miecza, zakończonych śmiercionośnymi trafieniami. Gdy obydwaj padli, zbroczeni krwią, rozległ się krzyk. Odwróciwszy się, Conan zobaczył, że jeden z gwardzistów szarpie się z łucznikiem zakładającym strzałę na cięciwę. Cymmerianin rzucił się w ich stronę; jego nieoczekiwany sprzymierzeniec wyciągnął sztylet i dźgnął łucznika w udo. Strzelec zawył z bólu, lecz zdołał rąbnąć przeciwnika łukiem. Gwardzista zatoczył się do tyłu i upadł na sam skraj urwiska. Skała pod nim rozkruszyła się i zaczął zsuwać się w przepaść. Conan ledwie zdążył chwycić wojaka za rękę - w tym momencie jedyną część jego ciała, widoczną nad skrajem urwiska. Cymmerianin z trudem mógł utrzymać skrwawione palce gwardzisty, zdołał jednak zacisnąć drugą dłoń na jego nadgarstku. Dzięki temu dał radę podciągnąć go w górę i pewniej uchwycić.
W tym momencie do uszu Conana dotarł chrzęst suchej trawy. Gdy obrócił głowę, ujrzał, że siedzący na ziemi, chwiejący się łucznik podniósł strzałę i stara się założyć ją na cięciwę. Zamierzał strzelić, korzystając z tego, że znajduje się poza zasięgiem miecza Cymmerianina. Gdyby mu się to udało, na pewno trafiłby do celu.
Conan zdał sobie sprawę, że za chwilę może go spotkać śmierć. Nie mógł jednak zdobyć się na wypuszczenie ręki człowieka, który uratował go od podzielenia losu Kalka. Poza tym nie miał żadnej gwarancji, że dzięki temu.
Cymmerianina uratował mężczyzna, który niespodziewanie wypadł zza krzaka. Mężczyzna skoczył łucznikowi na plecy, zasypując go gradem ciosów i kopnięć. Strzelec zdołał się wyrwać i dźwignąć na równe nogi, po chwili jednak osunął się Conanowi na piersi. Barbarzyńcy zabrakło tchu, przez moment musiał walczyć o zachowanie uścisku na ręce gwardzisty. Dopiero wtedy, nie dowierzając własnym oczom, zdał sobie sprawę, kto przyszedł mu z pomocą.
Mężczyzna miał na sobie spłowiałe skórzane spodnie i przepocony lniany kaftan. Wyglądał dwadzieścia lat młodziej niż zwykle, był to jednak bez wątpienia generał Decius.
- Skoro lubisz zabawiać się trzymaniem przyjaciół nad przepaścią, nic dziwnego, że musisz chadzać własnymi ścieżkami, Conanie.
Decius przyklęknął i chwycił drugą rękę wiernego gwardzisty. Wspólnie z Conanem bez trudu przeciągnęli go nad skraj urwiska. Zaraz potem mężczyzna zemdlał.
Conan wstał ostrożnie i podniósł miecz.
- Tu się podziewałeś przez ostatnie dni, kiedy nie prawiłeś komplementów Rainie?
- Tu, ówdzie i zupełnie gdzie indziej - odparł Decius. - Towarzyszyli mi moi ludzie. Nie traktuj tego jako obrazy, ale mogę im ufać bardziej niż ty swoim podwładnym.
- Na spiżową rzyć Erlika, oby tak było! - powiedział Conan, któremu na chwilę stanął przed oczyma widok rozciągniętego na skrwawionej skale ciała Kalka.
Decius podarł na pasy koszulę łucznika i zaczął opatrywać jego krwawiące udo. Gdy skończył, wytarł dłonie w resztki koszuli i wstał.
- Wytrzyma, aż skończymy go przesłuchiwać. Wątpię, byśmy dowiedzieli się od niego wiele o knowaniach Ojzyka, a Kalk zamilkł na zawsze.
- Nie ja kazałem Kalkowi... - zaczął mówić Conan, po czym zdał sobie sprawę, że Decius się uśmiecha. Cymmerianin zorientował się, że jego mina musi być wymowniejsza, niż miałby na to ochotę.
- Ja również nie ufam Ojzykowi, jeżeli to cię ciekawi, co zaś do twoich podejrzeń wobec mnie... - Decius wymownie wzruszył ramionami.
- Zdołałeś je rozwiać - burknął Conan i z łoskotem wsunął miecz do pochwy. - Ty również mi nie ufałeś.
- Tak było, ale to już przeszłość - odparł Decius. - Chciałbym cię jednak prosić o przysługę.
Generał wypowiedział ostatnie słowa dziwnym tonem. Pocił się bardziej, niż można by to wyjaśnić ciepłem słońca. Zdawał się nie wiedzieć, co począć z rękami.
Conan przez chwilę poczuł niepokój, jakiej przysługi może zażyczyć sobie Decius. Doszedł jednak do wniosku, że ściągnąłby na siebie niełaskę bogów, gdyby okazał niewdzięczność człowiekowi, który nie dopuścił, by dołączył do Kalka na skałach u podnóża urwiska.
- Mów, chociaż nie mogę przyrzec, że zdołam ją spełnić - powiedział Cymmerianin.
- Co łączy ciebie i Rainę? - wypalił Decius jednym tchem, jak gdyby obawiał się, że inaczej zawiedzie go głos.
Conan miał ochotę się roześmiać. Decius liczył sobie niewiele mniej lat, niż miałby ojciec Cymmerianina, gdyby żył. Generał był również wdowcem, który prócz żony pogrzebał trójkę dzieci. Mimo to zachowywał się jak zauroczony młodzieniaszek.
Podobnie jak zaślepionego miłością gołowąsa, łatwo byłoby go urazić. Decius z trudem puściłby urazę w niepamięć. Ta myśl ułatwiła Conanowi znalezienie odpowiednich słów.
- Przysięgam na wszystkich łaskawych bogów tej i mojej krainy, że Raina i ja nie jesteśmy sobie poślubieni, związani małżeńskim węzłem, zaręczeni, przyrzeczeni... Czy coś opuściłem?
- Nic nie przychodzi mi do głowy. - Decius uśmiechnął się niepewnie. - Jesteście jednak... kochankami?
Conan z trudem przełknął tę pełną rozdrażnienia wypowiedź. Decius nie tylko ocalił go przed podzieleniem losu Kalka; dokonał tego, ryzykując własnym życiem. Generał zapewne nie wyprawił się sam na wzgórza, lecz z pewnością znalazł się z dala od ludzi mogących go wesprzeć. Okazana przezeń odwaga zasługiwała przynajmniej na oględną odpowiedź na niedelikatne pytanie.
- Byliśmy i możemy być znowu. To nasz własny wybór.
- No cóż... - rzekł Decius; wyraźna ulga na moment odebrała mu mowę i sprawiła, że się zachwiał. - W takim razie... wiem, że żądam od ciebie wiele... ale czy mógłbyś wstawić się za mną u Rainy?
Cymmerianin w duchu wezwał imiona kilku bogów i bogiń miłości. Najwyraźniej nikt z nich nie pomagał Deciusowi odzyskać rozsądku. Conan żywił nadzieję, że dojdzie do tego wkrótce; na razie musiał jak najoględniej odpowiedzieć na prośbę generała.
- Nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, Raina pomyślałaby że... pomyślałaby nie najlepiej o tobie, gdybyś osobiście nie wyjawił swych pragnień. Po drugie, wątpię, że ocaliłeś moją głowę tylko po to, by sama mi ją rozbiła.
- Chyba na nic innego nie mogłem liczyć - odparł Decius.
Generał przyłożył dłonie do ust i wydał bojowy zew, nie zawierający słów, które Cymmerianin zdołałby rozpoznać.
Spośród zarośli wyłoniły się trzy głowy i trzy uzbrojone dłonie. Oceniwszy dzielącą go od nich odległość, Conan stwierdził, że w istocie Decius nie znalazł się poza zasięgiem wsparcia swoich ludzi. Żołnierze pozostali w ukryciu, podczas gdy ich dowódca rozpytywał, czy jego wybranka jest wolna!
Okazało się, że Decius nie postradał całkowicie głowy. Barbarzyńca wymamrotał kolejną modlitwę, by bogowie miłości przywrócili generałowi resztę rozumu. Cymmerianin nigdy nie słyszał, by mieszanie miłości i wojny przynosiło dobre skutki, zwłaszcza dla dowódców, w których dłoniach znajdowały się losy innych ludzi.
- A zatem Ojzyk uciekł - powiedziała ponuro Raina. - Czy powinniśmy obawiać się jego pachołków, których zostawił za sobą?
- Ojzyk to dureń; niemal na pewno za towarzyszy dobierał sobie podobnych głupców. Bardziej możemy obawiać się, że Syzambry przekabaci ich na swoją stronę - odrzekł Conan.
Jednym łykiem osuszył pół kielicha wina, jak gdyby chciał wypłukać z ust poprzednie słowa. Trunek okazał się przynajmniej na tyle dobry, że bardziej nadawał się do picia niż zmywania latryn. Wino, podobnie jak futra na łożu Rainy i włożona przez Bossonkę wyszywana nocna szata z kitajskiego jedwabiu, stanowiło nagrodę za wykrycie zdrady Ojzyka.
- Za dzień czy dwa będziemy wiedzieli więcej - dodał Cymmerianin. - Moja kompania dostała zadanie wyszukania pułapek, które miał zastawić Ojzyk. Wiemy, że zamierzał ujawnić ich położenie ludziom Syzambrego lub sprawić, byśmy sami w nie wpadli. - Nalał wina do podstawionego kielicha Rainy. - Decius chce unieszkodliwić wszystkie pułapki. Twierdzi, że to haniebny sposób walki. Powiedziałem mu, że Syzambry zdążył udowodnić, że ma tam honor, gdzie słońce nie dochodzi. Sądzę, że król i księżna powinni zrozumieć, że trzeba nawiązać równą walkę z tym synem setki ojców!
- Decius chyba zdaje sobie sprawę...
- Jest tak naiwny, że w Turanie traktowano by go jak dzieciaka! Żałowano by go lub nie zwracano na niego uwagi, dopóki ktoś nie rozgniótłby go jak karalucha!
- Conanie, sądzę, że przemawia przez ciebie wino, nie rozum. Chciałam powiedzieć, że Decius chyba zdaje sobie sprawę, że może teraz spać spokojniej - podobnie jak ty. A może to innego Cymmerianina o imieniu Conan uratował dziś przed śmiercią?
Barbarzyńca przyznał się do winy i poprosił o wybaczenie.
- Udzielę ci go, jeżeli nalejesz sobie znów wina i wzniesiesz ze mną toast! - roześmiała się Raina. Gdy usłuchał jej, uniosła kielich. - Za kapitana Conana, dowódcę drugiej kompanii Gwardii Pałacowej Królestwa Kresowego! Niech jego i gwardzistów czeka jak najwspanialsza przyszłość!
Conan spełnił toast, nie mogąc jednak powstrzymać się od wątpliwości. Powierzenie mu dowództwa wydawało się rozsądnym i sprawiedliwym posunięciem - o ile gwardziści będą mu posłuszni. Awansowanie poprzedniego dowódcy drugiej kompanii na miejsce Ojzyka stanowiło mniej roztropne posunięcie, chyba że liczono, iż bardziej zaszczytna ranga sprawi, że zachowa on trzeźwość.
Trudno było nie podejrzewać, że Decius ostatecznie stanie się zwierzchnikiem zarówno nad Gwardią, jak i własnymi oddziałami. Chociaż był dobrym dowódcą, nie posiadł wszak sztuki bycia naraz w trzech miejscach ani obywania się bez snu, jedzenia i chodzenia do latryny. Najlepszy wódz nie mógł przeciwstawić się naturze bez płacenia za to srogiej ceny, zwykle płaconej krwią podwładnych.
Conan podejrzewał również, że Decius starał się wykorzystać prastary obyczaj: jeżeli chciało się zdobyć kobietę i zapewnić sobie jej wierność, obdarzało się zaszczytami i pieniędzmi lub awansowało ludzi jej bliskich.
Cóż, Decius będzie musiał się nauczyć, że postępując w ten sposób, ryzykował napotkanie niebezpieczeństw gorszych niż najzmyślniejsza z zasadzek Ojzyka. Język Rainy byłby pierwszym z nich, lecz nie ostatnim.
Bossanka stanęła obok Conana podczas wznoszenia toastu. Po chwili położyła mu dłoń na ramieniu i oparła się lekko o niego. Cymmerianin nie był zbyt zaskoczony, czując, że kobieta jest naga pod nocną szatą. Wsunął dłoń pod jej połę, potwierdzając swoje wrażenie. Popieścił jej gładki bok, gibkie plecy.
Raina odwróciła się, rozchyliła szatę, zsunęła ją z ramion i usiadła na kolanach Conana. Strój opadł na posadzkę, zdając się tworzyć złotoniebieską kałużę. Bossonka krzyknęła z udawanych strachem, gdy Cymmerianin dźwignął ją w potężnych ramionach, przeniósł przez pokój i rzucił na pościel.
- Chyba o to ci chodziło, prawda? - zapytał.
Raina się roześmiała. Śmiała się wciąż, gdy jej ramiona i usta przywitały go obok siebie.
Rozdział 8
Dobre wino i spędzona na miłości noc sprawiły, że Conan i Raina wstali późno. Dobrze się stało, że postanowiono już rano zawiadomić ich o wyznaczonej u króla Eloikasa audiencji, chociaż miała się odbyć dopiero po południu. Cymmerianin i Bossonka zdołali dzięki temu bez pośpiechu zjeść śniadanie i odziać się w najlepsze stroje.
Na obliczu witającego ich monarchy widniał pogodny wyraz. Twarz stojącego obok tronu Deciusa przypominała maskę, lecz Conan miał wrażenie, że generał również jest zadowolony z ich widoku. Głównodowodzący wojsk Pogranicza wodził wzrokiem za Rainą od chwili, gdy weszła do sali tronowej.
Conan przyklęknął przed tronem. Decius podał władcy jedwabną sakwę. Szybkim, świadczącym o sile ruchem monarcha wyjął z torby kunsztownie wykonany łańcuch z grubych złotych ogniw. Dekorował go medalion w kształcie komety. Głowę komety stanowił wielki, wypolerowany błękitny kamień, przybrany naokoło słodkowodnymi perłami.
- Oto honorowy łańcuch kapitana królewskiej Gwardii - powiedział Eloikas. - Ojzyk uciekł ze swoim; zresztą gdyby go nawet zostawił, wręczyć ci go byłoby nie na miejscu. - Przez chwilę Conan miał wrażenie, że w oczach monarchy zabłysły łzy. - Ten łańcuch nosił mój syn, książę Gulain, gdy dowodził kompanią Gwardii. Nie pochowano go z nim, bogowie bowiem zesłali mi wizję, że może się przydać godnemu noszenia go mężczyźnie.
Conan się nie mylił: po policzkach Eloikasa pociekły dwie łzy. Cymmerianin zauważył również, że król zrezygnował z używania wobec siebie liczby mnogiej. Barbarzyńca zdążył wysłuchać niejednej opowieści o dzielności i mądrości księcia Gulaina - brata Chienny, który zginął wskutek upadku z konia. Pozwoliło to Conanowi odpowiedzieć z czystym sumieniem:
- Wasza Wysokość, mniemam, że okażę się godny tego zaszczytu. Wiem, że przyjmuję tę odznakę po godniejszym od siebie, lecz mam nadzieję, iż zdołam przyprawić naszych nieprzyjaciół o parę bezsennych nocy i trudnych dni, z pomocą innych prawych mężczyzn - i kobiety.
Skłonił się przed Rainą i Deciusem.
Przemowa Cymmerianina wywołała dobre wrażenie, jednak Raina nie mogła się powstrzymać od chichotu, gdy byli już sami.
- Można by pomyśleć, że wychowałeś się na dworze i w dzieciństwie służyłeś jako paź - powiedziała, widząc jego zdezorientowaną minę.
- Robię wszystko, by nie skończyć ze sztyletem w plecach - prychnął Cymmerianin jak wół, który ugrzązł w błocie. - Im mniej języków będzie roznosić wiadomość o mojej nowej randze, tym mniej będę miał wrogów. Wystarczy mi tych, z którymi będę się musiał zmierzyć twarzą w twarz!
Barbarzyńca nie miał ochoty dzielić się z Rainą pozostałymi swoimi przemyśleniami. Wystawność łańcucha świadczyła sama za siebie. Być może osławiony skarb Królestwa Kresowego istniał nie tylko w marzeniach opitych winem obiboków. Dzięki oddanej służbie Conan miał szanse zasłużyć na większą jego część.
W górach Królestwa można było zresztą zdobyć nie tylko złoto. Cymmerianin nie zabrałby Eloikasowi ani jego poddanym nawet zardzewiałej podkowy, lecz nie miał takich oporów wobec hrabiego Syzambrego i jego kompanów. Honor nie powstrzymywał go przed dobraniem się do ich kufrów; być może to wynagrodziłoby mu czas spędzony w Królestwie.
Oczywiście należało się liczyć z plotkami, iż mikrego arystokratę wspierają potężni czarownicy. Conan nie zamierzał się jednak tym zamartwiać. Moc czarnoksiężników zwykle okazywała się większa w opowieściach niż w rzeczywistości. Zazwyczaj bystry umysł i zręczne władanie mieczem wystarczały, by sobie poradzić z każdymi czarami.
Aibas nie skłonił się przed księżną Chienną, wiedział bowiem, iż członkowie Bractwa Gwiezdnego nie zwykli okazywać szacunku więźniom. Aquilończyk nadaremnie starał się przekonać ich do okazywania księżnej uprzejmości, dowodząc, że znajdowała się w niewoli hrabiego Syzambrego, a nie ich. W końcu zdał sobie sprawę, że na próżno strzępi język. Ryzykował, że jeżeli narazi się na niełaskę czarowników, będą utrudniali mu życie na każdym kroku - w tym i jego plany wobec Wylli.
Aibas utwierdził się w postanowieniu zdobycia dziewczyny bez pomocy Bractwa Gwiezdnego. Gdyby magowie dowiedzieli się o jego uczuciu, pewnie rzuciliby ją na pożarcie potworowi, by uniknąć komplikacji. Co więcej, gdyby Aquilończyk próbował protestować, najprawdopodobniej podzieliłby jej los.
- Wnoszę z twojego akcentu, że wywodzisz się z Aquilonii. - Brak respektu ze strony Aibasa wzbudził urazę Chienny. - Uczono mnie, że w tym królestwie przestrzega się cywilizowanych manier. Zwykli śmiertelnicy, a nawet osoby błękitnej krwi okazują przed księżnymi więcej szacunku, niż zdajesz się mieć w zwyczaju.
Wyprostowana jak świeca Chienna dorównywała wzrostem Aibasowi; była niewiele szczuplejsza od niego w ramionach. Jej uroda sprawiała, że Aquilończyk musiał się pilnować, by nie zbliżać się do niej za bardzo. Księżna miała wciąż skute kostki, pokrywające się z wolna nalotem kurzu. Aibas nie zamierzał jednak ryzykować dostanie się w zasięg rąk księżnej, chociaż marne racje nadwątliły jej siły.
- Wasza Wysokość, obawiam się, że ci, którzy władają w Dolinie Pougoi, uznają tylko własny autorytet - powiedział, zadowolony, że czarownicy nie zakazali przynajmniej używać przysługującego córce Eloikasa tytułu. Gdyby się do tego posunęli, byłoby tego dla Aquilończyka za wiele; nie zawahałby się przed wzywaniem klątwy bogów na ich głowy.
- Nie uznają nawet woli hrabiego Syzambrego?
- Dlaczego pytasz o niego?
- Bo nie jestem na tyle naiwna, by sądzić, że ty i czarownicy zdołaliście mnie tu uwięzić bez jego pomocy. I ty, i oni służycie hrabiemu: czarownicy dlatego, że mają nadzieję, iż ich plemię dzięki temu się wzbogaci, a ty... Bogowie jedni wiedzą, dlaczego.
W słowach księżnej było zbyt wiele racji, by Aibas zdołał zapanować nad swoją miną. Księżna wykorzystała to, kontynuując:
- I ty, i czarownicy jesteście głupcami, jeżeli sądzicie, że hrabia dobrowolnie dotrzyma danych wam obietnic. Z drugiej strony mój ojciec i ja kierujemy się regułami honoru. Po co...
- Dosyć!
Dłoń Aibasa uniosła się. Gdyby księżna wyrzekła chociaż słowo więcej, zapewne by ją uderzył.
- Nie ukarzemy cię za hardość - powiedział Aibas, modląc się w duchu, by nie była to obietnica bez pokrycia. - Nie zjawię się jednak tu więcej sam.
Dotrzymanie tego przyrzeczenia poprawiłoby jego relacje z czarownikami i oddaliłoby groźbę dostania w macki bestii.
Księżna potrząsnęła głową jak nękana przez gzy klacz i znacząco popatrzyła na wejście. Aibas nie potrzebował niczego więcej; po chwili ryglował drzwi z drugiej strony.
Znalazłszy się na zewnątrz, zdał sobie sprawę, że się spocił, chociaż utrzymywał się jeszcze przejmujący chłód górskiego poranka. Aquilończyk miał nadzieję, że swoim zachowaniem dowiódł lojalności ewentualnym niewidzialnym uszom i oczom, chociaż z drugiej strony nie chciał niepotrzebnie ściągać na siebie wrogości księżnej.
- Bogowie, jak mogłem postąpić inaczej? - wyszeptał, lecz ani władcy niebios, ani skały pod stopami nie odpowiedziały na jego rozpaczliwe pytanie.
Conan liczył, że wyprowadzi drugą kompanię Gwardii w pole, by po ostrym szkoleniu nadać jej ostateczny szlif. Decius miał jednak inne plany.
- Jeżeli Syzambry ma choćby połowę liczby ludzi, o której krążą pogłoski, nie mamy szansy stawić im czoła w otwartym boju - stwierdził generał. - Im dokładniej będziemy strzegli pałacu, tym mniej grożą nam przykre niespodzianki.
- Im dokładniej strzeżemy pałacu, tym swobodniej może działać hrabia poza stolicą - odparł Conan. - Jestem tu obcy, nie wiem, ilu sprzymierzeńców ma Eloikas na prowincji...
- Dla ciebie: Jego Królewska Wysokość, Cymmerianinie - skarcił go Decius. - Poza tym masz rację - jesteś tu obcy.
- Tak, ale naoglądałem się wystarczająco wiele bitew i intryg - przypomniał Conan starszemu mężczyźnie. - Dosyć, by Jego Królewska Mość uczynił mnie kapitanem kompanii Gwardii. Czyżbyś tego pożałował?
Cymmerianin przypierał w ten sposób starszego rangą oficera do muru, jednak nie bardziej, niż uważał za konieczne. Miał nadzieję, że sztubackie zadurzenie w Rainie nie wywołało u generała zmącenia jasności umysłu i ślepej wrogości wobec nowo upieczonego kapitana.
- Stanąłem po twojej stronie i będę się tego trzymać, cokolwiek byś powiedział - odrzekł Decius, kręcąc głową. - Lepiej jednak zastanów się, nim coś powiesz - o ile jesteś do tego zdolny.
- Słuszne słowa, mój panie - odpowiedział Conan z drapieżnym uśmiechem. - Jego Królewska Mość musi mieć sprzymierzeńców w Królestwie, inaczej Syzambry usadowiłby tłusty zadek na tronie już wiele lat temu.
- Być może.
- Diabli, to niemal pewne! Co powiedzą królewscy przyjaciele, jeżeli będziemy kryć się w pałacu jak krety w norach? Obydwaj wiemy, że król nie jest tchórzem, ale co z jego lennikami? Nawet jeżeli zdecydują się opowiedzieć po stronie prawowitego władcy, co poczną, jeżeli oddziały Syzambrego będą bezkarnie grasować po kraju? Gdy którykolwiek ze zwolenników króla chociażby krzywo popatrzy na hrabiego, postrada życie, jeżeli nie zdąży uciec - uciec pod naszą ochronę, chociaż i tak mamy pełne ręce roboty.
Decius powiódł powoli po Cymmerianinie zatroskanym spojrzeniem, jak gdyby młodszemu mężczyźnie na jego oczach wyrosły błyszczące łuski lub kolczasty ogon.
- Conanie, jeżeli kiedykolwiek, jak to określasz, "usadowisz zadek" na tronie, nie chciałbym mieć za zadanie usunąć cię z niego - powiedział generał, kręcąc głową.
- Widziałem niejednokrotnie, jak zdobywano i tracono korony. - Cymmerianin wzruszył ramionami. - Byłbym głupcem, gdybym nie pamiętał płynących z tego nauk. Zakarbowałem sobie na przykład, że noszenie korony czyni z człowieka wielki, wyraźny cel. Jeżeli kiedykolwiek mój zadek znajdzie się na tronie, będziesz mógł nazywać mnie durniem.
- Mała szansa, że którykolwiek z nas tego dożyje - odparł Decius. - Bardziej prawdopodobne jest, że hrabia Syzambry niedługo złoży nam wizytę. Zadaniem twojej kompanii jest zadbanie, by w takim przypadku spotkał się z należytą gościnnością. O wyruszeniu w pole podyskutujemy innym razem.
To, czego dowiedział się Conan w ciągu kolejnych dni, sprawiło, że zamiast "innym razem" można by równie dobrze powiedzieć "w następnej epoce". Nie miał jednak czasu się tym przejmować, druga kompania bowiem była nieustannie zajęta; jej żołnierze i dowódca harowali jak galernicy.
Ojzyk zadbał o zastawienie wielu pułapek, przeważnie jednak marnych i marnie ukrytych. Conan zastanawiał się, czy poprzedni kapitan nie uczynił tego celowo, by mieć pewność, iż ludzie jego nowego pana nie wpadną w nie, jeżeli nie zdoła unieszkodliwić ich w czasie szturmu na pałac. Jakkolwiek rzecz się miała, jedna przemyślna i dobrze zamaskowana zasadzka warta była tuzina łatwych do wykrycia nawet przez dziecko pułapek. Cymmerianin zadbał, by zastawianych przez niego zasadzek nie było w stanie odkryć ani dziecko, ani dorosły. Wykorzystał w tym celu nawet niektóre z pułapek Ojzyka, udoskonalając je w dokładniejszy, krwiożerczy sposób.
Conan przy zastawianiu zasadzek zachowywał dużą ostrożność. Pałac był obszerny, zbudowany jeszcze w czasach, gdy Królestwo Kresowe nosiło inne miano i broniono go głównie przez wysyłanie armii na granice z tymi sąsiadami, z którymi właśnie toczono wojny. Królewska rezydencja była wiekowa; minęło kilka pokoleń od chwili, gdy po raz ostatni zatrudniono kamieniarzy, by podreperowali spękane ściany i łuki.
Niektórych z części pałacu z dawien dawna nie odwiedziła żywa dusza. Conan poświęcił im szczególną uwagę, podejrzewał bowiem, że Syzambry będzie chciał się wedrzeć do środka przez nie wykorzystywane pomieszczenia. Cymmerianin pilnował, by jego ludzie nie pozostawiali łatwych do wykrycia śladów niedawnej bytności ludzi, lecz jeszcze bardziej trzeba było uważać, by stropy korytarzy i mury komnat nie zwaliły się na głowy gwardzistom zamiast pachołkom hrabiego.
Podczas któregoś z kolei dnia urządzania pułapek Conana odszukała Raina. Cymmerianin miał w dłoni miecz, a na sobie tylko przepaskę na biodra i szczodrą warstwę kurzu i zmielonego tynku. Barbarzyńca siedział wraz z grupką podobnie prezentujących się podwładnych. Przed nimi widniał rezultat porannej pracy: ziejąca w posadzce dziura, w środku której sterczał zaostrzony pal.
- Kiedy ją zakryjemy, przyszykujemy jeszcze jedną niespodziankę - powiedział jej Conan, wskazując przyległą komnatę. - Wstawimy tam starą katapultę, załadowaną beczką smoły. Uruchomi ją przerwanie sznurka rozciągniętego w korytarzu. W beczce na glinianej miseczce stać będzie zapalona świeca. Gdy wystrzelona beczka rozbije się przy upadku, smoła rozleje się po całym korytarzu, zajmując ogniem od płomienia świecy.
Opis Conana wywołał uśmiechy zadowolenia na twarzach kilku gwardzistów. Pozostali, powitawszy Rainę, jęli prosić, by pomogła im w pracy.
- Tylko przebierz się w taki strój roboczy, jak my! - zawołał jeden z nich.
Raina położyła dłoń na rękojeści miecza, marszcząc nos w wyrazie udawanej furii. Cofnęła się o krok, potrącając przy tym stertę gruzu. Kłęby pyłu wzbiły się w powietrze jak dym z ogniska. Bossonka niebacznie wciągnęła powietrze w płuca, kaszlnęła i zaczęła niepowstrzymanie kichać.
Na ścianie po lewej stronie tuż pod sklepieniem zarysowała się raptownie rosnąca szczelina i sięgnęła posadzki z szybkością lisa goniącego za zającem. Po chwili z przejmującym trzeszczeniem kawał muru odłupał się, rozsypując w gruz, nim runął na posadzkę. Jego śladem poszła zaraz potem część sklepienia, lecz Raina, Conan i gwardziści zdołali dotrzeć w bezpieczne miejsce.
Gdy kurz opadł, Cymmerianin popatrzył na stertę gruzu i splunął, by oczyścić gardło.
- Widzicie? - burknął. - Ostrzegałem was, że byle kichnięcie może zwalić nam sufit na głowy, ale nie chcieliście mi wierzyć!
Niektórzy z mężczyzn wyrażali gestami obrzydzenie, większość jednak się śmiała. Mogli obrócić całą sprawę w żart, ponieważ żaden z nich nie został ranny. Gwardziści zabrali swoje racje żywnościowe, które nie zostały zasypane lub pokryte kurzem w stopniu uniemożliwiającym ich zjedzenie, i wrócili do posiłku.
Conan zaprowadził Rainę do pustej komnaty, w której w spękaną ścianę była wbudowana kamienna ława. Zatrzeszczała, gdy na niej siadali, lecz nie zwaliła się na posadzkę pod ich ciężarem.
- Lepiej naradzę się z Deciusem, czy pracować tu dalej - powiedział Cymmerianin. - Zastawiliśmy już pułapki we wszystkich nie zrujnowanych częściach pałacu. Jeżeli zaczniemy grzebać w starych rumowiskach, zawalimy całą budowlę, ułatwiając robotę Syzambremu.
- Pozwól, że najpierw sama porozmawiam z generałem i zorientuję się, co o tym sądzi - odparła Raina. - Dosyć się nasłuchał od ciebie o konieczności wyruszenia w pole. Domyślam się, jak zareagowałby, gdyby odniósł wrażenie, że znów chcesz wrócić do tego pomysłu.
Conan zaklął - ściszonym głosem, gdyż obawiał się nowego zawaliska.
- Niech Mitra pogrzebie Deciusa pod oślim łajnem! - powiedział nadal zniżonym głosem, tym razem jednak dlatego, by słowa te nie dotarły do niepowołanych uszu. - Nic nie daje nam większej szansy zwycięstwa, niż uderzyć jako pierwsi. Zachowujemy się jak głupcy. Zaszywamy się w pałacu niczym szczury, czekające, aż wyciągną je łasice!
- Uważam, że źle oceniasz Deciusa - powiedziała Raina, kładąc Conanowi dłoń na ramieniu.
Cymmerianin rzucił Bossonce ostre spojrzenie, lecz nie odpowiedział. Gdyby miał do czynienia z inną kobietą, mógłby podejrzewać, że Decius zawrócił jej w głowie. Zdawał sobie jednak sprawę, że Raina zachowuje zdrowy rozsądek, chociaż się z nią nie zgadzał.
- Niby dlaczego? - spytał wreszcie.
- Gwardia Pałacowa nie nadaje się do wymarszu. Decius zdaje sobie sprawę, że na podobną wyprawę mógłby zabrać tylko swoje oddziały, lecz przez to Gwardia miałaby wolną rękę.
Conan powoli pokiwał głową. Był świadkiem dostatecznie wielu intryg w Turanie, by się orientować, że Decius ma prawo do podobnych obaw. Czuł jednak rozdrażnienie z powodu postawy generała.
- Obawia się mnie, pozostałych dowódców, zwykłych gwardzistów czy jeszcze kogoś innego?
- Ludzi Ojzyka, których nie zdołałeś wykryć. Decius wierzy w twój honor i dzielność, lecz zdaje sobie również sprawę, że jesteś tu obcy.
- Zwłaszcza że pozornie wierni ludzie mogą łatwo nabrać ochoty do zdrady, skoro dowodzenie nimi objął nieznany cudzoziemiec - Cymmerianin dokończył myśl wojowniczki. Pożałował, że nie ma przy sobie wina, którym mógłby spłukać z ust kurz - i wywołany intrygami niesmak. Musiał jednak zadowolić się powtórnym splunięciem. Wstał i rzekł: - Być może Decius ma rację, ale nie zamierzam narażać moich ludzi na pogrzebanie w rozsypującym się pałacu. Czy są wierni królowi, czy nie, nie zasługują na zgniecenie jak winogrona pod prasą!
Raina uścisnęła dłoń Cymmerianina.
- To samo zamierzałam powiedzieć Deciusowi. Jestem pewna, że jeżeli usłyszy te słowa z moich ust, odniesie się do nich ze zrozumieniem.
Odeszła wdzięcznym jak zawsze krokiem, pozostawiając Conana zastanawiającego się, dlaczego była tak pewna dobrej woli Deciusa. Szybko jednak pocieszył się myślą, że kobiety miały na to swoje sposoby. Gdyby zazdrość z tego powodu, zasługiwałby, by następny płat sufitu zwalił się jemu na głowę. Nie miał żadnych praw do Rainy. Wojowniczka była panią swojego postępowania; równie dobrze mógłby próbować ją okiełznać, jak rozkazywać tajemniczym gromom, które ostatnio przynajmniej raz dziennie przetaczały się nad wzgórzami otaczającymi pałac.
Warto było się zastanowić nad zagadkowymi grzmotami, chociaż trąciły one magią. Rozpamiętywanie nie mającego z nimi nic wspólnego zachowania Rainy było natomiast pozbawione wszelkiego sensu.
Conan wrócił do swoich podwładnych. Gwardziści zabrali się znowu do pracy, chociaż zwolnili jej tempo, częstokroć obrzucając ściany i sufit trwożliwymi spojrzeniami.
- Dobre wiadomości! - powiedział Conan. - Kończymy na dzisiaj. Decius duma, czy pozostałych pułapek nie zastawić tam, gdzie ich ofiarami padną ludzie Syzambrego, a nie my.
- Harowałbym nawet przez miesiąc, gdyby tylko w tę zasadzkę wpadł sam hrabia! - zawołał jeden z gwardzistów, co spotkało się z potakiwaniami pozostałych.
- Może tu wrócisz, ale już nie dzisiaj - odparł Conan i dał przykład pozostałym, zbierając lewary i młoty.
Wśród szczęku ładowanych do koszy narzędzi Cymmerianinowi przyszło do głowy, że Decius mógł kierować się jeszcze innym względem, nie dopuszczając do wymarszu w pole. Garstka wiernych Eloikasowi żołnierzy mogła długimi miesiącami nadaremnie ścigać hrabiego. Gdyby nawet mikry arystokrata został wciągnięty w walkę i udało mu się wymknąć, niewątpliwie wkrótce zwerbowałby kolejną armię. Jego uśmiercenie równałoby się jednak końcowi rebelii. Jak łatwiej można było tego dopiąć, niż przez zwabienie hrabiego pod mury pałacu? Syzambry musiał się tu zjawić, jeżeli rzeczywiście pragnął zdobyć tron.
Conan doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej nie było podstaw kwestionować wierności ani rozumu Deciusa. Cymmerianin nie czuł się jednak z tego powodu szczęśliwszy, równało się to bowiem konieczności siedzenia w ciasnych murach rozpadającego się pałacu zamiast, wyruszenia na spotkanie nieprzyjaciela.
Z zewnątrz chaty wodza dobiegał grzmot. Wyjrzawszy przez szczelinę między belkami, Aibas nie dostrzegł błyskawicy. Zdał sobie sprawę, że to znów czarodziejski grom. Gdyby żywił co do tego jeszcze jakieś wątpliwości, do ich ostatecznego rozwiania wystarczały dobiegające z wioski odgłosy bębnów i granie rogów.
Syzambry odczekał z podjęciem rozmowy, aż ucichnie grzmot - i hałas, wyprawiany przez górali, by go zagłuszyć. Hrabia nie odrywał wzroku od Aibasa i Ojzyka, siedzących obok siebie na sianie naprzeciw niego.
Gdyby Aquilończyk już jakiś czas temu nie oduczył się mrużyć oczu na dźwięk magicznego gromu, zapewne nie zdołałby się zmusić do spokojnego zniesienia bacznego spojrzenia stojącego na wprost niego arystokraty. Ojzyk zachowywał się nerwowo, jak gdyby siedział na rozpalonych węglach. Po czole byłego kapitana Gwardii ciekły strużki potu. Aibas wolałby wspiąć się na tamę i rzucić w oślizgłe objęcia potwora niż wywrzeć wrażenie bardziej tchórzliwego niż Ojzyk.
- Czy góralom można ufać? - zapytał kapitan po raz trzeci.
Na twarzy Syzambrego pojawiła się mina, nie dająca określić się słowami.
- Można liczyć, że zdołają wykonać to, czego od nich żądam - odparł arystokrata.
Aibas miał dość zdrowego rozsądku, by nie pytać hrabiego, w jaki sposób plemię Pougoi miało mu pomóc zdobyć tron. Gdyby nawet Syzambry był gotów odpowiedzieć, nie zdążyłby.
Na zewnątrz chaty rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się z przeciągłym piskiem. Do środka wkroczyła szóstka wojowników Pougoi, a za nimi jeden z członków Gwiezdnego Bractwa. Wojownicy mieli ze sobą włócznie i topory z kamiennymi ostrzami, czarownik - skórzany worek.
- To on - powiedział Syzambry.
Wojownicy otoczyli siedzących mężczyzn. Hrabia nakazał Aibasowi wstać i podejść bliżej. Aquilończyk zdołał zmusić nogi, by nie uginały się pod nim, a kolana, by nie stukały o siebie jak rozchwierutane żarna.
Ojzyk uchylił usta, ale czterech spośród wojowników dopadło go, nim zdołał wydać głos. Skórzany knebel zdusił jego krzyki, rzemieniami spętano mu kostki i nadgarstki. Ciągnąc za pęta i skórzane odzienie, wojownicy wywlekli kapitana z chaty.
Aibas stał nieruchomo, aż ciężki krok górali ucichł wśród nocy, po czym cofnął się o krok, patrząc wszędzie i nigdzie.
- Decius oddałby wiele, by to zobaczyć - powiedział cicho.
- Ba! - Przy tym wykrzykniku Syzambry poruszył wyłącznie ustami. Po chwili hrabia skrzyżował chude nogi w farbowanych spodniach jeździeckich i wzruszył ramionami. - Jeżeli nasz dostojny generał ma krew w żyłach, a nie mleko, już dawno ująłby w swoje ręce to, co mu się należy. Gdyby tak postąpił, służyłbym mu z radością.
Aibas pomyślał, że równie dobrze jak tego, że Syzambry zgodzi się służyć komukolwiek, można by spodziewać się dnia, gdy sępy postanowią spędzać życie na poście i modłach.
- Ojzyk zostanie rzucony potworowi? - zapytał.
- Ważysz się kwestionować moje decyzje? - rzucił zwodniczo łagodnym tonem hrabia.
- Niczego nie kwestionuję, a już zwłaszcza twoich rozkazów, panie - odrzekł Aibas. - Gdyby nie ich mądrość, nie znaleźlibyśmy się tak blisko zwycięstwa. Chciałem tylko przypomnieć, że składanie ofiar bestii napawa trwogą górali.
- Tchórze! - skwitował te słowa hrabia.
Można by spierać się, że zbyt wielka liczba tchórzy zamieniała najlepiej wyposażoną armię w motłoch. Można by również stwierdzić, że każdy, kto widział, w jaki sposób księżna pojawiła się w dolinie, miał prawo marzyć, by znaleźć się jak najdalej stąd. Żadnej z tych rzeczy nie mógł jednak hrabiemu powiedzieć nikt, kto pragnął dożyć następnego poranka. Aquilończyk musiał się zadowolić wzruszeniem ramionami.
- Jestem pewny, że wojownicy nie wypuszczą Ojzyka - powiedział Aibas. - Jego krewni zbyt ochoczo poczynali sobie wypędzając Pougoi z rodzimych ziem do tej doliny. Górale mają długą pamięć.
- Odwrotnie niż mieszkańcy dolin - odparł Syzambry niemal z uśmiechem. - Kiedy dowiedzą się, że Ojzyk został rzucony bestii na pożarcie za zdradę, nie zwrócą uwagi, w jaki sposób obejmę tron. Uwierzą mi - przynajmniej częściowo - gdy zapewnię, że zdobyłem pałac, by ochronić koronę przed Deciusem i Ojzykiem, że Eloikas umarł wcześniej, a księżna potrzebowała pociechy. Dadzą wiarę, że panowanie Eloikasa skończyło się z woli bogów, a nie wskutek moich działań.
Aibas pomyślał o ludziach, których spotykał w ciągu wielu lat tułaczki. W porównaniu z ich intrygami niektórych z nich knowania Syzambrego wydawały się równie naiwne, jak szachrajstwa malców przy grze w kamyki. Mimo to przypominający posturą dziecko arystokrata mógł pozbyć się swego sługi jak niepotrzebnego kamienia, gdyby tylko domyślił się, co chodzi mu po głowie.
- Zapewne, mój panie - powiedział Aibas. - Czym jeszcze mogę ci służyć?
- O świcie wyruszam, by dołączyć do moich ludzi. Zdołasz znaleźć dla mnie kobietę?
- Obawiam się, że nie ma tu takich, które ucieszyłyby twe oko - odpowiedział Aquilończyk, modląc się, by Syzambry nie wypatrzył przypadkiem Wylli.
- Tak podejrzewałem. Trudno - odparł hrabia. - Strzeż do mojego powrotu tej sakwy jak własnego życia. Podziękowania za oddaną służbę. Bywaj!
"Ja" Syzambrego brzmiało niemalże jak monarsze "my". Aibas skłonił się, pozostając w tej pozie do chwili, gdy za hrabią zamknęły się drzwi.
Zaraz potem przyklęknął przed sakwą, wykonaną ze skóry i spiętą żelazną taśmą. Rzut oka na runy pokrywające metal sprawił, że Aibas zrezygnował z dokładniejszego ich studiowania. Mimo słabego światła łojowej lampki zorientował się, że przypominały znaki widniejące na tamie. Wyczuł, że w torbie znajduje się coś ciężkiego, lecz nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby ją otworzyć.
Syzambry pozbył się wszelkich oporów w korzystaniu z magii Pougoi. Aquilończyk był pewny, że hrabia nie wie, jaka jest natura tych czarów - ani jakiej zapłaty może ostatecznie zażądać w zamian Bractwo.
Rozdział 9
Conan przebudził się w ciemnościach. Z początku nie wiedział, co go wytrąciło ze snu. Przyczyną tego mogło być łoże zbyt duże nawet jak na niego. Cymmerianin zgodził się spać w nim, gdyż nie miał innego wyboru. Przysiągł sobie solennie, że zanim znów położy się do snu, odszuka pałacowego stolarza i poprosi go o zbicie nowego łóżka. Był gotów znieść nawet niewybredne żarty rzemieślnika.
Conan opuścił stopy na popękane płytki posadzki, naciągnął spodnie, przypasał miecz. Do jego uszu dobiegały odgłosy chlupotu i postukiwania nocnikiem o kamienie, krzyk, wywołany przez koszmar lub miłosne uniesienie, chrobotanie myszy lub szczura w kącie.
Cymmerianin w dalszym ciągu był przekonany, że nie obudził się bez powodu. Instynkt, dzięki któremu utrzymywał się przy życiu, podszeptywał mu naglące ostrzeżenia.
Barbarzyńca naciągnął koszulę i wetknął obydwa sztylety do pochwy. Zastanowił się, czy nie zabrać łuku, lecz w końcu pozostawił go u stóp łoża.
Zdawał sobie sprawę, że tylko on przeczuwa czyhające niebezpieczeństwo. Widok krążącego w pełnym rynsztunku Cymmerianina mógł wywołać jedynie pytania bez odpowiedzi. Niewiedza i lęk mogły doprowadzić jedynie do wywołania paniki, co uniemożliwiłoby w przypadku napaści obronę pałacu.
Wtem w oddali rozległy się dźwięki rogów i bębnów; zawtórowało im granie w obrębie murów. Również wewnątrz królewskiej rezydencji zaczęły rozbrzmiewać bojowe zawołania i głośne rozkazy. Słychać było okrzyki strachu; bardziej nerwowi słudzy dali się ponieść trwodze.
Cymmerianin nie musiał budzić swej kompanii, ulokowanej w sąsiedniej komnacie. Dowodzący nią sierżant podrywał już - w razie potrzeby nawet kopniakami - żołnierzy, przekleństwami nakazując im wdziewać bojowy rynsztunek. Podoficer przywitał Conana uniesieniem dłoni.
- Pchnąłem gońca do baraków. Gwardziści powinni zająć pozycje wewnątrz pałacu.
- Dobrze. Wyślij jednak jeszcze jednego posłańca na wypadek, gdyby pierwszy nie zdołał dotrzeć do celu. Poszukam Deciusa. Zarządzam zbiórkę w Komnacie Czerwonych Ryb.
- Tak jest, kapitanie.
Conan pomyślał, że powinien ustalić drugie miejsce zbiórki na zewnątrz pałacu. Ujawniłby jednak w ten sposób wątpliwości co do wyniku walki jeszcze przed jej rozpoczęciem. Nie był w stanie się na to zdobyć.
Zachowując wzmożoną ostrożność, Cymmerianin ruszył w milczeniu do Komnaty Czerwonych Ryb. Sala wzięła nazwę od mozaiki, niegdyś stanowiącej dno ozdobnego basenu. Garstka ludzi mogła bronić jej przed szturmem znacznie liczniejszych sił. W komnacie znajdowały się również zdewastowane, lecz nadające się do użytku schody, po których można było wspiąć się na dach, by zyskać rozeznanie w sytuacji.
Dotarłszy do sali,Conan stwierdził, że znajdowała się w niej już połowa ludzi Rainy. Pozostawiając ich przy budowaniu barykad z kamieni i starych mebli, Cymmerianin wspiął się po schodach.
Rogi i bębny umilkły. Ciemność skrywała, jakim napastnikom przygrywały: ludziom czy potworom.
Conan spojrzał na niebo. Nisko zalegające chmury co chwila przesłaniały księżyc. Barbarzyńca nie zdziwiłby się, gdyby wnet rozległ się magiczny grom. Zamiast tego ujrzał sunący się w dół zbocza rubinowy blask. Światełko zmieniło się w ognistą kulę, która przybrała barwę starego wina.
W jej świetle Conan dojrzał zbierającą się pod pałacem, nieprzeliczoną na pierwszy rzut oka armię. Po chwili jednak zorientował się w sytuacji.
Na czele zastępów znajdował się hrabia Syzambry na jabłkowitym ogierze, otoczony przez mniej więcej czterdziestu jeźdźców. Za konnymi widać było wielu pieszych wojowników - uzbrojonych jednak wyłącznie w łuki i lekkie zbroje. Ostatni oddział, liczący około sześćdziesięciu ludzi, otoczył baraki, odcinając Gwardii drogę do pałacu. Wrogowie nie zbliżali się do zabudowań garnizonu, co świadczyło, że gwardziści nie śpią i ani myślą o kapitulacji.
To wystarczało Conanowi. Syzambrego być może wspierali czarownicy, lecz na razie hrabia ujawnił tylko szczupłość swoich szeregów. Jego oddziały nie składały się wyłącznie z gołowąsów. Z drugiej strony wynik walki nie był bynajmniej z góry przesądzony. Gdyby tylko gwardziści zdołali zaatakować tyły oddziałów Syzambrego w chwili, gdy wojska hrabiego ruszą do ataku...
Ognista kula nabrała odcienia zakrzepłej krwi. Rozrosła się tak bardzo, że Conan z trudem dostrzegał arystokratę. Nagle niski Syzambry rozpostarł szeroko ręce. Z kuli wypadło coś dymiącego i potoczyło się w dół.
Rozniosła się woń rozgrzanego metalu i spalonej trawy. Gdy to coś wpadło do kałuży, rozległ się gniewny syk, uniosły się kłęby dymu i pary. Świetlista kula skurczyła się z powrotem do rozmiarów gorejącego ognika. Dym utworzył słup chwiejący się na wietrze. Rozjarzony punkcik kołysał w górze jak kwiat na giętkiej łodydze.
W chwilę później ziemia zadygotała. Dym i krwawoczerwone światełko zaczęły przesuwać się w stronę pałacu, jak gdyby ciągnęła je tam przemożna, niewidzialna siła.
Nie tak zupełnie niewidzialna, stwierdził po chwili Conan. Ognisty punkcik pozostawiał za sobą wyrytą w ziemi bruzdę szerokości łokcia. Buchał dym, na boki odpryskiwały pacyny błota i kamienie. Drżenie gruntu narastało z każdą chwilą.
Conan zwątpił już, że Gwardia podejmie próbę otoczenia ludzi Syzambrego. Najistotniejszym zadaniem królewskich dowódców było w tej chwili dopilnowanie, by ich podwładni nie znaleźli się na drodze posuwającej się w stronę pałacu okropności. Niewykluczone, że oficerowie mogli nakazać odwrót, by ich oddziały nie zostały pogrzebane pod ruinami... Jeden z baraków rzeczywiście legł w gruzach; łoskot rozpruwanej ziemi zagłuszył odgłosy walących się murów. Przez kłęby kurzu i dymu widać było gwardzistów wyłaniających się z resztek baraku. Przypominali oni kręcące się owady wokół rozrzuconego kopniakiem mrowiska. Żołnierze nie porzucili jednak broni i wynosili rannych towarzyszy.
Conan zmusił się do oderwania wzroku od tej sceny i zszedł po schodach. Uwięzieni w barakach gwardziści musieli radzić sobie sami. Cymmerianina czekała zaś walka w pałacu - o ile można było mówić o stawianiu czoła magii.
Barbarzyńcę dzieliły trzy stopnie od podnóża schodów, gdy cały pałac zatrząsł się w posadach. Schody, część murów i sklepienie pokryły się pęknięciami. Ziemia pod stopami Cymmerianina zaczęła się obsuwać. Conan skoczył do przodu. Odskoczył znowu, by uchylić się przed spadającym gruzem. Potknął się.
Wylądował na kolanach naprzeciw Rainy. Bossonka uśmiechnęła się do niego, lecz widać było, że czyni to wyłącznie dla uspokojenia ludzi. Cymmerianin odpowiedział uśmiechem i poderwał się na równe nogi.
W komnacie nadal znajdowała się większość ludzi, których minął przed wejściem na górę. Paru uciekło, lecz Raina sprowadziła resztę swojego oddziału. Niestety, wielu z mężczyzn przywaliły kamienne bloki sypiące się ze sklepienia.
Conan otoczył potężnymi ramionami najbliższy z głazów i dźwignął go. Zanim rozległ się krzyk bólu przywalonego mężczyzny, Cymmerianin posłyszał własny ciężki oddech.
Doszło do niego również granie piszczałek tak słabe, że mogło się wydać zawodzeniem wiatru w oddali.
Dźwięk fletni istotnie dobiegał z daleka. Syzambry miał jednak wrażenie, jak gdyby piszczałki grały mu tuż nad uchem.
Wiedział, co oznaczał ten dźwięk. Pamiętał również słowa powtarzane przez czarowników Pougoi tak często, że zbrzydły mu, chociaż były prawdziwe:
"Jeżeli strach pokona twoją wolę, wraz z nią runie twa moc. Rozkazuj bez lęku temu, co ci powierzamy, a stanie się to, czego sobie zażyczysz. Nie zdołamy dotrzymać naszych obietnic, jeżeli ten, któremu je składamy, pozwoli zawładnąć sobą trwodze".
Nikt nie był bliżej otwartego nazwania Syzambrego tchórzem od czasu, gdy hrabia dorósł na tyle, by móc zażądać krwi za taką obrazę. Tym razem puścił ją płazem, gdyż czarownicy mówili prawdę: wszystkie jego plany ległyby w gruzach, gdyby opuściła go odwaga.
Hrabia starał się nie zwracać uwagi na piszczałki, chociaż nie mógł nie słyszeć dobiegających z oddali treli dźwięcznych jak kryształ, nie dopuszczał, by zwodnicza muzyka otoczyła go, okryła jak owijane w pieluchę niemowlę, by odbijała się echem w jego umyśle aż do zatracenia.
W przerwie między kolejnymi oddechami Syzambry zorientował się, że odniósł zwycięstwo. Magiczne dźwięki nie zdołały zawładnąć jego umysłem. Granie piszczałek przypominało mu teraz odległy lament nad poległymi i konającymi, nad skazanymi na śmierć, nieświadomymi czekającej ich zagłady.
Płynąca z czarodziejskiej fletni moc była zwrócona przeciwko czarom Pougoi rozpętanym nad królewskim pałacem. Ryta w ziemi bruzda sięgnęła zewnętrznych murów twierdzy. Posypały się odłamki kamieni.
Z bruzdy buchał dym tak gęsty, że zdawało się, iż można by go krajać. Po dostaniu się w zasięg wiru kamienie wylatywały na wszystkie strony z taką siłą, że jeden z nich omal nie zabił żołnierza hrabiego. Konie stawały dęba; ich paniczne rżenie ginęło w łoskocie katowanej ziemi. Podkomendni Syzambrego zwracali ku sobie pobielałe z przerażenia twarze. Hrabiemu ponownie przyszło walczyć z trwogą, grożącą odebraniem mu nie tylko odwagi, lecz i rozumu.
Kamienie latały ze świstem wysoko nad głowami ludzi Syzambrego i spadały między budynki garnizonu. Był wśród nich głaz na tyle wielki, że zgruchotał doszczętnie jeden z baraków. Hrabia miał wrażenie, że słyszy krzyki uwięzionych pod gruzami ludzi. Modliłby się, by kamienie pogrzebały resztę Gwardii Pałacowej, lecz prośby do bogów, a nawet demonów, wydawały się nie na miejscu w obliczu gwiezdnej magii.
Syzambry oderwał wzrok od zniszczenia wywołanego magią. Próbował dojrzeć coś przez tumany pyłu. Miejscami nocny wiatr rozpędzał kurz. Oczom hrabiego ukazał się widok , który sprawił, że serce podeszło mu do gardła.
Pałac rozsypywał się w gruzy. W dachach tworzyły się dziury, ściany zwijały się jak zetlały pergamin, całe komnaty przez moment stawały odsłonięte pod otwartym niebem, nim ich mury rozpadły się na pojedyncze głazy. W powietrze wzbijały się kłęby pyłu. Po paru chwilach stały się tak gęste, że przesłoniły hrabiemu doszczętnie obraz zniszczenia. Syzambry miał już zresztą go dosyć. Obrońców pałacu niebezpieczeństwo dosięgło ze wszystkich stron. Było wykluczone, by zdołali stawić skuteczny opór.
Czarownicy powiedzieli hrabiemu, że liczy się wyłącznie jego wola, bez względu na to, gdzie będzie się znajdował. Syzambry stwierdził jednak, że poprowadzenie ludzi do szturmu na pałac jest najlepszym sposobem na wzmocnienie hartu ducha.
Hrabia rzucił wodze konia giermkowi i zsunął się z trudem z siodła. Ziemia trzęsła się pod stopami arystokraty jak pokład łodzi na rzece wzburzonej podczas powodzi, lecz zdołał uchronić się przed upadkiem. Dobył oburącz miecz, podrzucił go, schwycił za ostrze i wskazał nim pałac.
- Sami bogowie niosą zgubę Eloikasowi i jego pachołkom! Za mną!
Przez moment słychać było wyłącznie łoskot ziemi ogarniętej szaleństwem, lecz potem rozległy się odgłosy wydobywanej broni i narastające wołanie:
- Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń!
W pałacu Eloikasa panował zamęt - nieopisany, niesamowity nawet dla tak doświadczonych wojowników jak Conan i Raina. Żadnemu z nich nie przyszłoby zresztą do głowy, by próbować ująć go w słowa. Byli całkowicie pochłonięci staraniami, by ich towarzysze nie zostali pogrzebani pod gruzami.
Po pewnym czasie rozległy się bojowe okrzyki, głośniejsze nawet od łoskotu głazów. Z ciemności wibrującej hałasem, zza krwawo zabarwionych obłoków pyłu wynurzyły się atakujące oddziały Syzambrego.
Jeżeli nawet przeciwnicy rozpoczęli szturm w szyku, to teraz, gdy znaleźli się w pałacu, nie pozostało z niego ani śladu. Przedzieranie się przez spiętrzone wały ziemi unicestwiło dyscyplinę wśród nieprzyjaciół. Przebijające się nad bojowe zawołania wrzaski świadczyły, że nie wszyscy ludzie hrabiego dotarli żywi pod pałacowe mury.
Cymmerianin złorzeczył w duchu, że nieznany sprzymierzeniec Eloikasa posługuje się magią niemal równie potężną jak czary Syzambrego. Obrona pałacu przez zwalenie go na głowy żołnierzom korony nie wydawała się Conanowi ani rozsądna, ani godna.
Za plecami obrońców znajdowała się wyłącznie rozpadająca w gruzy rezydencja. Z przodu - nieprzyjaciele i piekielne czary, a nad nimi - obojętne niebo.
- Eloikas! - gromki głos Conana przebił się ponad bitewny zgiełk.
Olbrzymi Cymmerianin przyciągał obrońców jak magnes opiłki żelaza; podobny wpływ miała posuwająca się kilka kroków za nim Raina.
Choć lepiej uzbrojeni, ludzie Syzambrego byli rozproszeni, niepewni terenu, przez który się przedzierali; miejscami obrońcy mieli nawet nad nimi liczebną przewagę. Wynik Welli nie był więc przesądzony. Miecz barbarzyńcy przecinał ze świstem powietrze, uderzał z łoskotem w zbroje, ciął mięso i kości z odgłosami z rzeźni rodem. Gdy napastnicy zbliżali się za bardzo lub było ich zbyt wielu, używał sztyletu lub masywnej pięści.
Cymmerianin pokonał pół tuzina nieprzyjaciół, nim podążający za nim ludzie starli się z wrogiem. Na widok przeciwników zmiecionych z drogi przez Conana obrońcy podjęli bój z zapałem.
Gdy hrabia wspiął się wreszcie na szczyt wału, jego ludzie byli spychani w tył. Arystokrata miał wrażenie, że patrzy na istny pogrom. Bitewne zawołania słabły, zastępowane ostrzegawczymi krzykami i wrzaskami nie skrywanej grozy.
Syzambry wykrzyczał rozkaz dla łuczników. Strzelcy posłusznie wychylili się nad skraj wału. Poczęli w nierównym tempie naciągać cięciwy i wypuszczać pociski. Strzały posypały się jak grad na szeregi żołnierzy wiernych królowi. Okrzyki bólu poczęły rozbrzmiewać nie tylko wśród napastników, lecz również obrońców pałacu. Syzambry uśmiechnął się z zadowoleniem.
Conan miał nadzieję, że ze względu na pył i zamęt na polu walki łucznicy hrabiego będą strzelać ostrożniej, by nie trafić swoich towarzyszy. Tak było, lecz strzelcy mimo to w szybkim tempie dziesiątkowali oddziały Gwardii.
Cymmerianin ocenić dokładnie odległość dzielącą go od Syzambrego. Gdyby zdołał przedrzeć się przez zrytą połać gruntu i wspiąć na wał, by dosięgnąć hrabiego...
Strzały wbijały się z głuchym łoskotem w ziemię, jak gdyby słały Conanowi ostrzeżenie. Łucznicy wypatrzyli barbarzyńcę wśród obrońców skierowali na niego ogień. Gdyby podjął próbę dotarcia do hrabiego, stałby się naszpikowanym strzałami trupem.
Mimo, Conan cofał się bardzo powoli. Ustępowanie pola nie leżało w jego naturze, nie chciał także wywołać paniki wśród towarzyszy.
Gdy obrońcy się cofnęli, łucznicy Gwardii poczęli strzelać ze zdwojonym zapałem,. Tylko szczęście chroniło odsłoniętych strzelców nieprzyjaciela przed stalowymi grotami pocisków obrońców. Wielu napastników zakończyło życie na świeżo wyrytym wale. Pozostali spiesznie szukali schronienia pod przeciwległą skarpą. Żadne błagania i groźby hrabiego nie były w stanie zmusić ich, by podjęli na nowo ostrzał.
Umożliwiło to Conanowi, Rainie i ich ludziom odwrót pod wątpliwą osłonę pałacu. Walka sprawiła, że Cymmerianin nie zauważył, iż magiczny pojedynek dobiegł końca. Pomagając Bossance zabandażować ranę na ramieniu, barbarzyńca zauważył w końcu, że ziemia przestała dygotać i zapanowała względna cisza. Z pałacowych murów przestały się sypać kawałki mozaik i tynk.
- Co teraz? - zapytała Raina, zazgrzytawszy zębami, gdy Cymmerianin ściągnął bandaż, by nie dopuścić do rozchodzenia się brzegów rany. - Walka jeszcze nie skończona; z trudem odparliśmy pierwsze natarcie.
- Założę się, że Syzambry nie spodziewał się po nas nawet tego - mruknął Cymmerianin. Oddałby cały legendarny skarb Królestwa Kresowego za łyk wina, by wypłukać kurz i piach z ust. - Jeżeli gwardziści utrzymali baraki, mogliby zaatakować od tyłu siły hrabiego - kontynuował. - Niech to diabli! Powitałbym z radością nawet czarownika, gdyby tylko zdołał zanieść im wiadomość...
Raina chwyciła go za ramię i wyciągnęła dłoń. Jeden z młodych oficerów Deciusa ostrożnie przedzierał się przez ruiny. Żołnierz co chwila spoglądał w górę, by upewnić się, że nic mu nie runie na głowę; za każdym razem potykał się o odłamy gruzu leżące na ziemi.
W końcu Raina zlitowała się nad nim, pobiegła przez wielki przedsionek i przeprowadziła żołnierza przez resztę drogi. Wraz z Conanem we troje zaczęli się naradzać przy pozostałościach muru w galerii rzeźb.
- Decius chce, byście dołączyli do niego. Wówczas wspólnie ruszymy do odwrotu... - zaczął mówić posłaniec, lecz przerwał mu gromki głos Cymmerianina:
- Czy Decius osza... postradał zmysły, czy wysłał jako gońca tchórza?
Cymmerianin zadał pytanie tak głośno, że pod wpływem echa odbijającego się od na poły zburzonych murów posypały się grudki tynku. Raina ponownie chwyciła go za ramię i zatkała mu usta dłonią.
- Conanie, na miłość bogów! Powinieneś powiedzieć to Deciusowi, jeżeli masz na to ochotę, a nie wrzeszczeć tak, by usłyszał cię Syzambry!
Posłaniec pobladł pod wpływem spojrzenia Cymmerianina. Wciąż z szarawą jak u nieboszczyka twarzą podjął przekazywanie wiadomości:
- Kapitanie, plan generała to nie sugestia, lecz rozkaz.
- Nie obchodzi mnie to, choćby go wydali Mitra i Erlik naraz! - warknął Conan. - W barakach zostało sporo gwardzistów. Gdyby zdołali zaatakować tyły Syzambrego...
- Król Eloikas nie może poruszać się tak szybko, jak by sobie życzył - odrzekł z uporem młody oficer. - Monarcha musi opuścić pałac, by wymknąć się oddziałom, mającym zaatakować nas od tyłu.
Być może z powodu bitewnego uniesienia Conan miał wrażenie, że oficer wie coś więcej o przyczynach spiesznego odwrotu.
- Nie sądziłem, że król sam poprowadzi wojsko do ataku - powiedział Cymmerianin. - Powinniśmy jednak podjąć ostatnią próbę odniesienia zwycięstwa. Może zdołamy zabić hrabiego. Jeżeli nie, to chociaż przerzedzimy jego szeregi i opóźnimy pościg.
- Zapewne...
Posłaniec sprawiał wrażenie rozdartego między obawą przed Deciusem i lękiem przed Conanem, może także zdawał sobie sprawę, że rada Cymmerianina jest rozsądna.
- Zbierz z sześciu strażników i każ im przygotować się do walki - polecił barbarzyńca Rainie. - Wespnę się tak wysoko, jak zdołam, by zobaczyć, jak radzą sobie gwardziści w barakach. Jeżeli poddali się lub uciekli, dostosujemy się do woli Deciusa.
Goniec otworzył usta, by zaprotestować. Ujrzał jednak, że Raina chwyciła rękojeść miecza. To wystarczyło, by mężczyzna zaniechał wszelkiego oporu.
Conan zorientował się po minie Rainy, że kobieta wolałaby, by Cymmerianin wysłał na zwiady posłańca generała. Wojowniczka zdawała sobie jednak sprawę, że wszelkie protesty byłyby bezskuteczne. Cymmerianin nie zwykł posyłać innych, zwłaszcza niedoświadczonych żołnierzy, tam, gdzie sam nie miał ochoty się znaleźć.
Barbarzyńca złożył na ziemi niedźwiedzią skórę i przerzucił sobie przez plecy łuk i kołczan. Zdjął buty, by przy wspinaczce móc posługiwać się palcami nóg i rąk.
Gdy Raina uniosła rękę, Conan podszedł do muru. Dłoń wojowniczki opadła, łucznicy wypuścili strzały, a Cymmerianin rozpoczął wspinaczkę.
Rozdział 10
Hrabia Syzambry nie należał do ludzi, gotowych pogodzić się z porażką, nie mówiąc o klęsce. Jeżeli jego plany spalały na panewce, potrafił je zmienić.
Wdarcie się do pałacu od frontu wymagało większej liczby ludzi, niż miał do dyspozycji. Syzambry musiałby nie tylko pokonać żołnierzy króla, włącznie z czarnowłosym olbrzymem, który w pojedynkę wystarczał za całą kompanię. Przy szturmowaniu pałacu podwładni hrabiego ginęliby również na murach, w pułapkach, zasadzkach i bogom jednym wiadomo, wskutek jakich jeszcze zagrożeń. Gdyby zdołano związać walką obrońców od frontu, wówczas ruszyłyby do walki oddziały, gotowe do szturmu tyłów pałacu.
Syzambry podjął szybko decyzję; jeszcze szybciej wydał rozkazy:
- Niech połowa ludzi spod garnizonu dołączy do szyku. Reszta ma zająć pozycję między naszymi tyłami i gwardzistami. Niech wszyscy przygotują się do natarcia.
Niektórzy uważali rozkazy hrabiego za dowód głupoty, inni - bezmyślnego uporu. Syzambry dostrzegał to wyraźnie w spojrzeniach towarzyszy. Podwładni jednak nie protestowali, dzięki czemu nie musiał niepotrzebnie tracić ludzi, każąc ich za niesubordynację.
Osłabienie straży wokół baraków groziło przerwaniem okrążenia. Każdego gwardzistę, któremu by się to udało, trzeba by później ścigać. Wojownicy plemienia Pougoi odmówili Syzambremu pomocy w zdobywaniu pałacu, lecz zapewne nie mieliby oporów przed wyłapywaniem królewskich sług. Gdyby było inaczej, Bractwo Gwiezdne powinno przypomnieć im o konieczności zapewnienia pożywienia potworowi.
Conan wyszukał na szczycie murów możliwie najbezpieczniejszą pozycję, zanim łucznicy Rainy wystrzelili po trzykroć. Gdy ostatnia salwa poszybowała w stronę wroga, Cymmerianin się zorientował, że łucznicy hrabiego nie odpowiadają ogniem. Co więcej, wydawało się, że ludzie Syzambrego zrezygnowali z walki, chociaż nie opuszczali zajętego terenu. Conan próbował dojrzeć, co się dzieje za ziemną skarpą usypaną w magiczny sposób.
Kurz unosił się jeszcze w powietrzu, lecz czarodziejski blask zniknął całkowicie, ustępując słabej poświacie księżyca. Barbarzyńca nie życzył sobie magicznego światła, wieszczącego kolejną rundę pojedynku nadprzyrodzonych sił, lecz nie miał również ochoty toczyć walki w ciemnościach jak ślepiec, opędzający się po omacku od szczurów stłoczonych w zatęchłej piwnicy.
Cymmerianin pomyślał, że wytężając słuch, mógł dowiedzieć się tego, czego nie mógł zobaczyć. Ostrożnie wstał, zdjął z pleców łuk, założył strzałę na cięciwę i posłał świszczący pocisk w stronę baraków Gwardii.
Pięć strzał wywołało dostateczny zgiełk, by Conan mógł orzec, że ludzie hrabiego nadal okrążają garnizon. Gwardziści wciąż byli otoczeni lub zdołali się wymknąć tak zręcznie, że pachołkowie Syzambrego ich nie usłyszeli.
Część ludzi hrabiego przemieszczała się w prawo. Napastnicy najprawdopodobniej nie zamierzali przystąpić do szturmu, chcieli jedynie utrzymać kontakt ze swoimi towarzyszami.
Była to odpowiednia chwila do zaskoczenia wojsk Syzambrego, zaskoczenie zaś to połowa zwycięstwa.
Conan przywołał machnięciem ręki Rainę i porucznika, który przedarł się z wiadomościami od Deciusa. Nachylił się ku nim, by móc mówić jak najciszej. Wysłuchali go w milczeniu, chociaż na twarzy mężczyzny odmalowało się powątpiewanie.
- A jeżeli siły Syzambrego zajdą nas od tyłu i odetną od Deciusa? - zapytał posłaniec.
Cymmerianin pomyślał, że nie docenił podoficera.
- Powinieneś wrócić do generała i ostrzec go...
- Nie mam zamiaru stąd uciekać. Meldunek może zanieść któryś z twoich ludzi. - Porucznik potrząsnął głową. - Poza tym wiem, gdzie powinniśmy dołączyć do Deciusa i królewskiej asysty, jeżeli zdołamy wyrwać się z pałacu.
- Doskonale. - Conan upewnił się, że bezpodstawnie powątpiewał w odwagę podoficera. - Jeśli jednak chcesz skrzyżować stal z hrabią, powiedz nam lepiej, gdzie wyznaczono miejsce spotkania.
Podporucznik uśmiechnął się, widząc, iż Conan rzuca na dół łuk i kołczan, po czym podążył za nim. Hrabia Syzambry przeklinał nie znanego łucznika, czynił to jednak ciszej, niż jego ludzie skarżący się na spadające między nich strzały. Dwóch żołnierzy zginęło z wrzaskiem, co nie wpłynęło korzystnie na bojowego ducha pozostałych. Nie miało sensu tłumaczyć im, że martwi towarzysze padli ofiarą strzelca, który niewątpliwie nie widział dalej niż na odległość własnej wyciągniętej ręki. Czary bez względu na to, czy rzucali je sprzymierzeńcy czy przeciwnicy, przyprawiały ludzi o strach. Męstwo odzyskać mogli jedynie przez zaciętą, bezpośrednią walkę ze stalą w dłoni z nieprzyjaciółmi z krwi i kości.
Przez szeregi podwładnych Syzambrego poniosły się szepty, docierając w końcu do ukrytego za przedpiersiem ziemnej skarpy hrabiego:
- Koronne wojska ruszają! Wiedzą, że jesteśmy blisko, zastawiają pułapkę! Jeżeli ruszymy do natarcia, na pewno zginiemy!
Syzambry zagroził okrutnymi karami dla tchórzy. W szeregach zapanowała cisza. Na wprost hrabiego znajdował się pałac - labirynt cieni, kryjący zdeterminowanych nieprzyjaciół, a może i coś więcej.
Syzambry zorientował się, że niektóre cienie się poruszają.
- Stalowa Dłoń! - wykrzyczał bojowy okrzyk, starając się, by nie zabrzmiało to jak kobiecy pisk. Musiał zaczerpnąć głęboko tchu, nim zdołał krzyknąć znowu: - Wstawać! Do boju! Ruszyli na nas!
Ani alarm w szeregach nieprzyjaciół, ani głos Syzambrego nie wstrzymały Conana. Cymmerianin miał jeszcze czas na przelotną myśl, że hrabia musi być bardzo blisko, skoro słychać go tak wyraźnie.
Po chwili na nowo zapanował chaos.
Połowa ludzi Conana ustępowała mu pod względem bitewnego zahartowania. Niektórzy zatrzymali się z półotwartymi ustami Inni zaczęli krzyczeć. Paru rzuciło się do ucieczki. Wszystko to sprawiło, że natarcie straciło impet. Jednocześnie na baraki garnizonu poczęły spadać płonące strzały. Suche jak pieprz strzechy natychmiast stanęły w ogniu. Parę chwil wystarczyło, by jęzory płomieni zaczęły pełgać po dachach baraków.
Któremuś z dowódców hrabiego najwyraźniej bardzo zależało na dobrej widoczności. Dzięki płonącym barakom także Conan i jego ludzie nie mieli trudności z wypatrzeniem wroga.
Łucznicy nie potrzebowali rozkazów, by zacząć strzelać do tych, którzy zagrażali ich towarzyszom. Wypuszczali pociski tak szybko, że były one niemal równie groźne dla swoich, jak dla wrogów.
Cymmerianin pozostawił Rainie zadanie przywołania łuczników do porządku. Sam starał się uformować towarzyszących mu ludzi w szyk, umożliwiający przeprowadzenie błyskawicznego ataku. W blasku bijącym od gorejących baraków dojrzał coś, w co ledwie uwierzył: hrabia znajdował się przy skarpie z zaledwie garstką ludzi.
- Haroooo! - rozległ się krzyk porucznika, wdzierającego się pod górę. Podoficer wydawał nieartykułowane okrzyki, aż znalazł się w odległości wyciągniętego miecza od Syzambrego. Ostrze broni zabłysło w blasku ognia. - Jestem Mikus, syn Kijoma, śmierć dla buntowników, zdrajców i wrogów króla Eloikasa Piątego.
Hrabia stał nieruchomo naprzeciwko tego, który mienił się śmiercią. Jeden z towarzyszy Syzambrego wyciągnął zza pleców krótką lancę i wbił ją Mikusowi w brzuch z taką siłą, iż jej skrwawiony grot wynurzył się z grzbietu podoficera.
Conan rzucił się pod górę, nim miecz wysunął się z bezwładnych palców Mikusa. Zanim dotarł na szczyt skarpy, hrabia zniknął, natomiast na jego miejscu pojawił się tuzin pachołków, tworzących między Cymmerianinem i arystokratą ścianę stalowego oręża.
Barbarzyńca zdołał pokonać trzech przeciwników; dwaj wyzionęli ducha na ziemi, trzeci odtoczył się w bok z broczącymi krwią ramieniem i nogą. Pozostali jednak otaczali Cymmerianina coraz ciaśniejszym kręgiem. Zaczęli również strzelać w tę stronę łucznicy hrabiego.
Strzelcy nie przestali wypuszczać pocisków, gdy Conan zbiegł z powrotem po skarpie. Nie przestali strzelać nawet wówczas, gdy znalazł się w bezpiecznej od nich odległości, a ludzie hrabiego rzucili się za nim w pościg. Być może uważali celowanie do towarzyszy za doskonałe ćwiczenie; może uznali, że dziewięciu ludzi stanowi lepszy cel niż samotny Cymmerianin. Podczas gdy dowódcy sił hrabiego starali się zaprowadzić porządek, Conan czynił to samo wśród swoich ludzi. Dopiero gdy mu się to udało, rozejrzał się po polu walki.
Baraki stanęły w ogniu. Otaczający je ludzie hrabiego cofali się w stronę swoich towarzyszy. Po przeciwnej stronie widać było znikające w mroku sylwetki gwardzistów, którzy zdołali ujść z życiem. Conan wyklinał ich tchórzostwo, nie przejmując się, kto lub co może go usłyszeć. Z ich pomocą atak miałby większe szanse powodzenia. Ponieważ zabrakło im odwagi, ludzie hrabiego mieli okazję wedrzeć się do pałacu, nim obrońcy zdołają się pozbierać.
Cymmerianin zaklął ponownie. Tym razem ciszej, przeklinał bowiem przede wszystkim siebie. Okazało się, że Decius miał najprawdopodobniej rację, Mikus zaś wykazał zarówno odwagę, jak i rozsądek. W porównaniu z nimi kapitan Conan z drugiej kompanii nie zasłużył tej nocy na uznanie. Niewiele mógł jednak na to poradzić. Jeżeli połączone siły koronne będą w stanie się oprzeć Syzambremu, należało jak najszybciej doprowadzić do ich zjednoczenia. Po pokonaniu wojsk hrabiego odzyskanie pałacu nie stanowiłoby problemu. Jeżeli jednak król straciłby swoich zbrojnych, równałoby się to jego nieodwracalnej klęsce.
- Dokąd teraz, Conanie? - zapytała Raina.
Przez chwilę Cymmerianin nie był w stanie udzielić sensownej odpowiedzi.
- Tam, gdzie ma czekać na nas Decius. Nie podziękuje nam za to, jak sprawiliśmy się dzisiejszej nocy, ale przynajmniej usłyszymy to z jego własnych ust.
- Jeżeli bogowie pozwolą. Kto obejmie prowadzenie?
- Będę dowodzić tylnymi strażami. Najlepiej widzę w ciemnościach; będzie nam to potrzebne, by umknąć się przed pościgiem.
Raina pobiegła naprzód. Conan odczekał, aż ostatni z żołnierzy minie środek linii płonących baraków, i wynurzył się z ukrycia, by ubezpieczać odwrót. W tej samej chwili usłyszał trzeszczenie i łoskot, dobiegające pałacu. Moment później rozległy się krzyki i jęki.
Cymmerianin nie wiedział, czy powodem zamieszania była jedna z pułapek, czy jedynie nieostrożność wojownika, który oparł się o nadwątlony mur. Nie miało to i tak żadnego znaczenia. Śmierć każdego z ludzi Syzambrego w pałacu oznaczała, że w późniejszych bitwach będzie o jednego przeciwnika mniej.
Wrzask z wnętrza pałacu odbił się echem w umyśle Syzambrego. Hrabia przygryzł wargi, dusząc w zarodku własny krzyk. Rana, którą zadał mu młody głupiec imieniem Mikus, nie była pierwszą odniesioną w bitwie i nie ostatnią. Zdobytego bezprawnie tronu nie można utrzymać bez walki. Na bogów, cóż za ból! Żadna rana nie sprawiła jeszcze Syzambremu tak wielkiego cierpienia. Hrabia zanosiłby pod niebiosa błagania o pomoc, lecz wątpił, czy jego modły zostaną wysłuchane. Nie miał siły nawet przywołać imiona przychylnych bogów.
Sercem i trzewiami Syzambrego targały lodowate dreszcze, sprawiając, że niemal zapominał o bólu. Hrabia wziął to za dowód, że bogowie uznali go za nieczystego i odwrócili od niego. Podejrzewał, że złamał niebiańskie zakazy i dlatego właśnie cierpiał okrutny ból. Obawiał się, że czekają go jeszcze sroższe katusze...
Ciągle powstrzymywał się od krzyku. Nie zdołał jednak stłumić jęku.
Ze zdawałoby się niezmierzonej dali dotarły do niego podobne do omamu dźwięki. Syzambremu wydawało się, że usłyszał wśród nich słowa: "nasenny wywar" i "magia Pougoi".
Magia Pougoi. Na myśl o niej poczuł nadzieję. Skoro jego bezgraniczne męki wywoływały czary, inne zaklęcia powinny położyć kres cierpieniu. Musiały - inaczej Syzambry przestałby darzyć górskie plemię łaską. Zamierzał uzbroić wojowników Pougoi i wyznaczyć im rolę obrońców swego tronu. Obecnie uczyniłby to wyłącznie pod warunkiem, że czarownicy plemienia wybawią go od męczarni. Gdyby im się to nie udało, nawet nie wspomniałby o ich straconej szansie.
Hrabia przysiągł sobie wrócić do zdrowia, z pomocą medyków i znachorów, a chociażby o własnych siłach. Ta druga ewentualność zabrałaby więcej czasu, lecz wraz z jego upływem zemsta stałaby się słodszą. Syzambry przyrzekł sobie, że w przypadku bezsilności Bractwa Gwiezdnego wykorzysta potęgę tronu do uzbrojenia wszystkich wrogów Pougoi. Nieprzyjaciół plemienia było dość, by zdołali unicestwić zarówno górali, jak i ich potwora. Nie można przecież pozostawić go przy życiu, by zdołał to wykorzystać ktoś pragnący zostać następnym władcą Królestwa Kresowego.
Znów zabrzmiały dźwięki - odległe, nie przypominające ludzkiej mowy. Zimny kubek dotknął spękanych ust hrabiego. Syzambry wyczuł najpierw woń ziół i mocnego wina, a później ich smak, gdy wlano mu do ust uzdrawiający napój.
Przez chwilę myślał, że się udławi. Na szczęście tego uniknął. Zasnął, nim odjęto naczynie od jego ust, chociaż minęło nieco czasu, nim ból przestał nękać go we śnie.
Odgłosy walki ucichły w oddali. Conan i towarzyszący mu ocaleni żołnierze słyszeli wyłącznie, szmer wiatru nad gołymi zboczami wzgórz i dochodzące z lasu w dole nawoływania nocnego ptactwa.
Nagle rozległo się przeciągłe wycie wilka. Odpowiedział mu głos nie dzikiego zwierza, lecz czegoś olbrzymiego jak góra, przypominający odgłos trzęsienia ziemi podczas walki. Na twarzach towarzyszy Conana odmalował się strach, słychać było szeptane pod nosem przekleństwa.
Gdy mijano pole wątłego zboża, do Cymmerianina dołączyła Raina.
- Bogowie nie interesują się nami tej nocy - stwierdziła z zaciętą miną.
- Nigdy nie są tak blisko, jak się wydaje kapłanom - odpowiedział Conan, ocierając dłonią kurz z jej policzka. - Przeżyliśmy bez ich pomocy, więc założę się...
- Psst!
Raina nie musiała chwycić Conana za ramię; równocześnie ujrzeli niknący w lesie rząd sylwetek spowitych w mrok. Wątły blask księżyca wystarczył jednak, by wypatrzyć miecze, włócznie, skąpe zbroje i obdarte stroje. Wojownicy pozbawieni byli chorągwi i proporców.
Raina pomknęła jak łania na czoło kolumny, machaniem ręki nakazując ludziom, by się zatrzymali. Usłuchali jej. Towarzyszyło temu jednak szczękanie rynsztunku i stukanie butów, które nie mogło ujść uwagi doświadczonych wojowników. Maszerujący w dole nieprzyjaciele niczego jednak nie zauważyli. Conan ocenił, że byli jeszcze mniej przygotowani do walki niż rekruci drugiej kompanii. Cymmerianin dostrzegł, że zataczali się ze znużenia i opuszczali szyk, by napić się ze skórzanych bukłaków. Ponieważ oddział nie utrzymywał równomiernego tempa, z oddali przypominał na przemian rozciągniętego węża lub rząd fasoli w strąku. Barbarzyńca zdążył to zauważyć, przechodząc do przodu kolumny i ostrzegając ludzi, by zachowywali się cicho, byli jednak gotowi do walki.
- Zejdę, żeby im się dokładnie przyjrzeć - powiedział w końcu Rainie. - Jeśli zobaczysz, że wyciągam miecz lub wydaję okrzyk bojowy Syzambrego, poderwij ludzi do ataku.
- Syzambrego? - zapytała ze zdziwieniem kobieta, jednak; barczysty Cymmerianin ruszył już w dół stoku.
Conan podczas zbliżania się do wrogów zapamiętywał położenie każdego głazu i krzaka, za którym mógłby znaleźć schronienie. Było ich wystarczająco wiele, więc przy przychylności bogów miał szanse podejść niepostrzeżenie wędrujących wojowników. Bogowie okazali się jednak niełaskawi.
- Jak przebiega walka o pałac? - zawołał ktoś tonem każącym podejrzewać, że opróżnił niejeden bukłak napitku mocniejszego niż woda.
Conan milczał jeszcze przez chwilę, przyglądając się ponad setce zbrojnych. Większość z nich stanowił rzeczywiście motłoch, lecz tu i ówdzie widać było doświadczonych najemników.
Król Eloikas nie przyjmował najemników na służbę. Inaczej jednak postępował Syzambry...
Miecz Conana zazgrzytał przy wyciąganiu z pochwy. Cymmerianin błyskawicznie rozpłatał gardło najbliższego i krzyknął gromko:
- Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń!
Ze szczytu wzgórza rozległ się odzew Rainy. Okrzyk Bossonki brzmiał przeraźliwie jak zawodzenie strzygi, czyhającej nad polem bitwy na dusze zabitych. Po chwili wołanie podjęli pozostali; z nieprzyjacielskim hasłem na ustach rzucili się do ataku.
Towarzysze Conana dotarli do nieprzyjaciół w chwili, gdy ci się zorientowali, że czeka ich walka. Ktokolwiek komenderował kolumną, zdał sobie sprawę, że znajomy okrzyk bojowy jest podstępem. Dowódca zaczął wykrzykiwać rozkazy.
Najgroźniejszymi przeciwnikami towarzyszy Conana byli najemnicy. Co najmniej pół tuzina rzuciło się w wir walki z człowiekiem, który zabił ich towarzysza. Cymmerianin musiał bronić się mieczem i sztyletem przed zachodzącymi go z boków najemnikami.
W chwilę później towarzysze Conana wpadli między wrogów, siejąc popłoch i spustoszenie w ich szeregach. Wielu przeciwnikom nie pomogła nawet ucieczka. Na samym początku natarcia zginęło około dwudziestu pachołków hrabiego; drugie tyle skonało z ranami w plecach. Gwardziści byli pełni bitewnego zapału; zamienili się w zgraję ogarów, których żaden myśliwy nie zdołałby odciągnąć od zdobyczy.
Conan nawet się o to nie starał. Toczył walkę z dwoma najemnikami, dopóki nie dołączyła do niego Raina. Zaszła ich z boku tak, jak wcześniej oni zachodzili Cymmerianina, i pozbawiła życia, nim zdążyli zdać sobie sprawę z nowego zagrożenia. Czterech ocalałych najemników rozdzieliło się i parami zaatakowali dwójkę nieprzyjaciół.
Walka z parą wytrawnych wojowników była zadaniem niełatwym nawet dla Cymmerianina. Sytuację pogarszał fakt, że jeden z nich niemal dorównywał barbarzyńcy wzrostem. Conan przewyższał jednak obydwóch szybkością. Wykorzystując ją do utrzymania napastników na dystans, wyczekiwał szansy do ataku.
Doczekał się jej, gdy wyższy z najemników zagrodził drogę swojemu towarzyszowi, najwidoczniej pragnąc samemu wymierzyć decydujący cios. Conan rzucił się między nich i wykonał markowane pchnięcie sztyletem, zmuszając niższego z przeciwników do kolejnej zmiany pozycji. Zwód przyniósł spodziewany skutek. Conan mógł zająć się jednym nieprzyjacielem. Cymmerianin uderzył z całych sił w wystawiony miecz nieprzyjaciela i wytrącił mu go z ręki. Kolejnym ciosem uciął ją w nadgarstku. Najemnik zatoczył się w tył, nie mogąc oderwać wzroku od dłoni zwisającej z kikuta na kawałku skóry. Wpatrywał się w nią jeszcze, gdy Cymmerianin zdzielił go głownią w twarz. Najemnik zwalił się na ziemię pośród rozpryskujących się zębów i krwi.
Conan obrócił się, pewny, że niższy z nieprzyjaciół ponowi atak. Okazało się jednak, że najemnik leżał na ziemi, przywalony ciężarem czterech gwardzistów.
- Nie... - zaczął wołać.
- Conanie! - przerwał mu krzyk Rainy, zbyt dumnej, by otwarcie zawołać o pomoc.
Cymmerianin nie zwlekał z ruszeniem w kierunku Bossonki i jej przeciwników. Nie zmarnował również okazji, jaką stwarzał zwrócony w jego stronę grzbiet jednego z wrogów. Doskoczył do niego, chwycił za kark i dźwignął w powietrze. Cisnął najemnika z łoskotem i szczękiem rynsztunku na ziemię i waląc jego głową o kamienie pozbawił nieszczęśnika przytomności,. W ten sposób zadbał, by po walce pozostał przynajmniej jeden jeniec.
Raina zdołała oderwać się od drugiego. Najemnik miał jednak dłuższy miecz; zdawało się, że jego jedynym celem w życiu było zatopienie ostrza w ciele Bossonki. Nie zdołał jednak zrealizować swego zamiaru, nie zadbał bowiem o własną gardę, mimo że posłyszał kroki Cymmerianina. Raina wykorzystała okazję i jednym cięciem niemal zdjęła najemnikowi głowę z ramion. Gdy runął na ziemię, skróciła jego agonalne drgawki, wbijając mu sztylet w pierś.
Gdy Bossonka wyprostowała się, barbarzyńca dostrzegł, że z jej twarzy zniknęło napięcie. Wojowniczka przypominała w tej chwili wilczycę, która zdołała złowić najwspanialszego jelenia w puszczy. Porozcinany strój ukazywał fragmenty ciała splamionego krwią, jej pierś wznosiła się i opadała w rytm przyspieszonego oddechu.
Raina podeszła do Conana i nie wypuszczając miecza z dłoni, pozwoliła mu objąć się przez chwilę, po czym odrzuciła w tył głowę i odgarnęła sprzed oczu przepocone włosy.
- Będziemy mieli na to czas, kiedy rozbijemy obóz, przyjacielu. Powiedz mi wreszcie, dlaczego użyłeś zawołania Syzambrego?
- Miałem nadzieję, że jeżeli to jego ludzie - jak słusznie podejrzewałem - stracą parę cennych sekund, zanim się zorientują, z kim mają do czynienia. Liczyłem, że zdołacie wykorzystać tę zwłokę.
- Miałeś rację. A jeśli okazałoby się, że to sprzymierzeńcy?
- Wtedy skłonilibyśmy ich, aby udowodnili, kim są naprawdę, i przyłączyli się do nas. Najwyżej by uciekli. Gdyby do tego doszło, na pewno omijaliby z daleka pałac. Na wiernych Eloikasowi ludzi czeka w nim teraz wyłącznie sroga śmierć.
Bossonka pocałowała go, odsunęła się i przyłożyła dłonie do ust.
- Druga kompania! Zbiórka przy dowódcy! Noc się jeszcze nie skończyła!
Raina miała rację. Conan zdawał sobie sprawę, że nim nastanie ranek, śmierć może dosięgnąć ich wszystkich. Syzambry stracił jednak setkę ludzi: zabitych lub rozpędzonych na cztery wiatry. Był to motłoch, lecz taka strata mogła być dotkliwa dla uzurpatora.
Rozdział 11
W normalnych okolicznościach po stoczeniu dwóch bitew Conan nie zmuszałby gwardzistów do marszu do rana. Co więcej, niektórzy żołnierze odnieśli rany, po których powinni dochodzić do zdrowia w łóżku, a nie maszerować. Ciężej rannych niesiono na naprędce skleconych noszach, by nie porzucać ich na pastwę bandytów i wilków czy wątpliwą łaskę ludzi Syzambrego, którzy zapewne nadal znajdowali się w okolicy pałacu. Z tych względów gwardziści maszerowali do samego świtu, chociaż wielu z nich pod koniec ledwie przebierało nogami, niemal śpiąc na stojąco. Za przewodnika musiała niektórym wystarczyć dłoń na ramieniu przewodnika idącego przed nimi. Dzięki miłosierdziu bogów zdołali przynajmniej pokonać najtrudniejsze do przebycia wzgórza.
W pustej wiosce na skraju dziewiczej puszczy, pełnej drzew pnących się wyżej niż świątynne wieżyce, doszło do spotkania z żołnierzami, którzy zdołali uciec z podpalonych baraków. Było ich około siedemdziesięciu, w większości uzbrojonych. Jedynie paru odniosło rany. Gwardzistami dowodzili doświadczeni podoficerowie.
Sierżant z pierwszej kompanii uniósł dłoń, witając podchodzącego ku niemu Conana.
- Witaj, kapitanie. Czekam na twoje rozkazy - jesteś tu jedynym oficerem Gwardii.
Cymmerianin miał ochotę przede wszystkim nakazać sierżantowi rozstawienie wart, by żołnierze z drugiej kompanii włącznie z ich dowódcą zdołali się wyspać. Stwierdził jednak, że pilniejsze jest wysłuchanie raportu podoficera.
Relacja sierżanta okazała się prosta. Po znalezieniu się w bezpiecznej odległości od pałacu gwardzista zaczął szukać oficera, któremu mógłby oddać się pod komendę. Ponieważ żadnego nie znalazł, sam podjął obowiązki dowódcy. Jego ludzie uformowali kolumnę marszową i dość sprawnie dotarli do wioski na godzinę przed brzaskiem.
- Porzucono ją wcześniej, więc nie widziałem przeszkód, by rozlokować w niej ludzi.
- Naprawdę?
Conan nie miał ochoty na kłótnię z człowiekiem, który mógł się okazać przydatny, lecz nie chciał również mieć do czynienia z kimś, kto przepędził z domostw swych rodaków.
- Przysięgam na Czerwoną Opokę, że tak było. - Wiekowy tron Królestwa Kresowego darzono tak wielkim szacunkiem, że mało kto powołałby się nań przy krzywoprzysięstwie. Przyciskanie sierżanta do muru wydawało się bezcelowe. - Wieśniacy naprawdę uciekli, kapitanie. Wygląda na to, że dobytek wynieśli na plecach. Widzieliśmy paru ludzi z włóczniami - zapewne osłaniających ich ucieczkę. Nie chciałem wysyłać żołnierzy, by ganiali za nimi po lesie.
- Bardzo roztropnie.
Rewanżując się, Conan opowiedział o przejściach drugiej kompanii.
- Idę o zakład, że wieśniacy uciekli, kiedy dotarli tu szubienicznicy, których przegnaliśmy z pola walki. Przy odrobinie szczęścia wydębimy prawdę z jeńców.
Sierżant zaprowadził Cymmerianina do chaty, w której kącie leżała sterta sienników.
- Niestety, roi się tu od szczurów, ale...
Conan przerwał jego przeprosiny, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Sierżancie, jeżeli tylko nie są większe ode mnie, poradzę sobie z nimi.
Cymmerianin udał się na spoczynek dopiero wtedy, gdy obydwie kompanie podzieliły się pełnieniem wart. Wówczas barbarzyńca wrócił do chaty, ściągnął buty i wsunął się pod liniejące baranice na pryczy.
Spał głęboko. Gdy się przebudził, okazało się, że obok niego znalazła się Raina. Bossonka zdjęła nie tylko buty; jak gdyby było to niewystarczająco wyraźne zaproszenie, objęła Cymmerianina i zdecydowanie przyciągnęła do siebie. Później obydwoje zasnęli jeszcze głębiej.
Gdy rozległa się gra piszczałek, była tak cicha, że nawet wartownicy sądzili, iż to tylko złudzenie. Sierżant niczego nie słyszał; poza tym starał się unikać budzenia zmęczonych oficerów. Dzięki jego postawie Conan i Raina mogli spać, aż słońce opuściło się niemal nad widnokrąg.
Aibas chciał zapomnieć sen z minionej nocy. Jeszcze bardziej pragnął, by mu się w ogóle nie przyśnił. Wiedział jednak, że to daremny trud. Bardziej realne było udzielenie pomocy księżnej Chiennie, o ile tylko koszmar nie odbierze mu hartu ducha.
Nieproszone, oderwane fragmenty snu nawiedzały Aquilończyka bez względu na to, czym się zajmował. W chwili gdy stał przed drzwiami chaty księżnej, na nowo przeżywał skok w przepaść za jej dzieckiem. Pamiętał, że wiatr zdawał się go podtrzymywać, lecz również nieść w stronę przeciwną niż niemowlę. Wyciągnął ręce, by chwycić drobną stópkę, lecz sięgały po nie macki potworów, których nie okiełznaliby wszyscy czarownicy świata. Obmierzłe odnóża wyłaniały się ze skłębionego bagniska pośród płomieni barwy gorejących rubinów i skał czarniejszych niż bezgwiezdna noc...
- Księżna poleciła, byś wszedł do środka.
Ton głosu i wymowa świadczyły, że wypowiadająca te słowa kobieta pochodziła ze wzgórz, lecz zaproszenie sformułowała jak prawdziwa dwórka. Aibas z trudem stłumił rozbawienie. Księżna przestrzegała zasad etykiety i posłuszeństwa tak konsekwentnie, że nikomu nie przyszłoby do głowy jej się sprzeciwić.
Nikomu - oprócz Bractwa Gwiezdnego. Aibas poprosił o spotkanie z Chienną w nadziei, że zdoła zniweczyć plany czarowników.
Kobieta uchyliła drzwi na skórzanych zawiasach. Trzcinowe knoty lampek rzucały wątłe światło, lecz można było dostrzec księżnę siedzącą na taborecie. Chienna miała na sobie strój góralek Pougoi, włącznie z obcisłymi spodniami i grzebieniami z ptasich kości upinającymi długie czarne włosy. Jej poza była równie pełna godności, jak gdyby odziana w jedwab i złotogłów przyjmowała w pałacu obcego posła.
- Chciałabym stwierdzić, że miło mi cię widzieć, lecz wątpię, czy ktokolwiek w służbie twojego pana zasługuje na takie powitanie.
- Wasza Wysokość, nie sądź... - Aibas urwał i popatrzył znacząco na najwyraźniej nie kwapiącą się do wyjścia służkę.
- Możesz mówić przy niej otwarcie. - powiedziała księżna. - To krewna jednego z wojowników, którzy zginęli tej nocy, gdy tu trafiłam. Nieudane zaklęcia czarowników były przyczyną jego śmierci
Polecenie to sprawiło, że Aibas na chwilę stracił głos. Czy gdyby księżna dowiedziała się, że nie darzył czarowników przyjaźnią, wieść ta rozniosłaby się dalej? Pomyślał jednak, że można równie dobrze wisieć za kradzież jednego konia, jak i dwóch.
- Wiem, że wśród kobiet tutejszego plemienia wyszukano mamkę dla twego syna. Według tutejszych obyczajów czyni go to mlecznym bratem Pougoi, w tym plemieniu zaś mlecznych braci traktuje się niemal na równi z rodzonymi.
- Tak słyszałam - powiedziała księżna.
Aibas sądził, że Chienna chciała w ten sposób ukryć swoją niewiedzę, niewielu bowiem mieszkańców nizin znało poznanie góralskie obyczaje. Pomyślał, że gdyby było inaczej, być może w Królestwie zdarzałoby się mniej waśni.
Bez względu na to, czy księżna znała zwyczaje Pougoi czy nie, dobrze odgrywała swoją rolę. Aibas ocenił, że nadeszła odpowiednia pora do odkrycia kolejnej karty.
- Do mlecznego brata Pougoi odnosi się wiele plemiennych praw. Mężczyzny, kobiety ani dziecka z plemienia Pougoi nie można złożyć w ofierze, jeśli nie wyrazi na to zgody lub nie popełni wielkiego występku.
- Niemowlę przy piersi nie może zgodzić się na cokolwiek! - rzuciła księżna podniesionym głosem, lecz po chwili na jej ustach pojawił się uśmiech. - Może z wyjątkiem zaśnięcia, zanim swoim płaczem doprowadzi matkę lub niańkę do obłędu.
Aquilończyk nie odzywał się, dopóki nie zyskał pewności, że Chienna skończyła mówić. Księżna milczała, lecz napięcie widoczne w jej oczach świadczyło, że stara się ukryć lęk o dziecko. Aibas odgadł myśli władczyni tak łatwo, jak gdyby były wypisane w powietrzu ognistymi runami: "Jeżeli uznam, że Urrasa obowiązują jakiekolwiek prawa Pougoi, i nie będę tego ukrywać, może to wywołać wątpliwości, czy ma prawo zasiąść na tronie. Wielu już teraz obawia się koronowania niemowlęcia. Dołączą do nich kolejni, jeżeli dojdą do wniosku, że faktyczną władzę będzie sprawować plemię zawszonych, obszarpanych górali. Jeżeli jednak uznam, że mój syn należy do plemienia, czarownicy nie będą mogli złożyć go w ofierze bez złamania własnych praw. Ich pobratymcy odwróciliby się wówczas od nich. Skoro zaś nie będzie można poświęcić Urrasa, największy atut czarowników w walce ze mną jest wart tyle, co złamana trzcina!"
- Właśnie - szepnął do siebie Aibas, zgadzając się z nie wypowiedzianą, mądrą oceną księżnej. Chienna była bezpieczna, dopóki hrabia zamierzał pojąć ją za żonę. Jej syn, zarazem następca tronu, znajdował się w odmiennym, znacznie gorszym położeniu.
Aquilończyk modlił się bezgłośnie, by księżna domyśliła się, jak należy postąpić.
- Ja i mój ród zawsze respektowaliśmy obyczaje Pougoi - powiedziała Chienna, jak gdyby zwracała się do całego dworu. - Jest przeto słuszne i konieczne ogłosić mego syna mlecznym bratem tego plemienia. Otrzyma prawa, przysługujące wszystkim synom Pougoi w tym samym wieku, a gdy dorośnie podejmie również przypadające z tego względu obowiązki.
Służąca przez chwilę wyglądała, jak gdyby miała wybuchnąć. Aibas ponownie poczuł lęk, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że kobieta powstrzymuje się przed śmiechem na samą myśl o księżnej - matce i córce królów, deklarującej szacunek dla góralskiego plemienia.
- Wiedz, pani... - zaczął mówić Aibas.
- Jestem Myssa - przedstawiła się góralka, gdy zdała sobie sprawę, że Aquilończyk zwraca się do niej. - Jestem świadkiem tego przyrzeczenia. Gotowam nawet przelać krew, byle tylko stało mu się zadość.
Aibas był ciekaw, czyją krew kobieta chciałaby przelewać, lecz uznał, że lepiej będzie tego nie dociekać. Nie miał ochoty na dalsze studiowanie zwyczajów plemienia, skoro dowiedział się już, jak można ocalić księcia Urrasa.
- Bardzo dobrze - powiedział Aibas. - Przysięgam, że przekażę to prawowitym członkom plemienia, by przyjęli przyrzeczenie zgodnie ze swymi zwyczajami. Przysięgam również, że od tej chwili będę traktował księcia Urrasa jako mlecznego brata Pougoi.
Obietnica mogła się okazać niewygodna, gdyby Syzambry przysłał polecenia, bezpośrednio dotyczące losu księcia. Aibas jednak nie sądził, by hrabia zdecydował się szybko na konkretne kroki. Ponieważ słyszał o ciężkiej ranie Syzambrego, wątpił, by arystokrata zdołał w najbliższym czasie zażądać czegoś więcej niż przyniesienia nocnika.
Hrabia mógł zresztą umrzeć. Wówczas Aibasowi przydałaby się dobra wola Chienny. Syzambry nie zdołał na razie zagarnąć tronu, a jedynie wtrącił kraj w jeszcze większy chaos. Wygnańcowi, pragnącemu przeżyć ten zamęt, byli przydatni wszyscy możni przyjaciele, jakich mógł sobie zjednać.
Aibas skłonił się i wyszedł. Ponieważ było już zupełnie ciemno, potknął się dwukrotnie, nim jego oczy przywykły do mroku.
Okazało się, że koszmarny sen przestał go nękać. Nie spodziewał się takiego błogosławieństwa. Zadawał sobie pytanie, czy znaczyło to, że zyskał uznanie w oczach bogów?
Być może. Bractwo Gwiezdne znajdowało się jednak bliżej niż niebiosa, a jego członków przekonać było o wiele trudniej niż Chiennę. Wspinając się wiejską dróżką do swojej chaty, Aibas zaczął obmyślać przemowę, którą chciał wygłosić przed czarownikami. Tak go to pochłonęło, że potknął się jeszcze dwa razy. Minął również Wyllę, jak gdyby była niewidzialna, i nie usłyszał magicznego gromu, przetaczającego się po niebie, gdy wchodził do środka chaty.
Ludzie Conana i Rainy maszerowali nieustannie przez następne dwa dni. Cymmerianin udawał, że nie zauważa gwardzistów, dezerterujących pod osłoną nocy, a czasem i za dnia.
Raina zamartwiała się zarówno ucieczkami, jak i pozorną obojętnością Conana.
- Jeżeli to potrwa dłużej, za dziesięć dni zostanie z nami wyłącznie garstka starych wygów - stwierdziła.
- Oraz twoi ludzie.
- Naturalnie.
Wyrzekłszy to słowo, Bossonka ze złości o mało nie przygryzła sobie warg. Conan nie naciskał na nią, ponieważ wiedział, że i tak przeciągająca się wędrówka po wzgórzach będzie najlepszym sprawdzianem dla ich towarzyszy.
- Nie mamy gdzie się podziać, o ile król i Decius nie odzyskają pałacu - powiedział. - Żołnierze zdają sobie z tego sprawę. Wiedzą również, że jeżeli Syzambry zwycięży, każdego, kto pozostanie w szeregach Gwardii czeka krótki żywot i długie umieranie. Ci, którzy dotrą do domów, by udawać spokojnych rolników, może zdołają ocalić życie swych rodzin i własne.
Cymmerianin nie dodał, że Raina powinna sama się tego domyślić. Córka bossońskiego wolnego chłopa - jak głosiła najprzychylniejsza wersja - musiała nauczyć się w dzieciństwie, że dodatkowa para rąk podczas zbiorów mogła zadecydować o życiu lub śmierci rodziny w zimie.
Raina po chwili zrozumiała, o czym mówi Conan. Przymknęła na chwilę oczy i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Wybacz mi. Zżera mnie wstyd, że tak fatalnie dowodziłam moimi ludźmi, dlatego tracę rozum.
- W takim razie odnajdź go i umieść na swoim miejscu - powiedział, klepiąc ją poniżej pleców. - Nieźle się spisujesz, kiedy go używasz.
Conan nie udawał ślepego i głuchego, gdy niektórzy gwardziści zaczęli przebąkiwać o plądrowaniu gospodarstw i wiosek.
- Zabraniam tego z całą surowością - zdusił te pomysły w zarodku. - Z trzech powodów. Po pierwsze, potrzebujemy przychylności wieśniaków, a przynajmniej nie chcemy, by popędzili do Syzambrego z doniesieniami, gdzie się znajdujemy. Po drugie, żywiąc się dziczyzną, rybami i jagodami, zdołamy jeszcze przez jakiś czas nie opuszczać lasów.
- Wystarczająco długo, by odszukać króla? - zapytał ktoś, skryty bezpiecznie za plecami towarzyszy.
- Króla lub jego mogiłę - odrzekł Conan. - Dopóki żyje Eloikas, obowiązuje nas przysięga gwardzistów. Jeżeli zginął, nakazuje nam ona odszukać jego dziedzica i osadzić go na tronie. - Ostatnie słowa wywołały tak głęboką ciszę, że trzaskanie gałązek zdawało się równie głośne, jak padanie ściętych drzew. Conan wsparł wybrudzoną dłoń na rękojeści miecza. - Po trzecie, macie zostawić wieśniaków w spokoju, bo każdy, kto złamie ten zakaz, odpowie przede mną i moją przyjaciółką.
Jednym płynnym ruchem wyszarpnął broń z pochwy, zawirował nią i schował z powrotem.
Żołnierze podjęli marsz. Słowa Cymmerianina zdawały się poruszyć nawet Rainę. Dołączyła do barbarzyńcy idącego w tyle kolumny.
- Rzeczywiście chcesz... - zaczęła mówić pełnym podniecenia tonem, lecz syknął, nakazując jej milczenie, i zwolnił kroku.
- Dlaczego nie, na Croma? - rzekł, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu tylnej straży. - Jeżeli Eloikas nie żyje, dziecko jest prawowitym władcą Królestwa Kresowego. Zasługuje na lepszy dwór niż wioska Pougoi. Jeżeli zaś król żyje, Syzambry ma go w szachu tak długo, dopóki księżna i Urras znajdują się w rękach czarowników.
Conan nie dodał, że starałby się wyrwać z rąk Bractwa Gwiezdnego nawet dziewkę kuchenną czy parobka. Cymmerianin nie życzył niewoli wśród czarowników nawet najgorszemu wrogowi.
- A jeżeli Syzambry nie żyje? - Conan pokręcił głową na znak, że nie wierzy tej plotce. - Czy gdyby żył, jego oddziały nie przeczesywałyby kraju, szukając nas?
- Nie wiemy, ilu ludzi mu zostało - odparł. - Poza tym - chociaż z trudem przychodzi mi mówienie dobrze o tym bękarcim synu kushyckiego złodzieja wielbłądów - kogoś takiego niełatwo zabić.
- Potrafisz natchnąć otuchą - skrzywiła się Raina, lecz dalsze wymówki zamarły jej na ustach.
W oddali rozległ się słaby, lecz nie dający z niczym pomylić dźwięk piszczałek.
Dłoń Conana ponownie powędrowała do rękojeści miecza, lecz powstrzymał się z wydobyciem go. W zamian wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je powoli, rezygnując z wypowiedzenia na głos przekleństw, przemykających mu przez głowę tak natarczywie, iż miał wrażenie, jak gdyby odbijały się echem od otaczających go wzgórz:
"Pokaż się, świszczący błaźnie! Pokaż się, koźli pociotku! Pokaż się, i określ, po czyjej naprawdę jesteś stronie, jeżeli po czyjejkolwiek!"
Widłobrody - mistrz Bractwa Gwiezdnego - wpatrywał się w Aibasa. Na twarzy czarownika malowały się na przemian wszystkie uczucia, jakie dane było Aquilończykowi widzieć na ludzkich obliczach, z wyjątkiem jednego - zaskoczenia.
Aibas się nie modlił. Modły do uczciwych bogów wydawały się nie na miejscu w wilgotnej grocie, w której unosił się ciężki odór bestii. Aquilończyk nakazywał jedynie swojemu żołądkowi, by go nie zhańbił.
Jeżeli Aibas żywił do tej pory wątpliwości, że czarownicy żywili się mięsem gwiezdnego potwora, mógł się ich pozbyć. Nie było innego wytłumaczenia dla tego, co widział w zakątkach jaskini pogrążonych w cieniu i co czuł przy każdym oddechu.
Dusiło go w gardle, czuł zaczątek skurczów w żołądku. Bogowie okazali jednak nieco łaski, nawet nie proszeni. Widłobrody opuścił wzrok na stół z surowych dębowych desek i nie widział, jak Aibas stara się opanować mdłości.
Gdy czarownik spojrzał ponownie na Aquilończyka, wyraz twarzy Widłobrodego świadczył o furii i zawodzie. Zaczął walić dłońmi w blat, aż spiżowa misa stoczyła się z stołu i szczękając o podłoże, potoczyła się do nóg Aibasa. Aquilończyk zmusił się, by nawet nie mrugnąć, gdy stuknęła o jego stopę.
- Aibas! - powiedział czarownik głosem zupełnie wyprutym z szacunku, zapominając, że wcześniej zwracał się do niego "panie".
- Jestem na twoje rozkazy.
- Na... na moje...
Furia sprawiła, że czarownikowi po paru nieartykułowanych dźwiękach całkowicie odebrało mowę. Aibas zastanawiał się, czy nie prosić o wybaczenie, lecz zdecydował się zachować milczenie. Nie wierzył, by był w stanie wyrzec uniżone słowa, nie tracąc przy tym panowania nad wyrazem twarzy.
Cisza przeciągała się; żaden z mężczyzn nie był w stanie jej przerwać. Aibas miał wrażenie, że będzie trwać tak długo, aż kamienne sklepienie skruszeje pod wpływem czasu i potwór oraz wody stawu wtargną do groty.
- Aibasie, czy podzieliłeś się z kimkolwiek pomysłem, że książę Urras stał się mlecznym bratem Pougoi? - wydusił z siebie w końcu czarownik.
- Z wyjątkiem księżnej i jej służącej nie powiedziałem o tym żywemu duchowi, nawet sobie samemu na głos. Nie wiem, gdzie, komu i co powiedziały kobiety, lecz pilnowałem swojego języka. Przysięgam na to, co dla was najcenniejsze, że to prawda.
- Byłaby to bezwartościowa przysięga, bo nie jesteś członkiem Bractwa - powiedział czarownik, zapewne tylko po to, by udowodnić swoją wyższość nad rozmówcą. - Może nie należy cię za to winić... Wiedz, że wojownicy Pougoi dowiedzieli się o twoim pomyśle... o prawdzie. Podzielają twoje zdanie. Podoba się im myśl, że przyszłym władcą Królestwa zostanie mleczny brat ich plemienia.
Widłobrody nie dodał: "i nie mają ochoty składać go w ofierze gwiezdnej bestii". Nie musiał. Aibas miał wrażenie, jak gdyby słowa te zostały wykrzyczane na cały świat. Z trudem ukrywał triumfalny uśmiech. By zająć usta czymś innym, podniósł głowę i powiedział:
- Jestem zadowolony, że między Bractwem Gwiezdnym i wojownikami plemienia panuje zgoda. Wielka będzie ich potęga, gdy silna prawica i lewica Pougoi dzierżyć będą ten sam oręż.
Widłobrody rzucił Aquilończykowi podejrzliwe spojrzenie. Po chwili wstał.
- Masz rację. Wojownicy to nasza prawa ręka. Prawica i lewica nie mogą walczyć ze sobą, inaczej bowiem Pougoi zostaną wydani na pastwę wrogom.
Czarownik mógł ująć swą myśl w ten sposób wyłącznie dlatego, by efektownie zabrzmiała, lecz Aibas podejrzewał, że za jego sformułowaniem kryje się coś więcej. Od upadku pałacu i ucieczki króla, Aquilończyk nie dostał żadnej wiadomości od Syzambrego. W istocie rzeczy nie miał żadnych informacji z obozu arystokraty. Czyżby hrabia nie przeżył momentu swego triumfu? Czy też Marr zdołał zatrzymać w czarodziejski sposób posłańców Syzambrego do Bractwa Gwiezdnego? Jak potężna była naprawdę magia Grajka?
- Książę Urras jest mlecznym bratem Pougoi. Zostanie to powszechnie oznajmione - oświadczył Widłobrody. - Odejdź w pokoju, Aibasie, ale pilnuj swego języka i postępowania. Nie jesteś niczyim mlecznym bratem, może z wyjątkiem zapchlonej suki, która cię wykarmiła...
Czarownik zatrzymał się na dłużej przy opisie rozmaitych nieprzyjemnych i wstrętnych zwierząt, które podejrzewał o bliskie pokrewieństwo z Aibasem. Aquilończyk zniósł obrazę z godnością. Roześmiał się dopiero, gdy znalazł się blisko swojej chaty.
Ogarnęła go wesołość tak wielka, że musiał się zatrzymać i przysiąść na ziemi, by odzyskać oddech. Wraz z tchem wróciła mu jasność umysłu.
Kto doniósł wojownikom o wymyślonym przez niego fortelu? Nie znał nikogo, komu mógłby zaufać; sądził, że tak samo jest z księżną. Chiennie nie brakowało przenikliwości, chociaż była wystarczająco młoda, by móc być córką Aibasa. Czyżby jednak zdołała w ciągu kilku dni niewoli poznać obyczaje i nawyki Pougoi? Graniczyłoby to z cudem.
Po chwili przyszło mu do głowy imię, pod wpływem którego poczuł się jak rażony gromem.
Wylla!
Dziewczyna musiała podsłuchać jego i księżnę, być może dzięki magii, być może tylko dlatego, że w odpowiedniej chwili zaszyła się we właściwym miejscu. Mimo podeszłego wieku, jej ojciec sporo znaczył wśród wojowników. Z pewnością wysłuchał córki, przemyślał, którym z pobratymców może zaufać i opowiedział im o pomyśle Aibasa. Ponieważ prawo i obyczaj dawały wojownikom argument w sporach z Bractwem Gwiezdnym, można było liczyć, że dokończą dzieło, zapoczątkowane przez Wyllę.
Aibas przyklęknął, wsparł jedną dłoń na ściętym pniu, a drugą przyłożył do serca. Po raz pierwszy od opuszczenia Aquilonii złożył przysięgę tak, jak nauczył się tego w dzieciństwie, na wyznawanych wówczas przez niego bogów.
Poprzysiągł sobie, że nie wypowie złego słowa ani nie uczyni niczego, co mogłoby zaszkodzić Wylli i będzie strzegł jej przed językami i uczynkami innych. Przyrzekł sobie, że nie tknie jej bez jej zgody ani nie pozwoli na to innym. Gdyby złamał przysięgę, winien zginąć w tej dolinie, pozbawiony imienia, honoru, właściwych modłów i ofiar przy pogrzebie.
Nastał czwarty dzień po upadku pałacu i ucieczce króla.
Plotki krążyły po Królestwie tak gęsto, jak gęsi odlatujące jesienią na południe. Powiadano, że Syzambry został zaczarowany, nie żyje, umiera, jest przykuty do łoża lub wszystko to równocześnie. Conan zastanawiał się, ile prawdy może się kryć w tych pogłoskach i w jaki sposób sprawić, by jego żołnierze nie czynili sobie zbyt wielkich nadziei.
- Gotów jestem założyć się o własną męskość, że coś złego stało się z samym Syzambrym, jego planami lub i tym, i tym - powiedział Rainie, jedynej osobie, której mógł się zwierzyć. - Nie mam jednak pojęcia, co się właściwie stało i w jaki sposób może nam to pomóc.
Rozpostarł ręce w geście bezradności. Raina zsunęła się z głazu, na którym usadowiła się podczas ostrzenia sztyletu.
- Zważywszy na to, co stawiasz, będę się modliła, byś nie przegrał zakładu.
- Czyżbyś zapomniała o Deciusie?
- Kobieta może myśleć naraz o dwudziestu przystojnych mężczyznach, Conanie, i obdzielać swoimi wdziękami tylko jednego.
Cymmerianin otoczył Rainę ramieniem, wyśliznęła się mu jednak i pobiegła ścieżką.
- Za zakrętem strumienia jest rozlewisko. Ścigajmy się, kto pierwszy wskoczy do wody!
Raina zaczęła pierwsza, lecz Conan dzięki dłuższym nogom szybko nadrobił różnicę. Skończyli bieg tuż obok siebie; Cymmerianin obejmował Bossonkę ramieniem.
Pluskali się w rozlewisku, gdy Conan odniósł wrażenie, że słyszy odgłos stóp. Oderwał wzrok od opalonych ramion i cętkowanych piegami piersi Rainy i rozejrzał się czujnie po otaczających ich drzewach.
Górski wiatr wprawiał wysokie gałęzie w stateczne kołysanie. Cymmerianin nie wierzył, by dał się zwieść szumowi listowia czy odgłosom wiatru. Być może był to jeleń; Conan i jego towarzyszka znaleźli się dalej od obozu niż zwykle. Mimo to Cymmerianin opuścił dłoń do kostki, by się upewnić, że może swobodnie wyciągnąć dobrze naoliwiony sztylet z rzadko zdejmowanej pochwy. Gdy to czynił, Raina wynurzyła się z wody tuż przed nim i zarzuciła mu ramiona na szyję. Przyciągnęła jego głowę między swoje piersi, sprawiając, że stracił równowagę. Obydwoje pogrążyli się w rozlewisku i po chwili odbili od jego dna.
Gdy się wyprostowali, Conan dostrzegł w oczach kobiety pożądanie. Przyciągnął ją do siebie i rozejrzał się nad jej ramieniem za spłachetkiem czystego piasku. Dostrzegł go, lecz ujrzał również coś, co odebrało mu ochotę do miłosnych zmagań.
Na kopczyku igliwia stał mężczyzna. Trudno byłoby go opisać. Był niższy i delikatniejszej budowy niż Conan - lecz tak się sprawa miała z większością ludzi. Nieznajomy nosił niepospolity strój: luźną tunikę i spodnie z płótna domowego wyrobu, ufarbowane w nieregularne zielonobrunatne łaty. Przez ramię miał przerzuconą skórzaną sakwę, w lewej dłoni trzymał długi drewniany kostur.
Wyglądał na nie uzbrojonego, lecz Cymmerianin nie mógł oderwać wzroku od tego, co nosił przy pasie: siedmiu związanych razem piszczałek. Najmniejsza z nich była nieco krótsza niż kciuk Cymmerianina, najdłuższa - niemal równie długa jak jego przedramię. Piszczałki z ciemnego drewna wykonano starannie i z wielkim kunsztem. Miały srebrne ustniki i pierścienie. Fletnię spajały posplatane i związane ze sobą, delikatne jak nić pasy srebra.
- Błagam o wybaczenie, jeżeli was zaskoczyłem - powiedział mężczyzna. - Jestem Grajek Marr.
- Jak gdybym się tego nie domyślił - burknął Conan.
Ruszył powoli do brzegu rozlewiska, powstrzymując się od nagłych ruchów, mogących zaskoczyć lub spłoszyć intruza. Żałował, że Raina przeszkodziła mu w wyciągnięciu sztyletu, lecz po chwili przestał mieć do niej pretensje. Bossonka stała po pas w rozlewisku i nie starając się ukryć nagości, wyciskała wodę z włosów. Nie miała broni, lecz obnażona piękna kobieta dysponowała orężem nie gorszym od najlepszego miecza. Mogła bez reszty zawładnąć męskim umysłem.
Conan dotarł do stromego brzegu, jednym skokiem wydostał się z wody i chwycił za pałasz. Marr odwrócił się w jego stronę.
- Nie będzie ci potrzebny.
- Nie będę chciał czy mógł go użyć?
- Dlaczego sądzisz, że nie mógłbyś go użyć?
- Jeżeli nie jesteś czarownikiem...
- Kimkolwiek jestem, nie jestem wrogiem twoim i twoich przyjaciół.
- Będziesz to musiał udowodnić. - Conan nie opuścił miecza, lecz odezwał się mniej groźnym tonem.
- Jeżeli wystarczy nam czasu...
- Wystarczy, przyjacielu. Jeżeli nie, droga wolna.
Grajek przeniósł spojrzenie z Conana na Rainę; dostrzegł w jej oczach taki sam chłód, co we wzroku Cymmerianina.
- Bardzo dobrze. - Marr skinął głową. - Wielokrotnie byliście świadkami tego, co robiłem. Słyszałem też, jak wołałeś, Conanie, bym okazał, po czyjej jestem stronie.
- Co?! - Pytanie wyrwało się jak strzała z ust zarówno Cymmerianina, jak i Rainy, odbijając się echem od skał.
- Jeżeli będziecie mi przerywać po co drugim słowie, stracimy tylko mnóstwo czasu - pokręcił głową Marr. - Zbyt wiele, skoro mogę was zaprowadzić do króla i Deciusa.
Tym razem ani Conan, ani Raina nie odezwali się słowem. Popatrzyli na siebie w milczeniu, po czym utkwili wzrok w Marrze. Gdy Conan doszedł do wniosku, że wraz z Bossonką nie przesłyszeli się, skinął na nią. Raina wyszła z wody. Srebrzyste krople perliły się na jej skórze od głowy do stóp. Conan rzucił jej miecz i ubrał się, podczas gdy Raina pełniła straż. Po chwili zamienili się rolami.
Nim obydwoje ubrali się, Grajek spoczął. Siedział tak nieruchomo, jak gdyby zamienił się w kloc drewna. Jedynie wątły uśmiech na jego ustach świadczył, że żyje. Conan schował miecz i utkwił w Grajku nieprzychylny wzrok.
- Jak widzisz, nie marnujemy czasu. Twierdzisz, że król i Decius są bezpieczni?
- Powiedziałem, że nie zginęli. Nie wiem, jakie mogą grozić im niebezpieczeństwa.
- Odpowiedz równie uczciwie na jeszcze jedno pytanie, a złożę ci propozycję, chociażbyś był czarnoksiężnikiem.
- Jaką?
- Najpierw odpowiedz na pytanie - burknął Conan. Nie lubił ludzi mówiących zagadkami tak samo, jak magów.
- Pytaj, a odpowiem.
W głosie Grajka brzmiała śpiewna nuta, odróżniająca go od głosu jakiegokolwiek mężczyzny, kobiety czy dziecka, które dane było słyszeć Conanowi.
- Umiesz czytać w ludzkich myślach?
- Gdy dana osoba tego pragnie - jak ty, gdy żądałeś, bym się ujawnił - wówczas mogę je odczytać, do pewnej odległości.
- Lecz nie wtedy, gdy chce je zachować dla siebie?
- Nie.
Ton głosu Marra sugerował, że w takich sytuacjach raczej nie chciał, niż nie mógł czytać myśli. Conan zaklął w duchu, lecz ocenił, że powinien obdarzyć Grajka przynajmniej częściowym zaufaniem. I to im szybciej, tym lepiej, jeśli istotnie leśny czarodziej mógł zaprowadzić ich do Deciusa i Eloikasa. Cymmerianin przeczesał palcami grzywę czarnych włosów, wyciskając ostatnie krople wody.
- Jeżeli powiedziałeś prawdę, oto, co proponuję. Zaprowadź nas do króla i Deciusa. Zachowuj się, jakbyś był zwykłym myśliwym czy wypalaczem węgla drzewnego. Nie zdradzaj ani słowem, nawet mrugnięciem, że znasz się na magii. To znaczy, że masz schować piszczałki.
- Stawiasz surowe warunki, Cymmerianinie.
- Prowadzę ponad stu porządnych ludzi. Nie chcę, by rozpierzchli się w strachu o swoje życie. Ich zdążyłem poznać. O tobie wiem tyle, co nic. Nawet jeżeli chcesz nam pomóc, nie możemy zapomnieć o zamęcie, jaki wywołałeś w pałacu.
- Dowiodę swojej wartości dla was, zanim dotrzemy do króla i Deciusa. Co zrobisz, gdy się z nimi spotkasz?
- Wstawię się za tobą, a im pozostawię resztę.
Odpowiedź wyraźnie nie zadowoliła Marra. Conanowi przeszło przez głowę, że być może Eloikas i generał wiedzieli o Grajku coś, z czego Cymmerianin nie zdawał sobie sprawy. Nie mógł się jednak od nich tego dowiedzieć, jeśli nie zaufałby stwierdzeniu Marra, że go do nich doprowadzi.
Po chwili Grajek skinął głową. Zsunął sakwę z ramienia, wyciągnął sztylet, kawałek chleba i lniany woreczek z runami wyszytymi błękitną nicią. Wsunął do niego fletnię i schował do sakwy, po czym przekroił chleb na dwie części i podał je Cymmerianinowi i Bossonce.
- Jeżeli to ma być zawarcie przymierza... - zaczęła mówić Raina.
- Oczywiście, przez wspólne zjedzenie soli.
Grajek wystawił przed siebie obydwie ręce dłońmi do góry. W okamgnieniu pokryły się białym nalotem soli. Strzasnął go na kawałki chleba i dał znak Conanowi i Rainie, by jedli.
Conan usłuchał go, lecz chleb z trudem przechodził mu przez gardło. Skoro Marr potrafił wyczarować sól z powietrza, jakie miało znaczenie, że schował piszczałki?
Rozdział 12
Hrabia Syzambry obudził się z bólem nie mniejszym niż poprzednio. Nadal brakowało mu sił, by w odpowiedzi na pytania medyka zdobyć się na coś więcej niż niewyraźne pomruki. Usiłował nie krzyczeć ani nawet nie jęczeć, gdy podczas zmieniania pościeli i opatrunków silne dłonie dźwigały go jak worek jęczmienia.
Umyty i nieco silniejszy dzięki kubkowi bulionu i łykowi wywaru z maku, hrabia leżał jednak nadal, udając odrętwiałego i oszołomionego. Podejrzewał, że tylko dzięki temu fortelowi ma szansę usłyszeć, jaki jest rzeczywiście jego stan. Medycy i wartownicy lekceważyli żądania, by mu to powiedzieć.
To, co usłyszał, nie napawało otuchą. Okazało się, że leżał nieprzytomny prawie pięć dni. Jego rana była poważna, nie goiła się też z szybkością właściwą tego rodzaju obrażeniom.
Nikt nie użył słowa "czary". Syzambry miał nadzieję, iż nie z obawy przed mówieniem o nich, a dlatego, że rzeczywiście nie znaleziono ich śladów. Gdyby istotnie potrzebna mu była pomoc czarowników z Bractwa Gwiezdnego, nie chciałby, by przesądy jego podwładnych stały się przeszkodą w odzyskaniu zdrowia - i sięgnięciu po tron Królestwa Kresowego. Chociażby wyzdrowiał, zapowiadało się jednak, że walka o panowanie będzie dłuższa, niż się spodziewał. Król Eloikas, generał Decius i spora liczba gwardzistów zdołała uciec w dwóch grupach z pałacu. Na szczęście siły korony zmalały do kilkuset ludzi. Wystarczyło to jednak do pokonania jednej z kompanii najemników, wyczekujących na rozkaz Syzambrego, by przystąpić do pustoszenia kraju. Obecnie wojska hrabiego z trudem chroniły ruiny pałacu i jego okolice.
Tam, gdzie nie dotarły wici hrabiego, ludność nie spieszyła się do opowiedzenia po jego stronie. Na szczęście nie kwapiła się także do okazania wierności monarsze.
Syzambry zdawał sobie dobrze sprawę, że król nie może liczyć na wzmocnienie swoich sił. Sam hrabia natomiast mógł ogałacać swoje ziemie ze zdolnych do walki ludzi, a także tereny swoich sprzymierzeńców i wszystkich, którzy obiecali czy chociaż wspomnieli o udzieleniu mu wsparcia. Był gotów do wcielenia gołowąsów i starców, do odebrania ich rodzinom przegniłych łuków i zardzewiałych mieczy, trzymanych dla ochrony przed bandytami. Równałoby się to jednak wystawieniu tych ziem na łatwy łup dla resztek wojsk Eloikasa i Deciusa.
Kolejną rezerwę stanowili dla Syzambrego najemnicy. Wiedział, że zjawią się tłumnie, bo zadbał o rozejście się wieści, że na tych, którzy przyłączą się do hrabiego na drodze do tronu, czekają w Królestwie Kresowym bogate łupy.
Najemnicy niewątpliwie zażądaliby także złota - którego Syzambry nie był w stanie wypłacić przed zdobyciem skarbca Eloikasa.
Z ust hrabiego wydobył się długo wstrzymywany jęk. Nie wywołała go sama rana, lecz gniew wskutek świadomości, że mogła ona pokrzyżować jego plany. Przykuty do łoża czy w najlepszym razie skazany na podróż w lektyce nie miałby szans w sytuacjach, gdzie liczyła się szybkość manewru. Wiedział, że mając tylko garstkę wiernych ludzi, może ocalić swe plany jedynie wiodąc ich z mieczem w dłoni przeciwko wrogom.
Syzambry jęknął ponownie, lecz tym razem ciszej. Być może zaczynał działać nasenny wywar, przepędzając z głowy zdradzieckie myśli...
Zapadł w sen, marząc, by równie łatwo mógł się pozbyć krążących w jego ciele jadów.
Decius obudził się w swoim namiocie, słysząc wartowników krzyczących równie głośno jak znakowane bydło. Generał zrazu pomyślał, że Syzambry zdołał odszukać królewski obóz i rzucił do ostatecznego, rozpaczliwego ataku wszystkich swoich ludzi.
Decius spał wyłącznie w przepasce na biodra. Wytoczył się spod koców i naciągnął bryczesy. Z rynsztunku zabrał jedynie hełm i miecz, po czym wyskoczył z namiotu. Natychmiast zawadził stopą o linę i o mało się nie przewrócił, lecz zdołał ocalić skórę, chociaż nie godność. Ruszył dalej nieco ostrożniej, chociaż nie mniej spiesznie.
Żołnierze oraz garstka gwardzistów i uzbrojonych służących formowała szyk tak szybko, jak gdyby połowa z nich nie spędziła nocy na warcie. Miejsce Deciusa było na ich czele. Dotarł do wylotu ścieżki tuż za pierwszą szóstką. Zatrzymał się na chwilę wystarczająco długą, by poczuć na nagiej piersi przenikliwy poranny powiew, po czym rozkazał jednemu z wartowników przekazać wiadomość królowi.
- Powiedz, że zbliża się do nas grupa nie znanych ludzi. Zwiadowcy dowiedzą się więcej. Wszyscy mają zająć stanowiska i przygotować się do walki.
Nie dodał, że zapewne sam poprowadzi zwiad. Eloikas najprawdopodobniej by mu tego zabronił; oznaczało to stratę czasu na wybranie kogoś innego w sytuacji, gdy najważniejszy był pośpiech.
- To wszystko, generale? - zapytał goniec.
- Mało? - warknął Decius, lecz wziął się w karby. - Przekaż królowi, że gdy dowiemy się czegoś więcej, powiadomimy go natychmiast...
Decius urwał, opadła mu bowiem ze zdumienia szczęka. Nie był w tym odosobniony.
Ścieżką zbliżał się ku niemu kapitan Conan z drugiej kompanii Gwardii. Cymmerianin wyglądał na wysmaganego wiatrem i chudszego niż dawniej, lecz rześkiego i gotowego do walki. Rozlegające się za nim szczękanie oraz majaczące w oddali niewyraźne sylwetki świadczyły, że Conan miał towarzystwo.
Decius opanował oszołomienie.
- Cóż, kapitanie, widzę, że... - Urwał, zdał sobie bowiem sprawę, że "rozmyśliłeś się wreszcie i przestałeś uciekać" stanowiłoby śmiertelną obrazę i byłoby zapewne fałszywym oskarżeniem - ...zjawiłeś się, by w jakiś sposób wytłumaczyć swoje postępowanie?
- Nie tylko - odparł Conan, sprawiając wrażenie równie odpornego na ironię Deciusa, jak zamkowe mury na strzały z dziecięcego łuku. - Powinieneś wiedzieć, że rozniosłem w pył kompanię najemników Syzambrego. Chciałbym przekazać ci także parę innych rzeczy, o których lepiej nie mówić przy wszystkich. Sądzę, że kiedy o nich usłyszysz, uznasz, że dostatecznie się wytłumaczyłem.
Decius zaczynał wierzyć, że Conan mówi prawdę, nie tylko wskutek zdecydowanego tonu Cymmerianina. Do królewskich oddziałów dotarły pogłoski o pokonanym oddziale najemników oraz tym, że Syzambry został niemal śmiertelnie ranny.
Postać za plecami Conana zdjęła hełm i potrząsnęła jasnymi włosami. Deciusowi serce skoczyło do gardła.
- Witaj, pani.
Uśmiech Bossonki sprawił, że generał ledwie mógł ustać na nogach. Po chwili z szeregów towarzyszy Conana wystąpił mężczyzna w zielono-brązowym stroju z przerzuconą przez ramię sakwą i laską w dłoni. Sposób, w jaki ludzie Cymmerianina rozstępowali się przed nim, świadczył, że człowiek ten dobrze się im przysłużył.
- Oto drwal, który dowiódł nas do waszego obozu - powiedziała Raina.
- Wiedział, gdzie jesteśmy? - mruknął nieprzyjaźnie jeden z wartowników, unosząc rękę do łuku.
- Spokojnie - odparł Conan. - Drwal jest nam wierny. Nawet łamany kołem i przypalany kleszczami nie zdradziłby swej wiedzy Syzambremu.
Decius był gotów w to uwierzyć. Wątpił jednak, by mężczyzna był rzeczywiście drwalem czy parał się jakimkolwiek innym zajęciem, o którym można by wspomnieć przy co trwożliwszych rekrutach. Cymmerianinowi i "drwalowi" należało się posłuchanie u króla. Decius przywołał podejrzliwego wartownika.
- Idź do Jego Wysokości. Powiedz mu, że wrócił kapitan Conan z niedobitkami drugiej kompanii i informacjami, którymi chciałby się podzielić.
Gdy mężczyzna oddalał się spiesznie, Decius wrócił do przyglądania się "drwalowi". Było to mniej miłe zajęcie od patrzenia na Rainę, lecz generał postawił obowiązek przed przyjemnością. Mężczyzna zachowywał niezmącony spokój. Znosił cierpliwie natarczywy wzrok Deciusa, aż wrócił wartownik z królewskim wezwaniem. Do tego czasu generał doszedł do wniosku, że "drwal" nie zdradzi się z niczym, na co nie będzie miał ochoty. Oznaczało to, że Decius powinien traktować Cymmerianina przychylnie, chyba że barbarzyńca zrobił coś absolutnie niewybaczalnego. Generał liczył, że okazywanie atencji Conanowi wystarczy do poznania dokładnej relacji z ostatnich wydarzeń.
Namiot króla miał tylko trzy ściany i sklepienie. Tył namiotu stanowiła goła skała u podnóża urwiska. Grube płótno barwiono w wywarach z ziół tak długo, aż nabrało barwy leśnego runa. W skale znajdowała się szczelina, pozwalająca królowi na bezpieczne wymknięcie się, gdyby nieprzyjaciele wdarli się do obozu.
Conan pomyślał, że skalna szczelina stanowiłaby raczej sposób na szybszą i łaskawszą śmierć dla Eloikasa. Cymmerianin wątpił, by król zdołał wytrzymać długie przeciskanie się przez tunele wewnątrz wzgórza. Gdy barbarzyńca widział monarchę poprzedni raz, Eloikas sprawiał wrażenie rześkiego sześćdziesięciolatka. Obecnie król wyglądał na wyczerpanego, schorowanego siedemdziesięciolatka. Ręce wychudły mu tak, że sprawiały wrażenie przezroczystych. Jego wargi miały sinawy odcień; oddychał z wyraźnym wysiłkiem.
Mimo wszystko król nadal dowodził swoimi wojskami, co cieszyło Conana. Cymmerianin opowiedział o swoich przejściach po opuszczeniu pałacu w skrócie, by nie męczyć Eloikasa. Czegokolwiek dokonał i doznał Conan, podejrzewał, że dla króla o wiele cenniejsze okażą się słowa Grajka Marra.
Barbarzyńca podejrzewał, że Decius może być innego zdania. Sam przestał wątpić w wierność generała. Decius zbyt zacięcie walczył i zbyt wiele przeszedł w trakcie służenia królowi, by można podejrzewać go o zdradę. Cymmerianin nie mógł jednak rezygnować z podejrzeń, że zauroczony wdziękami Rainy mężczyzna może pragnąć, by jego rywala otoczyła niesława. Conan zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że tak zazdrość, jak i zemsta stanowiły czasem przyczynę wyjątkowo haniebnych czynów. Gdyby było inaczej, Cymmerianin zapewne nadal służyłby jako kapitan w turańskiej armii, zamiast wspinać się na wzgórza Królestwa Kresowego.
Generał wysłuchał Conana w milczeniu, po czym odczekał, aż król zada kilka przenikliwych pytań. Eloikasa zawodziło ciało, lecz nie umysł.
- Sądzimy, że dobrze przysłużyłeś się koronie - stwierdził w końcu Eloikas. - Nie wątpimy w twoje zdolności i wierność. Deciusie, czy chciałbyś zapytać o coś jeszcze tego dzielnego Cymmerianina?
W myślach dzielny Cymmerianin zaklinał, by Deciusowi nie przyszło to do głowy. Zaklęcia, ton głosu króla lub być może po prostu zdrowy rozsądek sprawił, że generał powstrzymał się z pytaniami.
- Nie, Wasza Wysokość. Niewielu zachowałoby się równie odważnie jak kapitan, a mało który z nich zdołałby przewyższyć go śmiałością.
- Dziękuję, generale - powiedział Conan z wyszukaną uprzejmością. - Na zewnątrz czeka Raina i drwal, który nas tu przywiódł. Czy Wasza Wysokość zezwoli, by ich wprowadzić? Uważam, że opowieść drwala jest godna wysłuchania.
Opowieść okazała się krótsza, niż Conan się spodziewał, Marr bowiem od razu wyciągnął zza pasa piszczałki. Decius niespokojnie wciągnął powietrze przez usta, oczy króla rozszerzyły się ze zdumienia.
- Sądziłem, że mało kto mnie zna - stwierdził spokojnie Grajek, siadając bez pytania o pozwolenie. - Okazuje się, że nie miałem racji.
- Twoje piszczałki stały się legendą w królestwie, zanim jeszcze urodziła się moja córka - powiedział Eloikas. Starał się zachowywać pozory spokoju, lecz Conan zauważył, że Eloikas użył liczby pojedynczej, nie zaś mnogiej, przysługującej władcy.
- Ciebie samego otacza równie wielka sława - dodał Decius. - Co cię tu sprowadza? Zważywszy na to, że swoją magią wstrząsnąłeś posadami pałacu i zabiłeś wielu naszych ludzi, racz nam to przejrzyście wyjaśnić.
- Nic nie powie, jeżeli nie dasz dojść mu do głosu - powiedziała Raina, skrzyżowawszy spojrzenia z generałem.
Decius pierwszy spuścił wzrok. Marr westchnął. Był to najzwyczajniejszy dźwięk, jaki Conanowi było do tej pory dane usłyszeć z jego ust.
- Przebyłem długą drogę. Proszę, byście nie czynili jej dłuższą, gdyż u jej kresu zastałem scenę, jakiej miałem nadzieję nigdy nie oglądać. - Położył dłoń na piszczałkach. - Mogę zagrać przez chwilę? Znam parę melodii, które mogłyby nam ułatwić rozmowę.
- Czarodziejskich? - mruknął Decius.
Eloikas popatrzył pytająco na Cymmerianina i Rainę, nie zaś na generała. Dwoje cudzoziemców pokręciło przecząco głowami. Eloikas skinął, Marr zaś zaczął grać.
Conan zapamiętał niewiele z wrażeń, które przepływały przez jego ciało jak podziemny strumień. Jednym z nich było zaskoczenie, że muzyka niemal nie różniła się od pospolitej gry na piszczałkach pasterzy dodających sobie otuchy, gdy zachodziło słońce i wilki wychodziły na łowy. Innym - zdumiewające uczucie pogodzenia się z sobą samym i wszystkimi stworzeniami na świecie. Nie objąłby Syzambrego jak brata, lecz gdy brzmiały piszczałki, hrabiemu nie groził miecz Cymmerianina.
Conanowi z trudem przyszłoby opisanie innych doznań. Później przypominał sobie jedynie, że gdy gra ustała, król i generał wyglądali, jak gdyby właśnie obudzili się z uzdrawiającego snu.
Marr owinął piszczałki i włożył je do sakwy.
- Zrobiłem tyle, ile tylko mogłem w tej chwili - powiedział. - Niech mówi kapitan Conan. Jestem pewny, że po drodze obmyślił plan ocalenia księżnej Chienny i księcia Urrasa.
Conan wymamrotał pod nosem parę słów, nie nadających się do uszu królów i czarnoksiężników. Marr zachował się w sposób typowy dla magów: wspomniał, że potrzebny jest cud i zrzucił brzemię jego sprawienia na barki zwykłego śmiertelnika, w pełni świadomy, że niepowodzenie groziło królewskim gniewem.
Po chwili Cymmerianin zdał sobie jednak sprawę, że ma więcej pomysłów, jak uratować córkę i wnuka króla, niż by podejrzewał. Miał również wrażenie, że łatwiej niż zwykle jest mu ująć je w słowa. Czyżby Marr umieścił te myśli w jego głowie? A może jedynie ułatwił mu wyrażenie tego, co się w niej kołatało?
Wracającemu wolnym krokiem przez obóz Deciusowi biła w nozdrza woń dymu z płonących ognisk, gotowanego jadła i świerkowych igieł. Kiedy generał dotarł do namiotu Cymmerianina, do zapachów tych dołączył aromat skóry i oliwy.
- Jesteś sam, kapitanie? - zapytał Decius.
- Tak.
- W takim razie... Mogę wejść? - Przedkładając układność nad przywilej przełożonego, generał zastąpił polecenie pytaniem.
- Oczywiście.
Ton odpowiedzi Cymmerianina świadczył, że Decius postąpił słusznie. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, Conan wcierał oliwę w skórzane elementy swojego rynsztunku. Naostrzony i naoliwiony już miecz leżał na płóciennym prześcieradle obok pryczy.
- Witaj, generale - powiedział Cymmerianin. - Obawiam się, że nie mogę ci zapewnić porządnej gościnności, lecz czuj się jak u siebie.
Decius potraktował to jako zaproszenie, by usiąść.
- Kapitanie, nie zabiorę ci wiele czasu. Bardzo pragnąłbym, byś albo ty, albo Raina pozostała w obozie. Źle by się stało, gdybyście oboje wpadli w ręce Pougoi.
- Czy zależy ci na tym, które z nas miałoby pozostać? - zapytał Conan.
Ton Cymmerianina sprawił, że Decius się zaniepokoił. Po chwili zrozumiał, o co chodziło barbarzyńcy i się roześmiał.
- Nie zamierzam zalecać się do ciebie! - powiedział. - Nie będę zalecać się także do Rainy, dopóki nie upewnię się, że mogę z nią dzielić coś więcej niż bezimienną mogiłę na wzgórzach.
- Generale, nie zazdrościłbym nikomu zadania pogrzebania cię. Twój trup pewnie ugryzłby grabarza - odparł Conan.
- Dziękuję - powiedział Decius. - Pomówmy otwarcie. Obydwoje z Rainą jesteście doświadczonymi dowódcami. Brakuje nam takich ludzi. Wystawienie was na niepotrzebne niebezpieczeństwo naraża pośrednio króla.
- Razem mamy większe szanse na odzyskanie księżnej i dziecka - odparł Conan ze wzruszeniem ramion. - Sądzę, że nikomu innemu by się to nie udało. Jeżeli okaże się to niemożliwe, czy to ważne, ilu oficerów zostanie królowi?
- Nie. - Decius westchnął. - Medycy mówią, że będzie mieć szczęście, jeżeli dożyje do pierwszych śniegów. Jeśli straci nadzieję ujrzenia córki...
Milczenie było wystarczająco wymowne.
- Gotów byłbym zostawić Rainę i zabrać jednego z twoich wojaków, ale Marr twierdzi, że musimy ruszyć tam we dwójkę i nikt poza nami - powiedział Conan.
- Czy to znaczy, że któreś z was jest... - Decius zawiesił głos, zmarszczywszy czoło.
- Taki ze mnie czarnoksiężnik jak tancerka z oberży. Z Rainy również - odparł Cymmerianin. - Grajek ujrzał w nas coś... coś, o czym nawet nam nie powiedział. Nie mam pojęcia, jak mógłbym go nakłonić do szczerości; zresztą nie zamierzam tracić na to czasu.
Decius miał ochotę przeklinać bogów, plemię Pougoi, ich czarowników, hrabiego Syzambrego i wszystko inne, co doprowadziło do obecnego układu spraw. Miał uczucie, że każe lepszemu od siebie człowiekowi wskoczyć w kłębowisko węży, nie spodziewając się, iż ujrzy go jeszcze żywego.
- Chciałeś coś powiedzieć? - spytał Cymmerianin.
- Pomyślałem, że powinniśmy urządzić pożegnanie dla was. Z winem, pieczystym mięsiwem, muzyką, wszystkim, co chcecie.
- Nie kuś bogów - odparł Conan, wstał i się przeciągnął. Głową niemal sięgał sklepienia namiotu; rozpostartymi rękami dotykał jego boków. - Zostaw ucztowanie na czas, gdy wrócimy do pałacu. Może jednak macie w obozie trochę wina?
Decius przypomniał sobie balon najlepszego nemediańskiego trunku, oszczędzanego z myślą o ludziach, wyruszających z najniebezpieczniejszymi zadaniami. Balon zapewne nie ocalał, pogrzebany pod ruinami pałacu - podobnie jak niemal cała przeszłość.
Rozdział 13
Conan, Raina i Marr stawali w obliczu wszelkich niebezpieczeństw, z jakimi można było się spotkać w Królestwie Kresowym. Gdyby chcieli zabezpieczyć się przed wszystkimi, potrzebowaliby całego taboru.
- Rozejrzymy się za mułem dla księżnej, gdy dotrzemy do wioski Pougoi - powiedział Cymmerianin. - Najlepiej podróżować szybko i bez zbędnego obciążenia. Syzambry może umrzeć, lecz może również wyzdrowieć - o własnych siłach lub z pomocą Bractwa Gwiezdnego.
- Czarownicy Pougoi nie znają się na leczniczych zaklęciach - odparł Grajek. - Ich gwiezdna magia...
- Pytał cię ktoś? - przerwał mu Decius.
Generał siedział przy wejściu do namiotu, czekając, aż troje jego towarzyszy się spakuje. Conan miał wrażenie, że Decius nie chce pokazywać się na oczy królowi. Być może liczył również, że Raina pokłóci się z Marrem i zostanie w obozie. Równie dobrze mógłby marzyć, że nauczy się latać.
- Nikt mnie nie pytał, ale czy mądry człowiek ma czekać na zaproszenie, kiedy trzeba powiedzieć prawdę? - rzekł Marr.
Conan pomyślał, że gdy nikomu nie zależy na prawdzie, mądrzy ludzie trzymają język za zębami, by uniknąć połamania kości. Cymmerianin zachował milczenie, przyglądając się szwom na pochwie od miecza. Po ukończeniu tej wędrówki musiał znaleźć nową, na razie jednak musiała mu wystarczyć stara.
W końcu zrobiono wszystko, co należało; niektóre rzeczy nawet po dwa razy. Conan wyszedł z namiotu, zabierając Marra ze sobą, by umożliwić nie skrępowaną rozmowę Deciusowi i Rainie.
Zapadał zmierzch. Pragnąca ocalić księżną i jej syna trójka zgodziła się, że wyruszą w nocy. Gdyby w pobliżu znajdował się ktoś niepowołany, piszczałki Marra powinny odebrać mu wzrok i słuch.
- Kim jesteś, Cymmerianinie? - zapytał Grajek.
W gasnącym świetle twarz czarodzieja wyglądała równocześnie młodo i wiekowo. Wrażeniu młodości najsilniej przeczyły oczy: ciemne, rozszerzone, wyraźnie dostrzegały rzeczy, ukryte przed zwykłymi śmiertelnikami.
- Imię, które ci podałem, jest prawdziwe - odparł Conan. - Chociaż niejeden czarnoksiężnik starał się użyć go na moją niekorzyść, jak dotychczas nic z tego nie wyszło. Liczysz, że tobie się uda?
- Nie o to mi chodziło - odpowiedział Marr. - Kim jesteś, że znalazłeś się tu w tym czasie, że zgodziłeś się ruszyć na niebezpieczną wyprawę?
Cymmerianin wzruszył ramionami.
- Myślę, że po prostu człowiekiem, który nie ucieka przed walką, gdy jego przyjaciele są w potrzebie.
- Taka postawa przenosi góry i sprawia, że padają królestwa. Mogę uważać się za twojego przyjaciela?
- Będziesz mógł, jeżeli przestaniesz mówić zagadkami i zadawać pytania, na które nie potrzebujesz odpowiedzi.
- Kim jesteś, by sądzić, jakich odpowiedzi nie potrzebuję?
- Na Croma! Na pewno nie zostanę twoim przyjacielem, jeżeli będziesz rozprawiać jak czarnoksiężnik czy kapłan, unoszony mistycznymi porywami diabli wiedzą gdzie. Kiedy tak mówisz, mam wrażenie, że postradałeś rozum. Po raz ostatni pytam cię: czego jeszcze chcesz się dowiedzieć o naszej wyprawie?
- Wybacz mi, nie chciałem cię obrazić. Pragnę jedynie wiedzieć, czego się spodziewać po naszym powrocie.
- Mój muzykalny przyjacielu, dojdziesz do tego sam, kiedy znajdziemy się tutaj znowu - wraz z księżną Chienną. Zamiast kusić bogów, może przyłączysz się do mnie w poszukiwaniu przyzwoitego wina? Nie zamierzam opuścić obozu o suchym gardle, nawet gdybym miał zwilżyć je popłuczynami, które zwą tu winem!
Conan, Raina i Marr spędzili w drodze całą noc i zatrzymali się nad ranem. Nie rozpalali ogniska, ale też nie rozdzielili między siebie wart.
- Jeżeli Syzambry rozpuścił po Królestwie tylu ludzi, że znajdą trójkę wędrowców bez dymu z ogniska, król nie ma szans na wygraną - zawyrokował Conan. - Musimy być wypoczęci i gotowi do walki, kiedy dotrzemy do doliny.
Cymmerianin nie dodał, że po dotarciu do siedziby plemienia Pougoi potrzebna im będzie nie tylko siła, lecz sprawiony przez Marra cud lub dwa. Do tej pory Grajek zachowywał się odmiennie od przeciętnych czarowników. Cymmerianin powątpiewałby w magiczne zdolności Marra, gdyby nie widział, jak Grajek posługuje się piszczałkami.
Druga noc i następujący po niej dzień wędrówki przebiegły podobnie. Podczas zwijania obozu o zachodzie słońca do Conana i jego towarzyszy doszły odgłosy maszerujących ludzi. Cymmerianin udał się na zwiady i wrócił z informacją, że była to grupa wieśniaków.
- Robią tyle hałasu, że zdążyłbym podjechać do nich na smoku, nim by mnie dostrzegli - powiedział. - Zaczaiłem się na drodze i dokładnie im przyjrzałem. Było ich co najmniej czterdziestu. Mieli na sobie ubrania do pracy i w rolnicze narzędzia. Paru tylko dźwigało miecze, z którymi pewnie ich dziadkowie walczyli jako najemnicy. Nikt nie zapewnił im jednak zbrój ani rynsztunku.
- Brzmi to pocieszająco - oceniła Raina. - Gdyby zaciągnęli się do Syzambrego, hrabia na pewno nie dopuściłby, by służył mu motłoch.
- Być może, jeżeli Syzambry ma dość broni - odparł Conan. - Chłopi jednak mogli sami wpaść na pomysł wstąpienia do oddziałów hrabiego, licząc, że przez to zabezpieczą los swoich wiosek.
- W takim razie to matoły. - Raina splunęła. - Spieszą na służbę u człowieka, który okaże im taką wdzięczność, jak głodny niedźwiedź.
- Nie mają o tym pojęcia - powiedział Marr. - Znaleźli się w rozpaczliwym położeniu, co mąci jasność ich sądów. Zawędrowałaś tak daleko od swojej wioski, że zapomniałaś o chłopskiej doli?
Raina prychnęła gniewnie i utkwiła w Grajku ponure spojrzenie. Conan przyłączył się do niej. Jego wzrok twierdził wyraźnie: "Nie mówiłem ci, skąd pochodzi Raina. Rzeczywiście czytasz w myślach - i to wbrew jej woli?"
Marr odwrócił wzrok i uniósł piszczałki. Conan wyciągnął rękę, gotów mu je odebrać. Spojrzenie Cymmerianina mówiło tym razem: "Zasłuż na przebaczenie słowami, nie magią!"
- Pani, wybacz mi, że cię uraziłem - rzekł Grajek. - Nie zasłużyłaś na te słowa. Usłyszałem jednak w twoim głosie bossoński akcent, a wiem co nieco o tym kraju.
- Jeżeli myślisz, że rodzą się tam głupcy, to się mylisz - mruknęła nieco uspokojona Raina.
Niedługo odgłosy wędrujących wieśniaków ucichły w oddali. Marr, Raina i Conan ruszyli w dalszą drogę przez milczący, pogrążony w mroku bór.
Pragnąca ocalić Chiennę trójka nie napotkała nikogo więcej po drodze do doliny Pougoi. Nie stało się tak zupełnie przypadkowo. Marr znał tu wszystkie wzgórza, jary i parowy. Conan chwilami miał wrażenie, że Grajek zna nawet wszystkie drzewa. Czarodziej wiedział, gdzie można się natknąć na myśliwych i drwali oraz gdzie mieszkały tylko wilki i ptactwo.
- W tych lasach niegdyś było mnóstwo niedźwiedzi - wyjaśnił Grajek piątego dnia wędrówki. - Większość z nich ubito jednak już kilka pokoleń temu. Znam parę wiosek, gdzie chłopi nadal żyją w strachu przed niedźwiedziami; pewnie nie tylko w nich wieśniacy budują wysokie palisady i karmią się wyłącznie mięsem jeleni i nielicznych owiec.
- Co z tego? Nie przybyliśmy tu łowić zwierzyny do królewskiej menażerii - skwitowała jego słowa Raina.
- Nie paplam bez celu - odparł Marr. - Jedna z tych wiosek leży blisko naszego szlaku.
- W takim razie masz pilnować, byśmy okrążyli ją szerokim łukiem, na Croma! - wypalił Conan.
Marr mówił zagadkami rzadziej niż poprzednio, lecz gdy tak się działo, Conan tym łatwiej tracił cierpliwość. Z chęcią stanąłby do walki z wojownikami Pougoi czy nawet potworem Bractwa Gwiezdnego, byle tylko wyrwać się z niegościnnego królestwa.
- Nie możemy jej ominąć, chyba że chcecie wkroczyć na Spustoszone Ziemie - odrzekł Grajek.
- Po tym, co o nich słyszałam, jestem gotowa spotkać się z niedźwiedziami i chłopami naraz - powiedziała Raina.
Conan kiwnął głową, zgadzając się z wojowniczką.
- Mądry wybór - rzekł Marr. - Pougoi pilnują przeciwległego krańca Spustoszonych Ziem. Mało kto potrafi wymknąć się ich strażom, jeśli nawet nie nabawi się wcześniej trawiącej kości gorączki.
- Jeżeli nasze gnaty zaczną zamieniać się w galaretę, nie zdołamy stawić czoła ani potworom, ani czarownikom - burknął Conan. - Prowadź nas, gdzie chcesz.
Syzambry miał wrażenie, że podłoga pod jego stopami dygocze. Poczuł lęk na myśl, że wrogowie wywołali czarami trzęsienie ziemi. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to on sam chwieje się jak trzcina. Kołysał się jak młode drzewko targane wichurą. Hrabia zacisnął dłoń na zagłówku łóżka i wyciągnął drugą rękę przed siebie.
- Dajcie mi miecz!
Zylku, uczeń medyka, utkwił w hrabim baczny wzrok. Jeden ze zbrojnych podniósł oręż Syzambrego z ławy w nogach łóżka.
- Nie rób tego, panie! Nie wiemy, czy stal nie...
- Jestem pewny, że z mieczem w dłoni poczuję się lepiej - przerwał mu Syzambry nierównym, chrapliwym głosem, zdołał jednak tchnąć w swe słowa rozkazujący ton. Podobnie jak władza w nogach, hrabiemu wracała zdolność zmuszania innych do posłuszeństwa. - O wiele lepiej - powtórzył. - Zwłaszcza gdy skończę z twoim marudzeniem.
Zacisnął dłoń silniej na rękojeści, lecz udało mu się to tylko przez chwilę. Potem ciężar broni sprawił, że wypadła mu spomiędzy palców, niemal pozbawiając go równowagi.
Miecz szczęknął o podłogę. Hrabia nie podnosił wzroku. Nie miał ochoty ujrzeć triumfującego wzroku Zylku i nie chciał, by uczeń ujrzał łzy w jego oczach.
- Z mieczem w dłoni poczuję się o wiele lepiej, kiedy tylko zdołam nim władać tak pewnie jak wcześniej - powtórzył uparcie Syzambry. - Wydaje się, że jeszcze na to za wcześnie. - Zmusił się do popatrzenia na Zylku. - Przywołaj swojego nauczyciela. Każ mu przygotować się do odpowiedzi na pytanie, ile czasu będę powłóczył nogami, nim znowu zdołam poprowadzić swoich ludzi na wrogów.
- Przydatna byłaby konna lektyka... - zaczął mówić Zylku.
- Powiedziałem: p o p r o w a d z i ć ! - zagrzmiał hrabia. Siła głosu Syzambrego zaskoczyła zarówno jego samego, jak i pozostałych ludzi w komnacie sypialnej. - Lektyki są dobre dla dzieci, niemowląt i wszystkich tych, którzy nie nadają się do wzięcia udziału w bitwie. Wódz powinien dosiadać konia, albo nie zasługuje na to miano!
- Stanie się według twojej woli, panie - powiedział uczeń. - Zasięgnę również rady znajomych mi ludzi, obdarzonych wiedzą, o jakiej medycy nie mają pojęcia.
- Doskonale - odparł hrabia. - Jakiej się za to spodziewasz nagrody? Nie wątpię, że czyniąc to, narazisz się na gniew swojego nauczyciela.
- Proszę o milczenie twoje, panie, i twoich ludzi - odrzekł Zylku. - Również o taką nagrodę, jaką uznasz za stosowną, jeżeli zdołam pomóc ci wrócić do zdrowia. Wierzę w twą sprawiedliwość.
- W takim razie nie trać czasu - powiedział hrabia. - Pamiętaj tylko, że moja sprawiedliwość oznacza katowski miecz dla tych, którzy mnie oszukują.
- Przysięgam na wszystko, co dla ciebie najświętsze, że żywy czy martwy nie oszukam cię, panie - powiedział Zylku.
Hrabia pomyślał, że dla niego samego w gruncie rzeczy nie było niczego świętego - za wyjątkiem miecza w pewnej dłoni. Miecza, który z pomocą bogów już niedługo powinien znów udźwignąć. Gdyby Zylku zdołał przyspieszyć tę chwilę, zasłużyłby na każdą nagrodę, jaką by sobie wymarzył.
Nastała szósta noc wędrówki; jak wynikało z informacji Marra - o ile rzeczywiście dobrze znał te strony - ostatnia. Conan cieszyłby się, gdyby Grajek miał rację, chociaż czarodziej stałby się prawdopodobnie dzięki temu jeszcze bardziej pewny siebie.
Cymmerianin nie miał ochoty zabawić dłużej w tej okolicy; znajdowała się zbyt blisko Spustoszonych Ziem, by czuć się bezpiecznie. Mimo ciemności barbarzyńca orientował się, że mijane drzewa mają nienaturalne kształty. Odgłosy ptactwa były rzadkie i ukradkowe; w ogóle nie było słychać owadów. Poza tym panowała zupełna cisza, nie przerywana nawet szumem nocnego wiatru.
Trójka wędrowców posuwała się ostrożnie, starając się nie potrącić choćby najmniejszego kamyka, nie złamać najmniejszej gałązki. Marr twierdził, że Pougoi nie pilnują tych okolic, sama zaś ich bliskość wystarcza do odstraszenia intruzów. Mimo to tak blisko Spustoszonych Ziem można się było spodziewać obecności innych strażników, nie mających nic wspólnego z ludźmi.
Grajek nie dodał nic więcej. Wszelkie starania Conana, by skłonić Marra do większej szczerości, kończyły się fiaskiem. Czarodziej nie chciał nawet zdradzić, czy owi strażnicy mogą być groźni, chociaż w tej kwestii Cymmerianin nie potrzebował jego informacji. Barbarzyńca był przygotowany na najgorsze i rzadko zdejmował dłoń z rękojeści miecza.
Grajek pełnił rolę przewodnika. Skręcił w prawo za wielkim, pokręconym dębem, wznoszącym się nad ziemię na tuzinie korzeni grubszych od człowieczego tułowia. Mimo chmur księżyc lśnił wystarczająco jasno, by można dostrzec żołędzie u podstawy drzewa. Między nimi leżał szkielet stworzenia przypominającego dzika, chociaż żaden dzik nie miał tak szerokich kopyt i równie kulistej czaszki.
Conan przypomniał sobie wszystkie zasłyszane opowieści o Spustoszonych Ziemiach. Zagłada dotknęła ich jednej nocy, gdy na wielkim głazie zstąpił na ziemię z niebios potwór Bractwa Gwiezdnego. Ogień i odłamki niebieskiej skały wyryły w ziemi bruzdę szerszą niż odległość, jaką można było przejechać konno w ciągu dnia. W ciągu roku zaczęły tu znów rosnąć rośliny i wróciła zwierzyna, lecz wszystkie żywe istoty nosiły od tej pory piętno okrutnych zmian.
Grajek wzniósł dłoń. Raina i Cymmerianin zatrzymali się w jednej chwili. Ich przewodnik zniknął w mroku. Zdawało się, że do jego powrotu upłynęło dość czasu, by książę Urras stał się mężczyzną.
- Nic nie zobaczyłem, ale wyczuwam myśli jednego ze strażników tych ziem - wyszeptał Marr. - Nie chce lub nie może ich ukryć - dodał, widząc nieprzychylne spojrzenie Conana.
- To człowiek czy zwierzę? - zapytała Raina.
- Idę o zakład, że ta istota stanowi ich połączenie. - Grajek wzruszył ramionami. - Jedno jest pewne: wyczuła nasze myśli i kierując się nimi, będzie starała się nas odnaleźć.
- Nie posiadam się z radości - rzekła Raina i sprawdziła, czy jej sztylet i miecz gładko wychodzą z pochew. - Zaczekamy, aż to... coś do nas dotrze czy ruszymy mu na spotkanie?
Conan się rozejrzał.
- Możemy tu poczekać, chyba że to coś potrafi latać. To nie najgorsze miejsce.
Grajek najwyraźniej chciał odpowiedzieć, gdy na wprost wędrowców coś się poruszyło w ciemności. Z początku zdołali dostrzec jedynie niewielki zarys, aż wreszcie przybrał on znajomą, straszną postać. Przed wędrowcami stanął gigantyczny niedźwiedź brunatny z kryzą srebrzystego futra niemal równie bujną jak lwia grzywa. W blasku księżyca pobrużdżony pysk zadawał się dowodzić, że zwierzę jest bardzo stare, lecz jego futro było gęste i równe, nie poznaczone ranami. Pysk zwierza był krótszy, a czaszka bardziej wysklepiona niż u jakiegokolwiek napotkanego przez Conana niedźwiedzia.
Cymmerianin i Raina zdjęli łuki. Marr cofnął się za ich plecy i wydobył piszczałki, lecz nie zaczynał grać. Gdy Conan i Bossonka naciągnęli strzały na cięciwy, niedźwiedź zboczył ze ścieżki. Chociaż brak było cieni, w których mógłby doszczętnie zniknąć, stał się mimo to trudnym, ruchomym celem. Conan starał się odgadnąć jego położenie po odgłosach łap, zwierzę poruszało się jednak zbyt cicho. Zdawało się, że niedźwiedź skrada się po nierównym gruncie wiedziony nieziemskim sprytem.
Decius zdołał wyszukać tylko po dwa tuziny strzał dla Conana i Rainy. Część z nich stracili już, łowiąc zwierzynę na posiłki podczas wędrówki. Gdyby nawet mieli pod dostatkiem pocisków, nie ryzykowaliby strzelania na oślep, z obawy, że tylko zranią zwierza. Cymmerianin wiedział, do czego zdolne są rozwścieczone niedźwiedzie. Wiedział również, iloma strzałami można naszpikować je bez zadania śmiertelnej rany. Był gotów do strzału jedynie w wypadku, gdyby niedźwiedź ustawił się tak, by mógł trafić w miejsce gwarantujące jego zabicie.
Jedynie cichy szelest i niewyraźny cień pozwalały się zorientować Cymmerianinowi, gdzie znajduje się niedźwiedź. Zwierzę okrążało ich, jak gdyby zamierzało wrócić na ścieżkę i dotrzeć do dębu.
Na długą chwilę zapanowała całkowita cisza. Po chwili rozdarło ją skrzypienie pękającego drewna. Conan starał się przebić wzrokiem ciemność, lecz księżyc skrył się za chmurami. Cymmerianin zdołał jedynie dojrzeć, że gałęzie dębu kołyszą się, jak gdyby targał nimi silny wiatr.
Księżyc wynurzył się wreszcie zza obłoków. Raina jęknęła, Conan zacisnął zęby. Ujrzeli, że niedźwiedź odłamał dwukrotnie dłuższy niż wzrost mężczyzny konar, równie szeroki jak bark Cymmerianina. Bestia dźwignęła się na zadnie łapy, dzierżąc gałąź w przednich... nie łapach, lecz r ę k a c h. W blasku księżyca wyraźnie widać było kciuki, chociaż kończyły się pazurami równie długimi, jak sztylet Rainy.
Czy bestia była tworem magii, czy zniekształconym płodem natury, wreszcie stała się dla Cymmerianina dobrze widocznym celem. Strzała, pofrunęła prostu ku stworowi i przeszyła splątane brunatne futro tuż za jego łopatką.
Noc przeszył niedźwiedzi ryk tak głośny, iż mogłoby się zdawać, że świat od stworzenia nie zaznał ciszy. Bestia przełożyła konar w jedną rękę, by wyrwać strzałę. Conan wypuścił dwa kolejne pociski, opuścił głowę, przesunął stopy jak biegacz, któremu zależało na jak najdogodniejszym starcie, i pomknął naprzód.
Trójka przeciwników niedźwiedzia rozpierzchła się jak listowie na wietrze. Nie mieli wyboru; nawet Conan miał w starciu z bestią takie szanse, jak gdyby starał się powstrzymać lawinę. Wiedział, że w walce z tak mocarnym przeciwnikiem musiał się trzymać w bezpiecznej odległości i starać się go zmęczyć, równocześnie zadając mu jak najwięcej ran i nie odnosząc żadnej. Wiele drobnych obrażeń wystarczało do nadwątlenia sił stworzenia, lecz rana zadana przez potwora, byłaby niemal na pewno śmiertelna.
Raina poczynała sobie śmielej. Przebiegła skulona pod wyciągniętymi rękami monstrum i cięła w jego łapy. Niby-niedźwiedź zamachnął się gałęzią, konar rąbnął z łoskotem w ziemię. Bossonka odskoczyła w tył przed ciosem, który roztrzaskałby jej czaszkę. Trafiła jednak na nierówny grunt i straciła równowagę. Niedźwiedź ruszył naprzód i zamachnął się kolejny raz. Raina padła na plecy i wzniosła wysoko długie nogi - jak się okazało, nadające się nie tylko do obejmowania kochanka podczas miłosnych zapasów. Bossonka włożyła całą siłę w pchnięcie, wymierzone w brzuch bestii. Niedźwiedź był od niej dziesięciokrotnie cięższy, lecz nawet grube futro nie zdołało dostatecznie złagodzić siły uderzenia.
Potwór stęknął, gałąź w jego ręce mocno się zakołysała. Raina odtoczyła się w bok, równocześnie wymierzając cięcie w lewą łapę niedźwiedzia na wysokości kostki. Ostrze broni przecięło ścięgno. Bestia nie zdołała utrzymać się na dwóch łapach i opadła na czworaka. Nie wypuściła jednak gałęzi, którą przygniotła goleń Rainy. Kobieta nie krzyknęła, lecz Conan zobaczył, że skrzywiła się z bólu.
Cymmerianin ujrzał również kolejną okazję do ataku. Przez chwilę niedźwiedź wahał się, czy używać broni przystojącej rozumnej istocie, czy tylko zwierzęcych sposobów walki. W końcu instynkt zwyciężył nad myślą i bestia rzuciła się na Rainę z rozdziawioną paszczą. Wypuszczenie gałęzi sprawiło, że Bossonka zdołała się oswobodzić. Wojowniczka przetoczyła się i wymierzyła kolejny cios, tym razem w pysk niedźwiedzia. Zwierz zaryczał z mocą, zdawałoby się, wystarczającą do wstrząśnięcia górami i obrócił w stronę podrywającej się na równe nogi kobiety.
W tym momencie Conan wskoczył na jego grzbiet. Zacisnął wolne ramię na kudłatym gardle niedźwiedzia z mocą gigantycznego węża z vendhiańskiej dżungli, miażdżącego kości szczególnie dorodnego wieprza. Cymmerianin ciął w dół mieczem i prawa przednia łapa potwora zwisła bezwładnie. Bestia ryknęła tak przeraźliwie, że jej wcześniejsze odgłosy wydały się ciche jak szum deszczu.
Piekielny hałas jednak nie wystarczył, by zniechęcić Cymmerianina do ataku. Niedźwiedź starał się strząsnąć uprzykrzoną istotę uczepioną jego karku, lecz było już za późno. Cymmerianin wydobył sztylet i wbił go w gardziel bestii. Polała się krew. Barbarzyńca pchnął ponownie, strumień krwi zamienił się w fontannę. Raina skorzystała z okazji, podbiegła do zwierza i zadała cios mieczem wprost w jego serce.
Ledwie zdążyli uskoczyć przed padającym cielskiem. Wielkie łapy przez parę chwil grzebały w skalistej ziemi, podczas gdy pod gardzielą i piersią niby-niedźwiedzia zbierała się kałuża krwi. W końcu potwór znieruchomiał.
Nim Conan podniósł się z ziemi, przeliczył swe kończyny i sprawdził, czy nadają się do dalszego użytku. Krótka walka wystarczyła, by jego ciało pokryły zadrapania i stłuczenia. Raina wyglądała nie lepiej; na dodatek bestia zdarła z niej rękaw koszuli i niemal całe spodnie. Wojowniczka kulała, zapowiadało się, że do ranka jej policzek zamieni się w jeden wielki siniec. Conan podtrzymał Rainę, przytulił do siebie i dźwignął na nogi.
- Dzięki bogom, że szybko się uporaliśmy z tym potworem - powiedziała Bossonka, gdy odzyskała dech w piersiach. - Gdybyśmy walczyli z nim dłużej, pewnie nie nadawalibyśmy się do niczego.
- My nie, ale Marr tak - powiedział Conan, rozglądając się za ich towarzyszem.
Grajka nie było nigdzie widać, lecz Cymmerianinowi wydało się, że słyszy dźwięk piszczałek z oddali. Barbarzyńca zastanawiał się, czy Marr przypadkiem nie uciekł po wciągnięciu ich w zasadzkę. Sądząc po minie Rainy, Bossonka odczytała malujące się na twarzy Conana podejrzenie.
- Warto go szukać? - zapytała i gwałtownym ruchem wcisnęła miecz do pochwy.
Conan pomyślał, że Bossonka dobędzie go równie energicznie, jeżeli tylko Marr pojawi się znowu.
- W środku nocy? Lepiej znajdźmy bezpieczne miejsce na nocleg - odrzekł. - Bez przewodnika będziemy musieli pokonać resztę drogi za dnia, inaczej z pewnością zabłądzimy.
- Przynajmniej będziemy mieli niedźwiedzie mięso na śniadanie - stwierdziła Raina.
- Nie ryzykowałbym takiego posiłku - rozległ się znajomy głos znad głów dwojga wojowników.
Conan obrócił się dookoła, aż wreszcie podniósł wzrok.
- Na spiżową rzyć Erlika!
Marr ześlizgnął się po pniu dębu i pewnym krokiem podszedł do Cymmerianina i Bossonki. Conan był tak oszołomiony, że Grajek mógłby wybić mu wszystkie zęby. Raina chwyciła barbarzyńcę za ramię i wyciągnęła dłoń przed siebie. Conan popatrzył we wskazanym przez nią kierunku i jeszcze szerzej uchylił usta.
Za Marrem z drzewa zszedł młodzieniec - nie, dziewczyna. Włosy miała splecione w warkocze na modłę Pougoi. Jej twarz była albo niewiarygodnie brudna, albo wysmarowana błotem, by trudniej było ją wypatrzeć. Nawet w ciemności Conan zwrócił uwagę na grację jej ruchów i zgrabną kibić, obleczoną w obszerną koszulę.
- Wybaczcie mi - powiedział Marr. - Conanie, Raino, przedstawiam wam Wyllę. Pochodzi z plemienia Pougoi i jest po naszej stronie.
- Wobec tego podzielimy się z nią niedźwiedzim mięsem, jeżeli tylko wyjaśnisz, co robiłeś, gdy go ubijaliśmy - prychnęła Raina z gniewnym spojrzeniem, skrzyżowała ramiona na piersiach i dodała po chwili milczenia: - Czekamy!
- Nie przystoi jeść mięsa tego stworzenia - odrzekł Grajek. - Niedźwiedź był obdarzony człowieczą przebiegłością, przeto spożywanie jego ciała trąciłoby ludożerstwem. - Raina zaniemówiła. Conan przytaknął. - Dobrze, że zgadzasz się ze mną, kapitanie - stwierdził Marr. - Gdzie byłem? Ukryłem się, by móc grać. Inaczej myśli niedźwiedzia dotarłyby do Bractwa Gwiezdnego. Równie dobrze moglibyśmy wysłać im list z zapowiedzią naszego przybycia. Zanim nabrałem pewności, że powstrzymałem rozchodzenie się myśli tego stworzenia, wyczułem zbliżanie się Wylli. Musiałem grać dalej, by zdołała do nas dotrzeć, i nie mogłem dopuścić, by bestia wykryła jej obecność.
Conan pokiwał głową, udając, że rozumie słowa Grajka, mimo że nie wszystko było dla niego jasne. Zaczynał wierzyć, że Marr posługuje się rodzajem magii, z jakim Cymmerianin jeszcze nigdy nie miał do czynienia: czarami zapobiegającymi niepożądanym wydarzeniom, nie zaś wywołującymi takie nieszczęścia, jak zawracanie biegu rzek, rozstępowanie się gór czy ożywianie martwych bogów, żądnych pustoszyć ludzkie siedliska. Barbarzyńca nie wątpił, że nawet dobroczynna magia doprowadza z czasem do deprawacji tego, kto się nią posługiwał, lecz w tym wypadku mogło do tego dojść o wiele wolniej. Być może wystarczająco powoli, by Conan i Raina zdążyli wykorzystać moc Marra do uratowania księżnej i uwieńczonej powodzeniem ucieczki z doliny Pougoi.
- Jak wspomniałeś, powinniśmy przenieść się w bezpieczniejsze miejsce - kontynuował Grajek. - Zanim ruszymy dalej, będziemy musieli się zastanowić na nowo, w jaki sposób uwolnić księżnę. Wylla przynosi wieści, których się nie spodziewałem.
- Zdawało mi się, że stary plan jest wystarczająco dobry - powiedział Conan. - Chyba że skręcona kostka uniemożliwi ci pokonywanie zboczy doliny - dodał, zwracając się do Rainy.
- Zdołam schodzić w dół, ale wspinać się... - Bossonka wzruszyła ramionami. - Ten potwór wyrządził mi więcej szkód niż boląca kostka.
- Myślę, że wspinaczka okaże się niepotrzebna - rzekł Marr. - Wylla twierdzi, że w wiosce znajduje się nasz sprzymierzeniec. - Dziewczyna szepnęła coś do ucha Grajkowi, po czym Marr dodał: - To ktoś, kto przynajmniej nie jest wrogiem księżnej, chociaż służy Syzambremu.
- Co? - Conan krzyczałby nadal, głośniej od niedźwiedzia, gdyby Raina nie zatkała mu dłonią ust. Po chwili powiedział nieco spokojniej: - Musisz to wyjaśnić lepiej, niż powody, dla których wlazłeś na drzewo grać, podczas gdy my walczyliśmy z potworem!
- Wytłumaczę ci, gdy znajdziemy się w bezpiecznym miejscu - odparł Marr. - Mam nadzieję, że Bractwo Gwiezdne nie odebrało myśli niedźwiedzia. Właściwie jestem tego pewny. Obawiam się jednak, że niedźwiedź mógł mieć krewniaków. Macie ochotę walczyć z nimi?
Zanim Marr i Wylla skończyli opowiadać o Aibasie i jego osobliwym zachowaniu, zrobiło się zbyt późno, by dotrzeć do doliny przed wschodem słońca. Czwórka wędrowców pokonała mniej więcej dwie trzecie dzielącej ich od wioski odległości i zaszyła się w kępie jodeł tak gęstej, że mogłaby przeoczyć ich przeczesująca okolicę armia.
Relacja Wylli byłaby o wiele dłuższa i mniej przekonująca, gdyby dziewczyna nie stwierdziła, że Conanowi i Rainie można zaufać. Z tego względu nie ukrywała, że zna język dolin, i sama opowiedziała niemal wszystko. Dzięki temu z kolei Cymmerianin i Bossonka byli bardziej gotowi jej uwierzyć.
Opowieść Wylli nie w pełni przekonała Rainę. Bossonka powiedziała o tym dobitnie Conanowi, gdy gotowali się do snu.
- Czuję, że Aibas może knuć intrygę zbyt zawikłaną, by Wylla mogła ją wykryć - stwierdziła.
- Zbyt pokrętną, by nasz muzykalny przyjaciel przeniknął jego plany? Nie wierzę. Równie dobrze mogłabyć uważać mnie za Stygijczykia, jak wątpić, że Marr jest mistrzem w intrygach - odparł Conan.
- Grajek może wiedzieć tylko to, co powiedziała mu Wylla - zasugerowała Raina.
- Prawda - odrzekł Conan. - Nie możemy jednak zrezygnować tak blisko celu i zawrócić jak psy z podwiniętymi ogonami. Dotrzemy do wioski. Jeżeli to pułapka, powinienem przynajmniej zdołać poderżnąć Aibasowi gardło.
- Tak, a ja Wylli. - Raina objęła Cymmerianina. - Cieszę się, że wzdragasz się przed zabiciem kobiety. Ja jednak nie mam takich oporów. Jeżeli Wylla nas zdradzi, podzieli nasz los. Zawsze wyobrażałam sobie, że będę miała służącą, jeżeli nie za życia, to w zaświatach.
Conan odpowiedział uściskiem na jej objęcia, lecz nie mógł się powstrzymać od myśli, że dni każdego, kto narażał się Rainie, były policzone. Cymmerianin się zastanawiał, czy Decius poznał już tę cechę charakteru swojej bogdanki.
Rozdział 14
Aibas przebudził się, zrazu mając wrażenie, że ogarnął go nowy koszmar. Na wprost niego stał olbrzym o sylwetce tak ciemnej, iż zdawała się pożerać światło. W mrocznej postaci dojrzeć można było wyłącznie oczy o barwie lodowatego błękitu. W koszmarze wokół Aibasa znajdowały się i inne osoby, lecz widok giganta sprawił, że niemal nie zwracał na nie uwagi.
Po chwili Aquilończyk poczuł chłód stalowego ostrza na gardle. Albo demony, z którymi miał do czynienia, rozporządzały niezwykłą władzą nad doznaniami śpiących ludzi, albo nie był to sen. Aibas przyjął tę drugą hipotezę i zadał pytanie, które przynajmniej nie mogło mu zaszkodzić:
- Czego ode mnie chcecie, przyjaciele?
- Ha! - prychnął olbrzym. - Nie nazywaj nas tak albo wyrzecz się wysługiwania uzurpatorowi!
Odpowiedź pozwoliła Aquilończykowi zorientować się, że niespodziewani goście to ludzie wierni królowi Eloikasowi. Zyskał dzięki temu pewność, że rzeczywiście nie są przyjaciółmi i podejrzenie, że jego koniec mógł być blisko.
Aibas uśmiechnął się mimo przyłożonego do gardła ostrza. Noc zgotowała mu niespodziankę; zamierzał zrewanżować się intruzom tym samym.
- Jeżeli chcecie uwolnić księżnę Chiennę, jestem na wasze rozkazy.
Olbrzym mruknął coś nieartykułowanego, co mogło oznaczać zdumienie. Aibas z trudnością mógł dostrzec w panującej w chacie ciemności zarys jego twarzy. Po chwili oderwał wzrok od giganta.
Za plecami olbrzyma stała jasnowłosa kobieta. Obok niej - Aibas z wysiłkiem przełknął ślinę - mężczyzna drobnej w porównaniu z gigantem postury, lecz roztaczający aurę potęgi niewiele mającej wspólnego ze wzrostem. U pasa nieznajomego wisiała fletnia z piszczałek zdobionych srebrem. Aibas nie musiał się im przyglądać, by zdać sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Miał przed sobą Grajka Marra, przeszkadzającego Bractwu Gwiezdnemu w rzucaniu czarów, jak kocur bawiący się z myszą. Czarodziej ze wzgórz najwidoczniej wstąpił na służbę u Eloikasa.
- W takim razie wstawaj i prowadź nas do księżnej - powiedział olbrzym.
- Uczynię to, i nie tylko to, pod jednym warunkiem - rzekł Aquilończyk. Ostrze miecza poruszyło się na szyi Aibasa. Wystarczyłby ruch nadgarstka giganta, by krew Aquilończyka zalała pryczę. - Zaczekaj! Najpierw mnie wysłuchaj! Może ci się to opłaci.
- Może - powtórzył Marr.
Aibas poczuł wesołość. Krążące o Grajku opowieści głosiły, że jest on niemy. Okazało się, że są to pogłoski wyssane z palca.
- Musimy uratować kapitana Ojzyka - powiedział Aquilończyk.
Olbrzym odjął miecz od gardła Aibasa, lecz jego spojrzenie mogło obudzić trwogę w każdym człowieku. Przyjrzawszy się uważnie, Aibas stwierdził, że gigant wyglądał na Cymmerianina. Być może był to nowy kapitan Gwardii, o którym rozeszły się plotki? Skoro tak, nic dziwnego, że Cymmerianin nie darzył Ojzyka zbytnim szacunkiem.
- Dostaliście się tu ze względu na wierność królowi, aby ocalić Chiennę przed Bractwem Gwiezdnym i Syzambrym. Ratując Ojzyka, możecie wyświadczyć Eloikasowi jeszcze jedną przysługę - dodał Aibas.
- Jaką? - Wyglądało na to, że Cymmerianin nie zwykł marnować na próżno słów.
- To prawda, że Ojzyk zdradził króla. Zna jednak wiele sekretów Syzambrego. Zdrada przyniosła mu marną zapłatę: Bracia Gwiezdni trzymają go w niewoli i zamierzają w dogodnej chwili złożyć w ofierze potworowi. Jeżeli go uratujemy, mamy prawo się spodziewać, że z wdzięczności wyjawi nam to, co wie.
- Ojzyk ma takie pojęcie o wdzięczności jak burak! - powiedziała kobieta. - Jeżeli jednak król udzieli mu wybaczenia...
- Raina! Postradałaś rozum tak samo jak ten zaprzaniec? - warknął Cymmerianin, wskazując Aibasa.
- Nie - odpowiedziała kobieta. - Myślę jedynie, że warto postarać się wygrać pierwszą potyczkę i jednocześnie zapewnić sobie zwycięstwo w kolejnej walce.
Raina najwyraźniej podjęła już decyzję. Sądząc po minie Marra, Grajek zgadzał się z wojowniczką. Cymmerianin był jednak innego zdania i wyglądał na gotowego do dalszej sprzeczki.
W tym momencie drzwi do chaty stanęły otworem. Do środka wsunęła się cicho jak dym Wylla.
- Ostrzegłam ojca. Nie wierzy nikomu na tyle, by go tu przyprowadzić, ale spotka się z nami przy chacie księżnej.
- Ktoś coś zwietrzył? - zapytał Conan.
- Nie widziałam nikogo z Bractwa Gwiezdnego ani ich zwolenników - odparła Wylla. - Sądzę, że gdyby cokolwiek podejrzewali, urządziliby alarm.
- Najprawdopodobniej - przyznał Cymmerianin. Wzniósł oczy w górę, jak gdyby prosił bogów o cierpliwość w znoszeniu głupców i mądrość, pozwalającą odróżnić durniów od tych, którym nie brakowało rozumu. Po chwili opuścił wzrok na Aibasa z taką miną, iż Aquilończyk pożałował, że to jednak nie koszmar.
- Przyjmiemy przysięgę, że nam pomożesz. Jeżeli ją złamiesz czy choćby nagniesz, pożałujesz, że nie zginąłeś z ręki Pougoi.
- Honorowy układ.
Przybysze nie spodziewali się przysięgi, którą usłyszeli z ust Aibasa. Aquilończyk wypowiedział długą rotę, powołując się na mnóstwo bogów - częściowo po to, by przekonać intruzów o swych szczerych intencjach, lecz również po to, by samemu się uspokoić. Niektórych ze świętych imion użył po raz pierwszy od dzieciństwa. Nie żałował tego. Zapewne była to jego ostatnia przysięga w życiu, a zarazem pierwsza od dwudziestu lat, której nie zamierzał złamać. Oczywiście, jeżeli pogłoski o śmierci lub przynajmniej poważnej ranie Syzambrego są fałszywe, porzucenie służby hrabiemu grozi srogimi konsekwencjami. Aquilończyk liczył jednak, że chyże nogi pozwolą mu na czas znaleźć się w bezpiecznej odległości, po zdobyciu tronu zaś hrabia miałby dość roboty z poważniejszymi przeciwnikami.
Ku rozczarowaniu Conana, księżnę i Ojzyka trzymano w przeciwnych końcach wioski. Cymmerianinowi i jego towarzyszom przyszło się rozdzielić. Jako miejsce zbiórki przed odwrotem wyznaczono podnóże zapory.
Po Chiennę udali się Aibas i Marr. Bez Aquilończyka Grajek musiałby prawdopodobnie uspokoić księżnę swoją muzyką; a niemal na pewno niemowlę. Chociażby z tego względu obecność Marra była konieczna.
Ojzyk był pilnowany tak dokładnie, że jeden człowiek - nawet Conan - nie wystarczyłby do jego odbicia. Wylla obiecała odszukać ojca.
Conan przeklinałby wniebogłosy Aibasa, Ojzyka i Bractwo Gwiezdne, gdyby nie zależało mu na uniknięciu hałasu i pośpiechu. Być może prostszym rozwiązaniem byłoby odrzucenie przysięgi Aquilończyka i uciszenie go, lecz skoro Cymmerianin tego nie zrobił, wiązała go tak silnie, jak jego nowego sprzymierzeńca. Świat, gdzie przysięgi łamano równie łatwo jak źdźbło słomy, był skazany na władanie łotrów pokroju Syzambrego i Braci Gwiezdnych.
Cichy jak spadający płatek, niemożliwy do odróżnienia od cieni Cymmerianin pokonał odległość, dzielącą go od chaty czarowników po drugiej stronie doliny. Nad skrajem tamy kłębiła się mgła, słaby powiew donosił odór bestii do nozdrzy barbarzyńcy. Conan skrzywił się pod wpływem smrodu. Domyśliłby się, że za zaporą kryje się istota nie z tego świata, nawet gdyby nie powiedziano mu tego wcześniej.
- Psst!
- Pięć? - zapytał Conan.
Jeżeli miał przed sobą ojca Wylli, liczby z hasła i odzewu powinny dawać razem dziesięć.
- Pięć! - rozległ się gardłowy pomruk.
Po chwili cień, który Cymmerianin wziął wcześniej za krzew, ruszył w jego stronę. Okazało się, że był to mężczyzna niemal dorównujący Conanowi wzrostem. Posiwiałe włosy i krótka broda przydawały mu patriarchalnego wyglądu, lecz Cymmerianin dostrzegł pod poznaczoną bliznami skórą mężczyzny mięśnie godne wojownika.
- Witaj, Conanie z Cymmerii. Jestem Tyrin, ojciec Wylli.
- Kapitan Conan z drugiej kompanii Gwardii. O ile mi wiadomo, nie jestem niczyim ojcem - odparł Cymmerianin. - Córka jest z tobą?
- Chciała się do nas przyłączyć, ale kazałem jej iść z pozostałymi. Może w razie potrzeby zająć się dzieckiem, a poza tym z nimi będzie bezpieczniejsza. Dlaczego tak się troszczysz o Ojzyka, Cymmerianinie? Gdyby córka nie powiedziała mi, że bardziej zaszkodzi naszym wrogom żywy niż umarły, sam przebiłbym go włócznią. Z kimś takim jak Ojzyk możemy mieć kłopoty z dostaniem się w bezpieczne miejsce.
- Jestem tego samego zdania. Przynajmniej Marr będzie się starał nie dopuścić do podniesienia alarmu. Prowadź, Tyrinie.
Aibas był gotów ruszyć prosto do chaty księżnej, liczył bowiem, że pilnujący jej górale wpuszczą go bez kłopotów do środka. Raina doradzała jednak zachowanie większej ostrożności.
- Gdybym przewodziła Bractwu Gwiezdnemu...
- Nigdy nie zdołałabyś stać się tak szpetna na ciele ani na duchu, pani - rzekł Aibas.
- Na piękne słówka można pozwolić sobie na aquilońskim dworze, ale nie tutaj. - Raina równocześnie uśmiechnęła się i obrzuciła Aibasa karcącym spojrzeniem. - Gdybym przewodziła Bractwu Gwiezdnemu, nakazałabym pilnowanie księżnej najbardziej zaufanym ludziom, zwłaszcza teraz, gdy krążą pogłoski o kłopotach Syzambrego.
- Bracia Gwiezdni wysyłają najbardziej zaufanych górali do pilnowania ofiar dla potwora - odparł Aibas. - Conan i Tyrin będą mieli trudniejsze zadanie.
- Nie powiedziałeś nam tego! - powiedziała Raina podniesionym głosem.
- Bo mnie o to nie pytaliście - odparł z niezmąconym spokojem Aquilończyk.
- Gdybyś miał tyle rozumu, co wesz, ostrzegłbyś nas przed tym bez pytania! - warknęła wojowniczka.
- Posłuchaj, pani... - zaczął mówić Aibas, lecz powstrzymał się od protestów, gdy ujrzał, że Raina sięga po miecz.
- Spokojnie - wtrącił się Marr. - Mogę otumanić nawet najwytrawniejszą straż. Pamiętajcie również, że Bracia Gwiezdni uważają, iż księżnej nie trzeba strzec z całą pilnością, bo jest kobietą.
Raina udała, że przebija Grajka mieczem. Wylla, która dołączyła do nich w tej chwili, zrobiła posępną minę na ten widok. Zapadło napięte milczenie. Po chwili Wylla pokazała język obydwóm mężczyznom. Chwilowa sprzeczka skończyła się wspólnym, ściszonym śmiechem.
Zadanie Conana ułatwił fakt, iż Ojzyka trzymano w innej chacie niż tej, do której wtrącano pozostałe ofiary. Niewątpliwie Bracia Gwiezdni nie życzyli sobie, by wieści o złym traktowaniu kapitana dotarły przypadkiem do jego przyjaciół lub Syzambrego. Nie budziło wątpliwości, że czarownicy zamierzali trzymać Ojzyka w niewoli, aż oni lub ktoś inny podejmie decyzję o jego losie.
Chata, w której więziono oficera, przylegała do urwiska. Stało przed nią czterech wartowników zbrojnych w miecze. Dwóch miało dodatkowo łuki, dwóch pozostałych tylko włócznie. Było to niezwykle hojne uzbrojenie jak na górali, nawet zważywszy na fakt, iż stanowili oni doborową gwardię czarowników.
Odbicie Ojzyka utrudniało również to, że chata stała zaledwie o sto kroków od głównego domostwa Bractwa Gwiezdnego. Gdyby nie udało się szybko i po cichu zabić czwórki wartowników, dziesiątki ich ziomków ruszyłyby im na pomoc, nim Conan i Tyrin zdążyliby uwolnić oficera.
- Czy ofiarom zakłada się kajdany? - szepnął Conan.
Tyrin pokręcił przecząco głową.
- Tylko w wypadku, gdy chce się je ukarać. Czarownicy nie ośmieliliby się zrobić niczego, co zostawiłoby ślady na ciele Ojzyka.
Zalegające w leśnym poszyciu cienie mogły ukryć dwudziestkę mężczyzn wzrostu Conana lub Tyrina. Wartownicy zdołaliby ich wykryć tylko wówczas, gdyby wyruszyli na obchód, lecz stali przed chatą nieruchomo jak świątynne rzeźby.
Blask księżyca i bystry wzrok pozwolił Cymmerianinowi wkrótce wypatrzeć drogę, którą można było wspiąć się na urwisko. Nie nadawała się ona jednak do wydostania z doliny z brzemieniem w postaci Ojzyka. Jedynie ktoś znający się na wspinaczce tak dobrze jak Cymmerianin mógł przedostać się na dach chaty.
- Wejdę na górę - powiedział Conan. - Kiedy będę już blisko, pomacham ręką. W razie potrzeby zaczekam na wyjście księżyca zza chmur. Wówczas postarasz się odwrócić uwagę wartowników, dopóki nie zejdę na dach. Potem schowasz się przed czarownikami...
- Sądzisz, że jesteś odważniejszy ode mnie, Cymmerianinie? - Tyrin popatrzył na niego wzrokiem tak twardym, że zdawało się, iż mógłby gruchotać nim kamienie. - Skoro wątpisz w mój honor, przynajmniej nie poddawaj w wątpliwość mojego rozumu. W najlepszym razie po tej nocy wraz z Wyllą zostaniemy wyjęci spod plemiennego prawa, nawet jeżeli nikt nas nie zauważy.
Conanowi nie pozostało nic więcej do powiedzenia. Cymmerianin zniknął w cieniu i wyłonił się zeń ponownie u podnóża urwiska. Odczekał, aż księżyc wynurzy się zza chmur. Nie zastanawiając się dłużej, zaczął wspinaczkę.
- Hej, przyjaciele! - zawołał Aibas. - Księżna u siebie?
Dwaj włócznicy przy wejściu roześmiali się hałaśliwie.
- A gdzie mogłaby się podziać? Wie, co by ją spotkało, gdyby spróbowała uciec. Jak wszystkie mieszkanki nizin jest zbyt nadęta, by spodobali się jej tacy jak my - powiedział jeden z włóczników, aż wreszcie dostrzegł Rainę. - A może nie wszystkie damulki z nizin nie lubią górali?
- Istotnie, przybywam z nizin. - Uśmiech Rainy był wymuszony, lecz zdawali sobie z tego sprawę tylko dwaj towarzyszący jej mężczyźni. - Służę hrabiemu Syzambremu. Jako kobiecie, polecił mi zbadać księżnę, czy zdoła rodzić mu synów. - Aibas stłumił śmiech. Jeszcze nigdy nie widział przedstawicielki płci niewieściej mniej przypominającej położnej. Nim wartownicy zdołali wyrazić powątpiewanie, Raina dodała: - Przybywam również nagrodzić tych, którzy dobrze służą hrabiemu.
Sposobu, w jaki zakołysała przy tych słowach biodrami, nie powstydziłaby się żadna tancerka. Wartownicy nie mogli nie zrozumieć, o jakiej nagrodzie myślała, Aibas zaś wątpił, by którykolwiek z nich był eunuchem.
Podczas gdy strażnicy gapili się na Rainę, Aquilończyk i Marr ruszyli do dzieła. Obydwaj wyminęli wartowników, wyciągnęli zza pasów krótkie pałki i zdzielili mężczyzn w podstawy czaszek. Strażnicy runęli na ziemię jak ubite woły.
- Połóżmy ich na ławce - powiedział Aibas. - Często przysiadają na niej podczas warty. Wylla, zostań na straży. Udawaj, że... hm, dotrzymujesz wartownikom towarzystwa.
Wylla ponownie wystawiła język, lecz zaraz potem ściągnęła bluzę i opuściła spodnie na biodra. Widok jej wspaniałych piersi i giętkiej kibici sprawił, że Aibas pomodlił się, by dziewczyna przeżyła tę noc. Nie była mu przeznaczona, to pewne, lecz nie powinna umierać tak młodo z powodu obłędu innych.
Podczas gdy Marr i Raina dźwignęli wartowników na ławkę, Aibas zastukał do drzwi. W chwili, gdy Wylla przysiadła między strażnikami i otoczyła ich ramionami, Aquilończyk posłyszał kroki wewnątrz chaty.
- Kto tam?
- Aibas, na Pana Mitrę. Mam złe wieści. - W odpowiedzi Aquilończyk usłyszał jedynie pisk, przypominający odgłos schwytanej myszy. Zaklął pod nosem. - Mam mówić przez drzwi, by słyszeli nas wszyscy Pougoi i Bracia Gwiezdni? Może lepiej wejdę do środka, bym nie musiał podnosić głosu.
Po chwili pozornie tak długiej, że wystarczyłaby do stopienia się lodowca, Aibas usłyszał szczęk unoszonej zasuwy. Pchnął drzwi i wszedł do chaty obok usługującej księżnej kobiety. Służąca jęknęła ponownie i ucichła, gdy Raina zatkała jej usta i pokazała trzymany w drugiej dłoni sztylet.
Księżna jeszcze nie spała. NIemowlę obudziło się w chwili, gdy do izby wtargnęli nieznajomi ludzie. Podniosło płacz, zdawałoby się, dość głośny, by obudzić wszystkich w dolinie.
Marr zagrał na piszczałkach cichą melodię. Płacz dziecka stopniowo przycichł, a wreszcie ustał zupełnie. Gdy księżna wzięła Urrasa na ręce, dziecko zamknęło oczy i zasnęło na nowo.
- Nie zrobiłeś mu nic złego? - zapytała Chienna Marra, przekładając niemowlę na jedno ramię. Drugą opuściła do boku, zaciskając ją, jak gdyby irytowała ją własna bezbronność.
- Proszę, Wasza Wysokość - powiedział Aibas, wyciągając sztylet z wysokiego buta i podając go księżnej. Chienna popatrzyła na broń. Przeniosła spojrzenie na Rainę i o mało nie upuściła dziecka.
- Bardziej zaszkodziłby mu upadek niż moja muzyka - powiedział Marr. - Po prostu zasnął; będzie spać, dopóki nie będzie można bezpiecznie go obudzić.
- Bezpiecznie...?
Zdawało się, że księżna nie jest zdolna jasno myśleć. Aibas zacisnął zęby, zastanawiając się, dlaczego kobiety traciły rozsądek w najmniej właściwych chwilach.
- Wasza Wysokość, przybyłem... przybyliśmy, by zabrać ciebie i Urrasa do twojego ojca. Król żyje i ma się dobrze, aczkolwiek pozostaje w ukryciu. Towarzystwo twoje i wnuka sprawi, że całe królestwo stanie po jego stronie.
Księżna potrząsnęła głową, przez co jej czarne włosy omiotły wyłaniające się z nocnej koszuli śnieżnobiałe ramiona. Gest ten wytrącił ją z osłupienia.
- W takim razie, dobrzy ludzie, pozwólcie mi przynajmniej wdziać przyzwoity strój - powiedziała z władczą godnością. - Nie przystoi mi ani nie zapewni bezpieczeństwa spacer po górach w nocnej koszuli.
Pełnym dostojeństwa gestem księżna skinęła na służebną. Raina wypuściła kobietę. Góralka i arystokratka przeszły do izby sypialnej, pozostawiając niemowlę na rękach Rainy. Wojowniczka instynktownie zaczęła je kołysać. Z wyrazu twarzy Bossonki w tej chwili Aibas wyczytał wiele rzeczy, które nigdy nie przeszłyby jej przez usta.
Księżna i służąca wróciły z drugiej izby w czasie o wiele krótszym, niż potrzebna na pokrojenie sztuki przedniej wołowiny. Przez ten czas jednak księżyc zaszedł, a blask przedświtu zaczął się kłaść na górskich szczytach. Księżna wdziała strój wojowników Pougoi oraz rzemienne nosidło dla niemowlęcia na plecach.
Aibas nie wiedział, że Chienna zdążyła je zdobyć; szacunek Aquilończyka dla córki króla wzrósł jeszcze bardziej. Po raz kolejny doszedł do wniosku, że wiążąc się z Syzambrym, postawił na złego konia. Gdyby nawet nie czekała go nagroda za wyrzeczenie się swojego pana, przynajmniej umierałby z dobrym mniemaniem o swojej decyzji.
Aquilończyk podszedł do drzwi. Wylla złożyła sobie na piersi głowę jednego z wartowników, drugi zsunął się z ławy. Dziewczyna rozpięła spodnie, by bardziej przekonująco udawać, że zabawia się ze strażnikami.
- Wszystko w porządku? - zapytał Aibas.
Wylla wzruszyła ramionami, przez co jej piersi uniosły się w sposób niezmiernie godny uwagi. Wsparty o nią do tej pory wartownik dołączył do swojego towarzysza na ziemi.
Aibas przyjął gest Wylli za potwierdzenie i dał znak pozostałym, że mogą wyjść. Księżna nie bardzo kwapiła się do opuszczenia chaty. Aquilończyk zaczął się zwracać do niej w słowach nie przystojących członkini królewskiego rodu. Po chwili zorientował się, że Chienna wskazuje na służącą. Marr skinął głową i zaczął grać.
Melodia była tak cicha, że nie sposób byłoby jej usłyszeć w izbie sypialnej, muzyka zdawała się jednak przenikać do szpiku kości. Aibas miał wrażenie, że nogi ma miękkie jak trawa. Powieki ciążyły mu niczym młyńskie kamienie. Musiał przytrzymać się belki ganku, by nie osunąć się na ziemię...
Muzyka nagle ustała. Aibas puścił się belki i otworzył oczy. Zobaczył, że służąca leży bezwładnie na podłodze. Aquilończyk machnął ręką w sposób świadczący o niechęci do czarów.
- Mieliśmy do wyboru: muzyka lub cios w głowę - odparł Marr. - Inaczej czekałby ją los ofiary dla potwora.
Aibas wystawił łokieć, Wylla wzięła go pod ramię. Aquilończyk zdał sobie sprawę, że dziewczyna po raz pierwszy go dotknęła.
Po chwili zwiastujące alarm odgłosy bębnów i trąb Bractwa Gwiezdnego wybiły mu podobne myśli z głowy.
Conan pokonał ostatni odcinek urwiska pod osłoną ciemności, gdy księżyc schował się za chmurami. Kiedy znów zrobiło się jaśniej, Cymmerianin leżał już na dachu chaty, przyglądając się, jak Tyrin podchodzi do strażników.
- Witajcie, bracia. Jak wam mija noc? - zapytał góral.
- Nie najgorzej - mruknął jeden z łuczników. - A ty dlaczego się kręcisz w nocy po obozie?
Podejrzliwość w jego głosie brzmiała wyraźnie nawet dla Cymmerianina. Nim jednak strażnicy wyciągnęli broń, Conan zaatakował. Najpierw użył kamienia wielkości pięści, którym trafił w tył głowy łucznika. Mężczyzna nosił hełm, lecz Cymmerianin cisnął z siłą, wystarczającą do przetrącenia dębowej deski. Pocisk strzaskał hełm i czaszkę, łucznik osunął się na swojego towarzysza.
Tyrin wywinął mieczem młyńca i rozpłatał pierś drugiego z wartowników. Wojownik upuścił włócznię i zacisnął ręce na ranie. Otwierał usta do bezgłośnego krzyku, gdy drugi cios zmiótł mu głowę z ramion.
Conan zeskoczył z dachu na pozostałych strażników. Stali tak blisko siebie, że impet lądującego Cymmerianina powalił ich na poły ogłuszonych na ziemię. Barbarzyńca przypieczętował ich los sztyletem, a po chwili przy jego pomocy uporał się z zasupłanym rzemieniem, przytrzymującym blokującą wejście belkę. Przy otwieraniu drzwi zaskrzypiały niemiłosiernie. Conan skrzywił się, czując buchający ze środka odór.
- Śmierdzi jak w agrapurskiej kloace - mruknął, starając się przebić wzrokiem zatęchłe ciemności i dojrzeć Ojzyka. Gdy mu się to udało, zaklął po żołniersku.
Nieprzytomny Ojzyk leżał bezwładnie z pustym kubkiem do wina na przegniłej słomie. Nie było wątpliwości, w jaki sposób kapitan spędzał czas w niewoli. Dawało to przynajmniej gwarancję, że więzień nie będzie stawiać oporu przy wywlekaniu z celi.
Conan musiał się pochylić, by wejść do chaty. Zgiąwszy się wpół, dźwignął Ojzyka na masywne barki. Gdy się odwrócił w stronę drzwi, ujrzał, że Tyrin nakazuje gestem dłoni ciszę, wskazując coś drugą ręką.
Cymmerianin podszedł do drzwi i ujrzał, na czym polegało niebezpieczeństwo. Zza siedziby Bractwa Gwiezdnego wymaszerowała zmiana warty. Właśnie mijała ognisko; Conan naliczył, że strażników jest co najmniej czterech. Nie można było umknąć przed nimi bez walki. Najlepiej rozpocząć ją na własnych warunkach, wykorzystując zaskoczenia. Conan zsunął Ojzyka na ziemię i wyciągnął miecz.
- Haaajjaaa!!!
Tak straszliwego okrzyku bojowego wartownicy jeszcze nigdy nie słyszeli. Widok pędzącej w ich stronę gigantycznej postaci sparaliżował ich. Po chwili olbrzym znalazł się pośród strażników, wymachując mieczem dłuższym od wszystkich, jakie dotąd widzieli - tak przynajmniej zdawało się tym, którzy przeżyli dość długo, by go ujrzeć. Dane to było tylko dwóm strażnikom. Pozostali zginęli natychmiast z rozszczepionymi od sklepienia po brwi czaszkami. Dwóch ostatnich zginęło w trakcie próby ucieczki. Jeden z nich zdążył krzyknąć. Wrzask ginącego mężczyzny i bojowy okrzyk Conana wystarczyły jednak do zaalarmowania pozostałych wojowników.
Górale nie kwapili się do opuszczenia domostwa Bractwa Gwiezdnego. Ich zaspanym oczom wróg jawił się jako istota nadludzka. Byli pewni, że legendarny włochaty człowiek z gór zjawił się, by ukarać ich za to, że przestali go czcić.
- Bractwo Gwiezdne kłamało! - zawołał jeden z górali.
- Wybacz nam, wielki panie! - zawtórował mu drugi.
Conan nie zatrzymywał się, by poprawić ich omyłkę. Rzucił się do drzwi, zatrzasnął je tuż przed zatrwożonymi wartownikami i zaklinował długim polanem. Chwycił płonącą żagiew z ogniska, zakręcił nią nad głową i wrzucił na suchą strzechę wielkiej chaty.
Potrzaskiwanie płomieni stawało się coraz donośniejsze, gdy Conan ponownie zarzucił sobie kapitana na barki. Kiedy się wyprostował, nad odgłosy pożaru przebiło się trąbienie i łoskot bębnów. Tyrin zaklął.
- Modliłem się o ciszę, ale bogowie...
- Zostaw bogów w spokoju - warknął Conan. - Teraz liczy się tylko to, jak szybko potrafimy biegać.
- Nie jestem kaleką, Cymmerianinie - odrzekł Tyrin. - Ostrzegam cię, że droga, którą dostaliście się do doliny, jest już najpewniej strzeżona. Znam inną, w istocie łatwiejszą do pokonania dla kobiet i niosących ciężary...
- Pokaż mi ją! - przerwał mu Conan.
Zastanowił się, czy nie powinien przekazać Ojzyka Tyrinowi, by uciszyć górala, ale się rozmyślił. Cymmerianin był młodszy; istniała mniejsza szansa, że "przypadkiem" upuści kapitana do studni lub w przepaść.
- Poprowadzę cię, ale będę się modlić, by Marr również wiedział o tej drodze i bezpiecznie ją pokonał.
- Kolejna niewiadoma - powiedział Conan.
- Droga jest łatwa, ale żeby do niej dotrzeć, trzeba przejść po tamie przy stawie potwora. Szczyt zapory znajduje się na wysokości człowieka od powierzchni wody - jest w zasięgu bestii.
Odraza wobec magii sprawiła, że serce podeszło na moment Conanowi do gardła. Wzruszył jednak ramionami.
- Trafiałem bliżej koszmarów gorszych niż wasz gwiezdny potwór i z pomocą miecza zawsze dawałem sobie radę - powiedział. - Prowadź na tamę, przyjacielu.
Rozdział 15
Wkrótce po ogłoszeniu alarmu Aibas zdał sobie sprawę, że ma ją odciętą drogę ucieczki. Przynajmniej księżna nie była zmuszona do wspinaczki z niemowlęciem na plecach.
Do chwili, gdy Aquilończyk przypomniał sobie o drugiej drodze poza dolinę, zdążył niemal zupełnie postradać nadzieję. Czekała ich łatwa wspinaczka - ale również konieczność minięcia najgorszego z możliwych niebezpieczeństw. Potwór Bractwa Gwiezdnego był głodny; najprawdopodobniej przebudziłby się, nim jeszcze uciekinierzy zdołaliby dotrzeć na bezpieczną odległość.
- Być może - przyznał Marr. - Zastanówcie się jednak: jeżeli miniemy bestię, zanim zdoła się na dobre przebudzić, będzie skutecznie osłaniać nasze tyły. Nawet wszyscy Bracia Gwiezdni naraz nie są zdolni zapanować nad głodnym i rozgniewanym potworem.
- Jak zdołamy zapobiec zbyt wczesnemu przebudzeniu stwora? - zapytała księżna.
- Mam zdolności, które mogą nam pomóc - powiedział Grajek, kładąc dłoń na piszczałkach u boku.
Spojrzenie Chienny przypomniało Aibasowi wyraz twarzy Cymmerianina, gdy wspominano o magii. Księżna zaczynała zdawać sobie sprawę, jak bardzo była uzależniona od czarów tej nocy. Aquilończyk nie wątpił, że z jego twarzy wyczytać można podobne odczucia.
Przez dwa miesiące marzył o tym, by znaleźć się daleko od Bractwa Gwiezdnego i jego piekielnych zaklęć. Obecnie jego marzenie mogło się spełnić - lecz na drodze do wolności czekał go kontakt z magią równie nieczystą, jak moc góralskich czarowników. Godził się z tym, miał bowiem do wyboru jedynie pozostanie w dolinie i śmierć z rąk Pougoi. Aquilończyk był pewny, że nie minie go kara za służbę Syzambremu, lecz wolałby, by nie dosięgła go tej nocy.
- Doskonale - powiedział Marrowi. - Obejmiesz prowadzenie. Raina, będziesz strzec Marra. Wasza Wysokość, nade wszystko pilnuj dziecka. Ja będę osłaniał tyły.
Jak łatwo było znowu wydawać rozkazy, zamiast je wykonywać. Aibas zdał sobie sprawę, że jeżeli przeżyje tę noc, będzie godzien stanowiska przynajmniej kapitana w królewskich wojskach.
Pogrążona w mroku tama piętrzyła się nad Conanem, dziesięciokroć wyższa od niego. Cymmerianin badawczo się jej przyjrzał powierzchni. Na szczyt nie wiodły schody ani drabiny, było jednak dość szczelin i wgłębień, by szybko wspiąć się na górę.
- Na brodę Erlika, skąd wzięliście dość ludzi, by ją wybudować? - zapytał.
- Gdy Bractwo Gwiezdne znalazło potwora, dowiedziało się od niego, jak tego dokonać - odparł Tyrin. - Wykorzystali tę wiedzę do ułożenia głazów i ich spojenia.
Bliskość tak potężnej magii sprawiła, że noc wydała się barbarzyńcy chłodniejsza. Conan wsparł dłoń na rękojeści miecza, szukając w ten sposób otuchy.
- Powiada się też, że sama bestia pracowała przy budowie tamy - dodał Tyrin. - Podejrzewam, że to tylko legenda. Jedynie Bracia Gwiezdni byli blisko zapory podczas jej budowy... a przynajmniej nie przeżył nikt, kto mógłby opowiedzieć, co tu się wówczas działo.
- Czarownicy lubią, gdy ich sekrety giną wraz z nimi - powiedział Conan. - Chociaż nie jest to pewnie magiczną regułą, wszyscy się tak zachowują.
Dwaj mężczyźni umilkli. Byli ukryci za chlewem. Roztaczał się tu smród, jakiego należało się spodziewać, lecz zmniejszało to ryzyko niepożądanego natknięcia się na mieszkańców wioski. Obudzone i zaniepokojone świnie parskały i piszczały. Czyniony przez nie hałas zagłuszał wywoływane przez Tyrina i Conana odgłosy.
Cymmerianin miał nadzieję, że nie będzie skazany na długie oczekiwanie. Trwał wyścig między wojownikami, Braćmi Gwiezdnymi, potworem oraz księżną i tymi, którzy przyszli jej z pomocą. Wszystkim zależało na wygranej - równającej się pozostaniu przy życiu.
Nad tamą kłębiła się gęsta mgła. Nagle Conan usłyszał odgłos przewalającego się w wodzie wielkiego cielska i ujrzał się wyłaniający z oparów kształt. Nie był pewien, czy to jest złudzenie, czy rzeczywiście widział mackę potwora.
Była gruba jak męski tułów i długa jak mały statek. Conan miał wrażenie, że dostrzega pokrywające ją na całej długości szeroko rozwarte przyssawki.
Towarzysząca Aibasowi grupka zdołała pokonać prawie całą drogę do tamy w ciemności. Nie trzeba było zachowywać ciszy. Od zboczy doliny odbijały się odgłosy bicia w bębny i grania trąbek, nie mówiąc o nawoływaniach i gniewnych wrzaskach wojowników. Hałasowanie górali i odbite od skał echa były tak donośne, że momentami Aibas miał wrażenie, iż zgiełk rozlega się wewnątrz jego czaszki. Aquilończyk przestał się przejmować, że ktokolwiek ich usłyszy. W panującym rejwachu po dolinie mogłyby niepostrzeżenie galopować cztery dziesiątki rozwścieczonych wołów.
Aibas zaczął dla odmiany martwić się losem doliny. Wiedział, że za tamą znajduje się jezioro dostatecznie duże, by w przypadku runięcia zapory zatopić całą wioskę. Aquilończyk zdawał sobie sprawę, że donośny hałas mógł bez pomocy magii doprowadzić do pękania skał i obsuwania się lawin.
Przyspieszył, by podzielić się swoimi obawami z Marrem. Po drodze minął księżnę. Chienna dzielnie maszerowała, chociaż pot lśnił na jej twarzy i zlepiał włosy. Córka króla nie była zaprawiona jak Wylla do życia na wzgórzach, lecz nie zamierzała stać się ciężarem dla swoich wybawców.
Gdy Aibas zrównał się z Marrem, ujrzał, że Grajek trzyma fletnię przy ustach. Muzyki nie było słychać z powodu panującego w dolinie hałasu, lecz Aquilończyk poczuł, jak jeżą mu się wszystkie włosy na ciemieniu i brodzie.
Marr doprowadził jego i pozostałych uciekinierów do podnóża tamy. Włosy zjeżyły się Aibasowi jeszcze bardziej, gdy dojrzał dwie wyłaniające się z mroku gigantyczne sylwetki. Dopiero po chwili rozpoznał Conana i Tyrina.
Wylla wydała cichy okrzyk i rzuciła się ojcu w ramiona. Raina sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę zrobić to samo wobec Cymmerianina. Barbarzyńca jednak wyglądał równie ponuro, jak jego wyniosły bóg Crom.
- Oszczędźcie sobie powitań i opowieści, aż znajdziemy się w bezpiecznym miejscu - powiedział Conan. - Nie widzieliśmy po drodze wojowników, a wy? - Aibas i Raina pokręcili głowami. Conan nieco się uspokoił. - Przyjacielu - zwrócił się do Marra - nadszedł czas udowodnić, czy potrafisz uśmierzyć potwora. Raina, zostaniesz ze mną i Tyrinem.
Aibas zaczął protestować przeciwko obciążeniu go wyprowadzeniem Chienny w bezpieczne miejsce w sytuacji, gdy potwór miał chronić ich przed pościgiem. Nie uważał, by zdołał poradzić sobie z tym zadaniem. Pamiętał jednak o złożonej Cymmerianinowi przysiędze. Conan z kolei zaufał przebiegłości i honorowi Aquilończyka. Aibas dopuścił się niejednej zdrady, nie zawiódłby jednak z własnej woli pokładanego w nim przez Cymmerianina zaufania. Aquilończyk pomyślał, że barbarzyńca mógłby uczyć sztuki dowodzenia wielu jego poprzednich mocodawców.
Marr potwierdził skinieniem głowy gotowość do wykonania przydzielonego mu zadania i popatrzył na rozciągniętą pod krzakiem postać.
- Ojzyk utrzyma się na nogach? - zapytał.
- Po wypiciu beczki wina? - burknął Tyrin. - Nie ma czasu na żarty.
- Skoro tak twierdzisz...
Marr zaczął grać na nowo. Tym razem muzykę słychać było wyraźnie. Przenikliwe, szybkie nuty w niezwykłej tonacji.
Melodia sprawiła, że kończyny kapitana Ojzyka ożyły. Przez chwilę tylko podrygiwały, następnie dźwignęły go na czworaka, wreszcie sprawiły, że stanął na nogach. Miał szeroko otwarte, lecz niewidzące oczy; zataczał się jak niedbale sklecona marionetka w dłoniach niewprawnego lalkarza.
Gdy Marr przestał grać, Ojzyk osunął się na kolana - lecz tylko dlatego, iż ogarnęły go torsje. Zwracał nie przetrawione wino długo i dokładnie. Aibas cofnął się, by uniknąć zachlapania butów; ujrzał, że Cymmerianin uczynił to samo. Nie sposób było orzec, co bardziej zirytowało Conana: pijaństwo Ojzyka czy czary Grajka.
Gdy Aibas dźwigał pobladłego Ojzyka na równe nogi, odgłosy trąbek i bębnów nagle ustały. Po chwili przez dolinę przetoczył się triumfalny, pewnie zagrany sygnał. Krzyki rozległy się na nowo. Widząc, że Raina wyciąga rękę, Aibas popatrzył we wskazywanym przez nią kierunku.
Wielka chata Bractwa Gwiezdnego nadal płonęła; ogień oświetlał ścieżkę prowadzącą pod tamę. Biegły nią dwie dziesiątki postaci. Blask płomieni pełgał po grotach niesionych przez nie włóczni i ostrzach mieczy.
- Zdołali się pozbierać! - zawołał Conan. - Marr, spraw, by Ojzyk zaczął się wspinać. Raina, Tyrin, będziemy tworzyli tylną straż!
Grajek krzyknął Ojzykowi wprost w ucho. Kapitan o mały włos nie zasalutował, po czym się odwrócił i podskoczył przed ścianą zapory. Powtórzył to raz jeszcze, nim zdołał odzyskać równowagę, i ze zręcznością godną małpy zaczął się wspinać po konstrukcji z głazów i belek.
Chienna i Wylla ruszyły jego śladem. Wystający sęk rozdarł nogawkę spodni księżnej od uda po kostkę, ale córka króla nie zwracała na to uwagi.
Conan zapamiętał widok obnażonej kształtnej nogi oraz to, że Chienna dorównywała niemal Rainie wzrostem i szerokością barków. Była nieco za szczupła, jak na gust Cymmerianina, lecz sądził, że Syzambry uznaje ją za zachwycającą pannę młodą. Conan jednak nie był pewny, czy hrabia przeżyłby noc poślubną.
Aibas, Wylla i Grajek zaczęli się wspinać na tamę; Marr nie wypuszczał piszczałek z dłoni. Posługiwanie się tylko jedną ręką utrudniało mu wchodzenie, w końcu Aibas i Wylla musieli zaczekać na niego, by mu pomóc.
Conan skinął głową Rainie. Wojowniczka wskoczyła na głaz, trzymając w rękach łuk z naciągniętą cięciwą. Gdy tylko znalazła się na skale, wypuściła strzałę w kierunku linii biegnących mężczyzn. Nim pocisk doleciał do celu, szybował już za nim następny.
W tym momencie na ramieniu Rainy zacisnęła się wielka dłoń Tyrina. Conan utkwił w góralu wrogie spojrzenie i wydobył miecz. Tyrin uspokajająco pokręcił głową.
- Wybaczcie mi, ale to moi rodacy. Niektórych z tych wojowników sam prowadziłem do walki. Chociaż Bractwo Gwiezdne zwiodło ich na manowce, może zdołam sprowadzić ich na właściwą drogę.
- Może krowy zaczną dawać wino zamiast mleka! - warknęła Raina. - Puszczaj!
- Mów, Tyrin, ale szybko - polecił Conan.
Góral przyłożył dłonie do ust, jego wołanie zagłuszyło głos bębnów i trąbek.
- Wojownicy! To, co stało się tej nocy, nie jest wymierzone przeciwko wam ani waszym rodzinom. Pragniemy wyłącznie przerwać hańbiący związek z hrabią Syzambrym. Zrobimy wszystko, by to osiągnąć, ale nic więcej. Wracajcie do domostw, pilnujcie swych bliskich! Dajcie nam szansę oczyścić honor plemienia!
Biegnący zwolnili nieco kroku. Tyrin nie przestawał wołać, opowiadając o podłości Syzambrego i wstydzie, jakim przyjęcie jego złota okryło plemię Pougoi. Góral nie wspomniał jednak o Grajku Marrze, Bractwie Gwiezdnym ani wielu innych istotnych sprawach.
Linia biegnących wojowników zaczęła przypominać węża o przetrąconym grzbiecie. Niektórzy z nich zatrzymywali się, inni szli dalej wolnym krokiem. Kilku zaczęło się sprzeczać.
Conan również naciągnął cięciwę łuku i założył strzałę. Jeżeli próba wpojenia rozumu głupcom zawiedzie, Cymmmerianin i Raina zdążą wystrzelić dziesięć strzał, nim dopadnie ich pogoń.
Nagle dla odmiany zaczęli krzyczeć wojownicy. Dwóch z nich zwarło się w walce na stojąco; pozostali tarzali się po ziemi. Błyskała stal, ktoś wbił włócznię w czyjś brzuch. Noc rozdarł przeszywający wrzask.
Tyrin mruknął, poklepał Rainę i Conana po ramionach.
- Niech wam się wiedzie. Może się jeszcze kiedyś spotkamy - powiedział.
Raina otworzyły szeroko usta, choć nie wyrzekła ani słowa. Conan zrozumiał, o co chodziło wodzowi.
- Zabierz wszystkich ludzi, których zdołasz zwołać, i zaprowadź ich pod legowisko martwego niby-niedźwiedzia pod wielkim dębem na skraju Spustoszonych Ziem - powiedział. - Zabierzemy was do Eloikasa.
- Nigdzie nas nie zabierzecie, jeżeli Jej Wysokość nie udzieli wybaczenia całemu plemieniu - odparł Tyrin. - Poprowadzę ich, by ocalić plemię od hańby, a nie tylko po to, by służyli Eloikasowi.
Po tych słowach góral ruszył biegiem w kierunku walczących rodaków. Conan nie zdążyłby dać mu jakiejkolwiek rady, nawet gdyby przyszło mu coś do głowy.
Raina przeklinała Tyrina, gdy wraz z Cymmerianinem zaczęła się wspinać na zaporę, by dołączyć do towarzyszy. Conan milczał. Wiedział o wiele więcej od niej. Rozumiał, że góral czuł się zobowiązany do pozostania ze swoim plemieniem, mimo iż zbłądziło na występne ścieżki, omamione mirażem magicznych dobrodziejstw.
Barbarzyńca i wojowniczka dotarli niemal do połowy wysokości zapory, gdy przez dolinę poniósł się magiczny grom. Uwięziony między zboczami grzmot zdawał się być odgłosem pękania świata na pół. Raina zacisnęła dłonie na uszach, Conan miał wrażenie, że rozpalone igły przebijają mu bębenki.
Dotarli do zwieńczenia tamy gdy magiczny grom rozległ się ponownie. Tym razem zawtórowało mu niskie, przeciągłe syczenie spod powierzchni wody.
Syk trwał, gdy Conan i Raina ruszyli biegiem po szczycie zapory długości trzystu kroków. Ich towarzysze zdołali pokonać dopiero połowę tej odległości.
Zanim się z nimi zrównali, syczenie przeszło w wycie, a wycie - w ryk. Jezioro zdawało się płonąć: jego głębia jarzyła się równocześnie barwą szkarłatu i szafiru, szmaragdów i topazów. Na wzburzoną powierzchnię wypływały wielkie bańki. Zdawało się, że cały staw zamienił się w kocioł wrzątku.
Marr nie przestawał grać ani na chwilę. Dźwięk piszczałek ginął jednak w ryku bestii jak płacz dziecka w zgiełku nacierającej armii. Potwór nie spał, zdawał sobie sprawę z obecności intruzów i był wściekły. Zamiana spokojnego stawu we wzburzone piekło dowodziła tego wystarczająco dobitnie.
Chociaż niesłyszalna, muzyka okazywała się przynajmniej częściowo skuteczna. Macki - istotnie tak grube i długie, jak wcześniej wydawało się Cymmerianinowi - nie zagrażały przekradającym się po zaporze ludziom. Odnóża potwora sięgały w powietrze na taką wysokość, że mogłyby ściągać ofiary ze szczytów sosen czy świątynnych wież. Bez trudu mogłyby w mgnieniu oka zgotować zagładę Conanowi i jego towarzyszom.
Ponieważ do tego nie dochodziło, Cymmerianin poczuł względny spokój, nawet mimo czarów Grajka. Barbarzyńca nie spodziewał się, że ten stan rzeczy będzie trwał wiecznie. Ciągle podejrzewał, że Marr z własnej woli czy pod wpływem swojej magii obróci się przeciwko nim. Mimo że Grajek zdołał czarodziejskim sposobem powstrzymać potwora, Conan pragnął jednak jak najszybciej znaleźć się daleko od zapory.
Cymmerianin i Raina pokonali pięćdziesiąt kroków, dzielących ich od krańca tamy. Wylla nie spuszczała z nich wzroku.
- Gdzie mój ojciec?
- Miał nadzieję, że zdoła przekonać wojowników do porzucenia Syzambrego - powiedział Conan.
Wylla wetknęła sobie pięść do ust, by stłumić krzyk, a drugą ręką uderzyła Cymmerianina w pierś.
- Tak jak my, ma obowiązek do spełnienia - rzekł Aibas, otoczywszy dziewczynę ramieniem.
Z bliska wydawało się, że niewiele dzieli Marra od omdlenia. Ojzyk wyglądał jak ożywiony nieboszczyk. Jedynie księżna trzymała się dzielnie - ona i jej wciąż śpiące niemowlę. Odruchowo Conan przyłożył dłoń do piersi dziecka, by się przekonać, czy jeszcze oddycha.
W tym momencie zapora pod ich stopami zadygotała. Conan bardziej poczuł niż usłyszał przesuwanie się kamieni. Przeżył jednak zbyt wiele trzęsień ziemi, by się nie zorientować, co ich czeka.
- Biegnijcie! - wrzasnął przeraźliwie głośno. - Uciekajcie, jeżeli wam życie miłe! Zapora się wali!
Nie potrzebował powtarzać ostrzeżenia. Kolejne drgania w połączeniu z jego słowami przydały skrzydeł uciekinierom. Nawet Ojzyk dotarł chwiejnym biegiem do brzegu tamy. Księżna gnała tak, jakby uczestniczyła w wyścigu o kiesę złota.
Przed nimi ciągnęła się ścieżka na szczyt urwiska. Okazało się, że istotnie była łatwa do pokonania. Poradziłby sobie na niej nawet sześciolatek - a także wojownicy Pougoi, jeżeli Tyrin nie zdołał odwieść ich od ścigania uciekinierów. Conan przyjrzał się urwisku, wypatrując miejsca, gdzie wraz z Rainą mógłby stawić opór przeważającym liczebnie przeciwnikom. Dzięki łukom mogli zasadzić się na wrogów poza zasięgiem macek potwora - przynajmniej do czasu opróżnienia kołczanów lub chwili, gdy czary Braci Gwiezdnych pokonają magię Marra i sprawią, że bestia zacznie się piąć po urwisku jak w noce składania ofiar.
Tama zadygotała po raz trzeci. Tym razem wstrząsy nie ustały. Conan nie tylko czuł, lecz również widział wibrujące skały. Głaz wielkości człowieka oderwał się od zbocza zapory i poszybował w dół. Spomiędzy rysujących się między kamieniami długich szczelin buchały kłęby pyłu.
- Co cię tu trzyma, Conanie?! - rozległo się wołanie. - Zamierzasz ubić potwora i posiekać go na racje żywnościowe?
Była to Raina; krzyczała, przyłożywszy niemal Cymmerianinowi usta do ucha. Conan pchnął ją na ścieżkę i skoczył jej śladem. Wstrząsy były tak silne, że o mało nie upadł przy lądowaniu. Zdołał jednak odzyskać równowagę i po paru chwilach znalazł się z Rainą obok pozostałych uciekinierów. Nie zatrzymywali się, dopóki nie dotarli do połowy ścieżki. Dopiero wówczas obejrzeli się za siebie.
Nikt zdrowy na umyśle nie ścigałby ich po tamie w tej chwili, nawet gdyby potwór miał lada chwila zginąć. W środku zapory ziała wyrwa szerokości większej niż królewski trakt. Buchała przez nią spieniona woda. Mgła wzbijała się nawet ze spadających w dół strumieni. Powierzchnia stawu była niemal zupełnie niewidoczna.
Podwodne ognie przydawały oparom tęczowych barw. Conan odniósł wrażenie, że potwór nieco się uspokoił, lecz zarysy monstrualnych odnóży nie przestawały tańczyć we mgle.
Cymmerianin odwrócił się, by zadać pytanie Marrowi. Nie liczył na odpowiedź, nie chciał również, by Grajek zaprzestał chociażby na chwilę czarów uśmierzających potwora. Chciał się jedynie upewnić, że Marr nadal rozumie ludzką mowę. Cymmerianin otworzył usta, lecz nim zdołał wyrzec choć słowo, Grajek zatoczył się, jak gdyby ktoś zdzielił go w głowę, i zaczął osuwać na ziemię. Gdyby Conan nie chwycił go za szatę, stoczyłby się przez skraj urwiska wprost do stawu.
Rozległy się krzyki świadczące, że inni mieli mniej szczęścia. Wylla upadła na twarz i zaczęła się zsuwać ze ścieżki. Cymmerianin chwycił ją za kostkę i przytrzymał, aż znalazła oparcie dla stóp i dłoni.
Raina nie potrzebowała pomocy. Aibas upadł na siedzenie. Pocierał je, klnąc głośno, lecz nikt zdolny do takiej pasji nie mógł być poważnie ranny.
Ojzyk nie miał jednak żadnych szans na przeżycie. Ledwie zdający sobie sprawę, co się wokół dzieje, poruszający się wyłącznie dzięki czarom Grajka kapitan był bezradny, gdy ustała muzyka fletni. Conan ujrzał, jak zdradziecki kapitan stacza się w stronę pionowego urwiska i leci w dół z szeroko rozstawionymi ramionami i nogami. Ojzyk przypominał w tej chwili niepotrzebną lalkę.
Kapitan nie zdążył pogrążyć się w odmętach stawu. Z mgły wychynęła macka tak długa, iż jej koniuszek wystarczył do trzykrotnego owinięcia się wokół nieszczęśnika. Trysnęły strugi krwi. Odnóże potwora zmiażdżyło pierś i brzuch Ojzyka. Przyssawki na macce otworzyły się na całą szerokość, by wysysać wnętrzności ofiary. Po chwili odnóże bestii zniknęło z powrotem we mgle.
W tym momencie Conan zdał sobie sprawę, że od paru chwil nie widział księżnej ani jej dziecka. Wsparł się plecami o pień karłowatego drzewa i rozejrzał po stoku. Nie było na nim miejsc, gdzie kobietę i niemowlę mogły przywalić osuwające się skały. Cymmerianin wypatrzył za to miejsce, w którym, stoczywszy się, księżna mogła znaleźć względnie bezpieczne schronienie.
I rzeczywiście, po chwili jak spod ziemi na stoku pojawiła się kobieca głowa o ciemnych włosach i gorączkowo wymachujące szczupłe ramię. Conan podziękował bogom za to, że go nie zawiedli, i ruszył biegiem w dół zbocza.
Cymmerianin dotarł do księżnej, wyprzedzając zaledwie o parę kroków Rainę. Byli gotowi do walki, gdy z mgły wynurzyła się kolejna macka. Czując ofiarę, potwór zaryczał niemal tak głośno jak poprzednio. Ryknął jeszcze głośniej, gdy miecze Conana i Rainy pogrążyły się w macce. Bestia okazała się być z krwi i ciała, zdolna do odczuwania bólu i głośnego jego okazywania.
Cymmerianin i Bossonka sprawili potworowi wiele bólu. Conan jeszcze nigdy nie rąbał bronią tak spiesznie i tak energicznie. Macka wiła się w rytm ryków potwora, z ran tryskała zielona posoka. Z przyssawek sączyła się żółta piana, ściekając na ramię Conana i sprawiając, że trudno było mu zachować pewny uchwyt na rękojeści pokrytej skórą rekinią. Panował taki smród, że odór chlewni wydawał się w porównaniu z nim wonią pachnidła dworskiej damy.
Ostatnie pasmo tkanki, łączące mackę z resztą ciała potwora, puściło wreszcie pod zdecydowanym ciosem Rainy. Kikut zniknął, bestia ryknęła tak, że z powierzchni jeziora bluznęły potoki wodnego pyłu.
Księżna wyciągnęła ręce nad skraj rozpadliny. Conan zdał sobie sprawę, że trzyma w dłoniach okutanego w baranie futra księcia Urrasa. Niemowlę już nie spało, ponieważ ucichła kojąca je muzyka Marra.
- Trzymaj je! Wyciągnę was oboje! - zawołał Conan.
- Weź dziecko, Raino! - krzyknęła księżna tak stanowczym głosem, że wojowniczka usłuchała.
Nim Conan zdążył dosięgnąć rąk Chienny, Raina przyklękła, odebrała dziecko i pomknęła w górę stoku. Cymmerianin również przyklęknął, zacisnął ręce na dłoniach o długich palcach i szarpnął. Księżna nie należała do delikatnych dam dworu. Conan musiał solidnie wysilić swe mocarne mięśnie, nim zdołał wciągnąć ją na równiejszy grunt.
Cała operacja nie wpłynęła również dodatnio na strój Chienny. Conan widywał tancerki z tawern, mające na sobie bardziej kompletne odzienie pod koniec występów. Spotkał również niejedną tancerkę, mniej godną noszenia tak skąpego stroju. Dzięki temu, że ubranie Chienny zamieniło się niemal zupełnie w strzępy, Conan stwierdził, że w istocie nie jest tak chuda, jak mu się wcześniej wydawało.
Księżna sprawiała wrażenie gotowej rzucić się Cymmerianinowi w ramiona, lecz zadowoliła się złożeniem mu dłoni na ramionach i głowy na piersi. Stali tak, aż z góry dobiegło ich przenikliwe wołanie Rainy:
- Potwór wraca!
Conan rzucił okiem na zbliżającą się ku nim mackę i wyszczerbiony miecz w swej dłoni. Przeniósł wreszcie spojrzenie na Chiennę i wolną dłonią klepnął ją tam, gdzie poniżej pleców znajduje się część ciała, mało szlachetna nawet u księżnych. Chienna wdrapała się po stoku do miejsca, gdzie Wylla czekała z jej synem. Raina zbiegła w dół, gotując się do ostatecznej walki z potworem.
Conana i Bossankę zmiótł z nóg wstrząs tak silny, jak gdyby znajdowali się na kocu szarpanym dłońmi gigantów. Wylądowali na ziemi, lecz przynajmniej żadne z nich nie zaczęło staczać się w przepaść. Macka zakołysała się w mgle i zaczęła chylić w ich kierunku. Conan dźwignął się chwiejnie na nogi, przyzywając wszystkich znanych sobie bogów, by pozwolili zginąć mu śmiercią godną wojownika.
Prześwietlające opar tęczowe ognie przygasły. Rozległ się ogłuszający ryk, przy którym wcześniejsze wycie potwora zadawało się ciche jak smętne pojękiwania. Mgła uniosła się jeszcze wyżej, lecz nieco zrzedła. Cymmerianin dostrzegł, że zapora zaczyna się walić. Woda z jeziora wdarła się do doliny jak twarda, biała ściana, posuwająca się szybciej od galopującego konia, niepowstrzymanie jak spadający jastrząb. Oznaczało to zagładę siedziby plemienia Pougoi.
Cymmerianin dostrzegł również niewyraźny zarys ciała potwora. Olbrzymi, pokryty skorupą kształt przez chwilę znajdował w polu jego widzenia, po czym runął za wyrwę w tamie i zaczął spadać na dno doliny.
Conan nie ujrzał już więcej bestii, chociaż wiedział, kiedy spotkała ją zagłada: ziemia zatrzęsła się, rozległ się niemal ludzki wrzask bólu, rozeszła się woń tak ohydna, jak gdyby naraz otwarły się wszystkie mogiły na świecie.
Cymmerianin nie miał pojęcia, jak długo wpatrywał się w mgłę, osnuwającą żałobnym całunem ginącą dolinę. Odzyskał kontakt z rzeczywistością, gdy poczuł na ramieniu dłoń Rainy.
- Conanie, stoisz o krok od urwiska. Jeżeli woda porwie resztki tamy, spadniesz.
Cymmerianin opuścił wzrok i zdał sobie sprawę, że jego towarzyszka ma rację. Otrząsnął się z oszołomienia i ruszył pod górę.
- Nie grozi nam przynajmniej pościg - powiedział, gdy znajdował się w połowie wysokości stoku. - Chciałbym tylko wiedzieć, czy Bracia Gwiezdni utonęli wraz z resztą plemienia.
- Módlmy się, by tak było - odparła Raina. - Wątpię, czy Marr jest teraz w stanie zaczarować bezdomnego szczeniaka. Poza tym nie wolno nam zapominać o ludziach Syzambrego.
Nim Cymmerianin i Raina dołączyli do pozostałych, Grajek zdążył odzyskać przytomność. Marr tulił do piersi Wyllę, na przemian płaczącą i lamentującą po umarłych. Aibas otulał właśnie księżnę swym płaszczem. Chienna była od pasa w górę bardziej rozebrana niż ubrana. Księżna podsunęła niemowlęciu palec do ssania, co nieco pohamowało jego płacz.
- Musimy spróbować znaleźć dojną kozę lub owcę, moczyć ściereczkę w mleku i dawać ją dziecku do ssania - powiedziała Chienna. - Urrasowi nie brakowało jedzenia, bo Pougoi uznali go za mlecznego brata. W drodze do domu pewnie będzie mu się gorzej wiodło.
- Dojną kozę? - powtórzył Conan. Uświadomił sobie, że oszołomienie nie ustąpiło jeszcze całkowicie. Miał nadzieję, że jego przyczyną była tylko styczność z potężnymi czarami.
- Conanie, nie proszę cię, żebyś został mamką - stwierdziła księżna. - Na tych wzgórzach roi się jednak od kóz. Poza tym mleko, nadające się dla mojego dziecka, będziecie mogli pić i wy, prawda?
- Oczywiście, pani... Wybacz, Wasza Wysokość.
- Nie ma za co. Wraz ze swoimi towarzyszami dokonałeś tego, o co nie poprosiłabym żadnego z wiernych mi ludzi. - Księżna uniosła wzrok ku niebu, gdzie gwiazdy zaczynały słabo przeświecać przez obłoki i mgłę rozganiane przez wiatr. - Noc dobiega kresu - dodała Chienna. - Przed świtem musimy się znaleźć znaleźć jak najdalej od górali, którzy pozostali przy życiu.
Conan miał nadzieję, że księżna zostawi szermierkę tym, którzy posługiwali się mieczami zręczniej od niej. Nie miał ochoty wszczynać kłótni z córką króla, kto ma dowodzić podczas drogi powrotnej.
Cymmerianin spojrzał w głąb doliny. Znad ziemi wciąż unosiły się rzadkie pasemka mgły, lecz dno niecki pokrywała wielka tafla wody. Tu i ówdzie wystawały z niej dachy chat i wyższe połaci terenu. Na jednej z nich Conan dostrzegł poruszające się sylwetki.
Nie było widać ani śladu potwora, Braci Gwiezdnych czy Tyrina.
Conan wstał, przeciągnął się, by złagodzić skurcze mięśni, i odwrócił do Rainy.
- Raina, jak myślisz, które z nas byłoby lepszym pasterzem?
Rozdział 16
Blady świt zastał Conana i jego towarzyszy znacznie bliżej celu wędrówki.
- Pałac leży w ruinach, Wasza Wysokość - powiedział Cymmerianin. - Twój ojciec ulokował się w namiocie na pustkowiu. Obawiam się, że zgotowano ci marne przyjęcie w rodzinnych stronach.
- Kapitanie, można by pomyśleć, że spędziłeś tyle czasu na dworze, co Aibas - odparła Chienna.
Uwolniona z niewoli górali, księżna uśmiechała się częściej. Sprawiało to, że jej oblicze o wystających kościach policzkowych i prostym nosie nabierało nieco przystępniejszego wyrazu.
- Wiem, jak przekazywać prawdę wysoko urodzonym damom - odrzekł Conan. - Przynajmniej takim, które gotowe są jej wysłuchać. Do tych, które tego nie potrafią, wolę się w ogóle nie odzywać.
- Nasz ród nigdy nie zamykał oczu na prawdę - powiedziała Chienna. - Zawsze też uznawaliśmy całe Królestwo Kresowe za nasz dom. Dopóki ja i mój ojciec go nie opuścimy, a prędzej wolelibyśmy postradać życie, nie pozostaniemy bezdomni.
Conan pomyślał, że hrabia Syzambry mógł mieć własne zdanie co do wymarzonego miejsca pobytu członków królewskiej rodziny, o ile nie ich życia i śmierci. Cymmerianin wiedział jednak, że im szybciej księżna i jej syn połączą się z Eloikasem, tym prędzej król zdoła zgromadzić pod swoją komendą tych, którzy gotowi byli mu jeszcze służyć. Gdyby się okazało, że znajdzie się ich wystarczająca liczba, Syzambry straciłby prawo głosu w jakiejkolwiek kwestii, włącznie ze swym własnym losem.
Conan szczerze życzył sobie, by tak się stało. Ulegnięcie Syzambremu byłoby losem gorszym od śmierci, ukąszeń żmii czy rozszarpania na strzępy przez szczury. Taki koniec nie przystawał wojownikom ani nikomu, kto zdolny był odczuwać wstyd.
Dwa dni później Conan i jego towarzysze natknęli się na ślady dużej grupy ludzi.
- Pougoi - orzekł Marr, przyjrzawszy się odciskom stóp. - Przeważnie wojownicy, ale nie tylko. Są z nimi kobiety i dzieci. - Grajek wstał i uważnie rozejrzał się po zalesionych szczytach wzgórz roztaczających się na zachodzie. - Sądzę, że starają się dotrzeć jak najdalej od swojej doliny. Nie zmierzają jednak w stronę królewskiego obozu, chyba że trafią na niego przez przypadek.
- Jeżeli tak się stanie, Decius zajmie się nimi - powiedziała Raina. - Czy górale są dla nas groźni?
- Jeżeli szukają schronienia dla swoich kobiet i dzieci, może nie podejmą walki z nami, o ile ich do tego nie zmusimy - stwierdził Conan.
- Mogą jednak o niczym innym nie marzyć - rzekła Chienna. - Żądza zemsty sprawia, że mądrzejsze ludy - wybacz mi, moja droga - zwróciła się do Wylli - zapominają o zdrowym rozsądku.
Wyllę tak zaskoczyły przeprosiny księżnej - dawnej nieprzyjaciółki swego plemienia, że przez chwilę była w stanie tylko przyglądać się jej z oszołomioną miną. Marr otoczył dziewczynę ramieniem i ukłonem wyraził Chiennie podziękowanie w imieniu ich obojga.
- Mogę sprawić dzięki magii, że nie zdołają się do nas zbliżyć - powiedział. - Podejrzewam jednak, że paru członków Bractwa Gwiezdnego mogło ocaleć i wędrują teraz z resztą plemienia.
- Chyba wraz ze śmiercią potwora stracili moc? - zapytał Aibas.
Głos Aquilończyka świadczył, iż ma żywą nadzieję, że tak właśnie się stało. Pragnął tego nie mniej niż inni, lecz zdawał sobie sprawę, że nie potwierdzone domysły nie zastąpią ostrego miecza.
- Czego mogą dokonać ocaleni czarownicy po zagładzie bestii? - zapytał Cymmerianin.
- W najlepszym wypadku wyczuć, kiedy będę rzucać zaklęcia - odparł Marr. - Jeżeli to odkryją, pewnie wyślą górali, by stwierdzić dokładnie, gdzie się znajdujemy.
- W takim razie lepiej się zdać na osłonę lasu i szybką wędrówkę - stwierdziła zdecydowanie księżna. - Wolałabym zostawić górali w spokoju.
W ten sposób wyraziła zdanie ich wszystkich. Celowo powiedziała to wystarczająco głośno, by jej słowa był w stanie usłyszeć ewentualny niewidoczny słuchacz. Ktoś taki w istocie posuwał się za orszakiem księżnej, lecz nikt z jego członków nie usłyszał odgłosu kroków, gdy spiesznie oddalał się, by dołączyć do swoich ziomków.
Podczas krótkiego postoju książę Urras ssał ściereczkę, umoczoną w resztce koziego mleka.
- Pougoi!
Krzyk Rainy sprawił, że pozostali zerwali się na równe nogi i dobyli broni. Conan pierwszy dobiegł do Bossonki pełniącej funkcję wartowniczki. Kobieta zdążyła się skryć za najbliższym drzewem i założyć strzałę na cięciwę łuku. Cymmerianin schował się za innym pniem, by obserwować zbliżanie się wojowników. Naliczył ich dziesięciu; wszyscy mieli włócznie lub miecze, lecz nieśli je ostrymi końcami do ziemi. Łuki wojowników miały napięte cięciwy, lecz Pougoi nieśli je przerzucone przez ramiona. Na końcu szedł jeszcze jeden mężczyzna...
- Ojcze! - krzyknęła Wylla tak głośno, że wołanie Rainy wydawało się przy tym szeptem.
Młoda wieśniaczka wyskoczyła na ścieżkę i zarzuciła ramiona na szyję wysokiego górala. Nachyliwszy się, Tyrin pocałował ją w czoło. Conan ujrzał, że po jego pobrużdżonej, zbrązowiałej twarzy i zwichrzonej, siwiejącej brodzie pociekło kilka łez.
- Witaj, Tyrin. - Cymmerianin wyszedł z ukrycia. - Dobrze znów cię zobaczyć i wiedzieć, że nie całe plemię zginęło z Bractwem Gwiezdnym i potworem.
- Gdyby tylko wszyscy czarownicy zginęli! - Tyrin odsunął Wyllę od siebie. Radość z powodu spotkania z córką ustąpiła miejsca zafrasowaniu. - Dwóch przeżyło i zachowało swą moc. Nadal rozkazują wojownikom. Słucha ich mniej ludzi, niż gdy wystąpiłem przeciwko nim. Zostało ich jednak wystarczająco wielu, by narobić wam kłopotów, jeżeli zdołają dotrzeć do swoich przyjaciół,
- Na przykład hrabiego Syzambrego? - rozległ się głos księżnej. Tyrin i Conan popatrzyli na siebie w milczeniu. Żaden z nich nie spuszczał wzroku; w końcu ciszę przerwała Chienna: - Nie wiem, czy obyczaje waszego ludu pozwalają przyjąć przebaczenie mojego rodu. Jeżeli jednak tak jest, możecie na nie liczyć... nie, udzielam go od zaraz. Co więcej, dostaniecie na własność ziemie lepsze od tych, które utraciliście, jeżeli wyświadczycie memu rodowi przysługę.
Wojownicy zachowywali się tak cicho, że szum wysokich sosen brzmiał w uszach Conana jak ryk wichury. Tyrin odkaszlnął.
- Gdzie miałby leżeć te ziemie?
- Jeżeli pokonamy Syzambrego, będzie to oznaczało również koniec jego sprzymierzeńców. Ich posiadłości stanowić będą nadania korony dla tych, którzy opowiedzą się po naszej stronie. Nie wiem dokładnie, co to będą za ziemie; na razie mogę wam jedynie zagwarantować, że będą wasze, jeżeli przyłączycie się do nas i zwyciężymy.
Znów zapadła cisza. Tym razem przerwał je jeden z wojowników, zadając pytanie, które malowało się na twarzach wszystkich jego towarzyszy:
- Mamy stanąć u twojego boku, Wasza Wysokość? W walce z twoimi wrogami? Z małym hrabią, tak?
- A któż jest większym wrogiem mojego rodu? Czy można sobie wyobrazić gorszego nieprzyjaciela? Gdybyście nawet dożyli narodzin synów waszych wnuków, nie spotkacie bardziej złego człowieka od Syzambrego!
Tyrin poprosił o zezwolenie na naradzenie się z towarzyszami na ustroniu. Księżna się zgodziła. Wojownicy szybko doszli do zgody; gdy wrócili, większość z nich się uśmiechała.
- Mamy przysiąc wszyscy razem czy każdy z osobna? - zapytał ten sam góral, co poprzednio.
- Tak, jak nakazują wam prawa i obyczaje - odrzekła Chienna. - Nie żądam, by u mojego boku stanęli ludzie, którym przysięga nie może przejść przez gardło.
Wywołało to nie cichnące śmiechy.
- Uciszcie się! - nie wytrzymała w końcu Raina. - Chcecie, żeby całe Królestwo dowiedziało się, gdzie jesteśmy?
Jej słowa zgasiły radość; zastąpiły ją przygnębione spojrzenia i parę siarczystych przekleństw z ust tych, którym nie brakowało tchu. Conan zrobił krok naprzód.
- Raina i ja dowodzimy Gwardią Pałacową - powiedział. - Przysięgając wierność królewskiemu rodowi, zobowiązujecie się równocześnie słuchać rozkazów generała Deciusa i wszystkich jego oficerów. Nie musicie jednak wypełniać rozkazów żadnego z nich, jeżeli nie zostaną zatwierdzone przez wybraną przez was starszyznę plemienia.
Skończywszy, Cymmerianin skłonił znacząco głowę przed Tyrinem. Księżna skinęła na Conana. Chociaż była wysoka, musiała wspiąć się na palce, by móc szeptać wprost do ucha barbarzyńcy.
- Mam wrażenie, że właśnie dostałam lekcję, jak powinnam radzić sobie z góralami - zgadza się, kapitanie?
- Wybacz mi, Wasza Wysokość, jeżeli zachowałem się zbyt samowolnie, ale...
- Spieszyłeś się i nie miałeś czasu zapytać mnie o zgodę? Ojciec i Decius mówili mi, jak często można usłyszeć taką wymówkę, zarówno z ust dobrych, jak i złych dowódców. - Conan nie odpowiedział, nie odrywając spojrzenia od grupy wojowników. Po chwili usłyszał cichy śmiech. - Należysz do tych pierwszych, kapitanie. Zwołaj wojowników; odbiorę ich przysięgę. Niech później przyprowadzą swoich towarzyszy i rodziny. Dzisiejszej nocy wreszcie będziemy mogli spać spokojnie.
Złożenie przysięgi przebiegło szybko - dokładnie tak, jak spodziewał się Cymmerianin. Nie wątpił również, że pozostali górale słuchający Tyrina równie łatwo zgodzą się na nowe przymierze plemienia. Na pewno część z nich należała do frakcji, o której mówił Aibas: zawsze zachowującej dystans wobec Bractwa Gwiezdnego i Syzambrego. Nietrudno było się domyślić, jaki los czeka plemię Pougoi, jeżeli nie znajdzie sobie nowych sprzymierzeńców. Bezdomne zastępy jego wojowników zostały przerzedzone, kobiety i dzieci stanowiły łatwy łup. Pougoi nie mieli szans w walce z innymi plemionami, z których sami uczynili swych śmiertelnych wrogów. Porywanie ludzi na ofiary dla potwora trwało zbyt długo, by mogło zostać łatwo wybaczone.
Conan liczył tylko na jedno: że Pougoi nie wykorzystają nowej pozycji podpór tronu jako odskoczni do dalszego gnębienia swych nieprzyjaciół. Gdyby tak się stało, królewski ród uwikłałby się w krwawe waśnie z pół tuzinem plemion za cenę pokoju z dawnymi wrogami.
Cymmerianin dziękował bogom, że to Chiennie i Eloikasowi przyjdzie rozwiązywać ten problem, nie jemu i Rainie. Jeżeli Aibas zamierzał zostać przy księżnej i pomagać jej, była to jego sprawa. W istocie doświadczenie aquilońskiego wygnańca w sztuce intryg uczyniłoby go zapewne wartościowym doradcą władców Królestwa.
Przede wszystkim należało jednak zadbać, by Aibas w ogóle miał szansę doradzać tronowi.
Grupie ponad stu ludzi, w tym pięćdziesiątce wojowników, o wiele trudniej przychodziło krycie się niż garstce towarzyszy Conana, lecz z drugiej strony nie było to już konieczne. Z wyjątkiem wojska hrabiego Syzambrego - o ile zdołał je zebrać - oraz resztek koronnych sił pod wodzą Deciusa w Królestwie nie było żadnej siły, mogącej stanąć z nimi do otwartej walki.
Czym innym była jednak groźba zasadzek, a jeszcze czym innym - magia Bractwa Gwiezdnego. Dlatego też Conan postanowił wędrować nocami, a odpoczywać za dnia. Ponieważ odbieranie przysięgi górali dobiegło końca o zachodzie słońca, ostatni etap wędrówki mógł rozpocząć się dopiero nazajutrz.
Kobiety, dzieci i księżna znaleźli schronienie w grupie chat zbyt małej, by zasługiwała na miano wioski. Chałupy były brudne, lecz nietknięte; wyglądały na porzucone przed paroma dniami. Nie sposób było się domyślić powodu ucieczki mieszkańców. Conan i tak nie zamierzał o tym dyskutować z nikim prócz trzeźwo myślących Rainy i Tyrina.
Gdy składanie przysiąg dobiegło końca, Tyrin jako wódz wręczył dary Conanowi i jego towarzyszom. Jeden z nich stanowiły usługi mamki na tak długo, dopóki Urras będzie jej potrzebować. Innym był namiot dla Conana i Rainy.
- Możesz z niego skorzystać - Raina powiedziała Aibasowi. - Ja i Conan będziemy na zmianę pełnić wartę dzisiejszej nocy.
Conan milczał, lecz pomyślał, że Raina jemu powinna powiedzieć najpierw, że nie będą spać razem. Mogła powstrzymać się z tą decyzją, aż dołączą do Deciusa. Cymmerianin był pewien, że Raina jest zbyt namiętną kobietą, by przepuścić okazję spędzenia z nim ostatniej, gorącej nocy.
- Tyrin zaproponował mi na znak zgody gościnę w swoim namiocie - wymówił się Aibas i dodał ściszonym głosem, spoglądając na stojącą razem z Marrem Wyllę. - Łatwo mu to przyszło, ponieważ jego córka i tak sypia z Grajkiem pod gwiazdami. Kogo w gruncie rzeczy obchodzi, gdzie spędzę noc?
- Niezupełnie - zaprzeczyła Raina. - Wyśpij się dobrze, byś rano jasno myślał. Potrzebujemy twojego sprytu.
Mina Aibasa świadczyła dobitnie, od jak dawna nie słyszał pochwały z niczyich ust, lecz przyjął ją, jak należało. Skłonił się, ucałował dłoń Rainy i odszedł.
- Kto obejmie pierwszą wartę? - zapytał Conan.
- Pozwól, że ja - odparła Raina. - Powinieneś oszczędzać się chociaż przez jedną noc.
- Od kiedy to towarzystwo kobiet osłabia mnie? Nawet twoje, a poznałem ich parę...
Raina dała mu lekkiego kuksańca w żebra.
- Sam powiedziałeś: musiało ich być tylko parę, skoro wyobrażasz sobie, że żadna nie potrafi odebrać mężczyźnie sił. Idź, wyśpij się dobrze.
Conan uniósł dłonie w geście udawanego respektu.
- Nie powinienem był traktować cię jak szlachcianki. Co będzie później? Wyjdziesz za Deciusa, żeby rzeczywiście zyskać tytuł?
Raina odwróciła się, wciąż z uśmiechem na ustach. Conan miał jednak wrażenie, że jej uśmiech był tym razem wymuszony.
Ani niewyraźna mina Rainy, ani cokolwiek innego nie przeszkodziło Cymmerianinowi zapaść w sen, gdy tylko się położył. Lekko naoliwił przedtem ostrze miecza i sztyletu, przyrzekając sobie, że natychmiast po przebudzeniu poszuka kowala pośród górali. Pałasz był tak tępy, że bez solidnego wyklepania nie nadawał się nawet do krajania wołowiny.
Cymmerianin zdjął buty, owinął się w niedźwiedzią skórę i rozciągnął w namiocie wyścielonym sosnowymi gałęziami. Uderzający do głowy zapach zgniecionych igieł był ostatnim wrażeniem, jakie do niego dotarło.
Nagle obudził się, zdając sobie sprawę, że nie jest w namiocie sam. Co więcej, ktoś wcisnął się pod futra.
Tym kimś była kobieta. Na dodatek nie spała. Udawała sen, lecz Conan nie dał się zwieść pozorom.
Strojem kobiety była tylko jej skóra; t e g o nie sposób było udać. Cymmerianin przesunął dłoń po jej gładkich plecach i delikatnie poklepał pośladki o jędrnych mięśniach. Widocznie Raina postanowiła w końcu nie spać samotnie. Zadowoliła się kpiną...
Kobieta odwróciła się i zdecydowanie otoczyła barbarzyńcę ramionami.
Nikt nie odrzuciłby tak bezpośrednio złożonego zaproszenia. Conan błyskawicznie pozbył się ubrania i odpowiedział uściskiem równie silnym, jakim został obdarzony. Przycisnął kobietę do futer, wplótł palce w jej włosy i złożył na ustach namiętny pocałunek. Odpowiedziała gwałtownymi pieszczotami, podsycając rozpalającą się w nim żądzę...
...Do chwili, gdy zdał sobie sprawę, że gładkie, jedwabiste włosy kobiety spływają po jej ramionach, sięgając niemal do lędźwi. Włosy Rainy sięgały zaś zaledwie za kark.
Conan nie przerwał pocałunku. Kobieta - której nie mógł już w myślach nazywać Rainą - również nie zaprzestała ekscytujących pieszczot. Cymmerianin wykorzystał jednak wolną dłoń, by paroma muśnięciami zorientować się, z kim może mieć do czynienia.
Bez wątpienia nie była to Raina. Równie wysoka i szeroka w ramionach, lecz o mniej wyrobionych mięśniach. Dochodziły do tego długie włosy. To wystarczyło, by Conan zdał sobie sprawę, kogo trzyma w ramionach.
Wybuchnął śmiechem, który kobieta odczytała jako oznakę zadowolenia. Zdwoiła intensywność pieszczot, chociaż nie mogła mieć wątpliwości, że jest pożądaną towarzyszką.
Była to Chienna. W namiocie Conana znalazła się księżna. I co z tego? Był mężczyzną, obcującym z piękną kobietą. W takiej sytuacji nie liczyły się zaszczyty, dostojeństwo ani nic innego prócz rytuałów o wiele starszych niż czasy, gdy ludzie zaczęli nosić korony - czy cokolwiek innego.
Na rytuałach tych minęła im większa część nocy. Dla obojga stały się źródłem wielkiego zadowolenia. Gdy księżna w końcu zasnęła, Conan zaczął się zastanawiać, czy nie powinien obudzić jej i ostrzec, że do namiotu może wrócić Raina.
Dopiero po pewnym czasie z niebotycznym zdumieniem zdał sobie sprawę, jak sytuacja wyglądała naprawdę. Raina i Chienna obmyśliły to wspólnie, jako... żart, by użyć najłagodniejszego z możliwych określeń.
Dlaczego to zrobiły? Zaciągnięcie do łóżka panien z panujących rodów groziło w większości królestw utratą życia. Chienna nie była jednak panną; co więcej, nikt nie miał prawa mówić jej, z kim ma spędzać noce. Conan przestał się obawiać, że jej żart może mieć śmiercionośny skutek. Był jednak wciąż ciekaw, co się kryje za kobiecym spiskiem. Doszedł wszakże do wniosku, że do przeniknięcia niewieściego rozumowania potrzebowałby potężnego zaklęcia. Czaru, który jak płaszcz zapewniający niewidzialność czy miecz gwarantujący niezwyciężoność okazałby się w ostatecznym rozrachunku bardziej groźny niż pożyteczny.
Przynajmniej Conan nie musiał się obawiać, co powie Raina, jeżeli zastanie ich razem. Naciągnął z powrotem futra na siebie i księżną, otoczył ją ramionami. Bardziej niż kiedykolwiek zasługiwała tej nocy, by było jej ciepło.
Futra i księżna grzały Cymmerianina tak, że zasnął ponownie równie łatwo, jak za pierwszym razem. Gdy obudził się, Chienny już nie było, zastał natomiast Rainę na zwykłym miejscu. W bladym świetle brzasku Bossonka wyglądała bardzo pociągająco, lecz Conan zdecydował się jej nie budzić.
Obóz zaczynał witać nastanie dnia postukiwaniem krzesiw i stali, szczękaniem garnków i noży przy przygotowywaniu jadła, płakaniem głodnych dzieci. Dzienna zmiana warty zastąpiła nocną.
Conan usłyszał wzniesiony w proteście znajomy głos. Aibas skarżył się wszystkim, którzy mieli ochotę go słuchać - i pozostałym - że ledwie się wyspał tej nocy. Reakcją na jego słowa było jedynie chrapanie Tyrina - i gromki śmiech Conana.
Rozdział 17
Ból wciąż nękał hrabiego Syzambrego za dnia i w nocy, podobnie jak osłabienie i koszmary. Arystokrata czuł wdzięczność dla ucznia medyka imieniem Zylku za ulgę, którą niosły wyszukane przez niego w zrujnowanym pałacu lecznicze mikstury. Bez jego pomocy hrabia nie zdołałby ukryć wycieńczenia i cierpień, co niemal na pewno uniemożliwiłoby mu werbowanie ludzi pod swe sztandary. Dzięki uczniowi Syzambry wyspał się dobrze w noc poprzedzającą przybycie czarowników plemienia Pougoi.
Hrabia dobrał straż przyboczną spośród najlepszych swoich żołnierzy. Wartownicy donieśli o zbliżaniu się górali i pozostali na stanowiskach, nie zaś pierzchnęli w popłochu. Syzambry postanowił ich za to wynagrodzić, tym bardziej, że dowiedział się, że wśród przybyszów było dwóch członków Bractwa Gwiezdnego.
- Witajcie, dostojni magowie - rzekł, gdy wprowadzono ich do namiotu. - Mam nadzieję, że w przeddzień ostatecznego zwycięstwa przynosicie mi dobre wieści.
- Wieści mogłyby być zarówno lepsze, jak i gorsze - odpowiedział płynnie językiem nizin starszy z Braci Gwiezdnych o długiej brodzie, spiętej brązowym drutem w trzy pasma. - Przybywamy bez potwora - nie możemy go wyciągnąć ze stawu, który dla niego stworzyliśmy. Zjawiliśmy się też tylko z częścią wojowników Pougoi. Pozostali muszą strzec kobiet i dzieci przed plemionami, które chętnie wykorzystałyby naszą słabość do zemsty za wierną służbę tobie.
Syzambry miał wrażenie, że czarownik mówił niecałą, w pokraczny sposób wykoślawioną prawdę. Przybrana przez maga dworska maniera nie uspokajała hrabiego. Przedstawiciel Bractwa Gwiezdnego zapewne spędził pół życia na pozyskiwaniu sprzymierzeńców, mówiąc im to, co pragnęli usłyszeć.
- Ilu wojowników przyprowadziliście i kto nimi dowodzi? - zapytał hrabia, mając nadzieję, że zdoła wreszcie przycisnąć rozmówcę do muru.
- Pięćdziesięciu najwytrawniejszych wojowników plemienia, chociaż nie ma z nimi żadnego ze znanych ci wodzów.
- Kto w takim razie poprowadzi ich podczas bitwy?
- Liczymy, że wyznaczysz nam miejsce w pobliżu czoła twoich wojsk - odparł młodszy z Braci Gwiezdnych. - Jeżeli będziemy towarzyszyć wojownikom, powinni bez oporu podporządkować się naszym poleceniom.
- Niewątpliwie - rzekł Syzambry. Poczuł w głowie pulsujący ból, wywołany nie raną, lecz doznawaną od dawna irytacją w obliczu głupców. - Czy jednak zastosują się do rozkazów doświadczonych dowódców? Nie wątpię w wasze dobre chęci, ale czy kiedykolwiek braliście udział w bitwie takiej, jaka nas czeka?
Czarownicy zdobyli się tylko na przeczące kręcenie głowami.
- Tak myślałem. Zgodzicie się, bym wyznaczył jednego z moich kapitanów do dowodzenia waszymi rodakami? Jest to korzystne zarówno z naszego, jak i waszego punktu widzenia.
- Wątpisz w ich dzielność? - zapytał zirytowany starszy z czarowników.
- Wątpię, czy nawet największy czarnoksiężnik na świecie byłby w stanie rzucić właściwe zaklęcie, broniąc się przed wbiciem ostrza w trzewia - odparł Syzambry, starając się zachować spokojny ton. Po spojrzeniach Braci Gwiezdnych zorientował się, że się mu to nie udało, lecz przynajmniej przyjęli do wiadomości, że to on tu rządzi. - Świetnie. W takim razie niedługo wybiorę dowódcę dla waszych wojowników. Pewnie zdążycie go poznać, nim wyruszymy. Coś jeszcze?
Czarownicy pokręcili głowami i pożegnali się chłodno. Syzambry odczekał parę chwil po ich wyjściu, po czym przywołał Zylku i zrelacjonował mu przebieg spotkania z magami. Uczeń medyka wysłuchał opowieści w milczeniu.
- Panie, mam śledzić tych obszarpańców?
- Najpierw zabierz trochę porządnego wina i wproś się między nich. Nie jesteś żołnierzem, ale w tej sytuacji jesteś wart o wiele więcej. Masz bystre oczy i uszu i potrafisz trzymać język za zębami. Myślę również, że znasz się na czarach lepiej, niż byłbyś gotów się przyznać.
- Hm. - Zylku zachował nieprzeniknioną minę przy ostatnich słowach, lecz skinął głową i dodał. - Tobie również, panie, nie podoba się postawa czarowników?
- Wykazujesz wielką śmiałość, sugerując, że zachowywałem się jak dureń.
- Wybacz mi, najłaskawszy panie.
- Zasłuż sobie na wybaczenie, dowiadując się, co Bracia Gwiezdni kryją w zanadrzu.
Być może zachowując się w ten sposób, Syzambry popełniał nie zasłużoną obrazę wobec Bractwa Gwiezdnego tylko po to, by zaspokoić próżną ciekawość. Mimo to hrabia czuł niemal pewność, że sytuacja wyglądała gorzej, niż przedstawili mu to czarownicy. Był niemal pewny, że winę ponosili za to Eloikas i jego pachołkowie. Jeżeli król i jego zwolennicy zdołali podreperować swe marne położenie i wzmocnić siły przed czekającą ich bitwą...
Syzambry zaklął i trzepnął otwartą dłonią w palik namiotu. Uderzenie sprawiło, że ból odezwał się w niejednym miejscu ciała hrabiego. Arystokrata zdusił jęk.
Postanowił, że gdy zostanie koronowany, jego pierwszym rozkazem będzie, by wszyscy, którzy pragnęli zaskarbić sobie monarsze łaski, usługiwali mu w sypialni. Zwłaszcza księżna Chienna; dla niej przeznaczał w wyobraźni specjalny rodzaj posługi.
Gdy Conan wrócił na czele oddziału góralskich wojowników, Decius był niemal gotów czuć współczucie dla Syzambrego. Głównodowodzący królewskich wojsk nie wątpił w opowieść Cymmerianina, chociaż wydawała się niewiarygodna. Generał nie dowierzał jednak w lojalność świeżo zdobytych sprzymierzeńców. Swoje obiekcje często wyrażał na głos, dopóki księżna Chienna nie wezwała go i nie nakazała mu powściągnięcia języka.
- Ci ludzie nie mają dokąd wrócić - powiedziała ostrym tonem. - Mają do wyboru śmierć w walce z plemionami, którym się narazili, albo przymierze z nami, co daje im przynajmniej cień szansy. Liczą, że po bitwie - która według ciebie okaże się jatką - zagwarantujemy im bezpieczeństwo. Im, oraz ich kobietom i dzieciom.
- Niemal mnie przekonałaś, pani - odrzekł Decius. - Jednak jest to tak poważna sprawa, iż król Eloikas...
Przez moment Decius poczuł strach, że księżna go spoliczkuje. Po chwili Chienna zacisnęła dłoń na rękojeści sztyletu i przemówiła tonem niemal tak kwaśnym, iż mógłby zwarzyć mleko.
- Deciusie, nie jestem jeszcze ani królową, ani regentką. Niemniej jednak, jeśli będziesz zawracać głowę mojemu ojcu, znajdę sposób, by ci się odpłacić, nawet z naruszeniem prawa. Wracaj robić cielęce oczy do Rainy, albo wydaj patent kapitański dla Aibasa. Zajmij się, czym chcesz, ale nie gnęb mojego ojca, bo srogo tego pożałujesz!
Decius skłonił się i odszedł. Był gotów przyznać księżnej rację. Serce Eloikasa było bardzo słabe. Tylko cud mógł sprawić, by dożył dnia zwycięstwa - o ile miał on nadejść. Rozgromienie plemienia Pougoi, zagłada potwora i rozpędzenie Bractwa Gwiezdnego stanowiły srogie ciosy dla Syzambrego, lecz bynajmniej nie oznaczały rozstrzygnięcia wojny.
Pod sztandary króla garnęli się mężczyźni ze splądrowanych i spalonych przez hrabiego wiosek i miast. Niewielu z nich było jednak porządnie uzbrojonych, a jeszcze mniej znało się na żołnierskim rzemiośle. Aibas miał prawo spodziewać się rangi kapitana lub jeszcze wyższej. Chociaż Decius mu nie ufał, nie miał wielkiego wyboru. Generał marzył, by w jego szeregach znalazło się jeszcze z tuzin oficerów i trzystu rekrutów.
Krążyły również pogłoski, że do walk mogły włączyć się plemiona, które przestały odczuwać strach przed góralami Pougoi. Było jednak niewiadomą, po której stronie mogły się opowiedzieć. Jeżeli sprzymierzyłyby się z wojskami króla, czy zdołałyby walczyć ramię w ramię ze swoimi wrogami od wielu pokoleń? Być może lepiej by było, gdyby górale nie opuszczali swoich sadyb.
Te i dziesiątki innych pytań przemykały Deciusowi przez głowę, gdy wracał z namiotu Chienny. Nim dotarł do skraju obozu, postanowił, iż istotnie odwiedzi Rainę. Nie po to, by "robić do niej cielęce oczy" - w marzeniach wykazywał o wiele większą śmiałość - lecz aby zasięgnąć jej rady. Chętnie podyskutowałby również z Cymmerianinem, Aibasem i Marrem, gdyby mógł ich zebrać...
Gdzieś za jego plecami rozległo się bicie w bęben. Odwróciwszy się, Decius ujrzał schodzącego po stoku Conana. Barbarzyńca miał zacięty wyraz twarzy.
- Witaj, generale. Jej Królewska Wysokość wzywa cię.
Decius miał wrażenie, że zimna dłoń ściska jego serce. Przeczuwał, co zamierza powiedzieć Cymmerianin.
- Król Eloikas właśnie skonał. Jako najwyższemu tytułem spośród obecnych szlachciców przypada ci w udziale...
- Wierz mi, znam prawa i obyczaje Królestwa, Cymmerianinie.
Głos Deciusa o mało się nie załamał przy ostatnich słowach. Pragnął krzyczeć "Ojcze!" tak głośno, by posłyszały go gwiazdy i księżyc.
Cymmerianin miał dość delikatności, by odwrócić się do czasu, gdy generał zapanował nad sobą. Obydwaj wojownicy ruszyli po chwili z powrotem w stronę królewskiego namiotu.
Hrabia Syzambry wiercił się niecierpliwie na wyściełanym fotelu. Spędził cały dzień nie w łożu, lecz przy organizowaniu swych spraw; zgodził się jedynie na krótką popołudniową drzemkę; wymuszoną przez medyka. Jak gdyby był niemowlęciem w powijakach!
Być może nie potrzebował już tak wiele snu. Być może właśnie dlatego odczuwał niepokój, narastający w miarę zniżania się słońca nad horyzont. Blask zmierzchu pozłocił śnieżne czapy na wierzchołkach najwyższych szczytów, inne okrył szkarłatem. Zerwał się wiatr. Hrabia miał wrażenie, jakby cały świat wstrzymywał dech w niepewności.
Syzambry wiedział doskonale, na co czeka: na powrót Zylku z obozowiska wojowników Pougoi. Hrabia miał nadzieję, że dowie się od niego, jak naprawdę wyglądają sprawy w plemieniu.
Obserwujący królewski obóz zwiadowcy donieśli Syzambremu, że część górali znalazła nowych sprzymierzeńców. Dowodził nimi najprawdopodobniej Aibas. Jeżeli Aquilończyk rzeczywiście zdradził hrabiego, żaden rodzaj śmierci nie był dlań zbyt okrutny. Z informacji zwiadowców wynikało przynajmniej, że zdradzieckim wojownikom nie towarzyszyli członkowie Bractwa Gwiezdnego, potwór zaś nie żył. Do królewskiego obozu nie można było się zbliżyć ani za dnia, ani w nocy. Tych, którzy tego próbowali, nie widziano więcej - z wyjątkiem jednego, którego pozbawiono trzewi oraz genitaliów i zadano niezliczone inne rany. To wystarczyło, by przekonać zwiadowców, iż nie warto się kręcić w pobliżu wrogiego obozu. Większość przynoszonych przez nich informacji było wyssanych z palca lub opierało się na pogłoskach. Jedna z nich głosiła, że król Eloikas nie żyje. Syzambry zastanawiał się, czy w tym wypadku powinien zaproponować pokój za cenę ustanowienia go regentem w imieniu księcia Urrasa.
Hrabia rozpatrywał tę kwestię z różnych punktów widzenia. Tymczasem otaczający go świat stracił kolory i noc zamknęła się nad jego obozem. Gdzieniegdzie jedynie szafranowe płomienie wzbijały się nad szkarłatnymi bierwionami ognisk straży. Zapadł mrok, nim hrabia doszedł do wniosku, że na razie najlepiej wstrzymać się z propozycjami rozejmu. Ponieważ znał własną potęgę i słabość przeciwnika, sądził, że ostra stal przemówi dobitniej niż giętki język.
Gdzie podziewał się Zylku? Syzambry nie mógł dokładnie oszacować swych sił, nim się nie zapozna z sytuacją wśród górali. Do powrotu swego wysłannika nie miał na to szans.
Nagle rozległ się chrzęst butów na ziemi pokrytej żwirem. Po chwili zabrzmiało szczękanie mieczy i włóczni: wartownicy Syzambrego wykazywali czujność. Hrabia dobył miecz, złożył go na kolanach i czekał, aż sługa odchylił połę namiotu.
W kręgu padającego od ogniska blasku pojawiła się sylwetka wysłannika. Zylku wyglądał tak samo jak trzy dni wcześniej; był tylko nie ogolony i nosił czarną opończę. Hrabia dojrzał wszak na tle płomieni coś jeszcze: Zylku był bosy.
Syzambry poderwał się z fotela, wystawiając miecz przed siebie. Stopy ucznia medyka były pokryte zakrzepłą krwią, jak gdyby przez minione dni bezustannie biegał po tłuczonych kamieniach.
Hrabia zaczerpnął ze świstem tchu, gotów wezwać straże, lecz okazało się to niepotrzebne. Wartownicy dojrzeli to, co ich pan, i ruszyli naprzód, by wypełnić swoje obowiązki.
Pierwszych dwóch strażników ujęło Zylku za ramiona, jak gdyby mieli do czynienia z nieszkodliwym szaleńcem. Posłaniec schwycił ich za gardła z siłą dziesięciu mężczyzn. Z mocą dwudziestu uderzył ich głowami o siebie. Chrzęst gruchotanych czaszek był tak głośny, że odbił się echem od wzgórz. Jak gdyby to nie wystarczyło, Zylku zacisnął ręce tak mocno na gardzielach strażników, że zmiażdżył im krtanie. Podwójnie zadbawszy, by pozbawić ich życia, pchnął martwe ciała wartowników w stronę pozostałych żołnierzy.
Lojalność i być może lęk przed gniewem ich pana sprawiły, że pozostali strażnicy nie uciekli. Nie byli jednak na tyle odważni, by ruszyć przeciwko opętanemu posłańcowi. Gdy nieszczęśnik ruszył chwiejnym krokiem w stronę ogniska, wartownicy spiesznie podbiegli do hrabiego, tworząc przed nim zasłonę z ciał i broni.
- Podnieście mnie, durnie! - wrzasnął hrabia.
Nienawidził wydawania poleceń, przypominających innym o jego mikrej posturze, ale nie miał wyboru. Widział przed sobą jedynie szereg kaftanów i głów w hełmach.
Słudzy dźwignęli fotel, zataczając się pod ciężarem. Dwóch wartowników skoczyło wspomóc służących - korzystając równocześnie z okazji, by znaleźć się jak najdalej od tego, czym stał się Zylku.
Czterej mężczyźni wynieśli fotel z Syzambrym i dźwignęli go jak najwyżej, by hrabia mógł ujrzeć nad głowami strażników, co się dzieje. Arystokrata przełknął ślinę ze zgrozą, zmuszając się do opanowania przemożnego instynktu, by zeskoczyć i uciekać w panice. Fotel się zakołysał. Mężczyźni rozpaczliwie walczyli, by utrzymać go w równowadze, Syzambry walczył, by utrzymać jego poręcze - i spokój ducha. Zapowiadało się, że zapanuje ogólny zamęt, jednak na szczęście do niego nie doszło. Syzambry poprawił się na poduszkach i zmusił do powtórnego spojrzenia na rozgrywającą się przed nim scenę.
Zylku stanął w ognisku pośród płomieni sięgających kolan. Ogień zwęglił jego wysokie buty i to samo czynił z ciałem nieszczęśnika. Zylku jednak zdawał się nie czuć bólu; zachowywał się, jak gdyby wszedł w ciepłą kąpiel z wonnymi, leczniczymi ziołami.
Hrabia odniósł wrażenie, że płonący mężczyzna otworzył usta - a przynajmniej od strony ogniska rozległy się słowa.
- Hrabio, tym razem nie ty zapłacisz cenę za bezprawną próbę poznania tajników naszej wiedzy. Nic ci nie grozi, o ile wyciągniesz z tego właściwą naukę. Za każdym razem, gdy będziesz próbował zdobyć zakazaną wiedzę, czeka cię podobna lekcja. Ceną każdej z nich będzie życie twoich podwładnych. Zastanów się, po ilu lekcjach twoich ludzi zawiedzie odwaga.
Syzambry wolał nie myśleć, kto i jakimi sposobami nakazał Zylku powtórzenie wiadomości. Gdy płonący człowiek wypowiedział ostatnie słowa, skończył się chroniący go czar. W jednej chwili młody mężczyzna poczuł cały ból, płynący ze zwęglającego się ciała. Wrzasnął tak głośno, że Syzambry gotów byłby przysiąc, iż ludzkie gardło nie jest zdolne do takiego wysiłku.
- Zabijcie go! - zawołał hrabia niemal równie donośnie jak gorejący nieszczęśnik.
Nie musiał wydawać tego rozkazu. Pół tuzina włóczni przeszyło pierś Zylku, nim zdołał krzyknąć ponownie. Byłoby ich więcej, gdyby kilku wartowników nie odrzuciło broni, by zatkać sobie rękami uszy. Jeden z nich padł na kolana, wstrząsany torsjami.
Równocześnie ze śmiercią Zylku ognisko przygasło. Hrabia dziękował bogom za mrok, skrywający przed podwładnymi jego zbielałe, wystraszone oblicze. Miał nadzieję, że miał kto wysłuchać jego modlitw; że nie wszyscy bogowie opuścili tę krainę.
Strażnicy i służący odzyskali w końcu panowanie nad sobą. Dopełnili swych obowiązków: gdy Syzambry odzyskał orientację w otoczeniu, leżał spowity futrami w łóżku, nad nim zaś pochylał się zatroskany medyk.
Syzambry wysłuchał jednym uchem gorliwej paplaniny medyka o zielonej żółci i wiatrach, upustach krwi i lewatywach. Hrabia błądził myślami zupełnie gdzie indziej: starał się przeniknąć tajemnicę rzuconych na Zylku czarów i jego koszmarnej śmierci.
Jedynie Bracia Gwiezdni i królewski ród posiedli tajemnice, za których poznanie byli gotowi zabijać. Krewniacy Eloikasa nie rozporządzali jednak magią - o ile tylko nie służył im Grajek Marr. Mimo zagłady potwora Bractwo Gwiezdne znało dość zaklęć, by dokonać tak okrutnego czynu - lecz wszak mienili się sprzymierzeńcami Syzambrego! Czy w ten sposób powinni traktować swojego mocodawcę, który obiecał wynieść Bractwo i resztę plemienia na najwyższe stanowiska w Królestwie? Czy można było nazwać lojalnym postępowaniem zamordowanie zaufanego człowieka, zasianie trwogi wśród żołnierzy i wytrącenie z równowagi samego hrabiego?
Było to jednak niewątpliwie dzieło Braci Gwiezdnych. Okazali swoją prawdziwą góralską naturę - przestrzegali honorowych zobowiązań tylko wobec członków własnego plemienia.
Od chwili, gdy zgasło ognisko, zapanowały zupełne ciemności. Hrabia miał wrażenie, że nagle zrobiło się znacznie chłodniej. Otulił się ciaśniej futrami, jak gdyby nieska temperatura mogła rozjątrzyć jego rany. Pośród pulsującego bólu zaczął na nowo rozmyślać o zaproponowaniu królewskiemu rodowi pokoju.
- Powiedz swojemu panu, że pokój nastanie tylko wówczas, gdy bezwarunkowo przystanie na naszą służbę - powiedziała królowa Chienna.
Decius uśmiechnął się na widok min garstki ocalałych dworskich dostojników. Majestatyczna liczba mnoga przysługiwała panującej monarchini, a nie regentce w imieniu małoletniego króla. Uwadze dostojników nie uszło także, że Urrasa nadal tytułowano księciem.
Wyglądało na to, że sprawa regencji pozostanie w zawieszeniu przynajmniej do czasu decydującej bitwy z siłami Syzambrego. Decius odczuwał z tego powodu zadowolenie. Jako głównodowodzący królewskich wojsk zająłby czołowe miejsce w dowolnej radzie regencyjnej. Zgłaszali się jednak i inni kandydaci: co dnia do królewskiego obozu przybywali nowi szlachcice. W większości przypadków ich głównym atutem była wierność, nie zaś liczebność prowadzonych oddziałów.
Niektórzy z arystokratów uważali, że posiedli dogłębną wiedzę o żołnierskim rzemiośle. Nie podważali dowodzenia Deciusa, nieustannie doradzali mu jednak, jak powinien postępować. Generał był zadowolony, że nie musi na dodatek wysłuchiwać ich opinii o powołaniu Conana na kapitana Gwardii, przydzieleniu dowódczych stanowisk Rainie i Aibasowi, a nawet o obecności Grajka Marra w królewskim obozie. Wolał słyszeć jedynie: "Pragniemy, by tak się stało" lub "Nie życzymy sobie tego" z ust Chienny i spełniać jej polecenia. Zachowanie królowej sprawiało, że człowiek gotów był uwierzyć na powrót nie tylko w istnienie bogów, lecz i ich troskę o sprawiedliwość i honor pomiędzy śmiertelnikami.
- Czy mój pan nie może liczyć chociażby na darowanie win? - zapytał posłaniec Syzambrego.
Chienna uniosła brwi w wyrazie, który Decius widział u niej wiele setek razy od czasu, gdy była dzieckiem. Królowa powstrzymała się jednak przed gniewną repliką.
- Powiedzieliśmy jasno: bezwarunkowo - odparła z godnym władczyni dostojeństwem. - Czy ty lub twój pan jesteście głusi, że nie może to do was dotrzeć?
Posłaniec zrozumiał w końcu, iż nic nie wskóra, przeciągając audiencję, może zaś stracić szansę wyjścia z niej z honorem. Pożegnał się i w parę chwil później tętent kopyt oznajmił o jego odjeździe.
Decius dokonał obchodu wart. Nakazał im wyglądać powrotu oddziału, zabranego przez Conana na ćwiczebny przemarsz. Później generał udał się na krótkie posłuchanie u królowej. W trakcie rozmowy Chienna przycinała żołnierskim nożem paznokcie u stóp, lecz mimo to Decius uważał, że wygląda równie wdzięcznie jak zawsze.
- Nie spytaliśmy cię o zdanie przed odrzuceniem oferty hrabiego - powiedziała. - Prosimy cię za to o wybaczenie. Uważasz, że powinniśmy uważniej wysłuchać jego posłańca?
- Syzambry stara się zaskarbić twoją pomoc w ratowaniu przegranej sprawy, pani. - Decius zaśmiał się gardłowym tonem.
- Być może prawdziwe są pogłoski, że chociaż sprzymierzył się z Pougoi, lęka się ich tak samo, jak nas - wskazała Chienna. Godność nie pozwalała Deciusowi otworzyć szeroko ust, lecz jego mina była wystarczająco wymowna. Królowa się roześmiała. - Deciusie, powinnam pogniewać się, że uważasz, iż jestem za młoda, by znać się na zawiłościach władzy. Pamiętaj, że jestem królową Królestwa Kresowego. Być może biedną, lecz jedyną - chyba że sądzisz, iż hrabia Syzambry powinien zasiąść na tronie?
- Kapitan Conan nadawałby się dziesięciokroć bardziej do noszenia korony niż Syzambry. - Decius nie był w stanie przyjąć śmiechem jej żartu.
- Przynajmniej - potwierdziła królowa. Odłożyła nóż i obciągnęła wyplamioną szatę. - Jesteśmy zadowoleni z twojej służby i cenimy sobie twe rady. Obyśmy zawsze mogli ufać im tak, jak dzisiaj.
Decius skłonił się i wyszedł, myśląc, że nawet królewskie chęci nie są wiążące dla bogów. Generał był dwakroć starszy od Chienny; miałby szczęście, gdyby dożył okazji wpojenia księciu Urrasowi żołnierskiego rzemiosła.
Decius pomyślał, że może powinien powtórnie się ożenić. Po pogrzebaniu pierwszej żony i trzech synów byłoby to kuszeniem losu, lecz Urras mógłby wychowywać się z jego dziećmi. Książę naturalnie potrzebowałby przyjaciół i towarzyszy zabaw, a...
- Generale, życzysz sobie, by ci nie przeszkadzać?
Jego rozmyślania przerwała Raina. Wojowniczka wyłoniła się z ciemności cicho jak kot. Decius początkowo skinął głową, lecz natychmiast zdał sobie sprawę, że właśnie ta osoba może przeszkadzać mu zawsze i wszędzie.
- Pani, prawdę mówiąc, raduje mnie twoje towarzystwo.
Obydwoje ruszyli w stronę namiotu generała. Szli w odległości miecza od siebie, strój Rainy zaś był nie bardziej obcisły niż zwykle, lecz Decius miał wrażenie, że jeszcze nigdy tak silnie nie odczuwał jej kobiecości.
Usiedli na futrach w jego namiocie, tuż przy wejściu. Generał odesłał adiutanta i wyciągnął spod skór bukłak z winem.
- Wybacz mi marną gościnność - rzekł.
- Żadna gościna nie jest marna, jeśli gospodarz jest skarbem.
Decius miał nadzieję, że mrok skrywał jego sztubacki rumieniec. Czuł, że za komplementem Rainy nie kryła się tylko uprzejmość.
Wojowniczka upiła głęboki łyk i wręczyła bukłak Deciusowi. Przy okazji parę kropel trunku pociekło generałowi na nadgarstek.
- Wybacz mi, panie. Pozwól, że to naprawię.
Przyłożyła usta do jego dłoni i zaczęła zlizywać wino.
Długie lata wdowieństwa nie odebrały Deciusowi orientacji w sprawach miłości. Wsunął dłonie pod podbródek Rainy i uniósł głowę Bossonki, by ją pocałować. W odpowiedzi zapraszająco uchyliła usta i otoczyła go ramionami.
Niewiarygodnie szybko gorliwe palce Deciusa uporały się z węzłami na rzemieniach skórzanej zbroi kobiety. W tym, co się stało później, nie było niczego zaskakującego, z wyjątkiem stwierdzenia przez Deciusa, że Raina okazała się jeszcze piękniejsza, niż przypuszczał.
Dopiero gdy wojowniczka zasnęła, generał zorientował się, że nie zaciągnął zasłon w wejściu do namiotu. Parę odzianych tylko w blask księżyca kochanków mógł dojrzeć każdy, kogo kroki poniosły w tę stronę. Gdyby znalazł się tu Conan...
Decius szybko ochłonął. Zarówno Cymmerianin, jak i sama Raina powiedzieli mu, że jest panią swojego postępowania. Nic nie stało na przeszkodzie, by spędzał z nią kolejne noce, o ile sama miała na to ochotę.
Do czasu rozstrzygającej bitwy generał nie śmiał rozmyślać o pojęciu Rainy za żonę. Narażałby się przez to na nieprzychylność bogów; na razie ich dar był i tak niezmiernie szczodry. Potwierdziła się jego myśl z chwili, gdy wychodził z namiotu królowej: bogowie istotnie troszczyli się o ludzi.
Conan powrócił do obozu o świcie. Ludzie, którzy mieli stawić czoło siłom hrabiego, nie potrzebowali dodatkowego szkolenia, może z wyjątkiem urządzania zasadzek w nocy. Cymmerianin przekazał im podstawy wiedzy, jak tego dokonywać.
Conan wiedział, że Pougoi byli nieprześcignionymi mistrzami w prowadzeniu nocnej walki. Królowa nie miała jednak ochoty wysyłać górali służących jej zaledwie od paru dni daleko poza obóz. Tyrin przyjął to lepiej, niż Conan się spodziewał, chociaż wodza trudno było nazwać zadowolonym z takiego obrotu rzeczy. Barbarzyńca liczył, że z boską pomocą Tyrin zdoła utrzymać porządek pośród swoich ludzi.
Cymmerianin nie był zaskoczony, że po powrocie nie zastał Rainy w swoim namiocie. Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że wojowniczka zabrała ze sobą ubranie i rynsztunek. Prawdziwym zaskoczeniem jednak był widok śpiącej pod futrami kobiety.
Conan podejrzewał, że jest to Wylla, po barwie rozpostartych na skórach włosów i wdzięcznym kształcie ramienia zsuniętego na ziemię. Cymmerianin ściągnął buty i na czworakach przysunął się do dziewczyny. Wciąż na klęczkach ujął skraj futra w jedną dłoń, a drugą wyciągnął nad jej ramię.
Szarpnięciem zdarł futra ze śpiącej postaci. W świetle poranka potwierdziły się jego podejrzenia. Pod futrami istotnie leżała Wylla: naga jak nowo narodzona, lecz nieporównanie przyjemniejsza dla oka. Dziewczyna spała tak głęboko, że Conan zdał sobie sprawę, iż do jej przebudzenia potrzebne będą dodatkowe środki.
Pochylił się nad nią, gotów ją pocałować.
Ramiona dziewczyny nagle ożyły i splotły się na jego karku. Wylla objęła go bardzo mocno. Cymmerianin dźwignął się, pociągając ją za sobą. Dziewczyna przywarła doń całym ciałem. Conan wyczuwał każdą jego krzywiznę, ciepło tętniącej pod skórą krwi.
Gdy Cymmerianin odpowiedział na jej uścisk, Wylla cicho zamruczała. Zdziwił się przez chwilę, że zaczęła śpiewać, lecz dziewczyna zadbała, by szybko przestał się tym przejmować.
Skończywszy śpiewać, wtuliła się w niego, nie wyjmując dłoni z gęstych włosów Cymmerianina. Milczenie trwało do chwili, gdy przerwał je śmiech Conana.
- Co cię tak rozbawiło?
- Mam nadzieję, że traktujesz to tylko jako żart.
- Boisz się Marra?
- Obawiam się narazić komukolwiek, kto włada taką mocą.
- Obydwaj powinniście się wstydzić, jeżeli obawiacie się tego... - poklepała się przez okrywające ją futra.
- Wolę postępować ostrożnie i z tobą, i Rainą - wyjaśnił Conan.
- Dziwisz się, że obydwie same decydujemy, jak postępować?
- Tak. Nie sądzę jednak, by Raina długo zachowała niezależność. Jeżeli tylko Decius przeżyje bitwę... - Conan zaśmiał się głośniej. - Nie pytam, gdzie Raina spędziła tę noc, bo się tego domyślam. Chcę cię jednak zapytać, czy...
- Przysłała mnie tutaj? Oczywiście. Powiedziała, że bogowie nie stworzyli Deciusa do tego, by był samotny. Z tobą jest inaczej, lecz żaden mężczyzna nie zasłużył na samotność w noc przed walką, która może się okazać dla niego ostatnią. Dlatego tu jestem - byś nie był sam.
- Powinienem przełożyć cię przez kolano i wygarbować skórę za złowróżbne krakanie.
- Och, skoro masz na to ochotę...
Zawierciła się, unosząc nieco, by mógł spełnić swą groźbę, jeżeli rzeczywiście mu na tym zależało. Równocześnie przesunęła dłońmi po ramionach Cymmerianina w sposób, mogący wywołać tylko jeden skutek. Kiedy było już po wszystkim, Wylla zapadła w sen.
Conan nie mógł zasnąć. Po cichu wyślizgnął się spod futer, wdział odzienie i rynsztunek, po czym wyszedł na zewnątrz, by znaleźć wreszcie odpoczynek pod sosną na skraju linii wart.
Nie prosiłby bogów o dar zrozumienia kobiet, nawet gdyby byli skłonni mu go udzielić. Czy jednak prosiłby o zbyt wiele, pragnąc, by przeciwna płeć rozumiała go tak dobrze jak Raina?
Rozdział 18
Gdy nadeszła chwila próby, zwiadowca oglądał się przez ramię; nie patrzył przed siebie, jak powinien. Trudno było go jednak za to winić. Był uczciwym synem uczciwego myśliwego; przed wieloma laty podjął służbę u hrabiego Syzandrego. Nie miał wówczas pojęcia, że skończy jako szperacz armii jedynie tytularnie dowodzonej przez arystokratę. Nie sądził, że czarownicy Pougoi, Bracia Gwiezdni, istnieją naprawdę, tym bardziej nie dopuściłby do siebie myśli, że kiedyś wyjdą poza swoją dolinę.
Zwiadowca uznałby za płód chorego umysłu ideę, że magowie są w stanie wzbudzić strach w hrabim i jego zastępach - co najmniej tysiącu ludzi. Słysząc ją, jeszcze niedawno wspomniałby rozmówcy, że powinien zwrócić się do medyka, by szukać lekarstwa na chorą głowę. Gdyby zwiadowca dał wiarę, że skończy jako pachołek Bractwa Gwiezdnego, uciekłby z Królestwa Kresowego tak szybko, jak tylko by go nogi poniosły. Wolałby nawet się czołgać, byle tylko znaleźć się jak najdalej od czcicieli potworów.
Ponieważ zwiadowca nie uciekł, ani nawet nie zdezerterował ze służby u hrabiego, był zmuszony wypełniać nałożone przez swojego pana obowiązki. Więzy lojalności wobec towarzyszy i przysięgi wierności wobec hrabiego trzymały go równie silnie, jak żelazne okowy, lecz przewyższał je niepowstrzymany strach przed Bractwem Gwiezdnym.
Właśnie przerażenie sprawiło, że zwiadowca odwrócił głowę w niewłaściwym momencie. W chwili, gdy doszedł do wniosku, że nie podążał za nim żaden szpieg czarowników, na jego prawym ramieniu zacisnęła się stalowa dłoń.
Zwiadowca próbował odwrócić się, krzyknąć i dobyć miecza, lecz jego wysiłki były skazane na niepowodzenie. Druga dłoń zacisnęła się na jego ustach, poderwało go w górę potężne szarpnięcie i poszybował w krzaki, wypuszczając z ręki.
Conan stuknął lekko głową zwiadowcy o pień jodły. Ciało mężczyzny zwiotczało. Cymmerianin wsłuchał się w jego oddech. Gdy doszedł do wniosku, że zwiadowca nie jest za bardzo poturbowany, przerzucił go sobie przez ramiona.
Dźwigając jeńca jak ubitą łanię, Conan zanurzył się w leśny gąszcz z dala od ścieżki. Dopiero gdy znalazł się poza zasięgiem najczulszych ludzkich zmysłów, skręcił na zachód, w stronę wyczekującej go szpicy sił koronnych.
Hrabiemu Syzambremu nie dostawało wzrostu, lecz nie przenikliwości. Był również wojownikiem o wielkim doświadczeniu i udowodnionej dzielności. Gdy goniec grupy zwiadowców zameldował, że zaginął ich towarzysz, bez wahania wydał rozkaz, by czaty pozostały na dotychczasowych pozycjach, po czym wyjechał z obozu wraz z niewielką eskortą.
Dotarłszy na posterunek zwiadu, Syzambry zsiadł z konia. Potrzebował przy tym pomocy, gorliwie udzielonej przez podwładnych. Na szczęście przy zsiadaniu hrabia nie musiał już tłumić pojękiwania z bólu. Gdy rozejrzał się dookoła, wsiadł na koński grzbiet samodzielnie. Z pewnością w dużej części za bóle i sztywność mięśni odpowiadała zbyt długa jazda. Nie siedział w siodle od tak dawna, że prawie zapomniał tego, czego nauczył się jeszcze jako dziecko.
Hrabia roześmiał się, co wyraźnie poprawiło nastroje zwiadowców. Ci, którzy służyli Syzambremu z oddania, nie zaś z chciwości lub strachu, szczerze współczuli hrabiemu w bólu i słabości. Cieszyli się, że arystokrata znów pewną ręką obejmuje dowodzenie. Dzięki temu rosła ich nadzieja na zwycięstwo i malał strach przed czarownikami. Nie bali się koronnych wojsk. Na co w ogóle liczyła banda obszarpanych zbiegów pod dowództwem kobiety?
Wesołość hrabiego skończyła się, gdy podjechał do niego kolejny goniec. Jeździec należał do plemienia Pougoi; przemawiali poprzez niego członkowie Bractwa Gwiezdnego. Czarownicy słyszeli rozmowę przez jego uszy, lecz - według wiedzy hrabiego - nie mogli widzieć oczyma posłańca.
- Witajcie, Bracia. Przykro mi, że nie mam lepszych wieści - powiedział hrabia.
- Co się dzieje?
Bracia Gwiezdni dowiedzieli się dosyć o wojnie w ciągu ostatnich dni, by zdawać sobie sprawę z wagi straconego czasu. Syzambry wyjaśnił, co może oznaczać zaginięcie zwiadowcy.
- Oczywiście mógł po prostu zdezerterować ze strachu - podsumował. - Gdyby tak było, jeżeli go wytropicie, możecie z nim zrobić co chcecie.
Była to sugestia, by Bractwo Gwiezdne użyło magii do wyjaśnienia losu zaginionego mężczyzny. Od wyruszenia wojsk hrabiego w pole Syzambry parokrotnie zwracał się do Bractwa z identyczną prośbą. Czarownicy za każdym razem odmawiało - rozporządzali słabszymi zaklęciami, niż twierdzili, bądź obawiali się magii Grajka Marra bardziej, niż byli gotowi przyznać. Był to jednak drobiazg. Jeżeli tylko Bractwo dałoby radę unieszkodliwić Marra przed nadchodzącą bitwą, oznaczało to pewne zwycięstwo hrabiego. Syzambry natomiast zamierzał rozprawić się z czarownikami tuż po walce, nim staliby się podejrzliwi.
- Nie chcemy tracić mocy na zwykłego śmiertelnika - odparł posłaniec. - Jego śmiercią nie zyskalibyśmy niczego oprócz ujawnienia naszej obecności wśród twoich wojsk, panie.
Wreszcie wyjaśniła się przyczyna skrytości Bractwa Gwiezdnego. Syzambry wątpił, by dowódcy koronnych wojsk nie zdawali sobie sprawy, że przeciwników wspierają czarownicy. Chociażby nawet tak było, zaginiony zwiadowca szybko wyprowadziłby ich z błędu. Nie potrzeba by do tego nawet magii - wystarczyłoby zwykłe rozpalone żelazo.
Jeżeli jednak Bractwo Gwiezdneżyczyło sobie skrywania do końca swego wsparcia dla sił hrabiego, Syzambremu nic nie szkodziło zastosować się do woli swych pomocników. Im bardziej byli przekonani, że szlachcic posłusznie spełnia ich wolę, tym łatwiej przyjdzie mu się ich później pozbyć.
- Bardzo dobrze - powiedział Syzambry. - Sądzę wszakże, że powinniśmy już ruszać. Zwiadowcy będą się posuwać się w grupach po dwóch lub nawet czterech; niedaleko za nimi podążą łucznicy. Winienem również rozesłać silniejsze czujki na obydwa skrzydła. Jakiś koronny oficer wpadł na pomysł, by porwać człowieka z naszej szpicy; pewnie przyjdzie mu teraz do głowy, że mógłby zastawić zasadzkę na naszą straż przednią! Jeżeli zdołamy wyszukać tyły tych harcowników, zanim dobiorą się do naszych flank...
- Kwestie sztuki wojennej pozostawiamy tobie - przerwał mu posłaniec.
A zatem w najwłaściwszych rękach, pomyślał hrabia. Gdyby Bractwo Gwiezdne spróbowało odebrać mu dowodzenie, byłby zmuszony do walki na dwa fronty.
Conan widywał narady wojenne zbierające się w lepszym nastroju, w większości z nich brali jednak udział głupcy, nie zdający sobie sprawy z rzeczywistej sytuacji przed zbliżającymi się bitwami. Rzadko się zdarzało, by położenie było na tyle korzystne, iż szkoda byłoby energii na zamartwianie się.
Nikomu z mężczyzn i kobiet, którzy zebrali się w namiocie królowej, nie brakowało rozumu. Wszyscy doskonale wiedzieli, że w nadchodzącej bitwie mają znikome szanse, chociaż jej wynik nie był jeszcze przesądzony. Byli również świadomi, że zarówno wygrana, jak i klęska oznaczały rozstrzygnięcie nękającej Królestwo Kresowe wojny. Nie groziły mu nie kończące się przemarsze zwaśnionych wojsk, nieustanne pustoszenie plonów ani rzezie niewiniątek.
- Wolałabym wygnanie na Czarnym Wybrzeżu niż taki los dla królestwa - stwierdziła Chienna. - Wolałabym nawet roztrzaskać główkę księcia Urrasa o najbliższą skałę i przebić się sztyletem.
Decius zmarszczył brwi i utkwił w królowej pełen trwogi wzrok, słysząc te słowa z ust kobiety, którą gotów był pokochać, gdyby nie kaprys bogów, który uczynił ją jego przyrodnią siostrą. Conan miał nadzieję, że Decius dla własnego dobra szybko przywyknie do wyrażających się bez ogródek niewiast o stalowej woli. Skoro świeżo upieczony generał zamierzał jedną z nich pojąć za żonę, powinien pogodzić się z myślą, że nie zmieni się dla niego ani żadnego innego mężczyzny.
- Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, nie grzebmy naszej sprawy, dopóki jeszcze nie zginęła - powiedział Cymmerianin.
- Jak myślisz, jak wiele szacunku należy się królowej, kapitanie? - zapytała Chienna z surową miną. Conan dojrzał jednak cień uśmiechu w kącikach jej warg i pokaźną dozę wesołości w wielkich oczach.
- Tyle, na ile zasługuje - odpowiedział, co wywołało śmiech nie tylko królowej, lecz i pozostałych.
Tematem rozmowy szybko stała się czekająca ich nazajutrz bitwa. Wieść, że wojskom hrabiego towarzyszyli członkowie Bractwa Gwiezdnego, zawężała pole manewru wojsk królewskich. Grajkowi należało zapewnić ochronę. Marr był pewny, że zdoła osłonić towarzyszy przed zaklęciami czarowników, lecz nie potrafił zagwarantować, że do ich unieszkodliwienia wystarczą miecze w pewnych dłoniach.
- Bogowie nie powołali mnie do tego - stwierdził stanowczo, zapytany, czy zdołałby uśmiercić czarowników lub pozostałych przeciwników swoją magiczną grą.
- Nie możesz czy nie chcesz tego uczynić? - spytał Decius.
- Spokojnie, mości panie - wtrąciła się królowa. - Tyrin, chyba chciałeś coś powiedzieć?
- Marr mówi prawdę - rzekł wódz plemienia Pougoi. - W odróżnieniu od członków Bractwa Gwiezdnego, nie może wykorzystywać swych czarów jako oręża. Bardziej przypominają tarczę lub porządny skórzany hełm.
Conan miał nadzieję, że magia Marra okaże się bardziej podobna do stali niż skóry. Sztywny hełm uniemożliwiał przynajmniej zgruchotanie czaszki dobrze wymierzonym ciosem. Skoro Cymmerianinowi przyszło mieć czarnoksiężników za wrogów, a czarownika za sprzymierzeńca, marzył, by ten ostatni okazał się potężniejszy od pierwszych. Chciałby również wiedzieć, czy Tyrin mówił prawdę, czy też poparł Marra jedynie w nadziei, że Grajek wreszcie sprecyzuje swe zamiary wobec Wylli. Zaślubiny córki z legendarnym czarodziejem sprawiłyby, że Tyrin stałby się ważną osobistością w całym królestwie, nie tylko wśród swego plemienia. Gdyby dożył następnego zachodu słońca, zostałby niekwestionowanym przywódcą wszystkich Pougoi.
Postanowiono, że problem rozstawienia wojsk koronnych - jeżeli pięciuset ludzi zasługiwało na ten szumny tytuł - zaczeka do poranka. Oddziały miały wyruszyć w takim szyku, by mogły błyskawicznie zająć dowolne pozycje. Należało również zadbać, by Chienna znalazła się w bezpiecznym - a przynajmniej dobrze strzeżonym - miejscu.
- Niech królowa ma prawo dobrania sobie jak najliczniejszej eskorty spośród tych, którzy nie ruszą od razu do walki - powiedział Marr. Wylla rzuciła mu zaskoczone spojrzenie. - Nie, nie zwariowałem - dodał, poklepując jej dłoń. - Żaden ze mnie wojownik, ale nie brak mi sił w nogach. Jestem pewny, że zdołam uciec przed tym, czego nie odwrócę zaklęciami.
Conan powstrzymał się od komentarza. Jak gdyby czytając w myślach Cymmerianina, Chienna wstała i rzekła:
- Moi poddani, uważamy, że rada ustaliła, co mogła. Raina, czy raczysz nalać nam wina?
Gdyby zależało to od Syzambrego, nie stanąłby do bitwy tego dnia, w tej okolicy. Decyzja nie leżała jednak w jego rękach. Zwiadowcy jego wojska posuwali się nie niepokojeni aż do natknięcia się na przednią straż sił koronnych. Zaskoczeniem było nie to, iż stanowiła ją Gwardia Pałacowa, lecz że dowodził nią zwalisty Cymmerianin. Syzambry przysiągł sobie, że do zachodu słońca ten olbrzym będzie krótszy o głowę.
Przedtem jednak musiał stoczyć bitwę i ją wygrać. Nie mógł podjąć walki w miejscu, wymagającego rozstawienia całości wojsk, nie mógł również ruszyć do odwrotu. Odebrałoby to ducha bojowego słabeuszom, a być może sprowokowałoby Bractwo Gwiezdne. Cisza ze strony czarowników od wschodu słońca była błogosławieństwem bogów. Syzambry nie zamierzał z niego rezygnować.
Polem decydującej bitwy została więc ostatecznie dolina, w której mogła uformować szyk najwyżej połowa ludzi hrabiego. Nie było to niekorzystne wyłącznie dla jego wojsk. Rzeźba terenu utrudniała walkę również przeciwnikom; uniemożliwiała rozwinięcie szybkiego natarcia z obydwóch stron. Drzewa zapewniały ochronę łucznikom hrabiego, kilka odkrytych połaci dawało miejsce na rozwinięcie szarży konnicy.
Syzambry wydał polecenia gońcom i przyglądał się, jak odjeżdżają. Szybko zniknęli nie tylko za sprawą drzew, lecz także mgły. Hrabia daremnie wyklinał obecność gęstego oparu. Osiągnął tylko tyle, że po pewnym czasie mgła zalegała jedynie miejscami, nie zaś wszędzie równomiernie.
Pougoi i Braciom Gwiezdnym przydzielono bezpieczną pozycję na tyłach. W środku kręgu taboru wozów strzeżeni przez swych ziomków czarownicy mogli rzucać dowolne ze znanych im zaklęć, nie przeszkadzając człowiekowi, dążącemu do zdobycia królestwa.
Powrócił jeden z gońców. Ściągnął wodze spienionego konia i zasalutował, co wszakże bardziej przypominało niedbałe machnięcie ręką.
- Przed nami koronne wojska!
- Gdzie?
- Tam!
Zrazu hrabia był w stanie dojrzeć jedynie kłęby gęstej. Po chwili zobaczył maszerujących pod jej osłoną ludzi. Na pole bitwy wkraczała Gwardia Pałacowa z olbrzymim barbarzyńcą na czele. Syzambry rozpoznał go po rozwianych czarnych włosach. Przeciwnik był na tyle bezczelny, że stawał do walki z odsłoniętą głową!
Jakie to ma znaczenie, czy głowa na pice przed namiotem będzie odkryta, czy w hełmie, pomyślał Syzambry.
Rozdział 19
Była to walka, jakiej Conan wyjątkowo nie znosił. Dwie armie ścierały się ze sobą w sposób, którego powstydziliby się najmarniejsi zapaśnicy. Być może nie należało za to winić dowódców; walka toczyła się we mgle, na tak nierównym terenie, że trudno było dojrzeć przeciwnika.
Conan zdołał dojrzeć, że zbrojni we włócznie doświadczeni wojacy z Gwardii Pałacowej i nowi rekruci z mieczami zdołali obronić zajmowane pozycje przed oddziałami Syzambrego. Widział, jak Raina biega wśród walczących, dodając ducha zarówno swoim ludziom, jak i podwładnym Deciusa.
Stanowiska bojowe zajęli wszyscy łucznicy, lecz Conan zezwolił strzelać tylko najlepszym. Pocisków było zbyt mało, by marnować je na salwy mierzone na oślep w miejsca, w których mogli się kryć nieprzyjaciele.
Cymmerianinowi zdawało się, że dostrzega błyskające nad koronami drzew i pośród kłębów oparu błękitne ogniki, świadczące o pojedynku Marra i Bractwa Gwiezdnego. Był również niemal pewny, że wypatrzył Tyrina i wojowników Pougoi po prawej stronie, nie zaś na wyznaczonym dla nich miejscu na lewej flance. Prawdopodobnie zgubili drogę we mgle, nie przyzwyczajeni do toczenia walki w uporządkowanym szyku.
Niespodziewanie Tyrin wyłonił się zza kępy jodeł zasnutej oparem, lecz Conan nie zapytał wodza, gdzie podziewają się jego ziomkowie. Cymmerianin nie był w stanie określić liczebności oddziałów ścierających się ze sobą w bitwie; docierała do niego tylko wrzawa, godna nacierającej turańskiej armii. Zgiełk był tak donośny, że nie miał nadziei, by Tyrin dosłyszał skierowane do niego wołania.
- Stalowa Dłoń! Stalowa Dłoń! - rozległo się bojowe zawołanie oddziałów hrabiego.
Conan nadaremnie rozglądał się po zasnutych mgłą lasach w poszukiwaniu chorągwi hrabiego. Cymmerianin żałował, że nie mógł zapobiec wojnie, uśmiercając arystokratę na samym początku bitwy. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że należało rozprawić się nie tylko z hrabią, lecz również z pozostałymi przy życiu członkami Bractwa Gwiezdnego. Już dawno poprzysiągł sobie położyć kres piekielnym czarom góralskich czarowników.
Marr zostałby wówczas jedynym magiem w Królestwie Kresowym - dodatkowy powód, by po stoczonej bitwie Conan ruszył natychmiast na południe. Można było jednak liczyć, że nie sprowokowany Marr nie użyje czarów do dzieła zniszczenia. Wszelako w razie zwycięstwa Chienna i Decius nie mogli sobie pozwolić na narażanie się grajkowi ze wzgórz.
Tymczasem przed Cymmerianinem stanęło zadanie uporania się z czterema zaciężnymi żołnierzami Syzambrego, którzy wyłonili się z mgły. Wszyscy byli uzbrojeni w miecze; dwóch miało tarcze, trzeci zaś używał dodatkowo długiego sztyletu. Conan ocenił, że on właśnie jest najniebezpieczniejszym przeciwnikiem. Zaatakował go pierwszego.
Walczący dwoma orężami niski wojownik zapewne do tego dnia wygrywał walki dzięki zręczności i szybkości. Niewątpliwie nigdy nie starł się z przeciwnikiem o takiej sile i zasięgu ramion co Conan. Cymmerianin już przy pierwszym ciosie wytrącił żołnierzowi sztylet, raniąc go w rękę. Mężczyźnie nie brakowało odwagi i doświadczenie: postanowił wykorzystać swą szybkość w walce, dążąc do zwarcia z przeciwnikiem.
Zadał cios w pierś Conana. Cymmerianin poczuł, jak siła uderzenia wtłacza ogniwa kolczugi przez nią kaftan w jego skórę. Odpowiedział uderzeniem, którym wytrącił broń nieprzyjaciela i rozharatał mu połowę twarzy.
Miał do pokonania jeszcze trzech przeciwników. Ujrzał, że jeden z nich cofnął się na widok zbroczonej krwią twarzy dowódcy. Pozostali dwaj nie rezygnowali z ataku; prawdopodobnie byli zaprawieni we wspólnej walce. Z początku zmusili Conana do cofnięcia się, lecz już po paru chwilach barbarzyńca zdołał rozpłatać gardę wojownika po lewej. Równocześnie kopnął drugiego w pachwinę. Kolejnym ciosem Cymmerianin odciął pierwszemu żołnierzowi rękę tuż przed łokciem.
Jednoręki mężczyzna zniknął z wrzaskiem we mgle. Conan obrócił się w stronę niskiego dowódcy, którego ból i utrata krwi powaliły na kolana. Na dobrą sprawę cios, którym Cymmerianin rozpłatał jego hełm i czaszkę, stanowił akt miłosierdzia skracający cierpienie żołnierza.
Barbarzyńca ujrzał, że czwarty z przeciwników zwija się z bólu na ziemi. Stał nad nim gwardzista z włócznią w dłoniach. Cymmerianinowi pozostało przyglądać się, jak młody rekrut opiera grot o pierś wroga i wspiera się całym ciężarem na drzewcu. Pokonany nieprzyjaciel zarzęził, życie uszło z jego oczu.
- Wracaj na swoje miejsce! - krzyknął Conan. - Skąd masz włócznię?!
- Ten, któremu ją zabrałem, już nie żyje! - zawołał młodzieniec z oczyma gorejącymi bitewnym uniesieniem i hardością. - Sam wpierw zginę, niż wypuszczę ją z rąk!
Cymmerianin zaklął pod nosem. Skoro włócznicy ścierali się z szeregami rekrutów, to Gwardia nie utrzymała swoich pozycji. Oznaczałoby to rozbicie flanki wojsk królewskich.
Nadeszła najwyższa pora wysłać gońca do Deciusa. Bitwa przypominająca trącanie się łbami dwóch baranów toczyła się dość długo. Wszystkie królewskie oddziały zostały już włączone do walki. Conan wątpił, by to samo odnosiło się do wojsk Syzambrego. Hrabia miał zapewne odwody, przy pomocy których mógł przełamać nieprzyjacielską flankę. Należało sprawić, by wcześniej siły króla przypuściły ze skrzydła szturm na wroga.
- Zajmę twoje miejsce! - zawołał Conan do żołnierza z włócznią. - Biegnij do generała, przekaż mu...
Słowa zamarły Cymmerianinowi na ustach. Z mgły i magicznych ogników wybiegła Wylla, odziana wyłącznie w pas na biodrach, ze sztyletem z kości słoniowej w dłoni. Wyraz twarzy dziewczyny zmusił Cymmerianina do stłumienia impulsu, by przerzucić ją przez ramię i wynieść w bezpieczne miejsce.
- Conanie! - zawołała. - Marr twierdzi, że wojownicy Pougoi i członkowie Bractwa Gwiezdnego zajmują pozycje na tyłach sił hrabiego. Chce, by ludzie mojego ojca natarli na nich. Swoimi piszczałkami Marr zdoła ochronić ich przed gwiezdną magią...
- Na Croma!
Rzucenie górali do natarcia odkryłoby i tak nadmiernie rozciągnięte prawe skrzydło Gwardii. Szturm mógł spowodować zamęt na tyłach nieprzyjaciela, lecz równie dobrze zakończyć się śmiercią wojowników Tyrina, a nawet Marra. Porażce można było zapobiec tylko w jeden sposób: Gwardia Pałacowa musiała ruszyć do natarcia razem z góralami. Uderzenie od czoła i z flanki doprowadziłoby do załamania sił Syzambrego, jednak powodzenie tego planu zależało od przeprowadzenia kilku następujących po sobie ataków królewskich oddziałów.
Conanowi nawet nie zaświtała w głowie myśl, by się modlić. W tym momencie dla Cymmerianina istniał tylko jeden bóg: wyniosły, obojętny Crom, nie mający w zwyczaju wysłuchiwać lamentów śmiertelników. Nakazywał wojownikom dawać z siebie wszystko i z godnością przyjmować wyroki losu.
Cymmerianin zatknął miecz do pochwy i ruszył biegiem wzdłuż pozycji Gwardii, wykrzykując rozkaz się do natarcia.
Syzambry nie miał pojęcia, co się dzieje na lewym skrzydle jego wojsk. Skrywały to nierówności terenu i mgła. Dobiegający stamtąd zgiełk mógł świadczyć o natarciu królewskich oddziałów. Prawdopodobnie do ataku rzucono znaczne siły, wysłany bowiem przez hrabiego na flankę goniec nie powrócił. Syzambry sądził jednak, że natarcie nie było wystarczająco silne, by nieprzyjaciele dostali się na jego tyły. Gdyby nawet do tego doszło, Bracia Gwiezdni i wojownicy Pougoi stanowili twardy orzech do zgryzienia.
Hrabia popatrzył ponownie na wprost, gdzie widoczność była nieco lepsza. To, co ujrzał, podnosiło na duchu. Wojska królewskie rozciągnięły się bardziej, niż marzył przed bitwą.
Decius nie był głupcem; generał na pewno zdawał sobie sprawę, że nie można dopuścić do osłabienia skrzydeł. Znajdujące się na wprost Syzambrego oddziały - najprawdopodobniej Gwardia Pałacowa - trzymały się nieźle. Pośród kamieni i krzaków leżało wielu poległych ludzi hrabiego. Trupów gwardzistów było o wiele mniej. Może jednak jego siłom udało się przełamać nieprzyjacielskie linie?
Hrabia zaczerpnął tchu, chociaż przyprawiło go to o ból żeber pod zbroją z błękitnej stali. Syzambry miał w odwodzie niewielu ludzi, praktycznie wyłącznie konnicę - tak rozproszoną, że skrzyknięcie jej do ataku zabrałoby sporo czasu. Gdyby jednak jazda ruszyła do natarcia, równałoby się to zwycięstwu, i to bez pomocy Bractwa Gwiezdnego.
Hrabia wzniósł maczugę, zwieńczoną symbolem jego władzy - stalową dłonią. Czekający w pogotowiu gońcy zaczęli dosiadać koni.
Nadszedł czas pokazać księżnej Chiennie, kto wart był władania Królestwem Kresowym.
Aibasowi nie przydzielono konkretnego miejsca w szeregu. Nie miał wątpliwości, że stało się tak dlatego, iż nie ufano mu całkowicie. Zdążył jednak zaprzyjaźnić się z naczelnikiem wioski, który prowadził wiejskich ochotników. Decius planował trzymać ten oddział na tyłach, lecz gdy wojownicy Pougoi znaleźli się na prawym skrzydle, generał był zmuszony do ustawienia nowego szyku. Ochotnicy trafili na czoło formacji. Aibas znajdował się właśnie tam, gdy siły Syzambrego przypuściły kolejny atak.
Aquilończyk nigdy nie widział podobnej szarży. Pięćdziesięciu lub więcej jeźdźców parło naprzód jak krople wody ściekające po powierzchni srebrnego zwierciadła. Nie utworzyli szyku; nawet gdyby zdołali, niewielu z nich miało porządne lance, by był on rzeczywiście groźny. Mimo to szybko zbliżali się do linii obrony; miecze i maczugi dodawały im pewności. Gdyby zdołali dotrzeć do linii wojsk królewskich, zapewne przebiliby się przez nią równie łatwo, jak strzała przez jedwabną koszulę.
Szarżę jazdy można było jednak powstrzymać. Doskonale nadawał się do tego wzgórek leżący sto kroków od Aibasa. Aquilończyk rozejrzał się po towarzyszach. Widząc malujący się na ich twarzach strach, zrozumiał, że sam musi poprowadzić przeciwnatarcie.
- Wino Zwycięstwa! - zataczając mieczem krąg nad głową wydał okrzyk bojowy rodu, z którego się wywodził, i ruszył do ataku - jeden człowiek przeciwko pięćdziesięciu.
Nie liczył, że zdoła żywy dotrzeć do pagórka, lecz jakimś cudem mu się to udało. Nie spodziewał się, że ochotnicy ruszą za nim. Nie śmiał nawet się obejrzeć, lecz gdy wdarł się na szczyt wzniesienia, okazało się, że nie jest sam. Zanim zdołał zaczerpnąć tchu, otaczało go pięć dziesiątek chłopów wrzeszczących tak zawzięcie, jak gdyby już zwyciężyli. Dwóch z nich tłukło drwalskimi siekierami hełm powalonego jeźdźca.
- Zostawcie go! - krzyknął Aibas.
Za młodu nauczył się, że nie przystoi gnębić pokonanego przeciwnika, zwłaszcza gdy wokół było wielu zdolnych do walki nieprzyjaciół - tego Aquilończyk nauczył się od surowych nauczycieli już jako dorosły mężczyzna.
Krzyk Aibasa sprawił, że ochotnicy zwrócili się w jego stronę w odpowiedniej chwili. Dzielniejszy od pozostałych jeździec docierał właśnie do szczytu wzniesienia. Aquilończyk zdał sobie sprawę, że szczęście w końcu odwróciło się od niego.
Jeździec wytrawnie zakręcił maczugą i się zamachnął. Wywijając młyńca przed uderzeniem, popełnił błąd. Aibas skoczył naprzód z szybkością, której nigdy by się po sobie nie spodziewał, i chwycił trzon opadającej maczugi. Równocześnie zadał cios w nogę przeciwnika i nie rozluźniając uchwytu, odskoczył w tył.
Broń szczęknęła nieszkodliwie o nagolennik jeźdźca, który nie zdołał jednak utrzymać się w siodle. Wyleciał z niego zbyt zaskoczony, by chociaż krzyknąć. Runął na ziemię obok Aibasa, z łoskotem uderzając hełmem o grunt. Przekrzywiona pod nienaturalnym kątem głowa świadczyła, że złamał kark.
Aquilończyk poderwał się na równe nogi i chwycił wodze wierzchowca pokonanego wroga. Koń szarpał się tak zajadle, że kołyszące się na wszystkie strony strzemiona omalże nie uniemożliwiły Aibasowi wskoczenie na jego grzbiet. W końcu Aquilończyk znalazł się w siodle, co spotkało się z radosnymi okrzykami ochotników.
Jeźdźcy Syzambrego mieli mniejsze powody do zadowolenia. Aibas odniósł wrażenie, że nie tylko zrezygnowali z kontynuowania natarcia, lecz nawet zaczynali oglądać się za siebie. Aquilończyk nie mógł się zorientować, cóż takiego wypatrzyli na skraju lasu zasnutego mgłami. Zdawało się jednak, że ktoś dostał się na tyły wojsk Syzambrego, wywołując tam nieopisany zamęt. W chwilę później Aibas wiedział już, co się tam dzieje. Spod lasu rozległ się czarodziejski grom Marra.
Wśród drzew magiczny grom był tak głośny, że na chwilę ogłuszył Conana. Cymmerianin się tym nie przejął; w tej chwili potrzebował tylko miecza i wzroku, a także nóg, by dotrzeć do członków Bractwa Gwiezdnego.
Na razie nie widział żadnych przeciwników. Wbijając się w tyły wojsk Syzambrego, gwardziści i wojownicy Pougoi kosili napotkanych wojowników, których hrabia trzymał w odwodzie. Nacierający zwolennicy króla napotykali także tych, których żadną miarą nie można było nazwać żołnierzami. Większość z nich ratowała się ucieczką, ku zadowoleniu Conana. Cymmerianin nie zwykł zabijać ludzi bezbronnych jak niemowlęta. Na jego drodze stawało wystarczająco wielu mężczyzn zbrojnych w stal, a do ostatecznego zwycięstwa było jeszcze daleko.
Conan obejrzał się. Marr biegł razem z żołnierzami, nie przestając grać. Miał rozszerzone źrenice i niewidzące spojrzenie. Cymmerianin gotów był przysiąc, że tęczówki grajka nabrały jaskrawej niebieskiej barwy.
Marr bez wątpienia wykorzystywał całą swoją moc. Jak inaczej zdołałby grać w biegu? Jakie szanse miałby Conan na wygraną w starciu z członkami Bractwa Gwiezdnego bez jego obecności?
Okazało się, że czarownicy byli bliżej, niż Cymmerianin podejrzewał. Gdy barbarzyńca wypadł na otoczoną karłowatymi jesionami polanę, ujrzał krąg wozów taboru, między którymi roiło się od górali. W środku kręgu stało dwóch czarowników z Bractwa Gwiezdnego, wyśpiewujących zaklęcia tak głośno, że Conan usłyszał je mimo gry piszczałek.
Gromki okrzyk bojowy Cymmerianina zagłuszył zarówno śpiewy, jak i dźwięk fletni. Do barbarzyńcy zaczęli dołączać gwardziści i wojownicy Pougoi, którzy przeszli na jego stronę.
- Łucznicy! - zagrzmiał Cymmerianin.
Wszyscy jego ludzie uzbrojeni w łuki niemal równocześnie założyli strzały na cięciwy. Pociski dosięgły dwudziestu górali i tyle samo zwierząt pociągowych. Chaotyczna salwa nie zostałaby pochwalona w Turanie, lecz znajdowali się przecież w Królestwie Kresowym. Łucznicy Conana byli dostatecznie wyszkoleni, by trafić w znajdujące się przed nimi cele.
Zanim górale zdążyli się otrząsnąć z zaskoczenia, Conan rzucił się biegiem w ich kierunku, a kusznicy naciągnęli kołowrotki.
Część bełtów przeszyła poległych i zabite zwierzęta. Jeden utkwił w udzie czarownika. Zawodzący śpiew maga przeszedł we wrzask bólu, mężczyzna zatoczył się na swojego towarzysza.
Gwiezdne czary nie ustały, lecz góralscy zaklinacze stracili nad nimi kontrolę. Kilku ze stojących najbliżej nich wojowników postarzało się w jednej chwili. Ich twarze stały się pomarszczone jak pieczone gruszki, a głowy pokryły siwe włosy lub łysiny.
Ziomkowie wojowników patrzyli z minami pełnymi trwogi. Zaklęcia dosięgały każdego, kto znalazł się w polu ich działania, sprzymierzeńców i wrogów. Czary polegały nie tylko na błyskawicznym starzeniu się. Conan ujrzał, że trzewia, serce i płuca jednego z górali nagle znalazły się na zewnątrz jego ciała.
Innego pokryły purpurowe łuski z zielonymi cętkami, u rąk i nóg zaś wyrosły mu długie pazury. Jego kciuki pozostały jednak na właściwym miejscu, dzięki czemu był w stanie zaatakować Cymmerianina bojowym toporem.
Conan odskoczył od zamieniającego się w gada człowieka. Miał ochotę znaleźć się na drugim końcu świata, gdzie nie dosięgłyby go czary. Zależało mu też na umożliwieniu łucznikom trafienia w przeciwnika; nikomu nie wydałby rozkazu, by walczyć z ohydnymi maszkarami twarzą w twarz.
Także konie, woły i osły pokrywały się gadzimi łuskami. Innym wyrastały skrzydła jak u nietoperzy. Nieszczęsne zwierzęta trzepotały nimi rozpaczliwe, powalając na ziemię większość górali, których czary nie pozbawiły ludzkiej postaci.
Ci, którzy nie ulegli przemianie i zdołali się utrzymać na nogach, pierzchnęli spomiędzy kręgu wozów, wrzeszcząc w śmiertelnej trwodze. Ze strachu większość z nich na oślep wpadła między swoich ziomków. Ludzie Tyrina zabijali ich z niepohamowaną furią, jak gdyby uśmiercenie każdego sługi Bractwa Gwiezdnego przyczyniało się do zmazania plamy na honorze plemienia.
Wśród bitewnego zgiełku i wycia zaklętych potępieńców rozległ się chrzęst i skrzypienie. Wielka sosna w pobliżu wozów zakołysała się i zaczęła się przechylać, obnażając korzenie zagłębione w skalistej ziemi. Drzewo runęło z łoskotem, przy którym wszelkie inne odgłosy zdawały się matczyną kołysanką. Konary sosny pogruchotały wozy, zwierzęta i ludzi.
Echo upadku leśnego olbrzyma ucichło równocześnie z grą piszczałek. Conan poczuł zwątpienie. Po chwili Marr znalazł się obok Cymmerianina z takim łoskotem, jak gdyby zeskoczył z wysokiego muru. Grajek ściskał w dłoni resztki strzaskanej fletni.
Przez moment barbarzyńca poczuł się tak, jakby ujrzał czekającą nań wreszcie śmierć, po czym zorientował się, co powinien zrobić. Wskoczył na pień zwalonej sosny, pozbawiony konarów między korzeniami i koroną. Przebiegł po nim i zeskoczył na ziemię tuż obok Braci Gwiezdnych.
Czarownik, którego trafił bełt, leżał w kałuży krwi, wstrząsany przedśmiertnymi konwulsjami. Jego towarzysz utrzymywał się na nogach i z poszarzałą twarzą nadal zawodził zaklęcia.
Cymmerianin wymierzył cios w szyję brodatego czarownika. Ostrze pomknęło do celu, i nie sięgając go, odskoczyło, jak gdyby trafiło na niewidzialny mur. Conan powtórzył atak jeszcze czterokroć, nim zdał sobie sprawę z jego daremności.
Gdy szykował się mimo wszystko do szóstego ciosu, czarownik podniósł głos. Nie dosięgnąwszy celu, broń wypadła Cymmerianinowi z dłoni. Barbarzyńca schylił się po miecz, lecz gdy go dotknął, wokół ostrza zaczęły się unosić strużki dymu. W jednej chwili broń rozgrzała się tak, iż nie sposób było wziąć jej do ręki; skóra rekina spowijająca rękojeść stanęła w ogniu.
Conan nie czekał, aż miecz zamieni się w kałużę stopionej stali. Ostatni z Braci Gwiezdnych szykował się do rzucenia nowego zaklęcia, przed którym Grajek Marr nie mógł obronić Cymmerianina. Barbarzyńca musiał poświęcić swoje życie, by ocalić tych, których porwał za sobą do boju.
Nie mogąc posłużyć się mieczem, chwycił pierwszy z brzegu przedmiot, nadający się do walki: złamany dyszel ciągniętego przez woły wozu. Barbarzyńca rzucił się na czarownika, posługując się dyszlem jak bojową tyczką. Improwizowany oręż bez trudu pokonał niewidzialną barierę i z rozpędem trafił maga w żebra. Skuteczne wobec żelaza zaklęcie okazało się bezwartościowe w przypadku drewna.
Czarownik zatoczył się w tył ze świstem powietrza uciekającego z płuc i upadł na ziemię, wijąc się z bólu. Conan skoczył naprzód i wbił strzaskany koniec dyszla w pierś przeciwnika. Zamiast zaklęcia z ust maga wydobyła się struga krwi, ściekająca w rozczesaną w trzy pasma brodę. Członek Bractwa Gwiezdnego po raz ostatni spojrzał w niebo.
Conan musiał przez chwilę wesprzeć się na drzewcu, by nie upaść. Rozejrzał się po polu bitwy.
Wojownicy Pougoi i gwardziści krążyli wśród wozów, upewniając się, czy wszyscy ludzie rzeczywiście nie żyją. Kilku wiązało jeńców. Conan był zadowolony, że gwardziści zachowywali dyscyplinę. Nawet świeżo powołani rekruci mogli po tej bitwie mienić się weteranami.
Tyrin przeskoczył wóz i stanął obok Conana. Oczyszczenie honoru plemienia odmłodziło ojca Wylli o dwadzieścia lat.
- Marr żyje! - krzyknął. - Stracił piszczałki, ale nie zginął!
- Dobrze - odpowiedź przyszła Conanowi łatwo, chociaż nigdy wcześniej nie czuł zadowolenia na myśl, że jakiś czarownik pozostał przy życiu. - Zabierz Marra w bezpieczne miejsce - dodał. - Gdy Syzambry się dowie, że jesteśmy na tyłach jego wojsk, nie zawaha się przed niczym. Chcę, byśmy do tej pory byli znów gotowi do walki.
Chociaż rekruci przeszli już chrzest bojowy, nie mieli jeszcze prawa uważać się za zwycięzców.
Syzambry na czele towarzyszącego mu oddziału zataczał łuk w lewo; ułatwiało mu to ukształtowanie terenu. Wojska królewskie toczyły najcięższą walkę na lewym skrzydle. Dla hrabiego największe znaczenie miała wiadomość od wysłanego wcześniej gońca, że flanka przeciwnika została przełamana.
Arystokrata nie wiedział jednak, co się dzieje na tyłach jego wojsk. Zasłaniały mu to drzewa i mgła, widać tam jednak było wojowników Pougoi i podwładnych hrabiego.
Syzambry ujrzał, że jeden z Pougoi z pniaka ściętego drzewa wskakuje na plecy jeźdźca. Kolczuga nie ochroniła żołnierza przed silną ręką zaciskającą się na jego gardle i ostrym sztyletem, którym góral poderżnął mu odsłonięte gardło.
- Zdrada! - krzyknął hrabia. - Pougoi zwracają się przeciwko nam! Zabić ich!
Miał nadzieję, że na tyłach zostało przy życiu dosyć podwładnych, by jego rozkazy zostały wykonane. Inaczej za plecami miałby wyłącznie górali i - bogowie uchrońcie - członków Bractwa Gwiezdnego.
Syzambry wbił ostrogi w boki konia. Hrabia był tak lekki, że nawet po długiej walce jabłkowity wierzchowiec niósł go bez trudu.
Wołanie Syzambrego zwróciło uwagę wysokiego, czarnowłosego mężczyzny, który niepostrzeżenie wysunął się spod osłony drzew.
Aibas marzył, by dotrzeć do jakiegoś głazu, o który mógłby się wesprzeć. Zdołał uśmiercić pięciu przeciwników, lecz odniósł dwie rany od miecza. Jedna z nich była tak poważna, że wkrótce czekała.
Niespodziewanie naprzeciw Aibasa pojawił się stojący na zadnich łapach niedźwiedź. Aquilończyk był ciekaw, czy zwierzę zostało zmuszone do walki przez grajka Marra, czy jego przeciwników - Braci Gwiezdnych. Odniesione rany sprawiły, że nie zdołałby uciec przed niedźwiedziem. Usiadł, dzięki czemu na chwilę odzyskał jasność widzenia. Zdał sobie sprawę, że niedźwiedź jest jedynie godłem na chorągwi Deciusa, niesionej przez Rainę.
- Bądź dobrej myśli, panie! - zawołał Decius. - Moi ludzie połączyli się z twoimi. Dzięki tobie flanka jest bezpieczna. Panie?!
Zawołał ostatnie słowo jeszcze kilka razy, lecz mężczyzna, do którego się zwracał, już go nie słyszał. W uszach Aquilończyka rozbrzmiewał zamiast tego głos matki, przyzywającej go prawdziwym imieniem.
- W porządku, matko - szepnął. - W porządku. Idę do ciebie...
Conan ocenił szerokość pasa odkrytego terenu między sobą i Syzambrym, sprawdził również, ilu jest w pobliżu łuczników. Rozpiął pas podtrzymujący miecz, lecz nie tracił czasu na ściąganie kolczugi. Była tak lekka, że nie ograniczała jego ruchów.
Cymmerianin wypadł spod osłony drzew. Błyskawicznie pożerała odległość dzielącą go od arystokraty. Przebiegł między ludźmi strzegącymi hrabiego, nim którykolwiek zdał sobie sprawę ze zbliżania się nieprzyjaciela.
Conan wskoczył na zad konia hrabiego i schwycił wodze. Drugą rękę zacisnął arystokracie na gardle.
- Jedź w stronę chorągwi albo już tutaj pożegnasz się z życiem! - rozkazał.
Syzambry podniósł ręce do góry - w jednej z dłoni dzierżył sztylet. Conan puścił wodze, chwycił obleczone w kolczugę ramię hrabiego i wykręcił je gwałtownie. Syzambry stęknął z bólu, sztylet wypadł mu z dłoni.
Pojmanie hrabiego sprawiło wszelako, że Cymmerianin znalazł się wśród nieprzyjaciół. Mógł zasłonić się arystokratą przed łucznikami, lecz nie przed bezpośrednimi atakami.
Przeciwników hrabiego było wszakże jeszcze więcej. Właśnie liczebna przewaga sprawiała, że żołnierze spod znaku srebrnego niedźwiedzia zmiatali nieprzyjaciół ze swej drogi. Conan ujrzał, że obok Deciusa maszeruje piękna jak zawsze - chociaż pokryta kurzem i zakrzepłą krwią - Raina, dzierżąc pewnie sztandar. Za nią nacierało ponad pięćdziesięciu pieszych i konnych najlepszych żołnierzy Chienny.
Hrabiego osłaniało nie więcej niż dwudziestu ludzi. W chwilę po starciu się z żołnierzami Deciusa zostało ich dziesięciu. Podwładni hrabiego mieli dość rozsądku, by rzucić broń, wznieść ręce w górę i błagać o łaskę.
- Nie mnie, lecz królowej o tym decydować - zareagował Decius na ich wołania. - Na razie zsiadajcie z koni i padnijcie na kolana. Conanie, czyżbyś się bał, że nie dostaniesz nagrody za swoją dzielność i dlatego postanowiłeś zdobyć ją sam?
- Lubię składać królowym godne ich podarunki - odparł Cymmerianin z uśmiechem. - Myślisz, że Chienna ucieszy się z mojego prezentu?
Słowa Syzambrego nie nadawały się do powtórzenia. Conan wzmocnił uścisk i hrabia zamilkł.
- Najprawdopodobniej - powiedział Decius. - Czego jeszcze dokonałeś od chwili, gdy wraz z całą flanką zniknąłeś w lesie?
Conan wstrzymał się z odpowiedzią, zobaczył bowiem, że Chienna jedzie w jego stronę w asyście paru gwardzistów. Królowa miała na sobie napierśnik i skórzane spodnie jeździeckie. Cymmerianin pomyślał, że Królestwo Kresowe znalazło chyba odpowiednią władczynię-wojowniczkę.
Gdy barbarzyńca przedstawił Chiennie przebieg całodziennej walki, nadjechał Tyrin z wiadomością, że ludzie Syzambrego kapitulują. Nim skończono ich rozbrajać, zaczął padać deszcz.
Szum ulewy nie zagłuszył krzyków rannych i konających - ani łoskotu katowskiego topora, gdy głowa hrabiego Syzambrego spadła z ramion i potoczyła się po błocie.
Conan nie zamierzał ująć topora w dłonie. Chociaż tego nie powiedział, uważał to zajęcie za niegodne siebie. Oznajmił, że hrabia powinien zginąć z ręki jednego z tych, których najbardziej skrzywdził.
Rolę kata wziął na siebie dowódca oddziału chłopskich ochotników, który stracił pół rodziny, gdy Syzambry rozkazał spalić jego wioskę. Żołnierz należycie wywiązał się ze swego zadania.
Cymmerianin zaniósł ciało Aibasa na stos całopalny dla poległych z oddziałów królewskich. Conan nie wiedział, jakim imieniem posługiwał się Aquilończyk, ruszając na tułaczkę po świecie, lecz był pewny, że imię Aibasa będzie otaczane szacunkiem w kraju, w którym jego dni dobiegły kresu.
Rozdział 20
Kończył się właśnie poranek jedenastego dnia po bitwie. Zapowiadała się pogoda wymarzona do szybkiej, dalekiej wędrówki. Wierzchowiec Conana, niegdyś własność hrabiego Syzambrego, delikatnie, lecz uporczywie drobił kopytami, od czasu do czasu podnosząc łeb i parskając, jak gdyby chciał powiedzieć Cymmerianinowi: "Kiedy wreszcie skończysz z próżnymi pogaduszkami?!"
Conan obrzucił konia zniecierpliwionym spojrzeniem. Zamierzał odpowiednio pożegnać Deciusa i Rainę.
- Zeszłego wieczora królowa bardzo cię chwaliła - zwierzył się generał barbarzyńcy.
- Naprawdę? - odparł Conan. Był ciekaw, czy Decius znał przyczyny przychylności Chienny. - Mam nadzieję, że zrezygnowała z pomysłu uczynienia mnie dowódcą Gwardii?
- Tak. Bogom chwała, zrozumiała, że wobec twojej... hm, niesubordynacji byłoby to niemożliwe. Doszła do wniosku, że mógłbyś dzielić z Marrem stanowisko koronnego łowczego. Mógłbyś zamieszkać w pałacu...
- Którym? - spytał Conan.
Wszyscy troje roześmieli się, nawet ogier zaparskał cicho. Śmierć Syzambrego położyła kres waśniom w Królestwie Kresowym, lecz sam pokój nie wystarczał do odbudowania zrujnowanego pałacu ani opłacenia królewskiej służby. Był to główny powód podjęcia przez Conana przerwanej podróży do Nemedii. Także dlatego wyruszał wyekwipowany niemal wyłącznie w konia, nowy miecz, zapas złota na żywność dla siebie i wierzchowca oraz zbroję wystarczającą do przekonania rozbójników, iżby nie stanowił łatwego łupu.
- Marr byłby chyba gotów podzielić się swoją pozycją - dodała Raina. - Obydwoje przyrzekliśmy, że po ceremonii zaślubin przekażemy ci propozycję królowej. Jaką mamy zanieść jej odpowiedź?
Uśmiechnęła się, gdyż z góry znała zdanie Cymmerianina.
- Powiedzcie jej, że widzieliście, jak rozpaczliwie poganiałem konia... Nie, poczułaby się urażona. Przekażcie, że służenie jej było dla mnie zaszczytem, stanowiącym wystarczającą nagrodę. - By poprawić ton rozmowy, Conan zmienił temat: - Mam nadzieję, że zaślubiny się udały? Tyrin nie stracił głowy?
- Nie - odparła Raina. - Trudno powiedzieć, czy jest zadowolony z tego, że jego córka wychodzi za zwykłego królewskiego łowczego, a nie za Grajka Marra. Wiem, że Wylla przedyskutowała to z ojcem przedwczorajszej nocy. Powiedziała mu: "Marr stracił piszczałki, a z nimi swoją magię, lecz zachował moc rzucenia czaru na kobietę". Tyrin milczał tak długo, jak mu się pewnie nie zdarzyło od obrządku osiągnięcia dorosłości!
- Wylla zawsze potrafiła w jednym zdaniu dotrzeć do sedna sprawy - powiedział Conan.
Były czarodziej i nieokrzesana dziewczyna z gór stanowili osobliwą parę, lecz Cymmerianin widywał jeszcze dziwniejsze związki - chociażby szlachcica, rycerza Królestwa Kresowego z córką bossońskiego pachołka. Pozwoliło to Rainie zostać pierwszą damą dworu królowej Chienny...
- Nie zostaniesz nawet na nasze zaślubiny? - zapytał Decius.
- A zaręczysz, że Chienna nie wymyśli przez ten czas nowego planu, jak mnie tu zatrzymać?
- Przysiągłbym raczej, że dolecę do zamku, machając rękami - odparł generał.
- No właśnie. Obiecuję, że wrócę na ślub królowej, jeżeli dowiem się o nim na czas - rzekł Conan. - Radzę ci też zacząć się rozglądać za odpowiednim dla niej mężem.
- Istotnie, potrzebny nam będzie u boku Chienny mężczyzna, który dowiódł swej dzielności i mądrości - powiedział Decius. - Najlepiej byłoby, gdyby okazał się bardzo wysoki i czarnowłosy...
Conanowi opadła szczęka. Twarz generała przypominała maskę - była to mina człowieka powstrzymującego się ze wszystkich sił od wybuchnięcia śmiechem. Raina popatrzyła na swojego narzeczonego, zacisnęła usta i spłonęła rumieńcem.
Po chwili wszyscy troje zaczęli się śmiać tak głośno, iż echo odbijało się od górskich zboczy. Nim umilkło, Conan pognał wierzchowca w dół stoku. U jego podnóży pozwolił koniowi przejść z cwału do galopu. Gdy wreszcie się obejrzał, Rainy i Deciusa nie było już widać.
KONIEC