Lecz czy dziennik ten ma służyć
rozprawom publicystycznym faceta, któremu nie wolno w komunizmie wypisać się na
temat Ameryki, który nie ma prawa publikowania tego, co ma wartość doraźną i winno
być czytane z dnia na dzień?
Lecz dziennik jako powiernik, katalizator intymności i skarbczyk refleksji, to w państwie
totalnym nie takie proste. W komunizmie na co dzień jestem przedmiotem, lichym,
tandetnym, nietrwałym. Cały ogromny aparat przemiału żyje z mej łatwopalności, za
niczym tak upojnie nie goni, jak za dziennikami w szufladach, myślami nie na pokaz,
uwagami osobistymi i skrzętnie ukrywanymi. Zakaz jest plazmą komunizmu, jest tym,
czym system pulsuje, oddycha, co wchłania, czym się żywi. Zaś ludzie, których
organizacja jest gwarantem egzystencji komunizmu, odżywiają się zakazem jak chlebem
i komunią świętą. Ich istnienie jest esencją i sokiem komunizmu, zaś ich biologia domaga
się mnie i mojego dziennika, aby posilić nim rację swego istnienia. Urząd czy
Ministerstwo Bezpieczeństwa kwitną na swym nadrzędnym bandytyzmie wobec myśli i
postępków ludzkich, na bezprawnym i niemoralnym kwalifikowaniu jako przestępstwa
tego, co może im dać życiodajny dla nich wymiar kary. Nad niczym się tak pazernie nie
ślinią, jak nad myślami skazanymi na zagładę.
Marksizm-leninizm chroniony przez urzędy bezpieczeństwa, skazał myśl na eliminację,
dopóki dogmat nie stanie się mentalnością. Daleko jeszcze do tego ideału, więc póki co,
muszę pamiętać, że moja myśl i myśli innych w tym dzienniku, a także moje myśli o
innych ludziach, to zabawa trotylem. Albo pożywka dla awansu jakiegoś zbira. Czyli, w
gruncie rzeczy, wybór moralny. Może lepiej spalić i zapomnieć i nic tylko czekać na
wiosnę, żeby sobie pograć w tenisa?
Moje życie jest życiem bez komfortu. Mieszkam źle, organizowanie pożywienia na co
dzień urąga pojęciu cywilizacji, wystaję w kolejkach za chlebem, sprzątam. Pozbawiony
41
jestem wygód i ułatwień dostępnych mężczyźnie w moim wieku i o moim potencjale
zarobkowym w krajach demokratycznych.
Natomiast skłamałbym, gdybym narzekał na brak w mym życiu luksusu. Życie bez
luksusu? Skądże znowu. Luksus jest najcenniejszą specyfiką mej egzystencji. Jest
rekompensatą za brak komfortu, auta, willi, żony, dziatwy, rodzinnych upojeń. Mój luksus,
ekwiwalent tylu dóbr, wynika z mej kondycji w komunizmie, skrzy się dobroczynnym
bogactwem. Mój luksus to pełen konsekwencji fakt, że jestem bezrobotnym.
Jeśli jestem skazany na przeciętność, małość, czy przyczyną i egzekutorem wyroku jest
komunizm? Nie znam przyjemniejszych i mniej sensownych zabaw z samym sobą niż
takie mamiące igraszki myśli i uczuć wieczorową porą.
Kilka dni temu spotkałem na ulicy pewną panią piastującą funkcję redaktora w
wydawnictwie "Czytelnik". W komunizmie redaktor taki ma życie barwne i pełne intryg.
Tropi tekst w poszukiwaniu wrogich akcentów. Kusi i omamia autora skłaniając go do
wykreśleń, przeróbek, zmian, które zniekształcić mogą całą koncepcję dzieła, ale za to
wyeliminują interwencje cenzury. Ponadto, do jego obowiązków należy dbałość o
gramatykę i ortografię, bardzo realny kłopot w pracach autorów ideowo zdrowych, lecz
edukacyjnie nie wykończonych.
Już przed paru laty
skarpetki stały się zarzewiem świętej wojny o prawo do własnego smaku, jaką młodzież
polska stoczyła z reżymem i którą wygrała. Były to zmagania o sylwetkę znaną na
Zachodzie jako jitterbug albo zazou - wąziutkie spodnie, spiętrzona fryzura, tzw. plereza,
buty na fantastycznie grubej gumie, tzw. słoninie, kolorowe, bardzo widoczne spod
krótkich nogawek skarpety, straszliwie wysoki kołnierzyk koszuli. W Warszawie
nazywano chłopców tak ustylizowanych "bikiniarzami", w Krakowie "dżollerami".
"Bikiniarz" pochodził od krawatów, na których wyobrażony był wybuch bomby atomowej
na atolu Bikini w 1946 roku. Oczywiście, polski jitterbug był ubogi i nie umyty,
prowincjonalna wersja amerykańskiego pobratymca; był śmieszny swą
nieprzystosowalnością ani do prawzoru, ani do własnego otoczenia; szył sobie
ekstrawaganckie marynary u pokątnych krawców, zamęczał ich pomysłami, których nie
rozumieli; obcinał nożyczkami rogi koszul z domów towarowych. Budził lekką odrazę,
nawet u tych, którzy go nie zwalczali, ale i jakiś szacunek za swą nieustępliwość, za swą
walkę z arcypotęgą oficjalności, za wyzwanie rzucone szarości i zglajchszaltowanej
nędzy. Nieudolny protest i wrzaskliwe wyzwanie, ale zawsze. Zaś w pierwszej linii walki
stały kolorowe skarpetki w paski, autentyczne, prosto z paczek, przyczyna piany na
wargach komunistycznych pedagogów i organizatorów.