Dziś o świcie rozległy się w parku hymny pochwalne na cześć życia, słowik, kukułka i żaby wspólnie wysławiały doczesność.
Głośno, natrętnie, z uniesieniem. Słowik opiewał miłość, tak łatwą do zdobycia i prostą, tak łaskawą dla niego, na którą wiosna nie każe mu czekać, której nie każe mu poszukiwać w zwątpieniu wiecznym. Żaby patriotycznie sławiły bezpieczną ojczyznę jeziora. Obfitującą w żer, bogatą, o płytkich i bagnistych kresach, zapomnianą przez świat. Kukułka, która grzesząc wypełnia tylko rozkazy przyrody i radość w tym znajduje,
spokojna o niekaralność swoich wrodzonych popędów, wplatała wciąż przekorne i głuche hasło w namiętny koncert. Wszystkim było dobrze.
Wszyscy, w harmonii ze sobą i światem, chwalili i przechwalali istniejący porządek rzeczy.
Wówczas człowiek, stojący w swoim oknie, znużony nieustanną własną dysharmonią, obrażony wewnętrznie tysiącem smutków i zgrzytów, ten jakiś samotny człowiek gwizdnął opozycyjnie!
Gwizdem ulicznika ukrytego na galerii, zbuntowanego przeciw tak gorącemu przytakiwaniu. Wygwizdał ten hymn, który brzmiał dalej, przy wschodzie słońca, pełnym tryumfu...
Maria Pawlikowska- Jasnorzewska
„Cisza”
Spokojna jestem w ciszy. - Nie chcę myśleć więcej
- co mną jest gdzieś odeszło w jakimś tajnym celu -
Patrzę w ogród zamkowy na róż sto tysięcy
marząc o przetowłosym mych wdzięków minstrelu.
Staję cicho wśród bytu. - Próżnię mam za czołem
w woni ziela usypia się krwi mojej tętno...
Bezczucie w szarej płachcie za królewskim stołem
siadło - i będę dzisiaj nieżywą i piękną. -
Lecz znam czary i wróci wśród serca uderzeń
dusza moja namiętna jako skrzypek blady -
królowa burz wiosennych i bolesnych wierzeń
Niechaj mi zajrzy w oczy książę mej ballady...
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
42
Miłość?- Ale pod warunkiem, że prześcigniemy CZAS, tego nieustępliwego zwierzchnika-biurokratę.
Niech wszystko między mną a tobą zacznie się, skończy i całe bogactwo romantyki niech się wyczerpie, dziś jeszcze, dziś przed zachodem słońca.
Aż do zobojętnienia, aż do zaoferowania sobie nawzajem przyjaźni, życzliwej pamięci- jakby dmuchnięciem w twarz jedwabistego popiołu-
Nim słońce zgaśnie, zapomnijmy barw naszych oczu.
O zmierzchu niech straci swój zarys i rozmaże się w szarej godzinie gasnące wspomnienie tego dnia.
Z uśmiechem wyrozumiałości i wzruszeniem ramion, odrzućmy na bok kwiaty-nieużytki, które daliśmy sobie w południe (a wybierzemy je spośród tych naj-nietrwalszych!) i bez żalu przedrzyjmy twarze nas dwojga na fotografiach przed godziną zamienionych...
Aby CZAS, po raz pierwszy sam wyprzedzony, zżymał się przez noc całą z gniewu, ale i z podziwu.
Gdyż w doświadczeniu swoim wielowiekowym obliczał miłość naszą, porozumienie, harmonię niezmąconą, na przeciąg trzech lat co najmniej!
Później miał wtargnąć między nas.
Obiecywał sobie moje lub twoje zdumienie, moje lub twoje nieszczęście, gdy oświadczy z saturniczym humorem:
„Skończone. Punctum, kropka.” Gdy rozkaże: „Żegnać się, moi państwo!”
2.
W tęsknie i ciężko szumiącym ogrodzie zoologicznym ludzie oglądają dla rozrywki dzikie zwierzęta, ciągnąc za sobą swoje własne przenośne więzienia. Niewidzialne na oko klatki ludzkie otaczają ofiary nieprzeniknioną aurą. Jakby palisadą żelazną.
Oto klatka małżeńska: pięcioro w niej tkwi. Stoją przed tapirem, odrutowani, otępieni.
Dzieci, młode, pokrzykują nerwowo.
Urodziły się w moralnej niewoli.
Tam znowu uczeń, zgarbiony, przepracowany, posuwa się w klatce szkolnej, w klatce tresury. Ogląda ptaki egzotyczne.
Siedzi na ławce panna w klatce próżności. Srebrny lis, niepotrzebnie w upalny dzień narzucony na szyję, wyciągniętą jak przed nie istniejącym lustrem, i powłóczyste spojrzenie. Trzewiczki, naturalnie, za ciasne. Stąd smutek w oku.
Opodal, ramię w ramię, stoi para narzeczonych w dobrowolnej klatce miłości. Klatka niewidzialnymi różami obrośnięta, zamki podwójne. Będą w niej pocałunki, potem przykre nieporozumienia, wreszcie dzikie awantury. Będzie drżała od wstrząsających nią ramion stęsknionego za wolnością jednego z nich dwojga.
Piękny park. Piękny zwierzyniec.
Ciągną klatki przesądów, głupoty, ubóstwa, bogactwa. Uderzają o siebie, brzękają z cicha. Twarze ludzi- jakże przygasłe, obojętne. Patrzą, nie widząc. Wymijają po tygrysiemu wzrok obserwatora, który zawsze i wszędzie znajduje się, nieproszony.
Jest niepokój dzieciństwa i niepokój starości.
Między nimi leży młodości pokój i bezpieczeństwo.
Doprawdy, niezbyt zaciszne, nie za bardzo "gemütlich" jest to dzieciństwo, przez frazeologów rajem zwane.
Obcość wszystkiego dokoła, brak przyzwyczajenia i ciężar doświadczeń.
Strachy, potwory nocne, reminiscencje grobowego cienia, niedawno przebyte misteria.
Te same nieprzyjazne cechy ma i późna starość.
Nie są to komfortowe strefy. Za to młodość, ta prawdziwa, o jakież to wypieszczone,
jak pierwszorzędnie pomyślane, wesołe, po prostu milionersko-kalifornijskie!
Z najzbytkowniejszych i najwytrzymalszych materiałów, z pełną gwarancją na lat dwadzieścia pięć.
Rozkwit płci to miłość i duma przyrody.
Młodość: jej oczko w głowie!
Dla niej świat staje się jasny, prosty i wcale nie mistyczny.
Nikną strachy dzieciństwa.
Wszelkie podejrzane cienie, stare cyganki-empuzy, sowiookie elementale, larwy kosmate.
Zakwita poczucie trwałości i wieczności.
Z dawna wiadomo, że młodość w śmierć nie wierzy.
Wynika z tego materializm, jakże zdrowotny! Jakże ułudny...
Słabe przerażenia: fantom białej róży nad ścieżką w nocy schadzek.
Za mocny pocałunek. Cień zazdrośnika.
Miłość straszy zamiast śmierci.
Choćby gorzka - zawsze piękna, miła.
Nadchodzi starość, wracają strachy.
Niedokładność spojeń między życiem, niebytem a człowiekiem, wady słabnącej konstrukcji.
Odsłania się tajemnica. Rozkwita wiara płomienna, migoce błędny ognik okultyzmu.
Kończy się bowiem ochrona nerwów młodości.
Nazywamy rajem dzieciństwo - mówimy też i o "pogodzie starości".
Człowiek ma łatwy charakter!
"Dusza" Julian Tuwim
Objawia się. I nagłym, ukrytym odruchem
Przypomina o sobie. Zahuczy jak burza!
Chłośnie w twarz straszną prawdą - lub świetlistym duchem
Przepaja mnie: i zwodzi, mami i odurza...
Lub targnie się - i ostrym mnie kantem ubodzie
W najczulszy nerw - i wzrośnie całą mą istotą!
Albo przychodzi do mnie, gdy jestem w ogrodzie,
Sycąc dalekim wzrokiem zachodowe złoto.
A jest wszędzie: i w bogach zapomnianych czasów,
I w mglistych napomknieniach o czymś, co być może,
I w gęstwie niewidomej dumnych, starych lasów,
I w widmach, co rzucają gwiezdne łkania w morze.
I w tych, co umierają w słoneczne południe,
I w tych, co przeklinają, w tych, co błogosławią,
W tych, co Chrystusów zwodzą, całując obłudnie,
I w tych, co się w rozpuście pod krzyżami pławią.
Wszędzie jest! Dręczy, cieszy, marę zwątpień ciska,
Zachodzi z tyłu skrycie, w proch rzuca, uśmierza,
Ukaja i przeraża, w wszechświętości błyska!
- Apokalipsowego nosim w sobie zwierza.
Dla niemłodej i bezsilnej już kochanki
uroczą maską wenecką,
maską z czarnych koronek,
staje się gęsty mrok.
Jeśli gości ona u siebie swego ulubieńca,
to tylko w słabo oświetlonych salonach
czy sypialniach, gdzie abażury tłumią światło,
gdzie panuje ciemność,
rozjaśniona zaledwie głuchym rumieńcem lampy.
Szczytem podobnych zabezpieczeń byłby
- ślepy kochanek.
Najzdradliwszy wróg: bystre jego oczy
- znikły oto z pola nieustannej walki.
Wynikające stąd zawieszenie broni
pozwalałoby zastraszonej dotychczas duszy
na roztoczenie wszystkich swoich śmiałych czarów,
uśmiechów, miłości dowcipnej.
Namiętność nie zna innych tragedyj prócz swojej
- innej litości jak nad sobą.
Jej egoizm broniłby nawet ślepych tych oczu
przed ratowniczą uzdrawiającą operacją.
Jakbym ją widziała, tę zwiędłą,
ale wciąż jeszcze płomienną kobietę,
gdy z rozpaczą odpycha w progu swego domu
zbawczych okulistów, obawiając się o swoje
ciche szczęście.