Wywiad z Magdaleną Mertą, żoną Tomasza Merty, wiceministra kultury poległego
w katastrofie smoleńskiej, rozmawia Dorota Kania
"Ponieważ w swojej pracy zawodowej zajmuję się m.in. postępowaniami prokuratorskimi za czasów PRL, wiem, że prowadzono je właśnie w taki sposób, by nie ujawnić prawdy". Z Magdaleną Mertą, żoną Tomasza Merty, wiceministra kultury poległego w katastrofie smoleńskiej, rozmawia Dorota Kania ("Gazeta Polska").
Jest pani założycielem Stowarzyszenia Katyń 2010. Co było powodem jego powołania?
To była decyzja wielu rodzin osób, które zginęły w katastrofie prezydenckiego samolotu. Pomysł na to, żeby stowarzyszenie powstało, pojawił się bardzo wcześnie. Część rodzin, które poleciały do Moskwy na identyfikację ciał, miała poczucie, że powinniśmy się trzymać razem, że powinniśmy sobie pomagać i nawzajem się wspierać. Istnienie stowarzyszenia daje nam nadzieję, że będziemy mieć wpływ na to, w jaki sposób prowadzone jest śledztwo.
Czy mają państwo zastrzeżenia co do sposobu prowadzenia tego postępowania?
Uważamy, że jest prowadzone opieszale i nie czujemy, by postępowanie tych, którzy je prowadzą, zmierzało do odkrycia prawdy i wyjaśnienia okoliczności katastrofy. Będziemy szukać także zewnętrznego wsparcia, nie tylko w rodzinach. Takie kroki już zostały podjęte - jeden z amerykańskich kongresmenów postawił wniosek o powołanie międzynarodowej komisji, na czym nam ogromnie zależy. W tej sprawie będziemy też szukać pomocy u polskich europosłów.
Władze polskie podkreślają, że wszystko jest w porządku, że zarówno komisja badania wypadków lotniczych, jak i prokuratura działają prawidłowo.
Ja mam przeciwne zdanie - uważam, że zarówno strona polska, jak i rosyjska nie wykazują dostatecznej woli wyjaśnienia tej sprawy.
Dlaczego?
Mogę wskazać konkretne przykłady świadczące co najmniej o braku dobrej woli, jak chociażby sprawa wraku samolotu. Prokuratura zwróciła się jedynie o dowody rzeczowe, nie wyszczególniając, o co chodzi. We wniosku śledczych nie ma konkretnego wskazania o przekazanie wraku Tu-154. Jest to tym bardziej dziwne i wręcz wstrząsające, że pamiętamy, jak postępowano z wrakami samolotów w przypadku innych katastrof, np. nie licząc się z kosztami wrak airbusa podniesiono z dna oceanu, wydając miliony dolarów. Znaleziono wszystkie szczątki tego samolotu. Nasz wrak niszczeje na płycie rosyjskiego lotniska. Krążą plotki, że brakuje kokpitu, który przecież wszyscy widzieliśmy na zdjęciach tuż po katastrofie.
Dlaczego pani zdaniem wrak Tu-154 powinien znaleźć się w Polsce?
W naszym kraju powinien zostać poddany dokładnym, wszechstronnym badaniom, a potem powinien trafić do muzeum. Dostaliśmy pismo z Muzeum Historii Polski, które chce szczątki tego samolotu przyjąć do własnej ekspozycji. W naszym rozumieniu jest to pamiątka narodowa, a dla członków rodzin osób, które zginęły, symboliczna relikwia. Na szczątkach samolotu może znajdować się krew naszych bliskich, o czym świadczy fakt, że jeden z przywiezionych do Polski kawałków został odesłany przez techników do zakładu medycyny sądowej właśnie dlatego, że były na nim fragmenty ludzkiej tkanki.
Czy zobaczyła już pani dokumenty z rosyjskiego śledztwa dotyczące śmierci pani męża?
Nie, chociaż mąż był jedną z pierwszych osób, które zidentyfikowano, ale do tej pory nie udało mi się ustalić, kto to robił. Wiem tylko, że identyfikację przeprowadził ktoś, kto znał męża osobiście. Do dziś nie dostałam protokołu identyfikacji ani protokołu sekcji zwłok. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego sekcji nie przeprowadzono w Polsce, dlaczego śledztwo oddano Rosjanom. Zastanawia mnie, dlaczego wszyscy mają wpisaną tę samą godzinę zgonu i tę samą przyczynę śmierci, dlaczego nie przeszukano dokładnie miejsca katastrofy i pozostawiono tam rzeczy należące do ofiar.
Czy odzyskała pani wszystkie rzeczy męża?
Niestety nie. Nie mam obrączki, nie mam kart kredytowych, które - jak twierdzi strona polska - zostały odesłane do banku, ale bank do tej pory mi tego nie potwierdził.
Czy miała pani dostęp do jakichkolwiek materiałów dotyczących katastrofy?
Wiemy, że część materiałów przyszła z Rosji, ale nie wiadomo do końca, co się w nich znajduje. Być może jest to dokumentacja medyczna. Ja osobiście czytam akta, ale nie mogę się na ich temat wypowiadać.
Nie może pani mówić o szczegółach, ale czy można na ich podstawie ocenić sposób prowadzenia śledztwa?
To, co widziałam, nie napawa optymizmem. Według mnie nie ma tam kluczowych materiałów, które być może znajdują się w Moskwie. Śledztwo jest prowadzone chaotycznie, odnosi się wrażenie, że nie ma żadnego planu. To, co robi w sprawie katastrofy polski rząd i prokuratura, jest dla mnie niewiarygodne. Mam poczucie, że śledztwo jest prowadzone w taki sposób, żeby prawda nie wyszła na jaw. Ponieważ w swojej pracy zawodowej zajmuję się m.in. postępowaniami prokuratorskimi za czasów PRL, wiem, że prowadzono je właśnie w taki sposób, by nie ujawnić prawdy. I widzę, że w przypadku katastrofy smoleńskiej przyjęto metodologię do złudzenia przypominającą tę, która była stosowana do 1989 r. - robić wszystko, by nic nie wyjaśnić. I to widać też w sposobie, jak się nas traktuje. Prokuratura do tej pory nie wydała nam zgody na dostęp do akt niejawnych, chociaż mamy do tego prawo jako osoby pokrzywdzone. I to nie jest tak, że nam się czegoś odmawia - nasze wnioski pozostają po prostu bez odpowiedzi. Gra się na zwłokę, nasze zmęczenie i zniechęcenie. Traktuje się nas jak niechcianych petentów, jak zło konieczne.
Mija trzy miesiące od katastrofy, a polskie władze nadal uważają, że nie ma powodu, by powołać międzynarodową komisję. Nie ma też wspólnego, polsko-rosyjskiego śledztwa, co zapowiedział 10 kwietnia prezydent Dmitrij Miedwiediew w rozmowie telefonicznej z premierem Tuskiem. Czy nadal uważa pani, że jest szansa na niezależną komisję?
Dopóki taka komisja nie powstanie, będziemy o nią walczyć. Warto, by obecnie rządzący pamiętali, że „dłużej klasztora niż przeora”, czyli nie będą wiecznie przy władzy. Możliwe, że kiedyś znajdą się ludzie, którzy będą kierować naszym krajem i będą chcieli wyjaśnić wszystkie okoliczności tej katastrofy. Nie będą się kierowali poprawnością polityczną i rzekomymi dobrymi stosunkami z Moskwą, tylko chęcią dojścia do prawdy.
Czy zna pani szczegóły śledztwa prowadzonego przez Rosjan?
Poza informacjami z mediów nie wiem nic, podobnie jak inne rodziny będące w Stowarzyszeniu Katyń 2010. Wraz z upływem czasu pojawia się natomiast coraz więcej wątpliwości. Dlaczego nie oddali nam wraku Tu-154, dlaczego tak dużo czasu zajęło ustalenie godziny katastrofy, dlaczego jest tyle pytań związanych z odczytami „czarnych skrzynek”, kim był człowiek, który razem z kontrolerami przebywał na wieży w momencie lądowania prezydenckiego samolotu?
Strona polska wykazuje dużą pasywność, a my na razie nic nie możemy zrobić, bo nie mamy żadnego wpływu na rosyjską prokuraturę. Dlatego międzynarodowa komisja jest niezbędna.
Co pani zdaniem mogło być przyczyną katastrofy?
Nie ma nikogo, kto teraz odpowiedziałby na to pytanie. Ale wiem jedno: nie wierzę w samobójcze skłonności pilotów, nie wierzę w to, że ktoś wymusił lądowanie. Gdyby tak było, już dawno media przedstawiłyby na to dowody. Uważam, że obarczanie winą członów załogi lub pasażerów tragicznego lotu Tu-154 jest haniebne. Gdy w mediach ukazały się takie sugestie, na znak sprzeciwu napisaliśmy list. Moim zdaniem fałszywe sygnały o rzekomej winie są próbą odwrócenia uwagi opinii publicznej od istoty śledztwa. Tymczasem trzeba wyjaśnić rozbieżności w zeznaniach, trzeba ustalić, czy rosyjscy kontrolerzy lotu celowo źle naprowadzili polskich pilotów, czego skutkiem była katastrofa.
Co pani i stowarzyszenie chcecie zrobić, by sprawa katastrofy nie została zepchnięta na margines, by o niej nie zapomniano?
Działamy za granicą, działamy też w Polsce. W najbliższym czasie na Jasnej Górze będą zbierane podpisy pod wnioskiem o powołanie międzynarodowej komisji. Dla mnie wzorem działania jest rodzina zamordowanego Krzysztofa Olewnika, która - mimo niechęci władz - robiła wszystko, by tę sprawę wyjaśnić. Członków Stowarzyszenia Katyń 2010 oskarża się o „smoleńską obsesję”, a przecież gdyby nie ta nasza „obsesja”, w sprawie katastrofy panowałaby cisza. Zdaję sobie sprawę, że wyjaśnienie smoleńskiej tragedii może trwać latami. Wiem jedno: jeżeli mnie zabraknie, zajmą się tym moje dzieci.