Jak przyszpilić budyń do ściany
Piotr Semka 08-03-2010, ostatnia aktualizacja 08-03-2010 19:14
Jarosław Kaczyński wciąż mówi Polakom o zagrożeniach, których nie widać gołym okiem. Nie przyjmuje do wiadomości, że epoka wielkiego grillowania nie sprzyja organizowaniu ulicznych protestów - pisze publicysta „Rzeczpospolitej"
Piotr Semka
Krytycy teatralni dobrze znają sytuację, w której dojrzały aktor staje wobec sytuacji, gdy traci wzięcie. Zaniepokojony na siłę szuka nowych sztuczek, aby odzyskać popularność. A im bardziej mu nie idzie, tym bardziej się szarpie. I wtedy zaczyna to dostrzegać publiczność. Jedni reagują ze współczuciem, inni pękają ze śmiechu.
Coś podobnego dzieje się z Prawem i Sprawiedliwością - partią, która od przegranych wyborów w 2007 roku próbuje coraz to nowych zwrotów, aby odzyskać utraconą inicjatywę.
Wymyślane na szczycie partii rozmaite nowe taktyki - aktywizacja młodych, otwarcie na inteligencję czy wysunięcie na czoło kobiet - okazują się wyłącznie medialnymi kreacjami rozpadającymi się w zderzeniu z rzeczywistością.
Potwierdził to niedzielny kongres PiS w Poznaniu. Zjazd, który w innej sytuacji można by nazwać poprawnym, a nawet udanym. Ale nie tym razem - parę miesięcy przed bojem o reelekcję Lecha Kaczyńskiego. W tej sytuacji zjazd, który nie zaskoczył komentatorów czymś nowym i rewelacyjnym, musiał być uznany za porażkę. Problemem nie są już jednak pojedyncze niedociągnięcia, ale zjawisko, które nazwać trzeba załamaniem się polityki medialnej PiS.
Prezes na zawsze
Wyliczmy błędy wizerunkowe, które zauważyłby początkujący student marketingu. Gdy w Platformie toczą się prawybory, podczas zjazdu PiS wybór prezesa następuje nieomal jednomyślnie, a przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu nie staje - nawet pro forma - żaden kontrkandydat.
W sytuacji gdy Prawo i Sprawiedliwość gwałtownie potrzebuje wizerunku partii różnorodnej, o wielu obliczach, dramaturgię kongresu buduje się na wielkim skupionym na sobie przemówieniu lidera. Jakby tego było mało, Kaczyński przedstawia się wyborcom jako lider PiS "do końca świata i jeden dzień dłużej" i deklaruje, że chce "jeszcze raz być premierem".
Do tego dochodzą wygłaszane pół żartem deklaracje prezesa, że "będzie się starał zmieniać". Brzmiące dziwnie znajomo. To ten bawiący chyba tylko samego Kaczyńskiego styl. W ten sposób prezes PiS podczas wywiadu dla "Gazety Wyborczej" deklarował kiedyś z figlarnym uśmieszkiem Monice Olejnik i Agnieszce Kublik, że jest w nim "samo dobro". A potem się dziwił, że wrogowie PiS czynią z jego słów prześmiewczy anykaczorowy bon mot.
Politycy PiS się dziwią, dlaczego wykreowanie szefowej klubu parlamentarnego Grażyny Gęsickiej na gwiazdę kongresu się nie udało. Nikt jednak nie zadaje pytania prezesowi, dlaczego nie mógł oddać Gęsickiej rozpoczynającej zjazd soboty. Prezes mógł przecież zejść na drugi plan i dać się wybrać na kolejną kadencję dopiero w niedzielę.
Nie długo przed kongresem z TVP została usunięta - za wiedzą i zgodą ludzi nominowanych przez PiS - Anita Gargas. Wielu zwolenników i potencjalnych wyborców tej partii było tą sytuacją skonsternowanych, zaniepokojonych medialnym dealem Prawa i Sprawiedliwości z SLD. Jak zjazd partii odpowiedział na te niepokoje?
Oto poseł Adam Hofman zadeklarował, że PiS może w przyszłości zawrzeć już całkiem otwartą koalicję z postkomunistami. Jeśli dywagacje Hofmana były tylko wyskokiem niezgodnym z linią partii, to powinien się do nich odnieść z kongresowej trybuny sam prezes.
Być może jednak słowa Hofmana - pisał o tym Piotr Zaremba w "Polsce" - miały skłonić wyborców SLD do poparcia Lecha Kaczyńskiego w drugiej turze. Jeśli rzeczywiście był to sygnał dany zwolennikom lewicy, to wyjątkowo nieudolnie. Przekazywanie tak znaczących komunikatów za pomocą mało znaczącego posła to makiawelizm w powiatowym stylu. Tym bardziej że w tym samym czasie lider SLD Grzegorz Napieralski demonstracyjnie ogłasza, że jego partia nigdy się nie zhańbi sojuszem z PiS.
Dorzućmy podjętą przez europosła Marka Migalskiego nieudaną próbę zorganizowania spotkania panelowego dziennikarzy poświęconego temu, dlaczego PiS źle wypada w mediach. Próbę, którą za pomocą nierealistycznych oczekiwań storpedował Przemysław Gosiewski.
Za murami twierdzy
Powstaje pytanie, czy ktoś nad sytuacją w PiS panuje, czy też chaos jest wynikiem rywalizacji różnych grup w otoczeniu prezesa, które mają różne pomysły piarowskie.
Piotr Gursztyn w "Rzeczpospolitej" trafnie porównał kongres PiS ze zjazdem sytej i zadowolonej ze swoich zarobków korporacji. Ustawa o finansowaniu partii pozwoliła Prawu i Sprawiedliwości nie wpaść w polityczny niebyt po utracie władzy, jak to zdarzało się innym ugrupowaniom prawicowym w latach 90. Ukryta w okopach opozycji partia Jarosława Kaczyńskiego zdobywa regularnie w sondażach od 20 do 28 proc. głosów.
Tyle że rywale z Platformy Obywatelskiej potrafili uczynić z tego okopanego obozu skansen. Nacisk i nieustający atak ze strony PO utrwalił absolutną dominację Jarosława Kaczyńskiego nad partią i spowodował w niej ideowy bezruch. Politolog Marek Cichocki przestrzegał niedawno, że PiS może spotkać los magnackiego dominium - twierdzy, w której pokonany niegdysiejszy suweren Jarosław Kaczyński schronił się wraz z własnym wojskiem, własnymi zasobami pieniędzy i własnym dworem. Z murów takiej twierdzy jest w stanie latami wygrażać wrogom, ale nie może wyjść na zewnątrz.
Zamknięci w tej twierdzy prezes PiS i jego towarzysze walki nie zauważyli, że od czasu ich wyborczych sukcesów zmienił się język polityki i zmieniła się sama polityka. Obecna PO nie jest już tą samą, która została pokonana w 2005 roku - jest partią nowego typu, którą PiS nie będzie w stanie pokonać sprawdzonymi metodami.
Na czym polega problem Prawa i Sprawiedliwości z Platformą Obywatelską? Zadanie to można porównać to przyszpilenia budyniu do ściany. Jak rywalizować z partią, która stała się ugrupowaniem usługowym, dostosowującym swój program do aktualnych oczekiwań Polaków? Z partią, która raz zapowiada chemiczną kastrację pedofilów, a innym wysyła sygnały, że gotowa jest poprzeć parytety dla kobiet.
Kaczyńscy, którzy przyzwyczaili się wojować z tak zwanymi twardymi tożsamościami, są bezradni wobec ugrupowania zamieniającego poważną politykę w pastisz. I nie mając nowych pomysłów, powielają stare, nieskuteczne.
Pomnikowi bracia
A warto dodać, że zmieniła się nie tylko Platforma, ale zmienili się też wyborcy. Nasze zainteresowanie polityką zmalało - podobnie jak na przykład w czasach małej stabilizacji z lat 60. i 70., gdy (szczególnie w okresie gierkowskim) bardziej interesowała nas konsumpcja niż ideologia. Tymczasem Jarosław Kaczyński wciąż straszy nas zagrożeniami, których nie widać gołym okiem, nie przyjmując do wiadomości, że epoka wielkiego grillowania nie sprzyja organizowaniu ulicznych protestów.
Platforma Obywatelska samodzielnie zagospodarowała ogromną część polskiej sceny politycznej. Choć jej lider Donald Tusk wszystkie partyjne sznurki osobiście trzyma w ręku, to rozumie, że jego partia musi mieć wiele twarzy, z których każda przyciąga innych wyborców. Dlatego obok uduchowionego Jarosława Gowina widzimy błaznowatego Janusza Palikota. Obok młodzieńczo ambitnego Radosława Sikorskiego widać statecznego Bronisława Komorowskiego. Obok walącego na odlew Stefana Niesiołowskiego jest kreowany na solidnego urzędnika Krzysztof Kwiatkowski.
A co mamy po drugiej stronie? Dwóch pomnikowych braci, przy których inni politycy PiS są szarzy i niewyraziści. Jarosława Kaczyńskiego, który jest zbyt silny, by można było dostrzec w partii jego konkurentów, i zbyt zachowawczy, aby nauczyć się nowych politycznych chwytów. Czy tak wyglądać ma nasz polski koniec historii?
Oczywiście - nie. Dominacja PO kiedyś będzie miała kres, tak jak skończyła się hegemonia Aleksandra Kwaśniewskiego, która zapowiadała się na długie dekady.
Na razie jednak na tle efekciarskich trików Platformy PiS jest jak stary cyrkowy pies, który nie potrafi już się nauczyć nowych sztuczek. Widownia od dawna go nie lubi i z jego bezradności jeszcze długo będzie się zaśmiewać do łez.