Wanda Chotomska
Remanent
21 GRUDNIA
Przyszedł telegram do telewizji,
już nie pamiętam, kto go odczytał -
może pan Hopfer, może pan Suzin,
a może pani Wojtczak Edyta:
PRZYJEŻDŻAM KOŁO POŁUDNIA
DWUDZIESTEGO PIERWSZEGO GRUDNIA.
Chociaż telegram był bez podpisu,
wszyscy wiedzieli, kto ma przyjechać,
i w całym kraju z tego powodu
zapanowała wielka uciecha.
A już najbardziej to się cieszyły
osoby wymieniane niżej:
dzieci,
poeci,
Związek Narciarski,
główna księgowa z fabryki łyżew,
sprzedawcy sanek,
dmuchacze bombek,
pan, co w jasełkach grywał anioła,
ci, co sprzedają choinki w mieście,
oraz brodaty święty Mikołaj.
Ten wziął transparent, tamten proporzec,
no i po gościa wyszli na dworzec:
święty Mikołaj z brodą do pasa,
dzieci jak jabłka takie rumiane,
pan, co w jasełkach grywał anioła,
dmuchacze bombek,
sprzedawcy sanek,
główna księgowa z fabryki łyżew,
ci, co sprzedają drzewka dla dzieci,
Związek Narciarski razem z prezesem
i z wiązankami rymów - poeci.
Zajechał pociąg na dworzec wschodni,
gość wysiadł prędko z wagonu chłodni
i chociaż wszyscy mróz czuli w kościach,
bardzo serdecznie witali gościa:
główna księgowa z fabryki łyżew,
sprzedawcy sanek,
Narciarski Związek,
pan, co w jasełkach grywał anioła,
sprzedawcy drzewek oraz gałązek,
święty Mikołaj,
dmuchacze bombek,
wielcy poeci
i małe brzdące.
- WITAMY ZIMĘ! - głośno wołali. -
NIECH NAM KRÓLUJE PRZEZ TRZY MIESIĄCE!
AKROBACJE NA TRAPEZIE
Foka na trapez nie wlezie,
królik na trapez nie wlezie
i miś na trapez nie wlezie,
i lew na trapez nie wlezie,
i koń na trapez nie wlezie,
i słoń na trapez nie wlezie,
więc kto robi sztuki na trapezie?
Małpka - najlepsza akrobatka,
małpka - brązowa jak czekoladka.
A inni patrzą zezem
i stoją pod trapezem.
AUTOPORTRET
Matejką to ja nie jestem -
malować nie potrafię
i bardzo kiepsko, niestety,
wychodzą mi fotografie.
Choć pstrykam z wielkim zapałem,
zawsze pękają klisze,
więc może lepiej będzie,
jak ja się nie namaluję
i nie sfotografuję,
tylko po prostu opiszę:
Szatynka. Oczy piwne. Siedem piegów na nosie.
Metr sześćdziesiąt dwa wzrostu. Waga - 58.
Znaki szczególne?... W zimie nie mam szczególnych znamion,
a gdy nadchodzi wiosna - skrzydła mi rosną u ramion.
Chociaż jestem dorosła, muszę wyznać ze wstydem,
że dorośli nie mają zrozumienia dla skrzydeł.
Głupia sprawa, naprawdę - człowiek jedzie tramwajem,
człowiekowi spod palta skrzydło trochę wystaje
i już komuś zawadza, i już komuś przeszkadza,
już mandatem mi grożą, już wołają: - Gdzie władza?
Niech nam pani przed nosem tak nie macha skrzydłami,
bo te skrzydła nikomu niepotrzebne są na nic! -
Więc uciekam do dzieci, tak jak do was na przykład.
Jak się macie, kochani? Przyleciałam na skrzydłach!
BAJKA O KURZE
Zaproszono kurę na przyjęcie -
jajko przyniosła w prezencie.
Kreację miała z kurzych piórek
i grzebień wpięty we fryzurę.
A pod fryzurą rozum kurzy,
oględnie mówiąc, niezbyt duży.
Ledwie przy stole siadła kura,
wszyscy spojrzeli na te pióra.
- Ach, co za fason! Jaki model!
Jak to podkreśla twą urodę!
Lecz tutaj z pieca żar aż bucha,
czy nie za ciepło ci w tych puchach?
No a poza tym taka dama
nie może przecież chodzić w plamach.
Lepiej te piórka zrzucić z ramion,
bo jeszcze tłuszczem się poplamią.
Może ci pomóc zdjąć kreację,
zanim zaczniemy jeść kolację?
I jak zaczęli jej pomagać,
to się zrobiła całkiem naga.
Bo rozebrali ją pospołu
bardzo dokładnie - do rosołu.
Jeszcze makaron zrobili z jajka.
I tak się właśnie skończyła bajka.
BALLADA O KOGUCIE
Był sobie kogut ze wsi spod Łowicza,
co - kukuryku! - głośno piał nadzwyczaj.
Budził o świcie ptactwo oraz ludzi,
a oprócz tego wielki zachwyt budził.
- Ach, co za talent! To istny Kiepura! -
mówiła o nim każda gęś i kura.
- Grzęda w kurniku dla ciebie za niska,
ty byś w operze wielką sławę zyskał!
- Tyś występować powinien w „La Scali”,
tam by cię zaraz zaangażowali!
- Tam się na tobie poznają dopiero,
bo ta „La Scala” jest włoską operą.
- Rozsław, kogucie, imię naszej wioski,
pokaż, żeś lepszy od tenorów włoskich!
Tak go w kurniku wszyscy namawiali,
aż kogut zapiał: - Jadę do „La Scali”!
Jechał i jechał, aż w końcu dojechał,
los się do niego wyraźnie uśmiechał,
bo gdy dojechał wreszcie do „La Scali”,
to go w objęcia od razu złapali.
Wszyscy krzyczeli radośnie po włosku,
więc kogut doszedł do poniższych wniosków:
„Czeka mnie tutaj najwspanialsza z karier! -
pomyślał głośno piejąc swoją arię. -
Na pewno zaraz wezmą mnie na scenę,
bo pan reżyser wciąż powtarza: - Bene!
A pan dyrygent klepie się po brzuchu
słysząc, jak pięknie umiem piać ze słuchu.
Pewnie od razu zagram główną rolę,
bo pan dyrektor siedzi już przy stole
i zaraz ze mną podpisze umowę...”
I w tym momencie kogut stracił głowę.
Zanim się spostrzegł, zagrał główną rolę -
u dyrektora przy stole, w rosole...
Koniec ballady, no a teraz pora,
żeby z ballady tej wyciągnąć morał.
W jednej linijce cały morał streszczę:
- Nie piej za głośno, bo cię zjedzą jeszcze.
A dla odważnych będzie inna treść:
- Piej jak najgłośniej i nie daj się zjeść!
BALLADA O KRASNOLUDKU
Jest taki chłopiec” nie wiem, czy go znacie,
co krasnoludka ma na etacie.
Płaci mu pensję, a ten krasnal za to
we wszystkim go wyręcza za drobną opłatą.
Kiedy mamusi trzeba w praniu pomóc -
synek spokojnie może wyjść z domu,
bo krasnoludek zrobi co potrzeba
za kroplę mleka i za skórkę chleba.
Za ziarnko maku i za suchą bułkę
przyniesie mamie z kiosku „Przyjaciółkę”.
Za pół rodzynka dywany wytrzepie
i jeszcze sprawunki pozałatwia w sklepie.
Za dobre słowo umyje samochód
i jeszcze mówi, że miał niezły dochód.
Za ćwierć cukierka posprząta ogródek -
taki pracowity jest ten krasnoludek.
Za ździebko cukru i za wody kapkę
zaparzy mamie wspaniałą herbatkę,
za ziarnko kawy kawę poda tacie -
dobrze krasnoludka mieć na etacie:
Koniec ballady, no a teraz pora,
żeby z ballady tej wyciągnąć morał:
- Jeśli nie masz krasnoludka na etacie,
sam pomagać musisz mamie oraz tacie.
Choćbyś nawet był dryblasem i drągalem,
choćbyś wąsy już zapuścił i miał bródkę -
dla mamusi i dla taty bądź krasnalem,
bo ktoś musi być w rodzinie krasnoludkiem.
BAŃKOWICE MYDLANE
Jadę sobie koleją, a tu nagle - przystanek.
Patrzę, napis na słupie: „BAŃKOWICE MYDLANE”.
W Bańkowicach Mydlanych aż się roi od baniek.
Wszyscy bańki puszczają - i panowie, i panie.
W cienkie słomki dmuchają wszystkie dzieci i niańki -
nic innego nie robią, tylko bańki i bańki.
Siedzi dziadek na skwerku, pyka sobie z fajeczki -
wylatują z fajeczki kolorowe banieczki.
Stoi trębacz na wieży, dmucha w trąbkę z zapałem -
lecą bańki mydlane z trąbki razem z hejnałem.
Straż pożarna pompuje wodę z miejskiej sadzawki -
lecą bańki pod niebo ze strażackiej sikawki.
Żaden komin w miasteczku brudnym dymem nie dymi -
dymią wszystkie kominy banieczkami ślicznymi.
Stoi pociąg na stacji Bańkowice Mydlane,
a ja myślę: - Wysiądę! - i trę oczy zaspane.
Nagle co to? Gdzie napis? Czyżby farba odprysła?
Napis gdzieś się zagubił, ja się gubię w domysłach...
...Bańkowice Mydlane?... Było miasto i prysło,
więc go szukam na mapie nad Notecią, nad Wisłą.
Przewodniki wyciągam i zaglądam w skorowidz.
Miasto prysło jak bańka - nie ma wcale Bańkowic.
BILET
Wczoraj,
o godzinie 23 minut 59,
na dworcu kolejowym w Pile,
przed kasą, gdzie się zawsze
sprzedaje pasażerom bilety kolejowe,
stanął KOLEJOWY BILET.
Po prostu bilet,
bilet, i tyle,
zwyczajny bilet stał przed kasą,
a że się właśnie w podróż wybierał,
trzymał walizkę i parasol.
Kasjer oniemiał, przetarł oczy,
a bilet szepnął do kasjera:
- Bardzo przepraszam,
że przeszkadzam,
lecz chciałbym kupić pasażera.
Co to za życie dla biletu
na dworcu spędzać godzin tyle
i czekać, aż pasażer powie:
„Proszę o bilet.
Dla mnie bilet!”
Czekałem długo, proszę pana,
a teraz ruszyć chcę na trasę,
więc chciałbym kupić pasażera...
I tu pan kasjer zamknął kasę,
powiedział:
- Jadę! -
ziewnął:
- Jaaadę! -
A bilet szepnął kasjerowi:
- Przez Chrapowice i Ziewadło
jedziemy prosto do Łóżkowic!
BIURO RZECZY ZNALEZIONYCH
Przed biurem rzeczy znalezionych
stanął oponek roztargnionych.
Poustawiali się w kolejce:
woźnica, który zgubił lejce,
pan z mandoliną, w jednym bucie,
panienka, której kotek uciekł,
kucharz, co zgubił gdzieś patelnię,
pan z gołą głową, zły piekielnie,
muzyk, co szukał fortepianu,
bez marynarek sześciu panów,
dalej stanęły cztery praczki,
którym zginęły wyżymaczki,
bednarz, co w tłoku stracił beczkę,
smyk, co zostawił gdzieś swą teczkę,
bez parasolek smutne panie,
pies, który zgubił swój kaganiec,
dama płacząca po kanarku,
a za tą damą... kasztan z parku.
Cały ogonek roztargnionych
spojrzał ogromnie zadziwiony
i zapytali się kasztana:
- Czy pan coś zgubił, proszę pana?
A kasztan odparł: - Oczywiście!
Zgubiłem prawie wszystkie liście.
BUTY
Wczoraj w Warszawie jednemu panu
buty uciekły sprzed tapczanu,
a on je gonił na bosaka
i niebywała była draka.
Sama widziałam, więc wam mówię -
pan pędził boso za obuwiem,
a ono biegło przed tym panem
i darło się jak opętane:
- Gdy wychodziłeś w nas na miasto,
to omijałeś sklepy z pastą!
Rzucałeś nami gdzie popadło!
Wiązałeś w supeł sznurowadło!
Nie chciałeś nam prawideł kupić!
Mówiłeś o nas: - Jak but głupi!
Nie wycierałeś nas w słomiankę!
Nie odkurzałeś nas gałgankiem!
Gdyś w brudnych butach szedł do biura,
to na nas zawsze cierpła skóra!
Byłyśmy strasznie nieszczęśliwe
w teatrze i pod budką z piwem!
I wstydziłyśmy się koszmarnie,
gdy przejść miałyśmy przez kawiarnię,
bo inne buty i buciki
zaraz nas brały na języki
i uciekały na nasz widok
mówiąc, że dwa brudasy idą!
Służba u ciebie nam obrzydła!
Chcemy nocować na prawidłach!
Gdzie nasza szczotka? Ścierka? Pasta?
My mamy tego dość i basta!
Sama widziałam, więc wam mówię -
pan pędził boso za obuwiem,
a tłum przechodniów w czystych butach
kiwał głowami: - Dobrze mu tak...
CERTA
Kiedy słońce poszło sobie w las wieczorem,
chudy rybak wyszedł z domku nad jeziorem.
Na cypelku stanął cicho sam jak palec,
łykał ślinę, głodnym wzrokiem patrząc w fale.
Prosił rybak na kolację panią certę,
na przynętę jej podsuwał grochu stertę.
- Ach; nie certuj się - zachęcał - droga certo,
masz tu groszek, skosztuj proszę, świetny żer to!
Ale certa powiedziała, jak to certy:
- Nie skorzystam, proszę pana, z tej oferty.
Ja wiem dobrze, proszę pana, co to znaczy -
pan po prostu chce mnie złapać na swój haczyk.
Ja zjem groszek, a pan potem chce mnie zjeść...
Nie ma głupich! Żegnam pana! Cześć!
CIOCIA I BOCIAN
U mojej cioci jest wielka palma
i bocian z długim dziobem.
- Bocian u cioci? Bocian w mieszkaniu?
Przepraszam, jakim sposobem?
- Całkiem zwyczajnie - odrzekła ciocia -
z telewizora wyleciał bocian.
- Z telewizora?
- Prosto z ekranu.
Film nadawali „Odlot bocianów”.
- I co?
- Ja patrzę, a jeden bociek
leci wprost na mnie.
- Leciał na ciocię?
- Jeszcze jak leciał! Ja siedzę sobie,
siedzę pod palmą, na drutach robię,
a on, ten bocian - buch, dziobem w ekran!
I leci na mnie. Cud, że uciekłam!
- I co?
- Pomylił mi wszystkie ściegi,
spojrzał na palmę i krzyknął: - Egipt!
Jestem w Egipcie! -- zawołał bocian.
- No, a co ciocia?
- Nic - rzekła ciocia. -
Miałam mu mówić, że to pomyłka?
Że to nie Egipt, tylko Kobyłka?
Wiosną się dowie, ale nie szybciej,
teraz niech myśli, że jest w Egipcie.
Pod palmą mamy piękną oazę,
sennik egipski czytamy razem,
w Nilu moczymy nogi starannie...
- To Nil też macie?
- Nil mamy w wannie.
Tutaj z łazienki rozległ się klekot:
- Kle-kle, gdzie jesteś? Czekam nad rzeką.
Bardzo cię proszę, przyjdź tu na chwilę.
I moja ciocia znikła nad Nilem.
DECYBELE
Nie wiedziało cielę,
co to decybele.
Zapytało prosię w chlewie,
ale prosię rzekło:
- Nie wiem.
Może to jest tytuł pisma?
Może jakiś nowy przysmak?
Może w dżungli to wyrasta?
Może to jest nazwa miasta?
Może żyją tam makrele?
Nie wiem, co to decybele.
Poszło cielę do barana.
- Co to znaczy, proszę pana?
Czy to jest figura w tańcu?
Czy to jakiś górski łańcuch?
Witamina? Legumina?
Tytuł filmu? Nazwa kina?
Może to gatunek śledzia?
- Nie wiem - baran odpowiedział.
Do indyka poszło cielę.
- Powiedz, co to decybele?
Może to jest część do fiata?
Może tym się leczy katar?
Może z tego szyją odzież?
Może bawi się w to młodzież?
Może to jest rodzaj windy?
- Nie wiem - odpowiedział indyk.
Więc do byka poszło cielę.
- Tato, co to decybele?
Czy to coś w rodzaju rożna?
Czy wykąpać się w tym można?
Czy to warczy? Czy to szczeka?
Czy to jakiś napój z mleka?
Może to się w młynku miele?
Powiedz, co to decybele...
Jak byk ryknął: -- IDŹ DO KROWY!
NIE ZAWRACAJ OJCU GŁOWY! -
zaraz zrozumiało cielę,
co to są te decybele.
DESZCZ
- Halo,
czy to fabryka parasoli w Łodzi?
- Tak jest. A o co chodzi?
-- Chodzi o 36 milionów
parasoli i parasolek,
żeby starczyło dla wszystkich Polaków
i dla wszystkich Polek.
Proszę mi przysłać do Zduńskiej Woli
29 tysięcy 500 parasoli.
77 tysięcy 300 proszę wysłać do Płocka,
40 tysięcy 800 do Otwocka,
2 tysiące 900 do Serocka.
Sprawa jest pilna,
proszę się spieszyć,
na parasole czeka Szczebrzeszyn,
Poznań, Krynica,
Kraków i Konin,
Warszawa, Szczecin,
Gdynia i Wrzeszcz...
Czy pan mnie słyszy?
- Tak, a kto dzwoni?
- Jak to kto dzwoni?
DESZCZ!
DLACZEGO CIELĘ OGONEM MIELE?
W cielętniku stoi cielę
i ogonem w kółko miele.
Prosiak wyrwał się z chlewika:
- Czy to cielę spadło z byka?
Nikt ogonem tak nie miele,
więc dlaczego miele cielę?
Przyszła koza, furtkę bodzie:
- Pewnie nudno mu w zagrodzie.
Mnie się zdaje, że to cielę
z nudów tak ogonem miele.
- Z nudów?
- Z nudów!
- Może z głodu?
Wlazło cielę do ogrodu,
zjadło mlecz i seradelę
i ogonem dalej miele.
Przyleciała gęś z gąsiorem.
- Czy to cielę nie jest chore?
Może zjadło wilcze ziele
i ogonem przez to miele?
- Wilcze ziele? Nie, aniele,
cielę zjadło seradelę.
- Może zjadło jej za wiele?
- Może to przez decybele?
- Może to jest tik nerwowy?
- Może tęskno mu do krowy?
Przyszły kury, indyk, kaczor,
wszyscy gdaczą, meczą, kwaczą,
strasznie martwią się cielęciem
indyk z kozą, gęś z prosięciem.
Aż z pastwiska przybiegł źrebak
i rzekł:
- Martwić się nie trzeba,
tylko trzeba spytać cielę,
czemu tak ogonem miele.
No, bo jeśli w kółko miele,
ma w tym chyba jakieś cele.
- Mam - kiwnęło głową cielę -
robię muchom karuzelę.
DLACZEGO RYBY ROZMÓW NIE WIODĄ
Rozmyślał żuraw stojąc nad wodą:
- Dlaczego ryby rozmów nie wiodą?
Dlaczego węgorz, na widok lina,
nie krzyczy głośno:. - Witam kuzyna!
Dlaczego szczupak, mijając suma,
nigdy nie spyta: - Jak zdrowie kuma?
Dlaczego karpie, płynąc z karasiem,
nawet nie pisną: - Jak karaś ma się?
Jak to się dzieje, że żadne płotki
nie proszą innych płotek na plotki?
Dlaczego sandacz, spotkawszy leszcza,
najświeższych nowin mu nie obwieszcza?
Dlaczego łosoś, ujrzawszy pstrąga,
nigdy za język go nie pociąga?
Czemu sielawa, mijając sieję,
nie woła: - Co się u pani dzieje?
Dlaczego okoń, łykając świnkę,
nie porozmawia z nią chociaż krzynkę?
I tutaj z wody wyskoczył okoń,
stanął okoniem, przymrużył oko
i rzekł, mrugnąwszy nim do żurawia:
- A pan pod wodą mógłby rozmawiać?
Ryby dlatego rozmów nie wiodą,
że bardzo trudno mówić pod wodą...
DOM Z KLOCKÓW
Pewien chłopiec w Otwocku
wybudował dom z klocków.
Dziwy działy się w tym gmachu,
bowiem wspierał się na dachu.
Na parterze miał balkony,
okna były z jednej strony,
ale za to dla wygody
miały widok wprost na schody.
Garaż mieścił się na strychu,
o piwnicy ani słychu,
wejście trudno było znaleźć,
bo go tam nie było wcale...
Gdy dom zerknął do lusterka,
ogarnęła go rozterka.
Jęknął: - Zbudowano źle mnie! -
po czym zapadł się pod ziemię.
DWA BOCIANY
Do sklepiku w Rucianem
przyszedł bocian z bocianem.
Jeden bocian wciąż kasłał,
drugi trząsł się i pocił,
aż obydwa kichnęły:
- To są skutki wilgoci!
Boso w wodzie stoimy,
a jak mówi przysłowie -
mokre nogi nikomu
nie wychodzą na zdrowie.
Żaby łowić musimy
w tych mokradłach od rana.
To niemiłe, lecz trudno -
taki zawód bociana.
Więc zakupić musimy
na te nasze połowy
parę butów rybackich,
długich butów gumowych.
Jeden bocian tkwi odtąd
w lewym bucie wśród trawy,
a ten drugi, rzecz jasna,
ma na nodze but prawy.
Bo uczyła bociany
dobra mama bociania,
że używa się tylko
jednej nogi do stania.
DWA KOGUTY
Były sobie dwa koguty,
które piały w styczniu, w lutym,
piały, piały trzy kwartały,
ale w czwartym piać przestały.
Powiedziały w październiku:
- Dosyć mamy „kukuryku”!
Bo po pierwsze i po drugie -
„kukuryku” jest za długie,
a po trzecie i po czwarte -
my już mamy gardła zdarte.
Odtąd nigdy nikt w kurniku
nie usłyszy „kukuryku”!
Poszła kura do indyka:
- One nie chcą kukurykać,
bo po pierwsze i po drugie,
kukuryku jest za długie,
a po trzecie i po czwarte,
one mają gardła zdarte.
Mruknął indyk po minucie:
- Niech koguty pieją w skrócie.
Czas dokonać wreszcie skrótów -
starczy „kuku” dla kogutów.
I rozległo się w kurniku:
- „Kuku! Kuku”! - już bez „ryku”.
„Kuku” - łatwe, „kuku” - nowe,
„kuku” - krótsze o połowę,
„kuku” - głośno, „kuku” - śmiało,
„kuku” - nam się spodobało!
„Kuku! Kuku!” - łatwa sztuka;
jeden kuka, drugi kuka.
I kukały tak do spółki,
aż zmieniły się w kukułki.
DZIADEK
Taki zdarzył się wypadek -
telewizor kupił dziadek.
Gadał dziadek do obrazu,
a ten obraz ani razu.
Gadał dziadek cały ranek,
co powiedział - groch o ścianę.
Bo ten obraz jak niemowa -
ani słówka, ani słowa.
Poszedł dziadek do sąsiada:
- Obraz do mnie nie chce gadać.
Ja go proszę, błagam - przemów!
A on nic. Więc pytam - czemu?
Sąsiad stwierdził: - Moim zdaniem,
nie pomoże tu gadanie.
- Więc co robić w tym przypadku?
- Trzeba fonię włączyć, dziadku.
DZIESIĘĆ BAŁWANKÓW
Dziesięć bałwanków było w jednym lesie,
ni mniej, ni więcej, tylko właśnie 10.
Jeden się drapał do dziupli na drzewie
i tak się zdrapał, że zostało 9.
Dziewięć bałwanków stało na polanie,
dokładnie dziewięć, bałwan przy bałwanie.
Lecz jeden poczuł, że go kręci w nosie.
Jak zaczął kichać, to zostało 8.
Osiem bałwanów stało w dalszym ciągu,
lecz jeden bał się mrozu i przeciągów.
Więc włożył kożuch i okrył się pledem.
Jak go odkryli, to już było 7.
Z siedmiu bałwanków jeden zaraz orzekł,
że się poślizgać warto na jeziorze.
Lecz ledwie zdążył na jezioro wleźć,
wpadł w taki poślizg, że zostało 6.
Tych sześć bałwanów stałoby do teraz,
lecz jeden bałwan zaczął się rozbierać.
Chciał się ochłodzić, miał na kąpiel chęć -
jak się rozebrał, to zostało 5.
Z pięciu bałwanów jeden zaraz ubył,
bo go ciekawość przywiodła do zguby.
Nie wiedział, po co są kaloryfery -
jak się dowiedział, to zostały 4.
Cztery bałwany stały w dwuszeregu,
lecz jeden zaczął tupać na kolegów.
Tupał i tupał, bo był strasznie zły,
i tak się stupał, że zostały 3.
Te trzy bałwanki długo nie postały,
bo jeden bałwan znał świetne kawały.
Z własnych dowcipów śmiał się: - Cha! Cha! Cha!
i pękł ze śmiechu, i zostały 2.
A jak została tych bałwanów dwójka,
to się zaczęła między nimi bójka...
Dziesięć bałwanków było na polanie.
Ile zostało? Oto jest pytanie!
DZIURA W MOŚCIE
W Klepkowicach awantura.
- Co się stało?
- W moście dziura!
- Jaka dziura?
- Taka dziura,
że w tę dziurę wpadła kura!
Sołtys zwołał na obrady
wszystkich radnych gminnej rady.
Denerwują się eksperci:
- Kto tę dziurę nam wywiercił?
Myśli sołtys, myślą radni,
debatują dzień i dwa dni.
Rozmyślali miesiąc z górą:
- Co należy zrobić z dziurą?
Aż się znalazł rzeczoznawca
i na pomoc wezwał krawca.
Krawiec mruknął: - Co za bzdura,
igła tutaj nic nie wskóra.
Most nie gałgan, most nie szmata,
więc go krawiec nie załata.
W Klepkowicach awantura:
- Coraz większa w moście dziura!
Taka dziura, że tą dziurą
poszło prosię w ślad za kurą!
Krawiec dziury nie załatał,
więc od nowa trwa debata.
Denerwują się eksperci:
- Kto tę dziurę nam wywiercił?
Może kornik dziurę wygryzł?
Może koza? Może tygrys?
Może to jest wola nieba?
Może szewca wezwać trzeba?
Szewc powiedział: - Most nie bucik! -
i na pięcie się odwrócił.
- Most nie bucik, most nie skóra,
więc szewc tutaj nic nie wskóra.
W Klepkowicach awantura.
- Jeszcze większa w moście dziura!
Taka dziura, że w tę dziurę
wleciał koń ciągnący furę!
Szewc jej nie mógł podzelować,
więc debata trwa od nowa.
Denerwują się eksperci:
- Kto tę dziurę nam wywiercił?
Może trzeba stworzyć biuro
do specjalnej walki z dziurą?
Już rok cały albo dłużej
rozmawiają o tej dziurze,
aż się znalazł specjalista:
- Tu potrzebny jest dentysta,
więc dentystę prędko proście,
niech plombuje dziurę w moście!
- To jest bzdura oczywista! -
rzekł z niesmakiem pan dentysta.
- Choć jest dziura - most nie ząbek,
jakże w moście wstawię plombę?
Wreszcie ludziom zbrzydła dziura,
w którą kiedyś wpadła kura,
potem prosię w ślad za kurą,
a na końcu ten koń z furą.
Zbrzydł im sołtys oraz radni,
co radzili rok i dwa dni, powiedzieli:
- Dosyć debat!
Taką radę spławić trzeba.
Dosyć mamy dziury w moście,
więc tą dziurą się wynoście!
I spławili ich po prostu.
Przez tę dziurę. Prosto z mostu.
DZIURKI W SERZE
Wielka mnie ciekawość bierze -
skąd się biorą dziurki w serze?
Myślę o tym na spacerze,
myślę, kiedy w łóżku leżę,
przy obiedzie, przy deserze -
skąd się biorą dziurki w serze?
Przypuszczenia różne mnożę -
może ktoś je wyciął nożem?
Może to są skutki dłuta?
Może piła była tutaj?
Nie?
No to może jest maszyna,
co te dziurki tak wycina, nie?
Ser dziurawy jest jak sito -
może dziurki czymś wybito?
Może strzelał ktoś z dwururki
i wystrzelał w serze dziurki?
Może winić trzeba ptaki,
że ten ser dziurawy taki?
Może dzięcioł dziobem pukał?
Może to jest wina kruka?
Może wróble albo gile
wydziobały dziurek tyle?
Nieee?
No to może jakieś zwierzę
buszowało po tym serze?
Może najeżone jeże
urządziły tu wieczerzę?
Może z ZOO przyszedł tygrys?
Może lew te dziurki wygryzł?
Także nie?
Wymyśliłam przyczyn sporo,
skąd się dziurki w serze biorą,
i wciąż słyszę: - Nie! - i - Nie!
No więc proszę - kto z was wie?
Niech zabiorą głos eksperci,
kto te dziurki w serze wierci.
Ja - we wszystko wam uwierzę,
nawet w krasnoludka w serze.
FAKIR
Fakir połyka noże,
a tata, patrząc na niego,
mówi:
- Wiesz, on miał pewnie
apetyt na coś ostrego.
Fakir wszedł prosto w ogień
i nic się nie oparzył,
a tata mówi:
- Powinien
pracować w pożarnej straży.
A mama, patrząc, jak ten fakir
wchodzi do ognia i łyka noże,
grozi nam palcem i powiada:
- Nie naśladujcie go, broń Boże!
FOKA
Przyszła foka do cyrku na występ
w futrze fokowym
i nie chciała się wcale przebrać
w kostium cyrkowy.
- Na arenie strasznie gorąco!
- To nic nie szkodzi,
skończę występ, wskoczę do wanny,
to mnie ochłodzi.
- Pani będzie się kąpać w futrze?
Dziwne zwyczaje,
bo mnie mama w futrze do wanny
wchodzić nie daje...
FORTEPIANY NIE LUBIĄ WAKACJI
Fortepiany nie lubią wakacji,
fortepiany o wakacjach
myślą w minorowej tonacji:
- W lecie to byle gitara
radości ma co niemiara.
Może łazić po górach z plecakiem,
może pływać po wodzie kajakiem,
może z wiatrem w szuwarach pogadać,
może śpiewać ballady w Bieszczadach,
może leżeć w grajdołku na plaży,
i z księżycem wieczorem pogwarzyć.
Ona wszędzie się wepchnie i wlizie -
na zabawę w strażackiej remizie
i na każde harcerskie ognisko,
i w ogóle - dla gitary jest wszystko.
Dla niej księżyc pyzaty i słońce,
dla niej kwiaty i siano na łące,
i spacery po molo w Sopocie,
i zabawa, i spanie w namiocie...
A co dla nas?
Nie dla nas jezioro,
fortepianów na wczasy nie biorą,
z fortepianem nie chodzą po plaży,
bo fortepian za dużo waży,
do plecaka fortepian nie wlizie
i nie zagra w strażackiej remizie,
na Giewoncie fortepian nie stanie
i nie zaśnie w stodole na sianie.
I co z tego, że mamy kółka?
I co z tego, że mamy pedały,
skoro w Polskę nie można wyruszyć,
co stwierdzamy czarno na białym.
Czarno-białe klawisze się żalą
w najsmutniejszej ,
ze wszystkich
tonacji:
- Ach, dlaczego fortepian nie może
być gitarą w czasie wakacji?
FRYZJER
Fryzjer strzyże, fryzjer czesze, fryzjer goli.
- Kto następny? Bardzo proszę, pan pozwoli.
- Szanowanie! Witam pana, panie Jeżu.
Jak się panu udał urlop w Kazimierzu?
Było słońce? Deszcz nie padał? No, to świetnie!
Po urlopie pan na jeża włoski zetnie?
- Proszę trzymać tę serwetkę na swym gorsie.
Zaraz panu zgolę wąsy, panie Morsie!
Pan do Gdyni wprost ode mnie pewnie jedzie,
żeby w morzu, na północy, łowić śledzie?
- Kto następny? A, pan Baran! Witam pana!
Czy pan życzy ondulację na barana?
Z pana widzę - elegancik, salonowiec,
pan chce pewnie podbić serca wszystkich owiec...
- Pan powraca z polowania, panie Lisie?
Włos na słońcu panu spłowiał, zdaje mi się.
Lecz na szczęście mam tu farby - istne cudo!
Ufarbuję panu włoski znów na rudo!
- Dawno pana nie widziałem, panie Capie!
Niech pan siądzie na momencik na kanapie.
Pan się spieszy? Będę wolny za minutkę.
Zaraz panu ufryzuję kozią bródkę!
- Kto następny? Kogo czesać? Kogo? Kogo?
Pana Konia uczeszemy w koński opon.
Koński ogon, a na czole piękna grzywka
to fryzura wymarzona wprost dla siwka!
Fryzjer stoi, fryzjer grzecznie drzwi otwiera.
Kto następny, proszę państwa, do fryzjera?
GĄSKA I KURKA
Na ścieżce pod pagórkiem
spotkała gąska kurkę.
Wyminąć się nie chciały,
na ścieżkę narzekały.
Gęgała głośno gąska:
- Ta ścieżka jest za wąska!
A kurka zagdakała:
- Nieprawda, bo za mała!
- Nie mała, tylko wąska! -
syknęła na to gąska,
a że ją złość; porwała,
ze złości zzieleniała.
- Mądrzejsza jestem, zrozum,
a ty masz kurzy rozum!
Więc kurka, nóżką tupiąc,
nazwała gąskę głupią,
ze złości zżółkła cała
i dalej w miejscu stała.
Przez sto lat się kłóciły,
przez sto lat się sprzeczały,
w sto pierwszym - wrosły w ziemię,
w sto drugim zaś - zgrzybiały...
GDYBY TYGRYSY JADŁY IRYSY
Gdyby tygrysy jadły irysy,
to by na świecie nie było źle,
bo każdy tygrys irysy by gryzł,
a mięsa wcale nie.
Jakie piękne życiorysy
miały wtedy by tygrysy!
Z antylopą mógłby tygrys iść do kina
i irysy by w tym kinie sobie wcinał.
Mógłby sobie wziąć irysów pełną teczkę
i wyruszyć z owieczkami na wycieczkę.
Mógłby pójść na podwieczorek do gazeli,
gdzie na pewno by serdecznie go przyjęli.
Każdy kochałby tygrysy
i do wspólnej prosił misy,
i z radości każdy chodziłby na rzęsach -
gdyby tygrys jadł irysy zamiast mięsa.
Tylko jest kwestia, że taka bestia
straszny apetyt zazwyczaj ma - zapas irysów
w paszczach tygrysów
zniknąłby w ciągu dnia.
W sklepach byłyby napisy:
„Brak irysów przez tygrysy”
Człowiek musiałby w ogonku stać i czekać,
i nie dostałby i rysów ani deka.
Mógłby pisać w książkach życzeń i zażaleń
i wyjść z siebie, i z powrotem nie wejść wcale.
No a gdyby obok siebie musiał sterczeć,
to instynkty miałby człowiek wprost krwiożercze.
Każdy z zemsty za irysy
powygryzałby tygrysy
i ze złości nie zostawił ani kęsa -
gdyby tygrys jadł irysy zamiast mięsa.
GDZIE TO JEST?
Jest dom z latarnią po dorożkarzu
i parskająca rynna,
i szyld brzęczący: „Tu jest apteka,
od wszystkich aptek inna”.
Nad drzwiami dzwonek stale się kręci,
próg łyska srebrną podkową,
a do apteki wchodzą klienci
i proszą aptekarzową:
- Rączki całuję, aptekarzowo,
proszę mi zważyć maść kasztanową.
- Ja chciałbym kupić dla mojej mamy
maści srokatej dwa kilogramy.
- A mnie z receptą przysłał mój tato,
żebym mu kupił maść szpakowatą:
- Nam proszę zrobić na jutro rano
maść karą, siwą oraz bułaną.
Jest lada, waga, aptekarzowa,
dzwonek, co stale dzwoni,
i szyld brzęczący: „Tu się sprzedaje
maści - wyłącznie dla koni
Jest jeszcze rynna, co deszczem parska,
hacel na progu w podkowie
i ta latarnia jest dorożkarska,
lecz gdzie to jest - nie powiem...
GĘŚ
Pewna gęś,
znana z gościnności,
zaprosiła na przyjęcie gości:
krowę, cielaka i kurę,
kotkę z mężem kocurem,
owce, barana, kozy i psa.
Ciekawe, co im do, jedzenia da?
Podała kotlet krowie.
- Jedz, niech ci idzie na zdrowie,
patrz, jaki kotlet wielki!
Postawiła przed baranem
porcję serdelków z chrzanem:
- Baranie, jedz serdelki!
Prosiła owce: - Chodźcie,
spróbujcie grzybków w occie,
wspaniałe grzyby!
Częstowała kozy rybą w galarecie:
- Jedzcie, dlaczego nie jecie,
chyba lubicie ryby?
Przyniosła wazę kompotu.
- Smacznego! - rzekła do kotów.
Dla psa przyniosła sałatę,
kurze podała herbatę.
I wszyscy wyszli głodni z przyjęcia.
A dlaczego?
Może wy wiecie,
bo ja nie mam pojęcia.
HIPOPOTAM
- Hipopotam jest istotą,
która bardzo lubi błoto. -
Tak powiedział hipopotam
i od razu - chlup! - do błota.
Tygrys się po klatce miota:
- Hipopotam? Chlupopotam!
Chlupnął błotem naokoło
i zabłocił całe ZOO!
Spojrzał kojot na kojota.
- Hipopotam? Chlapopotam!
Chlapnął błotem na kojoty,
więc weźmiemy go w obroty!
Sarnim wzrokiem patrzy sarna:
- Co on zrobił? Rozpacz czarna!
Hipopotam? Chlupobłotam!
Jak wyglądam? Jak sierota!
Co on zrobił z biednej sarny?
Mnie jest nie do twarzy w czarnym!
Ryczą lwice z wszystkich klatek:
- Dzieci mamy piegowate!
Hipopotam? Piegobłotam!
Dzieci mają piegi z błota!
Przez te swoje głupie psoty
zmienił lwiątka w oceloty!
Białe lamy, w sukniach z lamy,
na sukienkach liczą plamy:
- Hipopotam? Plamobłotam!
To chuligan i niecnota!
Splamił lamom suknie z lamy
i jak teraz wyglądamy?
Płyną z oczu łzy żyrafie:
- Szyi umyć nie potrafię...
Hipopotam? Hipobłotam!
Mam na szyi pełno błota.
Ile mydła się zużyje
na tę strasznie brudną szyję?
Rozgniewały się kangury:
- On nam zniszczył garnitury!
Hipopotam? Hipopsotam!
Takie psoty to głupota!
Na ubraniach mamy plamy,
więc do sądu go podamy!
Siedzi w błocie hipopotam,
chlupopotam, chlapopotam,
chlapobłotam, chlupobłotam,
plamobłotam, piegobłotam,
hipobłotam, hipopsotam -
boi się wychylić z błota.
Wszyscy krzyczą, psioczą, płaczą,
w całym ZOO wielki zamęt,
a on wzdycha sobie z cicha:
- Ciężko być hipopotamem!
Bardzo ciężko być istotą,
która lubi skakać w błoto...
KACZKA-TŁUMACZKA
Do redakcji „Płomyczka”
przyszła kaczka-tłumaczka
i przywiozła walizkę
rękopisów na taczkach.
Pan redaktor się skłonił,
musnął wąsy i baczki,
najpierw spojrzał na kaczkę,
potem spojrzał na taczki
i zapytał uprzejmie:
- Pani książki tłumaczy?
Z angielskiego na polski?
- Nie. Z gęsiego na kaczy.
- Cooo? Z gęsiego na kaczy?
W głowie mi się nie mieści!
Czyżby gęsi i kaczki
też pisały powieści?
- Oczywiście, że piszą,
a ja właśnie tłumaczę
każde gęsie „gę-gę-gę”
na „kwa-kwa-kwa-kwa” kacze.
Proszę, oto jest próbka -
niech pan w piśmie zamieści
tłumaczenie na kaczy
ślicznej gęsiej powieści:
„KWAŚ KWAKAŁA W KWASTWINIE” -
tak się powieść zaczyna...
Pan redaktor osłupiał:
- KWAŚ? KWAKAŁA? KWASTWINA?
Co to znaczy?
- To proste!
Wciąż pan nie wie, co znaczy?
„GAŚ GĘGAŁA W GĘSTWINIE” -
w tłumaczeniu na kaczy...
KANAREK
U pewnej pani na facjatce
kanarek mieszkał sobie w klatce.
Miał głos srebrzysty niby dzwonek
i małomówną, cichą żonę.
O szóstej rano jak zegarek
zaczynał śpiewać pan kanarek
i tak zajęty był śpiewaniem,
że zapominał zjeść śniadanie,
że nie pamiętał nawet o śnie
i tylko śpiewał coraz głośniej.
Zagłuszał dzwonek i telefon,
radio, niemowlę i patefon,
wszystkich sąsiadów z kamienicy
oraz przechodniów na ulicy.
Aż małomówna, cicha żona
szepnęła wreszcie zasmucona:
- Twój śpiew niejeden wart jest grosik,
ach, gdybyś chciał oszczędzać głosik!
Skarbonkę kupię ci w podarku,
żebyś oszczędzał głos, kanarku.
Kupiła. Odtąd, gdy go prosi,
mąż do skarbonki wrzuca głosik...
KAN KAN
Wyszła z domu pani z panem -
zostawili otomanę,
kredens, szafę, stary fotel,
kwiat w wazonie, słój z kompotem,
piec, komodę i konsolkę,
złote rybki, parasolkę,
stół z herbatą nie dopitą,
piec, patefon z jedną płytą,
cztery krzesła staroświeckie,
kota oraz wózek z dzieckiem.
Państwo wyszli, dziecko śpi,
śpią zamknięte na klucz drzwi,
a tu krzyczy otomana:
- Mam ochotę na kankana!
- Na kankana? Znakomicie!
Właśnie kankan jest na płycie!
Już patefon korbką zgrzyta,
już się kręci stara płyta,
otomana wałkiem trzęsie:
- Zatańcz ze mną! Tańcz, kredensie!
Poszła w taniec otomana,
za nią szafa zasapana,
tańczą w szafie wszystkie mole,
pląsa sufit z żyrandolem,
stół podkasał obrus w kratkę,
podskakuje wazon z kwiatkiem,
tańczą rybki z parasolką,
piec z komodą i konsolką,
cztery krzesła, piąty fotel,
słój z kompotem i pies z kotem.
Tylko wózek nie mógł tańczyć,
bo to dziecko musiał niańczyć.
KAPELUSZ
Przed tygodniem w mieście Łodzi
pewien pan po sklepach chodził
i sprzedawców prosił wielu,
by wybrali mu kapelusz.
Na kanapkach krytych pluszem
siadał mierząc kapelusze:
czarne - z wstążką i bez wstążki,
z filcu, z pilśni, gładkie, w prążki,
szare, szyte grubą nitką
i myśliwskie - z małą kitką.
Coraz spod innego ronda
do lusterka pan spoglądał,
aż go rozbolały uszy
od mierzenia kapeluszy
i powiedział zasmucony:
- Może znajdzie się czerwony,
nakrapiany, w kropki spore?
Bo się muszę panom przyznać,
że ja jestem muchomorem...
KŁOPOTY Z „R”
Był sobie kiedyś chłopiec Julek,
co nie wymawiał „r” w ogóle.
Gdy się pytano tego Julka:
- Kto znosi jajka? Mówił: - K u l k a.
Gdy chciał mieć zeszyt, prosił matkę:
- Mamusiu, kup mi zeszyt w k l a t k ę.
Kiedyś zapytał się sąsiada:
- Z ilu miesięcy l o k się składa?
A innym razem znów, przy święcie,
poszedł do cioci na przyjęcie,
a potem wszystkim dawał słowo,
że zupę jedli tam l a k o w ą...
Wreszcie orzekli wszyscy w domu:
- Julkowi trzeba prędko pomóc.
Będziemy stale go poprawiać,
bo zamiast „l” ma „r” wymawiać.
I odtąd duzi oraz mali
co słowo, to go poprawiali.
Z tego wszystkiego biedny Julek
teraz nie mówi „l” w ogóle.
Przedwczoraj rzekł do swego dziadka,
Że widział w ZOO ramy w kratkach.
Wczoraj oznajmił swej rodzinie:
- Żołnierz ma k u r ę w karabinie.
A dziś dowodził im z przejęciem,
że r a k i e m robi się pieczęcie,
że ród na pracach bywa w zimie
i że on - J u r e k ma na imię.
KOKOSZKI
Każda kokoszka jąka się troszkę,
co łatwo sprawdzić mając kokoszkę.
Kiedy kokoszka zrobi pierożki
i chce zaprosić na nie kumoszki,
to zaraz głośno gdacze kumoszkom:
- Chodź na pierożki, ko-ko-kokoszko!
Gdy na ból głowy cierpią kokoszki,
do aptekarza idą po proszki
i gdaczą, kiedy proszki kupują:
- Ile te proszki ko-ko-kosztują?
Wszystkie kokoszki robią zakupy,
wszystkie kupują koper do zupy,
a potem gdacze kokoszek szereg:
- Mam w ko-ko-koszu ko-ko-koperek!
Kiedyś na koncert poszły kokoszki
i podziwiały angielskie rożki,
a potem wszystkim dawały słowo,
że rożki grały ko-koncertowo.
Bardzo się lubią stroić kokoszki,
więc w kołnierzyki wpinają broszki
i zapewniają: - Proszę nam wierzyć,
że broszka zdobi ko-ko-kołnierzyk.
Jedna kokoszka była w komisie,
komis po nocach do dziś jej śni się
i marzy, by jej w prezencie dali
z ko-ko-komisu sznur ko-korali.
Każdy kogucik dla swej kokoszki
przynosi co dzień pachnące groszki,
a ona gdacze: - Wstaw groszki w wodę,
ozdobię nimi ko-ko-komodę.
Pyta kokoszka, gdy syn kokoszki
pobrudzi śpioszki albo pończoszki:
- Ko-ko-kogutku, co ty wyczyniasz,
że tak się smolisz jak ko-kominiarz?
Kiedy kokoszka jest listonoszką,
roznosi listy innym kokoszkom
i gdacze patrząc na listów sterty:
- Mam w swojej torbie ko-ko-koperty!
Kiedyś kokoszka wsiadła w dorożkę,
dorożkarz spytał, gdzie wieźć kokoszkę.
- Prosto na dworzec, bo jechać muszę
ko-ko-kolejką do Ko-Koluszek.
Jedna kokoszka z drugą kokoszką
zwiedzając Kraków płakały gorzko:
- O, jak okropnie bolą nas nóżki
przez ko-ko-kopiec Ko-Ko-Kościuszki!
Ja się kokoszkom jąkać nie bronię,
niech się jąkają i ko-ko-koniec...
KOŃ CYRKOWIEC
- Kto ty jesteś, powiedz?
- Jestem koń cyrkowiec.
Znam bardzo dużo
cyrkowych sztuk.
- A mnie byś także
nauczyć mógł?
- Koń by się uśmiał -
rzekł koń cyrkowiec.
- Do tego trzeba
mieć końskie zdrowie.
KORNIK I MÓL
Raz pewien kornik z pewnym molem
spotkały się przy wspólnym stole.
Stół był sosnowy, obrus biały,
a na obrusie rzędem stały:
cielęcina,
zimne nóżki,
sernik,
piernik,
gruszki z puszki,
kawa,
lody,
ciastek sześć -
i zaczęły obiad jeść.
Odsunęły cielęcinę
i te nóżki z zimna sine,
gruszki z puszki,
ciastek sześć,
lodów też nie chciały jeść,
pominęły sernik,
piernik -
choć z najlepszej był cukierni.
A co jadły?
Ano właśnie,
ja to zaraz wam wyjaśnię -
mól żarłocznie obrus żuł,
kornik zaś - ogryzał stół.
I krzywiły się z niesmakiem
na te nóżki zimne takie,
na te gruszki,
na ten sernik,
kawę,
lody
oraz piernik
i nadziwić się nie mogły
patrząc na ciasteczek sześć.
- Że też ludzie mogą takie
niejadalne rzeczy jeść...
KRÓL JAMNIKÓW
Martwił się Król Jamników,
martwił się, biedak, głęboko -
dlaczego do innych królów
mówi się Wasza Wysokość?
Aż wreszcie tupnął nogą
i kazał swoim sługom,
żeby do niego odtąd
mówili: - Wasza Długość.
KUNDEL
Do Warszawy, do rodziny,
przybył kundel w odwiedziny.
Chciał zobaczyć się na chwilkę
ze swym starym wujkiem wilkiem,
lecz przez drzwi mu warknął wujek,
że dziś gości nie przyjmuje.
Chciał się widzieć z dziadkiem dogiem,
trzy godziny stał pod progiem.
Chciał wizytę złożyć chartom,
lecz mu bramy nie otwarto.
Chciał pogadać z krewnym szpicem,
szpic go wygnał na ulicę.
Każdy jakieś miał wykręty:
stryjek jamnik był zajęty,
babka seter miała gości,
wuj mops poszedł grać gdzieś w kości.
Kundel się na nogach słaniał
od mieszkania do mieszkania,
pod murami chyłkiem, bokiem
wlókł się, biedny, krok za krokiem
i powtarzał z płaczem rzewnym:
- Ach, źle być ubogim krewnym!
KURCZE BLADE
Kupił dziadek jajko w sklepie
i po brzuchu już się klepie.
Naszykował szklankę z cukrem:
- Kogel-mogel sobie utrę!
Nagle co to? Awantura!
Dziura w jajku! W jajku dziura!
A w tej dziurze - kurczę blade.
- Kurczę blade! - krzyknął dziadek.
- Kurczę blade! Kurczę blade! -
i ze ściany porwał szpadę.
Wyskoczyło kurczę z jajka,
kurczę blade, to nie bajka!
Bo jak dziadek złapał szpadę,
to nietrudno o wypadek.
Leci kurczę blade z trwogi,
za kurczakiem dziadek srogi.
Złapał dziadek kurczę blade:
- Zrobię z ciebie marmoladę!
- Marmolada lepsza z jabłka -
powiedziała trzeźwo babka.
- Lepiej upiec kurczę blade
w piekarniku na obiadek.
Jak wsadzili je do pieca,
to dopiero była heca.
,Bo uciekło z pieca dziurką
i zostało tylko piórko.
Piórko blade, piórko blade,
które zjadł na obiad dziadek.
LIS
Przyszedł lis do kuśnierza
w sprawie naprawy kołnierza.
Kaprysi, że kołnierz lisi
nieładnie na nim wisi,
że chciałby mieć futro krótsze,
że nie chce ogona w futrze,
że ogon po ziemi się szasta,
że czapka jest zbytnio spiczasta,
że przetarł na łokciach rękawy,
że mankiet wymaga naprawy...
Pan kuśnierz popatrzył na lisa,
nazwisko i adres zapisał.
Zdjął miarę, powiedział:
- Przyjdź jutro! -
I kazał lisowi zdjąć futro.
Lis struchlał i bardzo uprzejmie
oznajmił, że futra nie zdejmie,
że nigdy nie chodził bez futra,
że zmarznie bez futra do jutra,
że skórka niewarta wyprawy,
że po co przerabiać rękawy,
że czapka jest świetnie skrojona,
że nie chce się pozbyć ogona,
że ogon konieczny jest w futrze,
że futro nie może być krótsze,
że nie chce przerabiać kołnierza.
Tu wyrwał się z objęć kuśnierza,
zawołał ze strachem:
- Ratunku! -
I uciekł w nieznanym kierunku.
LISTOPAD
Jest sobie taki domek
od wszystkich domków inny -
ma okna zapłakane,
ma dwie płaczące rynny.
Przed domkiem rośnie wierzba,
płacząca oczywiście,
srebrnymi łzami płacze
i gubi łzawe liście.
A w domku pan Listopad
bez przerwy tkwi przy stole,
chusteczką łzy ociera
i robi parasole.
Jeść nie chce, spać nie może,
nie myje się, nie goli
i tylko gorzko płacze
nad każdym z parasoli.
Zmizerniał, sczerniał, wychudł,
wygląda coraz gorzej,
na spacer nie wychodzi,
tak dłużej być nie może!
Któremuś z parasoli
to życie wreszcie zbrzydło,
więc w nocy, po cichutku,
otworzył czarne skrzydło.
Kościaną rączką lekko
uchylił okiennicę
i razem z Listopadem
wyfrunął na ulicę.
Fruwali nad dachami
i zataczali kółka,
krążyli po ogrodach,
płynęli po zaułkach.
A ci, co ich widzieli,
mówili, że - rzekomo -
Listopad własną chustką
ocierał oczy domom.
Płaczącej wierzbie gładził
podobno czule włosy,
a potem bardzo długo
wycierał rynnom nosy.
I płakał przy tym, płakał
i łez powstrzymać nie mógł,
choć wkrótce z tego płaczu
do suchej nitki przemókł.
I kto go wie, czy w końcu
w łzach własnych nie utonął,
bo rano nad kałużą
parasol znaleziono...
ŁYŻKA
Była sobie w domu Zbyszka
bardzo nieposłuszna łyżka.
Żadne łyżki nie grymaszą
nad płatkami i nad kaszą,
a ta, jak zobaczy grysik,
to grymasi i kaprysi.
Gdy są płatki na śniadanie,
łyżka bokiem patrzy na nie,
jedną nogą rusza w drogę
i ucieka na podłogę.
Z sosem skacze po kanapie,
każdą zupę w mig rozchlapie.
Gdy zobaczy barszcz lub chłodnik,
to wylewa go na chodnik,
przed krupnikiem i czerniną
zmyka prędko za pianino,
a makaron, ten z rosołu,
ciągnie dookoła stołu.
Wreszcie przyszedł Zbyszka dziadek
i rzekł: - Dziwny to przypadek!
Zbyszek schudł, zmizerniał, zgłodniał,
bo nic nie je od tygodnia.
Wciąż mu marsza grają kiszki.
Z czyjej winy? Z winy łyżki.
Łyżka cicho niby myszka
wysłuchała tych zarzutów
i ze wstydu się zmieniła...
w łyżkę do wkładania butów!
MAGIK
Sztuka magika,
sztuka magika -
magik z cylindra
wyjął królika!
A królik także, proszę państwa,
czarny cylinder miał na głowie,
no i pokazał taką sztukę,
że osłupieli wszyscy widzowie:
sztuka królika,
sztuka królika -
królik z cylindra
wyjął magika!
MAKARON
W pewnej gospodzie, o ósmej, w piątek,
włoski makaron wskoczył we wrzątek.
Wskoczył do rondla, a po minucie
już z tego rondla na stół chciał uciec.
Krzyczał, że jest już ugotowany,
że jak najprędzej chce być podany,
że już ma dosyć, że chce do gości,
że to czekanie strasznie go złości,
że właśnie doszedł do takich wniosków -
tak właśnie krzyczał. I to po włosku.
Stuknął pokrywką rondel blaszany:
- Pan jest w gorącej wodzie kąpany!
Pan mnie nie będzie uczył porządku,
pan jeszcze musi siedzieć we wrzątku!
Zamilkł makaron, wściekły okrutnie,
lecz po minucie znów zaczął kłótnię:
- Ja mam już dosyć! Mnie się tu nudzi!
Ja chcę wyjść z kuchni! Ja chcę do ludzi!
Już czas się wreszcie pożegnać z rondlem!
Tak właśnie krzyczał. Po włosku ciągle.
Wreszcie pokrywkę z rondla odkryto,
włoski makaron krzyknął: - Finito! -
i prosto z rondla, wrzątku i gazu
chciał na półmisek skoczyć od razu.
Zdziwił się rondel, zdziwił się cedzak:
- Pan jest już gotów? Co za niewiedza!
Pan jest w gorącej wodzie kąpany!
Pan jeszcze zimną ma być przelany!
Krzyknął makaron: - Ja chcę do gości!
Mnie już naprawdę brak cierpliwości!
Już ani chwili czekać nie mogę!
I rrryms! -
jak długi spadł na podłogę.
Tak się skończyło i to już koniec.
Ślad dawno zniknął po makaronie,
ale do dzisiaj mówią w gospodzie:
- On był kąpany w gorącej wodzie!
MOTYL
Jednemu panu na skwerku
motyl siadł na gazecie.
A pan powiedział ponuro:
- I po co to żyje na świecie
Ani to z pierza, ani z mięsa,
z kwiatka na kwiatek się wałęsa,
na kotlet to się nie nadaje,
nie znosi tak jak kura jajek,
choćbyś i w ulu go zamykał,
nie da ci miodu do piernika,
nie daje mleka tak jak krowy
i jakiś taki - za kolorowy...
A dwaj poeci, patrząc,
jak motyl skrzydła rozchyla,
bardzo cichutkim szeptem
szepnęli do motyla:
- Gdyby nie było motyli,
my byśmy cię wymyślili.
I chronili przed tym panem,
chronili!
MUCHY W NOSIE
Było sobie takie prosię,
które miało muchy w nosie
i kręciło tym nochalem
bez ustanku, ciągle, stale.
Zaczynało już od świtu -
że jedzenie jest do kitu,
że smakuje jak pomyje,
że koryta nikt nie myje...
Co za prosię! Co za prosię!
Skąd te wszystkie muchy w nosie?
Na co spojrzy - kręci ryjem,
że koryta nikt nie myje,
że ma dosyć tego wiktu,
że o czystość nie dba nikt tu,
że od roku nikt tu jeszcze
nie posprzątał tych pomieszczeń...
Co za prosię! Co za prosię!
Skąd te wieczne muchy w nosie?
Kręci nosem na tę kuchnię
i że lokal strasznie cuchnie,
że mu życie w chlewie zbrzydło,
że przydałoby się mydło
i że ma po dziurki w nosie
życia w brudzie tak jak prosię!
Co za prosię. Co za prosię!
Skąd te wszystkie muchy w nosie?
- Skąd się wzięły? Jeszcze nie wiesz?
Właśnie z tego brudu w chlewie.
NICI
Kiedyś przed laty mieszkał w Warszawie
jeden Pętelka, z zawodu krawiec.
Krawiec Pętelka miał domek tyci
oraz nożyczki, igłę i nici.
Raz dla klienta miał uszyć kubrak,
Lecz cóż, gdy czasu wciąż było mu brak,
bo co pięć minut biegł naprzeciwko
do restauracji na małe piwko.
Łapał za kubrak i robił w biegu
czasem ćwierć ściegu, czasem pół ściegu
i rzucał kubrak, ledwie go chwycił,
aż złość targała nieszczęsne nici.
Wzdychały ciężko, jęczały głucho
i tak szeptały igle na ucho:
- Mijają lata i pora wielka,
aby ten kubrak uszył Pętelka!
Dość już leżenia na stole plackiem,
chcemy nareszcie wyjść na przechadzkę!
...I wreszcie kiedyś wyszły z kubraka -
dziurką od klucza dały drapaka!
Krawiec Pętelka za skroń się chwycił
krzycząc: - Z kubraka wyszły mi nici!!!
I brwi zmarszczywszy okropnie srogo
za tymi nićmi rzucił się w pogoń.
OBRAZ Z BOCIANEM
W pewnym muzeum we środę rano
stanął pan woźny pod pustą ścianą
i krzyknął: - Zgroza! Gwałtu! Pomocy!
Obraz z bocianem zginął nam w nocy!
Dziś już go nie ma, był jeszcze wczoraj...
Trzeba zadzwonić po dyrektora!
Przybiegł dyrektor, przyjechał kustosz,
wlepiają oczy w tę ścianę pustą,
rwą włosy z głowy, świecą łysiną.
- Halo, milicja! Obraz nam zginął!
Nie ma obrazu i nie ma ramy!
- Halo, muzeum? Już przyjeżdżamy!
Taki był właśnie początek sprawy,
o której potem w prasie pisano,
że ktoś z muzeum ukradł obraz,
i to w dodatku razem z ramą.
A woźny mówił dziennikarzom,
że ten obrazek był bez pudła:
- Był na nim bocian z długim dziobem,
co nogi takie miał jak szczudła.
W górze niebieskie było niebo,
na dole rzeczka i pokrzywy,
no, a ten bocian - mówił woźny -
to tak wyglądał, jakby żywy!
I tak się jakoś dziwnie patrzył,
jakby pofrunąć miał ochotę,
a naokoło były ramy,
co się świeciły tak jak złote...
Milicja śledztwo rozpoczęła
i sprawa była bardzo przykra,
bo wszyscy w głowę zachodzili:
- Kto mógł z muzeum obraz wykraść?
Dopiero wczoraj jakiś dzieciak
szepnął na ucho swojej mamie,
że widział, jak po niebie leciał
bocian w świecącej złotej ramie.
- Inne bociany też leciały,
ale ten z ramą był na końcu.
Wystawał z ramy, proszę mamy,
a rama się świeciła w słońcu.
I chyba mu nie było ciężko,
bo minę dosyć miał radosną,
i tak klekotał: - Powiedz wszystkim,
że do muzeum wrócę wiosną!
OBWARZANEK
Pewien piekarz w letni ranek
wstał, by upiec obwarzanek.
Spojrzał w worek i narzeka:
- Nie mam mąki ani deka,
nie mam mąki ani miarki,
pójdę po nią do młynarki.
Nie minęła ni godzina,
stanął piekarz u drzwi młyna
i powiada do młynarki:
- Nie. mam mąki ani miarki.
Jeśli mąki nie dostanę,
z czego zrobię obwarzanek?
Zasmuciła się młynarka:
- Nie mam zboża ani ziarnka.
Młyn nam mąkę zrobić może,
gdy przyjedzie ze wsi zboże.
No i piekarz wraz z młynarką
do rolnika poszli szparko.
Tam dostali zboża górę,
władowali je na furę.
Nie minęło czasu wiele,
już młynarka mąkę miele.
Już jest piekarz z mąką w mieście,
obwarzanek upiekł wreszcie.
A że zgłodniał w ciągu ranka,
wyjadł dziurkę z obwarzanka.
O POECIE I BIEDRONCE
Był sobie jeden poeta blady,
który miał w biurku różne szuflady,
a w tych szufladach chował zapasy:
w pierwszej przecinki,
w drugiej - nawiasy,
w trzeciej - średniki,
w czwartej - myślniki,
w piątej - dwukropki i wykrzykniki,
znaki pytania, kropek pół kilo
i cudzysłowów niemałą ilość.
A że porządek miał w tych szufladach,
bardzo porządne wiersze układał.
Tutaj ! dał dla okrasy,
tam jakieś słowo ujął w ( )
nagłym , przecinał zdania
lub stawiał po nich ?
Ponieważ myślał, pisząc wierszyki,
często do wierszy wstawiał - -,
czasem „ ”, czasem :
i nie żałował na końcu . . .
W sto dni napisał sto pięknych wierszy.
Chciał właśnie zacząć pisać sto pierwszy,
lecz mu w szufladach zbrakło zapasów -
nie miał przecinków, nie miał nawiasów,
nie miał średników, nie miał myślników,
nie miał dwukropków i wykrzykników.
Z pustej szuflady pustką powiało -
tylko w niej siedem kropek zostało.
Poeta wiersza napisać nie mógł,
chciał złamać pióro, ale się przemógł,
więc prędko pióro włożył w kieszonkę,
a z siedmiu kropek zrobił....... BIEDRONKĘ.
ORKIESTRA CYRKOWA
Pytano słonia:
- Dlaczego
nie grasz w cyrkowej orkiestrze?
A słoń powiedział:
- Nie gram,
bo się na balkon nie zmieszczę.
Orkiestra gra na balkonie,
ale nie dla mnie balkony,
bo jestem strasznie wielki
i ważę cztery tony.
No a poza tym, niestety,
ze słuchem u mnie krucho -
fałszywie trąbię na trąbie,
bo słoń mi nadepnął na ucho...
PAN BAŁAGAN
Wstaje z łóżka pan Bałagan,
trafia nogą w żurku sagan.
Chce się umyć po tym żurku,
szuka mydła w szafie, w biurku,
pod pianinem, w łóżku, w koszu,
w cukiernicy i w bamboszu.
- Gdzie jest ręcznik? Gdzie jest szczotka?
Może szczotkę zjadła kotka?
Gdzie jest kotka? Gdzieś przepadła!
Gdzie są moje sznurowadła?
Gdzie jest krawat w czarne kółka?
Był na półce! Gdzie jest półka?
Boże! Półki brak w komodzie!
Pewnie półkę ukradł złodziej!!!
Gdzie jest złodziej??? W wannie??? W bucie???
Przez telefon może uciekł???
Dzień mu zeszedł na szukaniu.
Biegał, biegał po mieszkaniu,
aż zaprzysiągł się wieczorem:
- Ręczę za to mym honorem,
znajdę wszystko jutro rano,
choćbym miał na głowie stanąć!!!
Choć od rana stał na głowie
I wyglądał jak to zdanie
Nic nie znalazł, bo nie można
Nic odnaleźć w BAŁAGANIE
PARASOL I KALOSZE
Wrócił dziadek ze spaceru do -mieszkania
z parasolem, co przed deszczem go osłaniał,
z przedpokoju do pokoju zamknął drzwi,
a parasol na słomiance leje łzy.
Smutny, czarny parasol
leje łzy w samotności,
smutny, czarny parasol
spadochronom zazdrości.
Chciałby skakać z wysoka
i kołysać się w chmurze,
chciałby bujać w obłokach
zamiast patrzeć w kałuże.
Odkąd kiedyś przez okno
spadochrony zobaczył,
chciałby fruwać jak one,
lecz nie może, więc płacze...
Wrócił dziadek ze spaceru, zdjął kalosze
i z gazetką do pokoju sobie poszedł.
Pewnie teraz nad gazetką smacznie śpi,
a kalosze na słomiance leją łzy.
Smutne czarne kalosze
płaczą sobie cichutko,
każdy kalosz się żali,
że nie może być łódką.
Chciałby z wiatrem w zawody
ruszać w morskie podróże
i żeglować po fali
zamiast deptać kałuże.
Odkąd kiedyś na wodzie
białe łodzie zobaczył,
chciałby pływać jak one,
lecz nie może, więc płacze...
Gdy ktoś płacze, to od razu smutno w domu,
więc płaczącym postaramy się dopomóc.
Po co płakać tyle nocy, tyle dni?
My otrzemy te deszczowe, smutne łzy.
Wielki czarny parasol
spadochronem zostanie,
pod sufitem zatańczy
wymarzony swój taniec.
Kalosz będzie żaglówką
i popłynie przez dywan,
żeby wyspy bezludne
Robinsonom odkrywać.
Nie ma deszczu i smutków,
znikło niebo płaczące.
Jest spadochron i łódka
z żaglem złotym jak słońce.
PLACEK
Piekła baba placek,
miała ciężką pracę.
Chociaż miała chłopa w domu,
ani trochę jej nie pomógł.
Narąbała drew na opał,
a on coca-colę żłopał.
Rozpaliła ogień duży,
a on fajkę sobie kurzył.
Przytargała worek mąki,
a on tylko zbijał bąki.
Wbiła w mąkę jajek kopę,
a on ziewa. Co z tym chłopem?
Zaczyniła ciasto w dzieży,
a on już na łóżku leży.
Piekła placek dwie godziny,
chłop nie wylazł spod pierzyny.
A jak wylazł po omacku,
to od razu siadł na placku.
Zniszczył babie całą pracę.
To ci chłop...
MASZ, BABO, PLACEK!
PO CO KROWIE ROGI NA GŁOWIE?
Raz pewien gąsior, spotkawszy krowę,
taką z tą krową zaczął rozmowę:
- Pani ma ładne oczy,
pani ma zgrabne nogi,
pani mogłaby zostać artystką filmową,
pani krowo,
gdyby nie rogi...
Po co pani te rogi na głowie?
Czy nie warto pomyśleć o zmianie?
Pani byłoby bardziej do twarzy
w kapeluszu, w berecie, w turbanie.
Znam się dobrze na damskiej modzie,
na urodzie oraz na sztuce,
jaka pani byłaby śliczna,
gdyby pani chodziła w peruce!
No niech pani pomyśli przez moment,
no niech pani mi tylko powie -
na co pani właściwie te rogi?
Po co pani te rogi na głowie?
A ta krowa nie rzekła słowa,
tylko głowę schyliła nisko -
jak mu dała rogami odpowiedź,
to przeleciał przez całe pastwisko.
Sto dwadzieścia koziołków fiknął,
wylądował w przydrożnym rowie
i już nigdy więcej nie pytał,
po co krowa ma rogi na głowie.
ROZMOWA Z OSŁEM
Rzekł mi osioł przez telefon,
że uwielbia piękny śpiew on,
że, nie chwaląc się, powinien
być ekspertem w tej dziedzinie,
że ja pewnie nawet nie wiem,
kto jest mistrzem w pięknym śpiewie...
Byłby dalej perorował,
lecz przerwałam mu w pół słowa:
- Mistrzem w śpiewie jest skowronek!
A on na to: - Wykluczone!
Gdzie tu kunszt jest? Gdzie melodia?
To nie śpiew jest, to parodia!
- No a słowik, a kanarek?
- Też wybrałaś sobie parę!
Gdzie tu skala? Gdzie tu wyraz?
To nie śpiew jest, to satyra!
Kiedy słyszę głos słowika,
to do uszu watę wtykam
i nie chodzę ulicami,
gdzie są klatki z kanarkami.
Wiesz, kto śpiewa najwspanialej?
Wiesz, kto ma największy talent?
Nie kanarek, nie słowiczek,
tylko ja!
I zaczął ryczeć.
Tylko zaczął, lecz nie skończył,
bo telefon się wyłączył,
a słuchawka na widełkach
pustym śmiechem się zaniosła
i do dziś ze śmiechem mówi:
- A to osioł z tego osła!
SŁOŃ
Słoń był w biurze referentem.
Miał kałamarz z atramentem,
pióro, suszkę, plik zeszytów,
sto dwadzieścia siedem kwitów,
osiemdziesiąt trzy koperty,
okólników całe sterty,
rozporządzeń stos niemały,
załączniki i uchwały.
Tkwił w tym wszystkim całe lata,
aż raz, gdy miał właśnie katar,
jak armata głośno kichnął
i... karierę sobie zwichnął.
Bo przez okno wyleciały
załączniki i uchwały,
okólników całe sterty,
osiemdziesiąt trzy koperty,
sto dwadzieścia siedem kwitów,
pióro, suszka, plik zeszytów,
ten kałamarz z atramentem
oraz biuro z referentem.
Słoń, choć został bez posady,
głowę miał nie od parady,
więc do krawca zaraz poszedł
i powiedział: - Bardzo proszę,
przyjmij mnie, mój krawcze złoty,
od pierwszego do roboty.
Pilny jestem niesłychanie -
w dzień uszyję ci ubranie,
bowiem ja już od powicia
wielki talent mam do szycia...
Nic nie uszył. Dwa tygodnie
patrzył na skrojone spodnie,
nie mógł, chociaż wzdychał głucho,
trafić nitką w igły ucho.
Gdy znów został bez posady
postanowił: - Nie ma rady,
ekspedientem będę w sklepie,
może to mi pójdzie lepiej.
I za ladą stanął rano
w pewnym sklepie z porcelaną,
gdzie na półkach rzędem stały
szkło, fajanse i kryształy,
spodki, dzbanki, filiżanki,
kubki, wazy, miski, szklanki,
sto tuzinów talerzyków
oraz milion wazoników.
Gdy ruszyło się słonisko,
z hukiem z półek spadło wszystko -
sto tuzinów talerzyków
i ten milion wazoników,
kubki, wazy, miski, szklanki,
spodki, dzbanki, filiżanki,
szkło, fajanse i kryształy
w drobny mak się rozsypały.
Przy spadaniu porcelany
huk się zrobił niesłychany,
lecz słoń ryknął jeszcze głośniej
no i uciekł, gdzie pieprz rośnie.
Tam się spotkał z ogrodnikiem,
został jego pomocnikiem
i podlewa odtąd klomby
za pomocą swojej trąby.
SPACER Z PSEM
Idziemy sobie z psem.
Dokąd?
A bo ja wiem?
Może tam, gdzie na każdym zagonie
rośnie salceson przy salcesonie,
gdzie serdelki kwitną na drzewach,
gdzie kabanos dojrzewa i śpiewa,
gdzie na klombach z pasztetów i klopsów
sztuka mięsa uśmiecha się do psów,
gdzie szynkowa, różowa jak róża,
swym zapachem psie nosy odurza
i gdzie lasy,
na przekór wszystkim lasom,
wcale nie pachną jałowcem,
tylko jałowcową, wędzoną kiełbasą...
Ciągnie psa do lasu
i do tych psich słodyczy,
i tam właśnie mój pies
prowadzi mnie dzisiaj na smyczy.
STASZEK
Był raz sobie taki Staszek,
co ogromnie lubił kaszę.
Więc na kaszę tego Staszka
zaproszono do wujaszka.
A na jaką? Na gryczaną.
I do stołu ją podano.
Staszek rzucił się na kaszę,
lecz powstrzymał go wujaszek.
- Wybacz, Staszku, że się wtrącam,
ale kasza zbyt gorąca.
To niezdrowo jest dla brzucha,
wujek w kaszę ci podmucha...
I jak dmuchnął ten wujaszek,
zdmuchnął z miski całą kaszę.
Odtąd wszystkim mówi Staszek:
- NIE DAJ SOBIE DMUCHAĆ W KASZĘ!
SZCZUPAK
Raz rybaczka do rybaka
powiedziała: - Złap szczupaka!
- Gdzie ten szczupak?
Gdzież być może?
- Szczupak pływa po jeziorze.
- W tym jeziorze wody sporo,
czym wypłynę na jezioro?
- Łódź rybacka stoi w trzcinie,
weźmiesz wiosła i popłyniesz.
- W co szczupaka złapię, żono?
- W sieć przeze mnie uplecioną.
- Czym wyciągnę sieć z powrotem?
- Sieć wyciągniesz kołowrotem.
- Jak szczupaka wyjmę z sieci?
- Sam ci z sieci w ręce wleci.
- W czym przyniosę ci szczupaka?
-- Stary worek leży w krzakach.
Na rybaku cierpnie skóra:
- Miła żono, w worku dziura!
Szczupak umknąć jeszcze może,
gdzie go znajdę? - A w jeziorze.
- W tym jeziorze wody sporo,
czym wypłynę na jezioro?
- Łódź rybacka stoi w trzcinie,
weźmiesz wiosła i popłyniesz.
- W co szczupaka złapię, żono?
- W sieć przeze mnie uplecioną.
- Czym wyciągnę sieć z powrotem?
- Sieć wyciągniesz kołowrotem.
- Jak szczupaka wyjmę z sieci?...
DALEJ SAME MÓWCIE, DZIECI.
ŚLIMAK
- Ślimak, ślimak, pokaż rogi,
w twoim domku brak podłogi.
Chodź ze mną.
Myszka ma podłogę w norze,
razem z nią zamieszkać możesz.
- Ojej, jak tu ciemno!
- Ślimak, ślimak, pokaż rogi,
domek taki masz ubogi.
Zamek ci z piasku postawię.
- Wolę chodzić po trawie!
- Ślimak, ślimak, pokaż rogi,
bóbr cię prosi w swoje progi.
Bóbr mieszkanie ma dobre.
- Nie będę mieszkał z bobrem!
- Ślimak, ślimak, rogi pokaż,
na gałęzi skrzeczy sroka.
Chcesz mieszkać w gnieździe ze sroką?
- A na co mi tak wysoko?
- Ślimak, ślimak, pokaż rożki,
chodź na grzędę do kokoszki.
- Mam mieszkać w kurniku, na grzędzie?
Dziękuję. Nic z tego nie będzie!
- Ślimak, ślimak, pokaż rożek,
może mieszkać chcesz w oborze?
- Nie chcę. Jestem za mały,
krowy by mnie zdeptały.
- Ślimak, ślimak, pokaż rogi,
idzie bocian długonogi.
Chcesz mieszkać razem z bocianem?
- Dziękuję, wolę nie, jeszcze mnie bocian zje...
U bociana mieszkać nie chcę,
krowa mnie w oborze zdepce
i na grzędzie spać nie będę,
bo tam kury siedzą rzędem.
Nie zamieszkam tam, gdzie sroka,
chociaż to niebrzydki lokal.
Nie chcę mieszkać razem z bobrem,
choć ma bóbr mieszkanie dobre.
Nie chcę zamku, chociaż spory,
i nie dla mnie mysie nory.
Wolę chodzić po tym świecie
nosząc własny dom na grzbiecie.
I co na to powiecie?
TANIEC Z WĘŻEM
Wszyscy to stwierdzić mogą,
że wąż ma głowę
i ogonnnnnnnnnnnn,
a innych części ciała
natura mu nie dała.
Wąż się zaczyna
od głowy,
potem się
zwęża
i zwęża,
a jak się
całkiem
zwęzi,
to już
jest
koniec
węża.
I z takim właśnie dziwnym stworzeniem
tańczy ta pani na arenie.
TATA AKROBATA
Ten największy akrobata,
co na matę wszedł,
to tata.
A na tacie akrobacie
my stoimy -
brat na bracie,
ja i moich
czterech braci,
trochę mniejsi
akrobaci.
Możemy tak stać godzinę.
A na widowni
siedzą inni tatusiowie
i patrząc, jak nasz tata
trzyma nas na głowie,
mówią:
- Ten to się musi gimnastykować,
żeby utrzymać rodzinę!
TCHÓRZ
Chociaż to wypadek rzadki,
tchórz przemawiał do mnie z klatki:
- Nie rozumiem ani rusz,
czemu mówią na mnie „tchórz”?
Nie boję się ani lwów,
ani słoniowych kłów,
ani żbika, ani wilka,
chociaż wyje wilk co chwilka.
Ani żubra, ani dzika,
ani krowy, ani byka,
ani lisa, ani jeża,
choć igłami się najeża.
Ani rysia, ani węża,
chociaż groźnie się wypręża.
Ani morsa, ni wielbłąda,
chociaż na mnie wciąż spogląda.
Ani zebry w czarne wzory,
ani strasznej małpy gory... -
Tutaj przerwał tchórz w pół słowa,
ledwie żywy z przerażenia,
w kącie się prędziutko schował,
bo się przeląkł... swego cienia.
TRĄBA
W amatorskiej orkiestrze
w dni powszednie i w święta
przez trzy takty trąbiła
trąba pana rejenta.
Przez rok cały z przejęciem
i bezbrzeżną tęsknotą
grała swoje: - Tra-ta-ta! -
i nic więcej, tylko to.
A że była ogromna
i nadęta ogromnie,
pomyślała raz: - Każdy
rad by słuchać tylko mnie!
I huknęła od razu,
głośno niby armata,
triumfalnie: -TRA-TA-TA!
TRA-TA-TA-TA! TRA-TA-TA!
Ledwie bęben usłyszał
ryki trąby ponure,
mruknął: - Sen to czy jawa? -
i uszczypnął się w skórę.
Stanął dęba fortepian
i wyszczerzył klawisze.
- Trąbo! Przestań w tej chwili!
Trąbo! Proszę o ciszę!
Wszystkie skrzypce załkały:
- Grać w tym zgiełku nie sposób!
Trąbo, skończ to trąbienie
i nas dopuść do głosu!
Ale trąba ryczała
pełna pychy i buty,
aż ze sceny zdmuchnęła
dyrygenta i nuty.
Z tego ryku i świstu
wiatr się zrobił na sali
i widzowie z krzesłami
wnet w powietrzu latali.
Wzniósł się w górę fortepian
z łopotaniem i zgrzytem,
czarne skrzydło rozwinął
pod wysokim sufitem.
Skrzypce, ile ich było,
z wielkim łkaniem i płaczem
wyleciały przez okno
niby klucz dzikich kaczek.
W stu trzydziestu koziołkach
bęben uciekł z tej sali,
wpadł do straży pożarnej,
głośno w bęben się walił
I przysięgał na wszystko,
że tam straż jest konieczna,
bo się z trąby zrobiła
STRRRASZNA
TRRRĄBA
POWIETRZNA!
TRESURA LWA
Treser jest odważny,
zagląda w lwią paszczę,
każdy go podziwia,
każdy głośno klaszcze.
A ja do mamusi
szepcę po cichutku:
- Ja wolę lwią paszczę
oglądać w ogródku...
TRZYDZIESTEGO LUTEGO
Trzydziestego lutego
jeż wraz z dwiema ciotkami
otworzyli do spółki
sklep z różnymi szczotkami.
Do podłogi, do butów,
do czyszczenia dywanów,
do rzęs - szczotki dla kobiet -
i do wąsów - dla panów.
Do ubrania, do garnków,
do paznokci, do włosów
zresztą było ich tyle,
że wyliczyć nie sposób.
Każdy kąt się w tym sklepie
przez dzień cały tak jeżył,
że kto tylko przychodził,
własnym oczom nie wierzył.
Najpierw przyszedł młodzieniec
ostrzyżony na jeża.
- O! Tę szczotkę spod lady
właśnie kupić zamierzam.
Jeż już szczotkę pakował,
już wziął za nią dwa złote,
nagle krzyknął: - Pomyłka!
To jest jedna z mych ciotek!
Potem wpadli do sklepu
dwaj pyzaci żołnierze.
- Proszę pana, niech pan nam
szybko szczotkę wybierze!
Kiedy wyszli żołnierze,
to jeż zrobił się blady,
bo w pośpiechu im sprzedał
drugą ciotkę zza lady.
W chwilę potem do sklepu
przyszedł pan z grubą panią.
- Proszę wybrać nam szczotkę,
tylko dobrą i tanią.
Jeż wybierał, wybierał
i doradzał, jak umiał,
wreszcie szczotkę zawinął
i dopiero się zdumiał.
Gdy zrozumiał, co zrobił,
zbladł od razu jak kreda -
zamiast szczotki, biedaczek,
sam klientom się sprzedał!
TUBA Z PASTĄ DO ZĘBÓW
Tuba z pastą do zębów przyszła do mnie wprost z kiosku,
a szczoteczka do zębów zaraz doszła do wniosku
- Pani chyba jest za gruba, proszę tuby,
o schudnięcie się postarać warto tu by.
Gruba tuba absolutnie musi schudnąć.
- A, przepraszam - rzekła tuba - czy to trudno?
- Jeśli pani pragnie poddać się kuracji,
to możemy zacząć zaraz po kolacji.
Po kolacji - to naprawdę dobry sposób -
nacisnęło grubą tubę parę osób,
a szczoteczka uśmiechnęła się do tuby:
- Widzi pani? Już dekagram pani ubył!
Jutro rano będzie dalsze odchudzanie,
znowu pani trochę schudnie przed śniadaniem...
Taki właśnie był początek tej kuracji.
Tuba chudła - przed śniadaniem, po kolacji,
chudła, chudła pod naciskiem różnych osób
i tak schudła, że już więcej wprost nie sposób.
Całkiem wyschła i spłaszczyła się na deskę,
więc kran westchnął i uronił nad nią łezkę,
a szczoteczka doszła do mnie - i do wniosku,
że po nową tubę trzeba zaraz iść do kiosku.
TYDZIEŃ
Naokoło świata chodzi
najdziwniejsza z wszystkich rodzin:
Poniedziałek idzie przodem,
za nim Wtorek ciągnie Środę,
czwarte miejsce tuż po Środzie
zajął Czwartek w tym pochodzie,
Piątek depce mu po piętach,
a Sobota jak najęta
wciąż językiem miele, miele
i narzeka na Niedzielę:
- Wiecznie z tobą są kłopoty,
bo umykasz od roboty
i narażasz się na kpiny,
zamiast przykład brać z rodziny!
Poniedziałek - chłopak złoty,
pierwszy śpieszy do roboty.
Wtorek - krząta się jak pszczoła,
Środę - chwali cała szkoła,
Czwartek - robi sam porządki,
Piątek - uczy się na piątki,
ja, jak mogę, tak pracuję,
a ty co? A ty próżnujesz!
Tu Niedziela się odzywa:
- A kto za was odpoczywa?
ULICZKA TABLICZKI MNOŻENIA
Wśród ulic tysiąca jest jedna uliczka,
a na tej uliczce jest jedna tabliczka.
Kto tędy przechodzi, ten nie bez zdziwienia
spostrzega, że jest to TABLICZKA MNOŻENIA.
Mieszkańcy uliczki bez żadnej pomocy
wciąż mnożą i mnożą od rana do nocy.
A ledwie się zbudzą i oczy otworzą,
od rana do nocy znów mnożą i mnożą.
Miejscowa krawcowa zdyszana, zziajana
spódnice i bluzki mnożyła od rana.
Piekarze mnożyli rogale i bułki,
aptekarz - lekarstwa, pastylki, pigułki.
Stolarze ciosając deseczki i kołki
mnożyli stoliki, krzesełka i stołki.
Kucharki nie jadły, nie spały, nie piły
i tylko bez przerwy omlety mnożyły.
Szewc - buty, rzecz jasna, zegarmistrz - zegarki,
hodowca kanarków zaś mnożył kanarki.
Mieszkańcy uliczki TABLICZKI MNOŻENIA
nie znali, niestety, zupełnie dzielenia.
Więc chociaż po uszy wszystkiego już mieli,
to jeden się z drugim nie umiał podzielić.
Szewc chodził po świecie zupełnie jak struty,
od kiedy na obiad zjadł męskie półbuty.
Zegarmistrz na nogi zakładał zegarki,
w omlety ubrane chodziły kucharki.
Dwie bluzki jedwabne połknęła krawcowa,
gdy kiedyś okropnie bolała ją głowa.
Piekarze nie mieli w swych domach foteli,
więc ilu ich było, na bułkach siedzieli.
A stolarz, gdy chodził, uginał się nisko,
bo zamiast zegarka miał stolik z dewizką.
Aż wreszcie uliczkę zamknęli na kluczyk
i poszli do szkoły dzielenia się uczyć.
W HOTELU
15 listopada,
o godzinie 5 nad ranem,
przyszedł gość
do hotelu w Zakopanem.
Pogoda była kiepska,
śnieg w Zakopanem prószył,
więc gość był zatulony
w futro po same uszy.
Otrzepał futro ze śniegu,
usiadł na brzegu krzesła.
- Jest wolny pokój?
- Owszem.
- Chciałbym się u was przespać.
- Mamy prześliczny pokój
z widokiem na Zakopane.
- Z tapczanem?
- Oczywiście.
Z bardzo wygodnym tapczanem.
Łazienka jest tuż obok.
- Dziękuję, nie skorzystam.
Proszę o klucz od pokoju.
- Numer pokoju 300.
O której pana obudzić?
W południe czy też wieczorem?
- Proszę mnie dzisiaj nie budzić.
- A jutro?
- Pod żadnym pozorem.
Pojutrze też nie trzeba,
w ogóle - po co ten pośpiech?
Jak się położę dzisiaj,
do wiosny sobie pośpię.
- Do wiosny??? -
Pan z recepcji aż się za głowę złapał,
a gość wziął klucz od pokoju
i do pokoju poczłapał.
I kartkę z takim napisem
powiesił na klamce drzwi:
„Nie budzić aż do wiosny,
bo tutaj NIEDŹWIEDŹ śpi!”
WIERSZ O PIWIE I LOKOMOTYWIE
Pewien kolejarz miał moc roboty,
musiał napoić sześć lokomotyw.
Pięć lokomotyw piło jak smoki
wody strumienie, wody potoki,
a ta ostatnia, właśnie ta szósta,
rzekła, że wody nie weźmie w usta.
Biedny kolejarz, rwąc włosy z brody,
pytał ją: - Czemu nie chcesz pić wody?
Czym cię napoję, lokomotywo?
A ona na to - Mam chęć na piwo! -
Wypiła browar piwa bez mała,
przez dobry kwadrans potem wzdychała,
wreszcie sapnęła: - Więcej nie mogę... -
I dysząc ciężko ruszyła w drogę.
Jedzie po szynach lokomotywa,
cała się kiwa od tego piwa.
Chciała zagwizdać na szyn zakręcie,
lecz gwizd się zmienił w straaaaaaszne ziewnięcie.
Wlecze się, wlecze koło przy kole,
ciężko, ospale, jak mucha w smole,
gnuśnie, leniwie, sennie, mozolnie,
coraz to wolniej, wolniej i wolniej...
Wreszcie na bocznym torze stanęła,
ślepia zamknęła, no i zasnęła.
Śpi tam spokojnie już cztery doby,
na różne przy tym chrapiąc sposoby.
Bo tak to bywa z lokomotywą,
co zamiast wody popija piwo.
WÓŁ
W czasach
kiedy karety
jeździły jeszcze po świecie,
pewien wół
zakochał się w karecie.
Patrzył na nią jak cielę
na malowane wrota
i wzdychał:
- Moja śliczna! -
I mówił:
- Moja złota!
Zawiozę cię do ślubu,
zamówię ślubne portrety! -
Tu mu kareta przerwała
i powiedziała:
- Niestety,
pan do mnie tak pasuje...
- Jak co?
- Jak wół do karety.
WYPOŻYCZALNIA SKRZYDEŁ
Jest sobie taki sklep z neonem,
co się zapala albo gasi
i mówi wszystkim: „Tu się mieści
wypożyczalnia skrzydeł ptasich”
Przed sklepem zawsze jest ogonek,
a w sklepie stoją na prawidłach
bardzo starannie opierzone
i odkurzone ptasie skrzydła.
Przyszła pani z pudelkiem
przyczepionym do smyczy:
- Dla pudelka bym chciała
jakieś skrzydła pożyczyć.
Piesek skarży się ciągle,
że mu ziemia obrzydła,
nie chce chodzić piechotą,
ma ochotę na skrzydła.
Dano skrzydła pieskowi
i ta pani wraz z pieskiem
pofrunęła od razu
w niebo jasnoniebieskie.
Koń ulicą wóz ciągnął,
koń miał nogi zmęczone,
więc przystanął na chwilę
pod świecącym neonem.
Potem spojrzał na kozioł,
na śpiącego woźnicę
i pomyślał cichutko:
- Skrzydła sobie pożyczę...
Wszedł do sklepu, wziął skrzydła,
a pod zastaw dał obrok
i pofrunął wraz z wozem
i z woźnicą pod obłok.
A na końcu słoń przyszedł,
wtoczył wielkie swe ciało.
- Jedne skrzydła - powiedział -
to dla słonia za mało.
Trzy godziny cierpliwie
mierzył skrzydła przy ladzie
i pożyczył ich tyle,
ile było na składzie.
... Na razie w sklepie skrzydeł nie ma,
lecz jutro znowu na prawidłach
staną starannie opierzone
i odkurzone ptasie skrzydła.
Znów szklanym okiem mrugnie neon
i napis błyśnie na neonie:
„Na naszych skrzydłach możesz fruwać,
nawet jeżeli jesteś słoniem”.
ZBÓJNICKI
W murowanej piwnicy
tańcowali zbójnicy.
Jak ten jeden skoczył w górę
to w suficie zrobił dziurę.
Jak ten drugi tupnął nogą -
to się znalazł pod podłogą.
Jak ten trzeci się zawinął -
wyleciały drzwi z futryną.
Jak się czwarty rozweselił -
cztery ściany diabli wzięli.
Jak ciupagą rąbnął piąty -
poszły w drzazgi wszystkie gonty.
Jak ten szósty zaczął tupać -
zawaliła się chałupa.
A ten siódmy to był baca -
skoczył w górę i nie wraca.
Pewnie siedzi na Giewoncie
i rozmyśla o remoncie...
ŻONGLER
Są tacy,
co nie wierzą
w latające talerze.
A ja wierzę.
Żongler nimi żonglował -
talerze w powietrzu fruwały,
żaden na ziemię nie spadł,
wszystkie dzieci widziały.
A gdy spytały żonglera:
- Szanowny panie żonglerze,
gdzie się pan tak nauczył
rzucać i łapać talerze?
To żongler mrugnął okiem
i patrząc na chłopaków
powiedział:
- Trenowałem
u mamy, przy zlewozmywaku.
ŻYCZENIA
Jest taki zwyczaj już od stuleci,
że ludziom dorosłym
życzy się zwykle pociechy z dzieci.
- Pociechy z córki! Pociechy z syna! -
życzymy tacie przy imieninach.
Mama dostaje piękne laurki:
- Pociechy z syna! Pociechy z córki!
Dziadkom się życzy pociechy z wnucząt,
nauczycielom - z tych, których uczą
Jak Polska długa, hasło w kraj leci:
- Pociechy z dzieci! Pociechy z dzieci!
Trafia to hasło pod wszystkie strzechy.
A dzieciom
to nikt nigdy nie życzy
z dorosłych pociechy...
Więc ja wam dzisiaj życzę:
po pierwsze -
pociechy ze wszystkich poetów,
co piszą dla was wiersze.
(Z Chotomskiej też pociechy
życzyć się wam ośmielę).
No i pociechy z grafików -
z panem Lutczynem na czele.
Tego wam życzę po pierwsze, a po drugie i trzecie -
ŻYCZĘ WAM WIELKIEJ POCIECHY
ZE WSZYSTKICH DOROSŁYCH NA ŚWIECIE!
Wanda Chotomska
REMANENT
Strona nr 122
Strona nr 121