Izabela Szolc
Tajemnica
Nie żyję w sobie, bo znam inną drogę? Pełnego życia, więc wołam, w tęsknocie: Ja tym umieram, że umrzeć nie mogę.
Św. Teresa
Znowu tam stoi. Chłopiec. Dziecko, którego nie miałam. Ciało. Odwzajemniona miłość. Wiele rzeczy: tych nowych i tych znanych od zarania świata. Nieśmiało zaczyna padać deszcz - chłopiec zmoknie.
Nad moim wąskim łóżkiem wisi prosty, drewniany krzyż - dwie zbite deszczułki. Miałam na nim ukrzyżować swe myśli i pragnienia, jednak zabrakło mi siły. Wiara nie miała nic do tego. Teraz czas krzyżuje mnie po swojemu.
Nie wiedziałam, że starzenie się dotknie mnie tak bardzo. Ten proces to moje ego. W końcu czułam powołanie; wiedziałam, że nieśmiertelna dusza jest ważniejsza od świeżego ciała. Ciało to nic, popiół. Skąd więc wziął się ten ból? Poczucie straty rzeczy przyrodzonej, która, jak widać - a w co nie wierzyłam do końca - zostanie mi odebrana? I ja się na to zgodzę.
Oczywiście, można się zbuntować. W dzisiejszych czasach to nic trudnego. Chirurgia plastyczna, nanotechnologia, genetyka, kosmetyka jądrowa - wszystko wprzęgnięte w krucjatę przeciwko plamom wątrobowym na moich rękach, zmętnieniu oka, zmarszczkom na czole i wokół ust. Idź precz, Szatanie! Kobieta we mnie buntuje się, ale karmelitanka raduje: wreszcie otrzymała dar cierpienia.
Kim naprawdę jestem? Chciałam poprosić któregoś z żołnierzy zmierzających na Bliski Wschód, aby zabrali ode mnie karteczkę z modlitwą i umieścili ją w szparze między kamieniami Ściany Płaczu. Chciałam, by mojej prośby mógł wysłuchać Bóg. Napisałam: „Pozwól mi zrozumieć". Nie odważyłam się jednak. Chyba mam jeszcze czas na odwagę. Jerozolima, Złote Miasto trwa. Stacjonują w nim dzieci żołnierzy, którzy w roku mojego urodzenia wyjechali do Iraku, aby zaprowadzić tam pokój i porządek. Chociaż nie... To wnuki tych żołnierzy - wciąż zapominam, ile mam lat. Zapominam, że gdybym miała dzieci, byłyby już dorosłe, w pełni dojrzałe, miały rodziny i swoje własne pociechy. Oczywiście, o ile byłyby płodne. Z tym jest problem. Jak i z płodami płci żeńskiej. Rodzi się coraz mniej dziewczynek, świat zalewa testosteron. Hormon Boga Ojca i Jezusa Chrystusa.
Watykan rozwiązał żeńskie zakony. W klasztornych murach zostały tylko stare zakonnice. Niezdatne...
*
Kocham Jezusa Chrystusa. Kocham mojego Boskiego Oblubieńca. Amen.
Każdego ranka, po internetowej mszy, idę do parku. Chcę być w formie. Jako siostra furtianka zawsze miałam kontakt ze światem zewnętrznym, dlatego nie zdziwaczałam. Dlatego nie umarłam, kiedy przyszedł Sobór Watykański III i swymi reformami postawił wszystko na głowie. Do mnie wszelka wiedza o zmianach sączyła się mozolnie i opornie - trochę powiedział mi dostawca chleba, trochę mężczyzna przywożący owoce. Jezus Chrystus został obwołany wybitnym człowiekiem i prorokiem. Według nowej doktryny kościelnej nie zmartwychwstał. Urząd papieża został zlikwidowany. Teraz „Ojcami Świętymi" nazywano zgrupowanie kardynałów miast: Rzymu, Jerozolimy, Konstantynopola, Aten, Moskwy, Buenos Aires, Montevideo, Santiago, Limy, Caracas oraz Los Angeles. Nazywa się ich również „Watykanem". Konsekwencje tej decyzji były spore, ale nie tak ogromne, jak należało się spodziewać. Wielu ortodoksów popełniło samobójstwa. Zrobiło tak też kilka moich zakonnych sióstr, choć mówiłam im, by nie wierzyli w to kłamstwo. Że to Szatan... Część chrześcijan przeszła na islam, ba - Prezydentem Polski został islamista. Islam wydawał się religią, która jeszcze się nie zestarzała: nie spróchniała, nie zgniła, przede wszystkim nie zmiękła jak judaizm czy chrześcijaństwo. Wydawała się autentyczna z tym swoim emocjonalnym i odmóżdżonym podejściem do życia pełnego klonów, lotów na Marsa, sztucznych macic itp. Jedyna religia, która w każdym języku potrafiła powiedzieć NIE! Mało brakowało, a stałaby się religią Unii Europejskiej, w której zeświecczenie nie sprawdziło się nawet ekonomicznie, więc zaczęło wszystkim wychodzić ekonomicznym bokiem.
Wiedziałam, że to się musi skończyć. Wiedziałam, że Chrystus powstanie z martwych po raz wtóry, nie byłam tylko pewna, kiedy. Bałam się, że mogę tego nie dożyć. Że zasnę albo zwariuję, co obecnie było tożsame.
Klasztor leżał przy wąskiej uliczce imienia Świętej Teresy. Ulica prawie nie zmieniła się od lat pięćdziesięciu - biegnie stromo w dół i zatrzymuje się tuż przy parku. Idąc, mijam klasztorny szpital, który przebudowano na dom dla obłąkanych. Przetrwałnik. Chorych psychicznie nie leczy się już (terapia jest zbyt droga), ale i nie zabija. Eutanazję pozostawiono sfrustrowanym starcom urodzonym w XX stuleciu; ludziom, którzy nie mogą przywyknąć do życia w tym Wieku Realności (odkąd poradzono sobie z chorobami wieńcowymi i ze starością, naturalnie można umrzeć tylko na raka albo spapraną operację wyrostka robaczkowego). Psychicznie chorych się usypia. Dosłownie. W szpitalnych hangarach nieruchome ciała wiszą na konstrukcjach z lin, by nie porobiły im się odleżyny. Ciała są zacewnikowane i karmione dożylnie. Wstrzykuje im się psychotyczne narkotyki. Najpierw śnią koszmary, które zamieniają ich intymne lęki i zwidy w jeden zbiorowy strach. Po tej kuracji kolejne psychotropy gwarantują im kolorowy sen, będący lekiem na całe zło. Też jeden, też wspólny. Nie słyszałam o nikim, komu udałoby się wyjść z takiego zakładu. Ale nie ma też takich, którzy pchaliby się doń na siłę. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie żyją. We Wspólnej Europie odwiedzają meczety, cieszą się z narodzin córek, biegają po wirtualnych marketach i z wielką ulgą spacerują po zwyczajnych parkach. No i obserwują Wielką Wojnę na Bliskim Wschodzie. Izrael, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, Kanada i Meksyk oraz Zjednoczone Chrześcijańskie Królestwa Ameryki Południowej kontra Unia Europejska i Wielka Afryka. Wojna raczej sączy się, niż toczy. Inaczej wszyscy już bylibyśmy martwi. Żeby nie zachwiać do końca ekonomiką globu, utworzono tak zwane Wolne Miasta. Wśród nich między innymi Brukselę, Jerozolimę i Łódź.
Nie lubię opowiadać o tym świecie. Szczególnie, że to nie „mój" świat. Choć może się go tylko wypieram, jak Święty Piotr po trzykroć zaparł się Jezusa Chrystusa?
*
Park nie różni się zbytnio od tych, które pamiętam z dzieciństwa. Oczywiście jest bardziej zadbany, bardziej zorganizowany-jak wszystko teraz, przynajmniej pozornie. Nawet jego bujność jest regularna. Modyfikowane genetycznie drzewa dojrzewają szybciej. Rosną szerzej, mają większe liście. A wszystko po to, by chronić przed dziurą w warstwie ozonowej. Legendarna niczym zatopiony Titanic, w końcu stała się realnym zagrożeniem. Mogę użyć takiego porównania? Nie wiem. Nie jestem pisarką. Jestem zakonnicą. Choć były takie, co łączyły jedno z drugim. Ja nie wyglądam na zakonnicę. Symbolikę strojów czy gadżetów od dawna uważa się za ostentację. Czarna, wiązana za uszami chusta, czarna płócienna sukienka - nie wyróżniam się szczególnie wśród innych kobiet z parku. Czerń wciąż noszą największe elegantki; chustki i proste suknie - islamistki, żony islamistów (choć czadora nie uświadczysz). Siostrą zakonu karmelitanek staję się oficjalnie dopiero, gdy pokazuję dowód z wytłoczoną profesją. Kilka słów, więcej cyfr wytłoczonych na cienkim plastiku. Oczywiście o ślubach powinno świadczyć serce, ale moje milczy. Jest jak puste naczynie. Mój Pan przestał mnie odwiedzać. Patrzę na dzieci: tak, sami chłopcy. Matki podają im zabawki, wycierają zaślinione usta, udają, że ich wysłuchują, trajkoczą z koleżankami. Śmiechy... W głowie muzyka Bacha. Na co mi cisza? Boże Mój! //Eli, Eli lema sabachthani?\\ Jakież te ludzkie pisklaki są śliczne. Kiedy tylko wybiegną z cieni drzew, matki niczym troskliwe kwoki zaganiają je z powrotem w bezpieczny chłód. W zamożniejszych miejscach użyteczności publicznej i w bardziej luksusowych dzielnicach zamontowano ekrany odblaskowe - pułapki na promienie słoneczne. Odbijają słońce, by zminimalizować ryzyko rakonośnych oparzeń. Światło odbite tak nie niszczy... Pogoda dla bogaczy.
Zazdroszczę im. Chciałabym mieć pogodę dla siebie, jednak nie mam nic. Obowiązują mnie śluby ubóstwa, śluby posłuszeństwa, śluby czystości.
//Bóg Wszechmogący
Oraz
Niepokalane Poczęcie
pragną zaprosić na uroczystość
duchowych zaślubin Syna:
Jezusa Chrystusa
z
Anną Eleonorą Kowalską,
która wstąpi
do Zakonu Najświętszej Marii Panny z Góry Karmel\\
Szukam słońca niczym kot i odnajduję nieosłoniętą ławkę. Żółta farba pokrywająca drewno jest gorąca. Czuję jej zapach. Siadam. Chyłkiem, wstydliwie, żeby nikt nie zobaczył. Zadzieram twarz do morderczego słońca. Potraktować to jako Chrystusowe umartwienie? To ciepło na moich ustach, tę światłość przenikającą przez powieki, ten mineralny, metaliczny wiatr muskający nozdrza...
- Proszę tego nie robić. Zaszkodzi sobie siostra - mówi chłopiec. Stoi nade mną, odcinając mnie swoim ciałem od promieni. Mógłby być moim synem, choć mógłby być i Oblubieńcem. Wyciągnięta ręka porośnięta jest delikatnymi włosami w kolorze ciemnoblond. Przemawiający głos natomiast jest wyjątkowo głęboki i stateczny jak na mężczyznę w tak młodym wieku.
Uciekam. Brak mi tchu. Mam spocone dłonie. Jedną zwijam w pięść i szoruję nią po klasztornym murze. Jest wysoki na cztery metry. Co skrywa oprócz mnie? Co chowa przed światem? Czy pozostała jeszcze jakaś tajemnica? I czy jestem jej warta... Liczę kroki: jeden, dwa, trzy... piętnaście. Na tej wysokości, za murem w ogrodzie stoi kamienna figura Najświętszej Marii Panny. Jest białą. Jej oczy wyglądają, jakby były puste, ślepe, ale to tylko złudzenie. Najświętsza Panienka dużo wie, wszystko czuje. Jest matką i kobietą. To Królowa Niebios. Królowa Wieczności. Podnoszę pięść do ust. Na kostkach widzę krew.
Pcham ciężką furtę i przyklękam przed kaplicą. Potem biegnę do klasztornego budynku. Pusty korytarz, wszystkie drzwi do cel są uchylone. Otwierają się do wewnątrz. Zapach kurzu, płynu do czyszczenia mebli i potu z moich bezszelestnych sandałów. Samotność jest przytłaczająca. Z głuchym jękiem rzucam się na łóżku. Nie mam nawet poduszki, żeby skryć w niej twarz, jedynie odpychający siermiężny wałek pod głowę. Zachowuję się, jakbym miała lat szesnaście. A mam... Pięćdziesiąt, nie - prawie pięćdziesiąt jeden.
//Umierałam słysząc jak mucha
Brzęczy - cisza w pokoju
Była jak cichość powietrza
Pośród naporów sztormu\\
Moja matka była jedną z ostatnich nielicznych kobiet, które zmarły w połogu. Na to samo, co prawie wszystkie pozostałe: gorączka połogowa. Zakażenie gronkowcem. Wielka tragedia. Byłam panieńskim dzieckiem - ojciec raz wziął mnie na ręce, a potem zniknął z mojego życia. Jestem mu wdzięczna za ten jeden raz. Nawet jeśli to nieprawda, dziecięce wyobrażenie. Wychowałam się w Domu Małego Dziecka prowadzonym przez jedno z katolickich stowarzyszeń. Nie byłam chłopcem. Nie byłam też na tyle ładna, żeby mogli mnie przyjąć zdesperowani bezdzietni z zagranicy, skoro nie znalazł się nikt chętny na miejscu. Nikt mnie nie adoptował. Od początku było jasne, że zostanę zakonnicą.
Podobały mi się habity. Podobało mi się mówienie „Szczęść Boże". Lubiłam poezję świętej Teresy z Avila i Emily Dic-kinson. W sumie nie mogłoby się lepiej ułożyć.
Następnego ranka czeka na mnie na tej samej ławce, co poprzednio.
Nosi imię pierwszego Apostoła. Piotr.
Po tygodniu spotkań spada deszcz. Niespodziewany - na szczęście deszczu wciąż jeszcze nie można zaplanować. Inaczej jest z miłością. Był prozac, była viagra, teraz jest veneris - tabletki stymulujące odpowiednio chemię mózgu. Tylko na receptę. Brać ściśle według przepisu psychologa. Niektórzy twierdzą, że to bzdury. W każdym razie są bardzo drogie i większości na to nie stać. Najbogatsi, tak czy siak, wbrew ludowej mądrości, kupują miłość za pieniądze. Zresztą są tacy piękni, niczym złote figury, że i tak cały świat ich uwielbia. Najwyraźniej komuniści, antyglobaliści i antyesteci wymarli. Zostali jeszcze abnegaci i nihiliści, jednak jest ich za mało w odczłowieczającym zalewie konformizmu. Brakuje jednego porządnego egoisty. Brakuje Chrystusa.
Spada deszcz i nie mogę się z nim spotkać. Nie ma grzechu, za to jest ból. W Piekle byłoby lepiej.
Łazienka na każdym piętrze klasztoru jest taka sama. Dwie kabiny prysznicowe, przytulone do siebie. Na podłodze zimna szachownica drobnych kafelków. Naprzeciwko kabin owalne lustro, umywalka...
Woda szumi nade mną. Spływa po ciele, od którego odwracam wzrok. Jedna ręka oparta o kafelki, druga podtrzymuje włosy (nie używam czepka). Czoło jest zroszone spadającą lawiną kropel. Niby krwią spod cierni. Ale zamiast bożych, skupionych myśli jest tylko ta jedna: na dworze wciąż pada. I wspomnienie o śmiertelniczce, którą Oblubieniec odwiedził pod postacią złotego deszczu. Danae od Zeusa.
*
Po raz pierwszy tam stoi. Piotr, Opoka Kościoła. Chłopiec. Deszcz ustał, jakbym wszelkie krople wzięła na siebie. Modlę się 0 więcej. Mój nocny gość, stojąc pod rzędem drzew na przeciwległej stronie ulicy, patrzy na front klasztornego domu. Jak jawi mu się to miejsce? Te ciemne szyby niczym oczy ślepca? Prostacka fasada, oblana światłem nikłego księżyca niczym lastrykowy grób na starym cmentarzu? Czy Piotr domyśla się, że stoję w jednym z okien? Owinięta po kąpieli frotowym szlafrokiem. Takim, jakie dają w hotelach. Rozmiar uniwersalny, uniseks. Chudymi palcami przytrzymuję bawełniane poły przy szyi. Choć się staram, nie potrafię zwalczyć przyjemności, jaką daje mi ciepło bijące od wilgotnego materiału, drażniąca faktura na piersiach. Ulotna gładkość skóry porządnie wyszorowanej mydłem. Istotnie jest z tego klasztoru gołębnik Najświętszej Marii Panny.
W kącie ciężkiego, dębowego konfesjonału blade koty kurzu. Martwe. Nie porusza ich mój oddech, szelest sukni, kiedy zbieram się, by klęknąć. Jestem żywcem pochowana. Moje imię to Łazarz. Krzyczę milczeniem z wnętrza swego grobu, gdzie przechodzę przemianę w niewiadome imago. Wewnątrz konfesjonału nie ma nawet zapachu. Ani odrobiny świętości... Do nozdrzy dociera woń lekarstwa spowiednika, którego używa na wrzody żołądka.
- Chcesz mi coś wyznać, siostro?
- Nie, nic.
*
Spowiednik przychodzi raz w miesiącu. Raz w miesiącu jest też msza. Inna niż przez Internet. Naturalna. Z zapachem kadzidła i brudnego ornatu, ze smakiem opłatka na języku. Kiedyś to wszystko odbywało się naturalniej, żwawiej. Ksiądz miał własny pokój przy klasztorze (oddzielony kaplicą od cel). Nocował w nim, kiedy z powodu śmierci lub rozpaczy zagapił się i zastała go u nas godzina policyjna. Zostawał więc, bo musiał, ale niektóre mniszki i tak sarkały, że się nie godzi, że klauzula żeńskiego, ortodoksyjnego zakonu do czegoś zobowiązuje. Ten spowiednik śpiący za ścianą denerwował je. Problem rozstrzygnął się sam, kiedy wojna weszła w fazę uśpioną - niczym przewlekła, nieuleczalna choroba - i zrezygnowano ze stałego policyjnego nadzoru. Prawie jednocześnie Watykan rozwiązał większość klasztorów, zaś niedobitkom nakazał złagodzić formułę zakonną. Śpiewy ucichły, kadzidełka zgasły, serca zwolniły. Rozwiązanie przestało być rozwiązaniem.
Ten jeden raz zamiast w lewo, do parku, skręcani w prawo. Skłania mnie do tego nieoczekiwany głośny huk. Oraz nagła cisza po tym hałasie. Wielkiemu nieszczęściu zawsze towarzyszy cisza; tak jak i wielkiemu szczęściu.
Przyklasztorna ulica Świętej Teresy wżyna się w tkankę slumsów. Tworzą je zdziczałe błokowiska. Rozsypujące się betonowe mury, gdzie stoi jeszcze pełno opuszczonych mieszkań - na jedną rodzinę może przypadać i całe piętro w wieżowcu, choć nie ma to nic wspólnego z luksusem. Kaloryfery od dawna nie grzeją. Nie ma wody - władze miasta przywożą ją w beczkowozach. Gaz dla bezpieczeństwa został odcięty. Pod gołym niebem zbudowano rożna, gigantyczne grille - cały ten obszar obrósł dziwolągami wybudowanymi z opon, dykty, falistej blachy. Stuletnią, ceglaną szkołę przerobiono na meczet. To właśnie przed nim wybuchł samochód-pułapka. Nie można zapomnieć, że wojna wciąż się toczy. Obie strony tak wiele się nauczyły od siebie. Za wiele. Z nadmiaru nauki nie wynika nic dobrego. Bo dlaczego zakazywano by kiedyś czytania Biblii? Świętej Teresie nie pozwolili...
Telewizyjne helikoptery bardzo krótko latają nad miejscem zamachu. Dwa, trzy zdjęcia - takie obrazki zdążyły się już znudzić. Tak czy siak, mieszkańcy slumsów obejrzą je na swoich soniakach. Kablówka wciąż się trzyma - dzięki filmom z Braćmi Marx.
Pokrwawiona Kobieta. Chustka spadła jej z włosów, warkocz się rozplótł. Prawdopodobnie matka - próbuje zbierać szczątki syna. Urwane ramię dokłada do bezgłowego torsu. Liczy palce sinej dłoni. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Ulga! Człowiek czepia się każdej ulgi, myląc ją z nadzieją.
Wreszcie lądują lekarze. I oni nie mają tu zbyt wiele do roboty. Przypadkowym świadkom sanitariuszki rozdają przeciwlękowy Xanax. Połknąć, popić wodą. Tabletki są różowe, jak rany zmarłego Jezusa. Krew nie zdążyła jeszcze odpłynąć z tkanek. Wydaje mi się, że gdzieś pośród gapiów zwabionych hałasem zobaczyłam Piotra. Usta ma zasznurowane, oczy mu lśnią.
Ostatnio wszędzie go widzę. Udaje mi się wypatrzyć chłopca w pustym pokoju.
Gdybym mogła, oślepiłabym się. Gdybym mogła odejść.
Idę do łazienki i zakrywam starą chustą to małe, okrągłe lustro wiszące naprzeciw kabin prysznicowych. Właśnie tak.
Cisza
*
Straszą mnie własne kroki, które słyszę pośród snu. Nagle budzę się w pustym korytarzu. Rzadko w tym stanie zaglądam do kaplicy. I nigdy nie zdarzyło mi się nieświadomie odwiedzić figury NMP. Lunatykowanie mnie gniewa, bo odbiera siły. Jestem zła na siebie. Jednak mój wewnętrzny zegar nie funkcjonuje. Zupełnie rozregulowały go te prawie zapomniane Laudesy i Prymy. Budzi mnie strach. Budzi mnie miłość. Wolałabym, żeby nie miały ze sobą dużo wspólnego. Rzecz niemożliwa u karmelitanki.
Chciałabym się budzić do dziecka płaczącego w nocy. Chciałabym się budzić pod ręką kochanka. Szkoda, że nie mogę napisać: oto dręczenia diabelskie! Klasztory zawsze były szczególnie wystawione na zakusy Szatana - to ze względu na liczbę świętych mężów i niewiast, którzy go złościli... Teraz już się w ten sposób nie myśli. Szatan przestał istnieć. A ja... Ja tym umieram, że umrzeć nie mogę.
Kiedy jestem jeszcze małą dziewczynką, wszystko jest postanowione. Ten krzyk też mi towarzyszy. Budzę dzieci z domu sierot. Blade główki wyglądają zza drzwi na korytarz. Rozespane oczy wydają się większe niż za dnia. Ich przerażenie trwa tylko parę sekund - później zaczynają się śmiać. Ja mam świeże plamy na białej koszuli nocnej. Ciepło spływa z całego mojego ciała i układa się wokół stóp w kałużę.
Bicie dzwonu zwołującego na mszę, śpiewy, organy -wszystko z taśmy. Głos starego księdza jest tak sterany czasem i papierosami, że nie potrafi odśpiewać żadnego hymnu. Żadnej modlitwy. W zasadzie cała msza odbywa się „na migi". Jest symboliczna jak samo Przeistoczenie. Jednak przychodzą na nią nieliczni okoliczni wierni. Prawie same wdowy. Staruszki, które dwanaście krwawień kobiety zamieniły na dwanaście krwawień Chrystusa. Zaliczam się już do ich szeregów, choć trudno mi się z tym pogodzić. Moją złością są poty, uderzenia gorąca, Piotr. Pociągam nosem: kadzidło jest autentyczne. Nawet świat taki jak ten, erzac świata moich przodków nie może obyć się bez czegoś autentycznego. To kadzidło jest jego duszą. Duszą nas wszystkich tu zgromadzonych.
Nawet ta wiedza nie powstrzymuje mnie od tego, by porzucić ceremonię. Każdą komórką ciała czuję obecność kogoś innego niż Bóg; kogoś, kogo można z Nim - na pierwszy rzut myśli - pomylić. Podrywam się z klęczek i nie zważając na zdumione spojrzenie spowiednika, wychodzę. Zastanawiam się, czy wszystko zostało zniszczone.
Piotr jeszcze nigdy nie przekroczył progu kaplicy, ale tym razem minął zakonną furtę. Kiwam mu głową. Podchodzi żołnierskim krokiem i bierze mnie w ramiona. Splątani toczymy się gdzieś w bok, w ogród. Mężczyzna przyciska mnie do muru kaplicy. Czuję ból. Kolano Piotra rozchyla moje uda. Nigdy jeszcze nie czułam na sobie tego rodzaju ciężaru. Jestem dziewicą. Rozpaczliwie szukam jego ust. Jestem przygotowana na to, co się zaraz stanie. Nie uważam tego za grzech. Wiele rzeczy, ale akurat nie to. Młody kochanek nie sięga jednak po przejrzały owoc pod czarną sukienką, tylko zaczyna rozsupływać chustkę na mojej głowie. Na to nie mogę pozwolić! Odpycham go.
- Zawsze chciałem zobaczyć, czy jesteście łyse...
Płótno spada na kwiaty niczym całun w nieodpowiednim kolorze. Piotr jednym szarpnięciem obnażył i powyrywał nieliczne szpilki z fryzury. Chcę ukryć twarz w dłoniach. NIE, NIE, NIE.
Mam blond włosy, od skroni do jednej czwartej długości pociągnięte siwizną. Sięgają ramion. Sięgają ramion, o ile można nazwać je włosami. W wielu miejscach głowa jest łysa z rozognioną, obnażoną skórą. W innych są zaskorupiałe żółte blizny. Strupy, kołtuny i pukle przygaszonych loków.
*
Jakby przychodził z deszczem. On i dwóch mu podobnych. Dwóch służebników.
Jest historia, którą chciałabym opowiedzieć kochankowi, dziecku. Komukolwiek. Trzeba przyjmować życie takim, jakie jest. To nic trudnego. Ludzie nie są aż tak ważni dla innych ludzi. To nie jest cytat z pism świętej Teresy. To fragment z dwudziestowiecznej powieści Mario Puzo - amerykańskiego klasyka piszącego dla mężczyzn. Jego książki znalazłam w opuszczonym pokoju spowiednika.
Historia, którą chciałabym opowiedzieć, zaczyna się tak: kiedy Jezus Chrystus, Król Żydowski, umierał na krzyżu, Jego wuj Józef z Arymatei zebrał do złotego kielicha krew płynącą z ran siostrzeńca. Kielich ten nazywany jest odtąd w tradycji chrześcijańskiej Świętym Graalem. Po Ukrzyżowaniu Józef wraz z Marią Magdaleną i jej bratem Łazarzem wsiadł na łódź płynącą ku północy Francji.
Według innych przekazów, miał udać się na Wyspy Brytyjskie. Albo jeszcze gdzie indziej. Jedno jest pewne: niezależnie od miejsca, które Józef z Arymatei wybrał sobie na kres wędrówki, zabrał tam ze sobą Kielich Świętego Graala.
Spocone czoło chłodzi lodowata podłoga kaplicy. Krew tętni w skroniach, wyczekuję ataku migreny. Jestem cicha, nie modlę się nawet w duchu. Moje podstarzałe ciało robi to za mnie - leży krzyżem. Czuję kurz i mokrą zwierzęcą skórę. Czuję deszcz. Świece odbijają się w kałuży, która utworzyła się wokół męskich półbutów. Mężczyzna stoi nade mną. Domyślam się, że w kruchcie zostawił swych towarzyszy. Za chwilę będzie świtać. Chłopiec (wciąż tak o nim myślę) pochyla się, przykuca i ściska moje ramię. Tępe szarpnięcie.
- Już czas;
Podnoszę nań zapuchnięte od płaczu oczy.
- Kiedy Jezus Chrystus, Król Żydowski...
Podnosi mnie. Uśmiecha się z pobłażaniem, kiedy wypowiada hasło Starego Watykanu, tego sprzed III Soboru. Watykanu jednego papieża:
- „Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie".
Ten uśmiech -jakby obdarowywał nim rozhisteryzowaną nastolatkę, córeczkę, zmęczoną kobiecinę. Szukam w jego wzroku... Nie, nie ma tego. Już nie. Zupełnie tak, jakby gra była skończona. Tylko po co było ją zaczynać? Kiedy brakuje emocji, należy włączyć telewizor, wziąć pastylkę i...
Wychodzę z nawy żegnana spojrzeniem Chrystusa Oblubieńca i Świętej Teresy, której serce przeszywa właśnie anielska włócznia. Jęk, rozkosz, religijna ekstaza.
Słychać tylko pojedyncze kroki.
Wkrótce dołącza do nas tamtych dwóch. Następni chłopcy, święci Sebastianowie, ubrani na czarno; wokół szyi każdego bieleje koloratka. Jeden z nich trzyma medyczny termos, jakiego używa się do przewozu przeszczepianych później organów. Drugi, z wyraźnym wysiłkiem, dźwiga stalową tuleję. Naklejono na niej międzynarodowy znak oznaczający substancję radioaktywną. Jest pusta - dioda przy pokrywie świeci na zielono.
- To nie będzie potrzebne - mówię.
Ogród. Zalany deszczem i światłem. Mam mokre nogi w sandałach i zastanawiam się, czy zobaczyli grzech - płatek perłowego lakieru na najmniejszym palcu lewej nogi. Pewnie myślą, że nocą przebieram dłońmi po swoich piersiach. Niedoczekanie. Żądnej ulgi! Gdyby było inaczej, nie mogłabym być Strażniczką. Zapach kwiatów oszałamia mnie. Czuję się, jakbym była w ogrodzie Getsemanii. Noli Me Tangere.
Młodzi mężczyźni niecierpliwią się. Piotr jest zirytowany najbardziej. Przypominam sobie, że jego imię, chyba po grecku, oznacza kamień. Ja jestem Małgorzata od Chrystusa. Jestem Perła. Urodziła mnie rana. Ziarno piasku w ostrydze.
Stoimy przed kamienną figurą Najświętszej Marii Panny. Kamień jest biały, dodatkowo wypłukany przez deszcze. Mokry cokół sięga mojej piersi. Zapadka jest za wiązaniem alabastrowego sandała. Wystarczy wiedzieć, gdzie, i lekko przycisnąć. Młodzi patrzą w oblicze Dziewicy, jakby gdzieś tam, w pobliżu tych ust i tych oczu miał otworzyć się sejf z najcenniejszym skarbem. Nie kryją rozczarowania, kiedy tajemne drzwiczki odskakują gdzieś z boku postumentu (następne pokolenie nieznające Biblii, myślę). Jednak blask, który stamtąd się sączy, wynagradza wszystko. Piotr aż drży, żeby jak najprędzej schwycić tę światłość.
- Z mojej ręki.
Cofa się na moje słowa. Już niedługo. Już niedługo nic...
Wkładam dłonie do ciepłej, pachnącej jamy i chwytam Świętego Graala. Ból jest wprost nie do opisania. Jednak Strażniczka nie zemdleje. Została stworzona do tego cierpienia. Mimowolne mocne dreszcze przechodzą mi od końców palców, aż po ramiona. Światłość oblewa mnie. Wędruje po wygłodniałych, wyposzczonych żyłach. Religijna ekstaza. Na złotym, kutym kielichu, u serca którego spoczywa zakrzepła krew, którą teraz nieuważnie próbuje rozmoczyć łódzki deszcz, znajduje się napis:
„Ten, który będzie pił rzetelnie,
Ujrzy Boga."
Dwóch mężczyzn klęczy, ale nie Piotr.
- Święty Graal pomnaża bogactwa. Święty Graal sprawia, iż drzewa kwitną. Święty Graal sprawia, iż ziemia rodzi plony.
- Uczynię, co będzie słuszne.
Piotr zabiera ode mnie kielich, a potem natychmiast oddaje go apostołowi, który trzymał antyradiacyjny pojemnik. Zwinny, szpiegowski helikopter pozbawiony oznaczeń zaczyna kołować nad klasztorem. Ręce mam popalone. Białe jak śnieg albo łabędzi puch. Perłowa masa.
Tymi rękoma sięgam do rękawa. Za podwójnym mankietem, przyzwyczajeniem nowicjuszki, ukrywam drobiazgi. Notatki. Kartki.
- Piotrze, zabierz moją modlitwę do Boga. Zabierz ją do Kotel ha-Maarawi.
Piotr Wojownik kiwa głową.
- Zrobię, co tylko będę mógł. Ale nic nie obiecuję - mówi. Wkłada karteczkę do kieszeni. Na kartce jest modlitwa:
//Miłość płonąca w głębi serca mego.
Ta miłość, która jest mym życiem, siłą?
Zamknęła we wnętrzu mym Więźnia Boskiego,
Aby się szczęście moje dopełniło.
Lecz bliskość Jego wzmaga me cierpienia.
I mej tęsknoty rozpala pożogę,
Aby go ujrzeć bez zasłon ni cienia!
Ja tym umieram, że umrzeć nie mogę.\\
Epilog
Z wypisków lektur śp. siostry Małgorzaty od Chrystusa. Fiszka 23; dotyczy „Parzivala" Wolframa von Eschenbacha (ok. A.D. 1170 - 1220):
//Wiem ja dobrze, że wielu dzielnych rycerzy przebywa z Graalem w Munsalvaesche. Zawsze kiedy wyruszają w drogę, a czynią to często, wiedzie ich pragnienie przygody. Czy udziałem ich klęska, czy zwycięstwo, czynią tak owi templariusze za swe grzechy. Mężny gospodarz tam zamieszkuje, i opowiem ci, dzięki czemu trwają w zdrowiu i pomyślności. Żyją za przyczyną kamienia najszlachetniejszej natury. Jeśli jego miano obce ci jest, poznasz je teraz. Zwie się lapsit exillis. Mocą owego kamienia Feniks na popiół się spala, a popioły życie weń tchną na powrót. Tak oto Feniks stapia się i zmienia swe pióra, które stają się jasne i świetliste jak niegdyś. Nigdy żaden człek tak bolen nie był, ażeby ujrzawszy kamień, skonał rychło. Jego spojrzenie nie zgaśnie. Czy mężem jest, czy niewiastą, jego postać ta sama pozostanie, jak w dzień, kiedy ujrzał kamień, kiedy to zaczęły się najlepsze dni żywota jego, i choć ujrzałby kamień po dwustuleciach, ten się nie zmieni, a tylko włosy człeka srebrem pokryć się mogą. Taką moc kamień daje człowiekowi, że ciało i kości na powrót młode się stają. Kamień ów również nosi miano Graala.\\
Izabela Szolc
W opowiadaniu wykorzystano fragmenty wierszy św. Teresy z Avila oraz E. Dickinson