PS - 26 TOMASZ OLSZAKOWSKI
PAN SAMOCHODZIK
I
ZAGINIONY POCIĄG
WSTĘP
Z daleka niósł się huk dział, ale tu, przeszło trzydzieści kilometrów od linii frontu, było cicho i spokojnie. Kwiecień 1944 roku był dość chłodny, jednak leżący w rowie obok torów radziecki wywiadowca prawie nie czuł zimna. Syberyjska kurtka z psiej skóry była nieprzewiewna i nieprzemakalna. Czekał... Minęła północ, później pierwsza i druga w nocy. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydać, że zasnął, ale on ciągle czuwał wsłuchany w odległe odgłosy bitwy. Rozpoznawał miarowy huk radzieckich haubic i sporadyczne wystrzały niemieckich. Najwyraźniej hitlerowcom kończyła się amunicja. Nieoczekiwanie ucho syberyjskiego tropiciela wychwyciło jakiś inny dźwięk. Odległy stukot pociągu.
Wczołgał się głębiej w rów, rozwijając cienki kabelek zakończony słuchawką. Drugi jego koniec, zakończony prostym węglowym mikrofonem, był przytwierdzony do jednego z podkładów toru. Włożył słuchawkę do ucha. Po charakterystycznym stukocie silnika rozpoznał przedwojenną radziecką lokomotywę OW. Uśmiechnął się zadowolony. Wsłuchał się uważniej. Drugi tłok w silniku przepuszczał paliwo, świadczyły o tym suche trzaski. Rozłączył kabelek. Hałas był już tak duży, że groził uszkodzeniem bębenków.
Pociąg wyjechał zza zakrętu. Był zaciemniony, jedynie z przodu pozostawiono niedużą latarnię, ale nawet w słabym świetle księżyca widać było całą masę szczegółów. Przed lokomotywą sunęło kilka wagonów. Widocznie obsługa obawiała się min. Zresztą zupełnie słusznie. Za lokomotywą sunął opancerzony wagon. W niebo groźnie celowały lufy zenitówek. Za wagonem pancernym jechały wagony towarowe. Dziewięć czteroosiowych i trzy mniejsze, dwuosiowe. Na dachach siedzieli SS-mani. Światło księżyca odbijało się w faszystowskich orzełkach, umieszczonych na czapkach, i srebrnych emblematach.
W ciemności błysnął czerwony punkcik. Któryś z nich palił papierosa. Na twarz wywiadowcy wypełznął ponury uśmiech. Widocznie Niemcy uznali, że ochrona nie powinna wiedzieć, co znajduje się w wagonach. Siedzących na dachach będzie można wystrzelać jak kaczki...
Skład zamykał znowu wagon pancerny, najeżony wokoło lufami działek, i jeszcze jedna lokomotywa, jadąca tyłem. Jeśli pierwsza wpadnie na minę albo na skutek ostrzału stanie się niezdatna do użytku, ta będzie w stanie odciągnąć cenny ładunek w drugą stronę.
Wywiadowca odczekał jeszcze dziesięć minut, po czym wypełzł z rowu. Na drut trakcji elektrycznej zarzucił specjalny kabel podłączony do niedużego nadajnika. Pokręcił gałkami dostrajając się do częstotliwości roboczej. Napięcie w sieci skakało, ale nadajnik był w stanie poradzić sobie z tymi zakłóceniami.
— „Mewa-3”, „Mewa-3”, wołam „Gołębia” — rzucił w mikrofon. Po chwili z ogromnej odległości dał się słyszeć głos.
— „Gołąb-1”, „Gołąb-1”. Mów „Mewa-3”.
— Ładunek X-37 przejechał koło mnie o 2.46. Szedł w stronę Piechowic. Ochrona zgodnie z meldunkiem „Czajki”.
W słuchawkach przez chwilę panowało milczenie, po czym rozległ się oddalony głos.
— „Sowa-2”, tu „Sowa-2”. Powtórz „Mewa-3”.
— Pociąg minął mnie. Poszedł na zachód.
— Ja „Sowa-2”, Piechowice Górne. Pociąg mnie nie mijał. Analiza akustyczna nie wykazała zbliżania się.
Agent „Mewa” zaklął cicho. Do rozmowy włączył się „Gołąb”. Musiał być daleko, może nawet kilkadziesiąt kilometrów. Słychać go było, jakby nadawał z księżyca.
— Musieli skręcić na jakiś boczny tor i pewnie zamaskują pociąg, by następny odcinek zrobić w ciągu nocy. Musicie odnaleźć obiekt. Kolejny kontakt 3.30. Bez odbioru. Nasłuch ciągły.
Agent szarpnięciem zerwał kabel z trakcji i zwinąwszy schował urządzenie do torby.
Nasuwa się tu zasadnicze pytanie: czy hitlerowcy nie mogli się domyślić, że ktoś używa linii trakcyjnej do przesyłania komunikatów wywiadowczych? Oczywiście mogli. Skoro mogli się domyślić, czy mogli je podsłuchać? Jak najbardziej. Czy to zrobili, trudno powiedzieć, odpowiednie archiwa niestety się nie zachowały. Jednak nawet jeśli przechwycili rozmowy płynące po drutach, to na niewiele im się to przydało. Jak na złość na zapleczu frontu nie było w tym czasie fachowców od języka jakuckiego.
Agent „Mewa” wydobył z rowu niewielki rower, przystosowany do jazdy po torze kolejowym i popedałował w ślad za pociągiem. Po upływie dwudziestu minut cichy skrzyp ostrzegł go, że z naprzeciwka nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. Zahamował i zestawiwszy rower z torowiska przyczaił się w rowie. Tamten musiał zrobić to samo, przez dłuższą chwilę panowała bowiem niczym nie zmącona cisza. Mewa rzucił na tory kawałek kamienia.
— „Sowa” — dobiegł go szept z ciemności.
— „Mewa” — odpowiedział naciągając na twarz maskę.
Dla bezpieczeństwa operacji agenci nie mogli znać nawet swoich twarzy. Ponieważ księżyc wyszedł właśnie zza chmur i oświetlał tory, obaj wywiadowcy spotkali się w cieniu krzaków.
— Gdzie pociąg? — zapytał „Sowa”.
— Sam jestem ciekaw. Musiał przecież przejechać obok ciebie.
— Nie przejechał. Dalsze posterunki także nie potwierdziły jego obecności.
— Przecież nie zapadł się pod ziemię!
— Dwadzieścia kilometrów toru i żadnej mijanki, żadnej bocznicy, żadnych ślepych torów. Nic.
Wyjęli z toreb sztabówki wydrukowane na jedwabiu spadochronowym i natarte fosforem, co umożliwiało odczytywanie ich w nocy, bez użycia światła.
— Popatrz na to — „Mewa” wskazał punkt na mapie. — Zakłady Karelma. Przed wojną mieli w tym miejscu bocznicę kolejową. Dziwne, że teraz nie mają.
— To zupełnie blisko. Sprawdźmy!
Ruszyli po cichu na rowerach i niebawem dotarli do miejsca, gdzie tor rozgałęział się. Bocznica urywała się po chwili ślepo. Dalszy odcinek szyn rozebrano.
„Sowa” badał ziemię.
— Rozkręcili — powiedział. — Zupełnie niedawno — podniósł z ziemi mutrę. Była jeszcze ciepła.
— Nie mogli zdemontować tak długiego odcinka — mruknął „Mewa”.
Przeszedł kilka kroków i stanął przed niewielką łączką. Wsunął dłoń pod trawę.
— Sprytne Niemiaszki — mruknął z uznaniem. — Wyjęli kawałek toru z podkładami, a resztę nakryli darnią.
— Czyli pociąg musi być tam — „Sowa” wskazał gestem ciemny mur otaczający fabrykę.
— Naszym obowiązkiem jest to sprawdzić. Tylko najpierw nadam meldunek.
Zarzucił drut na linię trakcyjną i wywołał „Gołębia”. Kończył właśnie przekazywanie informacji, gdy wokoło rozbłysło kilkadziesiąt latarek.
— Wot... — tu rzucił bardzo niecenzuralne rosyjskie słowo.
Zwinął się w kłębek i sturlał do rowu. Z torby wydobył pięć granatów. Wyrwał zawleczkę z pierwszego i cisnął go w największą ciżbę wrogów. Rozległ się gwałtowny wybuch i latarki gasnąc poleciały na wszystkie strony. Zza nasypu usłyszał szczekanie radzieckiego rewolweru nagan. „«Sowa» też znalazł się w pułapce” — skonstatował. Naszykował kolejny granat. Po drugiej stronie torowiska rozległo się kilkanaście salw z pistoletu maszynowego. Nagan umilkł.
„A więc «Sowa» dostanie order pośmiertnie” — pomyślał.
Wokół niego panowała cisza. Czekał. Niemcy zaczęli się czołgać. Być może sądzili, że nie usłyszy, ale ucho nawykłe do szmerów skradających się syberyjskich tygrysów powiedziało mu, gdzie oni są. Cisnął kolejny granat, a po chwili jeszcze jeden. W fabryce włączono syrenę. Przez bramę wyjechały dwie ciężarówki. Opodal jęczało paru rannych.
Po drugiej stronie torów błyskały latarki. Pułapka. Ale ciągle nie wiedzieli, gdzie jest. To dawało mu pewne szansę. Ciężarówka zatrzymała się na drodze o dwa metry od niego. Cisnął kolejny granat. Wpadł na skrzynię pomiędzy Niemców.
„Mewa” przebiegł pod podwoziem i rzucił ostatni granat, w tych po drugiej stronie toru. W rozbłysku dostrzegł ciało „Sowy” podziurawione kulami i jego torbę. Po chwili ściskał w dłoni jeszcze cztery granaty. Koło płonącej ciężarówki zatrzymał się motocykl z dwoma oficerami. Ci wyskoczyli z maszyny i zaczęli coś pokrzykiwać. Najwidoczniej nikt nie zauważył, że jest po tej stronie drogi, bo hitlerowcy zaczęli strzelać po krzakach.
Powolutku kryjąc się za burtą płonącego pojazdu podszedł bliżej. Rozejrzał się uważnie.
Błyski latarek i tupot podkutych buciorów otaczał go ze wszystkich stron. Rzucił jeszcze dwa granaty, strzałami z nagana wysłał na tamten świat oficerów i wskoczywszy na motor ruszył naprzód. Huknęły salwy z pistoletów maszynowych. Jakiś Niemiec zabiegł mu drogę, ale siła uderzenia pojazdu odrzuciła go na bok. Rosjanin zdołał zapanować nad kierownicą.
Nieoczekiwanie poczuł silne uderzenie w plecy. Wywalił się razem z motocyklem.
Musieli trafić go w kręgosłup, bo stwierdził, że zupełnie nie ma czucia w nogach. Zbliżali się. Naszykował ostatnie dwa granaty. Rzucił je, gdy byli naprawdę blisko. Wiedział, że już nie ucieknie. Zza kołnierza wyjął ampułkę i włożył w usta. Znowu strzelali, ale wrak motocykla trochę go chronił. Wystrzelił jeszcze pięć razy z nagana. Skończyły się naboje.
Podrzucił w dłoni ciężki syberyjski nóż. Znowu się zbliżali. Tym razem nadchodzili pewnie, nawet się nie kryli. Wiedzieli, że nie ma już amunicji.
— Gdybym miał jeszcze jeden granat — westchnął.
A potem nieoczekiwanie cisnął nożem. Widział blisko wykrzywione wściekłością twarze i tego jednego, który z rękojeścią sterczącą z piersi walił się na żwir, a potem zgryzł ampułkę. Poczuł palący smak cyjanku w ustach i odpłynął w ciemność. Huku wystrzałów już nie usłyszał...
* * *
Niemcy przetrząsali krzaki zbierając rozerwane eksplozjami granatów szczątki swoich towarzyszy. Zwłoki w hitlerowskich mundurach spoczywały na prowizorycznych noszach. Ich szereg wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Kałuże krwi wsiąkły już w żwir. Wstawał świt. Gruppenführer Klaus von Ronvik, dowódca pociągu X-37, popatrzył w zadumie na dwa ciała radzieckich zwiadowców leżące na poboczu drogi.
— Jakie straty? — zapytał.
— Czterdziestu jeden zabitych, prawie sześćdziesięciu rannych.
— Mein Gott! Gdyby Führer miał takich żołnierzy... — w jego głosie pojawił się mimowolny szacunek.
Poczuł, że musi jakoś wyrazić swój podziw dla zabitych wrogów.
— Zakopcie ich w oddzielnych dołach — zezwolił łaskawie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PORANNY TELEFON • NA DYWANIKU U MINISTRA • CZY POPEŁNIAMY WYŁĄCZNIE BŁĘDY? • ZŁOTY POCIĄG • GRUPA DYWERSYJNA „ORZEŁ” • SPALONE MIESZKANIE POSZUKIWACZA SKARBÓW • TAJEMNICA SKRZYNKI NA LISTY
Natarczywy brzękot telefonu wyrwał mnie ze snu. Otworzyłem leniwie oczy. Telefon nadal nie dawał mi spokoju. Podniosłem słuchawkę.
— Daniec, słucham — wymamrotałem.
— To ja — usłyszałem głos Pana Samochodzika. — Słuchaj uważnie. Wbijesz się w garnitur i o dziewiątej chcę cię widzieć w ministerstwie.
— Jakaś szczególna okazja? — zainteresowałem się.
— Tak. Minister wzywa nas, jak się nieoficjalnie dowiedziałem, na dywanik. W dodatku w najbliższym czasie czeka nas kontrola.
— Musimy spalić kompromitujące nas materiały — zażartowałem.
— Nie błaznuj. Pamiętaj, o dziewiątej. Jeśli się spóźnisz, przeciągnę cię własnoręcznie pod kilem „Krasuli”.
Zabrzmiało to nieoczekiwanie poważnie. Wstałem, umyłem się, ubrałem i ogoliłem. Punktualnie o czasie spotkałem się z szefem w poczekalni gabinetu ministra. Musieliśmy chwilę poczekać, rozprawiał się z kimś. Zaraz przyszło też kilka kolejnych osób, które miały dostąpić zaszczytu audiencji po nas.
— Coś tłoczno — zauważyłem.
— Pogrom starej ekipy — westchnął szef.
— Pogrom? — zdziwiłem się...
— To ty nie wiesz, że od czterech miesięcy mamy nowego ministra?
— Czytałem o tym w gazetach — pochwaliłem się. — Ale czego on może chcieć od nas?
— Pewnie wkrótce się dowiemy — westchnął.
Masywne rzeźbione drzwi uchyliły się i z gabinetu wyszedł nasz archiwista. Wyglądał, jakby dostał obuchem w głowę. Zaraz też poproszono nas. Za potężnym dziewiętnastowiecznym biurkiem siedział minister. Na nasz widok bez słowa wskazał nam krzesła.
— Pan Samochodzik i Paweł Daniec — mruknął patrząc na nas z zainteresowaniem, jakby oglądał w ZOO rzadkie okazy zwierząt. — Zapoznawałem się w ciągu ostatnich tygodni z dokumentacją waszej dotychczasowej działalności.
Szef uniósł pytająco brwi.
— Delikatnie mówiąc, działalność komórki panów pozostawia wiele do życzenia.
Podniósł ze stołu pierwszą teczkę.
— Mam tu dokumentację dotyczącą poszukiwań skarbu Hasan-beja. — Zdaje się odzyskali panowie jedną trzecią łupu i to jedynie dzięki pomocy policji i szczęśliwemu przypadkowi. A tu wasze raporty dotyczące poszukiwań Bursztynowej Komnaty i skrytek hitlerowskich na terenie byłych Prus Wschodnich... Bratanie się z podejrzanymi osobnikami z grupy tak zwanych poszukiwaczy skarbów, do tego skradziono wam mapę. Poszukiwania trwały kilka tygodni. Efekty praktycznie zerowe. A tu jest co nieco o złocie Inków. Dwie skrytki zostały obrabowane, udało się odzyskać okruchy skarbu. A tu mamy wasze ostatnie dokonania: kolekcja z Chełma, skradziona, szczęśliwie odzyskana. Swoją drogą muzeum w Chełmie zażądało zwrotu tego łupu. Potem komórka została wynajęta do poszukiwań zagranicznych... W świetle prawa jest to co najmniej wątpliwe. I wreszcie niewielkie osiągnięcie, odzyskanie przedwojennego depozytu Muzeum Narodowego. W ciągu ostatnich pięciu lat tylko ta jedna sprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Gdyby nie doskonała opinia wystawiona przez moich poprzedników skierowałbym sprawę do wyjaśnienia przez komisję dyscyplinarną. Coś mi tu pachnie sabotażem.
— Sabotażem? — szef zrobił minę, jakby się przesłyszał.
— Co więcej, korupcją. Swojego czasu widziano obecnego tu Pawła Dańca, jak rozmawia w restauracji hotelu „Marriott” z waszym rzekomo największym wrogiem — Jerzym Baturą.
— To było spotkanie operacyjne. Sporządziłem nawet raport. Minister zbył moje wyjaśnienia wyniosłym milczeniem.
— Ciągłe potknięcia, panowie — powiedział z zimnym spokojem.
— Tak to już niestety bywa. Walczymy z przebiegłymi przeciwnikami, dysponującymi znacznymi środkami na prowadzenie poszukiwań — wyjaśnił szef. — Mamy szczupły budżet...
Minister arogancko wzruszył ramionami.
— Wasza komórka pochłania i tak zbyt dużo pieniędzy. A jeśli wkład finansowy przeliczymy na uzyskane efekty... Budżet nie jest z gumy. Ale nie o tym chciałem mówić. Jakie zadanie podjęli panowie po zakończeniu sprawy depozytu Muzeum Narodowego?
— Przedtem pracowaliśmy nad tajemnicami twierdzy Boyen i florenów z Zalewa, a ostatnio uczestniczyliśmy w operacji „Skarby wikingów”. Teraz czekamy na instrukcje i porządkujemy nasze archiwa — wyjaśnił pan Tomasz.
— Otóż to. Siedzą panowie w stanie błogiego rozleniwienia dopóki ktoś nie powie wam, co macie robić — zrobił się czerwony ze złości. — A ja o takich rzeczach muszę się dowiadywać z gazet! — rzucił na blat plastykową obwolutę z kartkami odbitymi na ksero. — Proszę się zapoznać tymi materiałami. W każdy poniedziałek, środę i piątek chcę mieć tu na biurku szczegółowy raport z przeprowadzonych prac. Daję panom miesiąc. Potem możecie mieć pretensje sami do siebie.
Wstał dając nam do zrozumienia, że posłuchanie skończone. Wycofaliśmy się chyłkiem zabierając ze sobą teczkę z papierami. Dopiero w naszym gabinecie szef wydobył kartki.
— O rany — powiedział zdumiony.
— Coś ważnego? — zaciekawiłem się.
— A niech mnie!
Zajrzałem mu przez ramię i zacząłem czytać:
— W ciągu najbliższych dni poznamy jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic Trzeciej Rzeszy. Wczoraj w hotelu „Metropol” w Zielonej Górze znany poszukiwacz skarbów Władysław Sobieradzki zwołał konferencję prasową, poświęconą planom wydobycia legendarnego złotego pociągu. Pan Sobieradzki ogłosił, że po wykonaniu skomplikowanych badań geofizycznych zdołał zlokalizować podziemne wyrobiska, w których ukryto transport. W ciągu najbliższych trzech dni zostanie podjęta próba dotarcia do depozytu. Zgodnie z umową wynegocjowaną z przedstawicielami Ministerstwa Finansów znalazcy otrzymają 10% wartości znaleziska.
Pod artykułem znajdował się dopisek wykonany długopisem, prawdopodobnie ręką ministra. Pan Tomasz odczytał:
— Przydzielić ekipie Sobieradzkiego przedstawiciela ministerialnej komórki poszukiwawczej i funkcjonariusza ministerstwa w randze wiceministra celem konfiskaty wszystkich przedmiotów zabytkowych lub stanowiących dzieła sztuki.
— Mamy być przydzieleni do ekipy Sobieradzkiego? — zdziwiłem się. — To po co ta cała szopka w gabinecie ministra?
— Czekaj, tu jest jeszcze jedna kartka — ostudził mnie Pan Samochodzika. — O, do licha. Słynny poszukiwacz skarbów Władysław Sobieradzki prawdopodobnie nie żyje. Nasz specjalny korespondent donosi z Wrocławia, że wczoraj na parkingu przed hotelem „Orbis” spłonął samochód terenowy należący do znanego poszukiwacza i jego ekipy.
Organa ścigania nie zdołały nawiązać kontaktu z ekipą przy pomocy telefonów komórkowych. Śledztwo w sprawie pożaru i zaginięcia poszukiwaczy i związku tych wydarzeń z prowadzonymi pracami poszukiwawczymi przejął Urząd Ochrony Państwa.
— No ładnie — mruknąłem. — Cztery ofiary.
— To wskazówka, że poszukiwacze byli na dobrym tropie.
— Albo komuś się wydawało, że są na dobrym tropie.
— Co to za złoty pociąg? — zaciekawiłem się. Szef przymknął oczy i przez chwilę trwał w zadumie.
— Złoty pociąg... Wyobraź sobie dwanaście wagonów towarowych. A w środku skarbiec Alibaby i czterdziestu rozbójników spod znaku Waffen-SS. Złoto z wszystkich śląskich banków. Kilkadziesiąt ton w sztabach, do tego dolicz skrzynie zachodnich walut, beczki złotych monet. Depozyt wrocławskich sklepów jubilerskich, najcenniejsze dzieła sztuki zrabowane w Europie Wschodniej... A na końcu trzy wagony zaplombowane ołowianymi pieczęciami przysłane z Królewca.
— Bursztynowa Komnata? — szepnąłem.
— Niewykluczone, choć przyznam, że mało prawdopodobne. I jeszcze dwa wagony przysłane z Ukrainy. Scytyjskie i greckie złoto, klejnoty Ławry Pieczerskiej... Dwanaście wagonów skarbów. Orientacyjna wartość dziesięć miliardów dolarów.
— To przecież jedna szósta rocznego budżetu naszego kraju — zdumiałem się.
— Gra idzie o wysoką stawkę — powiedział ponuro pan Tomasz. — Teraz trzeba się zastanowić, co właściwie mamy zrobić.
— Dedukuję, że ministrowi chodzi o to, abyśmy odnaleźli złoty pociąg — błysnąłem pomysłem. — W dodatku trzy razy w tygodniu mamy składać raport z przeprowadzonych prac.
Pan Samochodzik zabębnił palcami po blacie.
— Pociąg to nie szpilka — westchnął. — Jak byś go ukrył?
Pytanie nieco mnie zaskoczyło.
— A w jakich okolicznościach był ukryty? — zapytałem.
— To działo się w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku. Rosjanie ostrzeliwali już Festung Breslau — twierdzę Wrocław. W ostatniej chwili, zanim armie wchodzące w skład 1 Frontu Ukraińskiego odcięły miasto od świata, zdecydowano się ewakuować depozyty.
Pociąg odjechał z dworca głównego we Wrocławiu. Prawdopodobnie skierował się w stronę Wałbrzycha i dalej do Jeleniej Góry. Za Jelenią Górą znajdowało się przejście graniczne, którędy można było przejechać na teren Czech. Docelowym miejscem ukrycia pociągu miała być zapewne Bawaria albo Szwajcaria.
— Zakładam, że nie dojechał na miejsce?
— Nie dojechał. Głęboko na tyłach frontu operowała radziecka grupa dywersyjna „Orzeł”. Wysadzili ten odcinek toru w dniu, w którym pierścień oblężenia Wrocławia został zamknięty.
— Co wiemy o tej grupie?
— Nic. Natrafiłem na wzmianki o niej, gdy po studiach przebywałem jakiś czas na Śląsku usiłując odnaleźć kilka okupacyjnych skrytek... Nic z tego oczywiście nie wyszło...
— A może by tak zasięgnąć informacji u samego źródła? — zamyśliłem się.
— To znaczy?
— U znanego nam obu poszukiwacza Bursztynowej Komnaty Awenira Pietrowicza Owsianowa z Kaliningradzkiego Centrum Koordynacji do spraw poszukiwań dóbr kultury — powiedziałem. — Mam jego wizytówkę z adresem poczty komputerowej.
Szef gwizdnął z uznaniem.
— To mi się podoba.
— Oczywiście możemy też wysłać list do drugiego nieustraszonego Rosjanina, specjalisty od rozpruwania archiwów KGB — uśmiechnąłem się.
— Wystarczy nam chyba ten pierwszy. Wróćmy do tematu. Gdzie ukryłbyś pociąg?
Zamyśliłem się.
— Tor biegnie wzdłuż Karkonoszy. Nie mogli skręcić w lewo, bo nie ma tam przejścia przez góry...
— Popatrzmy na mapę — rozłożył przede mną atlas.
— A więc usiłowali pojechać z Wałbrzycha do Szklarskiej Poręby, by tam przeprawić się na drugą stronę granicy — mruknąłem. — Gdy się im to nie udało, mogli się cofnąć i spróbować jechać przez Kotlinę Kłodzką.
— Fatalnie — mruknął szef. — Tuż obok znajdują się Góry Sowie i niewykończone sztolnie kompleksu „Riese”... Nie poradzimy sobie bez bardziej szczegółowych informacji. Pawle, wobec tego pojedziesz do centralnego archiwum danych osobowych i ustalisz adres Sobieradzkiego...
— Sądzę, że raczej znajdę go przez jakiś klub poszukiwaczy skarbów — uśmiechnąłem się lekko.
— Dobrze. Po ustaleniu miejsca zamieszkania postarasz się skontaktować z jego krewnymi, sąsiadami i tak dalej. Musimy za wszelką cenę zawęzić pole poszukiwań. A ja tymczasem nawiążę kontakt z delegaturą UOP-u we Wrocławiu. Czeka nas dużo pracy. I nie zapomnij o liście do Owsianowa.
— Czy mam się przyznać, czego szukamy?
— Sądzę, że łatwiej będzie mógł nam pomóc, gdy uzyska komplet informacji. Z drugiej strony byłoby to chyba przekroczenie naszych uprawnień.
— Może zapytać go po prostu, co wie o sprawie bez informowania, że nad tym pracujemy? — zaproponowałem.
— Na razie poproś go o informacje na temat grupy dywersyjnej „Orzeł”. Zobaczymy, co odpisze, i wtedy zastanowimy się.
Pan Tomasz wyszedł, a ja siadłem do komputera. Kończyłem już, gdy zadzwonił telefon.
— Słuchaj — powiedział szef — ustaliłem adres Sobieradzkiego. Mieszka czy raczej należałoby powiedzieć mieszkał przy Wilczej, nad księgarnią „U Izy”.
— Znam — uśmiechnąłem się.
— Świetnie. Wpadnij tam i sprawdź, czyjego rodzina nie zna jakichś szczegółów. Ja załatwię tu jeszcze jedną sprawę i spotkamy się na miejscu.
— Tak jest — odmeldowałem się.
Czterdzieści minut później szedłem Wilczą. Ulica łącząca Marszałkowską i Aleję Niepodległości mimo położenia w ścisłym centrum Warszawy nie prezentowała się najlepiej. Kamienice, w większości wybudowane jeszcze przed pierwszą wojną światową straszyły obłażącymi tynkami. Z mijanych bram paskudnie zalatywało. Płyty chodnikowe były popękane i wyjątkowo krzywo położone. Może po reprywatyzacji dawni właściciele przywrócą ulicy pierwotny reprezentacyjny wygląd? Wszedłem w ciemną bramę i znalazłem się na wewnętrznym podwórku. Bez problemu odnalazłem właściwą klatkę schodową. W drzwiach założono niegdyś domofon, ale obecnie wyrwana płyta straszyła pękiem pourywanych kabli. Sprawdziłem adres podany przez szefa i zacząłem wdrapywać się po ciemnych, brudnych schodach na piętro. Wreszcie stanąłem pod drzwiami. Na całym piętrze były to jedyne drzwi wyglądające po ludzku. Opalono z nich warstwy olejnej farby, wypolerowano stare drewno, zabejcowano i pociągnięto lakierem. Wizytówka na drzwiach nie pozostawiała wątpliwości: „Władysław Sobieradzki”.
Ściana nad górną framugą była nieco okopcona. W niedalekiej przeszłości ktoś wyważył drzwi wyłamując zamek, a następnie wprawił go byle jak na miejsce. Koło zamka były naklejone papierowe paski papieru z orzełkiem i napisem: „Policja Państwowa”.
Po chwili przyczłapał szef.
— Tak to wygląda — powiedziałem. — Chyba nie miał żadnej rodziny. Lokal jest opieczętowany...
— Strasznie zajeżdża spalenizną — Pan Samochodzik w zadumie kontemplował smugę kopcia nad drzwiami. — Dedukuję, że mieszkanie przynajmniej trochę się spaliło.
— Ale nie bardzo, bo w przeciwnym razie drzwi zostałyby zwęglone.
— Ktoś je wyłamał... Ciekawe — przed pożarem czy po?
— Sądzę, że można to sprawdzić, gdzieś tu niedaleko jest remiza straży pożarnej. Powinni mieć wykaz interwencji i odpowiedni raport.
— Oto głos rozsądku — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — No cóż, nie mamy tu na razie nic więcej do roboty.
— A czego się pan dowiedział w UOP-ie? — zagadnąłem.
— Stwierdzili, że to nie nasza sprawa, żebyśmy się nie wtrącali, oni prowadzą śledztwo, wszystkie szczegóły są ściśle tajne, więc nic nie powiedzą, a na zakończenie poinformowali mnie, że jak już znajdą złoty pociąg, to powiadomią ministerstwo.
— Ale przecież nie zrezygnujemy z poszukiwań?
— Nie możemy. Dostaliśmy służbowe polecenie badania sprawy od naszego ministra. Nie podlegamy kierownictwu UOP-u...
Zeszliśmy po schodach. Koło drzwi zatrzymałem się nagle tknięty myślą.
— Szefie, a może sprawdzimy jego skrzynkę na listy? Skrzynka wisiała zaraz koło wejścia. I coś w niej było. Poświeciłem kieszonkową latarką.
— List — mruknął pan Tomasz. — I to chyba dość gruby. Wyjąłem z kieszeni komplet drucików.
— Chcesz to otworzyć? — zagadnął Pan Samochodzik.
— Aha. Żaden problem, to wyjątkowo prosta konstrukcja.
— A gdzie święte prawo ochrony prywatności korespondencji? — mruknął. — Prawo będące jednym z pierwszych paragrafów naszej konstytucji?
— Faktycznie — powiedziałem. — Nawet nie mamy nakazu.
— Poświeć do tej skrzynki przez dziurki. Na kopercie jest pieczątka nadawcy.
— Wójt Gminy Niegowo — odczytałem.
— Niegowo — mruknął szef. — Gdzieś już słyszałem tę nazwę. Wyszliśmy z kamienicy.
— Niegowo — mruczał szef. — Gdzie to było? Mam w samochodzie „Atlas Polski”. Zaraz to sprawdzimy.
Siedliśmy do samochodu i obaj pogrążyliśmy się w lekturze. Szef badał położenie tajemniczej gminy, a ja szukałem najbliższej komendy straży pożarnej.
— Mam — powiedział szef. — Jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy, przy szosie na Wyszków.
— Najbliższa komenda straży pożarnej mieści się na Powiślu — pochwaliłem się.
— Znakomicie. W takim razie leć tam i przejrzyj raport, a ja wpadnę do Biblioteki Muzeum Narodowego i zobaczę, czy nie mają tam przypadkiem kopii raportu dotyczącego zaginionych skarbów Ławry Pieczerskiej. Spotkamy się jutro w ministerstwie i pojedziemy do Niegowa.
ROZDZIAŁ DRUGI
LIST Z KALININGRADU • CZEGO SZUKAŁ PODPALACZ • TRANSPORT X-37 • JAK PORWAĆ POCIĄG • KOLEJNY POŻAR • PRZECZESUJEMY DZIAŁKĘ • PATROSZYMY ŚMIETNIK
W ministerstwie byłem nieco przed ósmą. Włączyłem komputer i połączyłem się ze swoją skrzynką poczty elektronicznej. Wewnątrz czekał list. Uruchomiłem drukarkę.
List był dość długi. Zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy. Na wyświetlaczu widać było numer pana Tomasza. Podszedłem do okna i pomachałem. Z wydrukiem w ręce zbiegłem na parter.
— No i czego się dowiedziałeś? — zapytał szef, gdy sadowiłem się w samochodzie.
— Przyszedł list od Owsianowa — pochwaliłem się.
— Po kolei. Co mieli w straży pożarnej na temat tego pożaru?
— Nic.
— Nie sporządzili raportu z akcji gaszenia? — zdumiał się Pan Samochodzik.
— Sporządzili, a jakże.
— Czyżby był tajny?
— Najlepiej powiedzieć nieobecny.
— Mów po ludzku, bez wykręcania kota ogonem — huknął.
— No cóż, sporządzili szczegółowy raport, ale przedwczoraj wpadli do nich dwaj panowie z UOP-u i poprosili o przekazanie dokumentacji dotyczącej pożaru. Obiecali, że ją zwrócą, gdy nie będzie im już potrzebna.
— Fatalnie — westchnął.
— Nie jest tak źle. Znalazłem kapitana, który kierował akcją gaszenia. Od niego dowiedziałem się, że zaalarmowali ich w środku nocy sąsiedzi. Poczuli dym. Strażacy przyjechali na miejsce i zastali mieszkanie zamknięte na głucho. Próbowali otworzyć, ale w zamku coś tkwiło, jak się potem okazało złamany wytrych. Wyłamali drzwi. Wewnątrz paliło się w dwu pomieszczeniach. Na podłogach leżały stosy książek, taśmy magnetofonowe i video. Wszystko polane benzyną paliło się jak złoto. Zgasili w kilkanaście minut.
— Zauważyli jeszcze coś podejrzanego?
— Tak. Odsunięte od ścian meble, w kuchni zdjęte szafki, w kilku miejscach połamany parkiet. W łazience odsunięta wanna. Rozprute fotele, krzesła, poprute łóżko...
— Czyli można powiedzieć, że ktoś czegoś usilnie szukał, a nie mogąc znaleźć podpalił mieszkanie — mruknął szef. — No dobrze, a co pisze Owsianow?
— Jeszcze nie miałem czasu przeczytać — wydobyłem z kieszeni wydruk. Drogi Pawle. Zabiłeś mi poważnego ćwieka swoim pytaniem. O grupie dywersyjnej „Orzeł” wiem niestety niewiele. Została sformowana w 1944 roku, gdy było wiadomo, że hitlerowcy wywożą z terenów okupowanych zrabowane dzieła sztuki. Od jesieni 1944 do późnej wiosny 1945 roku operowała na głębokim zapleczu frontu niemieckiego. Dysponowała znaczną ilością waluty niemieckiej, przekupywała funkcjonariuszy muzeów, bibliotek i składnic. Gromadziła dokumentację, dokąd zwożone są precjoza i starodruki.
Dzięki zgromadzonym informacjom udało się po wojnie odzyskać około dwudziestu tysięcy zabytków ruchomych. W kwietniu 1945 roku grupa z wywiadowczej stała się sabotażową. Nowe zadanie polegało na napadaniu na transporty dzieł sztuki i ukrywaniu ich w doraźnie wykonanych skrytkach, celem przekazania ich wkraczającej Armii Czerwonej. W ostatnich dniach wojny prawdopodobnie cała grupa została ujęta podczas nieudanego napadu na pociąg X-52, przewożący depozyty bankowe zrabowane na terenie Węgier i Ukrainy.
— Co takiego? — zdumiał się szef.
— W pobliżu czeskiej Ostrawy. Pociąg X-52 dotarł na teren Bawarii, gdzie został rozgrabiony przez wyższych oficerów okupacyjnej armii amerykańskiej. Prawdopodobnie nie przeżył nikt z członków grupy, ale pozostawiona przez nich dokumentacja znajduje się w archiwum FSB w Moskwie. Zespołem dokumentów opiekuje się doktor Nicolau Rauber.
— Hę, hę — zaśmiał się ponuro pan Tomasz.
— Grupa „Orzeł” zajmowała się także śledzeniem transportu oznaczonego jako X-21, przemianowanego następnie na X-37 jadącego z terenu Prus Wschodnich w kierunku Śląska. To tyle na dzisiaj, ale jeszcze pogrzebię. Pozdrowienia dla Pana Samochodzika. Awenir.
— A więc tak to wygląda — powiedział pan Tomasz. — Nasz pociąg nie był jedynym...
— Tyle tylko, że drugiego już wcześniej nie udało się odnaleźć. Czytałem ostatnio w gazecie, że Węgrzy zażądali od Amerykanów wydania jakichś przedmiotów z tego transportu, znajdujących się obecnie w muzeach w Nowym Jorku.
— Ja też o tym czytałem — powiedział. — Jakiś miesiąc temu. Co robić dalej? Jak sądzisz, napisać do Raubera? Skoro opiekuje się archiwum, to może będzie mógł nam pomóc?
Te dokumenty pewnie zostały odtajnione...
— Szefie, jak pan sądzi, czy po tych wszystkich przygodach na Syberii będzie jeszcze w ogóle chciał z nami rozmawiać?
— Chwileczkę — uśmiechnął się Pan Samochodzik — to ty włamywałeś się do archiwum w Tobolsku, popsułeś mu elektroniczną „pluskwę”, wykradłeś klejnoty, których szukał od lat. A co ja mam z tym wspólnego? — spróbował uśmiechnąć się cynicznie, ale zupełnie nie umiał udawać. — Jak o ciebie zapyta, powiem, że młody i głupi narozrabiał, a ja o niczym nie wiedziałem.
— Szefie? — jęknąłem z niedowierzaniem. — I pan by mógł?
— No dobra. Napiszemy razem. Kolegom po fachu nie powinien odmówić. A teraz poważnie. Przypuszczam, że grupa dywersyjna „Orzeł” ostrzyła sobie zęby także na nasz pociąg.
— Nie sądzę — zaprotestowałem. Uniósł pytająco brwi.
— Napad na pociąg można przeprowadzić pod warunkiem, że taki transport ucieka przed szybko zbliżającym się frontem. Wówczas jest szansa, że armia zdąży przechwycić opanowany przez grupę dywersyjną skład, zanim Niemcy zorientują się, że ktoś wystrzelał obsługę i pociąg jedzie w niewłaściwym kierunku.
— Na terenie Polski front też był niedaleko — zwrócił mi delikatnie uwagę. — Nasz pociąg wymknął się w ostatniej chwili przed zamknięciem pierścienia oblężenia Wrocławia.
— Ale jechał w głąb Rzeszy przez ziemie od stuleci skolonizowane przez Niemców...
— Sądzę, że sytuacja była dość podobna. Grupa dywersyjna „Orzeł” nie była w stanie przechwycić naszego pociągu, bo został ukryty. Dlatego zajęli się tym drugim...
— Niegowo — zwróciłem uwagę.
Wieś była niewielka. Szosa na Wyszków przecinała ją na połowę. Obok drogi wznosił się niewielki kościół. Domy zbudowano z pustaków i bloczków gazobetonowych. Na jednym z betonowych klocków wypatrzyłem czerwoną tabliczkę z napisem: „Wójt”.
Zaparkowaliśmy przed domem i wysiedliśmy. Nacisnąłem guzik dzwonka. Z domu wyszedł starszy, ale ciągle jeszcze krzepki mężczyzna.
— Antoni Mogitycz — przedstawił się. Wymieniliśmy nasze nazwiska i pokazaliśmy legitymacje.
— Cóż sprowadza przedstawicieli Ministerstwa Kultury i Sztuki do naszej wsi?
— zdziwił się. — Ostatnie zabytkowe chałupy rozwali piętnaście lat temu.
— Napisał pan jakiś czas temu list do Władysława Sobieradzkiego — powiedział szef.
— Zawsze pisuję do działkowiczów na miesiąc przed terminem, żeby przypomnieć o opłaceniu podatku gruntowego — wyjaśnił. — Dziwiłem się, że nie odpisuje, aż przyszedł faks, że nie żyje... Szkoda, taki sympatyczny człowiek. Geodeta. Za darmo mierzył nam grunty i robił plany, jak budowaliśmy nowy most przez Fiszorek.
— Czy ten człowiek miał tu jakiś domek letniskowy — zagadnął szef.
— Miał. Dobrze powiedziane. W zeszłym tygodniu ktoś go podpalił. Ktoś obcy, bo tu ludzie spokojni — zastrzegł od razu. — Straż pożarna przyjechała, ale nic praktycznie już nie uratowali.
— Moglibyśmy obejrzeć pogorzelisko? — zapytałem.
— Jasne. Ale tam niewiele zostało. Tylko szkielet, resztki ścian... Pojadą panowie prosto drogą, przez mostek, potem znowu prosto i w drugą przecznicę w prawo. Dom stoi nad samym Bugiem, poznacie go, bo spalony...
Podziękowaliśmy i wsiedliśmy do samochodu.
— Co o tym sądzisz? — zapytał pan Tomasz. — Coś za dużo tych pożarów.
— Jak gdyby komuś zależało, żeby całkowicie zniszczyć wszelkie ślady po tym człowieku — zauważyłem.
Przejechaliśmy przez mostek nad rzeczką malowniczo wijącą się pośród bagnistych łąk i lasu. Niebawem sunęliśmy drogą pomiędzy dziesiątkami domków letniskowych.
Żywopłoty zieleniły się ładnie, ale wszędzie panowała cisza. Z żadnego komina nie unosił się dym.
Ludzie wpadali tu widocznie tylko na weekendy. Skręciłem w drugą przecznicę i wyjechaliśmy niebawem nad łąki. Na pagórku na skraju terasy zalewowej stał niewielki domek wzniesiony z grubych okrąglaków i kamienia. Brama była otwarta, a na trawniku widać było jeszcze ciągle ślady opon samochodu straży pożarnej. Zaparkowaliśmy i wysiedliśmy z wozu.
Dach spłonął całkowicie. Nieduże kałuże smoły wskazywały, że pierwotnie kryty był papą. Belki ścian zwęgliły się, ale nadal trwały na swoich miejscach. Okna w aluminiowych ramach z zakopconymi, popękanymi szybami ciągle tkwiły we framugach. Spalone drzwi leżały na schodach wymurowanych z otoczaków zebranych zapewne nad Bugiem.
Weszliśmy do środka. Dom składał się z dwu pomieszczeń. Pierwsze, o powierzchni około dwudziestu pięciu metrów kwadratowych, było czymś w rodzaju saloniku.
W jedną ze ścian wpuszczono ceglany kominek. Przed nim stał niski stolik i cztery fotele.
Stolik zwęglił się prawie całkowicie, a z foteli zostały metalowe szkielety. Przepalona podłoga pękała nam pod nogami. Koło ściany leżały resztki biblioteczki i stos spalonych książek. Zajrzałem do kolejnego pomieszczenia. Urządzono w nim maleńką kuchenkę.
Przed pożarem ktoś poodsuwał wszystkie szafki od ścian. Sądząc z resztek, wszystkie szuflady wyjęto. Ich zawartość walała się pod nogami. Obok była jeszcze nieduża łazienka. Podpalacz odsunął wannę od ściany.
Wróciłem do saloniku.
— Popatrz na to — szef zwrócił moją uwagę na stos przepalonego plastyku pod ścianą.
Pływały w nim charakterystyczne blaszki, mocno okopcone.
— Dyskietki — mruknąłem. — Co najmniej czterdzieści sztuk. I jeszcze kilkadziesiąt kaset wideo.
— Na piętrze chyba była sypialnia — mruknął Pan Samochodzik patrząc na resztki kilku łóżek polowych.
Trąciłem nogą obudowę komputera. Była ciężka. Z kieszeni wyjąłem śrubokręt
i ostrożnie zacząłem wykręcać śrubki.
— Sądzisz, że jeszcze do czegoś się nada?
— Dyski twarde są robione tak, aby wytrzymały bardzo dużo — wyjaśniłem. — Może coś zdołamy odczytać.
Niestety gdy wydobyłem dysk twardy okazało się, że jest całkowicie zniszczony.
Tymczasem Pan Samochodzik ostrożnie próbował otwierać spalone książki.
— „Supertajne bronie Hitlera”, „Skarby Trzeciej Rzeszy”, „Zaginiona fortuna carów”...
Zwęglone kartki rozsypywały się w proch przy lada dotknięciu.
— Pawle — powiedział nieoczekiwanie — chodź tu i popatrz. Pochyliłem się nad stosikiem. Pod książkami leżał zwęglony do połowy zeszyt.
— Połamie się, jeśli spróbujemy go podnieść — zauważyłem.
— Może wykorzystać patent Michaiła zastosowany w Tobolsku? Zalejemy ciekłym gazem i zamrozimy...
Pokręciłem przecząco głową.
— Tamta książka dała się zamrozić, bo była przesiąknięta wilgocią na wylot. To jest zbyt suche...
— Spryskać wodą? — podsunął.
— Zrobi się błoto. Ale gdyby tak opylić płynną parafiną albo...
Poszedłem do samochodu i wróciłem z puszką wosku do polerowania karoserii. Na początek wypróbowałem jego działanie na leżącej obok spalonej książce.
— Kiepsko — westchnął szef — ale zrób co się da.
Ostrożnie opyliłem zeszyt i po chwili mogliśmy go otworzyć. Niestety nasze zabiegi nie przydały się na nic. Wewnątrz było kilka rysunków przedstawiających leśne zwierzęta.
— Raczej nie znajdziemy nic ciekawego — powiedziałem. — Tak intensywnie szukali — wskazałem odsuniętą od ściany skrzynię.
Pan Tomasz podniósł zwęglone wieko. Skrzynia była pusta.
— Załóżmy, że szukali czegoś i nie znaleźli — powiedział w zadumie. — Potem podpalili dom. Identyczne poszukiwania przeprowadzili w Warszawie z podobnym skutkiem.
— A może znaleźli, dom natomiast podpalili z czystej radochy? — zasugerowałem.
— Raczej mało prawdopodobne.
— Przyjmijmy, że jestem poszukiwaczem skarbów. Chcę ukryć jakieś wyniki swoich badań. Mogę je zakodować na twardym dysku i zabezpieczyć hasłem.
— Albo na dyskietce i też zabezpieczyć hasłem — dodał pan Tomasz.
— Słusznie. Słyszałem też o możliwości zachowania programów komputerowych na taśmie wideo...
— Podpalacze też chyba słyszeli.
— Mógłbym zanotować coś na kartce, włożyć do butelki i zakopać w ogródku...
— Wole przyjąć, że zakopał to w metalowej puszce — powiedział szef.
— Dlaczego? — zdziwiłem się.
— Bo w takim wypadku mamy szansę to odnaleźć. Skocz do samochodu po wykrywacz i przeczesz całą działkę. A ja siądę i poskładam to wszystko do kupy.
Z ulgą wyszedłem ze spalonego domu. Przygnębiał mnie widok foteli, w których nikt nigdy nie zasiądzie...
Chodziłem powoli dookoła domu machając cewką wykrywacza. Ziemia milczała, tylko od czasu do czasu coś słabo pisnęło. Raz wygrzebałem pudełko po papierosach z resztkami sreberka w środku, dwa razy kapsle. Kolo bramy pisnęło głośniej, ale saperka ujawniła tylko kawał łańcucha. Szef siedział na schodkach i zastanawiał się głęboko.
Wreszcie skończyłem badanie działki i wyłączyłem urządzenie.
— No to posłuchaj mojej wersji wypadków — powiedział Pan Samochodzik.
— Zamieniam się w słuch.
— Sobieradzki miał tu główny punkt spotkań swojej grupy poszukiwaczy. Było ich czterech, bo tu — jak zapewne zauważyłeś — wszystkiego jest po cztery sztuki. Cztery fotele, cztery łóżka, cztery talerze w kuchni... Siadywali tutaj i zastanawiali się nad planami poszukiwań. Mieli literaturę, mapy, komputer. Zapewne także sprzęt do poszukiwań, wykrywacze metali, może i inne urządzenia. Ten, kto zabił ich we Wrocławiu lub jego okolicy, przyjechał do Warszawy albo przekazał informację wspólnikowi. Ten włamał się do mieszkania poszukiwacza. Nic nie znalazł, a ściślej znalazł jakieś rachunki, choćby za ten podatek gruntowy. Stąd dowiedział się o daczy. Przyjechał tu i szukał czegoś, a potem podpalił domek, by zatrzeć ślady poszukiwań lub by mieć pewność, że nikt nigdy nie odnajdzie tego, czego szukał.
— Ale co chciał znaleźć!
— Może odpisy meldunków radzieckich wywiadowców. Może niemieckie plany skrytki.
— Zastanawiam się, kim byli zabójcy. O ile oczywiście Sobieradzki został zabity.
— Na tym etapie możemy założyć kilka hipotez. Mogli to być inni poszukiwacze, co prawdę mówiąc nie wydaje mi się prawdopodobne. Mógł to być ktoś w rodzaju Batury — bezwzględny typ zainteresowany przechwyceniem skarbu. Nie można wreszcie wykluczyć jeszcze jednej możliwości. Złoty pociąg, choć od końca wojny upłynęło ponad pięćdziesiąt lat, może ciągle jeszcze mieć swoich strażników.
— Musieliby mieć z dziewięćdziesiąt lat.
— Niekoniecznie, jeśli mieli synów, wnuki... Chyba pora ruszać do Warszawy.
Już mieliśmy wsiadać, gdy nieoczekiwanie szef złapał mnie za ramię.
— Coś przegapiłeś — powiedział. Zamyśliłem się.
— Kubeł na śmieci — wskazał palcem. — Jest nietknięty. Podpalacz go nie spalił..
— To do dzieła.
Ostrożnie wysypałem zawartość dużego blaszanego pojemnika na ziemię.
— Zobaczmy, co my tu mamy — Pan Samochodzik rozgarnął śmieci kawałkiem patyka.
— Kilkanaście puszek po fasolce, słoiki po pulpetach, torebki po zupie, torebki po makaronie, torebki po sosach.
— Prospekt firmy La Costa-Romberg — zauważyłem. — Szukali grawimetru!
Kiwnął głową.
— Co dalej? Gazety... o, złap tamto!
— Katalog pomp firmy Bauma. Jedna zakreślona długopisem — zameldowałem.
— Cóż to za pompa?
— Zasilana silnikiem spalinowym o mocy czterdziestu koni mechanicznych, wydajność dwieście metrów sześciennych na godzinę.
— Dziwne — mruknął szef. — Coś jeszcze?
— Kopia faktury na wiertło koronowe. I jeszcze jedna.
— Gdzie kupione?
— W Warszawie.
Przeczesywałem obierki od kartofli, kości kurczaków i inne odpadki, ale nic więcej nie znalazłem. Do ręki przylepił mi się obrzydliwy oślizgły bilet kolejowy utytłany jakimś paskudztwem. Strąciłem go z obrzydzeniem i wepchnąłem śmieci do śmietnika.
— No i tyle — otrzepałem ręce.
— Złap! — szef wskazał mi odlatujący kawałek papieru. Puściłem się w pogoń i po chwili udało im się go schwytać.
— No i co to jest?
— Kartka, czysty kawałek papieru — wyjaśniłem. Westchnął ciężko.
— Na dzisiaj koniec — powiedział. — Trzeba jeszcze napisać raport dla ministra. Wsiedliśmy do Rosynanta i wróciliśmy do Warszawy.
— Miła okolica — powiedział Pan Samochodzik, gdy przejeżdżaliśmy przez mostek.
— Można by kiedyś przyjechać tu z wędką...
— Jeśli chce pan złowić fajne ryby, to znam lepsze miejsce — uśmiechnąłem się.
— Koło Elektrociepłowni Żerań. Jest tam taki kanałek, czasami w zimie spuszczają trochę ciepłej wody z instalacji chłodzącej turbiny. Czysta woda i pływają wielkie ryby.
— Pomyślę — westchnął. — Wyślij list do Raubera.
— Jest pan pewien, że to słuszna decyzja? — zaniepokoiłem się. — Ten facet chciał mnie swojego czasu umieścić w piwniczce pełnej narzędzi do wydobywania szczerych wyznań... Coś też wspominał o wieszaniu na hakach.
— Sami go sprowokowaliście, ty i twój serdeczny przyjaciel Michaił Derekowicz...
Napisz, najwyżej odeśle jakieś inwektywy. Chętnie poznam brzydkie wyrazy po rosyjsku.
Człowiek uczy się przez całe życie.
Odwiozłem pana Tomasza na Starówkę, a sam pojechałem do ministerstwa. Trzeba było napisać raport i wysłać listy.
ROZDZIAŁ TRZECI
FOTOGRAFIA POCIĄGU • DWANAŚCIE TYSIĘCY NAZISTÓW • KLAUS VON RONYIK • YJD • SPOTKANIE PRZED BIBLIOTEKĄ • TAJNA ORGANIZACJA • BOLIWIJSKI ŚLAD
Gdy wszedłem rano do gabinetu, szef siedział przy komputerze i z melancholią wpatrywał się w zdjęcie na ekranie.
— Coś ciekawego? — zagadnąłem.
— Tak. Zobacz sam — wstał robiąc mi miejsce.
Popatrzyłem na fotografię, a potem wydrukowałem ją. Przedstawiała pociąg stojący na peronie jakiejś stacji. Na pierwszym planie widać było człowieka o butnej minie w SS-mańskim mundurze. Na początku składu stała przedpotopowa radziecka lokomotywa OW, zwana „owieczką”. Za nią wagon pancerny straszył sterczącymi na wszystkie strony lufami zenitówek i karabinów maszynowych. Kolejne wagony wyglądały zupełnie zwyczajnie. Na fotografii mieściły się dwa.
— Przesłali nam od ministra — uśmiechnął się szef. — Bez informacji, skąd ją zaczerpnięto. To prawdopodobnie nasz obiekt.
Wziąłem szkło powiększające i dokładnie zbadałem powierzchnię wydruku.
— Tu mamy symbol X-37 — wskazałem na burtę wagonu. — Jeśli był tak wyraźnie oznaczony, to nic dziwnego, że bez trudu można go było śledzić. Ciekawe, co to za typ.
— Ciekawe — potwierdził szef. — Ale obawiam się, że nie zdołamy się tego dowiedzieć.
— A może wręcz przeciwnie — uśmiechnąłem się. — Mam taki adresik...
Siadłem znowu do komputera. Z notesu spisałem sobie adres i wystukałem go na klawiaturze. Po chwili połączyłem się z witryną.
— Cóż to za miejsce?
— Serwer centrum Szymona Wiesentala, który od końca wojny tropi zbrodniarzy wojennych.
Otworzyłem kartotekę. Pojawiły się fotografie takich samych butnych nazistowskich twarzy jak na naszym zdjęciu.
— To indeks zbrodniarzy, którzy są poszukiwani przez organizacje — wyjaśniłem.
— Dwanaście tysięcy nazistów, którym udało się uniknąć sądu.
— Dwanaście tysięcy fotografii? Przecież będziesz to sprawdzał przez pół roku.
— Nie ja — uśmiechnąłem się. — Ta strona jest wyposażona w bardzo zmyślny program.
A więc kładziemy naszego drania na szkło — położyłem wydruk na płycie skanera.
Po chwili fotografia znowu pojawiała się w oknie. Wykadrowałem twarz i przeniosłem ją na okno strony i umieściłem w niedużym okienku oznaczonym ikonką z tropiącym psem. Uruchomiłem program. — Dzięki temu każdy, kto dysponuje fotografią na przykład podejrzanego sąsiada, może sprawdzić, czy jest on poszukiwany.
— Genialne — mruknął pan Tomasz. — I wielu już złapali?
— Chyba koło dwudziestu, a strona istnieje od roku.
— Hmm... ci ludzie musieli się mocno zestarzeć?
— Charakterystyczne punkty twarzy pozostają niezmienne przez całe życie. Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z fotografiami ludzi dorosłych.
— A jeśli zdjęcie takiego człowieka jest zrobione pod kątem?
— Wówczas program jest w stanie ekstrapolować trójwymiarowy wygląd twarzy i obrócić je o około trzydzieści procent.
— Cuda, istne cuda — powiedział z uznaniem.
— Wkrótce dzięki podobnym systemom będzie można złapać przestępców poszukiwanych przez policję, kiedy tylko pojawią się na dworcach, lotniskach lub w innych miejscach, gdzie będą kamery podłączone do systemu.
Zabrzęczał dzwonek. Na ekran wypłynęło zeskanowane przeze mnie zdjęcie, a obok podobne. Już na pierwszy rzut oka widać było, że przedstawiają tę samą osobę.
— Mamy go — ucieszył się szef. Kliknąłem myszą i wyświetlił się opis.
— Gruppenführer Klaus von Ronvik. Brał udział w rozstrzeliwaniu ludności cywilnej na Białorusi i Ukrainie. W latach 1943-1944 zastępca Ericha Kocha. W 1944 roku przeniósł się do Generalnej Guberni. Brał udział w mordowaniu Żydów w Treblince — tu jest odnośnik. Poszukiwany międzynarodowym listem gończym. Po wojnie miejsce pobytu nieznane. Zidentyfikowany w 1974 roku w Boliwii, powieszony przez członków bojówki YJD na mocy wyroku organizacji.
Szef popatrzył na mnie zdumiony.
— Co to jest YJD? — zapytał. — Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
— A od czego mamy komputer? — zauważyłem. — Spróbujmy tak: www.yjd.com.
Stuknąłem enter, ale adres okazał się zły.
— Trzeba chyba na końcu dodać literki oznaczające kraj — westchnąłem. — A nie wiemy, z jakiego mogą być kraju.
— Wpisz te dla Izraela — polecił szef.
— Myśli pan?
— Przeczucie — uśmiechnął się.
Tym razem adres okazał się właściwy. Na ekranie wyświetliły się sześcioramienna gwiazda, rysunek ręki trzymającej sztylet oraz nazwa organizacji: Young Jewish Defenders.
— Młodzi żydowscy obrońcy? — zdziwił się pan Tomasz. — A cóż to takiego?
Puknąłem końcówką długopisu w ekran celując w miejsce, gdzie znajdowała się ręka trzymająca sztylet.
— Sądzę, że to organizacja założona przez radykalnie nastawionych Żydów, zajmująca się ściganiem i mordowaniem ukrywających się nazistowskich zbrodniarzy.
— Tak bez sądu? — skrzywił się szef.
— Sami wydają wyroki i sami je wykonują.
— Nie pochwalam samosądów — powiedział. — Co tu jest napisane?
Wyświetliłem tekst. Komputer przez chwilę zmagał się z konwersją pliku, po czym wypluł sieczkę dziwnych znaków.
— To chyba tekst po hebrajsku albo w jidysz — wyjaśniłem. — Ale spróbujemy inaczej.
Po chwili znalazłem skróconą wersję tekstu po angielsku. Przeleciałem wzrokiem tekst.
— Kiepska sprawa — powiedziałem. — W 1986 roku od kuli nieznanego sprawcy zginął przywódca organizacji Mojsze Gorin. Od tego czasu nie podjęli działań.
— Co dalej? — zamyślił się szef. — Jak ci się wydaje, gdy już dorwali tego Ronvika, to splądrowali jego dom i zabezpieczyli ewentualne dokumenty?
Można założyć taką możliwość.
Czy jest tu jakiś adres internetowy, żeby można było wysłać maila?
Jest.
No to do dzieła. Napisz im, że będziemy wdzięczni za wszelkie informacje dotyczące udziału Ronvika w ukrywaniu transportu X-21/X-37. Zastukałem w klawisze.
— Gotowe.
— No cóż, pozostaje czekać. Na razie musimy identyfikować ten dworzec, koło którego stoi pociąg.
— Sądzę, że to nie będzie trudne.
— Masz jakiś pomysł?
— Tak. Pojadę do Wojskowej Agencji Fotograficznej.
— Dlaczego właśnie do nich? — zdumiał się.
— To proste. Wojsko jest jedyną organizacją, której wolno oficjalnie robić zdjęcia obiektów kolejowych. Z całą pewnością będą mieli obfotografowany każdy dworzec w interesującym nas regionie. Co więcej, będą mieli także zdjęcia wcześniejsze, z lat trzydziestych i czterdziestych.
— No to do roboty — uśmiechnął się.
No i pojechałem. Kończyłem już oglądać niezwykle bogate zbiory wojskowe, gdy zadzwonił mi w kieszeni telefon komórkowy.
— Pawle, mamy pewien problem — odezwał się szef. . — Co się stało? — zagadnąłem.
— Przyszedł właśnie list w odpowiedzi na twój.
Popatrzyłem na zegarek. Dwie godziny. Rewolucja informatyczna!
— Co piszą? — zapytałem.
— List jest po polsku. Ktoś chce się z nami widzieć. O siedemnastej na parkingu przed Biblioteką Narodową.
— Pójdziemy?
— Chyba nie mamy nic do stracenia.
— Dobrze, będę za dwadzieścia minut w ministerstwie.
— Spotkajmy się na miejscu. Ustaliłeś, co to za dworzec?
— Aha. Nie są do siebie uderzająco podobne, ale sądzę, że to dworzec w Szklarskiej Porębie, choć może to też być dworzec w Wałbrzychu. Na obu są identyczne elementy konstrukcji peronów.
— A ja wiem, skąd minister wziął naszą fotkę.
— Zamieniam się w słuch.
— W archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych znajdowała się teczka niejakiego kapitana Siorka, dotycząca poszukiwań prowadzonych przez Urząd Bezpieczeństwa. Dostali tę fotografię prosto od towarzyszy z KGB.
— Ale towarzystwo: naziści, żydowscy ekstremiści, agenci KGB i jeszcze jacyś mordercy i podpalacze.
— A nad wszystkim parasol UOP-u i nasz drogi minister — domyśliłem się jego uśmiechu. — Spotkamy się przed biblioteką.
Przybyłem na czas i zaparkowałem Rosynanta na wolnym miejscu. Po chwili nadjechał nieduży samochód dostawczy marki Lublin. Wysiadłem z samochodu i czekając na szefa zacząłem się przechadzać. Na parking wtoczył się trabancik. Pan Samochodzik wysiadł z auta.
— Jak będzie wyglądał ten, który ma się z nami spotkać? — zapytałem.
— Nie wiem. W liście napisano, że to on nas rozpozna.
W tym momencie boczne drzwi samochodu dostawczego odjechały w bok.
— Zapraszam do środka — odezwał się ze środka sympatyczny głos z charakterystycznym akcentem.
Wsiedliśmy i drzwi zatrzasnęły się za nami. Jednocześnie zapaliło się światło. Zachęceni gestem usiedliśmy na wygodnych siedzeniach. Naprzeciw nas siedział młody mężczyzna w jarmułce. Jego ciemne oczy wydawały się płonąć w ciemności.
— Bardzo mi przykro, ale na początek trochę formalności — powiedział wyjmując Biblię. — Poprzysięgną mi panowie, że żadne słowo, które tu padnie, nie wydostanie się na zewnątrz. Gdyby byli panowie ateistami, możecie przysięgać na konstytucję — wyjął z teczki cienką broszurkę.
Złożyliśmy przysięgę na Biblię.
— Nazywam się Paul Stern, jestem przedstawicielem polskiej sekcji YJD. Mam przyjemność z Panem Samochodzikiem i Pawłem Dańcem?
— Jakim cudem... — zacząłem.
— Zadzwoniłem do operatora waszego serwera ministerialnego i zapytałem go, kto jest właścicielem adresu dołączonego do listu, który otrzymał mój przyjaciel w Jaffie.
— Chylę czoła przed umiejętnościami wywiadowczymi — powiedział Pan Samochodzik.
— Klaus von Ronvik zginął z naszej ręki. Wypełniliśmy wolę narodu — oświadczył z dumą nasz rozmówca.
— Czy izraelska konstytucja nie zniosła kary śmierci? — zainteresował się szef.
— Działamy poza granicami Izraela. To zresztą nieistotne. Od śmierci Rebe Gorina zajmujemy się już tylko wyszukiwaniem hitlerowców i przekazywaniem ich w ręce Mossadu lub miejscowych władz. Ale nie o to chcieli panowie zapytać...
— Usiłujemy rozwikłać zagadkę zaginionych podczas wojny dzieł sztuki. W operacji ich ukrycia najprawdopodobniej brał udział Klaus von Ronvik.
— Na czym miałaby polegać nasza pomoc? — zapytał.
— Przypuszczamy, że przy okazji wykonywania wyroku śmierci na tym typku, nie zagłębiając się w sprawy legalności wyroku, przechwycili panowie jakieś dokumenty i inne papiery tego człowieka.
— Skąd takie przypuszczenie? — oczy zabłysły.
— Mógł korespondować z innymi ukrywającymi się. Przecież nie mogliście nie sprawdzić tak obiecującego śladu...
Oczy przygasły.
— Nie znam szczegółów tamtej akcji. Część jej uczestników zginęła wkrótce potem podczas ataku na hacjendę Sowze Aymarica w Brazylii. Zginęło wówczas wielu naszych ludzi, ale za to dorwaliśmy piętnastu nazistów. Świętowali — skrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu — urodziny Hitlera.
— Mógłby pan sprawdzić, czy papiery znalezione w mieszkaniu Ronvika jeszcze istnieją i jeśli tak, to czy można uzyskać do nich dostęp?
— Oczywiście. Ale to może potrwać kilka dni — zastrzegł.
— Poczekamy — uspokoił go szef. — Jak będzie się można skontaktować?
— Ja skontaktuję się z panami — sami rozumiecie, konspiracja — Paul uśmiechnął się lekko.
Pożegnał nas uprzejmie i wysiedliśmy. Samochód zaraz odjechał.
ROZDZIAŁ CZWARTY
OPERACJA „SKOK TYGRYSA” • AGENT „KOLIBER” • NIESPODZIEWANY WYJAZD • ZABIERAMY ZOSIĘ • HOTEL „ORBIS” • BUDUJĘ ALARM • NA CO LICZYLI NIEMCY • WIECZORNA NARADA • JESZCZE JEDEN POŻAR • WYPRAWA PO GZYMSIE
Za oknem padał ciepły wiosenny deszcz. Komputer cicho szumiał. Wszedł szef i otrząsnął wodę z płaszcza.
— Coś nowego? — zapytał.
— A jakże. Owsianow czuwa. Dostałem przed chwilą skan z artykułu opublikowanego w radzieckiej gazecie „Nowości Wywiadu i Kontrwywiadu”, dotyczącego operacji „Skok tygrysa”.
— Śliczna nazwa. I dokąd ten tygrys skakał?
— Na Śląsk, na tak zwane głębokie zaplecze frontu. Operacja „Skok tygrysa” była połączeniem trzech niezależnych operacji prowadzonych przez grupę dywersyjną „Orzeł”. Śledzono trzy transporty. Dwa wagony na teren Prus Wschodnich, transport depozytów z banków i sklepów jubilerskich Wrocławia i jeszcze trzy wagony z Ukrainy. Wszystkie trzy transporty połączono we Wrocławiu.
— Wspaniale.
— Opublikowali tu też to samo zdjęcie, które już mamy.
— Podali, skąd pochodzi?
— Tak. Zostało wykonane przez agenta o pseudonimie „Koliber” na dworcu w Wałbrzychu.
— A więc jednak Wałbrzych.
— „Koliber” był jedynym członkiem grupy „Orzeł”, który przeżył wojnę. Po zakończeniu działań wojennych został aresztowany i skazany na karę śmierci za szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii i Urugwaju. Potem wyrok zamieniono na dwadzieścia pięć lat łagru. I tu zaczyna się najweselsze. Umieszczono go w łagrze w pobliżu Magadanu, razem z dwudziestoma innymi skazańcami, byłymi snajperami i dywersantami, którzy przez całą wojnę działali na rzecz zwycięstwa Związku Radzieckiego, a zamiast orderów dostali zawszone prycze w baraku.
— Zbuntowali się? — zagadnął szef.
— Żeby tylko. Rozbroili strażników, podpalili obóz, porwali samolot, przeskoczyli nim do Władywostoku, porwali kanonierkę straży ochrony wybrzeża, wypłynęli na Pacyfik i ścigani przez połowę Floty Dalekiego Wschodu i lotnictwo przedarli się na Alaskę.
— To ci dopiero... A nasz bohater jeszcze żyje?
— Nawet jeśli, to tak dobrze się przyczaił, że nie udało się go odnaleźć.
— Dobra, odbiegliśmy od tematu. Co zdziałała grupa „Orzeł”?
— W artykule jest na ten temat niewiele. Wysadzili tory w Szklarskiej Porębie, aby uniemożliwić pociągowi ucieczkę na drugą stronę gór. Następnie wysadzili linię od drugiej strony, aby nie mógł się wymknąć. Uwięzili go pomiędzy Wałbrzychem a Szklarską Porębą. Obstawili całą trasę i śledzili jego ruchy. Jednocześnie zadbali, żeby nie można było przeładować ładunku na ciężarówki.
— Jakim cudem?
— Spalili prawie wszystkie w okolicy. To była jedna z największych akcji sabotażowych. Wreszcie Niemcy zmuszeni byli ukryć ładunek. Grupa zbadała kryjówkę i uznała, że nie zachodzi konieczność pilnowania skarbu, wystarczy wskazać miejsce jego ukrycia po wkroczeniu na te tereny Armii Czerwonej. Wkrótce przerzucono ich do Czech, gdzie niestety prawie wszyscy polegli.
— A „Koliber” nie podał tej informacji śledczym?
— Widocznie nie. Myślę, że chciał się zabezpieczyć. Mógł słyszeć, co działo się w jego ojczyźnie z ludźmi wracającymi z wojny.
— Czy ta gazeta posiada własny adres internetowy?
— Tak. Owsianow był taki miły, że zanotował go na końcu listu.
— Wyślij do nich list z prośbą o wszelkie dodatkowe informacje. Z Wałbrzycha do Szklarskiej Poręby jest dość daleko. Proponowałbym też zastosować metodę wypróbowaną już podczas poszukiwań depozytów Muzeum Narodowego.
— To znaczy?
— Dać ogłoszenie do „Gazety Polskiej” i może do „Żołnierza Wolności”...
— To się teraz chyba nazywa „Żołnierz Polski”.
— Możliwe. I do kilku innych gazet, które czytują weterani. Napiszemy, że szukamy zaginionego na trasie Wałbrzych-Szklarska Poręba pociągu. Gdy dostaniemy odpowiednio zachęcający cynk, będziemy mogli podjąć poszukiwania w terenie. Właściwie powinniśmy wyruszyć niezwłocznie...
— Dokąd?
Szef wyjął z kieszeni plik kartek ksero.
— Zapamiętałem tytuły kilku z tych spalonych książek. W jednej z ich trafiłem na bardzo ciekawy trop... A teraz leć do domu i spakuj się. Po drodze załatw ogłoszenia. Wrócimy za dwa, może trzy dni. Za dwie godziny podjadę po ciebie.
Na sygnał domofonu zbiegłem na parter przeskakując po kilka stopni. Wsiadłem do samochodu. Pan Tomasz popatrzył na zegarek.
— Jest dwunasta — powiedział w zadumie. — Trochę późno, ale trudno. Jeszcze musimy zawadzić po drodze o Łódź.
Szosa znikała pod kołami samochodu. Usiłowałem wyglądać za okno, ale widoki szybko mnie zmęczyły i zdrzemnąłem się.
Wjechaliśmy do Łodzi i niebawem byliśmy na Piotrkowskiej. Od mojego ostatniego tu pobytu ulica zmieniła nieco swoje oblicze. Zdarto częściowo pstre chodniki, a na ich miejsce położono kostkę cementową. Także fasady niektórych secesyjnych kamienic odnowiono, a może tylko dokładnie umyto.
Zadzwoniliśmy do drzwi. Otworzyła nam Zosia.
— Gotowa? — zapytał Pan Samochodzik.
— Tak, wujku.
Z przedpokoju zabrała niewielki plecak i niedużą torbę.
— Namioty są na pawlaczu. Sięgnąłem po nie posłusznie.
— Gdzie Jacek i reszta rodzinki?
— Wujek Tomasz nie powiedział? — zdziwiła się.
— Szczerze mówiąc rano nie wiedziałem nawet, że gdzieś wyruszamy — wyjaśniłem.
— Jacek i rodzice pojechali do Anglii — wyjaśniła.
— A ciebie biedną zostawili? — zmartwiłem się.
— Byłam tam wcześniej. A gdy dowiedziałam się, że szykuje się nowa przygoda...
„Kiedy to minister nakazał nam odszukać złoty pociąg? Trzy dni temu?” — pomyślałem.
Zarzuciłem sobie bagaże na ramię. Zosia zamknęła kilka par wymyślnych zamków i podzwaniając kluczami zbiegła za nami po schodach. Usadowiliśmy się w samochodzie.
Teraz ja siadłem za kierownicą.
— To czego będziemy szukać? — zapytała Zosia, gdy tylko wyjechałem na szeroką i dobrze utrzymaną wrocławską autostradę.
— Tego — szef podał jej fotografię.
— Jakiś pociąg... Będziemy badać wszystkie bocznice kolejowe w poszukiwaniu transportu dzieł sztuki, które jechały na wystawę, ale ktoś pomylił listy przewozowe i teraz stoją wśród tysięcy innych składów na bocznym torze? Powiedzcie, o co tu chodzi — poprosiła.
Szef opowiedział. Niedaleko Wrocławia Zosia poprosiła nas, żebyśmy na chwilę się zatrzymali, a sama zniknęła w krzakach porastających pobocze drogi.
— Czy to ma sens? — zapytałem.
— Co ma sens? — zdziwił się szef,.
— Zabierać ją ze sobą?
— Oczywiście, może przeżyć ciekawą przygodę, a przy okazji zobaczy kawałek kraju...
— Proszę nie zapominać, że nie jesteśmy sami w tym interesie.
— To znaczy?
— Nie da się wykluczyć, że pociągu szuka też grupa ludzi, właściwie bandytów, którzy nie wahali się zabić Sobieradzkiego i członków jego ekipy. Jeśli dowiedzą się o naszych działaniach, to może nam grozić niebezpieczeństwo.
Zamyślił się. Wróciła Zosia i ruszyliśmy naprzód.
Wreszcie dotarliśmy do Wrocławia. Przejechałem przez miasto kierując się wskazówkami szefa i zatrzymałem się na niedużym parkingu przy hotelu „Orbis”.
— Czy to nie kuszenie losu? — zapytałem.
— Może czegoś się dowiemy — uśmiechnął się Pan Samochodzik.
Po kilkunastu minutach pobrzękując kluczami wchodziliśmy na trzecie piętro. Dostaliśmy niewielki apartament złożony z dwu pokoi i maleńkiej łazienki. Stary bukowy parkiet trzeszczał pod nogami.
— Trzeba jakoś zabezpieczyć drzwi — powiedziałem. — Jeśli przed tym hotelem pali się samochody uprzednio zabitych poszukiwaczy...
— Podeprzemy drzwi krzesłem i na noc zostawiamy w zamku klucz — zaproponował szef.
— To na nic — mruknąłem. — Ale mam pomysł.
Z łazienki zabrałem solidny drewniany spinacz do bielizny. Na stoliku stało radio.
Rozciąłem kawałek izolacji.
— Rano to naprawię — odpowiedziałem na zgorszone spojrzenie pana Tomasza.
Rozciąłem czerwony kabel. Rozizolowałem końcówki. Okręciłem je wokół obu ramion spinacza po tej stronie, z której się zaciskały. Zosia patrzyła na mnie zdumiona.
Włożyłem wtyczkę z powrotem do kontaktu i na próbę włączyłem radio. Grało. Nacisnąłem na spinacz. Druty oddaliły się od siebie, przerwałem obwód i radio umilkło.
— Chyba zaczynam rozumieć — mruknął szef.
Z parapetu wydłubałem tkwiący tam gwoździk i przełożywszy go przez sprężynę spinacza przybiłem ostrożnie do framugi drzwi. Między otwarte ramiona włożyłem plastykową rączkę szczoteczki do zębów, a ją samą nie żałując plastra przytwierdziłem do drzwi. Na zakończenie wsadziłem wtyczkę do kontaktu i nastawiłem radio na cały regulator.
— Jeśli dobrze zrozumiałam — odezwała się Zosia, dotąd w milczeniu obserwująca moje poczynania — otwarcie drzwi wyrywa rączkę szczoteczki spomiędzy kleszczy spinacza. Zatrzaskują się i zwierają druty.
— Tak. Zamyka się obwód i prąd płynie do radia, które powinno nielicho ryknąć. To najprostszy alarm do drzwi. Każdy może sobie taki zrobić w pięć minut.
— Trochę dłużej ci zeszło — uśmiechnął się pan Tomasz patrząc na zegarek.
— Bo jeszcze musiałem wymyślać po drodze szczegóły — wyjaśniłem.
— Pora zastanowić się nad kilkoma kwestiami — mruknął szef, gdy już się rozlokowaliśmy w pokoju.
Wyjąłem z kieszeni notatnik.
— A więc mamy stuprocentową niemal pewność, że pociąg ukryli Niemcy. — W takim razie, czy do skrytki jest obecnie dostęp?
— Trzeba nad tym pomyśleć — powiedziałem. — Oczywiście gdy ukrywali skarby musieli liczyć się z tym, że kiedyś przyjdzie pora je wydobyć...
— Wkraczają Rosjanie. W dodatku uprzedzeni przez swoich dywersantów, że gdzieś tu należy szukać pociągu pełnego skarbów. Ukrywający musieli liczyć się z tym, że Armia Czerwona, NKWD i inne organizacje będą starały się odnaleźć pociąg. Skrytka musiała wiec być świetnie zabezpieczona, najlepiej zasypana dziesiątkami metrów skalnych odłamków albo nawet zalana wielometrową warstwą betonu. I oczywiście zaminowana.
— Dobrze — powiedziałem. — Wobec tego ja przedstawię nieco inny pogląd na tę sprawę. Oczywiście łup należało ukryć starannie....
— Niemcy z pewnością nie spodziewali się, że utracą ziemie będące częścią ich państwa od stuleci. Liczyli się z faktem, że będą okupowani, ale sądzili, że po kilkuletniej okupacji Rosjanie opuszczą ich terytorium, a wówczas będzie można wydobyć łup — stwierdził pan Tomasz.
— Teraz przedstawię wam moją koncepcję — powiedziałem. — Sądzę, że faktycznie liczyli na to, że pozostaną na tych ziemiach. Zapewne chcieli sobie przygotować grunt do odbudowy państwa niemieckiego. Do tego celu przydałoby się czterdzieści milionów dolarów...
— Czterdzieści miliardów — poprawił mnie szef.
— Czterdzieści miliardów dolarów wystarczyłoby na zakupienie odpowiedniej ilości broni na czarnym rynku, odbudowę przemysłu zbrojeniowego i dalsze badania nad bronią rakietową. Dlatego sądzę, że zastosowali koncepcję mieszaną.
— To znaczy? — zaciekawił się szef.
— Łup ukryto w lochach zalanych tysiącami metrów sześciennych betonu albo w sztolniach kopalnianych. Jednocześnie jednak przygotowano wąskie przejście omijające zawały, oczywiście starannie zamaskowane i znane jedynie wąskiej grupce wybranych, ale umożliwiające stopniowe opróżnianie skrytki, gdy będą tego wymagały okoliczności.
— Krąg wtajemniczonych musiałby być naprawdę wąski.
— Z drugiej strony istniałaby nieco szersza grupka ludzi wiedzących, w którym miejscu znajduje się kryjówka i oczywiście pilnujących jej jak oka w głowie.
Pan Tomasz postukał palcami po stoliku.
— To by sporo wyjaśniało — westchnął.
— Opowiedz, wujku — Zosia zachęciła szefa do zwierzeń.
— To było w końcu lat sześćdziesiątych. Utworzono właśnie naszą komórkę przy Ministerstwie Kultury i Sztuki. Marczak został dyrektorem, a Waldemar Batura grał jeszcze, że się tak wyrażę, w naszej lidze. W tym czasie dość głośna była sprawa niejakiego Klosego, niemieckiego policjanta z czasów okupacji. Tylko nie mylcie go z Hansem Klossem — pogroził nam żartobliwie palcem. — Klose wpadł w ręce UB. Ukrywał się od końca wojny. Za zwrócenie wolności złożył wyjątkowo interesujące zeznania. Mianowicie pod sam koniec wojny brał udział w ukrywaniu skrzyń przechowywanych w piwnicach komendantury we Wrocławiu. Wedle jego zeznań wywieziono je kolumną ciężarówek do Karpacza. Tam przepakowano je na wozy i przewieziono tak zwaną Śląską Drogą w góry. Klose twierdził, że gdy skrzynie były już na furmankach spadł z konia i stracił przytomność. Musieli go odwieźć do szpitala, dlatego nie potrafił wskazać miejsca ukrycia. Ale ja z Waldkiem zdołaliśmy zidentyfikować przypuszczalne miejsce ukrycia skarbu. W kotle pod Śnieżką znajdowały się przed wojną dwa szyby kopalniane Herman i Gustaw oraz sztolnia Barbara i jaskinia Porfirowa Dziura. Na współczesnych mapach po tych obiektach nie ma żadnego śladu. Waldek znalazł w bibliotece w Wałbrzychu rysunki szybów pochodzące z połowy ubiegłego wieku. Wystąpiliśmy do ministra z prośbą o zezwolenie na podjęcie poszukiwań. Otrzymaliśmy je. Krakowska Akademia Górniczo-Hutnicza dała nam do pomocy dziesięciu studentów, a jedna z kopalni, chyba „Siersza”, świder używany do głębokich poszukiwań geologicznych. Właśnie tworzono na tych terenach Karkonowski Park Narodowy, więc oni też przydzielili nam człowieka, który miał zadbać o to, abyśmy naszymi wierceniami nie zniszczyli chronionych roślin... Udało nam się wywiercić dziury i założyć ładunki...
— Ładunki wybuchowe? — zaciekawiła się Zosia.
— Tak.
— Ale po co?
— Och, to standardowa technika badawcza tamtego okresu — uśmiechnął się.
— Wierci się otwory, a potem na głębokości kilkudziesięciu metrów detonuje słabe ładunki wybuchowe i mierzy rozchodzenie się fal sejsmicznych. Dzięki temu można odkryć podziemne wyrobiska. Metoda zawodna, ale nie było wówczas lepszych. Wytypowaliśmy kilka miejsc, które wydały nam się podejrzane i zdecydowaliśmy się wiercić otwory sondażowe. I wtedy właśnie przyszło polecenie z Warszawy. Nakazano nam natychmiastowe przekazanie całej dokumentacji Urzędowi Bezpieczeństwa oraz zwinięcie interesu.
— Przerwaliście prace? — zaciekawiła się Zosia.
— Po otrzymaniu tego rozkazu wierciliśmy jeszcze przez sześć godzin. W końcu jednak musieliśmy dać za wygraną. W rok później to samo spotkało uczestników operacji „Walim”. Grupa młodych zapaleńców postanowiła zbadać znajdujące się w Górach Sowich podziemne wyrobiska, będące pozostałościami po jakichś niemieckich pracach. Zebrali sprzęt, zwłaszcza zależało im na osuszeniu kilku sztolni. Zdobyli odpowiednie pompy i kilka kilometrów węży parcianych do odprowadzania wody. Wojsko przydzieliło im saperów na wypadek natrafienia na niewypały lub miny. Rankiem w dniu operacji przyszedł rozkaz odwołujący żołnierzy, a w kilka godzin później Rada Ministrów nadesłała instrukcje dla reszty zespołu. Nakazano przerwać wszelkie prace i zapomnieć o sprawie. Ale najciekawsze, że zaraz po odjeździe ekipy do Walimia przybyła grupa radzieckich saperów i wysadziła wloty do kilkunastu znanych sztolni. Niektórych do tej pory nie odkopano.
— Czyli rozkaz przyszedł z Moskwy — mruknęła Zosia.
— Niekoniecznie. W tym okresie stacjonowało u nas prawie pół miliona żołnierzy radzieckich. A w ekipie Edwarda Gierka był człowiek — szef z przyzwyczajenia ściszył głos — podejrzewany o przynależność do Waffen-SS.
— To potwierdza moją teorię — mruknąłem. — Odpowiedni ludzie mający ciągle dostęp do skarbu pobierali z niego od czasu do czasu po trochu...
— W jaki sposób? — nie zrozumiała Zosia.
— Pieniądze posłużyły do umieszczania swoich ludzi na różnych stanowiskach
— wyjaśnił pan Tomasz. — W ten sposób po pewnym czasie mogli kontrolować aparat państwowy do tego stopnia, by zablokować poczynania moje i ekipy badającej Walim. Spojrzał na zegarek.
— Czas na kolację — powiedział. — Rozmontuj ten straszliwy alarm ze spinacza i chodźmy coś zjeść.
Koło schodów na parter znajdowały się drzwi do jednego z pokoi. Oklejono je starannie paskami papieru. Przypatrzyłem się im bliżej. Na paskach był orzeł, a wokoło biegł napis: „Urząd Ochrony Państwa”. Szef też przyjrzał się drzwiom.
— Ciekawe — mruknął. — Czyżby tu nocowała ekipa przed swoim zaginięciem? — spojrzał na mnie znacząco.
Po kolacji i wróciliśmy do naszego pokoju. Zosia zaraz poszła spać, a ja ostrożnie uchyliłem okno i popatrzyłem na zewnątrz.
— Ciężka sprawa — mruknąłem. — Musiałbym obejść po gzymsie co najmniej połowę budynku.
— Dasz radę to zrobić?
— Dam, ale czy warto? Co mogę tam znaleźć zakładając, że uda mi się otworzyć okno od zewnątrz? Jeśli istnieje związek pomiędzy tymi sprawami ekipa UOP-u z pewnością zabezpieczyła każdy ślad. Ale zajrzeć nie zawadzi.
Nastawiłem budzik na trzecią rano i my także położyliśmy się spać.
Ocknąłem się, zanim budzik zaczął pikać. Po cichu ubrałem się i wyszedłem na gzyms. Ruszyłem ostrożnie. Po tej stronie nie było ulicznych latarni, w mroku ledwo widziałem, gdzie kończy się mur. Minąłem kilka okien i dotarłem do rogu budynku. Wyjrzałem zza węgła. Niestety tamta strona była mocno oświetlona. Do okna pokoju było daleko. Ktoś mógłby mnie zauważyć. Zawróciłem. Gzyms był bardzo śliski, ale jakoś sobie poradziłem.
Pan Tomasz nie spał.
— I jak? — zapytał.
— Niewarta skórka za wyprawkę — wyjaśniłem. — Teoretycznie dało by się przejść, ale ktoś mógłby mnie zauważyć.
— No trudno — uśmiechnął się. — Na razie wyciągnijmy wnioski z tego co wiemy.
— A co wiemy? — nie zrozumiałem.
— Zwróciłem na to uwagę, gdy szliśmy na kolację. Ten kawałek ściany i sufitu był nieco innego koloru niż reszta korytarza. W dodatku te drzwi. Wszystkie są lekko poobijane, a tamte fabrycznie nowe. Myślę, że tu nocował Sobieradzki przed swoim zaginięciem.
Również w tym wypadku przestępcy zatarli ślady ogniem. Pora spać.. Za jakieś cztery godziny wyruszamy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
TŁUMY WCZASOWICZÓW W KARPACZU • CO ZEZNAŁ KLOSE •
KTO ZAŁOŻYŁ KARPACZ • MIEJSCE PŁUKANIA ZŁOTA• JAK SIĘ
ROBI KOLOROWE SZKŁO
W południe dojechaliśmy do Karpacza.
— Ładnie tu — zauważyła Zosia wyglądająca przez okno. — Tylko trochę tłoczno.
Faktycznie, po uliczkach miasta przewalały się tłumy ludzi. Część z plecakami maszerowała w stronę Śnieżki, reszta włóczyła się po ulicach pociągając piwo z butelek lub puszek.
— Narodziła się nowa kategoria wczasowiczów — westchnął Pan Samochodzik.
— Jadą do Zakopanego, by siedzieć i pić piwo, a góry oglądają z daleka...
— Może zawsze byli — zauważyłem. — Tylko teraz jest ich tylu, że zaczęli być widoczni? Dawniej siedzieli na podwórkach, a teraz niesie ich w świat.
Kiwnął bez przekonania głową.
— Zaczynam się nad czymś zastanawiać — powiedział wreszcie. — Przecież liczba ludności naszego kraju nie wzrosła ostatnio jakoś drastycznie, a wszędzie robi się bardzo tłoczno. Kiedyś można było godzinami wędrować po bieszczadzkich szlakach nie napotykając żywej duszy albo płynąć przez Jeziorak napotykając jedną, najwyżej dwie łajby, a teraz...
— Media propagują aktywny wypoczynek. Nawet ci z flaszkami w jakiś sposób w to uwierzyli. Poza tym coraz mniej ludzi spędza wakacje u rodziny na wsi — podsunąłem rozwiązanie.
— Od czego zaczniemy? — zapytała Zosia.
— Po pierwsze, musimy gdzieś ulokować samochód. Nie pojedziemy nim w góry. Wprawdzie chyba by się dało, ale tam jest park narodowy...
— Pewnie gdzieś tu znajdziemy parking strzeżony... Niebawem wypatrzyłem placyk wysypany żużlem i otoczony budzącym zaufanie ogrodzeniem. Postawiłem na nim Rosynanta i objuczeni plecakami ruszyliśmy śladem innych wędrowców wydeptanym szlakiem prowadzącym pod górę.
— Gdzieś tu Klose spadł z konia, a furmanki podążyły dalej — powiedział w zadumie Pan Samochodzik.
— Jaki to ma związek z naszą sprawą? Szukamy pociągu... — zaciekawiła się Zosia.
— Och, to bardzo proste — powiedział szef. — Sadzę, że Klose kłamał. Zdecydował się sypać w obawie o własną skórę, ale nie powiedział wszystkiego.
— A co według pana przemilczał? — zaciekawiłem się.
— Załóżmy, że nasz pociąg został zablokowany pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą.
— Tu dochodzi tor kolejowy — domyśliła się Zosia. — Mogli dojechać tutaj i przeładować skarb z pociągu na furmanki. A cała historia z ciężarówkami jadącymi z Wrocławia to lipa.
— Nie da się tego wykluczyć — powiedziałem. — Ale po co Klose, niezależnie od tego co mu groziło, podał miejsce ukrycia łupu?
— Sądzę — zauważył pan Samochodzik — że to wszystko można łatwo wyjaśnić.
Działania Klosego były podporządkowane największej sile na świecie.
— Forsie? — zaciekawiła się Zosia.
— Strachowi — zaryzykowałem.
— Właśnie. Wpadł w ręce UB. Szansę wydostania się miał praktycznie zerowe. Moim zdaniem, postanowił zaryzykować. Sklecił historyjkę o kolumnie ciężarówek i skarbie. Uwierzono mu. Ja i Batura też oczywiście uwierzyliśmy, ale to nieistotne. Poinformował, że złoto zostało wniesione do jednej z płytszych sztolni, a potem wysadzono szyb.
— Podobne sposoby maskowania znane są z Tyrolu i Alp — zauważyłem.
— Już wtedy to wydało się nam dziwne. Waldek sądził nawet, że ładunek ukryto w Porfirowej Dziurze albo w sztolni Barbara, a Niemiec podał celowo zły „adres” skrytki, aby Polacy stracili wiele tygodni na odkopywaniu tunelu. Teraz przypuszczam, że obaj mieliśmy rację. Podał miejsce ukrycia niewielkiej części depozytu. Sztolnia blisko powierzchni była małym bankiem. Złożono w niej część łupu. Reszta została zabezpieczona w głębszych korytarzach. Klose mógł mieć nadzieję, że Polacy odkrywszy część skarbu, niewielką w porównaniu z całością, tam mogło być przecież nawet kilka ton złota, dojdą do wniosku, że przechwycili cały skarbiec. W takim wypadku nie kopaliby już głębiej.
— To brzmi całkiem prawdopodobnie — mruknąłem.
Wdrapaliśmy się już dość wysoko, ale szczyt ciągle majaczył daleko. Wreszcie znaleźliśmy się na rozwidleniu dróg. Szersza wydeptana tysiącami stóp turystów zakręcała na prawo, a druga, znacznie węższa, choć nosząca jeszcze ślady utwardzania — na wschód. Opodal szumiał niewielki potok, zapewne będący dopływem rzeczki, wzdłuż której szliśmy.
— Ta ścieżka prowadzi w stronę tamtej góry — wskazał pan Tomasz. — A szersza zakręca do schronisk: Samotni, Domku Myśliwskiego i Strzechy Akademickiej.
— Tamta góra nazywa się Kopa — wskazałem. — A obniżenie, w którym się obecnie znajdujemy, to Złotówka.
— Nazwali je tak, bo jest okrągłe jak wielki pieniądz — zażartował.
— Jeśli ta rzeczka to Złoty Potok, to pewnie tu kiedyś prowadzono poszukiwania kruszcu — zauważyła Zosia.
— Nie mylisz się — kiwnąłem głową. — Karpacz i leżąca nie tak znowu daleko Szklarska Poręba zostały w XIV wieku założone właśnie jako osady górników czy też poszukiwaczy złota. Pierwotnie stosowano tu metodę najprostszą — wypłukiwanie kruszcu ze złóż okruchowych.
— Co to są złoża okruchowe? — zdziwiła się Zosia.
— Widzisz te góry? — powiodłem ręką wokoło. — Wszędzie tam występują cienkie żyły macierzyste. Wraz z erozją i wietrzeniem skał tu w dolinę opadają kawałki żwiru i ziarna piasku. Padające deszcze wypłukują drobiny zwietrzałego kamienia i niewielkie okruchy metalu, które następnie opadają lub są niesione przez wodę w dół.
— I tu wszędzie jest złoto? — zdziwiła się.
— Oczywiście, ale jego zagęszczenie jest bardzo małe. W tonie tej ziemi może wystąpić około 0,5 grama złota.
— To jak oni je wydobywali?
— To bardzo proste — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — Wyszukiwali miejsca, w których występowało w większych ilościach. W korycie strumienia kruszec jako cięższy od kamieni będzie się osadzał w zakolach, w kotłach wodospadów, w zagłębieniach dna. Poszukiwacze wybierali ziemię z takich właśnie miejsc i przepłukiwali ją. Dziś taka eksploatacja jest całkowicie nieopłacalna. I chyba dobrze. Dzięki temu te piękne góry nie są rozgrzebywane przez osobników ogarniętych gorączką złota.
— Może trzeba nabrać wody do bidonika? — zapytała i nie czekając na odpowiedź pobiegła nad strumyk.
— Gorączka złota, szefie? — zagadnąłem.
— Cóż, kobiety kochają błyskotki — uśmiechnął się na znak, żebym nie brał jego słów poważnie.
Zosia siedziała dłuższą chwilę w kucki i napełniając baniaczek rozgarniała drugą ręką wyścielające dno potoku kamienie. Po chwili wróciła.
— Dużo kruszcu? — zapytałem.
— Ani śladu.
— Tu występują ziarenka o średnicy około milimetra — uśmiechnął się pan Tomasz.
— Po powrocie do domu poczytaj sobie Londona.
— Albo „Pod gołym niebem” Marka Twaina. On opisuje poszukiwania żył nieco podobnych do tutejszych.
— Nie wiem, co takiego jest w złocie, że przyciąga ludzi — zadumał się szef.
— W moim życiu przeszło mi przez ręce tyle kruszcu, ale widziałem w tych wyrobach raczej dzieła sztuki niż bryły cennego metalu.
— A Rubinowa Tiara? — zapytałem. — Gdyby wykonano ją z czerwonego szkła i dajmy na to z mosiądzu, czy zwracalibyśmy na nią uwagę?
— Sam nie wiem — zamyślił się. — Pewien wpływ na nas miało to, że poznaliśmy jej historię poczynając od rubinu, którego nie kupił Marco Polo, poprzez wędrówki tego kamienia, potem tragiczne okoliczności ukrycia...
— Jak wyglądają rubiny? — wtrąciła się Zosia.
— Jak potłuczone czerwone szkoło — powiedział szef. — Wyobraź sobie, że powycinałaś symetryczne i regularne kawałki z czerwonego kryształowego wazonu... Powinien być ciemnoczerwony. Takie rubiny mają najwyższą cenę.
— Jak robi się kolorowe szkło? — zapytała.
— Ze starych butelek — zażartował pan Tomasz.
— Do masy szklanej wykonanej z piasku, wapnia i sodu lub jego związków dodaje się sproszkowane metale — wyjaśniłem. — Po stopieniu masy sypie się metaliczny proszek, a potem miesza. Od klarowności masy i dokładności wymieszania składników zależy jakość końcowego produktu.
— Zabawne, że o to zapytałaś — powiedział szef. — Bo właśnie czerwone szkło, tak zwane rubinowe produkuje się z masy szklanej, do której dodawane jest sproszkowane złoto.
— A szkło laboratoryjne? — zaciekawiła się. — Przecież różni się czymś od tak zwanego sodowego, którego używa się powszechnie.
— Tak. Jest zrobione z czystej krzemionki, a konkretnie z topionego kryształu — wyjaśniłem.
— Dawniej huta „Wołomin” sprowadzała go aż z Brazylii.
— Gdybyś chciała zwiedzić nieczynną już, dziewiętnastowieczną hutę szklaną, to możemy podjechać kiedyś do pobliskiej Szklarskiej Poręby — dodał pan Tomasz.
— Skąd wzięła się nazwa Szklarska Poręba?
— W osadzie będącej pierwotnie wsią górniczą osiedlili się w odległej przeszłości ludzie zajmujący się wytopem szkła — wyjaśniłem. — Natrafili tam na dobry piasek i złoża wapienia. Nie wiem, kiedy tam osiedli. Prawdopodobnie w XVII wieku.
Tymczasem dotarliśmy do wylotu dość szerokiej doliny.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ZAGADKOWA TRAGEDIA W BIAŁYM JARZE • CO NIECO O LODOWCACH • ZASYPANE SZYBY • USYPISKO • JASKINIA PORFIROWA DZIURA • PODZIEMNE POLE MINOWE •
TAJEMNICA DREWNIANYCH SKRZYNEK
— To właśnie Biały Jar — powiedział pan Tomasz. — Od kiedy zginęło tu osiemnastu młodych ludzi wyłączony z ruchu turystycznego
— Chyba niewiele osób respektuje ten przepis — wskazałem wydeptaną ścieżkę.
— My nie musimy go łamać — wyjął z kieszeni odznakę Społecznego Inspektora Ochrony Przyrody i przypiął sobie dumnie na piersi. — Poza tym przed wyprawą postarałem się o stosowne zezwolenie...
Żeby nie być gorszym wyjąłem swoją odznakę i przypiąłem ją.
— A ja? — pisnęła Zosia.
— A ciebie, młoda damo, złapaliśmy na zakazanym obszarze i teraz eskortujemy na najbliższy posterunek celem wypisania mandatu — uśmiechnął się jej wujek.
— Osiemnaście osób... za jednym zamachem? — zdziwiłem się.
— Tak. Grupa turystów z NRD i ZSRR. Zabrała ich lawina ze ścieżki. Ciekawe, co tu robili, bo po zwłoki Rosjan przyjechali następnego dnia, zapakowali do metalowych trumien, zaplombowali i wywieźli, natomiast Niemców trzeba było pochować w Karpaczu, bo ich władze w ogóle się do nich nie chciały przyznać.
— Szukali tu czegoś? — domyśliłem się.
— Chyba tylko mieli się zorientować. Może Niemcy coś pokazywali Rosjanom. A może nie... Pora roku nie sprzyjała poszukiwaniom. W jarze zazwyczaj aż do późnej wiosny leży gruba warstwa śniegu. Nigdy nie ustalono, co to byli za jedni, ale na szpiegów trochę za młodzi...
Ruszyliśmy wąwozem. Patrzyłem uważnie na jego ściany. Leżące wśród krzaków luźne kamienie budziły moje zaniepokojenie. Dość często musiały tu schodzić lawiny.
Wreszcie stanęliśmy w sporej kotlinie o stromych ponurych ścianach.
— No i jesteśmy na miejscu — powiedział szef. — Nieczęsto widzi się tak ładny cyrk lodowcowy.
— Co to jest cyrk lodowcowy? — zapytała Zosia.
Pan Tomasz westchnął ciężko.
— Realizowanie programu minimum w szkołach i poważne cięcia programowe
— powiedziałem. — Geografia w przeciwieństwie na przykład do fizyki uważana jest ostatnio za przedmiot mało przydatny i w liceach jej wymiary ograniczono do godziny tygodniowo... Wskutek tego dzieci nie wiedzą, jak się nazywa stolica Kanady, ani jakie elementy rzeźby terenu wskazują na ich lodowcową genezę.
— Jak się nazywa stolica Kanady? — zaciekawiła się Zosia. — Chyba Montreal?
— Ottawa! — huknąłem. — Natomiast cyrki lodowcowe to doliny, w których dawniej powstawały lodowce górskie. Wyobraź sobie, że jesteśmy tutaj dwanaście-czternaście tysięcy lat temu. Północną Polskę skuwa pokrywa lodowa tak zwanego zlodowacenia bałtyckiego... We Francji przedstawiciele kultury magdaleńskiej polują na renifery i malują w jaskiniach swojej słynne obrazy. Jest znacznie zimniej niż obecnie i w tych górach zaczyna powstawać lodowiec. Najpierw pada śnieg. Jest na tyle zimno, że nie topnieje nawet latem... Gdy będzie go kilka metrów, samo ciśnienie powoduje, że jego dolne warstwy zaczynają zbijać się w lód. Z kilku metrów śniegu tworzy się cienka, kilkunastocentymetrowa warstewka lodu. Ale śnieg pada ciągle, przez całe lata... Wreszcie ciśnienie jest tak duże, że dolne warstwy lodowca zaczynają szukać ujścia. Tą doliną wysuwa się jęzor lodu.
— Ogromny nacisk kruszy skały, ich kawałki wmarzają w lód... — dodał szef. — Widziałaś norweskie fiordy na filmach? Powstały w ten sam sposób.
— W tym miejscu — zatoczyłem ręką krąg — lodowiec zniszczył ściany. Odsłonił skałę, zaś jej niewielkie kawałki pozostały tu na dnie kotliny.
— Rozumiem — powiedziała Zosia. — Jak w Alpach stopnieją lodowce, to powstaną takie doliny.
— Tak. Jeśli lód był w nich obecny bardzo długo, staną się głębokie na tyle, że wody opadowe już nie będą w stanie z nich uciec. Przypomnij sobie Morskie Oko albo Dolinę Pięciu Stawów Polskich...
Urwałem i przez dłuższą chwilę przypatrywałem się niedużemu kamiennemu garbowi.
— Szefie! — zawołałem. — Niech pan na to popatrzy. Podszedł.
— Ktoś tu trochę popracował kilofem — zauważyła Zosia. — Jakby garb przeszkadzał w jeździe samochodem. Wyraźnie widać dwie koleiny.
— Tak. Od strony doliny garb był bardzo stromy. Ktoś usiłował sobie ułatwić przejazd — zmierzyłem rozstaw krokami. — Trzy spore kroki, czyli jakieś dwa i pół metra.
— Ciężarówka — powiedział pan Tomasz w zadumie. — Zobacz, czy są dalej podobne ślady.
Ruszyłem patrząc uważnie pod nogi.
— Nic takiego tu nie widać — stwierdziłem.
— A gdzie te zasypane szyby? — zaciekawiła się Zośka. Rozejrzałem się po dnie kotlinki.
Poniewierały się tu odłamki zwietrzałego granitu i łupku.
— Sądzę, że w tym miejscu — wskazałem niewielkie zagłębienie wypełnione kamieniami.
— Podłożyli dynamit i wysadzili szyb. Powstał taki właśnie dołek. Później mogli go jeszcze dodatkowo zawalić kamieniami, żeby dokładniej zamaskować.
— Rozumiem. I teraz będziemy kopali w tym miejscu? Uśmiechnąłem się lekko.
— Nie. Nie musimy kopać.
Z plecaka wyjąłem dwie metalowe różdżki. Popatrzyła na mnie zaciekawiona. Połączyłem je kabelkiem.
— Cóż to jest takiego? — zaciekawił się Pan Samochodzik. — Chcesz zostać radiestetą?
— W pewnym sensie — zarumieniłem się. — To faktycznie maszynka używana niekiedy przez radiestetów. Dwa nieduże elektromagnesiki, zasilanie z baterii. Różdżki osadzone są bardzo słabo, przy niewielkim zaburzeniu lokalnego pola elektromagnetycznego zwiększa się potencjał i obie różdżki stykają się. To taki prosty magnetometr.
— Złoto nie wytwarza pola elektromagnetycznego - zauważył szef.
— Owszem, ale liczę na stalowe skrzynki — uśmiechnąłem się. Zacząłem wędrować po zasłanym skalnym gruzem dnie doliny.
Urządzenie nie reagowało.
— Skrzynki były chyba drewniane — powiedziała Zosia. — A może za głęboko?
— Możliwe — powiedziałem. — Podziemne wyrobiska namierzylibyśmy grawimetrem...
— Nieważne — powiedział pan Tomasz. — I tak nie mamy grawimetru. Ani pieniędzy, żeby go kupić. Teraz trzeba przystąpić do drugiej części planu. Poszukamy jakichś bocznych wejść.
Popatrzyłem uważnie na otaczające nas skały.
— Klose wspominał o jaskini...
— Nie, to ja o niej wspomniałem — sprostował mnie szef. — Jest zaznaczona na przedwojennych mapach tej okolicy. Tyle tylko, że niedokładnie.
— W tamtym miejscu — wskazałem skałę — przy górnej krawędzi...
— Jakieś pionowe zagłębienie — mruknęła Zosia. — Średnica jakieś trzy centymetry, długość do trzydziestu centymetrów.
— Otwór strzałowy — domyślił się pan Tomasz.
— Tak. Wywiercili z góry, wsadzili dynamit i odstrzelili ten kawałek ściany. Później usiłowali to chyba kuć młotkiem, żeby zamaskować.
— Tam był chyba drugi — Zosia wskazała punkt kawałek dalej.
— Jeśli nawet, to tym razem zatarli go znacznie staranniej... — zauważył Pan Samochodzik.
— Ale to rzeczywiście może być ślad otworu strzałowego.
— No to może poszukamy teraz jaskini pod tymi głazami? — zapytała Zosia.
— Taki właśnie mam zamiar — powiedziałem.
— To będzie trudne, niektóre z tych kamieni ważą pewnie po dwieście kilogramów i więcej — mruknął szef..
— Poradzę sobie — uśmiechnąłem się napinając muskuły.
— Tymi rękoma? — parsknęła śmiechem Zosia..
— Nie, oczywiście, że nie. W plecaku mam lewarek, którym jestem w stanie podnieść nasz samochód.
Podszedłem do usypiska i wsadziłem lewarek pomiędzy jeden z głazów a ścianę. Pokręciłem korbką i blok skalny powoli ruszył z miejsca. Wreszcie wyrwany ze swojego gniazda potoczył się w dół. Mijały godziny. Mniejsze głazy odsuwałem na bok z pomocą pana Tomasza, większe trzeba było ostrożnie podważać. W końcu po odsunięciu sporej granitowej płyty naszym oczom ukazało się wąskie ciemne przejście prowadzące w głąb góry.
— Czyli faktycznie zasypali tu jaskinię — powiedziała Zosia. Rozejrzałem się uważnie po dolinie i otaczających ją górach. Nigdzie nie widać było śladu człowieka.
— Coś cię niepokoi? — zapytał Pan Samochodzik.
— Tak. Proszę nie zapominać, że nasi przeciwnicy nie zawahali się zabić czterech ludzi.
— O ile tamci nie zginęli, bo wplątali się w jakieś kryminalne sprawki — powiedział szef. — Sam nie wiem, zabić ludzi szukających skarbów, aby przypadkiem ich nie znaleźli?
Wygląda mi to trochę absurdalnie.
— Wiele rzeczy wydaje się absurdalne, a gdy przychodzi co do czego...
— Zostanę na straży — zaofiarował się.
— Tu na zewnątrz będzie pan bardziej widoczny niż w środku. Wczołgaliśmy się we trójkę do ciasnego korytarzyka. Za zakrętem otwierała się spora grota. W zamierzchłej przeszłości jej ściany porośnięte były pięknymi kryształami, ale obecnie nie zostało z nich prawie nic. Dno jaskini stanowiła lita skala. Poniewierały się tu puste butelki.
— Miejsce wymieniane w przedwojennych przewodnikach jako atrakcja turystyczna — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — Ano zobaczmy, co też takiego pili ówcześni turyści...
Uniosłem pierwszą butelkę i oświetliłem ją latarką.
— Jakieś niemieckie piwo — zauważyłem. — Nazwa nic mi nie mówi.
Zosia przez chwilę przyglądała się stosikowi, po czym wybrała inną flaszkę z porcelanowym korkiem na drucianej dźwigni.
— Marka ochronna, własność browaru Haberbusch i Schiele — przeczytała.
Pan Tomasz przymknął oczy, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, i zadeklamował:
Na Świętego Wincentego,
Wprost cmentarza Bródnowskiego,
Piwko się w butelkach pieni
Budki z piwem pani Gieni.
Po pogrzebie kto żyw rusza,
Do Gieni na Haberbuscha.
— Podobno swego czasu najlepsze piwo w Polsce. Tu też umiano docenić jego walory. Ale nie szukamy tym razem starych butelek... Choć tych oczywiście nie zostawimy na pastwę losu. Mają już swoje lata — lepiej, żeby stały u mnie na półce... Jeszcze taki drobiazg z wczesnej młodości mi się przypomniał — uśmiechnął się chytrze. — Dokończ zdanie — zwrócił się do Zosi. — Haberbusch i Schiele to dwaj przy...
— ...jaciele — dokończyła.
Parsknąłem śmiechem.
— To się panu udało — powiedziałem z uznaniem.
— O co wam chodzi? — zdziwiła się.
— A co odpowiedziałaś? — uśmiechnąłem się. — „Ja cielę”... W pierwszej chwili chciała się chyba obrazić, ale po chwili także uśmiechnęła się szeroko.
— Dowcip sprzed ponad pół wieku — powiedziała. — I ciągle niezły, mimo że przeterminowany.
Oświetliłem ściany. Widać było na nich wydrapane nożami albo narysowane sadzą napisy. Większość była po niemiecku, niektóre starannie wykaligrafowano gotykiem, ale były też polskie.
— Wandalizm czystej wody — westchnąłem — wynikający z atawistycznych instynktów.
Zresztą taka tradycja bazgrania gdzie się da nie jest znowu taka świeża. Z tego co mi wiadomo, najstarsze napisy tego typu znalezione w ruinach Pompejów powstały, gdy miasto tętniło jeszcze życiem...
— Ja słyszałem, ze wydrapywano podobne w pobliżu kolosalnych posągów Buddy w dolinie Bamijan. I na murze otaczającym grobowiec świętego Pawła Apostoła. Tak czy inaczej wandalizm. Popatrz na te ściany. Dawniej były chyba na nich konerkcje kryształów.
— To możliwe. Jaskinia jest wyraźnie pochodzenia wulkanicznego.
— No właśnie. Wszystkie kryształy i nacieki musiały zostać odłupane. Tylko gdzieniegdzie widać jeszcze resztki...
Kiwnąłem głową.
— Zabierali na pamiątkę. Jeszcze jeden przykład wandalizmu płynącego z głębokich pokładów ludzkiej duszy. A propos, wie pan, co swego czasu powiedział mi znajomy, który pracował podczas wakacji jako przewodnik w Atenach?
— Też o wandalizmie?
— W pewnym sensie. Zauważono, że turyści wydłubują na Akropolu kamienie i starają się odrywać kawałki rzeźb. W związku z tym raz w miesiącu przywozi się tam kilka ciężarówek odłamków skalnych i rozsypuje. Turyści je zbierają, a ich wcale nie ubywa.
No i dzięki temu chroni się starożytne budowle.
— Pomysłowe — szef poweselał. — Psychologiczne podejście.
— Tu jest przejście dalej — Zosia oświetliła latarką najciemniejszy kąt groty.
Ruszyliśmy wąskim korytarzykiem.
— Chyba pudło — zauważyłem. — Nie mogli tędy wnieść dużych przedmiotów.
Nieoczekiwanie znaleźliśmy się w sporej sali. Pod jedną ze ścian leżał stos skrzynek obitych ocynkowaną blachą. Podłogę, tym razem gliniastą, pokrywały gęsto ślady butów. Zosia ruszyła naprzód, ale złapałem ją za warkocz, co musiało być chyba dość bolesne, bo pisnęła, i zdrowo szarpnąłem w tył.
— No co? — odwróciła się rozłoszczona.
— Chyba ci życie niemiłe — huknął na nią wujek. — Sądzisz, że to tak sobie po prostu leży?
— A co...? — zaczęła.
— Miny — podpowiedziałem. — Tu wszystko może być zaminowane.
— Piętro wyżej chodziliście zupełnie normalnie, a teraz nagle wymyśliliście miny — wybuchła.
— Tam pod nogami mieliśmy solidny kamień — zauważył pan Tomasz.
— Czy w ogóle był sens minować te skrzynki? Przecież każdy, kto tu wejdzie i tak je wydobędzie, nawet jeśli będzie musiał pogrzebać kilku pechowych kumpli...
— Ja bym zaminował — mruknął Pan Samochodzik. — A w takiej glinie można ich upchnąć kilkadziesiąt.
— Ale tu są odciśnięte ślady butów — powiedziała. — Nie moglibyśmy przejść stąpając po nich?
— Wetknęli miny, uzbroili, zasypali, a potem delikatnie odcisnęli na tym ślady — powiedziałem ponuro. — Wietnamczycy podczas wojny u nich tak załatwiali Amerykanów. Pole minowe, a przez nie wydeptane ścieżki...
Wyjąłem z torby wykrywacz metali i ostrożnie przesunąłem nim nad gliną. W słuchawkach panowała niczym nie zmącona cisza.
— Chyba bezpiecznie — zauważyła.
— To oznacza, że nie ma tu min w metalowych obudowach — powiedział pan Tomasz.
— Ale to nie oznacza automatycznie, że nie ma tu min w obudowach drewnianych, szklanych lub porcelitowych, a takich nie wykryjemy.
— Porcelitowe? — zdziwiła się.
— Tak. Obudowa z mocno wypalonego porcelitu, ponacinanego tak, żeby podczas wybuchu rozpadał się na ostre wąskie drzazgi. Wewnątrz szklana puszka z kwasem i porcelanowa albo kamienna kula podtrzymywana przez trzy tytanowe bolce, grubości igieł. Pierwszy wstrząs, na przykład gdy ktoś postawi obok nogę, powoduje wysunięcie bolców z kluzy zabezpieczającej. Kolejny wstrząs powoduje ich wysunięcie zupełnie na aut, a wówczas kula spada na puszkę z kwasem i rozbija ją. Kwas wytryskuje na boki, a w zetknięciu z materiałem wybuchowym pokrywającym od środka ścianki puszki wywołuje detonację. Zapewne około czterystu gramów trotylu, co urywa nogi przy samej głowie.
— To jak przejdziemy na drugą stronę? — zapytała.
— Są na to dwie metody — wyjaśniłem. — Po pierwsze można rozłożyć specjalny chodniczek, trochę podobny do karimaty, ale oczywiście znacznie grubszy. Wówczas można przejść prawie bezpiecznie. Druga metoda to nasypać z pół metra śniegu i przejechać na nartach.
— Nie mamy karimaty — zauważyła.
— Ani agregatu śniegotwórczego i nart — dodał szef.
— Pozostaje zdetonować — wzdrygnąłem się. — Nie mam na to specjalnej ochoty, ale cóż...
Wyjąłem z plecaka kilkanaście wojskowych petard i kłąb kabelków.
— Lepiej się cofnijcie. Zupełnie na zewnątrz — rozkazałem.
O dziwo Zosia posłuchała bez cienia protestu. Przyczepiałem petardy do kabli i rzucałem na glinianą podłogę. Większość upadała tam gdzie chciałem. Wreszcie rozwijając kable cofnąłem się aż do pierwszej groty.
— Uwaga, będę strzelał — zawołałem do szefa.
— W porządku — odkrzyknął z zewnątrz.
Połączyłem pierwszy przewód z zapalarką. Położyłem się twarzą do ziemi, w uszy wsadziłem zatyczki i otworzyłem szeroko usta. Wcisnąłem guzik.
Huk wytłumiony przez skalne ściany był dość cichy. Tylko petarda. Podłączyłem kabelek od drugiej i ponownie odpaliłem. Znowu usłyszałem tylko wybuch ładunku. Za piątym razem eksplozja była potworna. Z korytarza buchnął kłąb dymu.
— Wszystko w porządku? — pan Tomasz wszedł do groty.
Dałem mu ręką znak, że tak i wskazałem wyjście. Wyszedł. Podłączyłem kolejny kabel. Huknęło ponownie bardzo silnie, a po chwili rozległy się jeszcze dwa dalsze wybuchy. Widocznie miny ustawiono w trójkąt i połączono kablami tak, że nadepnięcie na jedną powodowało odpalenie wszystkich trzech. Zdetonowałem jeszcze cztery petardy powodując wybuch kolejnych dwu min. Wreszcie zszedłem na dół. Podłoga wyglądała
fatalnie. W wielu miejscach detonacje zerwały warstwę gliny odsłaniając skałę. Wszędzie walały się ostre kawałki szkła i porcelitu, w powietrzu unosiły się opary kwasu. Na szczęście do samych skrzynek można było dojść po kamieniu. Przyszli moi towarzysze.
— Można powiedzieć, że szlak został przetarty — wskazałem ręką na pobojowisko.
— Zobaczmy teraz te skrzynki.
Ruszyłem ostrożnie. Poszli za mną. Pan Samochodzik podniósł z ziemi kawałek miny.
— Porcelit — powiedział. — Paskudna rzecz. Jak się okazało skrzynki stały na solidnej skale.
— Sądzisz, że one także są zaminowane? — pan Tomasz nachylił się ostrożnie i podziwiał niemieckie napisy na wieku pierwszej z nich.
— Nie wiem...
— Ja bym zaminowała — powiedziała Zosia.
— No to cofnijcie się do pierwszej groty — zaczepiłem o wieko skrzynki kotwiczkę kupioną w sklepie rybackim.
Wycofali się posłusznie, a ja ruszyłem za nimi rozwijając mocną żyłkę. Po chwili dołączyłem do nich.
— Chwila prawdy — podałem motek Zosi.
— Ja mam pociągnąć? — ucieszyła się.
— Aha — potwierdziłem. — Raz a mocno. Żyłka się nie zerwie, jest obliczona na dwadzieścia kilogramów.
— Czy to bezpieczne? — zaniepokoił się szef. — Jeśli wypełnili te skrzynie dynamitem, to wybuch takiej ilości...
— Wycofajmy się na zewnątrz — powiedziałem. — Tak na wszelki wypadek.
Wyszliśmy przed grotę i Zosia pociągnęła. Nic się nie stało.
— No i po strachu — uśmiechnął się szef.
— Skarby, skarby! — pisnęła i chciała wejść do jaskini.
— Może i skarby — przytrzymałem ją za ramię. — A może mina z opóźnionym zapłonem.
— Piętnaście minut? — zagadnął szef patrząc na zegarek.
— Poczekajmy trzydzieści.
Po upływie pół godziny po raz kolejny zagłębiliśmy się w lochy. Szarpnięcie zrzuciło najwyższą skrzynkę na ziemię. Stare drewno popękało. Pochyliłem się i palcami rozgarnąłem ostrożnie sypiące się ze środka pociemniałe trociny. Skrzynka była pusta.
Ostrożnie otworzyłem drugą. Na dnie leżała warstwa wiórków. Kolejne także niczego nie ukrywały.
— Tu leży jakiś zeszyt — Zosia wskazała na podłogę za skrzynkami.
Odczepiłem kotwiczkę i zahaczyłem ją ostrożnie za okładkę. Wycofałem się do pierwszej komory, a pan Tomasz z siostrzenicą wyszli na zewnątrz. Pociągnąłem i po kilku minutach trzymałem znalezisko w ręce. Zeszyt obłożono w ceratę. Otworzyłem go ostrożnie, a potem wyszedłem na zewnątrz.
— I co? — zagadnął szef.
— Mam go. Na razie proponuję zasypać tą dziurę — wskazałem loszek. — Bo jeszcze ktoś wejdzie i nadzieje się na miny, których nie udało się zdetonować.
Posługując się lewarkiem „załataliśmy” dziurę i ruszyliśmy w stronę Karpacza.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PIĘKNY PRZYKŁAD GÓRALSKIEJ ARCHITEKTURY • HISTORIA
ŚWIĄTYNI WANG • WSPINACZKA NA GÓRĘ CHOJNIK • NOCLEG
NA ZAMKU CHOJNIK • KRYPTONIM „RIESE” • NA ROZKAZ MOSKWY
Przyjemnie było schodzić z góry. Mijaliśmy objuczonych jak muły turystów, którzy z wysiłkiem pięli się w kierunku szczytów. Przed nami w dole majaczyła panorama miasteczka, a wiatr chłodził nasze czoła.
— Czyli skrytka okazała się pusta — powiedział w zadumie Pan Samochodzik.
— Trzeba będzie dobrać się do szybów...
— Do tego niezbędny będzie ciężki sprzęt i oczywiście pozwolenie — zauważyłem.
— Sporo się ostatnio zmieniło, może teraz go udzielą?
— Tak, ale wynajęcie fachowca z odpowiednim świdrem będzie kosztowało, a tymczasem budżet naszej komórki zredukowali o trzydzieści procent...
— Może ten zeszyt zawiera jakieś wskazówki - potrząsnąłem trzymanym w dłoni brulionem. Niebawem zeszliśmy na dół.
— Odbijemy trochę w bok — zarządził pan Tomasz pokazując ścieżkę znikającą w niewielkim zagajniku.
Posłusznie powędrowaliśmy za nim. Po dość stromym podejściu stanęliśmy przed dziwnym drewnianym kościołem.
— Jak wam się to podoba? — zagadnął szef.
— Piękny przykład góralskiej architektury — wypaliła Zosia.
— Zapewne dzieło miejscowych cieśli — dodałem. Pan Tomasz westchnął i opadł na stojącą opodal ławkę:
— Kochani moi!...
— To świątynia Wang — domyśliłem się wreszcie. Szef nadal siedział ze spuszczoną głową.
— Zbudowana w XIII wieku gdzieś nad Snognefiordem w Norwegii...
Podniósł głowę i popatrzył na mnie nieufnie.
— Opowiedz, wujku — podlizała się Zosia. — Tyle się można od ciebie nauczyć...
Pan Samochodzik nieco złagodniał.
— A więc kościół ten nazywany jest świątynią Wang na pamiątkę miejscowości, z której pochodzi — wsi Vang w południowej Norwegii. Jest kościołem typu stav. W połowie XIX wieku było ich na terenie Skandynawii kilkaset, obecnie jest już tylko kilkadziesiąt.
— Dlaczego tylko tyle? — zdziwiła się Zosia.
— No cóż, większość z nich znajdowała się w kiepskim stanie technicznym. Poza tym pojawiła się moda na kościoły murowane. Stare po prostu rozebrano. Na przykład w Oslo na półwyspie Bydgoy znajduje się królewska kolekcja budynków, coś w rodzaju prywatnego skansenu będącego pamiątką po wystawie światowej zorganizowanej tam w początkach XX wieku. Bramę wjazdową na teren obiektu stanowi właśnie portal z jakiegoś rozebranego kościoła. Tę świątynię spotkał nieco lepszy los. Wzniesiona na przełomie XII/XIII wieku miała zostać rozebrana w połowie XIX stulecia. Mieszkańcy Vang planowali wzniesienie na tym miejscu dużego kościoła murowanego. Pochodzący z Norwegii malarz, Jan Krystian Dahl, mieszkający w Dreźnie przekonał króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV, że tak ciekawy obiekt może być ozdobą Wyspy Pawiej w pobliżu Berlina. Król wysłał do Norwegii swoich agentów i zakupił tę piękną świątynię za niewygórowaną sumę 427 marek srebrem. W 1841 roku pod nadzorem architekta rozebrano kościół i w częściach przewieziono do Berlina. Jednak władca zmienił zdanie. Skrzynie z elementami przez ponad rok leżały pod gołym niebem na bocznicy jednego z dworców. Wreszcie hrabina Fryderyka von Reden zaproponowała umieszczenie go w Karpaczu. Mieszkający w Cieplicach hrabia Christian Leopold von Schaffgotsch podarował tę właśnie parcelę na zboczu Czarnej Góry. Odbudowa trwała przeszło dwa lata. Niektóre elementy konstrukcyjne były zbyt osłabione, trzeba było wymienić około 30% więźby dachowej i praktycznie wszystkie gonty. Dlatego — uśmiechnął się kpiąco — wasza teoria o miejscowych cieślach nie do końca jest fałszywa. Zrekonstruowano też dwie kolumny stojące najbliżej ołtarza. Rekonstrukcję zakończono ostatecznie w połowie 1844 roku i w lipcu nastąpiło uroczyste poświęcenie. Od tamtej pory mieści się w nim parafia ewangelicka. Ale może lepiej będzie, jeśli zobaczycie wnętrze.
Kościół był niestety zamknięty. Szef posmutniał.
— No trudno — powiedział. — Nie obejrzymy sobie ani rzeźb przedstawiających głowy wikingów, ani pięknych płaskorzeźb na kolumnach... Ani świeczników w kształcie łabędzi, w których świece zapalane są tylko podczas ślubów...
— To tu się odbywają także śluby? — zdziwiła się Zosia. Tym razem obaj wznieśliśmy oczy do nieba.
— Dlaczego nie? — zdziwił się szef. — Tu nawet czasami udziela się ślubów katolickich.
Zaskoczył mnie.
— Coś podobnego? — zdumiałem się.
— Nie bądź takim fundamentalistą religijnym, Pawle — uśmiechnął się. — Świątynia Wang jest szeroko znana jako kościół szczęśliwych małżeństw. Ale na nas czas.
— Czy to miejsce przypomina choć trochę góry Norwegii, Z których pochodzi kościółek? — zapytała Zosia.
— Raczej nie. Jak widzisz, tu rosną solidne świerki, a tam stał na niedużym skalnym płaskowyżu nad brzegiem górskiego jeziora.
— Dlaczego ta dzwonnica stoi w tak dziwnym miejscu? — zapytała Zosia, gdy schodziliśmy ścieżką w dół.
— Zbudowano ją niedawno, żeby chronić kościół przed podmuchami wiatru od
strony Śnieżki.
— Gdzie zanocujemy? — zagadnęła Zosia, gdy sadowiliśmy się w Rosynancie.
— Na zamku Chojnik — wyjaśniłem. — To wprawdzie kawałek drogi stąd, ale za to jest w nim bardzo sympatyczne schronisko turystyczne...
— Lepiej tam zadzwońmy i dowiedzmy się, czy są miejsca — poradził szef. — Wakacje już się zaczęły.
Wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer podany w przewodniku. Zarezerwowałem trzy miejsca i ruszyliśmy. Pan Tomasz przeglądał zeszyt.
— No cóż — powiedział. — To faktycznie była skrytka, nazwijmy to tak: operacyjna. Podręczny bank lokalnego Wehrwolfu albo innej organizacji postfaszystowskiej.
— Są jakieś użyteczne informacje?
— Właściwie nic ciekawego. Mamy tu adnotacje o tym, że ktoś pobierał złoto. Zawsze zapisana jest ilość, numer sztabki i podpis. Nie napisali niestety, na jakie cele.
— Z którego roku są ostatnie wpisy? — zapytałem.
— Głupio to zabrzmi, ale sprzed dwu lat. Ktoś pobrał wówczas ostatnią sztabkę i postawił grubą czerwoną kreskę.
— Ile ogólnie złota było w tych skrzyniach? Szef dłuższą chwilę kartkował notes.
— Pobierali zazwyczaj po sto - dwieście gramów. Przeważnie co kilka — kilkanaście miesięcy. Może więc około dwustu kilogramów? To jest ciekawe. Na początku lat dziewięćdziesiątych zabierali co dwa — trzy miesiące po kilka kilogramów. Podpisy należą do pięciu ludzi...
— Inwestowali hitlerowskie złoto w legalne transakcje i teraz są zapewne szanowanymi biznesmenami — powiedziałem. — Jak się podpisywali?
— Pseudonimami. Tą drogą daleko nie zajdziemy... Ale przekażemy ten notatnik UOP-owi. Może coś uda im się z tego wydedukować.
— No to mamy problem — westchnąłem. — Bez świdra sobie nie poradzimy. Gdyby zostawili chociaż jedną sztabkę, umożliwiłoby to finansowanie dalszych poszukiwań...
A tak, niestety.
— I tak musielibyśmy ją oddać — sprowadził mnie na ziemię.
— Ale może zainkasowalibyśmy nagrodę?
— Właśnie, a nie dostaliście nagrody po odnalezieniu florenów z Zalewa, skarbów w fortach warszawskich i przedmiotów z wraka wydobytego koło Fromborka? — zaciekawiła się Zosia.
— Wypłacono nam premie i obiecano zwiększyć budżet komórki — powiedział pan Tomasz. — No trudno. Nocleg w zamku i jutro wracamy do Warszawy.
— Z pustymi rękami? — zdumiała się. — Myślałam, że zostaniemy tu tak długo, aż znajdziemy chociaż część...
— Mamy za mało informacji — powiedział Pan Samochodzik. — Trzeba zobaczyć, czy nie napłynęła jakaś nowa korespondencja.
Zaparkowałem na strzeżonym parkingu w Sobieszowie. Miasteczko było niewielkie. Część domów otynkowano, jakby nowi właściciele po wojnie starali się zatrzeć ślady niemieckiej kultury — ściany budowane na „pruski mur”. Przeszliśmy przez nieco nowszą dzielnicę wspinającą się na stok góry i wreszcie zatrzymaliśmy się przed sporą bramą. Obok była kasa i wisiała wywieszka z cenami biletów.
— Karkonoski Park Narodowy — domyśliła się Zosia. Zajrzałem w okienko kasy. Było puste. Nikt też nie sprawdzał biletów. Wzruszyłem ramionami i weszliśmy na teren parku. Droga biegła coraz ostrzej pod górę. Wokoło rósł gęsty las. Powietrze było chłodne i przyjemne.
— Z dołu ten zamek wydawał się być zupełnie blisko — jęknęła Zosia — a teraz czuję się wykończona...
— Brak kondycji — powiedział szef. — To normalne po całym roku nauki. Ale nie przejmuj się: kiedy dojdziemy do Zbójnickich Skałek, będziemy w połowie drogi. A potem jeszcze kawałek pod górkę i znajdziemy się w zamku.
Budowla pojawiała się nieoczekiwanie zza zakrętu ścieżki.
— Robi wrażenie — powiedziała Zosia patrząc na bramę ozdobioną herbem.
Przeszliśmy pod łukiem i skierowaliśmy się w lewo. W szesnastowiecznej bastei, ocalałej z pożaru, który strawił zamek w połowie XVII wieku urządzono schronisko turystyczne.
O dziwo, mimo że wakacje już trwały, w schronisku było zupełnie pusto i bez trudu rozlokowaliśmy się w dwu pokojach, w których normalnie mieszkałoby osiem osób. Na kolację poszliśmy do jadalni. Ciężkie drewniane stoły i niezwykle masywne krzesła wyglądały dość ładnie, ale bardzo trudno było na nich wysiedzieć. Już po kilkunastu minutach wszystkie części ciała mieliśmy poodgniatane.
— Gdzie będziemy szukać dalej? — zapytał pan Tomasz skubiąc widelcem jajecznicę.
Ucieszyłem się, że mimo wcześniejszej deklaracji zdecydował się kontynuować beznadziejne z pozoru poszukiwania.
— No cóż, niedaleko stąd są Góry Sowie i kompleks „Riese” — Zauważyłem. — Można by spróbować trochę się rozejrzeć w tamtych okolicach.
Kiwnął poważnie głową i popadł w zadumę.
— Walim — powiedział wreszcie. — To nie miałoby sensu. Równie dobrze możemy szukać igły w stogu siana.
— Co jest w Górach Sowich? — zaciekawiła się Zosia.
— Nie słyszałaś o Walimiu? — zdziwił się. — To przecież od dawna pożywka dla wszelkiego rodzaju natchnionych artykułów prasy brukowej...
— Coś mi się obiło o uszy — powiedziała.
— Około 1938 roku w pobliżu Walimia Niemcy przystąpili do pierwszych prac. Sporą część masywu górskiego Włodarz otoczono parkanem z drutu kolczastego.
— Zgodnie z traktatem wersalskim Trzecia Rzesza nie miała prawa prowadzić badań nad technologiami wojskowymi — wyjaśniłem. — Dlatego też Wehrmacht ćwiczył na poligonach radzieckich, a niemieccy inżynierowie tam właśnie zdobywali doświadczenia w konstruowaniu czołgów i samolotów.
— Ponieważ Hitler nie ufał Stalinowi, Niemcy zaczęli budować na terenie Śląska tajne laboratoria podziemne — wyjaśnił szef. — Prace nabrały rozmachu około 1943 roku. Wówczas to zaczęto drążyć podziemne kompleksy hal montażowych i tuneli. Ogółem kompleks „Riese” to prawdopodobnie piętnaście do dwudziestu systemów podziemi rozrzuconych na przestrzeni około dwustu kilometrów kwadratowych. Przy pracy zmarły z wycieńczenia dziesiątki tysięcy więźniów z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, czyli dzisiejszej Rogoźnicy. Nadzór nad budową sprawowała Organizacja Todta, wyspecjalizowana w tym, co dziś nazwalibyśmy „budownictwem specjalnego znaczenia”.
Obecnie znamy kilkanaście kilometrów podziemi. Dostępu do wielu ich partii strzegą sztucznie wykonane zawały. Niestety brak pieniędzy uniemożliwia dokładne badanie i inwentaryzację. W 1943 roku druga wojna światowa była dla hitlerowców przegrana. Prawdopodobnie liczyli się z tym, że lotnictwo strategiczne wkrótce będzie bombardować nawet tereny rdzennie niemieckie. Poza tym Rosjanie mogli bombardować nawet tereny bardzo oddalone od linii frontu. Na przykład bombowiec TB-7 Petlakow... Najdoskonalsza maszyna tamtych czasów. Osiągał pułap ponad dziesięciu tysięcy metrów. Był niewykrywalny dla większości urządzeń namiarowych, leciał na wysokości, której nie był w stanie osiągnąć żaden myśliwiec. Co więcej mógł przelecieć na raz prawie pięć tysięcy kilometrów i zabrać pięć ton bomb. To przed takimi niespodziankami bronić miały fabryk wielometrowej grubości kamienne stropy. Prawdopodobnie po ukończeniu budowy wytwarzano by w tych lochach pociski V-1 i V-2, zapewne także gazy bojowe i broń bakteriologiczną.
— Czy hitlerowcy mogli wyprodukować broń bakteriologiczną? — zapytała Zosia.
— To wcale nie jest trudne. Dlatego broń bakteriologiczną nazywa się często „atomem dla ubogich”. Każdy dyktator jest w stanie przy drobnych nakładach finansowych zafundować sobie coś takiego.
— Japończycy w Mandżurii posiadali fabrykę, w której produkowali 300 kilogramów pałeczek dżumy miesięcznie — powiedział pan Tomasz. — Kiedy bomby atomowe spadły na Hiroszimę i Nagasaki, zapasy pałeczek dżumy i zawiesiny zawierającej bakterie wąglika wystarczały do wywołania epidemii, która pochłonęłaby życie od stu do trzystu milionów ludzi... Na szczęście nie zdążyli.
— Trzysta milionów — szepnęła Zosia.
— Być może w lochach Walimia pracowano także nad bronią jądrową — wyraził przypuszczenie szef. — W jednej z filii obozu Gross-Rosen przetrzymywano kilkudziesięciu niemieckich, belgijskich i norweskich fizyków. Po wojnie nie udało się ich odnaleźć. Albo zostali rozstrzelani przez hitlerowców, albo wpadli w ręce NKWD i potem majstrowali swoje bomby atomowe za kołem podbiegunowym czy na Syberii.
— Mieli szansę skonstruować broń atomową? — zaciekawiła się Zosia.
— Słyszałem, że niedaleko Walimia, w Mieroszowicach, pracowano nad produkcją ciężkiej wody, a w Kozienicach ruszyła kopalnia rad uranowych, były więc komponenty do produkcji bomb atomowych i wodorowych, jednak od składników do gotowej broni daleka droga. Raczej nie mieli szans zbudować jej przed zakończeniem wojny.
— Dlaczego mówicie, że jeśli pociąg ukryto w Górach Sowich, to jego szukanie jest bezcelowe? — zaciekawiła się Zosia.
— Bo, jak się oblicza, znamy około 30% wydrążonych chodników.
— Dlaczego nikt nie zabrał się za ich odnalezienie i odgruzowanie? Czy tylko brak pieniędzy...
— Obecnie faktycznie brakuje na to funduszy, a wcześniej takie próby były odgórnie torpedowane przez najwyższe czynniki państwowe. Może na rozkaz Moskwy, a może z inspiracji siatki złożonej z byłych hitlerowców, dysponującej złotem pochodzącym z odnalezionej przez nas skrytki... Ale na razie pora iść spać. Rano obejrzymy sobie zamek i zastanowimy się co dalej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
ODBIERAM POCZTĘ • ZWIEDZAMY ZAMEK • LIST Z ...ŁUBIANKI • CZYM JEST ZŁOTA DZIURA • HISTORIA ŚLĄSKIEGO ZŁOTA • Z CZEGO ŻYLI ROSYJSCY BANKIERZY
Rankiem dzięki uprzejmości kierownika schroniska skorzystałem z komputera. Na szczęście mieli modem i mogłem ściągnąć z ministerialnego serwera listy, które przyszły do nas. Wydrukowałem je i ruszyłem dziarskim krokiem do bramy prowadzącej na wewnętrzny dziedziniec warowni.
Pan Samochodzik kupił już bilety, a właściwie kupił tylko dla Zosi, bo my jako przedstawiciele Ministerstwa Kultury i Sztuki mogliśmy wejść za darmo. Dziedziniec nie był duży. Otaczały go wysokie mury z białego granitu.
— Strasznie ten kamień dziobaty — powiedziała Zosia. — Chyba kiepskiej jakości...
— Mury wietrzeją na skutek zwykłych wpływów atmosferycznych — wyjaśnił szef.
— Na Śląsku te wpływy są szczególnie jadowite... Nawet granit po upływie sześciuset lat zaczyna się kruszyć...
— Sześćset lat? — zdumiała się. Pan Tomasz wzniósł oczy do nieba.
— Stań sobie pod tamtym słupkiem, a ty, Pawle, skocz po liny. Nieuctwo należy wybić...
— Ten pręgierz to zabytek — zauważyłem.
Zosia popatrzyła zaciekawiona na czerwoną kolumnę wykutą z jednej bryły kamiennej.
— To był pręgierz? — zdziwiła się. — Po co w zamku takie urządzenie?
— Właściciele zamku mieli fatalną opinię — powiedziałem. — Łupili bezlitośnie poddanych, a tych, którzy się stawiali, pakowali do lochów pod zamkiem lub kazali batożyć w tym właśnie miejscu — wyjaśniłem.
— Rabowali także kupców — uzupełnił ponuro szef. — Z wieży zamkowej widać było trzy różne szlaki kupieckie. Siądźmy - wskazał ławeczkę. — Muszę wam chyba trochę opowiedzieć o historii tej budowli.
Siedliśmy wygodnie.
— Wedle legendy, około 1292 roku książę świdnicki Bolko I Surowy z rodu Piastów, nakazał powalić drzewa porastające szczyt góry Chojnik i zbudować w tym miejscu dwór myśliwski. Właśnie od tych wspaniałych drzew ma pochodzić nazwa twierdzy.
Prawdopodobnie W 1353 roku Bolko II Mały zbudował tu kamienny zamek. Warownia niedługo pozostawała w polskich rękach, bo już w 1364 roku książę musiał oddać ją w zastaw Timonowi von Colitzowi, który z miejsca odsprzedał zamek Czechom. Książę zdołał go odkupić za 2500 kop groszy praskich, ale po jego śmierci wdowa po nim, księżna Agnieszka, oddała zamek Gotsche Schoffowi, protoplascie rodu Schaffgtschów, w których rękach warownia pozostawała do 1945 roku.
— Przeszliśmy przez bramę do zamku górnego.
Zwróćcie uwagę — szef wskazał ręką resztki sklepienia z cegieł i okno prowadzące na dziedziniec. — Tam właśnie w 1393 roku zbudowano kaplicę zamkową. Niestety niewiele z niej zostało.
Po wąskich, ciemnych i wilgotnych schodkach wdrapaliśmy się na wieżę. Ze szczytu widać było wspaniałą panoramę okolicy. Szef podał Zosi mapę i lornetkę.
— No i czego ciekawego się dowiedziałeś? — zapytał. Zrobiłem zdumioną minę.
Uśmiechnął się.
— Przecież bez powodu byś się nie spóźnił. Czyżby mieli tu komputer? Z kieszeni wystaje ci kawałek wydruku...
— Przyszedł list od doktora Raubera — powiedziałem.
— Proszę — wręczyłem mu wydruk.
— Drodzy koledzy — czytał — cieszę się, że pozostaliście wśród żywych. Osobiście jednak wolałbym na przyszłość, abyście nie pojawiali się na moim terenie. Usiłowałem dowiedzieć się czegoś o grupie dywersyjnej „Orzeł”, niestety niewiele tego. Działająca po wojnie komisja do spraw rewindykacji zagrabionych przez nazistów dóbr kultury rosyjskiej usiłowała wyjaśnić szczegóły akcji „Skok tygrysa”. Wbrew meldunkowi podającemu, że udało się pociąg zablokować pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą, za najbardziej prawdopodobne miejsce ukrycia przyjęto zamek Książ, a dokładniej lochy znajdujące się w skałach poniżej niego. Po wojnie w zamku przez kilka lat stacjonowała Armia Czerwona. Prowadzone badania geofizyczne oraz odwierty pozwoliły odnaleźć liczne korytarze, w tym zawierające specjalistyczny sprzęt laboratoryjny, jednak nie natrafiono ani na podziemny dworzec kolejowy, o którym wspominali jeńcy, ani na żaden ślad tuneli prowadzących w stronę magistrali kolejowej do Wałbrzycha. Jednak wyniki badań geofizycznych wskazują, że w skałach tych mogą istnieć także inne pustki, choć trudno powiedzieć, czy naturalne, czy wydrążone ręką człowieka. Na znalazcę złotego pociągu czeka nagroda w wysokości pół miliona dolarów. Trzymam kciuki. Dr N. Rauber.
— Na pewno wiedzą znacznie więcej, niżby chcieli lub mogli powiedzieć — stwierdziłem.
— Zamek Książ... Leży niedaleko Wałbrzycha i chyba teoretycznie moglibyśmy rozważyć tę lokalizację... Zastanawia mnie jednak inny aspekt tego zagadnienia — westchnął.
— Czy nie wydało ci się dziwne, że Armia Czerwona nie zdołała odnaleźć i wyczyścić takiej skrytki? Mieli na poszukiwania lata i tony sprzętu.
— Jeśli wyjdziemy z tego założenia, to cała nasza wyprawa traci sens — zaprotestowałem.
— A może było inaczej? Może odnaleźli to, ale złoto przechwycił pion wojskowy, nie wiem, może GRU, a kolegom z KGB oczywiście nie pisnęli ani słówka.
— GRU? — zaciekawił się szef.
— Gławnoje Razwiedielnoje Uprawlenije — wyjaśniłem. — Wywiad wojskowy po naszemu.
— Nie zaszkodzi sprawdzić na miejscu, jak się sprawy mają.
— Ale czy ta lokalizacja jest choćby prawdopodobna? — zamyśliłem się. — Ostatecznie pociąg został zablokowany tutaj — wskazałem linię kolejową wijącą się niedaleko od nas, w dolinie.
Blisko horyzontu majaczyły zabudowania parku zdrojowego w Cieplicach, a dalej we mgle widać było przedmieścia Jeleniej Góry. Gdyby nie góry wyrastające na zachodzie, zapewne z tej wysokości spostrzeglibyśmy Szklarską Porębę.
Szef popatrzył na mnie z politowaniem.
— Zablokowany, powiadasz.... Dobrze. Załóżmy, że wysadzili tory prowadzące przez przełęcz do Czech. Zresztą przypuszczam raczej, że nie wysadzali ich, tylko odstrzelili skalne ściany i zasypali tysiącami ton skały. A od tej strony wysadzili tor. Niemcy ściągnęli kilka komand roboczych, przecież nawet tu w Sobieszowie były filie obozu koncentracyjnego. Więźniowie w kilka godzin odbudowali torowisko i pociąg pomknął na spotkanie linii frontu. W odpowiedniej chwili w Wałbrzychu zakręcił i popędził na północ w stronę zamku Książ.
— No nie wiem... — poskrobałem się po głowie.
— A masz jakiś lepszy pomysł? — uśmiechnął się.
Zosia odłożyła lornetkę, rozłożyła sztabówkę przedstawiającą okolice zamku.
— Złota Dziura — odczytała nazwę jednego z wąwozów. — A może należałoby to sprawdzić?
— Złota Dziura nie ma nic wspólnego z naszymi poszukiwaniami. Po prostu w tym miejscu znajdowała się walońska kopalnia złota.
— Zajrzyjmy tam — poprosiła.
— Jak widzisz na mapie, Złota Dziura i cała ta dolinka leżą na terenie Karkonoskiego Parku Narodowego — powiedziałem. — A wolno się poruszać tylko po wyznaczonych szlakach. Zresztą to miejsce zostało wyeksploatowane bardzo dawno temu.
— Tu w okolicy są jeszcze jakieś miejsca występowania złota? — zaciekawiła się. — Oczywiście — uśmiechnął się pan Tomasz. — Poza okolicami Śnieżki kruszec wydobywano także w pobliżu Szklarskiej Poręby, Lwówka Śląskiego, Złotoryi. Wystarczy popatrzeć na mapę i poczytać nazwy miejscowości: Płuczki, Kopacze, Złoty Stok, Zloty Potok, Złote Góry... Pierwsze ślady prac poszukiwawczych na tych terenach pochodzą z XII wieku. Ale złoto było znane i prawdopodobnie wydobywane na naszych ziemiach znacznie wcześniej. Na początku epoki brązu na południu Polski istniała kultura unietycka. Jej władcy grzebani byli w potężnych kurhanach, a do grobów wkładano im tak zwane berła sztyletowate, będące zapewne oznaką władzy. Ich ostrza wykonane były z brązu, inkrustowanego złotem.
— Drobne złote ozdoby wykonywano prawdopodobnie poprzez rozklepywanie samorodków, zanim jeszcze poznano tajemnicę wytopu metali — pochwaliłem się wiedzą.
— A w późniejszych okresach? — zaciekawiła się.
— Kultury istniejące na naszych ziemiach w epoce brązu, a potem w epoce żelaza, jak na przykład mieszkający w Biskupinie przedstawiciele kultury łużyckiej, znały złoto, choć miały go niewiele. Prawdopodobnie pochodziło z basenu Morza Śródziemnego.
Przekuwano i przetapiano złote wyroby trafiające na nasze ziemie za pośrednictwem innych ludów. W okresie wpływów rzymskich, czyli w I-III wieku naszej ery, złoto napływało na te tereny w większych ilościach w postaci rzymskich monet. Wreszcie w średniowieczu zaczęły docierać do nas monety bizantyjskie i arabskie dirhemy, także wykonane z tego szlachetnego kruszcu.
— A wydobycie na miejscu? — zaciekawiła się.
— Oblicza się, że między XII a XV wiekiem na Śląsku wydobyto około 30 ton złota — powiedział szef. — A w XIV wieku kopalnie Księstwa Legnickiego dostarczały tygodniowo 22 kilogramy kruszcu.
— To niewiele — powiedziała w zadumie.
— Za kilogram złota możesz obecnie kupić średniej klasy samochód — poinformowałem ją.
— Kroniki czeskie podają informację, że około 1220 roku doszło na Śląsku do powstania górników, którzy toczyli długą wojnę partyzancką z polskim rycerstwem, zadając mu poważne straty.
— Widocznie nie chcieli dzielić się wydobytym kruszcem. Zło — to, to — zło. Przestaw sobie te sylaby... Przeczytałem to w książce Michała Markowskiego „Pajęczyna” — odpowiedziałem widząc zdumione spojrzenie pana Tomasza.
— Trafne — mruknął. — Wyjątkowo trafne. W 1241 roku doszło do bitwy z mongolskim najeźdźcą na Legnickiem Polu. Kroniki odnotowały, ze po stronie polskiej walczyło 150 kopaczy złota z Lwówka Śląskiego. Niestety trafili w jasyr i nie wiadomo, co się z nimi stało. Byli wybitnymi specjalistami, a Mongołowie umieli takich wykorzystać.
Profesor Igor Możejko z Moskwy wysunął swojego czasu przypuszczenie, że właśnie jeńcy wzięci na Śląsku założyli w XIII wieku kopalnie złota na Ałtaju.
Popatrzyłem na roztaczającą się wokoło panoramę dolin i gór. Świerkowe lasy były dość mroczne, ale posiadały swoisty urok.
— A jak rozwijała się eksploatacja kruszcu w późniejszych okresach? — zaciekawiła się siostrzenica szefa.
Pan Samochodzik wykonał zapraszający gest ręką. Ruszyliśmy krętymi schodkami w dół. Przejście było ciemne, nieliczne żarówki poprzepalały się już dawno.
— Złoto eksploatowano tu właściwie cały czas — powiedział. W ciemności jego głos zabrzmiał ponuro. — Jeszcze w połowie XIX wieku wykonywano z niego drobne klejnoty na potrzeby dworu austriackiego. Z kruszcu wydobytego w okolicach Złotego Stoku wykonano na przykład chrzcielnicę, która służyła później dzieciom królewskim i cesarskim.
Ostatnie zakłady produkujące ten metal zamknięto dopiero po drugiej wojnie światowej, przy czym kruszec odzyskiwano w tym okresie z rud arsenu.
— Produktem ubocznym przy odzyskiwaniu złota był arszenik — uzupełniłem.
— Ale eksploatacja takich pokładów jak tu w okolicy jest nieopłacalna. Choć nadal bawią się w poszukiwania amatorzy. W Złotoryi organizowane są nawet mistrzostwa w płukaniu złota.
— Nadal nie wszystko z tym złotem jest dla mnie jasne — powiedziała Zosia. — Co to znaczy płukanie złota?
— To proste. Przypomnij sobie, co mówiłem koło Karpacza. Odrobinki kruszcu wymieszane są najczęściej z piaskiem, żwirem i kamieniami. Wystarczy zaopatrzyć się w płaską metalową miskę. Na miskę sypie się łopatkę piasku lub mułu, zalewa sporą ilością wody i odpowiednimi ruchami ręki wprawia ją w ruch obrotowy. Podczas takiego kręcenia drobinki złota jako cięższe opadają na dno miski, a piasek zostaje na górze.
— A jak można oddzielić od piasku bardzo drobne kawałeczki? — zaciekawiła się.
— Jeśli bardzo drobne okruchy złota, występujące czasami także w postaci łusek, są wymieszane z mułem, to można je odzyskać za pomocą tak zwanego zmydlania — wyjaśnił.
— Miesza się wówczas muł na przykład z płynem do mycia naczyń „Ludwik”, dodaje bardzo dużo wody i piasek pozostanie na pianie, a drobinki złota opadną na dno.
— To mi przypomina starą opowieść dziadka — powiedziałem. — On to z kolei słyszał do starszych ludzi. W rosyjskich bankach obijano grubym suknem lady bankowe, na których liczono złote monety. Kasjer licząc dociskał lekko każdą „świnkę” palcem do sukna.
— Świnkę? — brwi Zosi uniosły się lekko do góry w zdziwieniu.
— Tak się potocznie nazywa złote dziesięciorublówki — wyjaśnił szef. — Nazwa zapewne wzięła się stąd, że za cara prosię kosztowało właśnie około dziesięciu rubli.
— Raz na rok, przed świętami odczepiano sukno od lady i zabierano do domu.
— A potem je palili i odzyskiwali złoto? — domyśliła się.
— Nie, to byłoby mało opłacalne. Stosowali także zmydlanie. Po wypraniu sukna w misce pozostawało trochę złotego pyłu na dnie, a sukno wysuszone i wyprasowane znowu przybijano do lady.
— Sprytne — uśmiechnęła się.
— Można tak było „ukraść” kruszec o wartości do piętnastu rubli rocznie. Przy czym kasjerzy traktowali tą praktykę jako swoje święte prawo... Z grubsza tak jak wozacy kradnący z każdego transportu kilkanaście cegieł, co nazywano nawet „dochodem furmańskim”.
— Ten bankowy proceder był chyba trudny do wykrycia?
— Trudny — potwierdził Pan Samochodzik. — Znacznie trudniejszy niż tak zwane obrzezywanie.
— To chyba jakiś żydowski zabieg rytualny?
— W późnym średniowieczu to określenie posiadało także inne znaczenie. Ówcześni bankierzy, lichwiarze i inni przedstawiciele zawodów, przez ręce których przechodziła duża ilość monet, odcinali wąskie paseczki metalu wzdłuż rantu monety. Jeśli zrobili to odpowiednio umiejętnie, trudno to było zauważyć, a w ciągu roku mogli zebrać złota i srebra za dobre kilka dukatów.
— To było chyba także nielegalne?
— Oczywiście. W razie przychwycenia groziło za to obcięcie ręki, a w razie recydywy szubienica.
Zamyśliła się. Wodziła wzrokiem po murach zamku i otaczających go górach, jakby pragnęła odgadnąć, ile też złota ukrywają...
— Kruszec występuje albo w skale, takiej jak granit, albo w piasku?
— W USA występują także żyły wapienne — powiedziałem. — Wówczas złoto w postaci kawałków rozproszone jest w warstwie wapienia. Prawdopodobnie w okresie jury lub kredy, gdy na dnie mórz powstawały złoża skał osadowych, prądy morskie nanosiły w te miejsca nieduże kawałki pochodzące z rozmywanych skał magmowych... To oczywiście teoria.
— W Polsce obecnie nie ma kopalni złota? — zapytała.
— Istnieje spółka, która planuje uruchomienie wydobycia w okolicach Złotoryi — powiedziałem.
— Nie zapominaj też o KGHM Polska Miedź — dodał poważnie pan Tomasz.
— Nazwa wskazuje, że zajmują się wydobyciem miedzi — uśmiechnęła się.
— Rudy metali zawierają domieszki innych pierwiastków. Na przykład przy okazji eksploatacji ołowiu udawało się odzyskiwać z niego inne ciężkie metale. Rudy miedzi w naszym kraju zanieczyszczone są wieloma związkami. W KGHM odzyskuje się oprócz miedzi także srebro, złoto, platynę i trochę metali nieszlachetnych. Produkcja srebra jest traktowana jako działalność uboczna, a mimo to jesteśmy jednym z największych eksporterów tego kruszcu na świecie.
— Coś podobnego? — zdziwiła się.
— Na przykład filmy Kodaka pokrywane są związkami srebra wytwarzanymi z metalu kupowanego w Polsce — dodałem poważnie. — Złota odzyskuje się niestety mniej. Kilkadziesiąt kilogramów rocznie.
Zosia zamyśliła się poważnie.
— Wujku — powiedziała wreszcie. — Chciałabym zajrzeć do tej Złotej Dziury.
Szef zamyślił się.
— Mam pomysł — powiedziałem. — Możemy tam wejść służbowo. Ostatecznie skoro są tam ślady walońskiej kopalni, to jako pracownicy ministerstwa możemy zbadać stan zachowania zabytku.
— Muszę to skonsultować z władzami parku narodowego — pan Tomasz lekkim grymasem dal nam do zrozumienia, że nie do końca akceptuje nadinterpretację przepisów.
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i sprawdziwszy numer w notatniku, dość długo uzgadniał z kimś szczegóły.
— Załatwione — powiedział wreszcie składając antenkę. — Musimy tylko zostawić na zamku kopię raportu.
Kierownik schroniska po dłuższym oglądaniu mapy wyrysował nam w przybliżeniu szlak „możliwy do przejścia”, jak to określił.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ŁAWA WYSTĘPNEJ KUNEGUNDY • „KATALOG MAGII BRATA RUDOLFA” • HARCERZE — POGANAMI • NA DNIE JARU •
KIM BYLI WALONOWIE • ZŁOTA ŻYŁA •
RUSZAMY DO ZAMKU KSIĄŻ
Ruszyliśmy z zamku wąską opadającą ostro w dół ścieżką. Wokoło rozciągały się ponure granitowe skały. W szczelinach rosły świerki. Co jakiś czas popatrywaliśmy na mapę.
— Złota Dziura — westchnął szef. — Lepszą nazwą byłby Złoty Jar...
Zosia uniosła brwi.
— A tu mam zaznaczone miejsce o nazwie Ława Kunegundy...
— Byłem tam — uśmiechnął się na wspomnienie. — Wiąże się z nim ponura legenda. Jeszcze za czasów piastowskich w zamku miała mieszkać występna i przebiegła Kunegunda, córka jednego z zarządzających warownią rycerzy. Panna miała zwyczaj witać słońce śpiewem. Kultywowała najwyraźniej jakieś pogańskie rytuały. Wielu rycerzy usiłowało wyśledzić jej kryjówkę, ale w ciemnościach spadali w przepaść. Wreszcie znalazł się rycerz, który dotarł bezpiecznie na wąską półkę skalną i przywrócił pannę do opamiętania. Opuściła zamek i resztę życia spędziła pokutując. Jej piękny warkocz był ponoć przechowywany jako wotum przebłagalne w kaplicy zamkowej. Niestety ta piękna legenda nie znalazła żadnego potwierdzenia w zapisach kronikarskich. Ale nazwa skądś musiała się wziąć.
— To chyba niemożliwe, żeby tak długo przetrwały tu pogańskie obyczaje — powiedziała Zosia. — Jeśli Kunegunda istniała, musiało to być w XIII wieku...
— No cóż — powiedziałem. — Nie da się tego wykluczyć. Wiem, jak uczą historii w szkołach. Mieszko I ochrzcił Polskę i już. Tymczasem pogaństwo kwitło jeszcze przez całe stulecia. Przecież były u nas nawet powstania inspirowane przez kapłanów dawnych bogów... Przypomnij sobie choćby dzieje Mieszka II.
— Tak, poganie trzymali się mocno — powiedział szef. — Na przykład na wyspie Rugii istniało pogańskie państwo Ranów, którym rządzili kapłani w imieniu boga. Upadło dopiero w początkach XII wieku. Natomiast na Śląsku, choć warstwa kapłanów została wytępiona przez chrystianizatorów, przetrwało wiele pogańskich rytuałów. W XIII wieku spisał je mnich Rudolf z jednego z cysterskich klasztorów...
— Czytałem jego dzieło „Katalog magii brata Rudolfa”, w tłumaczeniu księdza Edwarda Karwota — pochwaliłem się.
— A nie łaska sięgnąć do łacińskiego oryginału? — zapytał z kwaśnym uśmiechem.
— Zwłaszcza że tłumaczenie obejmuje tylko kawałek dłuższego dzieła pod tytułem „Podręcznik dobrej spowiedzi”.
— A o czym to? — zaciekawiła się Zosia.
— Mnich był spowiednikiem. Ponieważ z ludzi ówczesnych trzeba było grzechy wyciskać jak serwatkę z twarogu, bo nie mając odpowiedniego przygotowania religijnego niezbyt zdawali sobie sprawę z tego co jest grzechem, sporządził spis wszelkich zabobonów i dziwnych czynów, których się dopuszczali. Na przykład rzucali odrobiny pożywienia za piec jako ofiarę dla bóstw domowych, a wracając z kościoła do domu po ślubie rozdeptywali na progu jajko pod miotłą...
— Kobieta, która miała małe dziecko, wodę z jego kąpieli wylewała pod płotem sąsiadki, żeby jej dziecko było grzeczne, a tamto płakało — uzupełniłem.
Droga stała się nieco gorsza. Założyliśmy na buty stalowe raki pożyczone w schronisku.
— Czy oprócz tej legendy o Kunegundzie są jeszcze jakieś inne związane z zamkiem?
— zaciekawiła się Zosia.
— Było ich parę, ale pamięć trochę mnie już zawodzi. Na zamku straszy, ponoć po murach snuje się duch konnego rycerza. Zapewne jest to widmo któregoś z Schaffgotschów.
Niektórzy z nich, jak wspominałem, parali się rzemiosłem zbójeckim.
— Rycerze rabowali kupców? — zdziwiła się.
— Nie było to w tamtych czasach nic nadzwyczajnego. Wszędzie w niemieckich krainach, gdy tylko słabła władza królewska lub cesarska, liczni rycerze wypowiadali posłuszeństwo monarsze i zaczynali rządzić po swojemu. Kupcy też nie w ciemię bici wynajmowali ochronę, często złożoną z podobnych oprychów. Na szlakach staczano regularne bitwy. Niekiedy profesja przechodziła z ojca na syna i kilka pokoleń danej rodziny budowało fortuny na ludzkiej krzywdzie.
Niebawem znaleźliśmy się na dnie kotliny. Wokoło nas wznosiły się strzeliste skały z białego granitu, porośnięte potężnymi świerkami.
— No i jesteśmy na dnie Złotej Dziury — powiedział pan Tomasz. — Jak ci się tu podoba?
Zosia ruszyła w stronę strumyka wijącego się u naszych stóp.
— Faktycznie ktoś tu bywał — powiedziała patrząc na ciąg niewielkich kaskad.
— Nie sądzę, żeby to był ślad Walonów — zauważyłem. — Zapory ułożone z kamieni... chyba przepłukiwano tu ziemię pochodzącą z tamtego miejsca?
W stoku wzgórza ziała mimo upływu lat spora wyrwa.
— Prawdopodobnie tak — powiedział szef. — Tu jest dość duży spadek, a kamienie są zamulone... Sypali urobek do górnego zbiornika. Woda rozmywała glebę i niosła ją w dół. Kawałki złota jako cięższe zostawały przy progach. Kamienie spojono zaprawą wapienną. Myślę, że zbudowano to w XVII lub XVIII wieku, zwróćcie uwagę, że na tym widać ślady jakiegoś herbu...
— Stary nagrobek? — zasugerowałem. Pokręcił przecząco głową.
— Raczej kamienny naczółek pieca lub dużego kominka. Nie wiem jak wyglądał herb właścicieli zamku, ale myślę, że można zasugerować teorię o powstaniu tej kaskady już po pożarze i opuszczeniu warowni.
— No to poszukajmy — Zosia nachyliła się nad najbliższym murkiem. — Złoto będzie po tej stronie?
— Prowadzenie poszukiwań i pozyskiwanie jakichkolwiek surowców na terenie parków narodowych jest zabronione — stwierdziłem.
— W czasie gorączki złota w Kaliforni używano podobnych urządzeń — pochwalił się swoją wiedzą Pan Samochodzik. — Nazywano to Długim Tomem. Była to kilkumetrowa rynna zawierająca poprzeczne listwy. Zasada osadzania się złota była podobna. Przy listwach.
— Ja słyszałem, że współcześni poszukiwacze złota z okolic Lwówka Śląskiego używają starych rynien dachowych wyłożonych wycieraczkami. Kruszec osiada w rowkach, a poza tym na tle czarnej gumy każde ziarenko jest dokładnie widoczne. Doświadczeni poszukiwacze potrafią tak zarobić do pięciuset złotych miesięcznie.
— Coś podobnego — zdumiał się. — Myślałem, że to tylko folklor...
— Bezrobocie, panie Tomaszu — powiedziałem. — Kokosów na tym nie zbiją, ale zawsze coś tam wpadnie.
Przeszliśmy kawałek ledwo widoczną ścieżką i znaleźliśmy się na sporej łące zasłanej kawałkami skały. Biały granit przecinała szeroka smuga jasnej skały. Kwarc. Górnicy sprzed wieków wgryźli się w górę usiłując całkowicie wyrwać krystaliczną żyłę. Szef podniósł jeden z kawałków.
— Zwróć uwagę — podał mi.
W szczelinach kamienia widać było maleńkie jasne cętki, a nawet grudki.
— Skoro opanowała cię gorączka złota, popatrz na to — podałem kamień Zosi.
Ujęła go zaciekawiona.
— Te jasne plamki to złoto? — zapytała.
— Tak. Ten okruch jest wart zapewne około półtora złotego, jeśli policzymy trzydzieści złotych za gram kruszcu. Oczywiście najpierw musisz roztrzaskać ten kamyczek młotkiem, a potem wydłubywać te płytki jedną po drugiej.
— Albo zmielić kamień na pył i odzyskać złoto za pomocą znanej ci już techniki zmydlania — uzupełnił szef z uśmiechem.
— Można też zetrzeć go na proszek i rozpuścić w wodzie królewskiej, a potem odzyskać złoto za pomocą elektrolizy.
— Kosztowne — zaprotestował szef. — Nie byłoby prościej zetrzeć kamień i złoto wytopić?
Zamyśliłem się.
— Niewykluczone — powiedziałem. — Choć nie wiem, czy przypadkiem temperatura topnienia kwarcu nie jest zbyt niska.
Zosia podrzuciła kamień w dłoni.
— Waży jakieś pół kilograma — powiedziała. — I zawiera pół grama złota. Czyli kilogram złota na tonę kamienia.
— Nie — zaprotestowałem. W tym jest 0,05 grama złota. Kilogram kruszcu na dziesięć ton kamienia. To i tak bardzo bogate złoże. Obecnie eksploatowane są takie, gdzie występuje powyżej trzech gramów złota na tonę skały... Szkoda tylko, że kwarcu w tej szczelinie zostało najwyżej kilkanaście kilogramów.
— No cóż, skoro nie pozwalacie mi założyć kopalni w parku narodowym, to może ruszymy pomału z powrotem? — zasugerowała Zosia.
— Chwileczkę — powiedział szef. — Poszukamy jeszcze znaków walońskich. Gdzieś tu powinny być wyryte...
Zaczęliśmy rozglądać się po skałach i niebawem odkryliśmy kiepsko widoczne kółko i coś w rodzaju strzały zaraz obok.
— Co to? — zaciekawiła się Zosia.
— Znak waloński — wyjaśniłem. — Kółko prawdopodobnie było symbolem solarnym.
— A słońce wiele ludów i bractw utożsamiało właśnie ze złotem — mruknął szef.
— Nie wiem jednak, co mogła oznaczać ta strzała.
— Może niebezpieczeństwo? — zagadnęła Zosia. — Może tubylcy byli wrogo nastawieni do obcych górników, a może z tych gór schodzą lawiny?
— Przypuszczani, że się tego nie dowiemy, choć w bibliotece Instytutu Archeologii i Etnologii PAN widziałem jakąś książkę o Walonach. Może tam będzie podany kod odczytywania ich znaków?
— Kim są ci tajemniczy Walonowie? — zaciekawiła się Zosia.
— To nieliczny obecnie lud pochodzenia celtyckiego, osiadły główne w Belgii i częściowo we Francji... Żyje ich teraz około czterech milionów...
— Jest jeszcze trochę w USA — dodałem skromnie.
— W XII wieku spora ich grupa przybyła do Polski i zajęła się na terenie Śląska poszukiwaniem i eksploatacją rud. Przynieśli ze sobą oprócz umiejętności wydobycia i obróbki metali także system społeczny bractw kopaczy, zwanych gwarectwami od słowa gwarek — górnik.
— I co się z nimi stało? — zaciekawiła się Zosia.
— Prawdopodobnie część powróciła po pewnym czasie do domu, inni ruszyli w inne strony Europy, na przykład w Rudawy czeskie albo do Siedmiogrodu. Wreszcie niektórzy pozostali na miejscu i ulegli slawizacji lub germanizacji.
— To ciekawe — mruknęła. — Taki kawał świata przebyć, by zakładać kopalnie...
— Pomyśl o tych wszystkich, którzy nie wytrzymali trudów podróży na Alaskę albo o kopaczach z Europy, którzy ruszyli do RPA i Australii, gdy znaleziono tam złoto.
— Ale to było później, gdy ludzie zaczęli lepiej sobie radzić z podróżami — zaprotestowała.
— Natomiast w XIII wieku...
— W tym okresie, a także nieco później przybywali na nasze ziemie także Holendrzy.
— A ci tu po co? — zdumiała się.
— Niderlandy w znacznej części stanowią depresje. Od zarania dziejów ten lud budował wały, groble i kanały odwadniające. W Polsce zajęli się osuszaniem bagien. Zresztą na wschodzie i północy kraju zachowało się kilka wsi, w których nadal żyją potomkowie tych specjalistów. Niektórzy nawet znają jeszcze „starą mowę”. Nie tak dawno gościła u nas grupa holenderskich etnografów. Byli zachwyceni, bo w tych wsiach natrafili na znajdujący się nadal w użyciu szesnastowieczny flamandzki dialekt.
Ruszyliśmy pod górę. Stromizna szlaku dawała się nam we znaki. Parokrotnie musieliśmy robić przerwy na odpoczynek.
— Zaczynam rozumieć, dlaczego nigdy nie zdobyto tego zamku — wymamrotałem.
— Były dwie poważne próby — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — Za pierwszym razem Mongołowie, za drugim razem Szwedzi. I obie nacje zęby sobie połamały. Zamek szturmować można właściwie tylko od wschodu, ale tam postawiono bramę i solidne mury obronne.
— Rozmawialiście o pożarze zamku. Sądziłam, że spalili go jacyś zdobywcy — stwierdziła Zosia.
— Spłonął od uderzenia pioruna — wyjaśniłem. — Zobacz, jaki stąd piękny widok.
Wokoło ciągnęły się dzikie przepaście, gdzieniegdzie przesłonięte lasem. Słońce stało wysoko na niebie, ale znajdowaliśmy się w cieniu, dzięki czemu nie dawało się specjalnie we znaki.
— Z czasów wojny trzynastoletniej zachowała się ciekawa opowieść — powiedział szef zwilżywszy gardło wodą z manierki. — W zamku przetrzymywany był młody szlachcic. Uratowała go siostra przynosząc mu bochenek chleba z ukrytym wewnątrz pilniczkiem. Był jedynym więźniem, któremu udało się zbiec z tej warowni.
— Zawsze sądziłam, że te wszystkie opowieści o pilnikach i drabinkach sznurowych w chlebie to wymysł — powiedziała Zosia. — A tu okazuje się, że były i takie przypadki.
Wreszcie stanęliśmy w warowni. Szef napisał raport dla władz parku narodowego, a ja naskrobałem raport dla ministra, aby korzystając z uprzejmości naszych gospodarzy wysłać go w świat. Wreszcie objuczeni bagażami zeszliśmy na dół i zapakowaliśmy się do Rosynanta.
— Dokąd teraz? — zapytałem pana Tomasza.
— Do zamku Książ — polecił. — Trzeba będzie sprawdzić ten trop, choć wydaje mi się mało obiecujący.
Zatrzymaliśmy się na obiad w małym przydrożnym barze. Zosia zamówiła sobie pizzę, a my z panem Tomaszem po kawałku golonki. Lokal był sympatyczny. Zjedliśmy i szef wydobył z teczki sztabówkę okolic Wałbrzycha.
— Zastanówmy się — powiedział. — Popatrz, Pawle, na ten odcinek linii kolejowej.
— Dłuższy czas biegnie prosto, a potem dość gwałtownie zakręca, by ominąć stok góry — zauważyłem. — Bardzo ostry łuk. Nie znam się wprawdzie na pociągach...
— Nie uczyli was w „czerwonych beretach” o pociągach? — zdziwiła się Zosia.
— Owszem, uczyli. Uczyli, jak się prowadzi lokomotywy, poczynając od opalanych węglem, skończywszy na najnowocześniejszych, choć te ostatnie pokazywali nam tylko na symulatorach. Uczyli nas także wysadzania w powietrze pociągów, torów, słupów trakcji kolejowej i mostów. Natomiast nie mieliśmy zajęć z zakładania linii kolejowych, dlatego nie wiem, czy ten łuk — puknąłem palcem w mapę — jest bardzo ostry czy tylko trochę.
— A jak się wysadza tory w powietrze? — zaciekawiła się.
— Nie masz innych problemów? — zgromił ją pan Tomasz.
— Kiedyś opowiem ci, jak się wysadza w powietrze tory, pociągi, czołgi, budynki...
— A szkoły? — zapytała z niewinnym uśmiechem.
— Zabraniam ci uczyć moją siostrzenicę, jak się wysadza szkoły — zażartował szef.
— Czy to jedyny kawałek linii kolejowej, który wydaje ci się podejrzany?
— Nie jedyny — powiedziałem w zadumie — ale proszę zauważyć, że na szczycie tej góry znajduje się zamek Książ. Poza tym w tym miejscu tor biegnie najbliżej zamku.
Pan Samochodzik kiwnął głową.
— Obawiam się tylko jednego — powiedział. — Jeśli my dwaj zdołaliśmy znaleźć to miejsce w ciągu dziesięciu minut, to Armia Czerwona, która miała do dyspozycji lata i pewnie znacznie dokładniejsze mapy, też mogła to wydedukować...
— Sprawdzimy na miejscu — zaproponowałem. — Ruszajmy w drogę!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
TAJEMNICZE WZGÓRZE ZA WAŁBRZYCHEM • JAK UKRYĆ TUNEL • SZUKAMY ZAGINIONEGO BUDYNKU • LAS POSADZONY W BECZKACH • WYSADZONA GÓRA • ZASYPANY SZYB •
CO KRYJĄ PODZIEMIA ZAMKU KSIĄŻ
Za Wałbrzychem odszukałem starą drogę gruntową biegnącą wzdłuż linii kolejowej. Zosia porównywała drogę z mapą.
— Zbliżamy się — stwierdziła.
Przed nami wyrastało spore wzgórze porośnięte gęstym lasem. Zwolniłem i zaparkowałem pojazd na niedużym placyku wysypanym grubym żwirem.
Wysiedliśmy. Szef rozejrzał się uważnie.
— Faktycznie tor kolejowy, dotąd biegnący prosto jak strzelił w stronę tego zbocza, odchyla się tu dość ostro, aby ominąć tę uroczą górkę.
— Zgadza się — powiedziałem. — Teraz zastanówmy się, czy w tym miejscu mógłby być tunel.
— Zbocze jest dość strome — zauważyła Zosia. — Moim zdaniem, to prawdopodobne.
— Dobrze — powiedział pan Tomasz. — Na szczycie tej górki znajduje się zamek Książ, jedna z najwspanialszych rezydencji w naszym kraju. Podczas ostatniej wojny pracowało tu komando więźniów. Pod zamkiem wykuto głębokie sztolnie i starannie je obetonowano... Miała się tam mieścić rzekomo jedna z kwater Hitlera albo laboratorium do wytwarzania broni biologicznej. Przyjmijmy, że stąd biegł tunel do podziemi zamku. Pawle, powinieneś wiedzieć, pod jakim kątem mogą wjeżdżać pociągi?
— Pociąg w zależności od swojego ciężaru i oczywiście mocy silnika lokomotywy może pokonać tor o nachyleniu nawet dwudziestu stopni. Eksperymentalne systemy, posługujące się odpowiednimi zębatkami u dołu składu oraz ząbkowaną trzecią szyną i wyciągarkami umożliwiają pokonywanie stromizn do trzydziestu stopni nachylenia.
— Czy Niemcy podczas wojny już o tym wiedzieli?
— Tak. Resztki takiej pochylni znaleziono we Wrocławiu.
Kiwnął głową i przez chwilę przetrawiał te informacje.
— Dobrze. Zatem nie można wykluczyć istnienia tu tunelu. Podziemia zamku są dwieście metrów ponad nami i w odległości około dwu kilometrów. To daje kąt nachylenia mniejszy niż dwadzieścia stopni. A więc mogli tędy wjeżdżać.
— Czy to możliwe, żeby wjazd do ściśle tajnej kwatery Hitlera był tak doskonale widocznym tunelem? — spytała Zosia.
— Rodzinna mądrość przez ciebie przemawia — szef uśmiechnął się skromnie.
— Moja szkoła.
— Można było taki wlot zamaskować na przykład za pomocą stalowej klapy pokrytej kamieniem albo ziemią. Jej podnoszenie byłoby trudne i hałaśliwe.
Pan Tomasz kiwnął głową.
— Drewniana klapa byłaby lżejsza. Być może nie oklejano jej warstwą kamienia, tylko jakąś imitacją?
— Tak, tylko że wtedy zostają szyny prowadzące prosto na skalną ścianę — uśmiechnąłem się. — Myślę, że było inaczej. Tu tor nie biegł prosto w stronę góry, ale po leciutkim łuku. A pomiędzy obydwoma torowiskami stał budynek. Maszynista składu jadącego z Wałbrzycha pędzi prosto na górę. Widzi skałę. Gdy patrzy do przodu, budynek zasłania mu wlot do tunelu. Pociąg mija zwrotnicę, kolejarz nie zwraca uwagi na tor znikający za budynkiem, potem już musi skupić wzrok na łuku torów. Nadlatują kolejne wagony. Wchodzą w zakręt. Ludzie patrzący przez okna nie mogą zobaczyć wlotu do tunelu, bo zasłania im go ten budynek, a gdy go miną skrót perspektywy nie pozwala już dojrzeć niczego podejrzanego. A że tory znikają za budyneczkiem? Cóż, stara bocznica, ślepy tor, na którym można w razie czego upchnąć kilka wagonów kamieni, gdyby gdzieś niedaleko zaszła konieczność wzmocnienia nasypu.
— Pawle, jesteś geniuszem — powiedział szef.
— Brzmi przekonująco — dodała Zosia. — Tylko gdzie podział się budynek.
— No cóż — powiedziałem — wysadziło go komando likwidujące ślady tunelu. Pan Tomasz popatrzył na mnie zaciekawiony.
— Czy dałoby się zlikwidować bez śladu cały dom? Zapewne był podobny do innych niemieckich zabudowań leżących przy trakcji kolejowej. A wiec wyobraź sobie ściany z czerwonej cegły, wzniesione na pruski mur...
— To da się łatwo sprawdzić — powiedziałem. — Zastosujemy metodę archeologiczną. Nawet jeśli rozbili go na kawałki, to na pewno wdeptali sporo okruchów wokoło.
— No to do dzieła — szef podał mi saperkę.
Stanąłem w miejscu, które wydało mi się najbardziej podejrzane, i wyciąłem ostrożnie spory kawałek darni. Pod nią widać było żółty piasek i delikatny żwir.
— Wygląda na to, że tej warstwy nie tknęła ręka człowieka — zauważył Pan Samochodzik.
Wgryzłem się głębiej. Pojawiła się cienka czarna warstewka. Wydobyłem z niej niewielki węgielek.
— Coś tu się paliło albo palono ognisko.
Kiwnął głową. Jeszcze niżej pojawiła się dziwnie brązowa ziemia, podobna do tej na pobliskim stoku.
— Chyba nastąpił tu spływ błotny — powiedziałem. — A może część ziemi spłukały z wzgórza deszcze.
Pod warstewką ziemi było wapno.
— Jak to zinterpretujemy? — zagadnął szef.
— Dedukuję, że to tak zwany trójkąt murarski.
— Cóż to jest takiego? — zaciekawiła się Zosia.
— Jeśli buduje się dom, to na poziomie ziemi wokół niego powstaje warstwa odpadków budowlanych. Tu coś tynkowali i chlapali wapnem na wszystkie strony.
— Szukaj cegieł — polecił pan Tomasz. — Odrobina tynku jeszcze nie jest dowodem.
Wgryzłem się w ziemię obok. Tym razem trafiłem na płytki rowek wypełniony kamiennym tłuczniem oraz kawałkami czerwonej cegły i szkła.
— Tu był fundament — powiedziałem. — Wybrali cegłę tak głęboko jak się dało, a potem zasypali rowek kamieniami, okruchami i wszelkimi pozostałościami z rozbiórki. Sądzę, że warstwa spalenizny pochodzi z tego, że po rozbiórce spalili na przykład drewniany dach, którego nie opłacało się zabierać.
— Tylko kto dokonał tej dewastacji. Nasi czy Niemcy?
— Jeśli był tu budynek, to teraz pora zbadać, czy istniała także znikająca za budynkiem bocznica kolejowa — zauważył szef. — Jeśli została rozebrana... Masz jakiś pomysł?
— Pamiętam, jak jeszcze w podstawówce poszedłem z kolegą na wały. Było tam takie miejsce, gdzie kiedyś biegły tory, ale je usunięto razem z podkładami. Mimo że upłynęło tyle lat ciągle widać było łyse placki w miejscu, gdzie ziemia została ubita ciężarem przetaczających się po torze pociągów.
Ruszyliśmy przez łąkę wypatrując zagłębień lub łysych miejsc. Niestety powierzchnia była zupełnie równa.
— Fatalnie — westchnął Pan Samochodzik. — Zapewne w tym miejscu przeprowadzono bronowanie, aby zatrzeć ślady torowiska.
— A może użyjecie wykrywacza metali? — podpowiedziała Zosia. — Mogli w pośpiechu pogubić śrubki, nakrętki, podkładki...
— Oto głos rozsądku — uśmiechnąłem się.
— No to goń po sprzęt.
Przyniosłem wykrywacz i uruchomiwszy zacząłem omiatać cewką ziemię. Po dwudziestu minutach zapikało cicho. Szef kilkoma ruchami saperki wydobył na powierzchnię kawałek blachy.
— Stara konserwa — powiedział nieco rozczarowany.
— Czy są na niej niemieckie napisy? — zainteresowała się Zosia.
— Ani śladu.
Szukałem dalej. Po dalszej godzinie znalazłem dwa kapsle i podkładkę. Zaniosłem ją szefowi.
— Za mała — orzekł. — Z pewnością nie mogła stanowić części torowiska.
— Dlaczego nie? — zapytała Zosia.
— Śruby mocujące tory mają większą średnicę — popatrzył na nią przez dziurkę.
— Szukaj, Pawle.
Po dalszej godzinie znalazłem kawałek łańcucha, dwa metry stalowego drutu i kawałek aluminium oderwany od wewnętrznych drzwi pociągu.
— Niemieckie? — zainteresowała się oglądając drzwi.
— Wyglądają dość współcześnie...
— Tak więc na łączce nie ma żadnych śladów torowiska — stwierdził szef.
— Zostaje nam jeszcze góra — zauważyłem. — Jeśli kryła pierwotnie tunel...
Wdrapaliśmy się na stok. Wokoło rosły drzewa, znaleźliśmy też pniak po niedawno ściętym buku.
— Policzmy słoje — mruknęła Zosia. — Sześćdziesiąt pięć. Pod koniec wojny to drzewo miało jakieś piętnaście lat... Czyli nie mogło tu być żadnego tunelu — uśmiechnęła się. Pokręciłem przecząco głową.
— Jeśli hitlerowcy wysadzili tu tunel, to na pewno zdecydowali się dobrze zamaskować to miejsce. Najprościej można to zrobić sadząc drzewa, nawet kilkunastoletnie. Zwróćcie uwagę, że to dziwny las. Wszystkie buki są w tym samym wieku. Podobnie jak świerki. Policz, ile mają lat.
— Nie widzę tu żadnego pniaka... — zaprotestowała.
— Policz, ile mają poziomów odgałęzień — wyjaśnił jej wujek. — Drzewa iglaste w większości wypuszczają kolejne gałęzie co rok.
— Sześćdziesiąt — powiedziała.
— Sprawdźmy na innym.
— Też sześćdziesiąt — mruknął Pan Samochodzik. — A to oznacza, że przywieźli tu piętnastoletnie buki i dziesięcioletnie świerki. Zapewne z jakiejś szkółki leśnej...
— A może przed wojną wycięli tu las, żeby użyć drewna do czegoś, na przykład na rusztowania w Książu, jeśli coś tam odnawiali. A potem nasadzili nowe drzewa, żeby nie było „łysiny”? — zauważyła Zosia.
Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.
— Nie, to mało prawdopodobne.
— Dlaczego? — teraz ja się zdziwiłem.
— To proste, Pawle. Gdyby posadzili tu nowy las po wycięciu starego, zrobiliby to tak, jak to zazwyczaj robią leśnicy: drzewa rzędami, pod sznurek. Jeśli tu posadzili las tak nieregularnie, to oznacza, że mieli w tym jakiś interes. Coś chcieli ukryć. Ale nie pomyśleli, że w takim wypadku trzeba dać drzewa w różnym wieku i kilku gatunków.
Kilkadziesiąt metrów wyżej las nieoczekiwanie się zmienił. Drzewa tu rosnące były znacznie grubsze. Gdzieniegdzie pojawiły się też brzozy. Cofnęliśmy się. Wyjąłem z torby wykrywacz.
— Sprawdzimy, czy ten las został posadzony podczas wojny. Wykrywacz zabuczał. Żelazo. I koło sąsiedniego drzewa też.
— Czego szukasz? — zainteresował się szef.
— W okolicach kompleksu „Riese” i Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego zaobserwowano, że drzewa do maskowania przywożono w beczkach — wyjaśniłem. — Skoro są beczki, to powinny mieć obręcze.
Pan Samochodzik wziął sperkę i zaczął powoli kopać we wskazanym przeze mnie miejscu. Parę centymetrów pod ściółką odsłonił deszczułki układające się w okrąg. Stara beczka. Nie było sensu kopać głębiej.
— Miałeś rację — powiedział zasypując wykop. — Faktycznie przywieźli je w beczkach.
— Las jest sztuczny. Na odcinku, który zbadaliśmy nie ma żadnych śladów wejść.
— Zapewne takie wejście, jeśli w ogóle istniało, znajdowało się gdzieś na osi tunelu — stwierdziłem.
— Niekoniecznie — zaprotestował szef. — Ale mogły tu być na przykład szyby techniczne i wentylacyjne.
Powędrowaliśmy pod górę.
— Tu mamy dowód na poważne prace z użyciem materiałów wybuchowych — pokazałem im kawałek skały wbity głęboko w pień starego drzewa.
— Siła wybuchu musiała być spora — powiedział pan Tomasz. W krzakach szef znalazł płytki dół niemal idealnie okrągłego kształtu. Rósł w nim buk, wyglądał identycznie jak te w posadzonym lesie. Wiek chyba też się zgadzał.
— Tu mógł być wylot szybu technicznego lub wentylacyjnego — powiedział. — Wysadzili go w powietrze podczas maskowania reszty. Wsadzili tu nawet jedno drzewko w beczce.
— Może warto by przekopać to miejsce? — zapaliła się Zosia.
— Nie — pokręcił głową szef. — To poważna operacja. A gwarancji powodzenia żadnych. — To co w takim razie zrobimy? — westchnęła Zosia.
— Przejdziemy się jeszcze — powiedział pan Tomasz. — Skoro już tu jesteśmy...
— Jak wyglądają te podziemia pod zamkiem Książ? — zaciekawiła się po następnym kwadransie poszukiwań.
— Są na dwu poziomach — wyjaśnił Pan Samochodzik. — Te płytsze piętnaście metrów poniżej dziedzińca, a głębsze pięćdziesiąt. W sumie jest tego kilka tysięcy metrów kwadratowych. Dolny poziom przypomina kształtem tunele metra. To podsunęło licznym poszukiwaczom myśl o podziemnym nie wykończonym dworcu kolejowym. Podobny wykuli przed wojną Rosjanie w masywie górskim w pobliżu Kujbyszewa... — Można by w tych lochach urządzić hodowlę pieczarek — powiedziałem z błyskiem w oku.
— Podziemia oczywiście są wykorzystywane — szef zdusił w zarodku moje ambitne plany. — Lochy zbadano dokładnie w 1960 roku. W 1971 roku niższy poziom zajęło laboratorium Instytutu Geofizyki PAN. Urządzono tam Dolnośląskie Obserwatorium Geofizyczne.
— Do czego służy takie obserwatorium? — zapytała Zosia.
— Dzięki temu, że znajduje się na takiej głębokości, zespół bardzo czułych sejsmografów bada tam wstrząsy, zachodzące w leżących w pobliżu zagłębiach węglowych. W razie zagrożenia trzęsieniem ziemi można w każdej chwili nadać sygnał alarmowy.
— W naszym kraju nie ma trzęsień ziemi. Ta część Europy jest zupełnie bezpieczna — stwierdziła z przekonaniem.
— W XV wieku trzęsienie ziemi było tak silne, że w Krakowie runął dach kościoła Świętej Anny, a wiele domów uległo uszkodzeniu. Co jakiś czas zdarzają się u nas, głównie na południu kraju wstrząsy o sile od 0,5 do 1,5 stopnia w skali Richtera. Płyta kontynentalna jest w ciągłym ruchu. Naprężenia, które spowodowały wypiętrzenia Karpat, co jakiś czas dają o sobie znać. Wstrząsy te są bardzo słabe, trudno odczuwalne, ale sejsmografy je rejestrują.
— Skoro te wstrząsy są tak słabe, to po co jest potrzebne to laboratorium? — zaciekawiła się.
— Zawsze może się zdarzyć wstrząs silniejszy — wyjaśnił szef. — Poza tym w rejonach prac górniczych nawet słabe wstrząsy są niebezpieczne. Oprócz tego notuje się trzęsienia spowodowane zapadaniem się starych wyrobisk, czyli tak zwane szkody górnicze.
— Na przykład w Wałbrzychu niektóre fragmenty miasta od czasu ostatniej wojny zapadły się o trzy metry — powiedziałem. — A w skrajnych przypadkach nawet o szesnaście...
ROZDZIAŁ JEDENASTY
PAŁAC W REMONCIE • STARY ZAMEK • RYCERZE ROZBÓJNICY
I DZIEJE WAROWNI • TAJEMNICZY TUNEL W PARKU •
JAK PRZEŚWIETLIĆ GÓRĘ • WIECZORNY BIWAK
Wreszcie stanęliśmy na szczycie góry. Ruszyliśmy wzdłuż parkanu i niebawem zatrzymaliśmy się przed piękną kutą bramą.
— Ładnie tu — powiedziała Zosia.
Bajkowy paląc opleciony rusztowaniami wyrastał po drugiej stronie dziedzińca wielkiego jak boisko piłkarskie. Na bramie widniała wywieszka, że pałac zamknięto do czasu zakończenia remontu.
— Nie szkodzi — powiedział szef. — Przejdziemy się po parku.
Nie byliśmy sami. Sporo osób przyjechało zwiedzić pałac i z braku takiej możliwości wędrowało po alejkach. Szef mrugnął do nas, a potem poprowadził. Niebawem zza drzew wyrosły omszałe mury ponurego zamczyska, leżącego w ruinie.
— Badania archeologiczne dowiodły istnienia tu fundamentów z czasów piastowskich. Na nich w 1790 roku Jan hrabia Henryk VI von Hochberg książę von Peles nakazał zbudować ruinę zamku. Uwielbiał turnieje rycerskie, a jakoś głupio wyglądałyby na dziedzińcu przed pałacem — wyjaśnił pan Tomasz.
— Może opowiesz nam, wujku, coś o historii tego miejsca? — zagadnęła Zosia, gdy usiedliśmy na uroczym dziedzińcu Flory i jedliśmy kanapki, mające zastąpić nam podwieczorek.
— Kroniki wspominają, że w 1263 roku istniał tu drewniany gród spalony przez Przemysła I. Książę Bolesław I odbudował go w 1288 roku, a już trzy lata później Bolko I przeniósł tu swój dwór z Lwówka Śląskiego. Wtedy też miejsce to zaczęto nazywać Furstenberg, a później nazwa ta zmieniła się na Furstenstein... W rękach polskich zamek pozostał do 1388 roku. Było to wówczas ostatnie niezależne księstwo na Śląsku. Panowali tu Piastowie z linii świdnicko-jaworskiej. Wreszcie ostatni władcy złożyli hołd Czechom. Bratanica ostatniego właściciela zamku Bolka II Małego — Agnieszka wyszła za Wacława IV, króla Czech. Po wygaśnięciu rodu władca osadził na zamku swojego starostę. W 1428 roku osiedli tu husyci wygnani z Czech. Oblegani zniszczyli warownię. Odbudował ją Herman von Czettriz, jeden z rycerzy rozbójników. Walczył z sąsiadami i wreszcie w którejś utarczce poległ. Zostawił dwu bitnych i krwiożerczych synów, Jana i Jerzego, którzy aby pomścić śmierć awanturniczego ojca, najechali pobliską Legnicę i urządzili rzeź mieszczan połączoną z pożarem i plądrowaniem miasta. Warownia stała się siedliskiem rabusiów. Wreszcie król czeski Jerzy z Podiebradu zdecydował się zrobić z tym porządek. Najechał zamek i wykurzył z jego murów Jana von Czettriza, a na jego miejsce osadził rycerzy Jana i Mikołaja Schellendorfów. Ci natychmiast poszli w ślady poprzedników: wypowiedzieli hołd lenny i zabrali się za rabowanie okolicy. W 1475 roku pod mury Książa przybył król węgierski Maciej Korwin. Przyprowadził pięć tysięcy piechurów i tysiąc pięciuset jeźdźców. Przystąpił do oblężenia, ale niestety najechano jego królestwo i musiał wracać do domu. Wszedł więc w układy z rabusiami. Jan złożył obietnicę „zmiany zawodu”, ale po odjeździe króla znowu zabrał się za rabowanie kupców. Wreszcie za którymś razem naciął się na zbyt dobrze uzbrojoną karawanę. Kupcy pojmali rycerza i odstawili go jednemu z jego sąsiadów, który skazał go z miejsca na najbardziej dla rycerza hańbiącą śmierć — powieszenie. W 1482 roku pod mury przybył Jerzy von Stein, który zdobył zamek i znacznie go rozbudował. Po kilku latach poczuł się na tyle potężny, że poszedł w ślady poprzedników.
— Stał się rozbójnikiem — domyśliła się Zosia.
— Właśnie. Wyciągnął też wnioski z własnego oblężenia i przebudował zamek tak, aby był praktycznie nie do zdobycia. Dlatego książę cieszyński Kazimierz, gdy dwa lata później przybył go wykurzyć, nie zdobył zamku orężem, tylko przekupił załogę niebagatelną sumą 39 tysięcy florenów. Warownię poddano oddając księciu pana zamku zamkniętego w żelaznej klatce. W 1497 roku Władysław Jagiellończyk sprzedał zamek i inne dobra za 10 tysięcy groszy praskich Janowi von Schellenbergowi, a w mniej więcej sto lat później rezydencja trafiła w ręce Konrada Hoberga, którego potomkowie pisali się już Hochberg... Podczas wojny ze Szwecją zamek został zdobyty i splądrowany.
Po pożarze przebudowano go. W rękach hrabiów von Hochberg książąt von Peles pozostał do 1941 roku.
— Dlaczego go utracili? — zainteresowała się siostrzenica szefa.
— Hochbergowie nie czuli specjalnej miłości do Hitlera. Dlatego jeden z potomków rodu wstąpił do polskiej armii w Wielkiej Brytanii. Hitler się o tym dowiedział i ze złości nakazał skonfiskować zamek. Księżna Daisy wkrótce potem zmarła, chyba w Jeleniej Górze, a dzielny żołnierz do kraju już nie wrócił. Potem wkroczyła tu Armia Czerwona, która okupowała rezydencję przez dwa lata. Usunięcie śladów ich pobytu zajęło lat dwadzieścia, choć trzeba też powiedzieć, że już hitlerowcy poważnie zdewastowali wiele sal.
— Czy potomkowie właścicieli żyją jeszcze?
— Tak. Obecnie we Frankfurcie nad Menem mieszka Bolko hrabia Hochberg książę von Peles. Zajmuje się produkcją wyposażenia statków pełnomorskich. Używa nazwiska Bolko Peles. No cóż, pora ruszać dalej. Pojedziemy poszukać miejsca na nocleg.
Wyszliśmy z parku i powędrowaliśmy przez las dróżką prowadzącą z grubsza w kierunku miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. Zosia wysforowała się nieco do przodu. Nieoczekiwanie nadbiegła ścieżką.
— Chyba znalazłam coś ciekawego — powiedziała. Ruszyliśmy za nią. Obok dróżki w stoku góry wykuto tunel. Wlot obmurowano i zaopatrzono w solidną kratę.
— Co o tym sądzisz? — spytał pan Tomasz.
Wyjąłem z torby sztabówkę i przez chwilę porównywałem widniejące na niej oznaczenia z otoczeniem.
— Ten tunel biegnie prosto w kierunku hipotetycznego przebiegu tunelu — zauważyłem.
Szef wyjął z kieszeni broszurkę z planem zamku i kartkował ją.
— Jest — powiedział wreszcie. — Obiekt opisano tu jako kolektor ściekowy.
— Trzeba to zbadać. Czy jest tu gdzieś informacja o jego wylocie?
— Nie, nie ma.
Na kracie wisiała bardzo zardzewiała kłódka, która po pociągnięciu rozsypała mi się w rękach. Wejście od podziemia stało otworem.
— Pójdę do samochodu po linę — powiedziała Zosia i pobiegła. Oświetliłem latarką wlot do tajemniczego korytarza.
— Biegnie zupełnie prosto — zauważyłem. — I ostro w dół.
Po chwili wróciła Zosia. Przyniosła zwój linki asekuracyjnej i raki na buty. Ruszyliśmy we trójkę w ciemną wilgotną otchłań. Na dnie tunelu pojawiły się poszczerbione kamienne schodki.
— Oświetlajcie dobrze ściany — polecił Pan Samochodzik. Mur wokoło nas ustąpił miejsca gołej skale.
— Tysiąc stopni — powiedziałem wreszcie. — Zeszliśmy około dwustu metrów.
— Czyli to powinno być gdzieś tutaj — mruknął szef. — Jeszcze kawałek i będziemy na poziomie wlotu do tunelu.
Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, starannie oświetlając ściany. Niestety żaden ślad nie wskazywał, że może istnieć przejście między ściekiem a tunelem.
Dotarliśmy wreszcie na sam dół. Stała tu cuchnąca woda.
— To na nic — mruknął szef. — Wycofujemy się na górę.
Zawróciliśmy.
— A może jednak jest jakieś przejście z podziemi pod zamkiem do tunelu? — zastanowiła się Zosia.
— Być może za warstwą żelbetu kryje się jakiś chodnik, ale to mało prawdopodobne. Tego typu korytarz musi wytwarzać pewne naprężenia w górotworze. Precyzyjna aparatura obserwatorium geofizycznego pozwoliłaby wykryć takie zakłócenia — powiedział szef.
— Proszę nie zapominać, że już Rosjanie stwierdzili istnienie pustek w masywie, ale nie zdołali tam dotrzeć — zauważyłem.
Pan Tomasz kiwnął głową.
— Jakie są metody szukania takich pustych przestrzeni? — zapytała Zosia.
— Po pierwsze, grawimetria, czyli mierzenie lokalnych zakłóceń pola grawitacyjnego planety — powiedziałem. — Po drugie, jak już wspomniał wujek, metoda sejsmiczna, czyli mierzenie wstrząsów po podziemnych wybuchach. Po trzecie, można użyć radaru geologicznego, choć nie wiem dokładnie, jak działa. Warstwa skały jest zbyt gruba, żeby warto było się porywać na to z echosondą. Można też umieścić wewnątrz góry precyzyjną aparaturę pomiarową i zbadać opóźnienia w przenikaniu do wnętrza promieniowania kosmicznego.
Zaobozowaliśmy nad niewielką rzeczką niedaleko zamku. Samochód i namioty ukryliśmy dobrze w gęstych krzakach.
— Łono przyrody — powiedział pan Tomasz w zadumie. — To lubiłem najbardziej w naszych wakacyjnych wyprawach. Świeże powietrze, zapach kiełbasy lub kartofli pieczonych na ognisku... Chlupot wody i krzyki ptactwa w trzcinach. Wolałem namiot niż kajutę „Krasuli”... Po przejściu na emeryturę kupię sobie dom nad jeziorem, zacumuję jacht przed drzwiami... Ale późno już, chodźmy spać.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
CZY MUSIMY SIĘ PODDAĆ? • TAJEMNICE WROCŁAWIA • DZIEJE
PANORAMY RACŁAWICKIEJ • ZNANE PANORAMY I ICH TWÓRCY
• PODZIEMNA FABRYKA W PIECHOWICACH? • HISTORIA UCIECZKI WIĘŹNIA • POWOJENNE POSZUKIWANIA
Wstałem o siódmej i na kuchence turystycznej zagrzałem wody na herbatę. Pan Tomasz także wstał. Zosia pluskała się w rzece.
— I co dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? — zapytałem niemal tradycyjnie. Szef zamyślił się.
— Bo ja wiem? — powiedział. — Pojedziemy chyba do Warszawy. Pora złożyć broń...
Napiszemy raport.
— Może w Warszawie uda nam się znaleźć jakieś dalsze wskazówki? Nieoczekiwanie zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy.
— Daniec słucham — przyłożyłem słuchawkę do ucha.
— Tu polska sekcja YJD — dobiegło mnie z daleka. — Mam dla panów informacje dotyczące Ronvika.
— Zamieniam się w słuch!
— We Wrocławiu znajdą panowie człowieka o nazwisku Sławomir Dąbrowski. To emerytowany historyk. Zapytajcie go, co wie na temat Piechowic i góry Sobiesz. W pamiętnikach Ronvika jest informacja, że pociąg ukrył na terenie zakładów Karelma. Dąbrowski powie mam chyba nieco więcej.
— Bardzo dziękuję.
— Drobiazg.
Rozmówca odłożył słuchawkę.
— Nasz pociąg jest prawdopodobnie w Piechowicach. Mieszkający we Wrocławiu człowiek podobno wyjaśni nam resztę.
— No to w drogę — zakomenderował szef sadowiąc się w samochodzie.
Wskoczyliśmy i my. Zapuściłem silnik.
We Wrocławiu byliśmy wczesnym popołudniem. Zadzwoniłem pod wskazany numer.
— Halo? — usłyszałem głos bardzo starego człowieka.
— Mam przyjemność z panem Sławomirem Dąbrowskim? — zagadnąłem. — Paweł Daniec z Ministerstwa Kultury i Sztuki...
— Czym mogę służyć? — zagadnął.
— Szukamy informacji o Piechowicach.
— Jeśli wolno zapytać: kto pana do mnie skierował?
— Miły młodzieniec z organizacji o nazwie YJD — powiedziałem.
— To wszystko wyjaśnia — może mi się wydawało, ale chyba odetchnął z ulgą.
— Proponuję spotkanie o osiemnastej przed ZOO.
— Jak pana rozpoznam?
— Będę miał w ręce czarny rulon, taką tubę, w jakiej studenci noszą rysunki. Będzie pan sam?
— Jest ze mną także mój szef, zwany Panem Samochodzikiem, oraz jego bratanica, ale jeśli sobie pan życzy...
— To bez znaczenia, niech przyjdą. Pożegnałem się i wyłączyłem telefon.
— Napiłbym się kawy — powiedział szef w zadumie. — Pawle, ty bywałeś chyba we Wrocławiu?
— Bywałem — uśmiechnąłem się. — Niedaleko stąd mieliśmy jeden z poligonów, gdy służyłem w „czerwonych beretach”.
— Znasz tu jakiś spokojny lokal?
— „Karczma Lwowska”? — zaproponowałem. — Jeśli lubi pan klimaty kresowe...
— Prowadź.
Ruszyłem samochodem przez wąskie uliczki staromiejskie i niebawem zaparkowałem na Placu Solnym. Podziwialiśmy przez chwilę fantazyjną bryłę ratusza, sięgającego swoimi początkami XIV wieku, a potem zeszliśmy po schodkach w dół. Portret cesarza Franciszka Józefa I spoglądał na nas znad lady, gdy sadowiliśmy się przy stoliku pod półokrągłym ceglanym sklepieniem. Zamówiłem dla Pana Samochodzika kawałek ciasta i kawę, a dla siebie zieloną herbatę. Zosia chciała coli, ale jak się okazało, karczma „tego trunku nie prowadziła” i dziewczyna musiała zadowolić się pepsi. Szef powiódł wzrokiem po wiszących na ścianach sztychach z widokami Lwowa.
— Sympatycznie tu — zauważył. — Wiesz coś bliżej o tym miejscu?
— Lokal otwarto zaraz po wojnie — powiedziałem. — Zbierała się tu dawniej lwowska inteligencja, a raczej jej niedobitki...
— Co za pomysł, żeby we Wrocławiu otwierać „Karczmę Lwowską”? — zdziwiła się Zosia.
— Och, to proste — odezwał się pan Tomasz. — Zaraz po wojnie utrata kresów wschodnich była dla wielu ludzi straszliwym szokiem. Wtedy właśnie naród uświadomił sobie, że tę wojnę przegraliśmy... Natomiast propaganda zaczęła głosić, oczywiście dość nachalnie, teorię drugiego Lwowa we Wrocławiu. Tu na uniwersytecie wykładali dawni Lwowianie. Przeniesiono tu zakłady graficzne Ossolineum. Na ulicach pojawiało się coraz więcej ludzi zaciągających śpiewnie. Zadbano nawet o przeniesienie klubów piłkarskich, choć „Pogoń” Lwów wylądowała ostatecznie chyba w Bytomiu jako „Polonia”... Nigdy nie interesowałem się jakoś piłką nożną. Ale to miasto było zbyt różne, inne, obce...
— W nowym mieście ludzie odnaleźli niektórych swoich sąsiadów. Musieli mieć jakieś miejsce, by móc pogadać — uzupełniłem. — Tak powstał ten lokal. Wzorowano go zapewne na przedwojennych lwowskich piwiarniach.
— A ten portret? — zaciekawiła się Zosia. — Nie lepszy byłby cara?
Szef popatrzył na nią melancholijnie.
— Moja droga, fakt, że Lwów po drugiej wojnie światowej przyłączono do Związku Radzieckiego nie oznacza, że przed pierwszą wojną światową był częścią Rosji. To był zabór austriacki. Lwów, Przemyśl i Kraków były miastami galicyjskimi. Stąd portret austriackiego cesarza...
Pił kawę rozglądając się. Nieoczekiwanie jego wzrok przyciągnął wiszący na ścianie stary blaszany szyld.
— „J.A. Baczewski, Lwów” — odczytał. — Ile to ja już lat nie widziałem wyrobów fabryki wódek gatunkowych Baczewskiego? Wujaszek Gromiłło po którym odziedziczyłem wehikuł, miał jedną butelkę. Strzegł jej jak oka w głowie... Po wojnie już takich nie robili. Szkoda. Firma z tradycjami, założona jeszcze w 1782 roku...
— Widzę chyba butelkę z tą nazwą na kontuarze — zauważyłem. Powiódł wzrokiem.
A potem uśmiechnął się.
— Albo któryś z okolicznych „Polmosów” kontynuuje tradycję lwowskiej wytwórni, albo też produkują ją po cichu na zapleczu — powiedział. — Zresztą nie przybyliśmy tu, by pić wódkę...
— Czy w samym Wrocławiu mogą być jakieś tajne hitlerowskie podziemia? — zaciekawiła się Zosia. — To miasto było chyba twierdzą?
— Jest ich niemało — uśmiechnął się szef. — Oczywiście krążą opowieści o ukrytych w nich depozytach.
— Czy w jakiś sposób te informacje mogą wpłynąć na nasze poszukiwania? — zaciekawiłem się.
— Nie wiem. Widzisz, Pawle, zaraz po wojnie działała tu komisja mająca wyjaśnić wszystkie zagadki twierdzy Wrocław, czyli Festung Breslau... Pierwszą rzeczą, która członkom komisji rzuciła się w oczy był stadion olimpijski.
— Tu była olimpiada? — Zosia ze zdumienia otworzyła szeroko oczy.
— Nie, ale planowano ją. Było kilka pierwotnych lokalizacji: Berlin, Wrocław, Monachium. Wybrano Berlin, a we Wrocławiu pozostał stadion. Wzniesiono go poza miastem w połowie lat dwudziestych. Z aglomeracją połączono go znakomita drogą wielokilometrowej długości, której w latach trzydziestych nadano imię Adolfa Hitlera.
— Co w tym dziwnego? — zapytałem. — Przecież w każdym mieście nadawano nazwy sławiące „wodza”.
— Tak, tylko że robiono to wedle ściśle określonego planu. Imię Hitlera otrzymywała z reguły najbardziej reprezentacyjna ulica. A tu nadano to zaszczytne drodze prowadzącej poza miasto. Komisja postanowiła bliżej przypatrzyć się stadionowi. I co się okazało?
Po pierwsze, tak jak w przypadku Cytadeli Warszawskiej, nie zgadzała się ilość ziemi użytej na jego budowę z pokwitowaniami dostaw. Trybuny usypano z łupku, który w tej okolicy występuje wedle sprawozdań geologów na głębokości dwudziestu metrów, ale nigdzie nie wychodzi na powierzchnię. Na trybunie odkryto budyneczek, wyglądający zupełnie zwyczajnie, tyle że jak na obiekt sportowy miał podejrzanie mocny strop, zbudowany z belek strunobetonowych. W stropie były zaczepy, które fachowcy określili jako kotwy mocujące silnik windy. Rozebrano podłogę i natrafiono na dość świeży beton. Wywiercono w nim siedmiometrowej głębokości otwór, ale nie przebito się na drugą stroną. Podobnie było na murawie stadionu. Pod trawą i metrową warstwą ziemi znajduje się żelbetowa płyta, odlana od razu w całości. Musiało tam pracować jednocześnie kilkadziesiąt betoniarek. Płyta miała sześć metrów grubości, ale udało się ją przewiercić.
Pod spodem były pomieszczenia zalane wodą. Sondowano je i okazało się, że hale mają sześć metrów wysokości. Spróbowano odpompować wodę. Wtedy ukazały się kompletne linie produkcyjne do montażu samolotów, a pod spodem kolejny poziom hal produkcyjnych. Tego poziomu nie udało się zbadać, bo woda nieoczekiwanie zaczęła zalewać dopiero co osuszony poziom. Płetwonurkowie trafili na liczne miny...
— Niezły stadionik — mruknąłem z uznaniem.
— Inne legendy są związane z dworcem głównym. Wiadomo, że pod częścią jego powierzchni znajdują się zalane wodą hale, wypełnione złomem... Za czasów Hitlera planowano budowę we Wrocławiu metra. Wówczas to miał powstać pod dworcem głównym drugi dworzec — podziemny. Metro obok obsługi ruchu pasażerskiego miało posłużyć do stworzenia podziemnych połączeń różnych fabryk zbrojeniowych i innych zakładów w różnych częściach miasta. Na dworcu po wojnie znaleziono potężną windę służącą do opuszczania w dół całych wagonów. Ale pod windą nie było nic. Stała na betonowej płycie. Albo coś tam zalano cementem, albo też miano ją zainstalować w innym miejscu. Niedawno pod jednym z placów natrafiono na zalany wodą schron z czasów wojny. Odpompowano ją i natrafiono na blisko milion ampułek cyjanku. Prawdopodobnie planowano rozdanie ich cywilom, by mogli popełnić samobójstwo w razie kapitulacji miasta i wkroczenia Armii Czerwonej. Krążą też legendy o podziemnych przejściach, ale nie udało się na nie do tej pory natrafić, choć szukano ich kilkukrotnie. Po powodzi wszystkie te korytarze są z pewnością zalane wodą...
— Dlaczego wywieźli pociąg zamiast ukryć go na miejscu? — zdumiała się Zosia.
— Skoro mieli tak doskonałe warunki?
— Cóż, tutaj musieli się liczyć ze sporymi zniszczeniami i ewentualnymi poszukiwaniami prowadzonym po zdobyciu miasta przez Rosjan. Nie wiadomo do dziś, co Armia Czerwona tu odkryła, a kopano w wielu rejonach miasta... Widocznie dalekie zaplecze frontu wydawało się bezpieczniejsze. Pomyślcie tylko, na stadionie strop miał sześć metrów grubości...
— To całkiem uczciwa wielkość — powiedziałem. — Obecnie budowane schrony przeciwatomowe mają podobne parametry stropów.
— Tylko że Niemcy pod koniec wojny wiedzieli już, co jest w stanie zrobić z takim stropem bomba o masie dziesięciu ton zrzucona z samolotu TB-Petlakow. Gdy po czteromiesięcznym oblężeniu Wrocław padł, w gruzach znajdowało się 70% budynków...
— Jak można odnaleźć takie lochy? — zapytała Zosia. — Co z tego, że są zalane wodą... Może da się ją odpompować.
— Podziemnych pustek można szukać grawimetrem — przypomniałem. — Ale lepiej użyć najnowszego cudu techniki, czyli radaru geologicznego.
Pan Tomasz westchnął ciężko.
— Radar geologiczny emituje w głąb ziemi falę elektromagnetyczną, która odbija się od różnych przedmiotów i pozwala odczytać na ekranie ich kształt. Używają go już dość powszechnie zachodni archeolodzy.
— Na jaką głębokość można nim zajrzeć? — zaciekawiła się.
— Do sześćdziesięciu metrów — powiedziałem z dumą.
— Ile to cudo kosztuje? — zapytał szef.
— Najprostsze modele trzydzieści tysięcy dolarów, ale te najlepsze nawet pół miliona...
— Zapomnij — westchnął. — Pora ruszać. Opuściliśmy gościnne mury karczmy.
— Dokąd? — zapytałem siadając za kierownicą Rosynanta.
— Na ulicę Purkiniego — zadysponował. — Zosia nigdy jeszcze nie była we Wrocławiu, a sądzę, że powinna coś zobaczyć.
Ruszyłem posłusznie z kopyta i niebawem zatrzymałem się przed sporym okrągłym budynkiem.
— Co mieści się w środku? — zaciekawiła się.
— „Panorama Racławicka” — wyjaśnił szef. — Za mną, młoda damo.
Bez większego trudu kupiliśmy bilety i niebawem znaleźliśmy się wewnątrz rotundy. Stanęliśmy na metalowym podwyższeniu otoczonym delikatną barierką. Wokół nas rozciągał się dyskretnie podświetlony obraz. Podłogę częściowo zabudowano ustawiając krzaki i rozkładając sztuczną darń. Połączenie planu z obrazem było niemal niezauważalne, co zwiększało wrażenie.
— Niesamowite — powiedziała rozglądając się wokoło.
— Robi wrażenie — przyznałem. — Szkoda, że mamy tylko jedną...
— Szkoda — westchnął szef. — Ale to tylko wina naszych przodków.
— Było kiedyś więcej panoram? — zaciekawiła się Zosia.
— Owszem — potwierdził Pan Samochodzik. — Były bardzo popularne pod koniec XIX wieku. Na przykład „Męczeństwo chrześcijan w cyrku Nerona” czy „Golgota” były chętnie odwiedzane. Niestety tak duże obrazy wymagają odpowiednich budynków, a co jakiś czas trzeba je konserwować... Odwiedzano je dość tłumnie, co powodowało zawilgocenie płócien parą z oddechów zwiedzających. W rezultacie z istniejących na naszych ziemiach piętnastu panoram do naszych czasów dotrwała w całości tylko ta.
— „Golgota” też przetrwała — zauważyłem skromnie.
— Tak, ale znajduje się w USA — powiedział pan Tomasz. — Sprzedano ją jeszcze przed wojną za dość marne zresztą pieniądze. Kupił ją jakiś milioner i eksponuje
w swoim parku w specjalnie wzniesionym pawilonie pod Los Angeles.
— Ta ocalała — powiedziała dziewczynka rozglądając się po polu bitwy. — Dziś już chyba nikt nie namalowałby czegoś takiego...
— Mylisz się — zaprotestowałem. — Znalazł się zapaleniec, który od lat maluje kopię „Panoramy Racławickiej” w skali 1:3.
— Ponadto zaraz po wojnie zapomniany obecnie malarz Karol Stobiecki namalował niewielką panoramę „Bitwa na Psim Polu”. Była zupełnie mała: tylko cztery na trzydzieści osiem metrów... Co ważne malował ją we własnym ciasnym mieszkaniu ustawiając lustra tak. by móc złapać perspektywę... W 1948 roku kupiło ją wojsko. A potem gdzieś im się zagubiła. Artysta nigdy nie ustalił, gdzie się podziała...
— Jak powstała „Panorama Racławicka”? — zatoczyła dłonią krąg.
— Jan Styka wymyślił w 1892 roku, że warto by namalować ją na setną rocznicę bitwy, która — jak zapewne wiesz — odbyła się 4 kwietnia 1794 roku...
— Tadeusz Kościuszko rozbił w niej wojska rosyjskie pod dowództwem Aleksandra Tormasowa — błysnęła wiedzą.
Szef uśmiechnął się lekko.
— Czegoś jednak was w tej szkole nauczyli — powiedział z zadowoleniem. — Styka zdawał sobie sprawę, że sam nie podoła tak wielkiemu dziełu, poprosił więc o pomoc Wojciecha Kossaka. Teraz historycy sztuki bawią się w odgadywanie, kto które kawałki namalował... Zawiązano komitet panoramy, który zgromadził pieniądze.
— Droga to była impreza?
— Wymagała zebrania około stu tysięcy rubli... Dobra dniówka wynosiła wówczas rubla. Panoramy zazwyczaj zwracały się po kilkunastu miesiącach. Płótno sprowadzono z Belgii, farby z Niemiec i Wielkiej Brytanii i dwaj mistrzowie pędzla ruszyli do roboty.
Zadanie mieli oszałamiające: panorama wydaje nam się niewielka, ale w rzeczywistości ma 15 metrów wysokości i przeszło 120 metrów obwodu, co daje łącznie około 1800 metrów kwadratowych.
— Aby dobrze odwzorować miejsce bitwy, obaj malarze udali się tam i wykonali dziesiątki szkiców — dodałem skromnie. — Zobacz sama, że nigdzie perspektywa nie została zakłócona.
— Najpierw chyba naszkicowali sobie całość? — zauważyła.
— Prawdopodobnie tak — uśmiechnął się szef. — Czasami przygotowywano coś w rodzaju modelu, malowano w pomniejszeniu...
— I długo tworzyli swoje dzieło? — zainteresowała się.
— Mniej więcej rok — powiedział pan Tomasz. — Pomagało im jeszcze kilku mniej znanych malarzy. Po raz pierwszy pokazano panoramę 5 czerwca 1894 roku na wystawie krajowej w Lwowie. Dotrwała tam szczęśliwie do 1918 roku, gdy uległa uszkodzeniu. Istnieje bardzo wiele hipotez na ten temat, wokół obrazu narosła swoista legenda. Najprawdopodobniej ktoś wrzucił granat do budynku, w którym była wystawiana.
W płótnie naliczono siedemset dziur... Konserwacja potrwała do 1928 roku.
— Dziesięć razy dłużej niż namalowanie? — zdumiała się.
— Tak. Malowano ją na zlecenie spółki akcyjnej, ale w 1912 roku wykupiło ją miasto. Prawdopodobnie magistrat lwowski nie miał pieniędzy na kosztowne zabiegi i tak powolutku przy tym dłubali. Mogły też być inne przyczyny zniszczenia. Na przykład wspomniana już wilgoć z oddechów zwiedzających, grzyby i pleśnie na powierzchni płótna...
— Ten sam problem występuje w słynnych grotach pokrytych prehistorycznymi malowidłami — wtrąciłem. — W Lascaux wstrzymano całkowicie ruch turystyczny.
— W 1928 roku ponownie udostępniono ją zwiedzającym — szef wrócił do tematu.
— W 1939 roku wkroczyli Rosjanie. Dzieło pokazujące, jak Polacy rozgramiają rosyjską armię, co prawda carską, musiało poważnie urażać ich miłość własną, budynek został bowiem zamknięty. Przez całą wojnę dzieło wisiało w nieogrzewanej rotundzie.
W 1944 roku, podczas wyzwalania Lwowa, została ona ostrzelana przez radziecką artylerię. Podjęto decyzję o ratowaniu tego, co zostało. Pocięto obraz i zwinięto w rulony, które ukryto w kościele Bernardynów. Rosjanie oczywiście je odnaleźli, ale w 1946 roku pozwolili je zabrać Polakom. Trafiły do Wrocławia. Tu umieszczono je w magazynie i aż do 1980 roku nie rozwijano. Tymczasem toczyła się batalia o to, kto przejmie dzieło na własność. Poza Wrocławiem domagały się tego Racławice i Głogów... Wreszcie powołano społeczny komitet, na którego czele stanął profesor Alfred Jahn. Głównie jego uporowi zawdzięczamy, że wzniesiono ten budynek, a obraz trafił do Warszawy, gdzie został zakonserwowany i oczyszczony. Konserwacja trwała pięć lat. W wielu miejscach pigment na skutek wilgoci odkleił się od podłoża, kawałki trzeba było rekonstruować, ale efekt uzyskano chyba nienajgorszy — szef powiódł dłonią wokoło.
Jeszcze przez chwilę cieszyliśmy oczy widokiem, a potem ustąpiliśmy miejsca kolejnym zwiedzającym. Przed budynkiem była niewielka ławka. Usiedliśmy.
— Ile było takich panoram dawniej, gdy były popularne? — zaciekawiła się Zosia.
— W Polsce kilkanaście, a na świecie?
— No cóż, w Europie powstało ich co najmniej kilkadziesiąt. U nas mniej...
— A te nieistniejące? — zaciekawiła się. — Co przedstawiały?
— Wcześniej niż „Panorama Racławicka” powstało dzieło o nazwie „Tatry”. Namalowano je na zlecenie Ludwika Lgockiego, który specjalnie dla eksponowania panoram zbudował w Warszawie rotundę na Dynasach. Stworzyli ją głównie Fałat i Kossak, pod kierunkiem Antoniego Piotrowskiego. Zresztą przyłożyło do niej rękę wielu innych malarzy.
— Co przedstawiała?
— Widok w okolicach Morskiego Oka — wyjaśniłem. — Otwarcie było bardzo huczne, poszczególne góry pokazywał prawdziwy góral sprowadzony z Zakopanego. Ale po dwu latach spółka zbankrutowała.
— Panoramę wystawiono na licytację — powiedział Pan Samochodzik. — Kupił ją za cenę wywoławczą Jan Styka. Nawiasem mówiąc cena wywoławcza była niższa niż wartość płótna i o to zresztą mu chodziło. Kawałek z Morskim Okiem zostawił, a na drugiej połowie namalował „Męczeństwo chrześcijan w cyrku Nerona”. Dla podniesienia atrakcyjności dzieła nadał wielu namalowanym postaciom twarze warszawskiej śmietanki towarzyskiej. Między innymi sportretował tam Henryka Sienkiewicza...
Oczywiście twórcy „Tatr”, mimo że Styka pozostawił połowę ich pracy nietkniętą i wystawiał na własny koszt, byli bardzo rozgoryczeni. Los go jednak pokarał. Jego dzieło wysłane w objazd po Rosji zaginęło podczas rewolucji.
— Należy też wspomnieć o innych znanych panoramach tamtego okresu — dodałem — jak na przykład „Panorama Siedmiogrodzka”.
— Coś słyszałam — powiedziała Zosia. — Ktoś ostatnio kupił kawałek?
— Tak. Nieduży fragment panoramy kupił anonimowy kolekcjoner i przekazał w depozyt muzeum w Tarnowie.
— A jak ona powstała? Dlaczego Polacy malowali kawałek Siedmiogrodu? Przecież to Rumunia...
— Siedmiogród to dawne ziemie węgierskie — wyjaśniłem. — Wprawdzie faktycznie obecnie większa część tej krainy znajduje się w granicach Rumunii, ale mieszka tam liczna mniejszość węgierska. To właśnie jej wystąpienie w obronie aresztowanego pastora Laszlo Tekesza zapoczątkowało rewolucję w 1989 roku, która spowodowała upadek Nicolae Ceausescu.
— Gdy w Budapeszcie wystawiono „Panoramę Racławicką” Węgrom tak się spodobała, że zapragnęli mieć własną, przedstawiającą jakiś chwalebny epizod ich historii — podjął opowieść pan Tomasz. — Styka wyszedł naprzeciw zapotrzebowaniom i namalował z pomocą innych malarzy obraz przedstawiający bitwę pod Sibio , czyli węgierskim Nagyszeben. To bardzo znany epizod z czasów powstania węgierskiego 1848 roku. Pod Sibio walczył między innymi Józef Bem. Styka oczywiście także go sportretował, zapewne licząc na sporą frekwencję w razie wystawienia na ziemiach polskich...
„Panorama Siedmiogrodzka” miała wymiary 15 na 129 metrów i powstała w rekordowym czasie pięciu miesięcy. Niestety nie cieszyła się dużą popularnością i od 1907 roku zwinięta leżała we Lwowie. Wreszcie zięć Styki, Michał Nieć, postanowił pociąć ją na kawałki. Taki los spotykał w tym czasie wiele zbankrutowanych panoram... Fragmenty zakupiło wielu mieszkańców okolic Lwowa. Obecnie muzeum w Tarnowie stara się skompletować to dzieło... Zebrano informacje o około 1/4 powierzchni płótna. Muzeum w Tarnowie ma osiem kawałków. Inne polskie muzea jeszcze pięć, a dziewięć znajduje się w rękach prywatnych kolekcjonerów...
— I co jest na tych kawałkach? — zaciekawiła się dziewczyna.
— Głównie sceny batalistyczne — wyjaśniłem. — Ludzie kupowali te fragmenty, na których „coś się działo”...
— Podobny los spotkał też piękną panoramę „Berezyna”, przedstawiającą słynny epizod z wojen napoleońskich — powiedział pan Tomasz. — Panorama ta była o tyle ciekawa, że z jej powstaniem wiąże się bardzo interesująca historia. Malujący ją Julian Fałat i Wojciech Kossak pokłócili się w trakcie pracy i postanowili rozwiązać spory dotyczące kompozycji za pomocą rewolwerów.
— Jak to? — zdumiała się Zosia.
— Stoczyli pojedynek — wyjaśniłem. — Na szczęście żaden nie został ranny i mogli dokończyć panoramę. Niestety w 1907 roku została ona pocięta na kawałki i sprzedana.... Szczątki są bardzo rozproszone, kilka kawałków ma Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
Szef popatrzył na zegarek.
No cóż — powiedział. — Pora na nas. Za pół godziny mamy spotkanie.
* * *
Niechętnie podnieśliśmy się z ławki i podreptaliśmy do samochodu.
O oznaczonej godzinie zaparkowaliśmy na niewielkim parkingu niedaleko ogrodu zoologicznego. Parking był niestrzeżony, ale płatny. Koło bramy stało pięć ławek. Zajęliśmy jedną z nich. Niebawem nadszedł podpierając się laską starszy pan. Przez ramię miał przerzucony pasek od sporej tuby na rysunki. On też nas rozpoznał. Przysiadł się. Pokazaliśmy mu swoje legitymacje. Obejrzał je dokładnie.
— W porządku — powiedział wreszcie. — YJD jeszcze istnieje?
— Istnieje — potwierdziłem.
— Nie wiem, czy cieszyć się z tego powodu. No, nieważne. Czego panowie chcą się dowiedzieć?
— Szukamy pociągu numer X-37 — wyjaśniłem. — Czy ukryto go w zakładach Karelma w Piechowicach?
Westchnął.
— To tylko część prawdy — powiedział. — Zakłady stanowiły zewnętrzną fasadę. Zasłonę dymną znacznie większego przedsięwzięcia. Miałem przyjaciela, poznaliśmy się jeszcze przed wojną, chodziliśmy razem na uniwersytet. Potem zmienił kierunek studiów, postanowił zająć się górnictwem. Żaden z nas nie zdobył dyplomu. Ostatni kontakt miałem z nim w 1942 roku, zajmował się wówczas produkcją materiałów wybuchowych dla podziemia. Aresztowało go gestapo. Trafił do Piechowic do obozu koncentracyjnego. W tamtej okolicy były już cztery obozy. Więźniowie zajmowali się drążeniem podziemnej fabryki.
— Co takiego? — zdumiał się pan Tomasz.
— Do Karelmy zwożono linią kolejową nieprawdopodobne ilości materiałów budowlanych. Kilometry stalowych szyn i drutów, dziesiątki ton cementu. Mieszkańców wsi wysiedlono. Praca w lochach była bardzo ciężka. Bez przerwy dochodziło do wypadków, nikt nie był pewien, czy dożyje do wieczora. Niemcom bardzo się spieszyło.
Więźniów, którzy nie wyrabiali normy, zabijali bez litości. To właśnie podsunęło przyjacielowi pomysł ucieczki. Udał nieboszczyka. Wrzucono go do zbiorowej mogiły przy drodze do Jagniątkowa. W nocy wygrzebał się ze stosu ciał i ukrył w lesie. Nie mógł uciec dalej, cały teren był otoczony przez druty kolczaste i pilnowali go SS-mani. Na samej górze też były różne instalacje... Żywił się jagodami i korą z drzew. W gęstych krzakach znalazł głęboką rozpadlinę, tam wymościł sobie legowisko z gałązek i nałamał bardzo dużo jałowca. Hitlerowcy mieli psy; bał się, że te mogą go zwęszyć. Z zachodu słyszał huk artylerii, wiedział więc, że pomoc jest już blisko. To dodawało mu sił. Pewnej nocy usłyszał stukot wbijanych gwoździ. Ryzykując wykrycie podczołgał się na brzeg urwiska. Zobaczył, jak w dolinie prowadzącej do głównego wejścia do fabryki więźniowie układają tory kolejowe. Zaskoczyło go to bardzo, bo do tej pory odłamki skalne i urobek wywożono takimi kopalnianymi wagonikami. Było dobrze po północy, gdy doszło do straszliwej strzelaniny gdzieś w okolicy zakładów. Słyszał nawet jakieś wybuchy, jakby granatów. W dwie godziny później Niemcy wprowadzili do wyrobisk pociąg. Po pewnym czasie wyjechała lokomotywa, a potem wróciła z powrotem pchając przed sobą grubą stalową płytę, jakby przyciętą na wymiar, tak żeby pasowała do ścian tunelu.
Z wnętrza wypędzono więźniów, którym kazano rozbierać tory. Jeszcze później wysadzono wejście i częściowo jedną ze ścian wąwozu. Wstrząsy były bardzo silne, bał się przez chwilę, że runie urwisko, na szczycie którego siedział. Wreszcie zaczęła się najkoszmarniejsza część operacji. Hitlerowcy zastrzelili wszystkich robotników. A potem zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Strażnicy siedzieli grzejąc się przy ognisku, trzej oficerowie trochę dalej oglądali zawały. A potem nagle odwrócili się i zastrzelili siedzących przy ognisku z pistoletów maszynowych. Tylko jednemu udało się uciec. Oficerowie ruszyli w pościg. Dalej bał się obserwować i wycofał się do lasu. Następnego dnia zniknęły wszystkie posterunki, ale Niemcy jeszcze przez kilka godzin chodzili po wzgórzu wysadzając w powietrze wyloty szybów. Wreszcie po dziesięciu dniach od opuszczenia podziemi przyjacielowi udało mu przejść przez zasieki. W pustej chałupie znalazł cywilne ubranie i poszedł w głąb Karkonoszy. Po kilku dniach na te tereny wkroczyła Armia Czerwona. Spotkaliśmy się po wojnie. Szukał fabryki. Jeździliśmy razem do Piechowic. Chodził po górach. Niemcy wszystko zamaskowali, ale sądził, że podziemia ukryte są pod górą Sobiesz. Próbowaliśmy kopać w kilkunastu miejscach, ale bezskutecznie.
Raz tylko trafiliśmy na beton. Ciągle wracał w tamte strony, usiłował przekonać ludzi, że trzeba odszukać wejścia. Pisał do wojska, do milicji, do rządu. Przez te pierwsze lata po wojnie borykaliśmy się z trudnościami technicznymi, zwłaszcza brakowało maszyn, a on twierdził, że w wykończonych już halach więźniowie obsługiwali precyzyjne tokarki. Jednak wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Tylko raz górę Sobiesz obejrzała jakaś komisja do spraw pozyskiwania urządzeń technicznych i surowców, ale stwierdzono, że nie widać tam żadnych śladów podziemnej fabryki. Ale ona tam była.
Którejś wiosny, gdy badał górę, został zastrzelony. Sprawcy nigdy nie wykryto.
— Pociąg — mruknął szef. — Nasz pociąg.
— Wasz — uśmiechnął się stary historyk. — Ale to nie wszystko. Gdy zamieszkałem po wojnie we Wrocławiu żyło tu jeszcze bardzo wielu Niemców. Opowiadano sobie taką historię. Zaraz po wojnie wrócił do domu młody Niemiec, który wcześniej wstąpił do SS. Zwołał swoich kumpli z czasów przedwojennych i zaproponował im wyprawę w celu odszukania podziemnej fabryki, w której miały być ukryte nieprzebrane skarby. Twierdził, że udało mu się uciec, gdy oficerowie likwidowali wszystkich świadków ukrycia kilkunastu wagonów skarbów w pewnej górze. Zebrał coś ze trzydziestu chętnych, kompletowali sprzęt. Naradzali się w piwnicy w jego kamienicy. No i ktoś tam wrzucił przez okienko dwa granaty. Zginęli wszyscy. To potwierdza opowieść mojego przyjaciela. Tylko czy naprawdę chodziło o górę Sobiesz? Po wojnie niektórzy wysiedleni Niemcy wrócili do Piechowic. Na górze, jak stwierdzili, prowadzono jakieś prace na dużą skalę. Pojawiły się znaczne obszary pokryte kamiennymi odłamkami. Niemcy ci zaczęli węszyć i wtedy ktoś zaczął ich zabijać. W 1947 roku, gdy na zamku Chojnik chciano zorganizować schronisko turystyczne, nieoczekiwanie okazało się, że twierdza jest zajęta przez sporą grupę Wehrwolfu. Udało się ich oczywiście wybić do nogi, ale oblężenie trwało kilka dni.
„To podważa mit, że zamek Chojnik nigdy nie został zdobyty” — pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno.
— Oni czegoś pilnowali — powiedział cicho staruszek. — Druga taka grupa grasowała w okolicach Walimia. Trzecią dopadło KBW w ruinach Starego Książa. Mogło być ich więcej... Ludzie są przekonani, że jeszcze dziś niebezpiecznie pchać nos w te sprawy.
Sobieradzki musiał być blisko rozwiązania. Zbyt blisko. Mówiłem mu, żeby się bardziej krył, ale on wiedział lepiej. Konferencję prasową zwołał. No i niestety...
— Sądzi pan, że go zabili? — włączył się szef.
— Na pewno. Za dużo wiedział.
— Skąd dowiedział się o fabryce? — zapytałem.
— Usłyszał od starych Niemców powojenne plotki o tym młodzieńcu z SS i jego wysadzonych kumplach. Węszył wokół tej sprawy od dwudziestu lat. Dowiedział się od jakiejś Niemki, że pociąg ukrywał von Ronvik. Przez jakichś neonazistów szukał na niego namiaru, bo Ronvik ponoć ciągle żyje...
— Zabili go ludzie z YJD — powiedziałem.
Na jego twarzy odmalowało się głębokie zdumienie.
— Ci mili młodzieńcy, żywo interesujący się historią? Coś podobnego. Będę musiał ostrożniej dobierać sobie znajomych. Nie wiem, czy macie jakieś szansę odnalezienia depozytu, ale bądźcie ostrożni.
— Cóż, my nie mamy innego wyjścia — westchnąłem. — Jeśli nie znajdziemy pociągu, przyjdzie nam pewnie poszukać innej pracy.
Pożegnaliśmy się
— I co dalej, szefie? — zapytałem patrząc na zegarek.
— Przekąsimy coś i gnamy do Piechowic. Jeśli pociąg tam jest, to naszym obowiązkiem jest go odnaleźć. Nie zamierzam na starość szukać sobie nowego zajęcia. A ty wyślij raport do ministra.
— I co mam napisać?
Zamyślił się na chwilę, a potem twarz rozciągnęła mu się w szerokim uśmiechu.
— Do licha, wymyślisz coś. Przecież masz wyższe wykształcenie.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
JAK SIĘ SZUKA PODZIEMNYCH FABRYK • CO ZNALEŹLIŚMY
W STRUMYKU • PORZUCONE SZTOLNIE • DZIWNE STUDNIE •
TROCHĘ CHEMII • TEST TWARDOŚCI WODY • ZAKŁADAMY OBOZOWISKO • PLANY SZTURMU
— A więc tak wyglądają Piechowice — mruknął pan Tomasz patrząc bez entuzjazmu na pamiętające jeszcze niemieckie czasy odrapane domy i sąsiadujące z nimi współczesne klocki. Zdecydowana większość była nie otynkowana.
— No cóż, wujku — powiedziała Zosia. — Opakowanie nie zawsze świadczy o zawartości.
Rozejrzałem się. Nad miasteczkiem wznosiły się góry porośnięte gęstym lasem. Okolica sprawiała wrażenie smutnej i beznadziejnej. Czy to możliwe, żeby kryła nieprzebrane skarby, zgromadzone przez nazistów w połowie Europy? Powoli minąłem płot z płyt betonowych ozdobiony drutem kolczastym. Zakłady Karelma.
— Prosto — powiedziała Zosia patrząc na mapę.
— No to prosto — mruknąłem.
Przed nami pojawiło się dziwne skrzyżowanie. Droga stała się coraz bardziej wertepowata.
Minąłem głęboki wąwóz, dnem którego płynęła rzeczka. Po chwili przejechałem przez mostek nad strumieniem i zatrzymałem samochód na niewielkiej polance.
Obok drogi po lewej stronie widać było piękne granitowe skałki, porośnięte częściowo lasem.
— No to jesteśmy — powiedział szef. Wysiedliśmy z wozu. Popatrzyłem w zadumie na ziemię.
— Ktoś tu parkuje od czasu do czasu — zauważyłem. — Na przykład to ślady jakiegoś samochodu terenowego. Musiał tu stać dość długo, bo koła głęboko weszły w ziemię.
— Więc gdzieś tu powinna być zakopana fabryka? — uśmiechnęła się Zosia. — Na powierzchni ziemi nie widać nic podejrzanego.
— Skałki — mruknąłem. — Gdzieś z ich szczytu przyjaciel pana Dąbrowskiego obserwował ukrywanie pociągu. O ile oczywiście chodzi o te skałki...
— Oczywiście, że nie widać żadnych śladów fabryki — szef uspokoił siostrzenicę.
— Właśnie dlatego wykuto ją gdzieś pod tym masywem, żeby nikt nie był w stanie jej znaleźć.
Cofnąłem się do mostku i popatrzyłem uważnie. Strumyk był ujęty w stare murki wymurowane starannie z kamieni. W tym miejscu niewielką kaskadą spływał na dno doliny.
— Niech pan zwróci uwagę... — zagadnąłem.
— Wygląda na to, że kiedyś płynął zupełnie inaczej. Tam przy drodze są resztki kamiennej rynny.
— Sądzę — zauważyłem — że część wzgórza, na której stoimy, została wysadzona w powietrze.
— Typowa dolina U-kształtna — zaprotestował szef. — Jej dno, sądząc po tym rozkopanym kawałku koło tamtego domku z czerwonym dachem, to osady aluwialne...
— Co to są osady aluwialne? — chciała wiedzieć Zosia.
— Osady aluwialne to warstwa piasku, iłów i innych rodzajów gleby naniesiona przez wodę — wyjaśniłem.
— Czyli ten strumyk płynie tędy od zawsze. Skoro tyle naniósł...
— Nie — zaprotestowałem. — Sądzę, że było inaczej. Pierwotnie faktycznie spływał tam w dół, ale w bliżej nieokreślonej przeszłości przybyli tu Niemcy.
— To mogło mieć miejsce jeszcze w latach dwudziestych — zauważył szef. — Obowiązywała ich konwencja rozbrojeniowa, przypuszczalnie już wtedy zaczęli drążyć podziemne laboratoria do prac nad nowymi rodzajami uzbrojenia.
— To prawdopodobnie — mruknąłem. — Na początek skierowali rzeczkę w inną stronę. Później w skałach na końcu dolinki, gdzieś tu pod naszymi stopami, zaczęli drążyć tunel do wnętrza góry. Pod sam koniec wojny, gdy na te tereny miała wkroczyć Armia Czerwona, wysadzili część tunelu i otaczające go skały, następnie zepchnęli na to sporą ilość ziemi, aby zamaskować zawał.
Szef wychylił się i zajrzał pod mostek. Zagwizdał z uznaniem.
— Przewidzieli to jakiś czas wcześniej — powiedział. — Koryto pod mostem jest obetonowane i ma pionowe nacięcia do wpuszczenia desek. W stosownej chwili po prostu je wyjęli.
— Skąd wiecie, że faktycznie coś tu jest? — Zosia była sceptyczna.
— Niemcy to naród praktyczny. Jaki sens miałoby obmurowywanie koryta górskiego potoku?
— Niemcy są ponoć narodem kochającym porządek — powiedziała z namysłem.
— Może denerwowało ich, że górska rzeka płynie sobie tak samopas, nie uregulowana.
— Może wczesną wiosną albo jesienią ten strumyk gwałtownie przybiera i murki po obu stronach służą opanowaniu jego niszczycielskiej działalności — zamyśliłem się.
— No cóż. Przeprowadźmy testy.
— Jakie testy? — zaciekawiła się.
— Paweł wysunął hipotezę, że ten strumyk mógł służyć podziemnej fabryce jako główne źródło wody. Skoro pobierali wodę, musieli także zrzucać ścieki.
— W dodatku sadzę, że jeśli tam pod ziemią istnieje jakiś obiekt przemysłowy, to strumyk mógł pomagać w jego odwadnianiu — uzupełniłem.
— No to do dzieła — zachęcił mnie Pan Samochodzik. — Pokaż, co jesteś wart.
Wyjąłem z samochodu walizkę z aparaturą do badań chemicznych.
— Zastanówmy się. W wodzie mogą występować węglowodory pochodzące ze smarów używanych w podziemiach oraz z benzyny, jeśli była tam składowana.
Nabrałem probówkę wody i uważnie obejrzałem jej powierzchnię. Nigdzie nie było widać cieniutkiej warstewki smaru ani tęczowych plamek.
— Węglowodorów nie stwierdzono — powiedziałem w zadumie.
— Co jeszcze chcesz badać? — spytał Pan Samochodzik.
— Mam parę pomysłów.
Z Rosynanta wyjąłem dużą szklaną butlę i napełniłem ją wodą ze strumyka. Następnie wyjąłem małą kuchenkę gazową i położywszy na palenisku siatkę zabezpieczającą postawiłem butlę i zapaliłem płomień.
— Herbatkę sobie zrobimy? — uśmiechnęła się Zosia.
— Nie dokuczaj Pawłowi — zgromił ją szef. — I co z tego wyjdzie?
— Zobaczymy za godzinkę, jak odparuje woda — wyjaśniłem. — Tymczasem trochę się tu rozejrzymy.
— Nie wybuchnie — szef niespokojnie popatrzył na butlę.
— Nie. Przecież jest otwarta u góry.
Ruszyliśmy w górę strumienia i niebawem zatrzymaliśmy się koło kładki przerzuconej na druga stronę. Przez kładkę biegła polna droga. Kawałek dalej omijała skałki i znikała za zakrętem. Zosia przeszła na drugą stronę, ale ja szedłem nad wodą i wydłubałem z koryta rzeczki kawałek czerwonej rurki.
— Co masz, wujku? — zaciekawiła się dziewczyna.
— Sama zobacz — podałem jej znalezisko.
— Fragment dachówki — zawyrokowała. — Nie? W takim razie może rurka?
— Właśnie, rurka. Rurka z dobrze wypalonej gliny.
— Tam leży następny kawałek — wskazała.
— To dziwne — powiedziałem. — Teoretycznie można przyjąć, że były to rurki drenowe służące odwadnianiu masywu góry Sobiesz i znajdującej się wewnątrz kopalni, ale w takim razie powinny być kamionkowe, jak w okolicach kompleksu „Riese”.
— Może tu dali gliniane, bo kto inny budował. Albo zabrakło im kamionkowych — wzruszyła ramionami. — A jeśli w strumyku leżą kawałki rurek, to wskazuje, że coś tu robiono.
— Oczywiście — uśmiechnąłem się — wystarczy popatrzeć na te murki obejmujące koryto potoku. Ale szczerze mówiąc, im dłużej patrzę na tę rurkę, tym większe mam wątpliwości.
— Dlaczego?
Podjęliśmy wędrówkę ścieżką.
— Gdyby leżała tu od czasów wojny, to prawdopodobnie woda tocząc ją po kamykach zeszlifowałaby ostre krawędzie przy przełamie i pościerała zewnętrzną stronę o kamienie, tymczasem ona wygląda jak gdyby zbyt świeżo.
Dotarliśmy do skał. Od strony ścieżki widać było ślad zaczętej sztolni. Ktoś wykuł zarys prostokątnego korytarza. Zagłębił się w skalę na nie więcej niż pół metra.
— A jednak prowadzono tu jakieś prace — ucieszyła się.
— Tylko ciekawe kiedy? — westchnąłem. — Może sześćdziesiąt lat temu, a może dwieście. W prawo czy w lewo?
— W prawo — zdecydowała.
Ruszyliśmy wzdłuż strumyka. Skały rosły. Po chwili trafiliśmy na kolejną niszę wykutą w granicie.
— Tu też coś zaczęli i nie skończyli — zauważyłem. — Kto wie, co jeszcze znajdziemy.
Kawałek dalej ział w pionowej ścianie prostokątny z grubsza otwór. Wznoszące się nad nami urwisko zakręcało. Zosia wyjrzała za róg.
— Tu jest jeszcze kilka dziur prowadzących w głąb.
— W takim razie badajmy po kolei.
Wyjąłem z torby dwie silne latarki i zagłębiliśmy się w labirynt. Tunel prowadził kawałek prosto, po czym się rozdzielał. Zakręciliśmy w lewo, po prawej widać było światło wpadające do środka (przez kolejne wejście) i po chwili znaleźliśmy się w rozległej hali.
Popatrzyłem w zadumie na sufit i odłamki skalne walające się pod nogami.
— Nic ciekawego — mruknąłem.
Przeszliśmy dla odmiany w prawo i po chwili znaleźliśmy się w kolejnym wyrobisku.
Na ścianach widać było jeszcze ślady kilofów i nawiercone otwory strzałowe. Wąskie korytarzyki prowadziły w stronę wejść. Góra w tym miejscu okazała się dziurawa jak szwajcarski ser. Wyjąłem z torby echosondę i starannie zbadałem podłogę hali. Wszędzie odpowiadał mi ten sam srebrzysty dźwięk wiązki odbijającej się od granitu. Przeszedłem całe wyrobisko nie natrafiając nigdzie na żadne podejrzane miejsca. Jeśli mój aparat nie kłamał, żaden zasypany szyb nie prowadził w dół. Wyszedłem na zewnątrz.
Zosia znudzona opalała się na kamieniu.
— I co? — zapytała.
— Nic — odpowiedziałem wzruszając ramionami. — Lita skała.
— Co planowali tu zrobić? — zagadnęła wskazując poznaczone otworami sztolni wyrobisko.
— Nie mam pojęcia. Z militarnego punktu widzenia to całkowity bezsens — klepnąłem granit dłonią. — Otwory wejściowe są blisko siebie. Pewnie chcieli wewnątrz wysadzić niektóre ścianki, są nawet nawiercone otwory. Uzyskaliby wtedy halę o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych.
— Produkcyjną? — spytała Zosia.
— Niemożliwe. Zbyt blisko powierzchni.
— Z boku blisko, ale jesteśmy na dnie doliny. Może myśleli tak: skoro od góry nakrywa to wyrobisko kilkadziesiąt metrów granitu...
— Chodźmy dalej — zachęciłem ją. — Ta ścieżka dokądś musi prowadzić.
Ruszyliśmy naprzód. Dróżka wiła się u podnóża urwiska. Wreszcie dotarliśmy do kolejnego miejsca, w którym chyba zamierzano kiedyś wdzierać się w głąb góry. W sporej naturalnej wnęce zaznaczono na ścianach dwa zarysy przyszłych sztolni. A tuż koło ścieżki stała ceglana studzienka.
— O — powiedziała Zosia — studnia.
Przypatrzyłem się cembrowinie, a potem zajrzałem do środka.
— Chyba nic z tego — zauważyłem. — To wygląda jak ceglany krąg ustawiony bezpośrednio na ziemi. Wewnątrz jest zasypana...
Wyjąłem z torby półmetrową szpilę i spróbowałem wbić ją w ziemię w środku.
— Cofnij się — poleciłem dziewczynie. — Na wypadek, gdybym trafił na minę.
Odsunęła się przestraszona. Szpila weszła może trzy centymetry. Spróbowałem obok.
Efekt był podobny.
— Dziwna ta studnia — zauważyła.
— Dziwna — przyznałem.
Wbiłem teraz szpilę w ziemię obok studni. Tak samo zagłębiła się tylko kawałek.
— Trzeba będzie wrócić do samochodu po saperkę — powiedziałem — i wykrywacz metali na wypadek, gdyby wewnątrz kryły się jakieś niespodzianki.
— Tam jest jeszcze druga studzienka — wskazała.
Faktycznie. Kawałek dalej w gęstej trawie widać było zarys drugiej cembrowiny, też zbudowanej z cegieł, ale dla odmiany porośniętych mchem.
— Spróbujemy się teraz zastanowić, co to znaczy — powiedziałem zawracając
w stronę Rosynanta.
— Chyba należy odrzucić najprostsze wyjaśnienie, że są to po prostu studnie — zauważyła.
— Dlaczego? — zdziwiłem się. — Przecież mogą być studnie w lesie.
— Tak, ale nie dwa metry od strumyka — puściła do mnie oko.
— Jeśli nie są to studzienki, to co w takim razie?
— Bo ja wiem. Może wyjścia ewakuacyjne z fabryki? — zaryzykowała.
— To posłuchaj mojej hipotezy. Przed wojną Niemcy wypasali tu w okolicy krowy. Żeby je poić, wykopali te dwie studnie i wtedy mogli wiadrami czerpać wodę i wylewać ją do drewnianych koryt.
— Lipa. Po co mieliby się męczyć? Przecież krowom wygodniej byłoby pić prosto ze strumyka. Poza tym gdzie tu w okolicy jest łąka?
— Zastanówmy się, czy mogły to być wyjścia ewakuacyjne... Moim zdaniem, raczej nie.
— Dlaczego?
— To proste. Wyobraź sobie ówczesną sytuacje. Wkrótce wkroczą Rosjanie. Ukryłaś właśnie w podziemnej fabryce pociąg pełen złota. Wysadzasz w powietrze wejście i maskujesz je spływającą w dół rzeczką. Wysadzasz też wszelkie naziemne części fabryki.
Czy zostawisz nie naruszone szyby ewakuacyjne? Przecież to będzie pierwsza droga, jaką Rosjanie władują się do środka.
— Może i tak — westchnęła. — Ale z drugiej strony, front się zbliża, a tu pełno roboty. Wysadzić to, wysadzić tamto. Może zapomnieli. A może nie zdążyli.
— Zosiu, jeszcze podobno kilka lat po wojnie ginęli w tej okolicy osadnicy. Grasowały tu oddziały Wehrwolfu. Po lasach ukrywali się SS-mani. W tej sytuacji każdy z nich wysadziłby to na własną rękę.
— A może ktoś z ekipy maskującej fabrykę zostawił to, żeby potem wrócić po skarby? — zasugerowała.
— Tego nie można wykluczyć — uśmiechnąłem się. — Ale już założyłaś, że to faktycznie szyby wentylacyjne. A może to jednak jest zwykłe ujęcie wody z rzeczki? Może wysychała tak bardzo, że nie było jej widać na powierzchni? Dno ma kamieniste. Założę się, że połowa wody albo i więcej płynie pod kamieniami.
Przeszliśmy przez kładkę. Szef siedział koło samochodu. Zgasił kuchenkę, butla z żaroodpornego szkła wolno stygła.
— No i co ciekawego widzieliście? — zapytał.
Zosia opowiadała, a ja tymczasem zeskrobałem z dna butli warstwę osadu.
— I co my tu mamy? — mruknąłem przykuwając ich uwagę. — Rudawy pył. Sprawdzimy go magnesem. Jak widzicie, przykleja się. To tlenek żelaza, czyli po prostu rdza. Dotąd była rozpuszczona w wodzie... Skoro jest jej aż tyle... A trochę tego pyłu bierzemy do dalszej analizy.
Wykorzystując dwa statywy, kolby i rurki zaimprowizowałem stanowisko badawcze.
— A wiec próbkę zalewamy kwasem solnym... — Jeśli zawiera węglan wapnia, pochodzący na przykład ze starych żelbetonowych zbrojeń powoli rozmywanych wewnątrz góry, przy reakcji z kwasem wydzieli się dwutlenek węgla...
Pan Tomasz przez chwilę sprawdzał w myśli reakcję.
— Zgadza się — powiedział wreszcie.
— Dwutlenek węgla pobiegnie rurką do menzurki zawierającej wodę wapienną. Pod wpływem działania gazu ta zmętnieje.
— Ekstra — ucieszyła się Zosia. — A jeśli te góry zawierają trochę wapnia, a pod spodem mają rudy żelaza?
— Zabiję tę żmiję! — wrzasnąłem.
— W tym co mówi jest trochę racji — zauważył szef delikatnie.
— A ja znam jeszcze jeden sposób, żeby sprawdzić, czy w tej wodzie jest wapń — pochwaliła się, gdy obserwowałem nieznaczne mętnienie wody wapiennej.
— Jakie? — zapytałem pobłażliwie.
Wyjęła z kosmetyczki kartkę tektury z niedużą dziurą. Ze strumyka przyniosła w menzurce wody i kapnęła do dziurki. Zawarta w niej substancja zrobiła się błękitna.
— W tej wodzie jest wapń. I wiem to bez przepuszczania dwutlenków węgla przez rurki, moczenia osadów w kwasie i podgrzewania przez godziny wody w butli aż do odparowania — pochwaliła się.
— Zdradź sekret — uśmiechnąłem się jak wilk z bajki o Czerwonym Kapturku.
— To jest test twardości wody. Dostałam go na promocji proszku do prania w supermarkecie. Jeśli woda zawiera dużo wapnia, to jest twarda.
— Ja tę żmiję zabiję! — zerwałem się na równe nogi, a ona odskoczyła wymachując triumfalnie tekturką.
— Jest jeszcze jedna metoda określenia twardości wody — uśmiechnął się Pan Samochodzik.
— Faktycznie bez budowy laboratorium w środku lasu i bez konieczności odwiedzania promocji w supermarkecie.
— Jaka to metoda? — zapytałem.
— Wodę wlewa się do miski i wkłada do niej mydło. Podczas mycia rąk, jeśli woda jest miękka, mydło rozprowadzi się równomiernie, a jeśli twarda, to pozlepia w takie brzydkie jakby gluty.
Poczułem się trochę obrażony. Szef popatrzył na zegarek.
— Na dzisiaj wystarczy. Napisz jeszcze wieczorem raport dla ministra.
Skinąłem poważnie głową.
— Warto by wyskoczyć na jeden dzień do Wrocławia i zbadać próbkę — zauważyłem.
— Masz tam jakieś zaprzyjaźnione laboratorium?
— Spróbuję w zakładach farmaceutycznych. Może świadczą usługi dla ludności. A nawet jeśli nie świadczą, to może coś pomoże legitymacja ministerstwa.
— Na razie poszukajmy jakiegoś miejsca na obozowisko — zarządził. — Na przykład przy tej drodze — wskazał dłonią.
Popatrzyłem na mapę.
— To zapewne leśny dukt prowadzący do Sobieszowa. Myślę, że możemy nim kawałek podjechać.
Wpakowaliśmy się do samochodu. Po kilkuset metrach z boku drogi wyrósł niewysoki kamienny murek.
— O, ciekawe — powiedziała Zosia. — Ktoś tu coś robił...
— Niewykluczone, że ta droga była dla Niemców ważna i postanowili zabezpieczyć ją przed osuwającym się błotem — wydedukowałem.
— Tam — szef wskazał dłonią.
Posłusznie zjechałem z drogi i starając się trafiać w koleiny przejechałem niewielką łączkę kryjąc samochód za niedużym pagórkiem.
Wysiedliśmy i posłałem Zosię na drogę, żeby sprawdziła, czy jesteśmy dobrze ukryci.
Wróciła po chwili.
— Z drogi nic nie widać — powiedziała.
Od strony miasteczka zasłaniał nas gęsty zagajnik.
— Dobre miejsce — zadecydował szef. — Rozstawimy namioty.
Na wszelki wypadek narzuciłem samochód siatką maskującą. Wyjąłem kuchenkę, która wcześniej służyła nam do doświadczeń. Zagrzałem wody na zupę. Powoli nadchodził zmierzch.
— Załóżmy, że pod nami jest fabryka — mruknął szef. — Powiedzmy nawet, że obecność w wodzie rozpuszczonego cementu i żelaza potwierdza jej istnienie. Musimy się zastanowić, jak się do niej dobrać...
— Zakładając, że pociąg został ukryty wewnątrz góry, na której obecnie obozujemy, to prawdopodobnie wprowadzono go przez sztolnię wejściową, a potem wysadzono ją na odcinku trzydziestu lub czterdziestu metrów.
— Tak czy inaczej tamtędy nie wejdziemy — westchnęła Zosia.
— Jeśli odpada wejście główne, trzeba się zastanowić, czy istniały także inne — powiedziałem. — Moim zdaniem, tak. Każda fabryka potrzebuje do sprawnego działania energii elektrycznej i wody.
— Zapomniałeś o powietrzu — zauważył Pan Samochodzik. — Fabryka istniejąca wewnątrz góry musi mieć własne systemy wentylacyjne.
— No to po kolei...
Zosia podniosła rękę, jak gdyby chciała odpowiadać na lekcji.
— Słuchamy — powiedziałem.
— A nie pomyśleliście, że fabryka mogła mieć także wyjścia awaryjne na wypadek pożaru lub zatopienia?
— Słusznie — przyznał szef. — Dopisz to do naszej listy. A więc ujęcie wody, pobór mocy, wentylacja, wyjścia awaryjne.
Zanotowałem to na kartce.
— Jeśli pobór wody, to także zrzut ścieków — dodałem.
— Dopisz. Tak więc teoretycznie mamy pięć dróg przeniknięcia do wnętrza fabryki. Załóżmy, oczywiście hipotetycznie, że spróbujemy dostać się tam przez kanalizację. Co o tym sądzicie?
— Trzeba zbadać koryto rzeczki — powiedziałem poważnie. — Gdzieś w górnym biegu powinny się znajdować resztki tamy lub innych urządzeń spiętrzających. Tam też zapewne przy pomocy rur zasysano wodę do wewnątrz.
Szef rozlał zupę do menażek.
— Dobrze. Sądzisz, że to była jedna gruba rura?
— Zdecydowanie nie. Grubą rurą mogliby przenikać do wnętrza fabryki szpiedzy. Raczej system cienkich.
— Nie przekonałeś mnie. A gdyby zaszła konieczność konserwacji ujęcia wody?
Myślałem długo.
— Może rzeczywiście ma pan rację — powiedziałem wreszcie. — Teraz zastanówmy się nad problemem odprowadzania ścieków.
— To na pewno odbywało się za pomocą cienkich rurek. Znaleźliśmy przecież w korycie potoku resztki kamionkowych kształtek.
— Jakiego typu ścieki mogła odprowadzać taka fabryka?
— Zużyte oleje, zanieczyszczoną wodę używaną wcześniej do chłodzenia form odlewniczych, spalone resztki past spawalniczych, szambo... — wyliczałem.
Kiwał w zadumie głową.
— To wszystko mogło płynąć przez rurki o niewielkiej średnicy — zawyrokował wreszcie. — Zajmijmy się teraz poborem mocy. Żeby działać, fabryka potrzebuje prądu.
Słucham propozycji.
— Aby odnaleźć miejsce, w którym kable energetyczne znikały pod ziemią, trzeba poszukać starych słupów wysokiego napięcia — powiedziała Zosia. — A one doprowadzą nas prosto na miejsce.
Pokręciłem przecząco głową.
— To nic nie da — powiedziałem. — Takich słupów po prostu nie mogło być. Przygotowują tu podziemną fabrykę. Wszystko jest ściśle tajne. Wyobrażasz sobie, że przez górę mogła biec spokojnie linia wysokiego napięcia, w dodatku nagle się urywająca?
— Przez górę nie — powiedział w zadumie pan Tomasz. — Ale przez wieś? Są domy mieszkalne, to co w tym dziwnego, że biegnie koło nich rząd słupów. A w jakimś miejscu odchodzi gruby kabel zakopany pod ziemią.
— Nadlatuje aliancki samolot i lotnik z czystej złośliwości zrzuca bombę. Wywala kilka słupów i fabryka staje, bo nie ma prądu — zaprotestowałem.
Pan Samochodzik patrzył na mnie dłuższą chwilę w milczeniu.
— Powiedziałeś ważną rzecz — odezwał się wreszcie. — To jasne, że nie mogło być tu linii wysokiego napięcia. Ani na powierzchni, ani w postaci zakopanych kabli.
— To jak zaopatrywali maszyny w prąd? — zaprotestowała Zosia.
— Ano właśnie. Mieli własne agregaty prądotwórcze.
— Więc powinny być gdzieś na powierzchni otwory wentylacyjne służące do usuwania spalin — zauważyłem.
— Tak. Wsadzili kostkę trotylu, odpalili lont, dołek w ziemi zasypali i posadzili w nim drzewko lub krzaczek — westchnął. — Zresztą nawet gdybyśmy taki zasypany szybik znaleźli, to z całą pewnością jego średnica uniemożliwiałaby opuszczenie się na dół.
Zamyśliłem się, a potem kiwnięciem głowy przyznałem mu rację.
— Chodźmy spać — powiedział szef. — A jutro rano ruszysz do ataku na studzienki u podnóża urwiska.
Niebo było pięknie wygwieżdżone. Z przyjemnością zagrzebałem się w ciepłym śpiworze.
Sen nadciągnął szybko.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
BADAM STUDNIE • STO LITRÓW KWASU SOLNEGO • TAJEMNICZA
RYNNA • TOALETA ODPOWIADA OGNIEM •
PODŁOŚĆ LUDZKA
Wstałem rankiem. Pan Tomasz i Zosia jeszcze spali. Przeszedłem przez łąkę do drogi i powędrowałem z saperką na ramieniu w stronę skałek. Nieoczekiwanie spostrzegłem coś interesującego. W krzakach na lewo od traktu stała błękitna budka ze sztucznego tworzywa, ozdobiona napisem: „Toi-Toi”, czyli przenośna toaleta. Przeszedłem przez mokrą trawę. Z bliska spostrzegłem, że drzwiczki spina kłódka. Poszedłem wzdłuż murku i niebawem dotarłem w pobliże skałek. Na niewielką łąkę wspinającą się do góry ktoś niedawno wjechał samochodem. Zaciekawiony ruszyłem przez rosę tropiąc stare koleiny. Trawa w większości podniosła się, ślad mógł mieć kilka dni. Nieoczekiwanie spostrzegłem nieduży stosik ziarnistego piasku, a obok następny.
Przypomniało mi się, jak będąc nad morzem widziałem w lesie podobne łyse placki w miejscach, gdzie wandale rozmyli wydmy w poszukiwaniu bursztynu. Rozgarnąłem miał dłonią i namacałem okrągły w przekroju otwór. Ktoś niedawno wykonał tu odwiert.
Nasypałem sobie pyłu do torebki foliowej i ruszyłem dalej. Minąłem skałki i pomaszerowałem wzdłuż rzeczki. Patrzyłem na jej koryto, ale nigdzie nie było widać żadnych śladów sztucznego jej spiętrzenia. Usiłowałem wydedukować, ile też wody przepływało nią na godzinę. Ciekła leniwie po kamieniach.
— Niewiele tego, jak na zaopatrzenie fabryki zbrojeniowej — mruknąłem. — Ale na nieduże laboratorium do wytwarzania broni chemicznej lub bakteriologicznej pewnie by wystarczyło.
Wreszcie dotarłem do tajemniczej studzienki.
— No to chwila prawdy — wszedłem w cembrowinę i wbiłem saperkę w ciemną tłustą glebę. Pięć centymetrów niżej był beton. Studzienka została zalana betonem. Okopałem cembrowinę do zewnątrz. Tu także spod gleby błysnął lekko błękitny żelbet. Rzekoma studzienka stała na zbrojonej betonowej płycie.
Usłyszałem kroki. Dłoń odruchowo zacisnąłem na tkwiącym w kieszeni pistolecie gazowym. Szef z Zosią. Widocznie już wstali.
— No i co my tu mamy... — mruknął Pan Samochodzik spoglądając na efekt moich wykopalisk.
— Beton — wyjaśniłem. — Proszę zwrócić uwagę, że to w ogóle nie jest studzienka, tylko krąg cegieł postawiony na betonowym bloku.
— Tak... ciekawe. A sąsiednia?
— Jeszcze nie sprawdzałem.
— Beton po tylu latach nie powinien być specjalnie twardy — odezwała się siostrzenica szefa. — Może dałoby się wybić dziurkę w środku studzienki i zobaczyć, co jest pod spodem?
Niepewnie klepnęła się po dłoni ciężkim łomem.
— Tym będziesz kuła tę dziurę przez miesiąc — powiedziałem. — Ale w plecaku mam piłę. Ultradźwiękową...
Wyjąłem urządzenie i sprawdziłem stopień naładowania akumulatora.
— Starczy?
— Nie chciałbym ciąć dłużej niż pięć sekund, bo nie mamy gdzie naładować.
— No to niech będzie pięć sekund — westchnął szef.
— Odsuńcie się na wypadek, gdybym trafił na jakąś hitlerowską niespodziankę.
Odeszli posłusznie za załom góry. Przyłożyłem ostrze do betonu i wyciąłem nieduży klinowaty klocek. Wyłączyłem urządzenie i wyciągnąłem klocek. Wrócili.
— Na głębokości dwudziestu centymetrów nadal beton — zameldowałem.
— Można? — szef wyciągnął rękę po wyciętą próbkę. Obracał klocek w dłoniach.
— Są nawet zbrojenia — mruknął oglądając rdzawe plamki w miejscu, gdzie piła przecięła zatopione w betonie stalowe druty.
— Są — potwierdziłem. — Dziwna konstrukcja.
Zosia uderzyła łomem w krawędź otworu. Bez efektu. Uderzyła jeszcze dwa razy silniej. Nie udało jej się odłupać ani kawałka.
— Ojej — zdziwiła się. — Przecież beton po tylu latach...
— Fakt, że wasz blok w Łodzi wzniesiony dwadzieścia lat temu już się rozsypuje jeszcze o niczym nie świadczy — uśmiechnąłem się. — Dobrze wykonany beton z wiekiem twardnieje, by po kilkudziesięciu latach osiągnąć twardość granitu...
— Zwróć uwagę na jego kolor — dodał pan Tomasz. — Jest lekko błękitnawy. Idę o zakład, że dodano do niego jakąś substancję utwardzającą.
— Być może siarczan miedzi — powiedziałem w zadumie. — Wskazywałby na to kolor. Ale w takim razie musieli dodać go bardzo dużo. Zresztą nie wiem, czy związki miedzi w betonie poprawiłyby jego wytrzymałość...
— Wiele jest błękitnych substancji chemicznych — westchnął szef. — Na przykład tlenek kobaltu...
— To jak się z tym rozprawić? — zapytała Zosia odrobinę płaczliwie.
— A jak druga studzienka? — spytał pan Tomasz.
Zabrałem się do roboty. I tym razem pośrodku cembrowiny natrafiłem na beton. Widać w nim było jednak ślady dawno zacementowanego otworu o średnicy około trzydziestu centymetrów.
— Co to mogło być? — zainteresowała się Zosia
— Bo ja wiem? — westchnąłem. — Może otwór wentylacyjny, może wylot rury wydechowej, jeśli tam w środku faktycznie mieli własne agregaty prądotwórcze.
— To inny rodzaj betonu — zauważył pan Tomasz. — Może spróbujesz się przebić?
Wziąłem łom i zacząłem bez większego przekonania kuć. O dziwo, poddał się nadspodziewanie łatwo. Podałem kawałek szefowi.
— Wygląda jak stary gips — zawyrokował. — Pracuj spokojnie dalej.
Kułem i kułem. Otwór pogłębiał się. Wreszcie stał się za głęboki.
— Ręka za krótka — zameldowałem.
Podał mi kawałek stalowego pręta. Przez chwilę jeszcze dziobałem tajemniczą zaprawę, ale nie miałem jak wyciągać odłupanych kawałków.
— Na razie dajmy temu spokój — powiedział szef. — Pojedziesz do Wałbrzycha, poszukasz jakiegoś sklepu ze sprzętem budowlanym, kupisz świder...
W tym momencie z otworu rozległ się syk.
— Padnij! — krzyknąłem przewracając ramieniem Zosię. Przypadliśmy do ziemi. Syk stał się nieco głośniejszy, a potem ucichł. Wstałem ostrożnie. Z otworu snuł się dym. Zagarnąłem go ręką i powąchałem.
— Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu — powiedziałem.
— Mina? — zaniepokoił się szef.
— Tak. Od długiego leżenia w wilgotnym miejscu „skisła” i dlatego nie wybuchła.
— Chyba nie będziemy pogłębiali tego tematu — zażartował wskazując na studzienkę.
— Ale masz rację. Mieliśmy dużo szczęścia.
Ruszyliśmy w stronę obozowiska. Patrzyłem w zadumie na murek ciągnący się obok ścieżki. W jednym miejscu w murku znajdowała się niewielka wyrwa. W dół biegło coś w rodzaju rowu wyłożonego kamieniami. Jak na komendę ruszyliśmy pod górę. Rów biegł dalej, pozarastany krzewami i drzewami, spośród których spora część musiała pamiętać czasy wojny.
— Dziwny ten las — powiedział szef. — Zwróciłeś uwagę? Wszystkie drzewa są mniej więcej w jednym wieku.
— Poszukajmy jakiegoś iglastego, to policzymy, ile ma lat — zaproponowałem.
Okazja niebawem się zdarzyła.
— Sześćdziesiąt trzy — policzyła Zosia.
— A więc miały kilkanaście lat, gdy wybuchła wojna — mruknął szef. — Być może zasadzono je tu tylko po to, żeby maskowały jakieś instalacje fabryki przed obserwacją z powietrza.
— To wskazywałoby, że fabryka zaczęła powstawać znacznie wcześniej. Dotąd zakładaliśmy, że wydrążono ją w czasie wojny — przypomniałem.
— Może się myliliśmy, a może nie. Niemcy planowali z wyprzedzeniem. Mogli zalesić wzgórze na kilka lat przed budową.
— Albo zasadzić drzewka od razu kilkunastoletnie — dodała Zosia. — Jak koło zamku Książ.
— Chyba macie rację — powiedziałem. — Tylko ciekawe, do czego służyła ta dziwna rynna?
— Może do transportu ściętych drzew — zauważyła rezolutnie. — Wycięli stary las i posadzili nowy.
— Nie, to mało prawdopodobne — stwierdził szef. — Ona biegnie dziwnymi łukami, więc raczej nie mogła służyć do spuszczania czegoś na dół.
Rynna zakończyła się zupełnie nieoczekiwanie. Zawróciliśmy.
— Mamy coraz więcej dowodów, że coś tu istniało i że prowadzono na tej górze prace na dużą skalę — powiedziałem.
— Tylko nic z tego nie wynika — dodała Zosia.
— Chodźmy na śniadanie, bo mi już kiszki marsza grają. Siedliśmy koło samochodu.
Szef zaparzył kawy, mieliśmy kupiony poprzedniego dnia bochenek chleba i kilka puszek. Podjedliśmy zdrowo.
— Coś mnie niepokoi — powiedział pan Tomasz wycierając usta serwetką. — Chyba przegapiliśmy jakiś szczegół.
— Mnie też się tak wydaje — dodałem. — Może podłoga w laboratorium? Zastanawiam się, czy nie należałoby jej dokładniej zbadać.
Strzelił w powietrzu palcami i zmarszczył czoło usiłując złapać uciekającą myśl.
— Nie, tu chodzi o coś innego — powiedział w zadumie. — Czyżbyśmy o czymś zapomnieli?
— Odwierty — palnąłem się w głowę. — Znalazłem miejsca wierceń i zabrałem trochę urobku do testów.
Wyjąłem z kieszeni torebkę z pokruszoną skałą.
— To ty o tym zapomniałeś — zauważył Pan Samochodzik. — A o czym ja zapomniałem?
Rozstawiłem znowu swój zestaw do analiz chemicznych. Do szklanej kolby wsypałem żwir i pył. Dolałem kwasu solnego i uszczelniłem układ. Drugi koniec rurki zanurzyłem w butelce z wodą wapienną. Szybko zmętniała.
— Góra jest granitowa, ale z próbki wydziela się dwutlenek węgla — zauważyła Zosia.
— Dlaczego?
— W tym pyle oprócz granitu jest także węglan wapnia — powiedziałem. — Właśnie na to liczyłem. W odwiertach oprócz skały znajdował się także beton.
— Dobrze — odezwał się szef. — W takim razie istnienie w tym rejonie podziemnych konstrukcji pochodzących z czasów drugiej wojny światowej możemy uznać za potwierdzone.
— A może ta sucha rynna, którą oglądaliśmy przed śniadaniem, to koryto kanału? — podsunęła Zosia. — Kanału, który miał w razie czego posłużyć do spuszczenia jakichś ścieków...
— To niewykluczone — ożywił się pan Tomasz. — Może to był po prostu fragment systemu odwadniającego fabrykę.
— Albo dawniej płynęła tędy niewielka rzeczka. Przed wojną obudowano jej koryto, a potem Niemcy w całości skierowali ją w podziemia i wyschła — podsunąłem.
— Tak czy inaczej to może być droga do wnętrza góry — zawyrokował Pan Samochodzik.
— Trzeba będzie przekopać miejsce, gdzie rynna się zaczyna. Może znajdziemy jakieś wejście.
Zabraliśmy saperki i ruszyliśmy przez las.
— Choroba — mruknął szef, gdy przechodziliśmy koło kibla. — Tu na Śląsku jaka kultura. Nawet ubikacje postawili w lesie.
— Szkoda tylko, że zamknięta na kłódkę — powiedziałem.
— Coś mi tu zupełnie nie pasuje — odezwała się Zosia. — Wynajęcie takiej toalety sporo kosztuje. Po co ktoś miałby ją ustawiać w lesie, gdzie nie ma szlaków turystycznych.
I jak wreszcie dojedzie tu wóz serwisowy, żeby wyczerpać nieczystości ze zbiornika?
— Faktycznie — pan Tomasz poskrobał się po głowie. — To jakiś podejrzany obiekt.
— Może kłusownicy urządzili sobie w tej budce magazyn sprzętu — podsunąłem.
— Nie rzuca się w oczy, musieliśmy przejść obok niej aż trzy razy, żeby zwróciła naszą uwagę.
— Zawracamy — zdecydował szef. — Trzeba to obejrzeć z bliska. Kibelek wyglądał zwyczajnie i przeciętnie.
— Jest fabrycznie nowy — zauważył szef.
— I chyba nie był używany — pociągnąłem nosem. Żadna obrzydliwa woń nie kalała świeżego leśnego powietrza.
— Otworzyć? — wskazałem małą kłódkę.
— Nie wiem...
— Jeśli to zwyczajny kibel, to zamknę — zaproponowałem. — Jeśli to magazyn sprzętu kłusowników, to nie będziemy niczego dotykali, tylko zawiadomimy policję.
— Może się również okazać, że to budka, w której drwale trzymają piły i siekiery — podsunęła Zosia. — Nie będziemy wiedzieli, dopóki nie otworzymy.
— No to do dzieła — wsadziłem do zamka kawałek stalowego drutu i pogmerałem przez chwilę. Ramię kłódki odskoczyło. Otworzyłem szeroko drzwi.
Z naszych gardeł wyrwał się chóralny jęk. Domniemana wygódka była wyłącznie atrapą. W lesie stała jej zewnętrzna powłoka. Pośrodku widać było szyb prowadzący gdzieś w głąb, z przyczepioną do ściany metalową drabinką. Mimo woli parsknąłem śmiechem.
— To my łazimy po lesie drugi dzień, a tu ktoś... — jęknęła Zosia.
— Zbadaj to — polecił mi szef.
W torbie znalazłem latarkę. Przyświecając sobie zszedłem po kilkudziesięciu stopniach drabinki. Dno szybu było zawalone sporymi otoczakami.
— I jak tam? — zapytał szef z góry.
— Trochę kamieni tu leży — powiedziałem. — Ale świeżo zrzucone, bo na niektórych są ślady mchu.
— Wyciągaj, tylko ostrożnie — polecił. — Mogą być zaminowane.
Wydobywałem głazy jak Syzyf. Były przeważnie dość ciężkie, niektóre mogły ważyć nawet czterdzieści kilogramów. Wyciągałem je po drabince, a szef z Zosią odtaczali dalej od budki. Wreszcie spod głazów zaczęła wystawać zardzewiała metalowa klapa. Jeszcze kilka kamieni z wysiłkiem wyciągniętych na górę i odsłoniłem ją w całości.
— I co tam jest? — zapytał szef.
— Klapa — zameldowałem.
Zszedł na dół. Klapa zaopatrzona była w solidne stalowe rygle. Ktoś zasunął je i spiął nowiutką kłódką.
— Tej nie będę w stanie otworzyć — powiedziałem. — To gerda.
— Utnij — podał mi plecak z piłą ultradźwiękową.
Metal zaśpiewał wysoko i odrzuciłem kłódkę na bok. Rygle, choć po wierzchu nieco obrdzewiałe, dały się łatwo przesunąć.
— Podnosić? — wskazał na uchwyt.
— Nie, pociągniemy linką z zewnątrz.
— Gdyby było zaminowane, to nadziałby się zakładający kłódkę — zauważył.
— Albo zaminował i założył kłódkę, żeby nie nadziała się przypadkowa ofiara — zasugerowałem.
— No dobra. Róbmy tak, żeby było bezpiecznie. Przeciągnąłem przez uchwyt linkę i wyszliśmy na zewnątrz.
— I jak tam, dużo złota? — zapytała Zosia.
— Raczej kolejne niespodzianki — uśmiechnąłem się. — Chcesz pociągnąć za ten sznureczek?
— Jasne.
Cofnęliśmy się jeszcze kilka kroków i szarpnęła. Z lochu dobiegł zgrzyt podnoszącej się klapy. Niespodziewanie rozległ się gwizd i coś uderzyło od środka w dach kibelka.
Kula z rewolweru.
— Samopał? — zdziwił się szef.
— Raczej człowiek — powiedziałem wyjmując gazówkę. Podszedłem ostrożnie bliżej.
— Jest tam kto? — zapytałem ostrożnie.
Spodziewałem się, że za chwile loch odpowie ogniem, ale nic takiego nie nastąpiło.
— Kim jesteś? — dobiegł mnie z dołu słaby, zachrypnięty głos.
— Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki — wyjaśniłem. Do pierwszego odgłosu przyłączył się drugi. Przez chwilę dobiegało mnie echo gorączkowych szeptów.
— Zejdź na dół, tylko bez żadnych sztuczek — powiedział pierwszy głos. — Jesteś sam?
— Jest nas więcej — powiedziałem. — I też jesteśmy uzbrojeni. Głosy przez dłuższą chwilę naradzały się.
— Schodź — powiedział wreszcie ten pierwszy.
Oddałem szefowi finkę i ostrożnie zacząłem schodzić na dół. Poniżej klapy było kilkanaście stopni. Wszedłem do sporej jaskini. Niewiele zdołałem zobaczyć, bo zaraz w progu oślepiły mnie trzy latarki skierowane w moją twarz. Odniosłem paskudne wrażenie, że wycelowano we mnie broń.
— Sięgnij do kieszeni po legitymację i powoli rzuć ją w naszą stronę — polecił ktoś.
To chyba jego głos zapraszał mnie na dół.
Zrobiłem, jak mi kazał.
Latarki trochę zmieniły położenie. Jedna opadła w dół i oświetliła moje papiery.
Usłyszałem głośne westchnienie ulgi. Nieoczekiwanie zabłysły dwie lampy turystyczne. W ich świetle spostrzegłem trzech mężczyzn leżących na ziemi. Wyglądali jak więźniowie obozu koncentracyjnego, posiwiali, straszliwie wychudzeni, zarośnięci...
— Władysław Sobieradzki? — z trudem rozpoznałem we wraku człowieka znanego poszukiwacza.
Uśmiechnął się szeroko.
— Wezwiecie dla nas lekarzy? — zapytał. — Czternaście dni bez jedzenia. Na szczęście mieliśmy wodę...
Na dół zbiegł szef. Poznali go.
— Kto was tak urządził? — zapytał.
— Cóż... Jak to zazwyczaj w takich przypadkach, zły człowiek — Sobieradzki usiłował się uśmiechnąć.
— A gdzie czwarty członek waszej grupy poszukiwawczej? — zapytałem.
— To on was zamknął — domyślił się szef.
— Tak. Nie chciał sobie rąk brudzić, wolał poczekać, aż umrzemy z głodu — odezwał się młody człowiek leżący pod ścianą. — Ale nie tak łatwo zabić człowieka, który czeka okazji do wyrównania porachunków.
— Gdy usłyszeliśmy otwieranie klapy, pomyśleliśmy, że to on wrócił — wyjaśnił Sobieradzki.
— Mieliśmy nadzieję, że będzie sam. A tu proszę, ratunek.
Pomogliśmy im wydostać się z lochu. Zaraz pobiegłem po samochód. Rozmoczyłem w wodzie pół kilograma cukru. Wypili z wdzięcznością. Wydawali się trochę odżywać, gdy wydostali się z podziemia, ale wiedziałem, że pomoc lekarska jest im niezbędna.
— Dokąd? — zapytałem, gdy usadowili się w samochodzie.
— Do szpitala we Wrocławiu — polecił Sobieradzki. — Przepraszam, że tak daleko, ale nasz wspólnik może mieć dojścia w Wałbrzychu, a my chcielibyśmy przede wszystkim złożyć zeznania.
Szef i Zosia zdecydowali się zostać w obozowisku. Zresztą i tak nie zmieścilibyśmy się wszyscy w Rosynancie. Ruszyłem z kopyta, jak się to mówi.
— Co zdołaliście znaleźć? — zapytałem.
— Niewiele. Zbadajcie dokładnie ten loszek — powiedział Sobieradzki. — To stacja pomp. Nasz wspólnik sądził, że to już koniec. Ale znaleźliśmy wejście.
— Zaskoczył was? — domyśliłem się.
— Zabrał po cichu torbę z narzędziami i nieoczekiwanie usłyszeliśmy huk zatrzaskującej się klapy. Nim do niej dobiegliśmy, zasunął rygle. Na szczęście działała wentylacja i było sporo kałuż wody, dzięki temu jakoś przetrzymaliśmy.
Przymknął oczy wycieńczony.
— A po co wam był ten kibelek? — zaciekawiłem się. — Nie mogliście szukać otwarcie, skoro mieliście nawet koncesję?
— To nie takie proste — uśmiechnął się poszukiwacz. — Już gdy przystępowaliśmy do wierceń, ściągała tu cała okolica. Chcieliśmy uniknąć niepotrzebnego zainteresowania.
Dlatego kupiliśmy skorupę budki i zabraliśmy się za odgruzowanie znajdującego się poniżej szybu.
— A wiercenia? — zaciekawiłem się. — Jakie wyniki?
— W siedmiu przypadkach na dziesięć pod warstwą granitu, grubą przeważnie na dwanaście-piętnaście metrów, trafialiśmy na zbrojony beton, którego nie dało się przewiercić.
Wybaczy pan, naszemu dobroczyńcy i wybawicielowi nie wypada zadawać takich pytań, ale co panowie tam robią i to w towarzystwie tego złotowłosego dziewczęcia?
— Cóż, minister znudzony finansowaniem naszej komórki nakazał nam odnaleźć zaginiony pociąg.
— Kiedy wam to zlecił? — zdumiał się poszukiwacz.
— Zaraz, niech pomyślę, jakiś tydzień temu.
— To wy w ciągu tygodnia zdołaliście odnaleźć miejsce, którego ja szukałem przez dwadzieścia lat? — zdumiał się.
Uśmiechnąłem się.
— Wiedzieliśmy, że pociąg został ukryty gdzieś pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą. To nie jest duży odcinek. Dostaliśmy też cynk od byłego KGB — pochwaliłem się. — Ale na dobrą sprawę szliśmy panów tropem. Było to trudne, bo wspólnik panów zacierał wszystkie ślady ogniem.
— Czy daczę też spalił?
— Niestety. Również pańskie mieszkanie przy Wilczej.
— Co za menda. Ale to nic. Jak wydobędą panowie złoty pociąg, to sobie postawię zamek. Umowa z rządem gwarantuje nam dziesięć procent. Podzielimy się oczywiście.
— Jak wygląda wspólnik panów, żebym wiedział w razie czego? Wyjął z kieszeni portfel, a z niego wyłuskał fotografię. Stali na niej czterej mężczyźni. Porównałem fotografię z oryginałami. Po dwóch tygodniach głodówki przestali być do siebie podobni.
— A jeśli nie uda się wejść do fabryki przez stację pomp? — zapytałem.
Westchnął ciężko, jakby podejmował bardzo trudną decyzję. Zza pazuchy wyjął mapę złożoną kilka razy.
— To wyniki naszych badań grawimetrycznych i z użyciem magnetometru protonowego — wyjaśnił. — Niech wam będą na zdrowie.
Wsunąłem mapę do kieszeni i podziękowałem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
TAJEMNICE LOCHU • LIST OD OWSIANOWA • STACJA POMP •
BOCZNY CHODNIK • PAN SAMOCHODZIK JAKO SAPER TEORETYK • ODPOMPOWUJEMY WODĘ
Niebawem dotarliśmy się do szpitala. Pozostawiłem poszukiwaczy pod czujną opieką lekarzy, a sam wpadłem jeszcze do kawiarni internetowej. Zgrałem listy, które przyszły pod naszą nieobecność do ministerstwa i korzystając z uprzejmości kierownika zrobiłem sobie wydruk. Wreszcie co koń mechaniczny wyskoczy pognałem z powrotem do Piechowic. Szef i Zosia właśnie szykowali obiad. Przyłączyłem się do nich.
— No i co znaleźliście? — zapytałem.
— Jeszcze nic — powiedział szef. — Czekaliśmy, aż wrócisz. Poczułem wdzięczność.
Wiedziałem, jak bardzo chce odnaleźć pociąg, a mimo to zdecydował się poczekać kilka godzin na mój powrót.
— Dostałem mapę od Sobieradzkiego. Ponadto zgrałem list od Owsianowa.
— I cóż pisze?
Drodzy przyjaciele, usiłowałem dowiedzieć się czegoś w interesującej was sprawie. Ustaliłem, że po wkroczeniu na tereny Śląska Armia Czerwona dokonała ekshumacji dwóch tajnych agentów będących członkami grupy dywersyjnej „Orzeł”. Ekshumowano ich dzięki informacji rosyjskiego jeńca, który podczas wojny przebywał w filii obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, znajdującej się w Piechowicach. Obaj agenci zostali zastrzeleni po długotrwałej potyczce w pobliżu zakładów Karelma i pochowani w pobliżu toru kolejowego. Sądzę, że udało im się natrafić na jakiś ważny trop i niestety przypłacili to życiem. Nie wiem, jak wyglądają zakłady Karelma, ale może to dobry trop? Pozdrawiam. Avenir.
— Szkoda, że nie kilka dni wcześniej — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — No trudno. To też cenna poszlaka. Zjedliście? To do dzieła! Przeszliśmy przez drogę, a potem zniknęliśmy wewnątrz kibelka.
Drzwi od środka zamknęliśmy na zasuwkę, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Stacja pomp, w której był zamknięty Sobieradzki, nie wyglądała szczególnie imponująco.
Loch miał około trzech metrów wysokości i około dwudziestu długości. Przy jednej ze ścian znajdowała się spora tablica rozdzielcza, koło której stało kompletnie przerdzewiałe żelazne krzesło. Kawałek dalej były dwie potężne pompy oraz rury biegnące w górę i w dół. Obok leżała nowoczesna pompa zanurzeniowa oraz kilka węży strażackich.
Pod plandeką stał agregat prądotwórczy.
— Rury biegnące w dół mają średnicę około pół metra — powiedział w zadumie szef. — Myślę, że chcieli rozpruć którąś z nich i odpompowawszy wodę opuścić się nią w dół.
— Ciekawe, jakie w tym ciśnienie — zauważyłem klepiąc przerdzewiały metal. Stuknąłem palcami. Odpowiedział mi słaby odgłos. Rura była bardzo gruba albo stała w niej woda.
— Przetnij piłą — polecił szef. — Jest agregat, potem naładujemy.
Przyłożyłem piłę i wyciąłem mały otworek. Wbrew moim obawom z wnętrza rury nie trysnęła woda. Wyciąłem odpowiedniej wielkości dziurę. Odrzuciłem płat stali i zajrzałem do środka. Rura opadała pionowo w dół. Latarka nie była w stanie dotrzeć do dna. Wrzuciłem mały kamyczek. Po chwili dobiegło do naszych uszu ciche chlupnięcie.
— Około piętnastu do dwudziestu metrów — zauważyłem.
— Spróbujesz się opuścić tam na dół? — zagadnął szef.
— Spróbować mogę, w rurze się zmieszczę. Tylko co dalej?
— Na dole przetniesz znowu rurę. Może będzie przejście na jakiś niższy poziom.
Rozwinąłem drabinkę sznurową i zrzuciłem ją na dół. Powoli zacząłem zsuwać się w dół.
— Nie brakuje powietrza? — zaniepokoiła się Zosia.
— Nie, ale nie ma go tu dużo.
Mój głos w żelaznej rurze zabrzmiał ponuro. Wreszcie stopami dotknąłem lustra wody. Wyciąłem dziurkę. Wokół była skała. Wycofałem się wyżej i znowu spróbowałem. Niestety, także bez efektów. Wróciłem.
— Przykro mi — powiedziałem. — Chyba nie tędy droga. Pan Tomasz kiwnął głową i wskazał mi drugą rurę. Przeciąłem ją. Tym razem lustro wody było znacznie bliżej.
— Spróbujemy wypompować? — wskazałem węże.
— Dobrze, tylko gdzie spuścimy wodę?
— Może na zewnątrz, tak jak naziści tym suchym potoczkiem?
— Chyba dobry pomysł — kiwnął głową.
Spuściłem pompę na dno pierwszej rury, zręcznie połączyłem węże i wyprowadziłem je na zewnątrz. Wyniosłem też agregat i uruchomiwszy podłączyłem do niego kabel od pompy. Węże ożyły, a na dno rynny popłynął strumyk wody. Wróciłem do lochu.
Szef patrzył na tablicę rozdzielczą. Szkła wskaźników zmętniały. Wskazówki unieruchomiła korozja. Obok znajdowała się spora wajcha.
— Popatrz na to — szef wskazał mi dyndający na jej ramieniu drucik z ołowianą plombą. — Sądzę, że ktoś to jednym mocnym ruchem przełączył na dół.
— Żeby zatopić fabrykę? — zamyśliłem się. — Nie da się tego wykluczyć.
— Zastanawia mnie jeszcze jedna sprawa — powiedział pan Tomasz. — Zobacz, że tu nigdzie nie ma agregatu prądotwórczego. Musieli ciągnąć prąd z fabryki.
— Czy te pompy pracowały bez dozoru? — zainteresowała się Zosia.
— Właśnie. Myślimy o tym samym. Czy gdzieś tu nie ma włazu technicznego prowadzącego w głąb?
— Nie wiem — powiedziałem — Dla mnie to nie jest takie oczywiste. Może jest tu gdzieś cienki szybik, którym biegną kable; obsługa stacji pomp nie musiała wiedzieć, czego właściwie pilnuje. Wchodzili tu przez ten właz, siedzieli osiem godzin i ustępowali miejsca następnej zmianie. Mieszkać mogli na przykład w lekkim drewnianym budyneczku wzniesionym nad szybem. A zadanie mieli proste. Gdy zapali się zielona lampka — włączyć pompę numer jeden. Gdy zapali się żółta — włączyć pompę numer dwa. Gdy wskazówka na środkowym zegarze przekroczy wartość krytyczną — uruchomić obie na pełną moc.
— A gdy zapali się czerwona lampka — przesunąć dźwignię w dół i zapomnieć o istnieniu zakładu — uzupełniła Zosia. — Na odchodnym podpalili budynek.
Uśmiechnąłem się. Szef zajrzał do rury.
— Poziom spadł już o jakieś dwa metry — powiedział. — Poczekamy jeszcze. Na razie, Pawle, odsuń tą piękną konsolę od ściany. Ale uważaj, może być zaminowana.
Z samochodu przyniosłem lewarek i odsunąłem stalową skrzynię. Za nią ukazał się wąski otwór mający około siedemdziesięciu centymetrów przekroju. Ciągnęły się z niego kable.
Przyświecając sobie latarką zagłębiłem się w trzewia góry. Czołgałem się dwadzieścia metrów, gdy nieoczekiwanie dalszą drogę przegrodził mi cienki kabelek rozciągnięty w poprzek tunelu. Zaczepiłem go wędkarską kotwiczką i rozwijając żyłkę wycofałem się.
— I co tam? — zaciekawił się pan Tomasz.
— Jakiś drut... Sądzę, że to może być mina naciągowa — wyjaśniłem. — Tylko nie wiem, czy bezpieczne będzie szarpnięcie z tej odległości. Może zawalić ten kawał korytarza, a nam we znaki da się fala uderzeniowa.
— Wiesz co, nie jestem saperem, ale chyba wymyśliłem, jak unieszkodliwić tę minę bez konieczności jej detonowania — powiedział szef.
Wyjął z kieszeni dwie tubki.
— To klej poxipol, szybkowiążący. Zmieszasz zawartość tych dwu tubek i wciśniesz do otworów, z których wychodzi kabel. Poczekamy pół godzinki. Potem po prostu przetniesz drut.
— Nie pomyślałem o tym — powiedziałem.
— To ja tu jestem szefem — uśmiechnął się. — Ja jestem od myślenia, a ty od mokrej roboty. A teraz właź. Unieszkodliwisz minę i badamy dalej.
Zajrzał do rury.
— Nie jest źle — powiedział. — Woda ciągle opada. Wczołgałem się znowu do szybu. Zaklajstrowałem obie dziurki.
Po dwudziestu minutach ostrożnie sprawdziłem wyniki moich działań. Klej trzymał na mur beton, masa zupełnie stwardniała. Przeciąłem drut i podczołgałem się dalej.
Szyb kończył się w sporej komorze. Stały tu cztery potężne silniki diesla. W suficie widać było stalową klapę. Prowadziła do niej drabinka. Prawdopodobnie klapa wychodziła na powierzchnię. Gdzieś tam tkwiła zakopana pod cienką warstwą ziemi. W podłodze widać było otwór, w którym znikały kable. Dawniej zapewne stały tu agregaty prądotwórcze, teraz zostały po nich tylko ślady betonowych podestów. Oświetliłem starannie pomieszczenie szukając dalszej drogi. Niestety nic nie wskazywało na jej istnienie.
Opukałem podesty. Jeśli dźwięk nie kłamał, były lite i stały na skale. Zajrzałem jeszcze za sporą beczkę pierwotnie zapewne zawierającą paliwo. Na kamiennej podłodze za nią leżał strzęp gazety. Rozprostowałem ją ostrożnie, „Życie Warszawy” z 1962 roku. Ktoś musiał tu bywać od czasu do czasu. Podczołgałem się z powrotem do stacji pomp.
— I jak? — zapytał szef.
Przedstawiłem mu wyniki swoich badań. Pokiwał w zadumie głową.
— Dobra. Chyba znowu czeka cię pobyt w rurze.
Opuściłem się w znajomą już czeluść. Woda od momentu uruchomienia pompy opadła o jakieś sześć metrów, ale gdy naciąłem rurę tuż nad jej lustrem, znowu znalazłem tylko skałę.
Wydostałem się na zewnątrz.
— Kiepskawo mi to wygląda. Być może prowadzi aż do żompia.
— Co to jest żompień? — zdumiała się Zosia.
— W kopalniach na dnie szybu wjazdowego drąży się sporą komorę. Ścieka tam woda z całej kopalni — wyjaśnił szef. — Stamtąd jest odpompowana na powierzchnię.
To masyw granitowy, powinien być dość suchy, ale nie da się wykluczyć, że na samym dole zbudowali taki zbiornik i połączyli jedną rurą z powierzchnią.
Popatrzył na zegarek.
— Już po dwudziestej. Na dzisiaj starczy tych atrakcji.
— Wyłączyć pompę?
— Nie, niech sobie pracuje. Rano zobaczymy, ile udało się osiągnąć. Wracaliśmy do obozowiska w kiepskich nastrojach.
— Czemu tak się chmurzycie? — zapytał szef widząc nasze skwaszone miny. — Przecież sporo udało nam się dzisiaj osiągnąć. Uratowaliśmy życie trzem poszukiwaczom, być może przyczyniliśmy się przy okazji do ujęcia niebezpiecznego przestępcy. Znaleźliśmy wejście do podziemi. Może jutro uda się spenetrować tę rurę. A właśnie. Pokaż plan Sobieradzkiego.
Wyjąłem z kieszeni papier i rozłożyłem na masce wozu. Była to zwyczajna mapa sztabówka w skali 1:10 000, identyczna jak moja. Poszukiwacze nanieśli na nią kilkanaście punktów czerwonego koloru oraz zielonym flamastrem schemat pomieszczeń pod spodem.
— Straszna plątanina — zauważył Pan Samochodzik. — Tu od skałek ciągnie się jakiś tunel. Tu dochodzi do sporej hali oznaczonej jako magazyn. Od hali biegnie tunel w naszą stronę. Tu są jeszcze jakieś pomieszczenia. Niewiele z tego mogę zrozumieć.
— Sądzę, że narysowali to na podstawie badań grawimetrycznych — powiedziałem w zadumie. — A wyszła plątanina, bo urządzenie rejestrowało pustki znajdujące się na różnych poziomach.
— Czyli czerwonym kolorem będą chyba zaznaczone wyniki badań magnetometrem — miejsca szczególnej koncentracji ferromagnetyków.
— Czego? — zdziwiła się Zosia.
— Substancji przyciąganych przez magnes — wytłumaczył jej wujek.
— W ogólnym zarysie przypominają mi nieco te w kompleksie „Riese” — zauważyłem.
— Być może był ogólny schemat, wedle którego budowano tego typu zakłady?
— Nie da się wykluczyć — powiedział. — Ale zobacz, jeden tunel prowadzi do naszej stacji pomp.
— Skoro nie znaleźliśmy jego wylotu w lochu, to pewnie dociera gdzieś na niższym poziomie — zauważyłem. — Może faktycznie po odprowadzeniu wody uda się tędy przedostać. Natomiast to może być inna droga do kompleksu — wskazałem zieloną kreskę zakończoną czerwonym punktem. — Długi tunel ewakuacyjny zamknięty stalową klapą.
— Możliwe. Jeśli nie wejdziesz przez rurę, to może trzeba będzie podjąć w tym miejscu wykopaliska. Ale na to będzie czas jutro.
Zjedliśmy kolację i wcześnie poszliśmy spać. Wokół nas szumiał las i nieoczekiwanie pomyślałem, że w tym szumie jest coś groźnego, zwiastującego jakieś nieszczęście.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
NA SAMYM DNIE RURY • PRZYBÓR WODY • ZATOPIONA HALA •
IRYD, PALLAD I INNE PIERWIASTKI • LATAJĄCY TALERZ • SZYB • NOCNA ROZMOWA • GASNĄCE ŚWIATŁA
Obudziło mnie delikatne bębnienie deszczu o płótno namiotu. Wstałem i poszedłem do rynny, aby się umyć. Wąż strażacki nie wypluwał już wody. Jak się zorientowałem, skończyło się paliwo w baku agregatu prądotwórczego i pompa w podziemiach stanęła.
Na dnie zostało jednak kilka kałuż. Pan Tomasz i Zosia byli bardziej wybredni, poszli się umyć do strumyka. Zjedliśmy śniadanie i wkroczyliśmy do lochu. Szef wrzucił kawałek kamienia do rury. Liczyłem sekundy. Wreszcie dobiegło nas ciche chlupnięcie.
— Trzydzieści dwa metry — powiedział. — Głębiej i tak nie jesteśmy w stanie opuścić pompy, bo zabraknie węża.
— Wysokość podnoszenia wody też jest chyba obliczona na dwadzieścia metrów — powiedziałem. — No to chyba trzeba będzie się opuścić.
Rozwinąłem drabinkę i śmiało wkroczyłem w głąb znajomej rury. Na głębokości trzydziestu metrów rura skończyła się w sporej komorze. Miedzy jej wylotem a lustrem wody zostało około metra. Zsunąłem się w wodę i przepłynąłem ten kawałek. Byłem w niewielkiej grocie. Betonowe schodki prowadziły do stalowych drzwi. Wróciłem do rury.
— I jak to wygląda? — zapytał z góry szef.
— Nie jest źle — odkrzyknąłem. — Przejście w głąb, za żelaznymi drzwiami. Proszę zrzucić torbę z narzędziami.
Po chwili drabinka zaczęła się kołysać. Spodziewałem się, że to pan Tomasz schodzi na dół, ale jak się okazało była to Zosia.
— Pomogę wujkowi wydobywać skarby — powiedziała.
— To może być niebezpieczne — ostrzegłem.
Wzruszyła ramionami. Brodząc po pas w wodzie doszliśmy do schodków i wdrapaliśmy się po nich na podest.
— Drzwi — powiedziała. — Otwieramy?
— Może tu być tak zwana pułapka magnezjowa — ostrzegłem.
— A cóż to jest takiego? — zdziwiła się.
— Taki hitlerowski wynalazek. Znane, są przypadki zastosowania go przy zabezpieczaniu alpejskich skrytek. Ściany smaruje się magnezją, oczywiście zmieszaną z jakimiś chemikaliami. W to utyka się ładunki wybuchowe i bryły fosforu. Następnie ze środka wypompowuje się powietrze. Gdy ktoś niepowołany otworzy drzwi, magnezja pod wpływem świeżego powietrza zapala się, co powoduje zapłon fosforu i odpalenie ładunków wybuchowych.
— Nie sądzę, żeby te drzwi po tylu latach moknięcia w wodzie były nadal szczelne — zauważyła. — A jak można taką pułapkę unieszkodliwić?
— Wierci się cieniutki otworek, a potem czeka kilka godzin. Wdzierające się powietrze powoduje utlenianie magnezji, ale ponieważ sączy się cieniutkim otworkiem, jest go za mało, aby doszło do powstania otwartego ognia. Po pewnym czasie pomieszczenie wypali się i przestanie być groźne.
— No to wiercimy.
Wyjąłem z plecaka zabezpieczoną w foliowym woreczku wiertarkę akumulatorową i wywierciłem w drzwiach cieniutki otworek.
— To nie jest pułapka magnezjowa — oświadczyła Zosia przykładając do otworu dłoń. — Gdyby tam była próżnia, słyszelibyśmy jak powietrze wpada do wewnątrz.
— Zgoda. Ale jeszcze nie ciągnij za klamkę. Mogli zaczepić ją od drugiej strony do naciągu miny.
Wyjąłem piłę i wyciąłem niewielki otwór u dołu drzwi. Poświeciłem w ciemność. Za drzwiami był dosyć długi korytarz.
— No to w drogę.
Wczołgałem się na plecach i oświetliłem drzwi od wewnątrz. Przeczucie mnie nie myliło. Do klamki przytwierdzono jakiś nieduży przedmiot. Zosia wczołgała się za mną.
Świecąc latarkami ruszyliśmy wąskim obetonowanym korytarzem.
— Drut w poprzek — zauważyła. — Sądzi wujek, że to mina?
— Możliwe — powiedziałem.
— Załatwimy ją klejem według patentu wujka Tomasza? — zagadnęła grzebiąc w plecaku.
— Po co? — uśmiechnąłem się. — Przeczołgamy się pod spodem.
Tak też zrobiliśmy. Korytarz zamykała stalowa płyta. Nie miała żadnych śladów zamka ani zawiasów.
— Chyba opuszczona z góry — zauważyłem.
— W plecaku jest lewarek. Można by wyciąć w niej mały otworek, a potem podnieść lewarkiem.
— I uruchomić pułapkę? Raczej wytniemy dziurę przez środek.
Płyta pod wpływem ultradźwięków zaśpiewała jak organy. Wyłączyłem urządzenie i popatrzyłem z niepokojem na wskaźnik naładowania akumulatora.
— Ile zostało? — zapytała Zosia.
— Niewiele — westchnąłem. — A nawet zupełnie mało. Jeśli pojawią się kolejne niespodzianki, trzeba będzie wrócić na powierzchnię i naładować, co zajmie pewnie czas do wieczora.
— Fajny wynalazek, tylko nieco energochłonny — zauważyła. Poświeciłem za płytę.
Widać tam było korytarz biegnący w prawo i w lewo.
— Dobra — powiedziałem. — Wycofujemy się. Twój wujek pewnie umiera z niepokoju. Niechętnie kiwnęła głową. Ruszyliśmy z powrotem. Nieoczekiwanie pod nogami zachlupotała nam woda. Poświeciłem do przodu. Drzwi, przez które weszliśmy, były już do połowy zalane. Woda dość szybko przybierała.
— Co się dzieje? — zapytała przestraszona.
— Zalewa nas — odpowiedziałem na pozór spokojnie, choć kleszcze strachu zacisnęły mi się na żołądku. — Szybko w tył.
Wycofaliśmy się i przecisnęliśmy się przez otwór do korytarza.
— Co teraz zrobimy? — jęknęła Zosia.
— Spokojnie, tylko bez paniki. Nie mogliśmy uruchomić żadnej pułapki, więc to pewnie woda deszczowa. Wujek uruchomi pompę i będziemy mogli się przedostać, a na razie trochę się tu rozejrzymy. Ruszyliśmy w lewo, ale po kilkunastu krokach zatrzymał nas rozległy zawał.
— Tędy nie przejdziemy — westchnęła. Wyjąłem z kieszeni plan Sobieradzkiego.
— Jesteśmy w tym miejscu — pokazałem. — Zasypany korytarz prowadzi do jakiejś komory, a w drugą stronę możemy dojść do tej hali.
Zawróciliśmy do korytarza, z którego wyszliśmy. Sądziłem, że szef włączył już pompę i wody zaczyna ubywać, ale ku swojemu przerażeniu spostrzegłem, że woda dochodzi już prawie do płyty. Zosia też to zobaczyła.
— Nie podoba mi się to — powiedziała. — To chyba nie jest naturalny przybór
wody.
— Sugerujesz że uruchomiliśmy system zatapiania podziemia?
— Od magazynu odchodzi korytarz zamknięty stalową klapą, pewnie będzie można przekopać się tamtędy na powierzchnię — uspokoiłem ją.
Ruszyliśmy korytarzem, który na szczęście wznosił się trochę do góry. Dość nieoczekiwanie zatrzymał nas kolejny zawał.
— I co teraz? — zapytała.
— Nie ma wyjścia, musimy się przekopać na drugą stronę.
Chodnik zamknięto odpalając ładunki umieszczone na lewej ścianie Na szczęście kamienie nie były duże, bez większego problemu wydrążyłem pod sufitem dość długi tunel. Przeczołgaliśmy się. Kawałek dalej natrafiliśmy na nie wykończoną wartownię i klatkę schodową prowadzącą do góry. W wartowni leżał zgniły drewniany stół, a w metalowej szafce stała szklanka do herbaty ozdobiona pompatycznym nazistowskim orłem.
— Do góry? — zapytała.
Kiwnąłem głową. Połyskliwa woda powoli zbliżała się po betonie do podstawy schodów.
Szliśmy do góry. Znowu podest i jeszcze jedne stalowe drzwi. Te były lekko uchylone, jak gdyby wartownik z dołu doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby ich zamykać.
Może dopił herbatę, wstał i poszedł? Przeszliśmy przez drzwi i znaleźliśmy się na pomoście obiegającym wokoło dużą halę.
— O jej — pisnęła Zosia.
Woda wypełniała halę do połowy. Światło latarek ginęło w ciemności. Z podziemnego jeziora wynurzały się kanciaste kształty koloru rdzy. Wagony. Liczyłem je wzrokiem.
Stały obok siebie na zatopionych torach, po dwa.
— Czy to... — nie dokończyła pytania.
— Tak, to złoty pociąg.
Po stalowych schodkach zszedłem na dół. Po chwili wahania ściągnąłem spodnie i buty. Woda sięgała mi po pas. Brodząc w niej ruszyłem w stronę pociągu. Z bliska wagony sprawiały niesamowite wrażenie. Były niczym stare wraki statków dożywające swoich dni w podziemnym porcie. Usłyszałem za sobą plusk. Zosia.
— Uważaj na dno — powiedziałem — Tu mogą być miny. Dotarłem do ściany wagonu i wspiąłem się na drabinkę umieszczoną na jego końcu. Po chwili dołączyła do mnie moja towarzyszka.
— Włazimy na dach — powiedziałem.
— Dlaczego? — zdziwiła się.
— Burty na pewno są zabezpieczone, wywalimy dziurę od góry. Blacha na dachach była równie zardzewiała jak reszta wagonu.
— Wytniemy piłą? — zagadnęła Zosia.
— Nie. Może nam być jeszcze potrzebna — zaprotestowałem. — Przecinak i młotek...
Przerdzewiałe żelazo poddało się szybko. Wywaliłem dużą dziurę i ciekawie poświeciliśmy do środka. Wagon aż po dach wypełniały drewniane skrzynki. Wyciągnąłem jedną z nich. Była bardzo ciężka. Postawiłem ją na dachu i sięgnąłem po łom. Odbiłem zręcznie wieko. Pod warstwą wiórów błysnął ciężki żółty metal. Sztaba o masie pięciu kilogramów.
Szczupłe palce Zosia przylgnęły do kruszcu.
— Co można za to kupić? — zapytała podnosząc sztabę.
— Wszystko — wzruszyłem ramionami. — Pięć dobrych samochodów albo małe mieszkanie. Albo tyle kawioru, że wystarczy do końca życia. Zobaczmy inne wagony.
Przeskoczyliśmy na kolejny wagon. Wewnątrz były metalowe skrzynki, ale na ścianie wisiał komplet kluczy. Otworzyłem pierwszą z nich z trudem przełamując opór zardzewiałego zamka. Wewnątrz leżały pudełka oprawione w mocno sparciały aksamit.
W świetle latarki błysnęła brylantowa kolia. Zosia przymierzyła ją natychmiast.
— Jak wyglądam? — zapytała.
Kolia trochę dziwnie współgrała z nieco zabrudzoną bluzką bawełnianą, ale efekt i tak był piorunujący.
— Jak księżniczka.
Odłożyła ją na miejsce. Kolejny wagon przypomniał małe muzeum. Wypełniały go rzeźby z marmuru owinięte prowizorycznie sianem. Czwarty wagon wypełniały sztaby złota wsypane luzem. Widać ładującym bardzo się spieszyło. Podniosłem jedną z nich.
Na żółtym metalu połyskiwał sierp i młot oraz wielocyfrowy numer.
— Te zapewne zrabowali w Kijowie — zauważyłem. — Czyli jest to jeden z wagonów, które przyjechały z Ukrainy.
— Rosjanie pozwolili, żeby Niemcy zagarnęli ich rezerwy złota? — zdziwiła się.
— Wehrmacht oskrzydlił Kijów, a zanim kleszcze się zacisnęły, nie zdążono widocznie wywieźć skarbów.
— Weźmy to na dowód, bo inaczej nam nie uwierzą — podrzuciła w dłoni sztabkę wielkości kostki masła. — Kilogram złota.
— Dobrze, daj ją do plecaka.
— Obejrzyjmy sobie coś jeszcze — zaproponowała. — A potem zobaczymy, czy wujek już odpompował wodę.
Wybiliśmy dziurę w kolejnym dachu. Skrzynki i skrzyneczki wypełnione srebrnymi i złotymi naczyniami liturgicznymi.
— Skarby Ławry Pieczerskiej — zaryzykowałem. — Zobacz ten kielich.
Obejrzała go uważnie. Złoty ozdobiony kilkoma emaliowanymi medalionami.
— Nie wiem, w jakim okresie powstał, ale te medaliony to wyrób bizantyjski, sądząc po stylu z VII wieku naszej ery.
— Tysiąc trzysta lat — przesunęła po nich z szacunkiem opuszkami palców. — Oddamy to Ukraińcom?
— Raczej wymienimy — uśmiechnąłem się, choć w półmroku nie mogła tego zobaczyć.
— Wymienimy? Na co?
— Po utracie kresów we Lwowie pozostała Biblioteka Ossolineum. Kilkaset tysięcy starodruków, w tym wiele unikatowych, do tego prawie komplet polskich gazet od czasów siedemnastowiecznego „Merkuriusza Polskiego” aż po międzywojenne. Autografy wieszczów... Za te kielichy oddadzą.
— Dotąd nie chcieli — domyśliła się.
— W Polsce na skutek różnych zawieruch wojennych pozostało archiwum Tarasa Szewczenki, ich wieszcza narodowego, czczonego na Ukrainie bardziej niż u nas Mickiewicz.
Z tego co wiem, proponowano archiwum za Bibliotekę Ossolineum...
Kolejną skrzyneczkę wypełniały brylanty zawinięte w kawałki gazet i ułożone ciasno.
— Nie mogli wsypać luzem? — zdziwiła się. — Przecież by się nie porysowały.
— Ale mogłyby się potłuc — powiedziałem poważnie. — Brylanty są twarde, ale kruche.
— Ile to jest warte? — nabrała pełną garść mieniących się kamieni.
— Może kupiłabyś za to Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, a może tylko dziesięciopiętrowy blok. Nie mam pojęcia, ale widziałem kiedyś brylant, bardzo mały i ze skazą, który kosztował siedemset złotych.
Rozchyliła palce i kamienie poleciały do skrzynki.
— Chyba nie mam poczucia uczestnictwa — poskarżyła się.
— To pewnie dlatego, że jest tego po prostu za dużo — powiedziałem. — Można cieszyć się z posiadania jednej złotej pięciorublówki — ze skrzynki wyjąłem gruby wałek okręcony brezentem. Gdy go rozwinąłem, błysnęły złote monety. — Ale w pewnym momencie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić możliwości, które kryje takie bogactwo.
Za te wszystkie kosztowności można założyć kilka gazet, kupić własną stację telewizyjną, kandydować na prezydenta. Wszystko, na co ma się ochotę. Basen o rozmiarach olimpijskich wypełniony kosztownym szampanem, pomnik ze złota naturalnej wielkości...
— Własny ogród zoologiczny — uśmiechnęła się.
— Nawet prywatną wyspę, na której można by zostać królem — uśmiechnąłem się.
— Co jeszcze? — popatrzyła zaciekawiona.
— A może chcesz prom kosmiczny? .
— Jasne. Ile kosztuje?
— Bagatelka. Osiem milionów dolarów — otworzyłem tymczasem sporą skrzynię wypełnioną po brzegi banknotami w paczkach.
Zosia podniosła jeden plik spięty banderolą, na której była piątka i cztery zera, a potem obojętnie wrzuciła go z powrotem.
— Dlaczego tak tanio? — zdziwiła się.
— Bo to rosyjski prom kosmiczny — wyjaśniłem. — „Buran”, czyli burza śnieżna.
— Rosyjskie mnie nie interesują — powiedziała głosem rozkapryszonej milionerki.
— Ile kosztuje amerykański?
— Nie wiem, ale na pewno dużo drożej.
— To czemu Rosjanie swój sprzedają tak tanio?
— Wyprodukowali tylko trzy. Pierwszy wykonał lot bezzałogowy i wylądował szczęśliwie na ziemi. Drugi miał mniej szczęścia, poleciał na nim tresowany piesek i trochę uszkodziło się podwozie przy lądowaniu. Trzeci miał być lot załogowy, ale nie starczyło pieniędzy na dalsze testowanie technologii. A ich promy są lepsze od amerykańskich.
— Zmyślny naród ci Rosjanie — pochwaliła.
— Mają niezłych inżynierów. Na przykład „Buran” nie gubi płytek.
— Jakich płytek? — zdziwiła się.
— Prom przechodząc przez atmosferę rozgrzewa się do krytycznych temperatur. Dla ochrony przed gorącem pokrywa się go płytkami ze specjalnych spieków węglowo-ceramicznych. Amerykańskie promy tracą średnio trzy procent takich elementów podczas startu i pięć procent podczas lądowania. Zniszczone oczywiście można wymienić. „Buran” stracił tylko dwa procent.
— Niech będzie ten „Buran” — zgodziła się łaskawie.
— Wedle rozkazu, księżniczko.
— Księżniczko? Zgoda, będę księżniczką. A więc hrabio, będziemy potrzebowali pilota.
Podsadziłem ją i wypełzła na dach, a po chwili robiliśmy dziurę w kolejnym wagonie.
— Pilota-kosmonautę — domyśliłem się.
— Właśnie. Kosmonautę. Znacie, hrabio, jakiegoś?
— Jakoś nie. Ale znam jednego potomka Gagarinów. On się chyba nada?
Kolejny wagon zastawiony był wewnątrz szafami pancernymi.
— Oho, tu pewnie trzymają najcenniejsze rzeczy — ucieszyła się. — Gdybyście mogli, hrabio, posłużyć mi piłą ultradźwiękową...
— Muszę z żalem odmówić waszej wysokości, ale piła może nam być jeszcze potrzebna.
— No to otwierajcie na słuch — zgodziła się łaskawie. — Tak jak w filmach o „Gangu Olsena”.
Przyłożyłem ucho do pierwszego sejfu z brzegu i pokręciłem gałką.
— Niestety, wasza wysokość, nic nie słychać. Zresztą Olsen używał stetoskopu.
— No to prujemy kolejny — zadecydowała.
Następny wagon wypełniały nieduże oplombowane woreczki. Na każdym wisiała blaszka z numerem. Złamałem łąkową pieczęć i rozsznurowałem pierwszy z nich. Wewnątrz była srebrna papierośnica, dwa złote kolczyki, dwie obrączki i kilka złotych austriackich monet, a także garść srebrnych pięciomarkówek z portretem Hindenburga.
— Dziwne jakieś znalezisko — powiedziała Zosia. — Wszędzie złoto aż kapie, a tu garść drobiazgów...
— To łatwo wyjaśnić. To depozyty mieszkańców Wrocławia i innych miast. Gdy zbliżał się front, wódz zaproponował ludności cywilnej, aby składała swoje oszczędności w wyznaczonych bankach celem ewakuacji kosztowności do Rzeszy.
— Przygnębiające. Poszukajmy czegoś innego.
— Poszukajmy — zgodziłem się. — Żal mi tych ludzi — gestem wskazałem stos woreczków.
— Ale przynajmniej na tych kosztownościach nie ma krwi.
Kiwnęła głową.
W następnym wagonie znowu trafiliśmy na złoto w sztabach. Większość miała oznaczenia SBS, szwajcarskie, ale były także z dwugłowym rosyjskim orłem.
— Złoto — powiedziała Zosia w zadumie stukając łomem w sztabę. Rozległ się czysty, głęboki dźwięk.
— A może wolisz coś innego? — w sąsiedniej skrzynce leżały sztabki białego metalu.
— Srebro? — uniosła brwi w wystudiowanym rozczarowaniu.
— Platyna, księżniczko.
Wyciągnęła dłoń i usiłowała podnieść jedną sztabkę. Dokonała tego z największym wysiłkiem.
— Czemu to takie ciężkie? — zdumiała się.
— Platyna jest cięższa od złota. Litr platyny waży przeszło dwadzieścia jeden kilogramów, a tu chyba jest pół litra.
Wyleźliśmy na dach, gdy Zosia raz jeszcze zanurzyła ręce i wyjęła kasetkę oznaczoną symbolem Ir.
— Co to może być? — zaciekawiła się.
Otworzyłem. Sztabka białego metalu z oznaczeniem Ir i wybitą próbą 0,999.
— Iryd — powiedziałem z szacunkiem w głosie.
— Co to jest, hrabio? — zainteresowała się.
— Metal godny twojej korony, wasza wysokość. Pięciokrotnie droższy od złota...
— Ciekawe — podrzuciła małą sztabkę w dłoni. — A co z niego można zrobić?
— Na przykład wzorce metra i kilograma przechowywane we Francji wykonane są ze stopu platyny z irydem. Można nim utwardzać wyroby platynowe, używa się go także do wykonywania najprecyzyjniejszych narzędzi chirurgicznych oraz pokrywania stalówek, tych najcenniejszych i najrzadszych marek.
— No cóż, jakby to powiedzieć, trochę nudne się robi to brodzenie w złocie po kostki.
— Z pewnością znajdziemy też coś ciekawszego niż sztaby i złote dwudziestodolarówki... Może biżuterię scytyjską i gocką z ukraińskich muzeów...
— Jasne. Skoro już tu jesteśmy...
Jeszcze jeden dach wagonu... Blacha ustąpiła, jakby wykonana była nie z żelaza, ale z namokniętej tektury. Kilka zapleśniałych desek. Po piramidzie paczek zeszliśmy na dół.
— Co rozkażesz, księżniczko? — zapytałem zataczając łomem krąg.
— Tę — pokazała sporą skrzynię stojącą w przejściu. Oderwałem rygiel i wyłamując zardzewiałe zawiasy otworzyłem.
W świetle latarki zalśniły mniejsze i większe złote krążki. Monety, na oko sądząc ze dwieście kilogramów.
— A cóż to takiego? — podniosła sporą owalną plakietkę z resztkami napisów naniesionych czarnym tuszem albo farbą.
— Złota moneta japońska z końca XIX wieku — wyjaśniłem. — Oban albo rijo.
Odłożyła ją na miejsce i przeczesywała stos złota palcami.
— A to? — wyjęła dziwną ośmiokątną monetę z amerykańskim orłem.
— To, księżniczko, pięćdziesięciodolarówka z 1852 roku wybita w San Francisco ze złota wypłukanego przez poszukiwaczy w Kalifornii.
— A ta piękna gruba moneta z kangurem i napisem: „Port Philip”?
— To prywatna moneta bita przez jednego z poszukiwaczy złota w Australii podczas gorączki złota w 1851 roku. Planowano założyć tam niepodległą republikę kopaczy, ale władze szybko wybiły dzielnym górnikom ten pomysł z głowy.
— A te? — wzięła do ręki garść bardzo dużych złotych monet.
— To na dobrą sprawę wcale nie są pieniądze — powiedziałem. — Wybito je wprawdzie stemplami talarów Marii Teresy, ale ze złota zamiast ze srebra i dopiero pod koniec XIX wieku, gdy władczyni ta spoczywała od dawna w grobie.
Zosia z triumfalnym okrzykiem wydobyła spod warstwy drobnych monet pieniądz wielkości spodka. W pierwszej chwili sądziłem, że to jakiś medal, ale jeden rzut oka wyprowadził mnie z błędu.
— Gratuluję — powiedziałem. — Trzymasz właśnie w ręce rzecz wartą ćwierć miliona dolarów...
— A cóż to takiego? — zaciekawiała się. — Wielka jak spodek...
— To moneta o nominale stu dukatów wybita przez naszego władcę Zygmunta III Wazę, którego portret znajduje się zresztą na awersie. W tej chwili znanych jest zaledwie kilka sztuk.
— A co tu może być? — klepnęła kolejną skrzynię.
— Już kłódkę odrywam...
Zakręciłem łomem i przerdzewiały rygiel puścił. Uniosłem klapę. Skrzynię wypełniały nieduże płócienne woreczki. Wydobyłem pierwszy z nich i macałem. Wypchany był monetami. Otworzyłem. Niewielkie złote pieniążki ozdobione portretem Bolesława Chrobrego. W pierwszym woreczku były mniejsze, w drugim większe.
— Co to, hrabio?
— Nasze dziesięcio- i dwudziestozłotówki, międzywojenne. Nabrała garść i ciekawie zbliżyła do oczu.
— Nigdy takich nie widziałam. Sądziłam, że przed wojną największym nominałem były srebrne dziesięciozłotówki z Piłsudskim...
— Po części masz rację. Wykonano także te, które tu widzisz. Miały wejść do obiegu, ale trochę skoczyła cena złota i ta moneta zawierała już kruszcu za dwadzieścia dwa złote. Ostatecznie pozostały w bankowych sejfach...
Rozwiązałem kolejny woreczek. Zawierał kilka kilogramów monet przedstawiających siedzącą kobietę i klęczącego przed nią rycerza trzymającego dokument z napisem: „Konstytucja”.
— Próbne, z okazji uchwalenia konstytucji z 1921 roku — wyjaśniłem. — Wybito dwa tysiące sztuk. W dwu odmianach. Na jednej postać otacza osiemdziesiąt jeden perełek, na drugiej sto. Tu jest około pięciuset monet, czyli czwarta część całej emisji. Musieli zdobyć jakiś bank...
Nagle znieruchomiałem i wydobyłem jedną.
— Dlaczego zamilkliście, hrabio?
— Zwróć uwagę, księżniczko. Koło nóg orła są dwa monogramy:
„S.W.” i „WG.”
— Co to oznacza?
— To seria okolicznościowa z inicjałami prezydenta Stanisława Wojciechowskiego i ministra finansów Władysława Grabskiego
— Rzadkie?
— Wybito tylko sto sztuk.
— Wiecie co, hrabio, trochę nudne to grzebanie w monetach. Poszukajmy biżuterii, klejnotów...
Zawiązałem woreczki i wrzuciłem je na miejsce. Urwałem kłódkę z kolejnej skrzyni.
Wewnątrz leżały pręty ze srebrzystego metalu.
— Co to? — zaciekawiła się.
— Zaraz, tu są oznaczenia... Pd 999 — to pallad.
— Pallad? — zdziwiła się. — Do czego służy?
— To metal szlachetny, choć w jubilerstwie rzadko używany. Trochę tańszy od platyny.
Ujęła pręt w rękę. Był bardzo ciężki.
— Hrabio, pasuję was na nadwornego chemika — stuknęła mnie prętem, wartym sto tysięcy złotych, w ramię.
— Dziękuję, wasza wysokość. Wsadziła sztabkę na miejsce.
— A więc za te skarby założymy własne państwo. Tylko gdzie?
— No cóż, można na terenie już istniejącego kraju, choć obawiam się, że to mogłoby być niebezpieczne... Miejscowym władzom takie żarty zazwyczaj nie bardzo się podobają.
— A może na jakiejś ziemi niczyjej? — zaproponowała.
— Nie ma już na naszej planecie ziem niczyich. Wszystko zostało podzielone. Nawet Antarktyda.
— Ale gdybyśmy opanowali kawałek Antarktydy, nie chciano by chyba nas stamtąd wykurzać — jej oczy błysnęły w ciemności.
— Ale z drugiej strony, czy wasza wysokość chciałaby tam mieszkać?
— Co więc radzicie, hrabio?
— Mam pomysł. Niedaleko naszych wód terytorialnych jest na Bałtyku rozległa mielizna, jakieś dwanaście-piętnaście metrów pod poziomem morza.
— Poczekamy aż się wynurzy?
— Nie. Proponuję obudować tę łachę murem i nasypać do środka piasku wydobywanego przez pogłębiarki wokoło.
Oczy Zosi zabłysły.
— Prywatna nielegalna wyspa — powiedziała.
— Dlaczego nielegalna? — zdziwiłem się. — To wody niczyje.
— Dobrze i co dalej?
— Będziemy musieli zarejestrować nasze państwo. W ONZ, jak przypuszczam.
— Znakomicie, hrabio. Mianuję was prezydentem. Tylko jak zachęcimy ludzi do osiedlenia się u nas?
— Zwolnimy ich z wszelkich podatków. Na zawsze.
— To z czego będzie żył mój majestat?
Teraz ja stuknąłem ją po ramieniu palladowym prętem.
— Wasza wysokość ma wystarczająco dużo pieniędzy. Jeszcze dla dzieci starczy.
— A jak nazwiemy nasz kraj? Zofioland?
— Może lepiej z łaciny Terra Sofia.
— To i trochę z greki. Ziemia Mądrości... Może lepiej jakoś krótko...
— Edenia — zaproponowałem.
— Świetnie. A więc, hrabio, musimy opracować metody dyskretnego wydobycia i spieniężenia zgromadzonych tu skarbów. Trzeba się też zastanowić, czy dopuścimy mojego wujka do spisku. Może zaproponować mu stanowisko premiera?
— Albo ministra kultury Edenii.
— A jeśli się nie zgodzi?
— To kupimy mu na własność Muzeum Narodowe i niech się zajmuje ulubioną pracą — błysnąłem pomysłem.
— A więc ustalone. Chociaż z drugiej strony dobrze byłoby przechwycić władzę w Polsce.
— Żaden problem. Zastosujemy metodę prezydenta Kirstana.
— Kto to?
— Obecny prezydent autonomicznej republiki Kałmucji. Zaraz po zaprzysiężeniu poszedł do sejmu i zaproponował posłom po pięć tysięcy dolarów w zamian za uchwalenie ustawy o samorozwiązaniu parlamentu. Po dwudziestu minutach nie było już w Kałmucji demokracji...
— Aprobuję ten pomysł.
— Obawiam się, księżniczko, że trzeba będzie oddać to wszystko państwu, ale może Sobieradzki podzieli się z nami swoimi dziesięcioma procentami.
— To będzie nas sześcioro do tego... — zauważyła. Podrzuciła srebrzysty pręt w dłoni.
— Obawiam się, że ja nie dostanę nic — zauważyłem.
— Dlaczego?
— Bo poszukiwanie pociągu wynika z moich obowiązków służbowych, za co pobieram co miesiąc pensję. Może dostanę jakąś premię... A może nie.
— Czuję jak wygasa we mnie gorączka złota — wypuściła pręt. Zadzwonił cicho wpadając do skrzynki.
— To się zdarza — powiedziałem. — Nic będziesz chyba płakać z tego powodu?
— Jasne, że nie. Napatrzyłam się. Teraz poszukajmy wyjścia. Może wujek zdołał już coś odpompować.
— No to sprawdźmy.
Zeszliśmy po drabince i nieoczekiwanie wpadliśmy w dość głęboką wodę.
— Obawiam się, że przybór wody wcale się nic zmniejsza — powiedziałem.
Niosąc wysoko nad głową plecak z wyposażeniem dobrnąłem do schodków. Wdrapaliśmy się na galeryjkę. Cofnąłem się do korytarza, którym przyszliśmy i ujrzałem z niepokojem, że woda podniosła się już do połowy klatki schodowej. Wartownia i szklanka z faszystowskim orłem uległy zatopieniu. Obiegliśmy galeryjkę dookoła. Znaleźliśmy tunel, przez który pociąg wjechał do środka. Zabezpieczała go solidna stalowa płyta. Postukałem w nią łomem. Była paskudnie gruba.
— Żadnych innych wyjść — stwierdziła Zosia. — Fatalnie.
Pomyślałem sobie, że Pan Samochodzik nigdy nie zdoła małą pompą odciągnąć takiej ilości wody, ale głośno tego nie powiedziałem. Rozłożyłem schemat i porównywałem go przez chwilę w myślach z otaczającym nas labiryntem.
— Tunel za tą płytą jest chyba wysadzony w powietrze. Prowadził do wjazdu koło skałek. Ale tu mam zaznaczony chodnik w prawo, w stronę miasteczka — powiedziałem.
— Jest w lewo, w kierunku tej zielonej plamy.
— Odczytali tam coś za pomocą magnetometru, więc może to nakryty klapą szybik ewakuacyjny. A koło niego jest dość duża hala.
— Tylko gdzie jest wejście? Wskazałem wodę. — Sądzę, że na poziomie tego magazynu.
Radzi nie radzi zeszliśmy na dół do pociągu. Woda sięgała mi już prawie po szyję, ale spostrzegłem stalowe drzwi niemal dokładnie pod miejscem, w którym poprzednio staliśmy. Podszedłem do nich i włączywszy piłę wyciąłem sporą dziurę. Czerwona lampka pokazująca stopień naładowania akumulatora zamigotała i zgasła. Podsadziłem Zosię, posłałem jej plecak, a po chwili sam wskoczyłem w dziurę. Po drugiej stronie nie było dużo wody, tylko po pas. Ruszyliśmy korytarzem i niebawem znaleźliśmy się w hali.
— O rany! — jęknęła Zosia.
Pośrodku wielkiego pomieszczenia nasze latarki wyłowiły z mroku zardzewiałą dyskoidalną konstrukcję.
— Latający talerz — powiedziała ze zdumieniem. Podszedłem do tajemniczego
urządzenia i zajrzałem pod spód.
— Może i latający talerz — powiedziałem — Ale to nie ufoludki go tu zostawiły.
Czytałem o tym kiedyś. Niemcy pod koniec wojny prowadzili doświadczenia nad takimi właśnie konstrukcjami. Ponoć jeden prototyp był oblatywany w Pradze, a drugim z Wrocławia uciekł komendant miasta.
— Jak działały? — zaciekawiła się.
— Te dysze na obrzeżach to prawdopodobnie wyloty konwencjonalnych silników rakietowych małej mocy. Tak czy inaczej historycy wojskowości oszaleją ze szczęścia.. Dotąd nie było dowodów, że Niemcy wyszli poza etap budowy modeli.
Za spodkiem stało dziesięć ciężarówek. Wyglądały całkiem nieźle. Tylko opony po latach w wilgotnym lochu straciły powietrze, a lakier zjadła korozja. Reflektory zmętniały, a skóra na siedzeniach szoferek rozpadała się.
— Ciekawe, jaki ładunek wiozły — Zosia zaszła od tyłu i oświetliła latarką wnętrza bud. Brezent o dziwo jeszcze się trzymał.
— No i co tam jest?
— Skrzynki takie jak w pociągu.
Podszedłem i wskoczyłem na ciężarówkę. Otworzyłem pierwszą skrzynkę. Złoto. Co najmniej dziesięciokilogramowe sztaby oznaczone symbolem NBP.
— Nasze złoto? — zdziwiła się Zosia. — Przecież zostało ewakuowane do Kanady?
— Wywieziono zasoby centralne z banku w Warszawie — powiedziałem. — Na prowincji pewnie trochę zostało. I te właśnie depozyty wpadły w ręce hitlerowców.
Zeskoczyliśmy na ziemię. Woda sięgała nam już po kostki.
— Znowu trzeba szukać wyjścia — powiedziała Zosia z westchnieniem tym większym, że jej latarka zaczęła żółknąć.
Popatrzyłem na zegarek.
— Robi się późno — zauważyłem.
— Która godzina?
— Dwudziesta.
— Wiem już, dlaczego woda nie opada — powiedziała nagle odkrywczo.
— Dlaczego?
— Wujek pojechał po mocniejszą pompę. Pewnie strasznie się denerwuje.
— Mógł nawet pomyśleć, że się utopiliśmy.
— Przecież mamy telefon, można zadzwonić do niego — podsunęła.
— Sygnał nie przejdzie przez skałę.
Woda sięgała nam po kolana. Ruszyliśmy tunelem prowadzącym na południe. Był wąski i dość niski. Niebawem znaleźliśmy się w szybie prowadzącym do góry. Pod drabinką coś się bieliło. Podniosłem. Zawilgocona gazeta. Rozprostowałem ją. Trzymałem w dłoniach „Życie Warszawy” sprzed pół roku.
Zaczęliśmy się wspinać po stalowej drabince. Wreszcie kilkanaście metrów wyżej dalszą drogę zagrodziła nam stalowa klapa. Spróbowałem ją podnieść, ale okazała się zbyt ciężka. A może po prostu po drugiej stronie ktoś zasunął rygiel. Uruchomiłem piłę.
Nim moc zupełnie wygasła, zdołałem przebić wąski otwór na drugą stronę.
— Koniec — powiedziałem umieszczając narzędzie w futerale.
— To jak wyjdziemy?
— Oto jak — wyjąłem z plecaka brzeszczot piłki do metalu. — Ja zacznę, a ty mnie później zmienisz.
Klapa była solidna. Rdzewiała przez wiele lat, ale nadal nie chciała się poddać. Piłowałem i piłowałem, starając się wyciąć okrąg. Kiepsko mi to jednak szło. Zosia zeszła na dół, bo niewygodnie było tak stać na drabinie. Także moja latarka zaczęła żółknąć, a nie mieliśmy baterii na zmianę. Wreszcie zacząłem zbliżać się do końca okręgu. Popatrzyłem na zegarek. Na szczęście miał podświetlany cyferblat. Druga w nocy.
Nagle usłyszałem szmer. Chwilę później ostrze szpadla stuknęło o klapę z drugiej strony. Przerwałem piłowanie. Szpadle stukały raz po raz, aż wreszcie nieoczekiwanie klapa podniosła się. Na dworze padał deszcz. Spływał strumykami po brezentowych płaszczach dwu uzbrojonych w automaty mężczyzn. Latarka w dłoni jednego z nich prawie mnie oślepiła.
— Paweł Daniec — zidentyfikował mnie. — Zawołaj Zosię — polecił.
— Tylko tego brakowało — warknąłem.
— Spokojnie. Pan Samochodzik też już jest w naszych rękach, a z tego lochu nie ma innego wyjścia.
— A kim wy jesteście?
Milczeli. Trzeci człowiek, który dotąd stał w cieniu, podszedł i zdjął kaptur. Serce zamarło mi na chwilę.
— Zosiu! — zawołałem. — Można już wyjść.
Wyszła. Pierwszy mężczyzna zatrzasnął klapę i zasypał dół. Zamaskował dziurę kamieniami.
Wiedziałem, że do rana deszcz zatrze wszelkie ślady.
— Proszę za mną — odezwał się człowiek z kałasznikowem. Ruszyliśmy przez mokry las. Zosi dali pelerynę, ale dla mnie już nie starczyło.
— Kim oni są? — zapytała szeptem.
— Nie wiem, ale jeden z nich to prezydent — szepnąłem.
— Prezydent Polski?!
Na drodze parkowały nasz Rosynant i nieduża półciężarówka. Człowiek z automatem otworzył drzwi. Wewnątrz urządzony był niewielki pokoik. Stolik, cztery fotele. Na jednym z nich siedział Pan Samochodzik.
Zosia zrzuciła mokry płaszcz. Prezydent także zdjął pelerynę.
— No cóż — powiedział. — Zapewne chcielibyście uzyskać jakieś wyjaśnienia...
Szef dostojnie kiwnął głową.
— Proszę siadać.
Zajęliśmy miejsca w fotelach. Człowiek z kałasznikowem przyniósł gorącą herbatę i ciepłe jeszcze pączki. Prezydent nalał do trzech kieliszków odrobinę wina, a przed Zosią postawił szklankę z colą.
— Trochę głupio wyszło, że się o tym dowiedzieliście — powiedział. — To jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych.
— Wiecie, gdzie jest złoty pociąg, dlaczego więc nie wydobędziecie tych skarbów? — zapytał szef.
— To prawda, wiemy od lat, że spoczywa właśnie tutaj, a za czasów mojego poprzednika udało się wejść do podziemi i z grubsza obejrzeć znalezisko. Dlaczego nie wydobywamy?
Cóż. Traktujemy ten depozyt jako rezerwę. Gdy nasz naród naprawdę znajdzie się na dnie, wówczas będziemy mogli po to sięgnąć.
— Już teraz wiele jest biedy wokoło — powiedział pan Tomasz.
— Sytuacja nie jest jeszcze aż tak tragiczna. Zrozumcie, to rezerwa na naprawdę czarną godzinę. Gdy nie będzie już innych możliwości, wtedy sięgniemy po to złoto. Na razie musimy je zachować jako gwarancję przyszłości.
Nie do końca te argumenty trafiały mi do przekonania, ale milczałem. Pan Tomasz wolno pokiwał głową.
— Ile osób o tym wie? — zapytał.
— W tej chwili dwanaście, łącznie z wami i moim poprzednikiem. To tajemnica stanu przekazywana kolejnym prezydentom w dniu zaprzysiężenia. Proszę jednak o zachowanie całkowitej dyskrecji.
— Mamy poprzysiąc na Biblię?
— Wśród ludzi honoru wystarczy słowo.
— Hmm... — powiedziała Zosia. — Nie wiem jak to powiedzieć, ale wzięliśmy próbkę...
Położyła kilogramową sztabkę złota na brzegu stołu.
— Umieszczenie jej z powrotem na miejscu byłoby kłopotliwe — uśmiechnął się. — Zatrzymaj ją, młoda damo. Na pamiątkę i na znak, że też należysz do spisku.
Zamyśliłem się.
— Dlaczego nie pootwieraliście wagonów? — zapytałem. — My, wstyd się przyznać narobiliśmy dziur w dachu.
— Nie musieliśmy — uśmiechnął się. — Po zdobyciu Wrocławia wpadł w nasze ręce dokładny spis zawartości pociągu. Spoczywał przez całe lata w archiwum, stanowił taką ciekawostkę. Aż wreszcie udało się odnaleźć miejsce.
— Ale jest jeszcze Sobieradzki i jego ekipa.
— Zalejemy rury w stacji pomp betonem. Jeden z moich ludzi właśnie się tym w tej chwili zajmuje. Żal mi Sobieradzkiego, ale zanadto się zbliżył do tej tajemnicy. A przecież go nie zastrzelimy... Jeśli uda mu się wejść do środka, alarm nas ostrzeże...
— Więc po prostu w Pałacu Namiestnikowskim zapaliła się lampka... — uśmiechnąłem się z niedowierzaniem.
— To niezupełnie tak z tą lampką — uśmiechnął się. — Ale reszta jest jak z kiepskiego filmu. Prezydent wskoczył w samolot i po godzinie znalazł się w miejscu, gdzie niesforni obywatele grzebali w poszukiwaniu tajemnic państwowych...
— Jest jeszcze problem z czwartym członkiem ekipy Sobieradzkiego... — zauważyłem.
— Jeśli zostanie schwytany i trafi do więzienia...
— Nie zostanie schwytany — po twarzy prezydenta przebiegł cień. — Moi ludzie dopadli go koło śluzy. Zaczął strzelać pierwszy... Pogrzebano go w lesie.
— Śluza — mruknąłem. — To wyjaśnia ten nagły przybór wody. Zjedliśmy po pączku i popiliśmy herbatą. Pożegnaliśmy się i wysiedliśmy. Półciężarówka ruszyła cicho i zniknęła w mroku.
Deszcz przestał padać. Dniało. Popatrzyłem na zegarek. Czwarta rano.
— W drogę — zarządził pan Tomasz wskazując samochód.
Wracałem z zakupami, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem, że światła w oknach kamieniczek przy staromiejskim rynku lekko przygasły. Czyżby ktoś bawił się piłą ultradźwiękową?
Przyśpieszyłem kroku. Szef siedział na fotelu i czytał gazetę. Położyłem siatkę na stole. Nagle żarówka znowu przygasła.
— Co się dzieje z tym światłem? — zdziwił się Pan Samochodzik. Zastukałem energicznie w drzwi łazienki. Zazgrzytał zamek i Zosia wyszła ze środka.
— Drogie dziecko — zacząłem przemowę moralizatorską — piła ultradźwiękowa to bardzo niebezpieczne narzędzie. Zwłaszcza w rękach niedoświadczonego użytkownika...
Uśmiechnęła się, a potem wyciągnęła dłoń. Sztabka, którą wynieśliśmy z podziemi, została niezbyt fachowo przecięta na trzy części.
— Pomyślałam sobie, wujkowie, że wam też się coś należy za udział w spisku — uśmiechnęła się promiennie.
Podrzuciłem swój kawałek. Złoto, ciężkie, połyskliwe. Upuściłem je na lastrykowy parapet. Powietrze wypełnił piękny czysty dźwięk. Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko, ale po chwili jego oblicze ściągnęło się.
— Co się stało? — zaniepokoiłem się.
— Mamy problem, Pawle. Właśnie pomyślałem, co my napiszemy w raporcie dla ministra?
ZAKOŃCZENIE
Siedziałem wygodnie w fotelu i oglądałem telewizyjne „Wiadomości”. W Turcji ofensywa przeciw Kurdom, w Bośni odkryto kolejne masowe groby. Prezydent odznaczył dziś Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski...
Popatrzyłem sennie na ekran. Pan Samochodzik w ciemnym garniturze wyglądał niezwykle dostojnie. Prezydent przypiął mu na piersi błyszczący order, przepasał szefa barwną wstęgą i uścisnął jego dłoń. Przez chwilę wydawało mi się, że mrugnął do pana Tomasza porozumiewawczo, ale to było chyba tylko złudzenie...
KONIEC
7