Ks Piotr Pawlukiewicz Czy księża mają…dobrze


Ks Piotr Pawlukiewicz „Czy księża to maja dobrze”

Gdy byłem w seminarium, to przez dwa lata pełniłem funkcję seminaryjnego księgarza. Byłe to jeszcze czasy, gdy dobrą książkę trudno było kupić, a więc jeździłem od księgarni do księgarni, od hurtowni do hurtowni i próbowałem zdobywać potrzebne pozycje dla kleryckiej wspólnoty. Chodziło oczywiście o to, aby każdy nie musiał sam jeździć po Warszawie, ale żeby hurtowo sprowadzić książki dla wszystkich chętnych. Niekiedy kupowałem kilka, a nawet kilkanaście paczek z książkami i wtedy byłem zmuszony brać taksówkę, by przywieźć towar do seminarium. Pamiętam, jak pewnego dnia z pomocą bardzo młodego i miłego taksówkarza załadowałem zakupione książki do zielonego Wartburga i ruszyliśmy w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Po drodze kierowca zagadnął mnie z uśmiechem:

- Wy, księża, to macie dobrze.

- Dlaczego? - zapytałem zaciekawiony.

- Pieniędzy macie dużo, plebanie macie piękne, dary z zagranicy otrzymujecie, zakonnice wam wszystko upiorą i ugotują. Dobrze macie, wszyscy tak mówią - powiedział i uśmiechnął się do mnie znacząco.

- A pan jest kawalerem? - zapytałem.

- Tak - odpowiedział.

- A ma pan maturę?

- Tak - odpowiedział, ale zaraz dodał: - Ale do czego ksiądz zmierza?

- No bo jeżeli ma pan maturę z religii, jest pan zdrowy i proboszcz da panu znośną opinię, to postaram się załatwić, żeby pana przyjęli do seminarium. O, właśnie już podjeżdżamy, a ksiądz wicerektor jest akurat w drzwiach. Mógłby pan już teraz wstępnie porozmawiać.

- Nie, nie, proszę księdza. To nie dla mnie! - odpowiedział zdecydowanie.

- Takie super życie nie dla pana? Dlaczego? - ośmieliłem się zapytać.

- Super życie to nie, owszem, bardzo chętnie, tylko że… że… no, tak w ogóle.

Wysiedliśmy z taksówki, wyładowaliśmy książki, zapłaciłem za kurs i kierowca zielonego Wartburga odjechał sprzed seminarium, zostawiając mnie ze swoim "tylko tak w ogóle". Ja wiem, że aby pójść do kapłaństwa, potrzebne jest przede wszystkim Boże powołanie. Ale z drugiej strony, gdyby ta droga była jednym pasmem luksusu i wygody, to czy seminaria nie powinny bronić się pod nadmiarem kandydatów? Tak jak ma to miejsce w Akademii Sztuk Pięknych, w szkole filmowej, na kierunkach medycznym i prawniczym. A może gdzieś pod skórą, wbrew wypowiadanym opiniom, wielu domyśla się lub wie, że to kapłańskie życie wcale nie jest takie całkiem super? Zastanawiam się niekiedy, jak mogą postrzegać księdza ludzie, którzy nie znają bliżej kapłańskiego życia. Przy ołtarzu, pięknie ubrany, odprawia mszę świętą. Potem siada do konfesjonału, by słuchać wyznań o różnych grzechach. Potem idzie do kancelarii, gdzie siedzi za biurkiem, rozmawia i zbiera pieniądze. Chodzi po kolędzie i też bez koperty nie wychodzi z mieszkania. A przy tym wszystkim mieszka w pięknej plebanii, przed którą parkuje swój samochód. Rzeczywiście - żyć, nie umierać.

Zaraz na wstępie moich refleksji o codziennym, kapłańskim życiu chciałbym napisać wprost: są księża, którym rzeczywiście żyje się, no właśnie, "super". I to chyba ich miał na myśli papież, kiedy w czasie jednej ze swoich wizyt apostolskich w Polsce przestrzegał kapłanów, by nie separowali się od społeczeństwa wyższym niż przeciętny stanem posiadania. Ksiądz diecezjalny bowiem, choć ślubu ubóstwa nie składa, zobowiązany jest w sumieniu także do pewnego umiaru w posiadaniu dóbr materialnych. Jest on bowiem w swojej misji posłany także, a może nawet przede wszystkim, do ludzi biednych, chorych, żyjących w różnego rodzaju niedostatkach. I powinien tak żyć, by właśnie ci ludzie przyjmowali go jak kogoś swojego. Natomiast nadmierne bogactwo może stworzyć trudną do przekroczenia barierę.

Gdy pewnego razu odwiedziłem chorą emerytkę, to w czasie serdecznej rozmowy powiedziała słowa, które mnie bardzo wzruszyły:

- Chętnie bym księdza poczęstowała herbatą, ale ksiądz w takich skromnych warunkach nie będzie miał ochoty pić czegokolwiek.

Te słowa dały mi wiele do myślenia. Rzeczywiście, dom staruszki był bardzo ubogi i zaniedbany. Ale jakie ta niewiasta musiała mieć o nas, księżach, mniemanie, skoro podejrzewała mnie, że w takich warunkach będę się brzydził pić herbatę. Nie chcę ukrywać, że w niejednym przypadku stan posiadania księdza może słusznie drażnić ludzi. Zgodnie jednak z zasadą, o której wcześniej pisałem, nie chcę się tylko ograniczyć do stwierdzenia faktu, ale postawić pytanie: co w takiej sytuacji czynić? Jak przekonać takiego księdza, że to, co posiada, boli jego parafian i nie ułatwia im bycia z Kościołem i w Kościele? Czy pozostaje już tylko złość, obmawianie i buntowanie innych?

Pewien mój znajomy ksiądz otrzymał kiedyś od swojego wujka ogromną limuzynę. Samochód był stary i często mechanik musiał go oglądać, ale wrażenie robił spore. Ksiądz czuł, że ta maszyna nie pasuje do sutanny, ale samochód, którego bardzo potrzebował, trafił mu się za darmo i po prostu spadł z nieba. Punkty katechetyczne w parafii były trzy, wyjazdów do sąsiednich parafii na spowiedź niemało i jeszcze różne sprawy do załatwienia w kurii. Potrzeba samochodu była ewidentna, ale mimo to właściciela samochodu jak szpilki kłuły spojrzenia ludzi, którzy patrzyli na niego z wysepek przystanków autobusowych i tramwajowych. Dosłownie czuł na plecach wzrok tych, którzy stali przed domami, gdy on podjeżdżał z komunią do chorych. Mówił mi potem, że decyzję, która w nim powoli dojrzewała, podjął w chwilę po krótkiej rozmowie z pewną panią, która przechodziła obok plebanii. Szła właśnie z dziecięcym wózkiem, a drugie dziecko prowadziła za rękę. Ksiądz mył właśnie swojego "krążownika szos", gdy ona zatrzymała się i powiedziała bardzo spokojnie: - Wie ksiądz, może jestem przewrażliwiona, ale trudniej jakoś Pana Jezusa w życiu dostrzec, choć ksiądz o Nim tak ładnie na kazaniach mówi. Tak go jakoś ten samochód przysłania. I to nie tylko mnie…

Gdy kapłan otworzył usta i już chciał coś mówić, że to stary grat, że od wujka, że potrzebny, kobieta ruszyła przed siebie. I nie odwracając głowy, powiedziała jeszcze:

- Chodźcie dzieci, mama nawet na plastikowy samochód dla was nie ma pieniędzy.

Opowiadał mi ten ksiądz, że od razu wiedział - to będzie ostatnia noc tego samochodu przed jego plebanią. Nawet go do końca nie domył… Może trzeba właśnie tak? Bez awantur i oskarżeń. Po prostu powiedzieć, że tacy się sobie obcy robimy zza szyb luksusowych samochodów… A jeśli nie pomoże? A wtedy trzeba , jak to pisałem, interweniować u Tego, Który tak prosił swoich uczniów: "paście owce moje". I jeszcze mówił takie mocne słowa o zgorszeniu… Jeśli już jestem przy tak drażliwej sprawie dóbr materialnych duchowieństwa, to chciałbym zwrócić uwagę na kilka spraw. A może po prostu opiszę kilka krótkich historii.

Pewien ksiądz budował w latach osiemdziesiątych dom katechetyczny. Ta budowa była jego oczkiem w głowie. Zarwane noce, zarwane zdrowie, urlopy i dni wolne skrócone do minimum, a właściwie wcale ich nie było. I wreszcie sprawa pieniędzy. Parafia była spora, niemało ślubów i pogrzebów, tak więc i pensja na pewno nie była mała, ale - wiem to na pewno - przez dwa, trzy lata majątek trwały księdza powiększył się jedynie o… pokojową lampę stojącą. Ksiądz miał za granicą bliską rodzinę, która co jakiś czas go odwiedzała. Widząc zdezelowanego malucha proboszcza, jego krewni mówili: "masz tu parę groszy, dołóż trochę i kup sobie porządny samochód". Ksiądz cieszył się, dziękował i wszystkie pieniądze wkładał… w budowę domu katechetycznego. Po roku czy dwóch sytuacja się powtarzała. Maluch sypał się coraz bardziej, rodzina się użalała, wspomagała i… budowa domu otrzymywała dewizowy zastrzyk. Ile tego poszło, wie tylko proboszcz, rodzina i Pan Bóg, ale w sumie byłoby tego nie na jedno auto. Kiedy budowę domu praktycznie zakończono, a maluch nadawał się do kasacji, ksiądz proboszcz kupił sobie nowy samochód, o ile dobrze pamiętam, Fiata Uno. I wtedy w sercach nie wszystkich, ale niestety wielu, wezbrała fala, delikatnie mówiąc, niechęci. Sam na własne uszy słyszałem pełne złości słowa: "za nasze pieniądze sobie kupił!". Warto pamiętać, że przecież prawie każdy ksiądz przyjmujący święcenia ma rodziców, którzy przez lata szykowali posag dla swojego syna. Może nie spodziewali się, że te pieniądze nie będą mu potrzebne na urządzenie domu dla swojej rodziny. Ale to, co przygotowali, to, co uznali, że ich synowi, który został księdzem, należy się, to mu przekazują. Księża więc mają pieniądze nie tylko za posługi, jakie wykonują w parafii. Dostają prezenty, a także dziedziczą po swoich rodzicach, dziadkach różne dobra, niekiedy i majątki. I proszę mi wierzyć, potrafią się tym dzielić z potrzebującymi, oddając niekiedy nawet wszystko, co im w udziale przypadło.

I jeszcze jedna historia. Przed kilku laty rozmawiałem z grupą młodzieży w malutkim miasteczku czy raczej większej wsi gdzieś na wschodzie Polski. Zeszło się nam w rozmowie na bogactwo księży. Młodzi byli jednomyślni, że księża są bogaci, bardzo bogaci. Żadne argumenty do nich nie trafiały. Jeden z chłopaków w pewnej chwili powiedział do mnie:

- Co nas będzie ksiądz przekonywał! Proszę spojrzeć na plebanię naszego proboszcza. Kto ma u nas taki dom, jak on?!

Rzeczywiście, kościół i plebania zdecydowanie wyróżniały się na tle okolicznej zabudowy. W zasadzie argument był nie do zbicia, ale jednak przyszło mi do głowy jedno pytanie:

- A co jest niby takim bogactwem w tym budynku parafialnym? Bo owszem, wrażenie robi. Ale co tam jest? Marmury, drogie elewacje, jakieś specjalne ornamenty?

Pytałem o to odważnie, bo wiedziałem, co jest powodem imponującego wyglądu plebanii. Był to świeżo i bardzo dobrze otynkowany na biało dom, a dokoła niego rosła piękna, zielona, przystrzyżona i bardzo zadbana trawa. Nawet bez żadnych kwiatów. Ta biel z zielenią sprawiały wrażenie, że był to domek jak z obrazka. Młodzież trochę spuściła z tonu. Ich rodzinne domy były w zasadzie identyczne - z tym, że wszystkie posiadały jeden i ten sam szary kolor. A podwórka? Dyżurnym elementem przed domami był siewnik postawiony tam pół roku temu. Gdzieś obok leżała mniejsza lub większa sterta złomu, a na niej stary pług, zepsuty rower i zardzewiała kanka na mleko. Często na środku podwórka stała kałuża. Ja wiem, że ksiądz nie prowadzi gospodarstwa, ale… Warto niekiedy zapytać, czy to, co nam się wydaje bogactwem, nie jest przypadkiem tylko czystością i porządkiem. Może tak nie jest, a może jest. Warto się zapytać, czy nawet jeżeli coś zostało zbudowane drożej, ostatecznie nie wyjdzie… taniej! Anglicy mają takie powiedzenie: nie stać mnie na tanie. Co ono oznacza? Że dobrze i solidnie zbudowany kościół w sumie mniej kosztuje parafian, niż budowla wzniesiona z gorszych materiałów, którą potem trzeba nieustannie remontować. Dziękujmy Bogu, że nasi pradziadowie solidnie i "bogato" budowali przed wiekami. Właśnie dzięki temu możemy teraz wydawać o wiele mniej pieniędzy na kościelne budownictwo

I wreszcie ostatnia historia, moim zdaniem najważniejsza. Kiedyś pewna bogata chrzestna zafundowała swojemu chrześniakowi neoprezbiterowi, jako prezent prymicyjny, wspaniałą wieżę SONY. Młody ksiądz był - z jednej strony - bardzo zachwycony prezentem. Na początku lat osiemdziesiątych był to sprzęt jeszcze rzadko spotykany w naszym kraju. Jednak z drugiej strony miał z nim nie lada kłopot. Przepełniony jeszcze ideałami młodzieńczymi bał się, że taka aparatura będzie gorszyła wszystkich, którzy odwiedzą jego wikariatkę. Te przeczucia potwierdziły się, kiedy już we wrześniu kilku ministrantów przyszło na chwilę do swojego nowego opiekuna i na widok wieży jeden z nich aż zagwizdał:

- Ale ma ksiądz odlotową maszynerię! Musiała sporo kosztować!

Ksiądz coś tam wspomniał o ciotce, ale od tego dnia wieża jeszcze bardziej zaczęła go drażnić. W kilka dni potem odwiedził młodego wikarego jego wieloletni katecheta, dziś budowniczy sąsiedniego kościoła.

- I jak tam, Wojteczku, leci? - zagadnął wesoło, rozglądając się po mieszkaniu. - Widzę, że nieźle się urządziłeś. Całkiem elegancko. O, i jaki sprzęt tutaj mamy!

Te ostatnie słowa starszy ksiądz powiedział, pochylając się nad szafką ze sprzętem.

- O właśnie - rzekł ksiądz Wojtek- moje przeczucia się potwierdzają. Ta wieża bardzo rzuca się w oczy. Już mi ministranci z jej powodu trochę przygadywali. Chyba muszę ją sprzedać czy wywieźć do rodziców. Może na innej parafii ją sobie ustawię.

- O, chyba jesteś za bardzo radykalny - odparł spokojnie ksiądz proboszcz, wygodnie sadowiąc się w fotelu. - Postaraj się jednak, żeby ten sprzęt cieszył nie tylko ciebie. Przecież chyba wszyscy młodzi ludzie coś teraz nagrywają i przegrywają. Myślę, że twój magnetofon i ta cała reszta mogłaby im bardzo się w tym przydać. Pożyczać nie pożyczaj, bo za drogi, ale domowe "zlecenia" możesz przyjmować.

Ksiądz wikariusz skorzystał z rady swojego byłego katechety i chętnie służył młodzieży w przegrywaniu płyt. Z czasem zaczął organizować u siebie wieczory muzyczne. Zgromadzona młodzież słuchała płyt z muzyką poważną, ciesząc się z nieskazitelną jakością dźwięku. Po roku takiego muzycznego duszpasterstwa ksiądz wikary, chcąc sprawdzić opinię młodzieży na temat "moralnej poprawności" posiadania tak drogiego sprzętu, powiedział niby od niechcenia:

- Chyba sprzedam tę wieżę. Tyle miejsca mi zajmuje i w ogóle to taki zbyteczny luksus.

Chóralny okrzyk "nie!" utwierdził go, że młody Kościół nie jest absolutnie zgorszony takim majątkiem kapłana. A Jacek nawet dodał:

- Myśmy nawet tak po cichu liczyli, że ksiądz wkrótce compact disc dokupi. Ale wtedy byłoby granie!

Jest to na pewno ważne pytanie, czy ksiądz nie za dużo posiada? Ale moim zdaniem jest pytanie jeszcze ważniejsze: w jaki sposób używa tego, co ma? To nie jest najistotniejsze, czy plebania jest duża. Niech nawet i będzie. Ważniejsze jest to, czy jest otwarta dla parafian. Czy jest w niej miejsce dla młodzieży, dla grup modlitewnych czy dla zespołu muzycznego. Nie jest najważniejsza kwestia, czy ksiądz ma samochód, ale jak go używa. Czy jeżdząc nim, załatwia sprawy parafialne czy tylko swoje prywatne. Pamiętam, jak bardzo błogosławiliśmy Syrenkę naszego księdza katechety. Wchodziło w nią nawet 30 plecaków i dzięki temu cała nasza grupa mogła jechać pociągiem bez żadnych obciążeń. A rano nad Czarną Hańczą wszystkie nasze bagaże czekały na nas ładnie poustawiane w rządku. Nasz szef był niezawodny! Moim zdaniem pytanie, czy ksiądz ma dużo pieniędzy, nie jest najważniejsze. Bo jeśli ma ich dużo i stać go na kupienie komputera, żeby z młodzieżą wydawać gazetkę parafialną, to ja się osobiście z tego bardzo cieszę. I jeszcze mu życzę, żeby miał ich więcej i kupił skaner i drukarkę. Byłoby o wiele gorzej, gdyby ksiądz miał nawet i niewiele pieniędzy, ale nie kupiłby młodzieży ani jednej książki w nagrodę na zakończenie roku.

Wrócę jeszcze do tego idyllicznego obrazu kapłańskiego życia, jaki wielu nosi w swojej wyobraźni. Jak bardzo można się pomylić, patrząc na kogoś z daleka, nie poznając jego życia - jak to mówimy - od podszewki. Kiedy patrzę na rodziny spacerujące w niedzielę w parkach i na ulicach, to też niekiedy mam ochotę pomyśleć sobie: "Jak tym ludziom błogo płynie życie. Tak sobie ten mąż z żoną i z dziećmi spacerują, jedzą lody, śmieją się". I może bym sobie tak pomyślał, gdybym nie rozmawiał na tematy rodzinne w konfesjonale czy w kancelarii. Wiem, że życie rodzinne to nie tylko niedzielne spacery, ale także troska o to, jak związać koniec z końcem. To nie przespane noce przy łóżeczku płaczącego dziecka, to zmęczenie wspólnym, wieloletnim mieszkaniem pod jednym dachem z teściami. Nierzadko dochodzi do tego jeszcze i dramat alkoholizmu, kryzysu więzi małżeńskiej czy rodzicielskiej.

Podobnie i w życiu kapłańskim. Chodzenie po kolędzie to nie tylko miłe wizyty w gościnnych domach, ale i słuchanie opryskliwych uwag w stylu: "pędź stąd, bo cię psem poszczuję!". Może to być także podnoszenie z podłogi pijanego gospodarza i przenoszenie go z żoną do drugiego pokoju (a ile on mi przy tym jeszcze nawymyślał!). Konfesjonał to nie tylko ponoć ekscytujące słuchanie ludzkich grzechów. Opowiadała mi pewna siostra zakonna, jak była świadkiem, kiedy do konfesjonału usiadł, po raz pierwszy w życiu, młodziutki zakonnik. Wyspowiadał kilka osób, wyszedł, usiadł w ławce w kościele i rozpłakał się…

Jeden z moich starszych kolegów pojechał zaraz po święceniach na Jasną Górę. Gdy ojcowie paulini zobaczyli młodego, pełnego zapału księdza, to poprosili go, by pomógł im trochę pospowiadać. Neoprezbiter usiadł więc ochoczo do konfesjonału, a po dwóch, trzech godzinach, jak to nam później opowiadał w seminarium, zapomniał, jak się nazywa.

- Nie wiedziałem, że spowiedź jest tak męcząca - mówił. - Po trzech godzinach miałem ochotę uciec stamtąd choć na chwilę, ale kolejka przed konfesjonałem była bardzo duża. Wpadłem więc na pomysł, by specjalnie z drzwiczek strącić brewiarz na ziemię i móc choć na kilka sekund wyjść z konfesjonału, by go podnieść. Kiedy wszyscy ludzie, którzy widzieli tę akcję, przewinęli się przez całą kolejkę, mogłem ją powtórzyć jeszcze raz. Podobnie z mówieniem kazań. Kulisy powstawania nawet tych bardzo przeciętnych homilii niekiedy bywają różne. Głosiłem kiedyś w pewnej parafii rekolekcje. Któregoś dnia mój kolega powiedział do mnie:

- Słuchaj, czy nie mógłbyś dzisiaj powiedzieć za mnie kazania na mszy pogrzebowej?

Odpowiedziałem zdziwiony:

- Nie żartuj, mam tyle nauk rekolekcyjnych i jeszcze mówić na pogrzebie? A zresztą przecież ty dość często mówisz kazania na pogrzebach, więc dla ciebie to chleb powszedni, a ja musiałbym się specjalnie przygotowywać.

- Mówię, mówię, ale już od tych kazań chyba wrzodów na dwunastnicy dostaję. Wiesz, ja staram się je nawet przygotowywać, ale widzę, że ludziom to moje mówienie się nie podoba, że mnie nie słuchają. Nieraz w sobotę coś tam klecę do późna w nocy, a potem, po niedzieli dochodzą mnie głosy, że niektórzy się nawet ze mnie śmiali. Ja się wtedy jeszcze bardziej denerwuję i następnym razem jeszcze gorzej mi wychodzi, no i wtedy oni jeszcze bardziej się śmieją. I to jest takie błędne koło.

Kiedy się patrzy na księdza w kościele, na ulicy czy w samochodzie, kiedy słucha się, co ludzie mówią, to można pomyśleć: ten to ma życie. Może i niektórzy mają. Ale czy wszyscy wiedzą, jak na przykład wygląda starość kapłana? Czy wielu widziało, czy wie chociaż, jak wygląda, gdzie znajduje się dom dla starych księży? Taki jeden, jedyny dom starców, którego nie odwiedzają ani dzieci, ani wnuki pensjonariuszy. A odwiedziny dawnych parafian to także coś prawie niespotykanego. Ludziom świeckim, dla których sensem starości jest troska o dzieci i wnuki, trudno jest niekiedy w ogóle wyobrazić sobie taką sytuację. Nie piszę tego wszystkiego po to, aby kogoś przekonywać, że my, księża to mamy bardzo ciężkie życie i że trzeba się nad nami użalać. Chcę tylko pokazać, że życie mamy… normalne, a więc także z kłopotami, problemami, nerwami i depresjami. Owszem, przeciętny ksiądz w Polsce nie ma problemów z mieszkaniem, choć wciąż jeszcze są tacy, którzy mieszkają w barakowozach. Wiele rodzin wciąż jeszcze czeka na swój własny kąt. Jednak tym, którzy już go mają, w czerwcu nie przychodzi za to do głowy nurtujące pytanie: "Czy mnie nie przeniosą? Czy za tydzień nie będę już w drugim końcu diecezji?". Lub, jak to ma miejsce w przypadku zakonników, Polski czy świata? A kiedy już zmiana przychodzi, to smutno się robi w sercu, gdy trzeba zostawić kościół czy plebanię, którą się budowało, czy ludzi, z którymi było się tak blisko przez lata. Smutno się robi, choć tego się nieraz na zewnątrz nie pokazuje. I znowu trzeba iść dalej. Niekiedy po to, by od nowa zaczynać od fundamentów. Wiem, że wszyscy chcieliby zawsze spotykać księży spokojnych, cierpliwych, uśmiechniętych. Wiem o tym dobrze. Ludzie często przecież przychodzą do duszpasterza z rozdartym sercem. Przychodzą, by załatwić formalności związane z pogrzebem czy opowiedzieć o swoim rodzinnym dramacie. Ludzie spotykają księdza w szpitalu, gdzie ważą się losy ich życia. I w takim momencie stają przed kapłanem jakby z otwartym sercem. I jest to zrozumiałe, że w takiej sytuacji każde niecierpliwe, ostre słowo, każde zlekceważenie może zranić bardzo głęboko i na bardzo długo. I wiem także o tym, że jednym gestem życzliwości, serdecznym uśmiechem można wtedy więcej zrobić niż bardzo mądrym kazaniem. Ale o ten uśmiech, cierpliwość niekiedy tak trudno. Chyba mnie wszyscy małżonkowie, matki, ojcowie zrozumieją… Ten bieg zaczyna się niekiedy już na początku grudnia. W dużych parafiach już w tym czasie zaczyna się chodzenie po kolędzie. I wtedy jest się do godziny 1400 w szkole, a już o 1600 wymarsz na osiedle. Niekiedy w trakcie kolędy jeden jeszcze musi wrócić na wieczorną mszę świętą. Gdy w tym czasie przyjdą rekolekcje adwentowe, to wszystko się jeszcze bardziej potęguje. Jest przecież tyle spowiedzi. Przed samą wigilią co kwadrans dzwonek do drzwi: "ja tylko po opłatek…". Po świętach dalszy ciąg kolędy. A przez cały czas "nie planowane" pogrzeby, wyjścia do chorych i do szpitala, i jeszcze ktoś prosi o ważną rozmowę. I trzeba być cierpliwym, nawet gdy wśród łez przez pół godziny powtarza chaotycznie w kółko to samo. W czasie wizyty kolędowej biega się jak może. Przecież cały czas trwają normalnie spotkania z grupami młodzieżowymi, synodalnymi, z ministrantami. Po tym wszystkim trzeba usiąść w domu i przygotować lekcję do szkoły, kazanie, konferencje na kurs przedmałżeński.

Kiedyś odwiedziłem mojego kolegę. Był wikariuszem pod Warszawą. Gdy tylko do niego wszedłem, uderzył mnie widok sterty nie pozmywanych szklanek i innych naczyń w zlewie. Ja też - i to nie raz - byłem twórcą takiego krajobrazu, ale gdy podszedłem z bliska, uderzyło mnie coś raczej niespotykanego. W nie jednej szklance fusy po kawie były jak popękana na pustyni ziemia albo pokrywała je solidna warstwa pleśni. Nie wytrzymałem:

- Ty, no nie wygłupiaj się. Wiem, że czyścioszkiem nie jesteś, ale mógłbyś to pozmywać. Przecież to stoi z tydzień albo i więcej!

- Na pewno przynajmniej ze dwa - krzyknął mi z pokoju gospodarz, który właśnie zakładał sutannę. - Od czasu jak proboszcz zachorował i sam obchodzę całą parafię po kolędzie, ledwo mam czas się uczesać. Trzy dni temu do czwartej rano spałem na fotelu, taki byłem padnięty. Wiem, że ten zlew fatalnie wygląda, ale jeszcze dziś tego nie zrobię. Wieczorem mam spotkanie popielgrzymkowe.

Zimą odkłada się sprawy na później, ale po skończonej kolędzie zaczyna się Wielki Post. Rekolekcje, spowiedź w swojej parafii i w parafiach sąsiednich, drogi krzyżowe i gorzkie żale. Potem, po świętach wielkanocnych lekki oddech i już zaraz pierwsze komunie. Dziesiątki spowiedzi dzieci, rodziców i chrzestnych. Potem cała historia powtarza się z bierzmowanymi. A gdy kończy się maj, to jeszcze tylko procesja Bożego Ciała i zakończenie roku katechetycznego. Proboszczom przy tym wszystkim dochodzą jeszcze budowy i remonty kościołów, plebanii, sprawy cmentarza, wizyty w urzędach, ZUS-y katechetów i organistów itp., itd. Nie chcę się użalać, że taki ciężki nasz los. Matki i gospodynie domowe także nie raz zasypiają ze zmęczenia w fotelu. Ojcowie też niekiedy wstają przed piątą, a kładą się po północy. Piszę o tym, byśmy pamiętali, że czasem brak cierpliwości, uśmiechu, to wcale nie zła wola, tylko przekroczenie jakiejś granicy, za którą niekiedy trudno brać się w garść i iść do ludzi swobodnym i uśmiechniętym.

Kiedyś, przed laty jeden z księży opowiedział mi ciekawą historię. Razem z kolegą, także księdzem, wybrał się do teatru w Warszawie. Gdy wyszli po skończonym przedstawieniu, okazało się, że skradziono im samochód, wspaniałą Syrenkę 105. Natychmiast powiadomili o tym milicję. Radiowóz przyjechał bardzo szybko, milicjanci przyjęli zgłoszenie, dali komunikat przez radio, a potem jeden z nich powiedział:

- Może panowie pojadą z nami na komisariat? Do domu i tak nie macie czym wrócić, a poza tym może ktoś wziął samochód tylko na krótką przejażdżkę i zaraz się znajdzie. W komisariacie najszybciej się o tym dowiecie.

Księża zgodzili się na tę propozycję i w kilka minut potem, po krótkiej przejażdżce radiowozem, siedzieli już w długim korytarzu na posterunku. Po jakimś kwadransie przyszedł do nich "ich" milicjant i powiedział:

- Wiadomości dla panów jeszcze nie mam żadnych, ale może chcecie zwiedzić trochę nasze miejsce pracy? Księża byli nieco zaskoczeni taką propozycją, ale chętnie się zgodzili. Były to jeszcze czasy głębokiej komuny i kontakty duchowieństwa z milicją nie były częste, a jeśli już miały miejsce, to raczej nie należały do przyjemnych.

- Chętnie - odpowiedzieli. - Na ogół tu raczej nie bywamy.

Starszy wiekiem milicjant zaprowadził ich do sali, gdzie przywożono wszystkich zatrzymanych nocą w tym rejonie. Byli to złodzieje, prostytutki, pijaczki i cały tak zwany margines społeczny. Widok był przerażający. W dużej, okratowanej sali bardzo cuchnęło i nieustannie słychać było, delikatnie mówiąc, niewybredne wyrazy. Co jakiś czas milicjanci wprowadzali kolejnego klienta, który będąc nietrzeźwy, obrzucał ich wyzwiskami. Gdy na dodatek opierał się mocno, stróże prawa musieli się z nim szamotać. Gdy księża patrzyli na to wszystko nieco przerażonymi oczami, starszy milicjant powiedział:

- Widzicie księża, ludzie często mówią, że milicja jest okrutna, że jest jak gestapo. Ale ja już dwadzieścia lat pracuję w takich warunkach, z takimi ludźmi. I to prawda, że potrafię zakląć, a gdy trzeba, to i usadzić takiego spokojnie. Ale tutaj się w białych rękawiczkach nie da pracować. Byli tu tacy, co próbowali, ale odchodzili po miesiącu. Powiedzcie o tym nieraz ludziom na kazaniu.

Problem postawy i sposobu pracy milicji w czasach komunistycznych zostawiam na boku. Jedno jest jednak pewne, że trudne warunki pracy wpływają na człowieka, na jego delikatność. Czy jest taka armia na świecie, czy była taka wojna, kiedy żołnierze nie przeklinali? Tego pana zapamiętałem bardzo dokładnie. Przyszedł do kancelarii w sprawie swojego ślubu i miał bardzo skomplikowaną sytuację rodzinną. Jego pierwsza żona umarła, a z drugą nie miał ślubu kościelnego. Teraz chciał już na stałe związać się z trzecią kobietą. Poza tym, choć był zameldowany na terenie naszej parafii, to mieszkał gdzieś indziej, a na dodatek uczęszczał ponoć do zupełnie innego, zakonnego kościoła. Chcąc rozwikłać ten cały galimatias, zacząłem stawiać mu wiele pytań: jak? gdzie? kiedy? dlaczego? Sytuacja była tak niecodzienna, a na dodatek mój rozmówca tłumaczył mi wszystko tak chaotycznie, że zacząłem wietrzyć jakiś podstęp. Zapewne te moje podejrzenia wpłynęły na formę stawianych przeze mnie pytań, które być może stały się nawet trochę niegrzeczne i niedelikatne. Skutek był taki, że w pewnym momencie ów mężczyzna z wyraźną nutą zdenerwowania powiedział do mnie: - Wie ksiądz co? Czuję się, jakbym był przesłuchiwany w Urzędzie Bezpieczeństwa, a nie rozmawiał z kapłanem w kancelarii parafialnej. Zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Wydukałem z siebie krótkie "przepraszam" i mocno zmieszany starałem się już inaczej poprowadzić rozmowę. To wydarzenie dało mi wiele do myślenia. Dlaczego się tak zagalopowałem? Moja wina była bezdyskusyjna, ale przecież zaraz po święceniach nigdy mi się coś takiego nie zdarzało. Może miały w tym swój udział te dziesiątki sytuacji, w których próbowano mnie oszukać? Ilu było takich, którzy podrabiali kartki od spowiedzi, którzy byli nieuczciwi na kursie przedmałżeńskim. Ile młodzieży, która oszukiwała na katechezie, ludzi, którzy ukrywali się w łazienkach, gasili światła w domach, gdy pukałem do nich po kolędzie. Potem zaklinali się, że nie było ich w domu. Takie sytuacje spychały człowieka w stronę roli policjanta tropiącego ludzkie nieuczciwości. Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia do końca. Pan Jezus też nie pracował wśród aniołów, a jednak umiłował ludzi, nawet tych, którzy byli Jego wrogami. Umiłował aż do końca. To, o czym piszę, jest przecież także problemem rodziców, którzy tracą niekiedy cierpliwość do swoich dzieci. Lekarzy, których nie stać na uśmiech po długiej operacji, kierowców autobusów, którzy pod koniec pracy mają już nerwy mocno napięte i zdarza się, że krzykną na ślamazarnego pasażera. Moim zdaniem wszyscy mamy problemy - i księża, i świeccy. Może trochę różne, ale tak samo trudne. I dlatego powinniśmy z szacunkiem odnosić się do swojego życia. Kapłan też, zanim na przykład powie ludziom, że małżeństwa powinny decydować się na większą ilość dzieci niż jedno czy dwoje, winien spokojnie rozważyć swoje słowa, ich formę i styl. Uwzględnić to, że takie zdanie jest łatwo wypowiedzieć, ale przyjęcie dziecka to zdecydowanie się na całą rewolucję w życiu. To przecież wielka odpowiedzialność, wyrzeczenia materialne, nie przespane noce i niekiedy paraliżujący lęk o zdrowie czy nawet życie chorego dziecka. Ci, którzy na przykład narzekają, że ksiądz bezmyślnie spowiada, powinni także pamiętać, że to była dla nich pierwsza i ostatnia spowiedź tego dnia, a dla księdza mogła być już pięćdziesiąta. Trzeba pamiętać, że niekiedy ksiądz chodzący po kolędzie sam może być chory i mieć gorączkę. Mimo to idzie do ludzi tylko dlatego, że wiele rodzin na ten dzień już się od dawna przygotowało. A że nie jest tego dnia zbyt rozmowny i trochę się śpieszy, to nie zawsze jego wina. Nie chcę wszystkiego tłumaczyć. Chcę tylko pokazać, że idealny ksiądz, który jest dla wszystkich cierpliwy i grzeczny, dla każdego zawsze ma czas i swoim postępowaniem zawsze zadawala wiernych, jest taką samą utopią, jak małżeństwo, w którym nigdy nie ma sprzeczki. Jak rodzice, którzy nigdy nie zdenerwują się na swoje dzieci. Jeśli ktoś kocha Kościół i jest uczciwy w swoim patrzeniu na drugiego człowieka, na pewno to zrozumie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ks Piotr Pawlukiewicz Seks, poezja czy rzemiosło (tekst) 2
Ks Piotr Pawlukiewicz Seks, poezja czy rzemiosło (tekst) compressed
Apteczka duchowa, rekolekcje i inne nauki, ks. Piotr Pawlukiewicz
Dzieciom o Sakramencie Pojednania ks Piotr Pawlukiewicz
Dziciom o Mszy Świętej ks Piotr Pawlukiewicz
Ks Piotr Pawlukiewicz
Ks Piotr Pawlukiewicz Miłość Boga a zachowanie miłościopodobne
Dzieciom o Sakramencie Pojednania ks Piotr Pawlukiewicz
Rozważanie Drogi Krzyżowej ks Piotr Pawlukiewicz
Dziciom o Mszy Świętej ks Piotr Pawlukiewicz
Petycja w obronie ks. Natanka, ► ks. Piotr Natanek
Czy księża są snajperami, duchowość
Ks R Mader Neutralność czy Królestwo Chrystusowe
CZY ZWIERZĘTA MAJĄ DUSZĘ
Petycja w obronie ks. Natanka, ► ks. Piotr Natanek
Księża mają prawo odmówić Komunii Świętej
Żertwa Ofiarna Ks Piotr Glas
Ks Piotr Nitecki – Jan Paweł II w obliczu stanu wojennego
Wojna swiatopogladow Czy naukowcy maja dusze

więcej podobnych podstron