Prolog
Okolice Aleksandrii, marzec, rok 1887
Pot i piasek łączyły się ze sobą i spływały mu do oczu, utrudniając widzenie. Fielding Grey, wicehrabia Eldon, wytarł wilgotną już szmatką swoją pokrytą brudem twarz. We wpełzaniu na czworaka do jaskini i odkopywaniu grobowca nigdy nie było nic łatwego. Ani w odgrzebywaniu świątyni, co też właśnie teraz czynił.
Piasek i brud nie miały znaczenia. Tak samo jak przedmiot którego szukał. Dla Fieldinga przeciskającego się przez wąski przedsionek jaskini, oświetlonej jedynie przez trzymaną w dłoni latarnię, znaczenie miała ogromna suma pieniędzy, którą zapłaci mu jego klient gdy odnajdzie to co zostało z Wielkiej Biblioteki w Aleksandrii.
Królewska biblioteka była swego czasu największą na świecie. W jej zbiorach znajdowały się takie skarby jak prywatna kolekcja Arystotelesa. Ptolemeusz II szturmem zajął statki, które przewoziły księgi i skonfiskował wszystkie woluminy oraz zwoje znajdujące się na pokładzie, by później przewieźć je do biblioteki. Legenda głosi, że zniszczono ją na rozkaz Juliusza Cezara, ale większość historyków twierdzi, że ostrzeżenie nadeszło w samą porę by zdążyć na czas przenieść ów pokaźny zbiór.
Ponad szesnaście miesięcy poszukiwań doprowadziły Fieldinga właśnie tutaj: do świątyni Izydy znajdującej się na niewielkiej wyspie u wybrzeży Egiptu blisko Aleksandrii.
Zeskoczył na dół. Odgłos jego uderzających o kamienną podłogę stóp rozniósł się echem po jaskini. Dwójka Egipcjan wynajętych do pomocy weszła zaraz za nim, niosąc więcej latarń. Padające z nich światło oświetliło kamienną komnatę, ukazując jego oczom rzędy hieroglifów. Kolorowe malunki przedstawiały kilka wersji Izydy karmiącej Horusa oraz samego boga w dorosłej postaci.
Fielding przeszedł wzdłuż jednej ze ścian, przebiegając palcami po chłodnym kamieniu. Musiała tu być ukryta zapadka albo chociaż jeden obluzowany głaz, coś, co zaprowadziłoby ich do następnej ukrytej komnaty. Mimo to pod opuszkami palców wyczuwał jedynie gładkie cegły. Wiedział, że musi zejść tak głęboko jak to tylko możliwe. Pozostałości po bibliotece będą tam ukryte, a w szczególności sławne sekretne zapiski Sokratesa, cenny nabytek w zbiorze Arystotelesa. To właśnie tymi zapiskami zainteresowany był jego klient.
Sześciocalowy, czarny skorpion przebiegł mu po bucie, szukając sposobu na to by dostać się do jego spodni. Fielding strząsnął atakującego go insekta, posyłając go w kąt groty. Jego asystenci podskoczyli jednocześnie i przypadli do ściany.
- Musimy zejść głębiej - powiedział w ich ojczystym języku. Nie posługiwał się nim płynnie, ale poprzednie wykopaliska sprawiły, że nauczył się wystarczająco dużo by móc się porozumieć.
Dwójka brązowoskórych mężczyzn kiwnęła głowami, ale nie ruszyła się z miejsca.
Spoglądając w dół, dostrzegł niewielką bruzdę w piasku powstałą w miejscu, w którym kopnął skorpiona.
- Podaj mi wodę. - Wyciągnął dłoń, a odważniejszy z dwójki mężczyzn postąpił naprzód by podać mu manierkę.
Fielding przesunął czubkiem buta zbyteczną kupkę piasku, odsłaniając większy fragment bruzdy. Potem przyklęknął i wylał odrobinę wody do szczeliny. Płyn zabulgotał wraz z piaskiem, przybierając jasnobrązowy kolor, a potem przesączył się przez ziarenka i zniknął pod spodem. Fielding odgarnął na bok jeszcze więcej piasku i przycisnął ucho do ziemi. Następnie wylał jeszcze trochę wody, tym razem nieco więcej.
Zniknęła w bruździe, a on usłyszał odgłos spadających kropel i rozpryskujących się gdzieś daleko w dole.
- Pod tą komnatą jest następna - oznajmił swoim asystentom. - Poszukajcie sposobu by się do niej dostać. - Skinął na dwójkę mężczyzn, którzy nadal stali przyciśnięci do ściany. - Odgarnijcie stopami piasek z kamieni.
Gdy w dalszym ciągu żaden z nich nawet nie drgnął, rzucił zniecierpliwionym tonem:
- I przestańcie wreszcie tak cholernie bać się klątwy. Przecież to świątynia, która witała ludzi przybywającej do niej by czcić bogów - powiedział, zachowując dla siebie informację, że im bardziej zbliżali się do legendarnej biblioteki, tym większe istniało prawdopodobieństwo, że natkną się na jakieś niebezpieczeństwo. Ludzie posuwali się do rozmaitych sposobów by uchronić skarby przed takimi łowcami nagród jak on.
Kolejny skorpion przepełzł po pokrytej piaskiem kamiennej podłodze, zmierzając prosto ku jednemu z kopaczy Fieldinga. Mężczyzna przeskoczył ponad stworzeniem, lądując twardo na kamieniu po swojej prawej stronie. Nagle cała podłoga poruszyła się, a pomiędzy kamieniami utworzyły się ziejące dziury. Urażony insekt przeleciał przez jedną z nich. Fielding chwycił się ściany.
- Nie ruszać się - ostrzegł.
Przez kilka następnych sekund wszyscy troje stali w bezruchu. Fielding zrobił jeden ostrożny krok naprzód, a potem kolejny. Przy trzecim kamienie zachybotały się gwałtownie, tak że musiał oprzeć się o ścianę. Gdy tylko to zrobił, do jego uszu doleciało głośne kliknięcie a podłoga usunęła mu się spod nóg.
Zaklął głośno. Spadł prosto do znajdującej się pod spodem komnaty. Zaliczył twarde lądowanie, a lampa, którą trzymał, roztrzaskała się tuż obok niego, odcinając dopływ światła. Ledwo widział blask latarni dwójki asystentów, którzy zostali na górze.
- Rzućcie mi pochodnię - krzyknął.
Zrobili co im rozkazał, ale niezapalona pochodnia wylądowała gdzieś po jego lewej, pochłonięta przez mrok. Przez chwilę próbował wymacać ją w ciemnościach, ale w końcu przypomniał sobie, że skorpion był tu wraz z nim. Jego dłonie znieruchomiały.
- Spuśćcie jedną z pochodni na linie tak bym mógł coś zobaczyć.
Druga pochodnia dawała wystarczająco dużo światła, by mógł odnaleźć tą pierwszą. Zapalił ją szybko, czują jak jej ciepło ogrzewa mu twarz. Obejrzał pobieżnie komnatę. W jej ścianach osadzono jeszcze dwie inne pochodnie. Zapalił je obie, a pomieszczenie wypełniło się miękkim, złotym blaskiem.
Po prawej znajdował się tunel wart dalszej eksploracji. Bez względu na to czy znajdzie starożytną bibliotekę swojego klienta czy nie, wszystko to co znajdzie tutaj przyniesie mu całkiem niezły zysk.
- Spuśćcie linę, żebym mógł wrócić gdy już skończę. - Żaden z mężczyzn nie kwapił się z odpowiedzią, ale po chwili lina została opuszczona, zwisając przez dziurę przez którą spadł Fielding.
W tym pomieszczeniu było jeszcze więcej hieroglifów, tyle że tym razem nie w postaci malunków tylko rzeźbień na ścianach. Zaciągnął się głęboko. Chłodne powietrze wypełniło jego płuca. Tunel wydawał się być mniejszy niż tego oczekiwał, co zmuszało go do przebycia wąskiego przesmyku na czworakach. Niełatwe zadanie, zwłaszcza że w tym samym czasie trzeba było trzymać pochodnię.
Ustawił się ostrożnie u jego wejścia i wpełzł do niego niezdarnie na trzech kończynach, przytrzymując pochodnię prawą ręką. Był już w połowie drogi, gdy uświadomił sobie, że tunel może nie być ukończony. Pomacał lewą ręką przestrzeń przed sobą, mierząc siłę kamieni, ale wyglądało na to, że są całkiem solidne.
Posuwał się z wolna naprzód, zauważając, że ciemność tuż przed jego oczami robiła się coraz głębsza. Dopiero po kilku gwałtownych uderzeniach serca przekonał się, że tunel ciągnął się dalej, dostatecznie szeroki by można było się przecisnąć.
Zbliżał się do celu. Ktoś zastosował nadzwyczajne środki bezpieczeństwa by ochronić to, co znajdowało się w dalekim końcu przejścia. Fielding podpełzł do krawędzi i zajrzał ostrożnie do komnaty o kamiennych ścianach, która znajdowała się w mroku poniżej.
Zazwyczaj jego wzrost bywał w tej pracy zawadą, gdyż niemal bez przerwy musiał przeciskać się przez wąskie szczeliny. Ale w tym przypadku Fielding założył, że mu się uda. Wychylił się za krawędź, trzymając nisko pochodnię i próbując dostrzec jaką niespodziankę przygotował mu los gdyby miał teraz spaść. Piasek na dnie komnaty był zaśmiecony kośćmi i drewnianymi kolcami wyrastającymi prosto z podłogi.
Wziął uspokajający oddech i trzymając pochodnię w zębach, skoczył na drugą stronę. Odległość była większa niż się spodziewał i chociaż udało mu się podciągnąć górną część ciała ponad przepaścią, to jego nogi zwisały nad ziejącą dziurą. Torba wisząca mu u pasa przekręciła się, zakłócając równowagę, tak że zaczął ześlizgiwać się w dół. Posługując się rękami i nogami próbował znaleźć jakiś punkt zaczepienia na śliskich ścianach by powstrzymać upadek.
Gorący popiół z pochodni opadł mu na twarz, paląc oczy. Przypomniał sobie, że bywał już w trudnych sytuacjach i że zawsze wychodził z nich cało.
Z tą myślą podciągnął się do krawędzi komnaty, przerzucił ciało do góry i wspiął się z powrotem na kamienną podłogę tunelu. W chwilę później znalazł się w olbrzymim pomieszczeniu z kamiennymi półkami. Zwoje i tabliczki zakrywały każdą wolną powierzchnię.
Nareszcie. Odnalazł ją. Zaginioną Bibliotekę Aleksandrii.
Zaczął od półki tuż po swojej lewej, ostrożnie obchodząc się z każdym kruchym przedmiotem. Przedmioty w tym pokoju warte były fortunę. Jego klient wynajął go do odnalezienia zbioru konkretnych tekstów, ale całą resztę mógł sprzedać temu, kto dawał więcej.
Dobre pół godziny zajęło mu przejrzenie zawartości półek zanim natknął się na dokument z wypisanym na nim imieniem Sokratesa. Zapakował zwój do torby i ruszył do wyjścia. Zamierzał wrócić tutaj jutro z resztą ekipy by wydobyć resztę skarbów.
Wydostanie się z tunelu było teraz o wiele prostsze skoro znał już szerokość komnaty pułapki. Wkrótce miał już w rękach linę dzięki której jego pomocnicy zrzucili mu pochodnię.
- Zawiążcie mocno linę - zawołał. - Wychodzę.
Fielding zabezpieczył torbę i zaczął się wspinać. Dotarł do wylotu otworu i wyciągnął dłoń. Silne palce chwyciły go za przedramię i zapewniły wystarczająco dużo wsparcia, by mógł samodzielnie podciągnąć się do przedsionka.
Otrzepał spodnie z kurzu a potem stanął jak wryty.
- Ktoś ty, u diabła? - zapytał stojącego przed nim mężczyznę. Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu dwójki swoich pomocników, ale nie było po nich śladu. - I coś zrobił z moimi ludźmi?
- Twoi ludzie dostali zapłatę i wrócili do domu. - Człowiek wyciągnął swoją wizytówkę. - Jestem przyjacielem.
Cóż za nadęty idiota zabierał wizytówki na miejsce prac wykopaliskowych? Fielding wziął ją i odczytał napis. Jonathon Kessler, Klub Salomona. No cóż, pompatyczny członek klubu. A on w swojej naiwności myślał, że to skorpion jest zły. Oddał wizytówkę.
- Nie mam żadnych przyjaciół w pańskim klubie. - Nawet nie starał się ukryć chłodu w swoim głosie.
Kessler uśmiechnął się i schował kartonik do kieszeni.
- Członkowie naszego klubu chcieliby przedyskutować z panem pewną propozycję - oznajmił.
Mężczyźnie, który był kilka lat starszy od Fieldinga, jakimś cudem udało się dostać do starożytnego grobowca i nie ubrudzić nawet jedną drobinką kurzu przesadnie odprasowanego garnituru. Fielding zwalczył dziecinną chęć skopnięcia odrobiny piasku na jego lśniące, czarne buty.
Zamiast tego zwinął na łokciu linę i wrzucił do torby.
- Propozycję. I po to przysłali pana taki kawał aż do Egiptu by mnie odnaleźć.
Usta Kesslera wykrzywiły się w uśmiechu.
- Oczywiście, że nie - powiedział z pogardą. - Byłem już na miejscu, w Aleksandrii. A skoro odnalazł pan już to czego szukał… - wskazał torbę przytroczoną do pasa Fieldinga - …to będzie pan wracał do Londynu. Chcą rozmawiać z panem zaraz po przybyciu na miejsce.
Fielding miał już przygotowaną długą listę tego co zamierzał robić zaraz po przybyciu: na pierwszym miejscu była długa, gorąca kąpiel, szklanka dobrej brandy albo nawet kilka i jakiś tydzień spędzony w łóżku z chętną kobietą. Wizyta w Klubie Salomona nie figurowała w żadnym jej punkcie.
- Nie interesuje mnie pański klub - odparł.
- Normalnie pańskie odczucia zostałyby podzielone, mogę pana o tym zapewnić, panie Grey. Ale ze względu na zaistniałe okoliczności ufam, iż krótkotrwały sojusz leży w interesie obu stron. Może jednak przemyśli pan moje słowa. - Wyjął złożony kawałek pergaminu z kieszeni i wręczył Fieldingowi. - To propozycja nie do odrzucenia.
Rozdział pierwszy
Londyn, połowa czerwca, rok 1887
Pewnej piątkowej nocy w sennej części Londynu, Esme Worthington ziewnęła w sposób, który absolutnie nie przystoi damie, a potem pociągnęła nosem zanim wróciła do czytania tekstu rozłożonego na kolanach. Rozsądna godzina na pójście spać już dawno minęła. Czasami, gdy było już grubo po północy, porzucała twarde krzesło w swoim gabinecie, by móc przenieść się na o wiele wygodniejszą sofę w saloniku obok. Jednak pluszowe kwieciste poduszki zachęcały ją jedynie do snu zamiast pobudzać do dalszych badań. Zmieniła pozycję i zamrugała kilkakrotnie, próbując skupić wzrok na trzymanej przed sobą książce.
Przeczytała ponownie ostatnie zdanie, starając się przyswoić sobie znaczenie słów. Niektórzy z tych tak zwanych „uczonych” nie mieli żadnego pojęcia o czym tak naprawdę pisali. Bo jakim cudem pewien artefakt ze starożytnej Grecji mógł znaleźć się w dżungli Ameryki Południowej? Cóż za niedorzeczność. Puszka Pandory żadnym sposobem nie mogła znaleźć się na hiszpańskim statku badawczym.
Esme ziewnęła po raz kolejny.
Jej wielki, czarny kocur uniósł zaspany pyszczek. Leżał zwinięty w kłębek na jej podołku. Jego złote oczy były niewiele szersze od szparek, gdy i on ziewnął.
- Horacy, wygląda na to, że to koniec na dzisiaj. Niczego się już z tego nie dowiem. - Podrapała go za uszami, a on nagrodził ją mruczeniem. Położyła ciężką księgę na stoliku obok sofy i wstała. - Popilnuj książek, a w zamian za to naleję ci jutro pysznego, ciepłego mleka.
Przykręciła knot lampy i wyszła na korytarz. Horacy poszedł za nią. Wzięła go w ramiona.
- Chcesz ogrzać mi dziś stopy w łóżku?
Zatrzymała się. Coś zaszurało na drewnianej podłodze w pokoju obok. Zbyt późno by ciotka Thea była na nogach. Pewnie to któryś ze służących, chociaż zazwyczaj oni również udawali się wcześnie do swoich łóżek. Podeszła na palcach do drzwi i trąciła je palcem.
Dwóch mężczyzn ubranych od stóp do głów na czarno porzucili swoje dotychczasowe zajęcie i odwrócili się w jej stronę jak tylko drzwi otwarły się na oścież.
Krzyk uwiązł jej w gardle gdy Horacy wyskoczył z jej ramion i wszedł do gabinetu w którym znajdowali się złoczyńcy, unosząc wysoko ogon. Najwidoczniej brakowało mu kociego poczucia zagrożenia.
Serce Esme waliło w jej w piersi jak młot. Nie mogła jednak zostawić ich tutaj by kontynuowali swoje niecne poszukiwania gdy już ją zobaczyli.
- Panowie wybaczą! - powiedziała, prostując plecy i próbując wydać się im na wyższą. - Co wy tu właściwie wyprawiacie? - W jej gabinecie panował nieopisany bałagan. Wszystkie papiery zostały porozrzucane, a księgi leżały na podłodze. Co za barbarzyńcy… Podniosła książkę leżącą obok jej stopy i przycisnęła do piersi.
Obaj byli równego wzrostu, ale jeden miał wyraźnie atletyczną posturę i wyglądał na silniejszego od swojego kompana. Postawniejszy z nich ruszył w jej stronę, a ona zbyt późno uświadomiła sobie, że nie ma w dłoniach niczego co mogłoby posłużyć jej za broń w starciu z napastnikiem. Nawet jej pantofle nie nadawały się do tego. Uznała, że jedynym wyjściem będzie zdzielenie go przez głowę tomiszczem, którego się kurczowo trzymała, jednak była to cenna kopia „Podróży Guliwera”. Zdecydowanie nie mogła ryzykować zniszczeniem książki. Poza tym nie chciała również obudzić ciotki czy starszych służących, by nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Tak więc pozostało jej jedynie stać w miejscu.
- Mogę panów zapewnić, że w tym gabinecie nie znajdą panowie niczego wartego kradzieży. Jeśli żywiliście taką nadzieję to uprzedzam was, że znaleźliście się w nieodpowiedniej dzielnicy - powiedziała. - Chociaż muszę przyznać, że wykonujecie panowie godną podziwu pracę niszcząc moją bibliotekę. - Wtedy też przyszło jej na myśl, że jej cenne woluminy równie dobrze mogły być tym czego szukali. - Nie posiadam żadnych oryginalnych tekstów - skłamała naprędce. - To wszystko to tylko głupie powieści, niewarte funta kłaków. - Kolejne kłamstwo.
Mężczyzna w czerni postąpił kolejny krok w jej kierunku. Wzrok miał dziki i przerażający, a gdy zmierzył ją nim od stóp do głów, nagle z całą mocą uświadomiła sobie w co też była ubrana. Lub też raczej czego na sobie nie miała. W końcu było już po północy więc kobiety miały prawo siedzieć we własnych domach i nosić koszulę nocną i szlafrok. Mężczyzna wbijał w nią intensywne spojrzenie sprawiając, że wszystkie włoski na karku stanęły jej dęba. Zmusiła się do tego żeby nie zacząć drżeć ze strachu.
Na pewno nie przyszli tu by nastawać na jej cześć. Owinęła się ciaśniej szlafrokiem i mierzyła wzrokiem przeciwnika. Gdyby to pomogło, na pewno zaczęłaby hałasować. Co z tego, że trójka pozostałych domowników była siwa i pomarszczona, skoro mogli złapać pogrzebacz czy solidną parasolkę i odstraszyć napastników. Na dodatek ciotka Thea trzymała w jadalni te niedorzecznie ciężkie kandelabry. O wiele mądrzejszym posunięciem byłoby zatem pochwycenie któregoś zanim wparowała tu całkiem nieuzbrojona.
- Gdzie jest klucz? - spytał mężczyzna.
- Jak widać żadne klucze wam niepotrzebne. - Wskazała na opróżnione szuflady i półki. - Wygląda na to, że po prostu siłą woli zmuszacie przedmioty do otwarcia się gdy tylko macie ochotę do niech zajrzeć.
Przystąpił do niej z malującym się na twarzy wyrazem drapieżnej chciwości. Wyrwał książkę z jej rąk i rzucił przez pokój. Wylądowała na grzbiecie. Kartki przelatywały, dopóki nie zatrzymały się na którejś stronie. Esme skrzywiła się w duchu. Panika zatrzepotała w jej piersi jak ptak, gdy rozważała w myślach jakich zniszczeń zdążyli dokonać w jej biurku i książkach. Nie chciała nawet zastanawiać się nad krzywdą jaką mogli jej zrobić ci włamywacze.
Zwęziła oczy, odpierając jego spojrzenie.
- Powinniście wiedzieć, że jeśli zamierzacie mnie zniewolić, to mój krzyk obudzi cały dom - oznajmiła, zmuszając się by zachować możliwie jak najspokojniejszy ton głosu. - I lepiej uwierzcie mi gdy mówię, że ludzie którzy przyjdą mi z pomocą, zrobią wam jeszcze większą krzywdę.
Cóż za absurdalny pomysł.
Mężczyzna wyciągnął dłoń i przebiegł palcami po ozdobionym falbankami rąbku jej rękawa. Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu.
- Kusząca propozycja. Ale my chcemy jedynie odzyskać klucz. - A potem dodał głębokim, ochrypłym głosem: - Poza tym widzieliśmy już swoją służbę. - Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek, a potem zjadliwy chichot wydobył się zza jego paskudnych ust.
Znudzony tą wymianą zdań kot wykorzystał ten moment, by zamachnąć w powietrzu ogonem i wymaszerować z pokoju. Teraz była już całkiem sama, zdana na pastwę dwójki niebezpiecznych typów.
Esme skrzyżowała ramiona na piersi, głównie po to, by ukryć swoje drżące ręce. Miała nadzieję, że w tej pozie wygląda na kogoś budzącego grozę. Niełatwe zadanie jak na osobę o tak drobnej posturze, ale starała się ze wszystkich sił.
- Nie mam pojęcia o jakim kluczu mowa.
Jego kompan stojący po drugiej stronie pokoju drgnął niespokojnie.
- Thatcher, nie mamy czasu - powiedział głosem, w którym dało się słyszeć silny akcent kogoś urodzonego na East Endzie.
- W takim razie zabieramy ją ze sobą - odparł wyżej wspomniany Thatcher.
- Po moim trupie - powiedziała Esme, cofając się o krok.
Stojący przed nią mężczyzna w milczeniu zamknął za nią drzwi, a potem wepchnął jej w usta jakąś szmatę. Esme stawiała wściekły opór, próbując ją wypluć. Chciała sięgnąć do niej rękoma, ale zanim jej się to udało, chwycił ją za nadgarstki i unieruchomił.
Próbowała go podrapać, podczas gdy on obchodził się z nią w tak brutalny sposób, ale paznokcie miała tak krótkie, że nie spowodowały większego uszczerbku na jego zdrowiu. Musiała wreszcie przestać je obgryzać. Zaczęła więc kopać i wierzgać stopami, próbując wszystkiego byle tylko powstrzymać ich od pojmania ją siłą.
Jej żołądek ścisnął się w supeł z przerażenia. Znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie. To tylko dodało jej sił, bo zaczęła kopać na oślep ze zdwojonym wysiłkiem, desperacko próbując dosięgnąć celu, ale mimo wszystko jej nadzieje spełzły na niczym.
To po prostu przechodziło ludzkie pojęcie.
Wysiłek włożony w wyrwanie się z mocnego jak imadło uścisku jej porywacza skończyło się jedynie tym, że poczuła się całkiem wyczerpana. Walczyła o utrzymanie równego oddechu bo inaczej mogła dostać spazmów i udusić się kneblem. Myśl, Esme, nakazała sobie. Mogła przecież znaleźć jakieś wyjście z tej dramatycznej sytuacji.
Z pewnością musieli pomylić ją z inną osobą. Nie posiadała żadnych wartościowych przedmiotów. A już z pewnością żadnych kluczy. Nie posiadali nawet gabloty, w której mogliby trzymać rodzinne srebra. Oczywiście, już dawno się wszystkich pozbyli. Ci durnie z pewnością znaleźli się nie w tym domu co trzeba i porywali niewłaściwą kobietę.
Thatcher szarpnął za pasek u jej szlafroka. Luźne fałdy materiału opadły swobodnie, wystawiając ją na chłód.
- Waters, zwiąż jej ręce.
Waters zrobił co mu kazano, podczas gdy Thatcher wspiął się na parapet bibliotecznego okna. Cienka, satynowa szarfa zmieniła się w mocny sznur, który zacisnął wokół jej nadgarstków. Skoro silniejszy z jej porywaczy był teraz zajęty wychodzeniem przez okno, Esme podwoiła wysiłki by wyrwać się z uścisku Watersa. Ale pomimo smukłej budowy ciała, napastnik pochwycił jej dłonie w żelaznym uścisku, skutecznie je unieruchamiając.
- Podaj mi jej stopy - odezwał się chrapliwym szeptem Thatcher.
Waters posłuchał skwapliwie, tak że po chwili Esme została przeniesiona przez okno zupełnie jak była workiem ziemniaków.
- Jej pośladki zaklinowały się we framudze - jęknął Waters.
- W takim razie podnieś ją do góry. - W głosie Thatchera dało się słyszeć zniecierpliwienie.
Waters zrobił jak mu kazano.
- Całkiem spore te pośladki jak na takie chucherko.
Esme rzuciła mu mordercze spojrzenie, ale on wcale nie patrzył na jej twarz. Bardziej niż kiedykolwiek pragnęła wyjąć sobie tą brudną szmatę z ust i zrugać ich za tak okrutne wyrażanie się o jej pośladkach. Może i były odrobinę zbyt duże jak na kobietę jej rozmiarów, ale ona zawsze była z niego zadowolona.
Gdy już wszyscy znaleźli się na ziemi, Esme zobaczyła czekający na nich powóz. Zaprzęgnięte do niego cztery gniade rumaki przestępowały z nogi na nogę ze zniecierpliwieniem. Najwyraźniej ich właścicielem był ktoś zamożny. Ogromny powóz był czarny i zdobił go pozłacany ornament. Pomimo panujących wokół ciemności Esme zauważyła jak lśnił. Na drzwiach widniał czerwony herb z widocznym pośrodku wielkim, czarnym ptakiem. Skrzydła miał rozłożone, jakby chciał zerwać się do lotu.
Cała ulica była opuszczona, jeśli nie liczyć powozu. Wystarczyło jedynie przebiec kilka kroków by znaleźć się za rogiem i na znacznie ruchliwszej drodze. Esme miała teraz swoją jedyną szansę na ucieczkę. Rzuciła się naprzód, chociaż chmury zasłaniające księżyc w pełni sprawiały, że widoczność była w najlepszym razie mocno ograniczona. Mimo tego, że udało jej się zwiększyć dystans dzielący ją od napastników, któryś z nich zwalił ją z nóg, wyciskając przy okazji całe powietrze z jej płuc. Przygwoździł ją ciężarem swojego ciała.
Zetknięcie z wilgotną trawą otrzeźwiło Esme natychmiast, przypominając jej, że była odziana jedynie w swoją wysłużoną koszulę nocną.
- Już nigdzie nam nie uciekniesz, ty mała suko. - Thatcher poderwał ją z ziemi i przerzucił sobie przez ramię. Jednym szybkim ruchem rzucił ją na brudną podłogę powozu. Potem wskoczył do środka, a pojazd ruszył z kopyta.
- Siadaj - warknął na nią. Gdy się nie poruszyła, podniósł ją i popchnął na ławkę. - Nie możesz jechać na podłodze. Przed nami długa podróż.
Esme podciągnęła kolana pod brodę, próbując się ogrzać. Mimo to dreszcze nie chciały ustać. Zaciskając mocno powieki, znów przemyślała scenariusz całej sytuacji. To się nie mogło dziać naprawdę. Gdy jednak otworzyła oczy, rzeczywistość wydała się jej bardzo prawdziwa. Była zamknięta z dwoma porywaczami w dość ograniczonej przestrzeni. Odsunęła zasłonkę w oknie powozu tak daleko jak tylko mogła to zrobić ze związanymi dłońmi. Gdyby nie udało jej się uciec, to przynajmniej mogła dowiedzieć się dokąd ją zabierają.
Niewyraźnie oświetlone ulice Londynu przesuwały się za oknem. Próbowała spamiętać ich nazwy, ale wkrótce skręcili w ulicę której nie rozpoznała, a potem jeszcze w kolejną, i wtedy już całkiem się pogubiła. Pozwoliła by zasłonka opadła na swoje miejsce.
Była niemal pewna, że obaj słyszą jak mocno wali jej serce. Starała się je uspokoić, oddychając powoli. Zamknęła oczy. Może jeśli pomyślą, że zasnęła, to zmniejszą czujność i dadzą jej wystarczająco dużo czasu na ucieczkę.
- Co z nią zrobimy? - spytał Waters.
Thatcher pomasował kłykcie u ręki tak mocno, że aż kości strzeliły w stawach. Obrzydliwy dźwięk odbił się echem od ścianek powozu.
- Zabierzemy ją ze sobą do lochu, a potem zaprowadzimy do Kruka. Już on zmusi ją do gadania.
Tłumaczenie: Erica Northman